Miasto
w przestworzach
The Infernal City
Greg Keyes
Przekład
JANUSZ OCHAB
Mojej córce
Dorothy Nellah Joyce Keyes.
Witaj, Nellah.
Prolog
Kiedy Iffech poczuł drżenie morza, już wiedział. Wiatr zamarł - wcześniej opadł na sine fale niczym ustrzelony ptak i wypełnił uszy Iffecha swym ostatnim tchnieniem. Niebo zawsze wiedziało pierwsze, woda reagowała powoli - straszliwie powoli.
Morze znów zadrżało, a raczej przesunęło się pod kilem. Keem miał akurat wachtę na bocianim gnieździe. Wrzasnął przeraźliwie, gdy niewidzialna siła wyrzuciła go na zewnątrz jak kociaka. Iffech obserwował, jak Keem obraca się w powietrzu i prawie niemożliwym chwytem łapie linę swoimi pazurami cathay-rahta.
- Stendarr! - zaklęła Grayne z nosowym akcentem południowego Niben. - Co to było? Tsunami? - Jej słaby ludzki wzrok próbował przebić gęstniejący mrok.
- Nie - mruknął Iffech. - Byłem przy Wyspach Summerset, kiedy morze próbowało je połknąć, i widziałem wtedy coś podobnego. I jeszcze wcześniej, za młodu, u wybrzeży Morrowind. W głębokich wodach nie czuć tego tak bardzo. A tu jest głęboko.
- I co teraz? - spytała, odgarniając z oczu kosmyki srebrzystych włosów.
Iffech wzruszył ramionami, zupełnie jak człowiek, i przeciągnął pazurami po futrze porastającym ramię. Nieruchome powietrze było przesycone słodkawym zapachem gnijącego owocu.
- Widzisz coś, Keem? - zawołał, spoglądając w górę.
- Własną śmierć - odkrzyknął kot z Ne Quin dziwnie głuchym głosem, jakby ich statek znalazł się we wnętrzu pudła. Jednym sprężystym ruchem podciągnął się z powrotem do bocianiego gniazda. - Na morzu nic nie ma! - wrzasnął po chwili.
- Więc jest pod nim - rzuciła nerwowo Grayne.
Iffech pokręcił głową.
- Wiatr - oznajmił.
A potem to zobaczył, na południu, nagłą czerń, wstęgę zielonej błyskawicy, a później wysoką, rozdętą chmurę burzową.
- Trzymajcie się! - krzyknął.
Do statku dotarł ogłuszający huk, czterdzieści razy głośniejszy od zwykłego grzmotu. Potem uderzyła w nich pięść wiatru, która złamała grotmaszt i oddała śmierci biednego Keema. Tej samej śmierci, którą niemalże zobaczył. I znów wszystko ucichło, tylko nadwerężone uszy Iffecha wypełnione były nieustającym rykiem.
- Na bogów, co to mogło być? - doszedł go głos Grayne.
- Morza to nie obchodzi - odparł, patrząc na ogromną czarną masę zmierzającą w ich stronę. Rozejrzał się po okręcie. Wszystkie maszty były połamane, połowa załogi zniknęła.
- Co?
- Niewielu khajitów wyrusza na morze - odparł. - Decydują się na to kupcy; handlarze skoomą, ale tylko nieliczni je kochają. Ja uwielbiałem morze, odkąd otworzyłem oczy. I kocham je nadal, bo morza nie obchodzi, co myślą bogowie albo daedry. To inny świat, który rządzi się własnymi prawami.
- O czym ty mówisz?
- Nie jestem pewien - przyznał. - Czuję to sercem, a nie analizuję umysłem. Ale nie uważasz, nie masz wrażenia... - Nie dokończył. Nie musiał.
Grayne patrzyła w stronę tego czegoś.
- Widzę to - powiedziała.
- Tak.
- Kiedyś otworzyły się bramy Otchłani - ciągnęła. - Kiedy mój ojciec pracował w Leyawiin. Widziałam wtedy różne rzeczy. To wygląda trochę podobnie. Ale mówią, że tamto nie może się już powtórzyć, dzięki poświęceniu Martina. No i to coś na horyzoncie nie wygląda jak brama.
To nie chmura burzowa, uświadomił sobie Iffech. To raczej stożek skierowany wierzchołkiem w dół.
Znów podniósł się wiatr i niósł ze sobą coś nieczystego.
- Nie ma znaczenia, co to jest - powiedział Iffech. - Nie dla nas.
I rzeczywiście, po chwili nic już nie miało dla nich znaczenia.
*
Sul czuł bolesne drapanie w gardle, domyślił się więc, że krzyczał. Lepił się od potu, bolało go serce, a ręce i nogi wciąż drżały. Otworzył oczy i zmusił się, żeby podnieść głowę. Chciał zobaczyć, gdzie właściwie jest.
W drzwiach stał mężczyzna z obnażonym mieczem w dłoni. Patrzył na niego szeroko otwartymi niebieskimi oczami spod gęstwiny jasnych kręconych włosów. Sul zaklął i sięgnął po broń zawieszoną na wezgłowiu łóżka.
- Spokojnie - powiedział tamten, cofając się o krok. - Krzyczałeś. Pomyślałem, że coś ci się stało.
Sul wciąż nie mógł się otrząsnąć ze snu, ale powoli wracał do rzeczywistości. Gdyby obcy chciał go zamordować, już by to zrobił.
- Gdzie jestem? - Na wszelki wypadek chwycił jednak miecz.
- W gospodzie U Chudzielca - odparł mężczyzna, a po krótkiej pauzie dodał: - W Chorrol.
Chorrol. Jasne.
- Na pewno wszystko w porządku?
- Tak - odparł Sul. - Nie zawracaj sobie głowy.
- Hm... - Mężczyzna wydawał się zakłopotany. - Czy... ty zawsze tak krzyczysz...
- Wieczorem już mnie tutaj nie będzie - przerwał mu Sul. - Ruszam w dalszą drogę.
- Nie chciałem cię obrazić.
- Nie obraziłeś.
- Na dole podano już śniadanie.
- Dziękuję. Proszę, zostaw mnie teraz samego.
Mężczyzna zamknął drzwi. Sul siedział przez chwilę na łóżku i rozcierał poznaczone zmarszczkami czoło.
- Azura - mruknął. Zawsze rozpoznawał znaki pochodzące od księżnej, nawet najsubtelniejsze. Ten nie należał do subtelnych.
Zamknął oczy i próbował przenieść się do świata, który widział we śnie, poczuć drżenie morza, usłyszeć słowa starego kapitana, spojrzeć jego oczami. Ta rzecz, która ukazała się na niebie, z daleka cuchnęła Otchłanią. Po tym jak spędził tam dwadzieścia lat doskonale znał ten smród.
- Vuhon - westchnął. - To na pewno ty, Vuhon. Inaczej księżna nie przesyłałaby mi wizji. Wie, że nic innego nie ma dla mnie znaczenia.
Oczywiście nikt nie odpowiedział.
Przypomniał sobie resztę snu. To, co się wydarzyło po śmierci khajita. Zobaczył Ilzheven, taką, jaką ją widział po raz ostatni, bladą i martwą. I dymiące pustkowie, które niegdyś było Morrowindem. Te obrazy pojawiały się w jego snach, bez względu na to, czy Azura wtrącała się do nich, czy nie. Ale tym razem ukazała mu się jeszcze twarz - młody mężczyzna, prawdopodobnie colovianin. Dostrzegł jego lekko zakrzywiony nos. Mężczyzna wydawał mu się znajomy, jakby go już gdzieś spotkał.
- I to wszystko? - spytał głośno. - Nie wiem nawet, na którym oceanie szukać.
Pytanie skierowane było do Azury, Sul zdawał sobie jednak sprawę, że nie usłyszy odpowiedzi. Wiedział też, że miał szczęście, że dowiedział się choć tyle. Zwlókł żylaste ciało z łóżka, podszedł do miednicy, by obmyć twarz chłodną wodą i spojrzeć w lustrze na zaczerwienione oczy i szarą skórę. Odwracał się już, kiedy dostrzegł odbicie kilku książek stojących na pustawych półkach za jego plecami. Podszedł do regału i wziął pierwszy z brzegu tom.
Opowieści południowych wód.
Sul skinął głową i sięgnął po następną książkę.
Ostatnie najznakomitsze Przygody księcia Attrebusa. Otworzył tom i przewrócił kartkę. Na frontyspisie widniał rysunek przedstawiający młodego mężczyznę o lekko zakrzywionym nosie.
Po raz pierwszy od wielu lat Sul zaśmiał się chrapliwie.
- No i proszę. - Pokiwał głową. - Przepraszam, że w ciebie zwątpiłem, księżno.
Godzinę później, w zbroi i z bronią u boku, jechał na południowy wschód, ku szaleństwu, zemście i śmierci. I choć dawno już zapomniał, czym jest szczęście, przypuszczał, że jest mniej więcej tym, co właśnie czuł.
Część I
Przybycie
1
Blada młoda kobieta o długich kasztanowych kręconych włosach oraz młody samiec o zielonobrunatnych łuskach i brązowych kolcach siedzieli na krokwi w zrujnowanej willi w mieście Lilmoth, zwanym także Ropiejącym Klejnotem Czarnych Mokradeł.
- Kiedyś mnie w końcu zabijesz - powiedział gad zaskakująco spokojnym tonem. Światło sączące się przez szpary w popękanym dachu oblewało jego jaszczurcze rysy bladą poświatą.
- Nie tyle zabiję, co sprowadzę na ciebie śmierć - odparła, odgarniając z twarzy niesforne kosmyki. Spojrzenie szarozielonych oczu skierowała w dół na rozciągającą się poniżej obszerną salę. Wyraźnie było widać jej orli nos.
- Wychodzi na to samo - syknął towarzysz.
*
- Daj spokój, Glim - poprosiła Annaïg, opadając na wielki skórzany fotel ojca i zakładając ręce na kark. - Nie możemy tego odpuścić.
- Och, myślę, że spokojnie możemy - odparł Mere-Glim. Leżał na niskiej kanapie, jedną rękę trzymając tak, by zwieszała się nad blatem cyprysowego stolika, którego noga była figurką przyczajonego wojownika khajitów. Annaïg widziała tylko sylwetkę argonianina. Za nim znajdowały się okna przysłonięte białymi zasłonami, przez które do gabinetu wlewało się światło.
- Wiesz, co moglibyśmy robić zamiast tego? - Glim położył jeden lśniący pazur na stole. - Moglibyśmy zostać w willi twojego ojca i pić jego wino. - Na blacie pojawił się drugi pazur. - Zabrać wino do portu i tam je wypić. - Trzeci pazur. - Wypić trochę tutaj i trochę w porcie...
- Glim, ile już czasu minęło, odkąd przydarzyła nam się jakaś przygoda?
Jaszczur przesunął leniwym gadzim spojrzeniem po jej twarzy.
- Jeśli przez przygodę rozumiesz męczące lub niebezpieczne wyczyny, to wcale nie tak dużo. Na pewno nie wystarczająco dużo. - Poruszył palcami obu łap, jakby próbował pozbyć się z nich jakiejś lepkiej substancji. U mieszkańców Lilmoth taki gest oznaczał wzburzenie lub niepokój. Błona między palcami gada lśniła delikatną zielenią. - Znowu coś czytałaś?
Powiedział to oskarżycielskim tonem, jakby „czytanie” było równoznaczne z czymś odrażającym, powiedzmy, dzieciobójstwem.
- Trochę - przyznała. - A co innego mam robić? Tu jest okropnie nudno. Nic się nie dzieje.
- Choć starasz się, jak możesz, żeby było inaczej - mruknął Mere-Glim. - Podczas naszej ostatniej przygody omal nas nie aresztowali.
- Owszem, i czy nie czułeś wtedy, że żyjesz?
- Nie muszę czuć, że żyję - odparł argonianin. - Przecież jestem żywy. I wolałbym tego nie zmieniać.
- Wiesz, co mam na myśli.
- Pff... - prychnął. - To bardzo śmiałe założenie.
- Bo jestem śmiałą dziewczyną. - Annaïg usiadła prosto. - Mówię ci, Glim. To krokodylołak. Jestem tego pewna. I możemy zdobyć dowód.
- Po pierwsze - zaczął spokojnie Mere-Glim - nie istnieje coś takiego jak krokodylołaki. Po drugie, gdyby nawet istniało, po co właściwie mielibyśmy to udowadniać?
- Bo... no bo wszyscy chcieliby to wiedzieć. Bylibyśmy sławni. A on jest niebezpieczny. Ludzie w tamtej okolicy znikają bez śladu.
- W Pusbottom? Pewnie, że znikają. To jedna z najgorszych dzielnic w mieście.
- Posłuchaj. - Annaïg się nie poddawała. - Co jakiś czas znajdują tam ludzi przegryzionych na pół. Jakie stworzenie mogłoby zrobić coś takiego?
- Zwykły krokodyl. I mnóstwo innych istot. Gdybym się postarał, ja też mógłbym to zrobić. - Glim znów poruszył palcami. - Skoro jesteś tego taka pewna, to pogadaj z ojcem. Może przekona naczelnika Ethtena, żeby wysłał tam strażników.
- A jeśli się mylę? Tata wyjdzie na głupca. Właśnie o to chodzi, Glim. Muszę mieć pewność, znaleźć jakiś dowód. Śledziłam go...
- Co robiłaś? - Glim rozdziawił paszczę ze zdumienia.
- Wygląda na człowieka, ale wchodzi do kanału i wychodzi z niego jak argonianin. Właśnie dlatego go zauważyłam. Przyjrzałam się śladom w miejscu, gdzie wyszedł z kanału. I jestem pewna, że kilka pierwszych zostawił krokodyl, a następne człowiek.
Glim zamknął paszczę i pokręcił głową.
- Albo jakiś człowiek szedł po śladach krokodyla - powiedział. - Są też mikstury i amulety, które pozwalają nawet wam oddychać pod wodą.
- Ale on to robi cały czas. Dlaczego? Pomóż mi to sprawdzić, Glim.
Przyjaciel wydał z siebie długi syk.
- A potem będziemy mogli napić się wina twojego ojca? - Położył nacisk na słowo „potem”.
- Jeśli sam jeszcze wszystkiego nie wypił.
- Zgoda.
Annaïg klasnęła w dłonie, uradowana.
- Cudownie! Znam jego zwyczaje, wróci do legowiska o zmierzchu, lepiej już chodźmy.
- Do legowiska?
- Jasne. Właśnie tak nazywa się kryjówka zwierzęcia. Legowisko.
- Dobrze. Niech będzie legowisko. Prowadź.
*
No i jesteśmy, pomyślała Annaïg.
Przeszli od wzgórz starej cesarskiej dzielnicy do starożytnego gangrenowatego serca Lilmoth - Pusbottom. Cesarscy zamieszkiwali tę część miasta przed wielu laty, w tych zamierzchłych czasach, gdy Cesarstwo zaczęło narzucać swą wolę i architekturę jaszczurzemu ludowi Czarnych Mokradeł. Teraz żyli tu tylko ludzie zdesperowani i zepsuci, najbiedniejsi z biednych, polityczni wrogowie rządzącej miastem argoniańskiej partii An-Xileel. Przestępcy i potwory a patrole rzadko się tu zapuszczały.
Bez trudu odszukali legowisko. Znajdowało się w zakamarku wielkiej willi, tak starej, że parter całkowicie zamulił już szlam z rzeki. Pozostało w niej jednak jeszcze dość miejsca, choć budynek był krzywy i się chwiał. Jak wiele innych w tej części miasta. Dziwne wydawało się tylko to, że nie roiło się w nim od dzikich lokatorów. Mieszkał w nim tylko jeden człowiek. Rozległy pokój umeblował głównie starymi gratami, choć wstawił również kilka całkiem ładnych foteli i przyzwoite łóżko.
Mniej więcej tyle zdążyli zobaczyć, nim usłyszeli głosy dobiegające z tej samej strony, z której przyszli, a więc z jedynego wejścia do budynku. Annaïg i Glim pobiegli w najdalszy kąt pomieszczenia, pod kamienną ścianę, na której opierała się drewniana konstrukcja. Jedyne, co im pozostało, to wspiąć się na stare schody, a potem jeszcze wyżej, wykorzystując szkielet domu jako drabinę. Annaïg zastanawiała się, jakie drewno - jeśli rzeczywiście było to drewno - mogło tak długo opierać się zniszczeniu. Ściany i podłogi na piętrze wykonano z jakiegoś innego materiału i były już cienkie jak papier, musieli więc uważać, by nie zejść z krokwi.
Glim gestem nakazał ciszę. Postaci stojące na dole patrzyły w górę - nie na nich, ale w ich stronę.
Annaïg wyjęła z kieszeni marynarki małą fiolkę z jakimś płynem. Wypiła go. Smakował trochę jak melon, ale był bardzo gorzki.
Czuła, jak jej płuca napełniają się i opróżniają, jak ciało opina jej kości. Miała wrażenie, że jej serce wibruje, a nie bije. Co dziwne, nie potrafiła powiedzieć, czy była to oznaka strachu.
Głosy dobiegające z dołu stały się nagle znacznie wyraźniejsze, jakby stała obok rozmawiających.
- Gdzie on jest? - spytał jeden z przybyszów. W bladym świetle trudno było dokładnie mu się przyjrzeć, ale chyba miał ciemniejszą skórę niż pozostali. Annaïg przypuszczała, że to dunmer.
- Będzie za chwilę - odpowiedział drugi. Z pewnością był to khajit - poruszał się w typowo koci sposób.
- Na pewno - dodał trzeci głos. Annaïg obserwowała, jak mężczyzna, którego śledziła od kilku dni, zbliża się do pozostałych. Nie widziała go zbyt wyraźnie, ale rozpoznała charakterystyczną przygarbioną sylwetkę. Oczami wyobraźni ujrzała od razu ostre rysy mężczyzny i długie rozczochrane włosy.
- Masz to? - spytał khajit.
- Tak, właśnie przypłynąłem.
- To chyba dość kłopotliwe - stwierdził człowiek-kot. - Zawsze się zastanawiałem, dlaczego nie zatrudnisz do tego jakiegoś argonianina.
- Nie ufam im. Poza tym strażnicy mają jadowite węgorze tresowane specjalnie do ścigania argonian, którzy próbują przepłynąć zewnętrzny kanał. Mnie tak łatwo nie wyczuwają, szczególnie jeśli nasmaruję się śluzem węgorzy.
- Paskudztwo. Nie chciałbym tego robić.
- Ja też, gdyby mi za to nie płacili. - Mężczyzna zdjął koszulę i ściągnął garb. - Możecie obejrzeć. I spróbować, jeśli chcecie.
- O daedry i bogowie - zaklęła cicho Annaïg, przycupnięta na krokwi. - To nie krokodylołak. To szmugler skoomy.
- Kiedyś mnie w końcu zabijesz - powiedział Glim.
- Nie tyle zabiję, co sprowadzę na ciebie śmierć.
- Wychodzi na to samo.
Teraz Annaïg była już pewna, że to, co czuła, to strach. Obezwładniający pierwotny strach.
- A swoją drogą - zaczął khajit, zniżając głos do szeptu. - Kim jest tych dwoje na krokwiach?
Mężczyzna spojrzał w górę.
- Xhuth! Nie wiem - odparł. - To nikt z moich.
- Mam nadzieję. Wysłałem Patcha i Flichsa, żeby ich zabili.
- Och, kaoc... - syknęła Annaïg. - Glim, zabieramy się stąd.
Wstała. W tej samej chwili coś przemknęło z sykiem tuż obok jej ramienia. Annaïg krzyknęła.
- Wiedziałem - warknął Glim.
- Chodź, musimy się dostać na dach.
Przebiegli po krokwiach. Z tyłu dobiegł ich krzyk i głośne kroki. Annaïg zastanawiała się, dlaczego nie słyszała ich wcześniej. Jakieś zaklęcie?
- Tutaj. - Glim wskazał drogę ucieczki. Część dachu zapadła się do środka i oparła na krokwiach. Wdrapali się na nią. Coś gorącego i lepkiego próbowało wydostać się z piersi Annaïg. Dziewczyna zastanawiała się w popłochu, czy nie trafiła jej jakaś strzała i czy nie krwawi.
Udało im się wyjść na dach.
Przed nimi ziała głęboka na piętnaście metrów przepaść.
Annaïg wyjęła dwie fiolki. Jedną wręczyła Glimowi.
- Wypij to i skacz - poleciła.
- Co to jest?
- Nie jestem pewna. Powinno sprawić, że będziemy latać.
- Powinno? Skąd to masz?
- Czy to ważne?
- Ty to zrobiłaś, prawda? Bez żadnego przepisu. Pamiętasz to paskudztwo, po którym miałem się stać niewidzialny?
- Częściowo zadziałało...
- Tak, moja skóra zrobiła się przezroczysta. Wyglądałem jak chodząca torba z podrobami.
Annaïg wypiła swoją porcję.
- Nie ma czasu, Glim. To nasza jedyna nadzieja.
Prześladowcy wspinali się już na dach. Dziewczyna skoczyła, zastanawiając się, czy powinna machać rękami, czy może...
Runęła w dół i przeraźliwie krzyknęła.
Ale po chwili opadała już szybko, a potem zaczęła się unosić w powietrzu niczym bańka mydlana. Słyszała wrzaski mężczyzn stojących na dachu, a kiedy odwróciła głowę, zobaczyła Glima. Unosił się tuż obok niej.
- Widzisz? - powiedziała. - Więcej wiary.
Ledwie skończyła mówić, znów runęli w dół.
*
Jakiś czas później posiniaczeni, obolali i śmierdzący śmieciami ze sterty, która zamortyzowała ich upadek, wrócili do domu ojca Annaïg. Spał, pijany, w tym samym fotelu, w którym rano siedziała dziewczyna. Przyglądała mu się przez chwilę, patrzyła na jego blade palce zaciśnięte na butelce z winem i na rzadkie siwiejące włosy. Próbowała przypomnieć sobie, jaki był, zanim umarła jej matka. Nim An-Xileel oderwali Lilmoth od Cesarstwa i splądrowali ich posiadłości.
Nie potrafiła przywołać z pamięci tego obrazu.
- Chodźmy - rzuciła do Glima.
Zabrali trzy butelki wina z piwnicy i wspięli się po spiralnych schodach na górny balkon. Zapaliła świeczkę w małej papierowej latarence i nalała alkohol do dwóch kielichów z delikatnego kryształu.
- Za nas - powiedziała.
Wypili.
W dole rozciągało się stare cesarskie Lilmoth - niszczejące, przysadziste wille obwieszone girlandami winorośli i dziedzińce porośnięte palmami i bambusami. Teraz ich sylwetki wyglądały, jakby wycięto je z czarnego aksamitu. Z wyjątkiem miejsc, gdzie ciemności rozświetlał blady fluorescencyjny blask lucańskiej pleśni lub niesionych wiatrem strzępiastych żółtych błystków, nieszkodliwych kuzynek śmiertelnie niebezpiecznych błędnych ogników z bagien.
- Sam powiedz - zaczęła, znów napełniając swój kielich. - Nie czujesz się teraz bardziej żywy?
Glim powoli zamrugał.
- Cóż, z pewnością znacznie wyraźniej czuję różnicę między życiem i śmiercią - odparł.
- To niezły początek.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- Mieliśmy dużo szczęścia - stwierdził Glim.
- Wiem. - Skinęła głową. - Ale...
- Co?
- Nie było tam co prawda krokodylołaka, ale przynajmniej możemy powiedzieć naczelnikowi o handlarzach skoomą.
- Do tego czasu na pewno się stamtąd wyniosą. Zresztą nawet jeśli ich złapią, to będzie tylko kropla w morzu. Nie da się zlikwidować handlu skoomą.
- Nie da się, jeśli nie będziemy próbować - odparła. - Bez obrazy, Glim, ale żałuję, że nie jesteśmy nadal częścią Cesarstwa.
- Na pewno. Twój ojciec wciąż byłby bogaczem, a nie kiepsko opłacanym doradcą An-Xileel.
- Nie o to chodzi. - Annaïg pokręciła głową. - Widzisz, za Cesarstwa panowała sprawiedliwość. I honor.
- Przecież ciebie nie było jeszcze wtedy na świecie.
- Tak, ale umiem czytać.
- A wiesz, kto napisał te książki? Bretoni. Cesarscy.
- To propaganda An-Xileel. Titus Mede zaczął odbudowywać Cesarstwo, a teraz pomaga mu w tym syn, Attrebus. Przywracają porządek w świecie, a my... Tylko się próżniaczymy i czekamy, aż wszystko samo się za nas zrobi.
Argonianin wykonał gest przypominający wzruszenie ramionami.
- Są gorsze miejsca niż Lilmoth.
- Są też lepsze. Takie, do których moglibyśmy wyjechać, w których moglibyśmy wszystko zmienić.
- Znów zaczynasz starą gadkę o Cesarskim Mieście? Mnie się tutaj podoba. To mój dom. Znamy się od małego, to prawda. I po dzisiejszym już wiesz, że potrafisz namówić mnie prawie do wszystkiego. Ale nie przekonasz mnie, żebym opuścił Czarne Mokradła. Nawet nie próbuj.
- Nie chcesz mieć z życia więcej, Glim?
- Jedzenie, picie, dobra zabawa... Dlaczego miałbym chcieć więcej? To ci, którzy chcą wszystko zmieniać, sprowadzają na ten świat nieszczęścia. Ludzie, którym się wydaje, że lepiej wiedzą, co jest dobre dla innych i czego ci inni naprawdę potrzebują, choć nawet nie raczą ich o to zapytać. Właśnie to chce wszystkim narzucić ten twój Titus Mede, swoją wersję lepszego świata, tak?
- Istnieją takie pojęcia, jak dobro i zło, Glim.
- Skoro tak mówisz...
- Książę Attrebus uratował całą kolonię twoich pobratymców przed niewolą. Jak myślisz, co oni teraz czują wobec Cesarstwa?
- Mój lud poznał smak niewoli za czasów starego Cesarstwa. Aż za dobrze to pamiętamy.
- Tak, ale to się już kończyło, gdy nastał kryzys Otchłani. Nawet ty musisz przyznać, że gdyby Mehrunes Dagon wygrał, gdyby Martin go nie pokonał...
- Martin i Cesarstwo nie pokonali Dagona na Czarnych Mokradłach - przerwał jej Glim podniesionym głosem. - Zrobili to An-Xileel. Kiedy otworzyły się bramy Otchłani, argonianie wtargnęli do niej z taką wściekłością i siłą, że dowódcy Dagona musieli je z powrotem zamknąć.
Annaïg uświadomiła sobie, że odsuwa się mimowolnie od przyjaciela, i że jej puls przyspieszył. Wyczuła jakiś ostry, siarczany zapach. Zdumiona, przyglądała się Glimowi przez chwilę.
- Tak - powiedziała w końcu, gdy zapach już osłabł. - Ale gdyby nie ofiara Martina, Dagon wcześniej czy później zająłby także Czarne Mokradła. A wtedy ten świat zamieniłby się w piekło.
Glim poprawił się na podłodze i uniósł kielich, by Annaïg go napełniła.
- Nie chcę się o to spierać - stwierdził. - Nie wydaje mi się, żeby to było aż takie ważne.
- A mnie się wydawało, że przynajmniej przez chwilę było to dla ciebie bardzo ważne, stary przyjacielu. Słyszałam w twoim głosie prawdziwą pasję. I pachniałeś tak, jakbyś szykował się do walki.
- To przez wino - mruknął, machając lekceważąco ręką. - I przez emocje. Powinniśmy chyba przez resztę nocy pić za to, że ta twoja mikstura nie okazała się całkiem bezużyteczna.
Annaïg czuła, jak po jej wnętrzu rozlewa się przyjemne ciepło. Wino zaczynało działać.
- Tak. - Skinęła głową. - Rzeczywiście, warto wznieść za to toast.
Kiedy już to zrobili, Glim spojrzał na nią z ukosa.
- Tak czy inaczej... - zaczął, po czym umilkł.
- Co?
Wykrzywił paszczę w jaszczurczym uśmiechu i pokręcił głową.
- Może wcale nie będziesz musiała szukać kłopotów. Z tego, co słyszałem, same się do nas zbliżają.
- Co masz na myśli?
- Dziś do portu zawinęła „Wietrzna wyrocznia”.
- Statek twojego kuzyna Ixtaha-Nasha.
- Tak. Mówi, że daleko na morzu widział coś niezwykłego. I to coś zmierza w naszą stronę.
- Coś niezwykłego?
- Tak, to właśnie najdziwniejsze. Mówi, że to coś wygląda jak wyspa, na której wznosi się miasto.
- Wyspa, której nie ma na mapie?
- Wyspa, która się porusza. Unosi w powietrzu. Leci.
Annaïg zmarszczyła brwi, odstawiła kielich i pogroziła Glimowi palcem.
- To nie jest śmieszne, Glim. Droczysz się ze mną.
- Nie. Nie chciałem ci o tym mówić, ale wino...
Dziewczyna usiadła prosto.
- Mówisz poważnie? Naprawdę do nas leci?
- Tak mówił Ixtah.
- Hm... - Sięgnęła po kieliszek i znowu opadła na oparcie fotela. - Muszę się nad tym zastanowić. Latające miasto. To może być jakaś pozostałość z czasów, gdy powstała Adamantytowa Wieża. Albo coś jeszcze starszego. - Pełne usta Annaïg rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. - Ekscytujące. Muszę wybrać się jutro do Hecui.
Wypili pierwszą butelkę wina i otworzyli następną. Na zewnątrz, jak zawsze o tej porze, padał deszcz - ruchoma zasłona wody, skrząca się w blasku lamp, czysta i wilgotna, choć przez chwilę obmywała Lilmoth z pleśni i zgnilizny.
2
Colin słyszał o chłopcu, który urodził się z nożem zamiast prawej ręki. Jego matkę zgwałcono i próbowano zamordować. Udało jej się jednak przeżyć, a wszystkie myśli kierowała od tej pory ku zemście. Śmiała się, gdy chłopiec rozkroił jej brzuch i wyszedł uradowany na świat, by zabijać tych, którzy ją skrzywdzili. I wielu innych, którzy nigdy jej nie znali. A kiedy jego ofiary tonęły we własnej krwi i pytały „Kim jesteś?”, odpowiadał krótko: „Dalk”. Co w północnym języku oznacza nóż.
Według legendy zdarzyło się to w Skyrim, ale zabójcy lubili tę opowieść, a wielu pewnych siebie, młodych morderców, którzy dopiero rozpoczynali swą krwawą karierę, przybierało ten pseudonim i marzyło o sytuacji, w której przyjdzie im go ujawnić.
Nóż w dłoni Colina wcale nie wydawał mu się częścią jego ciała. Chłopak miał wrażenie, że wszyscy widzą, jak ukrywa go przy boku, pod połą płaszcza. Ostrze wydawało się wyjątkowo ciężkie i niezdarne, a rękojeść wilgotna i lepka.
Dlaczego tamten jeszcze go nie zauważył? Stał oparty o poręcz mostu i wpatrywał się w latarnię morską. Przychodził tu w każdy Loredas, odwiedziwszy najpierw swoje konie w stajniach. Często spotykał się z kimś - zamieniali kilka słów, a potem się rozchodzili. Nigdy nie rozmawiał dwa razy z tą samą osobą.
Colin szedł w jego stronę. Ruch na moście był niewielki. Mieszkańcy Weye wracali na noc do domu, wioząc ze sobą rzeczy, których nie udało im się sprzedać na targu. Kochankowie szukali jakiegoś przyjemnego i ustronnego miejsca.
Powoli robiło się pusto. Po chwili zostali niemal całkiem sami.
- Jesteś - powiedział mężczyzna.
Wieczorny półmrok skrywał jego twarz, Colin jednak dobrze ją znał. Była pociągła i koścista. Miał czarne włosy przetykane pasmami siwizny i zdumiewająco niebieskie oczy.
- Jestem - odparł chłopak. Czuł, jak zasycha w mu gardle.
- Podejdź bliżej.
Kilka kroków i stał obok niego. W ich stronę zmierzała grupa hałaśliwych studentów z Akademii Szeptów.
- Lubię to miejsce - rzekł mężczyzna. - Lubię słuchać dzwonów okrętowych i patrzeć na światła. To wszystko przypomina mi morze. Byłeś kiedyś nad morzem?
Zamknij się! - pomyślał Colin. Proszę, nic do mnie nie mów.
Studenci się ociągali, wskazywali coś między wzgórzami na północnym zachodzie.
- Pochodzę z Anvil - oznajmił chłopak. Nie przychodziło mu do głowy nic prócz prawdy.
- Ach, Anvil. Ładne miasto. A jak się nazywa ta miejscowość z ciemnym piwem?
- Undertow.
Mężczyzna się uśmiechnął.
- Właśnie. Przyjemne miasteczko. - Westchnął i przeciągnął palcami po włosach. - Co za czasy, prawda? Miałem kiedyś piękną willę na cyplu przy zatoce Topal. I małą łódkę, dwumasztową, pływałem nią wzdłuż wybrzeża... - Podniósł obie ręce i opuścił. - Ale nie przyszedłeś tu, żeby słuchać moich wspominków, co?
Studenci poszli wreszcie dalej, rozmawiając głośno w jakimś wymyślonym przez siebie języku.
- Nie - przyznał młody zabójca. Wydawało mu się, że jego ręka rozrosła się do olbrzymich rozmiarów. Nóż ciążył mu jak kamień.
- Jasne. Dzisiaj sprawa jest prosta. Możesz im powiedzieć, że nic się nie zmieniło. A gdyby ktoś pytał, powtórz, że żadne jedzenie, żadne wino ani pocałunek kochanki nie jest tak piękny jak długi, głęboki oddech.
- Co?
- Astorie, księga trzecia, rozdział... Co tu masz?
Colin mimowolnie spojrzał w dół, na nóż, który wysunął się spomiędzy fałd płaszcza i pobłyskiwał w świetle latarni.
Ich spojrzenia się spotkały.
- Nie! - krzyknął mężczyzna.
Więc Colin pchnął go nożem. A raczej spróbował to zrobić. Mężczyzna podniósł ręce, a ostrze wbiło się w jego dłonie. Colin próbował odtrącić ręce tamtego i uderzył ponownie, tym razem wbijając nóż głęboko w przedramię ofiary.
- Przestań! - wydyszał. - Poczekaj, porozmawiajmy...
Ostrze ominęło zakrwawione dłonie i zanurzyło się aż po rękojeść w splocie słonecznym tamtego. Zaatakowany, wciąż poruszając ustami, cofnął się o krok i podniósł wzrok na Colina.
- Co robisz?
Chłopak zrobił krok do przodu i stanął tuż obok rannego. Mężczyzna opierał się plecami o barierkę.
- Nie rób tego - wycharczał.
- Muszę - wyszeptał młody zabójca i pochylił się nad ofiarą. Ranny próbował się jeszcze bronić, choć był już zbyt słaby, by odtrącić ostrze, które poderżnęło mu gardło.
Trup osunął się bezwładnie do pozycji siedzącej. Colin usiadł obok i obserwował studentów. Poszli w swoją stronę, zupełnie nieświadomi tego, co wydarzyło się właśnie na moście.
Widzieli to jednak dwaj mężczyźni, którzy zbliżali się energicznym krokiem od strony miasta. Colin objął zmarłego ramieniem, jakby ten był tylko pijakiem, który przysnął ze zmęczenia.
Ale nie musiał tego robić. Dobrze znał obu, zarówno pierwszego - wysokiego i łysego, o ostrych rysach twarzy - jak i khajita o niemal całkiem płaskim pysku. Arcus i Khasha.
- Do rzeki z nim - zakomenderował Arcus.
- Chciałem tylko złapać oddech.
- Tak, widziałem. Miałeś mu poderżnąć gardło, a zrobiła się z tego niezła jatka.
- On... się bronił.
- Byłeś nieostrożny.
- To pierwszy raz, Arcusie - wtrącił Khasha, gładząc wąsy i poruszając niecierpliwie ogonem. - Myślisz, że tobie poszło lepiej? Wrzućmy go do rzeki i chodźmy stąd.
- Racja. Podnieś go, inspektorze.
Kiedy Colin się nie poruszył, Arcus strzelił palcami.
- Mówił pan do mnie? - zdumiał się chłopak.
- Do ciebie. Zrobiłeś to byle jak, ale zrobiłeś. Jesteś teraz jednym z nas.
Colin chwycił martwego mężczyznę za nogi. Podnieśli go razem i przerzucili nad barierką. Uderzył w wodę. Po chwili płynął w dół rzeki, niesiony powoli prądem. Jego martwe oczy patrzyły na Colina.
Inspektor! Czekał trzy lata, żeby ktoś się tak do niego zwrócił.
Teraz brzmiało to całkiem zwyczajnie, jak każde inne słowo.
- Włóż tę pelerynę - polecił Khasha. - Musisz zakryć krew.
- Dobrze - odparł posłusznie chłopak.
*
Nazajutrz Colin odebrał dokumenty od zarządcy Maralla, pyzatego mężczyzny z niewielką, rzadką bródką.
- Zamieszkasz w Telhall - oświadczył Marall. - Zdaje się, że mają już dla ciebie jakąś sprawę. - Odłożył pióro i przyjrzał się uważniej chłopakowi. - Dobrze się czujesz, synu? Wyglądasz marnie.
- Nie mogłem spać, proszę pana.
Zarządca skinął głową.
- Kim on był? - wybuchnął Colin. - Co zrobił?
- Nie chcesz tego wiedzieć, synu - odparł Marall. - I radzę ci, żebyś nie próbował się tego dowiedzieć.
- Ale...
- Jakie to ma znaczenie? - przerwał zarządca. - Poczułbyś się lepiej, gdybym ci powiedział, że porwał i zamordował szesnaścioro małych dzieci?
- Nie.
- A gdybym ci powiedział, że zginął, bo pozwolił sobie kiedyś zażartować z ud jej cesarskiej mości?
Colin zamrugał.
- Nie wyobrażam sobie...
- Bo nie jesteś od tego, synu. Nie do ciebie należy władza nad życiem i śmiercią. Te decyzje zapadają o wiele wyżej. Leżą, krótko rzecz ujmując, w gestii cesarza. Zawsze znajdzie się jakiś powód, i zawsze będzie to dobry powód, ale ciebie to nie interesuje, jasne? Niczego sobie nie wyobrażasz, niczego się nie domyślasz. Robisz to, co ci każą.
- Ale przez te wszystkie lata uczono mnie czego innego. Biuro szkoliło mnie po to, żebym myślał. - Położył nacisk na ostatnie słowo.
- Owszem. I wychodzi ci to całkiem nieźle. Wszyscy twoi nauczyciele zgadzają się co do tego. Jesteś naprawdę bystry, inaczej Penitus Oculatus w ogóle by się z tobą nie skontaktowało, a twoje osiągnięcia tylko utwierdziły nas w tym przekonaniu. Ale wszystkie twoje myśli mają być poświęcone służbie Cesarstwu. Jeśli twoim zadaniem będzie wykrycie szpiega wśród cesarskich gwardzistów, wykorzystaj swą umiejętność logicznego myślenia. Jeśli otrzymasz rozkaz, by dyskretnie dowiedzieć się, która z córek hrabiego Caro truje swoich gości, skorzystaj z tego, czego nauczyłeś się tutaj. Ale jeśli masz do wykonania proste zadanie, takie jak zabójstwo czy kradzież, powinieneś zastanawiać się jedynie nad wyborem właściwej metody. Jesteś tylko instrumentem, narzędziem w rękach Cesarstwa.
- Wiem o tym, proszę pana.
- Ale chyba nie zawsze o tym pamiętasz, inaczej nie zadawałbyś tych pytań. - Zarządca wstał. - Jesteś z Anvil, prawda? Polecił nam cię jeden z miejskich strażników.
- Tak jest, Regin Oprenus.
- Co byś teraz robił, gdyby nie jego rekomendacja?
- Nie mam pojęcia, proszę pana.
Ale wiedział, a przynajmniej się domyślał. Ojciec nie żył, matka pracowała jako praczka i ledwie wiązała koniec z końcem. Colin sam nauczył się czytać, ale jego edukacja nie wykroczyłaby zapewne poza ten poziom. A gdyby nawet stało się inaczej, i tak nic by mu z tego nie przyszło. W najlepszym wypadku pracowałby w stoczni albo zaciągnąłby się na statek. Cesarskie zaproszenie było spełnieniem jego marzeń. Dostał na tacy wszystko, czego pragnął jako chłopiec.
I nadal tego pragnął, mimo... tej historii. Teraz miał dostawać pensję. Zamierzał wysłać część zarobionych pieniędzy matce, nim biedaczka zaharuje się na śmierć.
- To próba, prawda? - spytał. - Nie to, co zdarzyło się wczoraj, tylko teraz.
Zarządca uśmiechnął się lekko.
- To druga część tej samej próby, synu. I wcale nie ostatnia, może tylko oficjalnie. Każdy dzień w tej pracy to nowe wyzwanie. Jeśli nie czujesz się na siłach, powinieneś wycofać się teraz, zanim wpadniesz w to po same uszy.
- Dam radę, proszę pana - odparł Colin.
- Doskonale, inspektorze. Masz dzisiaj dzień wolny. Zamelduj się jutro.
Colin skinął głową i poszedł szukać swojej nowej kwatery.
3
Kiedy Annaïg się obudziła, Mere-Glim wciąż leżał na podłodze, a z jego paszczy wydobywało się regularne chrapanie.
- Och... - jęknęła. Wstała z fotela i przycisnęła dłonie do skroni. Czuła, jak robi jej się niedobrze.
Ile wina wypili poprzedniego wieczoru?
Powlokła się do kuchni i zmrużyła oczy, kiedy uderzył w nie blask słońca. Rozpaliła ogień, a potem otworzyła spiżarnię i przez chwilę spoglądała na pęta kiełbasy, długie tusze solonej ryby, beczułki z mąką, solą, cukrem i ryżem oraz na koszyk wypełniony przywiędłymi, pomarszczonymi warzywami.
Na blacie leżały jajka, jeszcze ciepłe. A więc Tai-Tai już wstał i zabrał się do pracy, choć ostatnio wcale nie było to regułą.
Obok zauważyła starą, obciągniętą skórą skrzynkę z przyprawami. Należała niegdyś do jej matki. W środku znajdowało się siedemdziesiąt osiem buteleczek z różnego rodzaju nasionami i suszonymi liśćmi.
Wszystko, czego potrzebowała.
Mere-Glim wszedł do kuchni tuż po tym, jak czosnek i chili trafiły na patelnię, a powietrze wypełniło się ostrym, gryzącym zapachem.
- Nie będę nic jadł. Niedobrze mi - poskarżył się gad.
- Owszem, zjesz to - odparła. - I będzie ci smakowało. Stara Tenny robiła to tacie, kiedy jeszcze było nas stać na służbę.
- Skoro tak, to dlaczego za każdym razem przyrządzasz to inaczej? Ostatnio dodawałaś orzeszki ziemne i peklowaną wieprzowinę, a nie czosnek i chili.
- Nie mamy już peklowanej wieprzowiny - stwierdziła. - Poza tym nie chodzi tu o konkretne składniki, ale o zasady kompozycji, równowagę esencji, smaków, olejów i ziół.
Wysypała z moździerza mieszankę kilku przypraw, które wcześniej utłukła. Po kuchni rozszedł się zapach kolendry, kardamonu, przywrotnika i imbiru. Annaïg dorzuciła dwie garście zgniecionego ryżu, zamieszała wszystko, dolała mleka kokosowego i postawiła na kuchni. Kiedy całość była już gotowa, rozlała miksturę do misek i wkroiła do każdej porcji po kawałku kiełbasy z sarniny, czerwonej szynki i peklowanej skórki arbuza.
- Wygląda ohydnie - stwierdził Glim.
- Nie jest jeszcze gotowe - powiedziała. Rozbiła dwa jajka i wlała je do misek.
Glim ożywił się wyraźnie i oblizał paszczę.
- Gęsie jaja?
- Mhm...
- Może jednak spróbuję.
Postawiła przed nim miskę. Jaszczur liznął ostrożnie danie, po czym zabrał się z apetytem do jedzenia. Annaïg sięgnęła po swoją porcję.
- Już czuję się lepiej - oznajmił Glim.
- Widzisz?
- Aha.
- Drzewo Miasta powiedziało, że nie ma się czym martwić.
Mere-Glim wydał z siebie wysoki, przeciągły dźwięk i zatrzepotał powiekami.
- Drzewo Miasta? Co masz na myśli? - Zawahał się, jakby uznał, że powiedział za dużo.
- Mówimy o Lorkhanie, Glim - wyjaśniła Annaïg. - Nie jesteśmy tu gośćmi, wiesz?
Jaszczur skinął głową. Nie cierpiała, kiedy mówił w języku Tamriel. Wydawał jej się wtedy całkiem obcy.
- Chodzi o to, że wszystkie części Hist są ze sobą... połączone. Tworzą jeden umysł. Więc dlaczego mówicie akurat o Drzewie Miasta?
Ojciec Annaïg westchnął ponownie.
- An-Xileel w Lilmoth rozmawiają tylko z Drzewem Miasta.
- Co to za różnica? - spytała Annaïg. - Skoro wszystkie części Hist połączone są wspólnymi korzeniami, to Drzewo Miasta mówi to samo, co wszystkie pozostałe.
- Może jednak nie - rzekł Glim z kamienną twarzą.
- Co masz na myśli?
- Annaïg... - zaczął ojciec pełnym napięcia głosem. Kiedy zamilkł, dziewczyna podniosła ręce, zniecierpliwiona.
- Co takiego?
- To chyba dobra okazja, żebyś odwiedziła ciotkę w Leyawiin. Uważam, że już dawno powinnaś była to zrobić. Odłożyłem nawet trochę pieniędzy na tę podróż. Statek wypływa o świcie.
- To brzmi, jakbyś się martwił, Taig. Przeczuwasz coś złego?
- Ty jedyna masz jeszcze dla mnie znaczenie - powiedział ojciec. - Nawet jeśli ryzyko jest niewielkie... - Rozłożył ręce, ale nie spojrzał jej w twarz. Potem rozpogodził się i wstał. - Muszę iść. Dziś rano wezwał mnie organizm. Spotkamy się wieczorem i jeszcze o tym porozmawiamy. Może się spakujesz, na wypadek, gdybyś jednak zdecydowała się na tę podróż?
Annaïg przeanalizowała szybko wszystkie za i przeciw. Leyawiin leżało po drugiej stronie oceanu, ale stamtąd mogła się dostać do Cesarskiego Miasta, choćby na piechotę. Może...
- Czy Glim może popłynąć ze mną?
- Przykro mi, stać mnie na opłacenie podróży tylko dla jednej osoby.
- I tak bym nie popłynął - wtrącił Glim.
- No dobrze - westchnął ojciec. - Muszę już iść. Przyniosę sobie coś na obiad, córeczko. Nie musisz dzisiaj gotować. I porozmawiamy jeszcze o twoim wyjeździe.
- Dobrze, Taig.
Ledwie ojciec wyszedł, Annaïg wycelowała palec w Glima i oznajmiła:
- Pójdziesz do portu. Dowiesz się, co wygaduje ten stuknięty kapłan i co inni mówią na temat latającego miasta. Ja idę do Hecui.
- Dlaczego do Hecui?
- Muszę udoskonalić mój nowy wynalazek.
- Masz na myśli eliksir latania?
- Uratowała nam życie - zauważyła Annaïg.
- Niech ci będzie. Ale dlaczego, na gnijące studnie, zajmujesz się tym w takiej chwili?
- A jak inaczej dostaniemy się na latającą wyspę? Ktoś wystrzeli nas katapultą?
- O nie... - jęknął Mere-Glim.
- Spójrz na mnie - rozkazała Annaïg.
Powoli, z ociąganiem, jaszczur podniósł na nią wzrok.
- Kocham cię i bardzo bym się cieszyła, gdybyś mi towarzyszył. Ale jeśli nie chcesz tego zrobić, nie przejmuj się. Nie będę cię namawiać. Ale ja tam polecę. Rozumiesz? Xhu?
Wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem ściągnął nozdrza.
- Xhu - oznajmił.
- Spotykamy się tutaj w południe.
*
Mere-Glim szedł w dół długiego zbocza, zmierzając do zatoki, którą cesarscy nazywali Oliis. Czuł, jak zachmurzone niebo napiera delikatnie na miasto, na drzewa, na stare drogi wyłożone kamieniem balastowym. Rozmyślał, albo raczej pozwalał, żeby jego umysł poruszał się swobodnie po obszarach wolnych od ograniczeń narzucanych przez słowa.
Słowa nadawały myślom kształty, wpychały je do klatek, zakuwały w kajdany. Jel - język jego przodków - najbliższy był prawdziwym myślom, ale nawet Annaïg, która znała jel lepiej niż ktokolwiek nienależący do korzenia, nie potrafiła wyartykułować wszystkich dźwięków, nie umiała cieniować znaczeń na tyle sprawnie, by mógł z nią porozmawiać na poważne tematy.
Tak naprawdę składał się z czterech istot. Był argonianinem. I Mere-Glimem, kiedy posługiwał się językiem Cesarstwa, który nadawał jego myślom ludzkie kształty. A kiedy rozmawiał z matką lub rodzeństwem, nazywał się Wuthilul i przynależał do ludu saxhleel. Natomiast gdy rozmawiał z saxhleel z głębi lasu albo nawet z członkiem An-Xileel, był lukiul, „zasymilowanym”, bo jego rodzina od dawien dawna żyła według cesarskich zwyczajów.
A kiedy rozmawiał z Annaïg, był jeszcze kimś innym. Nie kimś pomiędzy tymi innymi wcieleniami, lecz zupełnie odmienną istotą. Był Glimem.
Lecz nawet ich wspólny język dalece odbiegał od prawdziwej myśli.
Prawdziwa myśl była bliska korzeniowi.
Hist był jednym, a zarazem wielością. Jego korzenie sięgały daleko w głąb czarnej ziemi i miękkiego białego kamienia Czarnych Mokradeł, łącząc wszystkie jego części, a tym samym łącząc wszystkich saxhleel, wszystkich argonian. Hist dawał im życie, formę i cel. To właśnie Hist przewidział kryzys Otchłani, wezwał lud Glima z powrotem na bagna, by pokonał siły Mehrunesa Dagona, zepchnął Cesarstwo w morze i doprowadził do pogromu ich odwiecznych nieprzyjaciół z Morrowind.
Hist był jednością i tworzył jeden umysł, zarazem jednak składał się z wielu odrębnych istot. Mogło się więc zdarzyć, że na jakiś czas także i ten umysł ulegał podziałowi. Coś podobnego już kiedyś miało miejsce. Właśnie w Lilmoth.
Ale jakie znaczenie można przypisać faktowi, że Drzewo Miasta - a wraz z nim An-Xileel - oddzieliło się niegdyś od reszty?
I dlaczego gotów był zrobić to, o co prosiła Annaïg, zamiast sprawdzić, co stało się z drzewem, którego soki ukształtowały jego jestestwo?
Choć z drugiej strony właśnie to zamierzał zrobić. U samego źródła.
Zatrzymał się i spojrzał w wyłupiaste ślepia Xhon-Mehla Rybaka, dawnego władcy Lilmoth. Teraz widać było jedynie jego pysk. Reszta, podobnie jak większość Lilmoth, zapadła się w miękką, niestabilną glebę, na której wzniesiono to starożytne miasto. Gdyby jakiś argonianin potrafił pływać w błocie i ziemi zamiast w wodzie, znalazłby pod stopami wiele budynków pochodzących z różnych etapów rozwoju Lilmoth.
Oczami wyobraźni Glim ujrzał potężną piramidę Ixtaxh-thithil-meht. Ponad szlam wystawały tylko najwyższe piętra budowli, ale An-Xileel ją wykopali, komnata po komnacie. Wypompowali błoto i, używając zaklęć, powstrzymali wodę, która sączyła się bez ustanku do wnętrza. Zupełnie jakby chcieli się cofać w czasie, a nie iść naprzód. Jakby coś ciągnęło ich z powrotem do starożytnego Lilmoth...
Przystanął. Uświadomił sobie, że pozwala, by nogi niosły go same, bez udziału jego woli. W tej samej chwili zrozumiał jednak, dokąd właściwie idzie. Podświadomość, która kierowała jego myślami, doprowadziła go właśnie w to miejsce.
Do drzewa. A właściwie do jego części. Drzewo Miasta miało podobno trzysta lat, a jego korzenie rozciągały się pod powierzchnią całego dolnego Lilmoth. Jeden z takich korzeni, grubości jego uda, wystawał ze skalnej ściany. Wszystko dokoła rozmyło mu się nagle przed oczami, ale kiedy położył rękę na szorstkiej korze, obraz znów nabrał ostrości, a barwy odzyskały intensywność.
Stał w bezruchu. Nie widział już niszczejących, starych magazynów cesarskich, tylko miasto pełne potężnych kamiennych zigguratów i posągów sięgających nieba - gniazdo chwały i szaleństwa. Czuł, jak ziemia drży pod jego stopami. Nozdrza Glima wypełnił zapach anyżu i palonego cynamonu, z dala dobiegały go śpiewy w jakimś starożytnym języku. Serce biło mu jak szalone, gdy obserwował dwa księżyce wznoszące się nad zasnute mgłą i dymem ulice. Nie mógł tego zobaczyć, ale wiedział, że poniżej i dokoła rozciąga się olbrzymia płaszczyzna wody, sięgająca poza samo niebo.
Jego myśli zlały się w jedno.
Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, nim wrócił na dobre do swego umysłu. Wciąż trzymał rękę na korzeniu. Zabrał ją, cofnął się i głęboko odetchnął. Raz, drugi, trzeci... Ruszył przed siebie. Potężne budowle, które otaczały go ze wszystkich stron, zaczęły blaknąć, rozpływały się w powietrzu i niemal zniknęły, aż znów znalazł się w Lilmoth, gdzie narodziło się jego ciało.
Niemal zniknęły, ale nie do końca. Teraz czuł to samo co An-Xileel, ten sam zew. Uświadomił sobie, że jakaś cząstka jego duszy wiedziała o tym już wcześniej.
Zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze. Drzewo przerwało jego wizję, nim ta dobiegła końca.
Zaniepokoiło go to.
Nad nabrzeżem kłębiło się stado mew. Większość z nich była zbyt głupia albo zachłanna, by przed nim uciec, kiedy szedł między stertami rybich odpadków, rozgniecionych krabów, meduz i wodorostów. Pąkle porastały tutejsze budynki do połowy wysokości. Ta część miasta zapadła się tak nisko, że podczas wysokiego przypływu woda zalewała niższe piętra. Samo nabrzeże unosiło się na wodzie, przymocowane do potężnych kamiennych fundamentów, starych jak sam świat i przykrytych niedawno nową warstwą wapienia. To miejsce było miastem w mieście. Odkąd An-Xileel zabronili wstępu do Lilmoth obcokrajowcom nieposiadającym odpowiedniej licencji, większość kramów rozlokowała się właśnie tutaj. Jakiś kupiec trzymał za ogon flądrę - sprzedawał ryby z ostatniego połowu, ułożone w jednej dużej skrzyni. Nieco dalej ciągnął się długi szereg straganów, nad którymi powiewała flaga kupców coloviańskich. Sprzedawali ozdoby ze srebra i mosiądzu, garnki, sztućce, wino i ubrania. Glim pracował tu kiedyś przez jakiś czas. Grupa jego kuzynów ze strony matki handlowała theilulem, alkoholem wytwarzanym z destylowanej trzciny cukrowej. Niegdyś sprzedawali samą trzcinę, ponieważ jednak ich pola leżały w odległości trzydziestu dwu kilometrów od miasta, uznali, że zamiast wielu wozów z trzciną łatwiej będzie im przewieźć kilka skrzynek z butelkami. - Łatwiej i znacznie zyskowniej.
Glim wiedział, gdzie szukać Urvwena - w samym środku tego kłębowiska, na kamiennym nabrzeżu.
Psijic nie wrzeszczał, jak to miał w zwyczaju. Po prostu siedział w bezruchu i patrzył ponad tłumem i lasem kolorowych masztów na południe, gdzie na horyzoncie zatoka łączyła się z morzem. Jego jasna skóra wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle, ale kiedy srebrzyste oczy kapłana zwróciły się na Glima, ten przekonał się, że są pełne życia.
- Chcesz wiedzieć, prawda? - zapytał.
Przez moment Mere-Glim nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Wciąż był poruszony wizją, którą ukazało mu drzewo. Pozwolił jednak, żeby słowa znów ukształtowały jego myśli.
- Kuzyn mówi, że widział coś na morzu.
- Owszem, widział. Jest już blisko.
- Co to takiego?
Stary kapłan wzruszył ramionami.
- Co wiesz o moim zakonie?
- Niewiele.
- Mało kto nas zna. Nie nauczamy obcych. Doradzamy, pomagamy...
- W czym?
- W zmianach.
Mere-Glim zamrugał, próbując zrozumieć, o czym właściwie rozmawiają.
- Zmiany są nieuniknione - ciągnął Urvwen. - Są święte. Ale nie można ich dokonać bez przewodnika. Przyszedłem tu, żeby was poprowadzić. An-Xileel i rada miejska - „organizm”, który w pełni kontrolują - nie chcą mnie słuchać.
- Mają swojego przewodnika, Hist.
- Tak. Ich przewodnik sprowadza zmiany, ale nie takie, których należałoby oczekiwać. Ale mnie nie słuchają. Prawdę mówiąc, nikt mnie nie słucha, choć się staram. Przychodzę tu codziennie i próbuję.
- Co takiego jest już blisko? - powtórzył pytanie Mere-Glim.
- Słyszałeś o Arteum? - spytał starzec.
- To wyspa, z której pochodzą tacy jak ty, Psijic - odparł jaszczur.
- Kiedyś została usunięta ze świata. Wiedziałeś o tym?
- Nie.
- Takie rzeczy się zdarzają. - Kapłan skinął głową, przytakując raczej sobie niż Mere-Glimowi.
- Czy to też jest rzecz, która została usunięta ze świata? - spytał argonianin.
- Nie - odparł Urvwen. Po czym dodał ściszonym głosem. - To coś zostało usunięte z innego świata. I przybyło tutaj.
- I co zrobi?
- Nie wiem. Ale przypuszczam, że coś bardzo niedobrego.
- Dlaczego?
- To zbyt skomplikowane. - Westchnął. - Zresztą nawet gdybyś zrozumiał moje wyjaśnienie, to by niczego nie zmieniło. Mundus - świat - to bardzo delikatny twór. Tylko pewne określone zasady powstrzymują go przed powrotem do Jest/Nie ma.
- Nie rozumiem.
Kapłan Psijic zatoczył ręką koło.
- Weźmy choćby te wszystkie łodzie. Żeby pływały, a nie zatonęły, muszą utrzymywać żagle odpowiednio naciągnięte, żeglarze powinni kontrolować olinowanie i dostosowywać do zmian wiatru. Jeśli nadejdzie sztorm, mogą tego nie przetrzymać... - Starzec pokręcił głową. - Czuję, że liny świata naciągnięte są zbyt mocno. Ustawiają żagle w niewłaściwym kierunku. A to nigdy nie jest dobre. To samo wydarzyło się tuż przed tym, jak zapłonęły pierwsze Smocze Ognie...
- Mówisz o Otchłani? Myślałem, że Otchłań już nam nie zagraża. Że cesarz Martin...
- Tak, tak... ale nic nie jest takie proste. Zawsze zostają jakieś luki.
- Więc to coś... To miasto jest z Otchłani? - dopytywał Mere-Glim.
Kapłan pokręcił energicznie głową.
- Nie, nie, nie... albo tak. Nie umiem tego wyjaśnić. Nie mogę... Idź sobie. Po prostu idź stąd.
Rozmowa z kapłanem już przyprawiła Mere-Glima o ból głowy. Nie potrzebował dodatkowej zachęty, by ją skończyć.
Ruszył w głąb portu, żeby odszukać kuzynów i wycyganić od nich butelkę theilul. Annaïg mogła poczekać.
4
Jedyne oko Hecui wpatrywało się z uwagą w listę składników przygotowaną przez Annaïg. Pomarszczone czoło kobiety ściągnęło się w grymasie dezaprobaty.
- Ostatnim razem nie zadziałało, tak?
Annaïg wydęła usta i wzruszyła ramionami.
- Zadziałało, tylko nie całkiem tak, jak tego oczekiwałam.
Hecua pokręciła głową.
- Masz talent, to pewne, ale nigdy nie słyszałam o eliksirze, który pozwoliłby ludziom latać. A ta lista to, moim zdaniem, zapowiedź poważnych kłopotów.
- Słyszałam, że jeden z synodów opracował jakąś metodę latania.
- Hm... Być może gdyby w okolicy zbierał się jakiś synod, miałabyś szansę poznać tę metodę, oczywiście po kilku latach opłacania składek. Ale tak czy inaczej mówisz teraz o zaklęciu, a nie o konkretnej substancji. Źle skonstruowane zaklęcie po prostu nie zadziała. A niewłaściwie przygotowany eliksir może się stać trucizną.
- Wiem o tym. - Annaïg skinęła głową. - Nie boję się. Żaden z eliksirów, które dotąd przygotowałam, nie był szkodliwy.
- Potrzebowałam kilku tygodni, żeby przywrócić Glimowi normalną skórę.
- On miał skórę - zauważyła dziewczyna. - Tyle że przezroczystą. To go nie bolało.
Hecua z irytacją ściągnęła usta.
- Z młodymi nie warto wdawać się w dyskusje - stwierdziła. Potem znów podniosła listę do oka i zaczęła szukać odpowiednich składników. Półki z buteleczkami, pudełkami i pojemnikami powieszono tak blisko siebie, że miało się wrażenie, iż stanowią one ściany pomieszczenia.
Tymczasem Annaïg przechadzała się między regałami i przyglądała się ich zawartości. Wiedziała, że nie ma jeszcze wszystkiego, co niezbędne. Tworzenie eliksiru przypominało gotowanie - Annaïg potrzebowała jeszcze jednego smaku, który spiąłby wszystkie pozostałe w całość. Nie wiedziała tylko, co to za smak.
Pracownia Hecui była olbrzymia. Niegdyś była to siedziba gildii magów. W pokojach na piętrze wciąż pracowało trzech czy czterech zniedołężniałych starców. Hecua honorowała ich członkostwo, choć sama gildia już nie istniała. Właściwie nikogo to nie obchodziło. An-Xileel nie interesowali się takimi sprawami, a Akademia Szeptów i Synod - dwie uznawane przez Cesarstwo instytucje zajmujące się magią - nie miały swoich przedstawicielstw w Lilmoth, więc i one nie miały nic do powiedzenia w tej kwestii.
Annaïg otwierała różne buteleczki i wąchała zamknięte w nich proszki, destylaty i esencje. Żadna z substancji nie wzbudziła jej zainteresowania. W końcu dotarła do małej butelki ciasno owiniętej czarnym papierem. Kiedy jej dotknęła, przebiegł ją dreszcz - od ramienia przez obojczyk aż do gardła.
- Co się stało? - spytała Hecua i Annaïg uświadomiła sobie, że mimowolnie krzyknęła z wrażenia.
Pokazała pojemnik starszej kobiecie.
- Ach, to. - Hecua skinęła głową. - Prawdę mówiąc, sama do końca nie wiem, co to jest. Leży tu od wieków.
- Nigdy wcześniej tego nie widziałam.
- Dotąd stało z tyłu. Przestawiłam pojemnik, kiedy odkurzałam.
- I nie wiesz, co to jest?
Hecua wzruszyła ramionami.
- Wiele lat temu, kilka miesięcy po kryzysie Otchłani, przyszedł tu jakiś człowiek. Był chory i potrzebował paru rzeczy, ale nie miał pieniędzy. Tylko tę butelkę. Twierdził, że zabrał ją z fortecy w samej Otchłani. Wtedy było tego naprawdę sporo, sprzedawaliśmy mnóstwo serc daedr, soli otchłannych i tak dalej.
- A obcy nie powiedział, co to?
Kobieta pokręciła głową.
- Współczułam mu, to wszystko. Przypuszczam, że to nic szczególnego.
- I nigdy nie otworzyłaś pojemnika, żeby sprawdzić?
- Sama widzisz, że papier jest nietknięty.
- Mogę?
- Dlaczego nie?
Annaïg rozdarła paznokciem papier, odsłaniając korek wciśnięty głęboko w szyjkę. Szarpnęła mocno i otworzyła butelkę.
Dziwne doznanie w gardle przybrało na intensywności, zamieniło się w smak i zapach jasny niczym słońce, ale zimny jak eukaliptus albo mięta.
- Właśnie o to chodzi - powiedziała, czując, jak wszystko układa się w całość.
- Co? Wiesz, co to jest?
- Nie. Ale chcę trochę.
- Annaïg...
- Będę ostrożna, ciociu Hec. Poddam to próbom atrybutów.
- Te badania nie są niezawodne. Możesz coś przeoczyć.
- Mówiłam, że będę ostrożna.
- Hm... - mruknęła Hecua z powątpiewaniem.
*
Dom jak zwykle był pusty. Weszła na stryszek, gdzie trzymała cały sprzęt alchemiczny, i zabrała się do pracy. Zrobiła próby atrybutów i odkryła, że główny atrybut tajemniczej substancji to wzmocnienie, a drugorzędny - co wydawało jej się bardziej obiecujące - to przemiana. Atrybuty trzeciorzędne i czwartorzędne były na tyle niewyraźne, że nie potrafiła ich nawet określić.
Wiedziała jednak - była tego całkiem pewna - że to jest właściwy składnik. Pracowała kilka godzin z kalcynatorem, aż napełniła buteleczkę bursztynowym płynem, który w przedziwny sposób załamywał światło. Jakby naczynie było głębokie na kilometr, a nie na kilka centymetrów.
Dziewczyna przyłożyła butelkę do nosa, powąchała zawartość i westchnęła. Zarówno konsystencja, jak i zapach cieczy wydawały jej się właściwe, wiedziała jednak, że nie wolno lekceważyć ostrzeżenia Hecui. To mogła być trucizna. Gdyby spróbowała odrobinę, przekonałaby się...
Nagle usłyszała na schodach jakiś odgłos. Znieruchomiała i wytężyła słuch.
- Annaïg?
Odetchnęła z ulgą. To tylko jej ojciec. Przypomniała sobie, że dzisiaj miał zjeść w domu. Wyjrzała przez okno i przekonała się, że zbliża się pora kolacji.
- Idę, Taig - zawołała, po czym zatkała butelkę i schowała ją do kieszeni. Ruszyła w stronę schodów, ale zatrzymała się w pół kroku.
Ojciec położył jej dłoń na ramieniu.
- Żałuję, że nie mam więcej czasu - odparł cicho. - Żałuję, że nie mogę popłynąć z tobą, ale tak to już jest. Ciotka dopilnuje, żebyś poradziła sobie jakoś w Cesarskim Mieście. Ma tam przyjaciół.
- Co się dzieje, Taig? Co przede mną ukrywasz?
- Nieważne. - Pokręcił głową. - Lepiej, żebyś się nie dowiedziała.
Annaïg strąciła jego dłoń z ramienia.
- Nie popłynę do Leyawiin - oświadczyła. - Nie bez wyjaśnienia, i na pewno nie bez ciebie. I bez Glima.
- Glim... - Ojciec Annaïg głośno wypuścił powietrze z płuc, a potem jego twarz przybrała zupełnie obcy wyraz. - Nie martw się o Glima - powiedział. - Nic już nie da się z tym zrobić.
- Co masz na myśli? - Słyszała panikę we własnym głosie, jakby rodzący się w niej strach opuścił jej ciało i stał się osobną istotą. - Powiedz mi!
Nie odezwał się. Odwróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi.
Ork stanął jej na drodze.
Annaïg pobiegła do kuchni i wyjścia do ogrodu.
Była dopiero w połowie drogi, gdy mocna dłoń zacisnęła się na jej ramieniu.
- Jestem winien twemu ojcu przysługę - warknął ork. - Więc pójdziesz ze mną, dziewczyno.
Wiła się w jego uścisku i próbowała się uwolnić, pozostali otoczyli ją ciasnym kołem.
Ojciec pochylił się i pocałował ją w czoło. Śmierdział winem z czarnego ryżu.
- Kocham cię - powiedział. - Postaraj się o tym pamiętać. I o tym, że w końcu zrobiłem to, co należało.
*
Niosąc w żołądku pół butelki theilul, Mere-Glim wracał chwiejnym krokiem do starej cesarskiej dzielnicy. Wiedział, że Annaïg będzie na niego zła, bo za długo zabawił w porcie, ale w tym momencie niespecjalnie się tym przejmował. Poza tym nie miał ochoty przyglądać się przez całe popołudnie, jak przyjaciółka sporządza jakieś śmierdzące mikstury, a z pewnością tym się zajmowała. Ostatnio rzadko widywał się z kuzynami - właściwie rzadko widywał się ze wszystkimi prócz Annaïg. Gdyby było inaczej, dowiedziałby się wcześniej. Że nie on jeden czuje się nieco odcięty od drzewa, że tylko An-Xileel i dzicy argonianie z bagien pozostają z nim w bliskiej zażyłości.
Fakt ten wydawał się Glimowi wielce niepokojący. Ani on, ani jego pobratymcy nie wierzyli, że to jedynie zbieg okoliczności. Jeśli drzewo robiło coś tak dziwacznego w tym samym czasie i nie wiadomo skąd pojawiało się latające miasto, trudno było nie przypuszczać, że coś łączy ze sobą te dwa wydarzenia.
Może ojciec Annaïg miał rację? W końcu pracował na co dzień z An-Xileel. Może nadszedł już czas, by opuścić Lilmoth i to oszukańcze drzewo.
Jeśli to właśnie ono było wszystkiemu winne. Jeśli nie dotyczyło to całego Hist. Bo wtedy musiałby opuścić nie tylko miasto, ale i Czarne Mokradła.
Na błotnistą ścieżkę spadały pierwsze krople deszczu. Przechodził akurat pod dziurawym, popękanym łukiem z wapienia, wyznaczającym niegdyś granicę cesarskiej dzielnicy. Glim obrócił się raptownie i odskoczył w bok, gdy kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Najpierw pomyślał, że to jakiś drapieżnik, ale po chwili zrozumiał, że ma przed sobą metalowego ptaka Annaïg, Ku.
Musi być naprawdę wściekła, pomyślał. Bardzo rzadko używała Ku.
Wysmarkał wodę, która zebrała się w jego nozdrzach i otworzył klapkę zakrywającą małe lusterko.
Nie zobaczył wpatrzonej w niego Annaïg. Lusterko było ciemne, co oznaczało, że medalion dziewczyny jest zamknięty.
Ale z lusterka dochodziły jakieś przytłumione dźwięki.
Glim przysunął strzałę bliżej ucha. Najpierw słyszał czyjś oddech i niewyraźne głosy mężczyzn. Potem ktoś wrzasnął - mężczyzna - i w odpowiedzi rozległ się przeraźliwy kobiecy krzyk.
Znał ten głos równie dobrze jak własny. To była Annaïg.
- Wracaj tu, dziewczyno! - warknął jakiś zachrypnięty głos.
- Powiedzcie ojcu, że wsadziliście mnie na statek! - odkrzyknęła Annaïg. - I tak nie będzie wiedział, że było inaczej.
- On nie, ale ja będę - burknął zachrypnięty głos. - Właź na łódź.
Annaïg obrzuciła go stekiem przekleństw. Większość wymyśliła zapewne na poczekaniu, bo Mere-Glim nigdy wcześniej ich nie słyszał, a doskonale znał repertuar jej wyzwisk i obelg. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Glim odwrócił się i ruszył z powrotem do portu. Wyglądało na to, że ojciec Annaïg wiedział więcej, niż mogłoby się wydawać. I było to na tyle przerażające, że kazał porwać własną córkę i wywieźć ją z miasta.
Cudownie, po prostu wspaniale. Teraz Glim czuł się jeszcze gorzej.
Zerwał się do biegu.
5
Annaïg myślała, że uda jej się uciec, kiedy znajdzie się już na pokładzie. Ale oprychy wynajęte przez ojca - i sowicie przez niego opłacone - przekabaciły również kapitana statku, argonianina tak starego, że miejscami jego łuski stały się przezroczyste. Ulokowano ją, wraz z bagażami, w maleńkiej kajucie, właściwie niewiele większej od szafy. Kapitan zamknął drzwi na zasuwę, obiecując, że będzie mogła swobodnie poruszać się po statku, kiedy znajdą się już kilka mil od brzegu.
Oczywiście to nie zniechęciło jej do szukania drogi ucieczki. Małe okienko nie wchodziło w rachubę, bo nie potrafiła przemienić się w kota lub łasicę. Krzyki i wołanie o pomoc i tak niczego by nie dały, okno zwrócone było w stronę morza. Nie mogła też otworzyć zasuwy po drugiej stronie drzwi, a jeśli ktoś pomyślał w jej kabinie o sekretnym przejściu, ukrył je na tyle dobrze, że nie potrafiła go znaleźć.
W końcu pozostawał jej jedynie płacz. Łzy dały ujście złości, smutkowi i przerażeniu. Ojciec nigdy nie potraktowałby jej w ten sposób bez powodu. Musiał być pewien, że pozostanie w mieście oznacza śmierć. Tylko dlaczego sam postanowił zostać i umrzeć? Dlaczego sobie dał ten wybór, a jej nie?
Wreszcie przestała rozpaczliwie szlochać i co jakiś czas już tylko pochlipywała. I wtedy uświadomiła sobie, że ktoś ją woła. Spojrzała na drzwi i okno, ale głos był bardzo nikły, ledwie słyszalny...
Przypomniała sobie nagle o Ku i poczuła się wyjątkowo głupio.
Zdjęła medalion, otworzyła go i ujrzała znajomą twarz Glima. Rozchylał lekko paszczę, ukazując zęby - musiał być zdenerwowany.
- Glim! - wyszeptała.
- Gdzie jesteś? - spytał.
- Na statku...
- Widziałaś, jak się nazywa?
- „Tsonashap”. - Co w tłumaczeniu brzmiało: „Pływająca żaba”.
Glim rozejrzał się dookoła.
- Widzę go - stwierdził po chwili. - Przygotowuje się do wyjścia z portu.
- Zamknęli mnie w kajucie w pobliżu dzioba. Jest tu krótki korytarz... - Urwała nagle i przygryzła wargę. - Glim, nawet nie próbuj - powiedziała po chwili. - Myślę... myślę, że wkrótce wydarzy się coś strasznego. Jeśli tu wejdziesz i będziesz chciał mnie wydostać, na pewno cię złapią. Uciekaj z Lilmoth, najdalej i najszybciej jak tylko możesz.
Glim zamrugał powoli.
- Zamknę lusterko i schowam Ku - oznajmił.
- Glim... - zaczęła Annaïg, lecz obraz przyjaciela zniknął.
Dziewczyna westchnęła, zatrzasnęła medalion i zacisnęła powieki. Była zmęczona i głodna.
Glim zamierzał ją ratować, prawda?
Przez pierwszą godzinę czekała niespokojnie, gotowa w każdej chwili poderwać się do działania. Ale potem poczuła, jak pokład pod jej nogami zaczyna się kołysać. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że światła na nabrzeżu oddalają się od niej.
- Xhuth! - zaklęła. - Waxhuthi! Kaoc'!
Latarnie, zupełnie obojętne na jej przekleństwa, robiły się coraz mniejsze i coraz bledsze.
Otworzyła medalion, lecz ukryte w nim lusterko było ciemne. Podniosła go do ucha. Niczego nie usłyszała.
Poszedł za jej radą, czy został schwytany, zraniony, a może zamordowany, gdy próbował ją ratować? Wyobraźnia podsuwała jej różne przerażające obrazy. Glim pozbawiony ręki. Glim bez głowy. Glim skuty łańcuchami i wyrzucony za burtę...
Ktoś zapukał do drzwi. Serce Annaïg zamarło na moment w jej piersiach - dziwne, do tej pory uważała, że to tylko przenośnia. Wstała, zacisnęła dłonie w pięści, choć i tak nie potrafiłaby ich użyć, i czekała.
Zza drzwi wychynęła jaszczurza paszcza. Głęboko zapadnięte oczy argonianina otaczała siateczka zmarszczek.
- Kapitanie... - Annaïg postarała się, żeby jej ton był lodowaty.
- Wyszliśmy już w morze - wychrypiał. - Nie bądź głupia i nawet nie próbuj uciekać. Nie uda ci się. W tych wodach roi się od smoków morskich.
Spojrzał na jej zaciśnięte pięści i na moment wysunął pazury, kręcąc przy tym głową.
- Nawet o tym nie myśl - powiedział. - Przyrzekłem dowieźć cię całą i zdrową do portu przeznaczenia, ale nikt nie atakuje bezkarnie kapitana na jego statku. Tak mówi prawo.
- Prawo? A porwanie jest zgodne z prawem?
- To nie żadne porwanie, wypełniam tylko wolę twojego ojca. Za młoda jeszcze jesteś, żeby sprzeciwiać się jego woli, przynajmniej w takiej kwestii. Lepiej daj sobie spokój.
Nie wspomniał ani słowem o Glimie, a Annaïg bała się o niego zapytać.
Rozprostowała palce.
- Rozumiem. Mogę chodzić swobodnie po statku?
- W granicach rozsądku.
- Jasne.
Przecisnęła się obok niego i wąskim korytarzykiem wyszła na pokład.
Spojrzała w górę, na żagle wypełnione wiatrem - wczesnym wieczorem zawsze wiał od lądu - potem przeniosła wzrok na dziób, który przecinał powierzchnię morza oblaną srebrnym i brązowym blaskiem dwóch wielkich księżyców. Na moment zapomniała o strachu i gniewie, zachwycona pięknem widoku i ukrytą w nim obietnicą niezwykłych przygód. Oto mknęła przez ocean ku Cesarstwu, ku wszystkiemu, czego zawsze pragnęła. Tak właśnie wyglądał ostatni, najlepszy - jedyny - prezent, jaki podarował jej ojciec.
Podeszła do relingu, oparła na nim dłonie i spojrzała na powierzchnię oceanu. Płynęli na południe, ku wyjściu z zatoki. Potem kurs powiedzie ich na zachód, wzdłuż namorzynowych wybrzeży Czarnych Mokradeł, a po osiągnięciu Morza Topal skierują się na północ.
Mogła wskoczyć do wody, popłynąć na zachód i przy dużej dozie szczęścia, na które nie zasługiwała, dotrzeć do lądu. Ale zanim wróciłaby do Lilmoth, byłoby już za późno. Latające miasto miało tam przybyć wczesnym rankiem.
Mimo wszystko...
- Wstrzymaj oddech - szepnął jej ktoś do ucha. Potem coś ją podniosło i przerzuciło nad relingiem. Kompletnie zaskoczona i oszołomiona, uderzyła w fale i pogrążyła się w nich. Zachłysnęła się powietrzem, próbowała dosięgnąć przeciwnika i wspiąć się na jego głowę, ale silna dłoń zatkała jej usta i nos, nim zdążyła krzyknąć. Nagle znalazła się pod wodą, we wnętrznościach oceanu. Wiedziała, że nie może oddychać, ale rozpaczliwie potrzebowała powietrza. Musiała spróbować, wciągnąć w płuca cokolwiek...
Nie mogła tego zrobić, choć próbowała raz za razem.
Kiedy się ocknęła, usłyszała szum powietrza w uszach i czyjś głos:
- Bądź cicho - mówił. - Jesteśmy za nimi, ale mogą nas jeszcze zauważyć.
- Glim?
- Tak.
- Ratujesz mnie, czy próbujesz zabić?
- Sam nie wiem.
- Kapitan wspominał coś o morskich smokach.
- Całkiem możliwe - odparł jaszczur. - Więc zrobimy to tak. Chwyć się mocno moich ramion. Nie ruszaj nogami ani nie próbuj mi pomagać, pozwól mi płynąć. Staraj się trzymać głowę pod wodą. Będę na tyle płytko, że w każdej chwili ją uniesiesz i zaczerpniesz powietrza. Jasne?
- Jasne.
- Więc w drogę.
Glim, obciążony dodatkowym balastem, zaczął poruszać wszystkimi kończynami, szukając właściwego tempa. Po chwili wpadł w jednostajny, miarowy rytm i sunął przez wodę z oszałamiającą prędkością. Na lądzie argonianin był silny. Tutaj jednak wydawał się prawdziwym mocarzem - istotą łączącą w sobie krokodyla i delfina. Annaïg początkowo się bała, ale potem zaczęła wysuwać i chować głowę w rytm ruchów Glima. Stwierdziła ze zdumieniem, że ta podwodna przejażdżka bardzo jej się podoba. Nigdy nie była dobrą pływaczką, a morze zawsze wydawało jej się nieprzyjazne. Teraz jednak czuła się niemal jego częścią.
Ledwie pozbyła się obaw, Glim obrócił się tak gwałtownie, że omal go nie puściła. Wybita z rytmu, łyknęła nieco słonej wody, na szczęście nie zachłysnęła się nią.
Potem poczuła jakieś klepnięcie, jakby woda chciała ich uderzyć. Glim płynął jeszcze szybciej, raz po raz gwałtownie zmieniał kierunek, opadał to znów się wznosił. Annaïg poczuła kolejne uderzenie, a kiedy przyjaciel obrócił się wokół własnej osi zobaczyła olbrzymi ciemny kształt oblany księżycowym blaskiem. To coś przypominało krokodyla, tyle że z płetwami zamiast łap.
I było znacznie, znacznie większe.
Glim zanurkował głębiej. Annaïg omal nie zemdlała, lecz równie gwałtownie przyjaciel ruszył w górę i chwilę później wyskoczył nad powierzchnię wody, gdzie mogła wreszcie wypuścić czarny gaz zalegający w jej płucach i zaczerpnąć haust świeżego powietrza, nim znów znaleźli się w głębinie. Przeszywający ból przeniknął jej nogę, a Glim znów zaczął szalony taniec. Annaïg poczuła, jak coś ociera się o jej ramię i wypuściła z ust chmurę pęcherzyków powietrza, krzycząc bezgłośnie. Jej palce zaczęły zsuwać się z ramion jaszczura.
Nagle zwolnili. Chwilę później Glim wyciągnął ją z wody i posadził na jakiejś twardej powierzchni. Annaïg opadła na nią ciężko, krztusząc się i płacząc z bólu.
- Nic ci nie jest? - spytał argonianin.
Przesunęła ręką po nodze i poczuła ciepłą, lepką wilgoć.
- Chyba mnie ugryzł.
- Nie. - Glim pokręcił głową i pochylił się nad nią. - Gdyby cię ugryzł, nie miałabyś już nogi. Pewnie otarłaś nią o rafę.
- O rafę? - Annaïg rozejrzała się dokoła.
Nie byli wcale na lądzie, a przynajmniej nie na stałym lądzie. Siedzieli na maleńkiej wysepce wystającej ledwie kilkanaście centymetrów nad powierzchnię morza. Z pewnością podczas przypływu woda zakrywała ją całkowicie.
- Jest za duży, żeby tu za nami przypłynąć - wyjaśnił Glim. - Wygląda na to, że kapitan wcale nie żartował, kiedy mówił o morskich smokach.
- Pewnie nie.
- Od tego miejsca mogą nam już zagrozić tylko rekiny.
- Dość mocno krwawię, więc przynajmniej nie będą musiały nas długo szukać. - Annaïg zdobyła się na żart.
- Tak. Coś mi się wydaje, że przez następne pół mili nie będziemy się nudzić.
Ale jeśli rzeczywiście w pobliżu żyły jakieś rekiny, to najwyraźniej nie przepadały za bretońską krwią, bo dopłynęli do brzegu bez żadnych przygód. Właściwie nie był to nawet brzeg, lecz zwarta, niemal nieprzenikniona ściana namorzynów, przycupnięta w wodzie niczym tysiące olbrzymich pająków o splecionych nogach. Annaïg podobało się to wyobrażenie, dopóki nie przypomniała sobie, że pochodzi ono z argońskiej bajki, według której tym właśnie były namorzyny, dopóki nie naraziły się czymś Hist i nie zostały przemienione.
Glimowi jakimś cudem udało się przeprowadzić ich przez tę gęstwinę. W końcu dotarli do zapuszczonej, błotnistej drogi.
- Jak myślisz, jak daleko jest stąd do Lilmoth? - spytała Annaïg.
- Jakieś piętnaście kilometrów - odparł. - Ale nie wiem, czy powinniśmy tam wracać.
- Mój ojciec tam został. I twoja rodzina.
- Nie sądzę, żebyśmy mogli coś dla nich zrobić.
- Co się dzieje? Wiesz coś?
- Wygląda na to, że Drzewo Miasta nas zdradziło, jak kiedyś, dawno temu. Wielu ludzi mówi, że wyrosło z pojedynczego kawałka korzenia, który przetrwał śmierć starego drzewa, ponad trzysta lat temu.
- Zdradziło? Jak?
- Nie chce już z nami rozmawiać. Tylko z An-Xileel i dzikimi. Ale jestem pewien, że rozmawia z tym czymś, co nadlatuje od morza.
- To nie ma sensu.
- Miałoby sens, gdybyśmy wiedzieli coś więcej.
- Więc uważasz, że powinniśmy opuszczać Lilmoth?
Glim wzruszył ramionami.
- Wiesz, że nie mogę tego zrobić - zastrzegła Annaïg.
- Wiem, że chcesz być bohaterką, jak ci wszyscy śmiałkowie z twoich książek. Jak Attrebus Mede i Martin Septim. Ale spójrz tylko na nas. Nie mamy żadnej broni, a poza tym nawet nie wiemy, jak walczyć. Nie damy sobie z tym rady, Nn.
- Możemy ostrzec ludzi.
- Jak? Jeśli przewidywania się sprawdzą, latająca wyspa dotrze do Lilmoth kilka godzin przed nami.
Annaïg się przygarbiła i skinęła głową.
- Masz rację.
- Owszem.
Dziewczyna znów pomyślała o ojcu, oczami wyobraźni ujrzała jego twarz.
- Ale nie wiemy, co właściwie ma się wydarzyć. Może jednak udałoby się nam jakoś pomóc.
- Nn...
- Chwileczkę - przerwała. - To nadlatuje od południa, tak?
- O nie...
- Musimy znaleźć jakiś pagórek, albo coś w tym rodzaju. Musimy zobaczyć, gdzie to jest.
- Nie, nie musimy.
Annaïg spojrzała na niego znacząco i wreszcie Glim westchnął.
- Właśnie cię uratowałem. Tak bardzo chcesz umrzeć?
- Wiesz, że nie o to chodzi?
- Wiem. No dobrze, znam takie miejsce.
*
To było skalne wypiętrzenie, wystające jakieś dziesięć metrów nad wierzchołki drzew. Annaïg była przekonana, że nie zdołają się na nie wspiąć, ale zmieniła zdanie, gdy Glim pokazał jej wejście do jaskini u podstawy miękkiego wapienia. Ukryty korytarz prowadził łagodnie w górę, miejscami ktoś wyciosał w nim nawet schody. Ściany ozdobiono wyblakłymi malowidłami przedstawiającymi zwinięte węże lub kolorowe kwiaty. Często też pojawiały się wśród nich postacie i przedmioty, których Annaïg nie potrafiłaby nawet nazwać. Tu i ówdzie, w bocznych odnogach lub niszach, stały przedziwne kamienne rzeźby ukazujące postacie pół drzew i pół argonian.
- Byłeś tu już kiedyś? - spytała.
- Tak - odparł krótko. Nie chciał powiedzieć nic więcej, choć Annaïg próbowała ciągnąć go za język.
Świt różowił już niebo, nim pokonali ostatnie schody i stanęli na porośniętym mchami i paprocią wierzchołku skały. Panowała tu cicha, senna atmosfera; wszystko wydało się nagle dziwnie odmienione i nierealne. Annaïg zastanawiała się, co właściwie robi w tym miejscu. Za jaką fantazją goni. Nic się nie działo, nic się nigdy nie wydarzyło...
- Xhuth! - Glim zachłysnął się, gdy płomienne promienie słońca rozświetliły zatokę.
Pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło Annaïg do głowy, była olbrzymia meduza, za którą ciągnęły się setki niewiarygodnie cienkich, lśniących macek. Potem jednak ujrzała przedziwny obiekt w całej okazałości - górę oderwaną od ziemi i odwróconą wierzchołkiem w dół; gigantyczną, przerażającą masę.
Wcześniej wyobrażała sobie latające miasto jako idealny stożek, lecz powierzchnia tej bryły okazała się pocięta szczelinami i rozpadlinami i pełna ostrych, poszarpanych krawędzi, jakby dopiero co wyrwano ją z ziemi. Szczyt odwróconej góry wydawał się równie płaski jak wierzchołek, na którym właśnie stali. Ale z oddali widać było wyrastające z niego wieże i łuki, oraz - co najdziwniejsze - długie, postrzępione frędzle opadające z krawędzi niczym olbrzymi koronkowy kołnierz poszarpany wiatrem. Góra wciąż znajdowała się na południe i nieco na zachód od skalnego występu, przesuwała się jednak nieubłaganie w stronę lądu.
Annaïg zamarła w bezruchu, nie wiedząc, jak zareagować na ten przedziwny widok.
Ciszę przerwał jakiś nikły dźwięk - szelest lub brzęczenie. Annaïg sięgnęła do kieszeni, odszukała w niej buteleczkę z rysunkiem ucha i upiła łyk eliksiru.
Brzęczenie zamieniło się w wiele różnych głosów, niewyraźnych, bełkotliwych nawoływań, przerażających krzyków bólu i strachu, słów wypowiadanych w nieznanych językach. Zimny dreszcz przebiegi po plecach dziewczyny.
- Co...? - Wbiła wzrok w leśną gęstwinę, z której dochodziły dźwięki, nie widziała jednak, co dzieje się za zasłoną mgły i gęstej roślinności.
Znów spojrzała na latającą wyspę i na ciągnące się za nią lśniące włókna. Wyglądały niczym pajęcze nici utkane ze światła. Niektóre na moment rozbłyskiwały jaśniej niż pozostałe. Annaïg uświadomiła sobie, że włókna nie unoszą się na wietrze, lecz wypływają z wnętrza odwróconej góry i nikną między drzewami, by potem rozbłysnąć na moment oślepiającą bielą i wrócić do stożka. Jedne nici podnosiły się już znad ziemi, gdy inne opadały, przez co miało się wrażenie, że ciągle jest ich tyle samo.
Wśród jasnych włókien poruszało się coś ciemniejszego.
Chmary latających istot - przypominających na pierwszy rzut oka pszczoły lub szerszenie, choć biorąc pod uwagę odległość, musiałyby mieć zatrważające rozmiary - wynurzały się z kamiennych ścian stożka i leciały prosto w dół, w stronę dżungli. Na pewnej wysokości, jakieś sto metrów pod latającą wyspą, zamieniały się nagle w smugi czarnego dymu. I znikały między wierzchołkami drzew. W odróżnieniu od lśniących nici, nie pojawiały się ponownie.
- Glim... - wyszeptała.
Odwróciła się. Przyjaciel schodził już po schodach. Widziała tylko jego głowę.
- Nie, poczekaj, zmieniłam zdanie - rzuciła przyciszonym głosem, choć latająca wyspa była jeszcze bardzo daleko. - Niech to przeleci. Tu się dzieje coś bardzo...
Głowa Glima zniknęła jej z oczu.
Ogarnięta nową falą strachu, natychmiast ruszyła za jaszczurem. Dogoniła go niemal od razu - szedł powoli - i przekonała się, że oczy przyjaciela są dziwnie obojętne, jakby nieobecne.
- Glim, co ci się stało?
- Wracam, żeby zacząć od nowa - wymamrotał niewyraźnie. A przynajmniej tak jej się wydawało, używał bowiem jen, bardzo trudnego i niejednoznacznego języka. Równie dobrze jego słowa mogły znaczyć: „Wracam, by się narodzić” lub kilka innych pozbawionych sensu rzeczy.
- Dziwnie się zachowujesz - stwierdziła Annaïg. - o co chodzi, Glim?
- Wracam - odparł krótko, nie zatrzymując się.
Patrzyła, jak oddala się od niej, i próbowała zrozumieć, co się z nim stało. I naraz uświadomiła sobie, że jeśli chce coś zrobić, musi się pospieszyć - przerażające krzyki dochodziły już z dżungli wokół skalnego występu i odbijały się echem od ścian jaskini.
Nie wiedziała, co im właściwie grozi, ale była pewna, że z każdą chwilą zbliża się do nich coś przerażającego.
Dogoniła Glima i połaskotała go pod pyskiem. Kiedy otworzył mimowolnie paszczę - ogromnie ją to bawiło, kiedy byli dziećmi - wlała do niej zawartość fiolki. Zamknął pysk, zakrztusił się...
Annaïg wypiła swoją porcję eliksiru. Poczuła się tak, jakby ktoś wpychał jej do gardła zimny, żelazny pręt. Odkaszlnęła, żeby zapanować nad przełykiem i nie zwrócić mikstury.
Świat zawirował wokół niej...
Nie, to nie świat wirował, lecz ona. Wraz z Glimem wypłynęła z jaskini i wzlatywała coraz wyżej, kręcąc się jednocześnie wokół własnej osi. Zaczęła wymachiwać rękami i próbowała złapać Glima, nim zbytnio oddalą się od siebie. W końcu udało jej się chwycić go za nadgarstek.
Dzięki temu przestali się obracać. Zaczęli jednak nabierać prędkości, pędzili prosto na latającą wyspę.
- Skręcaj! - krzyknęła Annaïg, lecz nic się nie wydarzyło, skalna powierzchnia była coraz bliżej. Dziewczyna rozpaczliwie próbowała wyobrazić sobie jakiś inny cel podróży - jej dom, a właściwie dom jej ojca w Lilmoth.
Ten wybieg okazał się skuteczniejszy - zaczęli skręcać, najpierw odrobinę, potem coraz mocniej. Nagle Glim odchrząknął i próbował wyrwać się z jej uścisku. Oboje zawrócili w stronę latającej wyspy. Annaïg zrozumiała, że nawet jeśli ona sama zdoła zmienić kurs lotu, straci Glima. Przyjaciel chciał polecieć na dół tropem skrzydlatych istot, które zamieniły się w dym. Ale jeszcze bardziej chciał się dostać do olbrzymiego kamiennego stożka.
Odszukała wzrokiem najgłębszą z pobliskich szczelin i skupiła się na niej. Wyglądało na to, że tym razem Glim poddał się jej woli. Zaczęli nabierać prędkości. Dziewczyna miała wrażenie, że w pewnej chwili coś przeszło na wskroś przez jej ciało, jakby przeleciała przez niewidzialne sito, ale to coś nawet jej nie drasnęło. Wkrótce potem dziwne uczucie minęło, a Annaïg i Glim znaleźli się między ścianami z czarnego kamienia, które otoczyły ich niczym olbrzymi płaszcz. Powoli ich ciała znów zaczęły nabierać zwykłego ciężaru, a świat na nowo przygarnął ich do siebie.
6
Annaïg poruszyła się i odepchnęła od podłoża, cała obolała. Jej ręce wydawały się słabe i patykowate, a nogi pozbawione kości.
Opierała dłonie na gruboziarnistym bazalcie, a gdy podniosła głowę, przekonała się, że znalazła się u podstawy pionowej szczeliny, do której udało jej się wlecieć. Widziała pas światła, stosunkowo wąski, lecz sięgający kilkudziesięciu metrów. Miała wrażenie, że znalazła się w jakiejś świątyni, a wąski pas nieba był świętym obrazem.
Jaszczur leżał kilkanaście metrów dalej i drżał na całym ciele.
- Glim - syknęła Annaïg. Nawet ten nikły dźwięk odbił się echem od ścian jaskini.
- Nn? - Argonianin odwrócił do niej głowę. Wydawało się, że odzyskał w końcu świadomość.
- Nie złamałeś sobie nic?
Usiadł i pokręcił głową.
- Chyba nie - odrzekł. - Gdzie jesteśmy?
- Na latającej wyspie.
- Jak się tu znaleźliśmy?
- Niczego nie pamiętasz, prawda?
- Nie... Tylko, jak wchodziliśmy na skałę. A potem...
Źrenice argonianina zwęziły się nagle, jakby próbował zobaczyć coś, co nie istniało.
- Hist - powiedział w końcu. - Drzewo. Mówiło do mnie, wypełniało mnie. Nie słyszałem nic innego.
- Rzeczywiście, zachowywałeś się jak nieprzytomny - potwierdziła Annaïg.
- Nigdy wcześniej nie czułem czegoś podobnego. - Glim pokręcił głową. - Było nas wielu, wszyscy szliśmy w tym samym kierunku wypełnieni jedną myślą.
- Dokąd?
- W stronę czegoś.
- Może właśnie tego miejsca?
- Nie wiem.
- Dobra, jesteśmy tutaj. Co teraz mówi ci drzewo?
- Nic - mruknął. - Zupełnie nic. Tego też nigdy nie czułem. Drzewo zawsze było, gdzieś w tle, jak pogoda. Teraz... - Spojrzał na smugę światła. - Mówią, że jeśli wyjedziesz naprawdę daleko od Czarnych Mokradeł, ledwie słyszysz Hist. Ale teraz... Teraz czuję się tak, jakbym został całkowicie odcięty od drzewa. Nie słyszę nawet szeptu.
- Może to ma coś wspólnego z tym miejscem - zastanawiała się.
- Z tym miejscem - powtórzył, jakby nie potrafił myśleć o niczym innym.
- Przylecieliśmy tu - wyjaśniła Annaïg.
- Eliksir podziałał.
- Owszem.
- Gratuluję.
- Nie wiem, czy jest czego gratulować - mruknęła.
- Ale tego właśnie chciałaś, prawda? Przylecieć tutaj?
- Zmieniłam zdanie. W końcu to ty uparłeś się tu przylecieć. Chciałeś też polecieć za tamtymi istotami. Ja myślałam o mieście i o moim domu. To był swego rodzaju kompromis.
Nagle za plecami usłyszeli jakieś trzaski i głośny szelest. Odwrócili się i zobaczyli kilka ciemnych kształtów wylatujących z ciemnych otworów w ścianie jaskini. Najpierw Annaïg dostrzegła jedynie trzepoczące skrzydła, potem jedno ze stworzeń zatoczyło wokół nich ciasne koło i przysiadło na długich owadzich nogach.
Przypominało ćmę, choć wielkością niemal dorównywało człowiekowi. Aksamitne skrzydła istoty mieniły się ciemną zielenią i czernią. Jej głowa wyglądała niczym kula z czarnej polerowanej skały, z której wystawała długa, ostra igła przypominająca karykaturalny nos. Każde z sześciu drgających nerwowo odnóży zakończone było podobnym kolcem.
Olbrzymi owad pochylił się ku niej, jakby chciał ją obwąchać, wydając przy tym niski, przeciągły dźwięk. Potem powąchał Glima.
Ta chwila przeciągała się w nieskończoność. Annaïg robiła wszystko, żeby zapanować nad paniką, ukryć ją gdzieś w głębi umysłu.
Nie ma tu nic ciekawego, mówiła w myślach do przerażającego stworzenia. Nie jesteśmy intruzami, nic podobnego. Urodziłam się właśnie tutaj, dokładnie w tym miejscu...
Wielka ćma rozłożyła skrzydła i odleciała. Poruszała się nienaturalnie szybko.
Annaïg dopiero teraz uświadomiła sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech. Wypuściła w końcu powietrze z płuc.
- Co to było, na Iyorth? - warknął Glim.
- Nie mam pojęcia - odparła. Wstała i ruszyła w stronę światła, do którego poleciało również tajemnicze stworzenie. Glim poszedł jej śladem.
Po chwili znaleźli się przy wylocie szczeliny. W tym miejscu miała zaledwie cztery metry szerokości. Poniżej ciągnęło się pionowe urwisko, które po kilkunastu metrach przechodziło w nawis skalny i niknęło im z oczu.
- Przypuszczam, że jesteśmy gdzieś w jednej trzeciej wysokości stożka - stwierdziła Annaïg.
Daleko w dole rozciągała się dżungla - nieruchoma zielona płaszczyzna. Spory ruch panował jednak między wierzchołkami drzew a latającą wyspą.
W pobliżu wyspy roiło się od owadów. Kreśliły w powietrzu przedziwne, chaotyczne wzory, jakby brały udział w jakimś szalonym tańcu. Niektóre odrywały się od kamiennego stożka i pędziły prosto w dół. Na pewnej wysokości nagle jakby traciły wyrazistość i upodabniały się do obłoku dymu. Annaïg rozpoznała w nich czarne kształty, które widziała wcześniej z oddali.
Dojrzała też świetliste nici, które ciągnęły się za ćmami i opadały między drzewa, żeby potem nagle zwinąć się i zniknąć gdzieś pod nimi.
- Co tu się dzieje? - zastanawiała się głośno.
- Ważniejsze jest chyba to, czego nie widzimy - odparł jej Glim. - To, co dzieje się między drzewami.
- Obawiam się, że masz rację.
Przyglądali się świetlistym włóknom. Mijały godziny. Od czasu do czasu ku ziemi ruszały większe grupy skrzydlatych stworzeń. Czasem dostrzegali też między drzewami jakiś ruch, trwało to jednak zbyt krótko, by mogli dopatrzyć się czegoś więcej.
Wreszcie dotarli do pól ryżowych na południe od Lilmoth, dopiero wtedy zobaczyli pełniejszy obraz sytuacji.
Początkowo Annaïg dała się zwieść ogromnej odległości i sądziła, że widzi pod sobą jakieś owady pełzające po ziemi. Potem jednak dostosowała skalę do rzeczywistości i zrozumiała, że są to głównie argonianie i ludzie, choć było wśród nich wiele pełzających potworów, które wyszły zapewne z morza. Rozpoznała między innymi dreughy, które dotąd widziała tylko na ilustracjach w książkach. Inne przypominały olbrzymie ślimaki i kraby o setkach mackowatych kończyn - tych stworzeń Annaïg nie potrafiła nawet nazwać.
Wszystkie maszerowały w tym samym kierunku, niektóre nawet biegły tam całymi chmarami. Wyglądało to dziwnie i intrygująco, dopóki nie dotarli do wioski, w której Annaïg rozpoznała Plantację Hereguard - jedno z nielicznych gospodarstw wciąż prowadzonych przez bretonów. Dostrzegła grupę obrońców stojących za barykadą.
Wkrótce rozgorzała walka. Dziewczynę ogarnęło przerażenie. Chciała odwrócić wzrok, czuła się tak, jakby nie panowała już nad swoimi mięśniami.
Widziała, jak fala argonian i morskich potworów przelewa się przez barykadę, a podobne ćmom owady opadają na pole bitwy niczym strzały utkane z mgły. Gdziekolwiek uderzały, pojawiała się lśniąca nić, dotykała któregoś z walczących, a potem wracała na górę, znacznie jaśniejsza. Ćmy po prostu znikały.
Fala napastników ruszyła dalej, zostawiając za sobą ciała zabitych Bretonów i wlewając się do wioski.
A potem... Zmarli powstali z ziemi i dołączyli do maszerujących stworzeń.
Annaïg nie mogła już tego dłużej znieść. Niewiele miała w żołądku, ale zgięła się w pół i wyrzuciła z siebie wszystko. Wyczerpana, padła na ziemię i leżała tam przez chwilę, drżąc na całym ciele.
- Rozumiem - powiedział po chwili Glim. - Właśnie tego chciało drzewo.
Annaïg słyszała ból w głosie przyjaciela i, nie zważając na wypełniające ją uczucia, podczołgała się do krawędzi urwiska i otworzyła oczy.
I znów na początku dała się zwieść wzrokowi. Myślała, że widzi armię argonian, stojących ramię przy ramieniu, gotowych roznieść wroga w pył, jak niegdyś zrobili to z siłami Dagona.
Później jednak zrozumiała.
- Oni po prostu tam stoją. Nie walczą.
Glim skinął głową.
- Tak.
W powietrzu aż roiło się od olbrzymich owadów i lśniących nici.
- Nie rozumiem - zawodziła Annaïg. - Dlaczego drzewo chce śmierci twojego ludu?
- Nie całego - wyszeptał Glim. - Tylko lukiul. Zasymilowanych. Naznaczonych. An-Xileel i dzicy odeszli. Wrócą tu, gdy będzie po wszystkim, gdy zginą wszyscy cesarscy i naznaczeni.
- To szaleństwo - powiedziała Annaïg. - Musimy coś z tym zrobić.
- Co? Za trzy godziny wszystkie żywe istoty w Lilmoth będą martwe. Gorzej niż martwe.
- Posłuchaj, jesteśmy tutaj. Tylko my możemy temu zapobiec. Musimy spróbować!
Glim milczał przez chwilę, obserwując rzeź pod nimi. Annaïg obawiała się nawet, że zamierza rzucić się w dół i dołączyć do innych argonian.
W końcu jaszczur wydał z siebie długi, przeciągły syk oznaczający rezygnację.
- No dobrze - powiedział w języku Tamriel. - Zobaczmy, co się da zrobić.
*
Odsunęli się od krawędzi urwiska i weszli w głąb rozpadliny. Otwory, z których wylatywały ćmy, znajdowały się wysoko w skalnych ścianach, szczelina ciągnęła się jednak dalej i prowadziła ich powoli w dół, ku wnętrzu wyspy. Wkrótce zostawili za sobą światło dnia i znaleźli się w całkowitych ciemnościach. Annaïg żałowała, że nie przewidziała takiej sytuacji - jednym z jej pierwszych wynalazków był eliksir umożliwiający widzenie w ciemnościach. Bez odpowiednich materiałów i sprzętu nie mogła teraz stworzyć podobnej mikstury.
Droga okazała się stosunkowo łatwa - szczelina była mniej więcej dwukrotnie szersza niż jej ramiona. Podczas marszu mogła więc opierać się dłońmi o ściany. Podłoże było nieco nierówne, lecz po kilku potknięciach nauczyła się ostrożności.
Słyszała oddech Glima, ale od czasu gdy opuścili skalną półkę nie zamienili ze sobą ani słowa. Annaïg cieszyła się z tego. Uważała, że powinni zachować ciszę. Zresztą wcale nie miała ochoty na rozmowę.
Przeszli spory kawałek, zanim znów zobaczyli światło - najpierw tylko nikłą poświatę na kamieniach, a potem pełny blask dnia, dzięki czemu znów widzieli, co mają pod nogami. I w samą porę, bo skalny korytarz wyprowadził ich nad kolejne urwisko.
Tym razem znaleźli się w wielkiej, kopulasto sklepionej jaskini, którą wydrążono w dolnej części stożka. Widzieli stąd całe Lilmoth i dokonujące się w nim dzieło zniszczenia. Wyspa przelatywała właśnie nad starą cesarską dzielnicą, gdzie stał dom Annaïg.
- Taig... - wyszeptała.
- Na pewno uciekł - uspokajał ją Glim. - Drzewo nie miało na niego wpływu.
Dziewczyna pokręciła tylko głową i odwróciła wzrok. Przez zasłonę łez widziała całą masę nici spadających ku ziemi. Było ich tak wiele, że wyglądały jak deszcz. Przesunęła spojrzeniem w górę, wzdłuż świetlistych włókien, i przekonała się, że wypływają z dziwacznych przedmiotów ukrytych w zakamarkach kamiennej góry. Nie widziała ich dokładnie, choć na pierwszy rzut oka również kojarzyły jej się z owadami. Gdy wytężyła wzrok, dojrzała cienkie rurki w kolorze kamienia, z których wylatywały nici. Rurki łączyły się z owalnymi przedmiotami w tym samym kolorze. Te z kolei, zbite w ciasną masę, przypominały pajęcze jaja, choć były od nich znacznie, znacznie większe.
- Spójrz - mruknął Glim.
Annaïg prawie o nim zapomniała. Spojrzała w miejsce, które wskazywał jaszczurczą łapą, i zobaczyła stopnie wyciosane w kamieniu, prowadzące w górę.
Ponieważ jedyną alternatywą był powrót do szczeliny, z której właśnie przyszli, Annaïg ruszyła w górę, zdesperowana i przerażona zarazem. Musiała przecież coś zrobić. Być może gdyby udało jej się dostać na górę i przeciąć świetliste włókna, ten koszmar dobiegłby końca.
Schody wyprowadziły ich dwa, trzy metry wyżej, do następnego tunelu, wypełnionego fosforyzującym blaskiem. Korytarz piął się w górę pod dziwnym kątem i Annaïg uświadomiła sobie, że wspinają się właśnie nad kopulastą jaskinię, którą opuścili chwilę wcześniej. Wkrótce pojawiły się też boczne odnogi, dziewczyna jednak konsekwentnie trzymała się lewej strony. Po chwili dotarli do srebrzystobiałej liny, wypływającej z kamienia pod ich stopami i niknącej w suficie.
- Wygląda tak samo jak te nici - szepnęła Annaïg. - tylko grubsze.
- Nie. - Glim pokręcił głową. - Po prostu jest ich tu więcej.
Dziewczyna podeszła bliżej i zrozumiała, co miał na myśli przyjaciel. Lina składała się z setek nici splecionych razem.
Wyciągnęła rękę, by ich dotknąć.
- To nie jest zbyt mądre - ostrzegł ją Glim.
- Wiem - odparła, starając się ukryć strach. Zamknęła oczy i dotknęła liny wierzchem dłoni.
Coś zawirowało w jej głowie, oszołomiło ją na moment.
Zobaczyła, że otwór w podłożu jest znacznie szerszy niż wychodzący z niego pęk włókien. Kiedy położyła się na brzuchu, widziała przesuwające się w dole ziemię i drzewa. Poniżej, pod wyspą, lina rozdzielała się na pojedyncze nici, wijące się na wszystkie strony. Niektóre znikały we wnętrzu pajęczych jaj.
- Jeśli to przetniemy, większość nici odpadnie.
- I co się wtedy stanie?
- Wszystkie łączą się tu ze sobą.
- Rozumiem.
- Więc jeśli to przetniemy... - Annaïg wykonała znaczący gest dłonią.
- Myślisz, że wtedy to coś przestanie działać? Że zniszczymy wyspę?
- Być może. Glim, musimy coś zrobić.
- Ciągle to powtarzasz - westchnął. - Czym mamy to przeciąć?
- Spróbuj pazurami.
Argonianin zamrugał, po czym podszedł do liny i uderzył w nią na próbę. Wzdrygnął się, cofnął o krok i uderzył ponownie, z taką siłą, że lina aż zadrżała.
Na srebrzystobiałej powierzchni nie pojawiło się najmniejsze nawet zadrapanie.
- Jakieś inne pomysły?
- A gdyby udało nam się znaleźć jakiś ostry kawałek skały... - Annaïg nagle zamilkła. - Słyszysz to?
Glim skinął głową.
- Xhuth!
Gdzieś z głębi korytarza dobiegały krzyki, głosy co najmniej kilku osób.
- Chodźmy - rzuciła krótko Annaïg i ruszyła jednym z bocznych tuneli.
Narzucili sobie szybkie tempo, wybierając korytarze na chybił trafił, ale głosy z każdą chwilą stawały się wyraźniejsze. Ktoś ich ścigał.
Gdy tylko natrafiali na odnogę, która prowadziła w dół, Annaïg skręcała w nią, przekonana, że pościg nadchodzi z przeciwnego kierunku. Jednak wcześniej czy później każdy z wybranych przez nią tuneli znów kierował się ku górze.
Powtarzała sobie w myślach, że to nie jej wina, że nie mogła przecież tego wiedzieć. Zastanawiała się też, jak duża jest latająca wyspa. I czy uda im się zrozumieć, co się tu dzieje. Wszystko, co widziała do tej pory, wydawało jej się coraz bardziej absurdalne.
Nagle, jakby bogowie chcieli utwierdzić Annaïg w przekonaniu, że jest tylko zabawką w ich rękach, tunel zamienił się w skalną półkę, przechodzącą w strome zbocze prowadzące ku otwartej przestrzeni we wnętrzu wyspy.
Dziewczyna zatrzymała się raptownie, zdyszana, ale Glim chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Oboje popędzili w dół po zboczu. Annaïg była tak zaskoczona, że zupełnie zapomniała o strachu, a kiedy argonianin uchwycił się jakiegoś występu na skraju pochyłości i wpadli nagle do niewielkiej niszy w skale, nie poczuła ulgi. Po chwili uświadomiła sobie, że wylądowali na krągłej, sprężystej powierzchni.
Było to jedno z pajęczych jaj.
Glim podciągnął ją wyżej, tam gdzie jajo było przymocowane do kamienia. Ostro nachylone zbocze służyło im teraz za osłonę - przycupnęli pod nim, skuleni. Starali się uspokoić przyspieszony oddech.
Nagle nad głowami usłyszeli głos przemawiający w niezrozumiałym, choć dziwnie znajomym języku. Należał prawdopodobnie do człowieka lub elfa. Odpowiedział mu inny, dziwniejszy głos. Tym razem Annaïg wychwyciła kilka słów, był to jakiś elficki dialekt. Zamknęła oczy, skupiając się na poszczególnych dźwiękach.
- ...mogą już nie żyć Annaïg - zrozumiała.
- Nie możemy teraz zrezygnować. Utnie nam głowy, jeśli znajdą ich inne vehrumy.
- Kto ich jeszcze szuka?
- Wieści szybko się rozchodzą. Chodź, spróbujemy tędy.
Nieznajomi nadal rozmawiali, ich głosy oddalały się jednak od kryjówki Annaïg i Glima, aż ucichły w oddali.
Po chwili jaszczur wypuścił głośno powietrze i zaczął normalnie oddychać.
- Zakładam, że nic z tego nie zrozumiałaś - stwierdził.
- Pamiętasz, jak śmiałeś się ze mnie, kiedy postanowiłam uczyć się ehlnofex? - spytała.
- Tego martwego języka? Tak. - Jaszczur parsknął głośno. - Mówili w ehlnofex?
- Nie, ale w języku na tyle podobnym, że mogłam go zrozumieć.
- I?
- Ktoś widział, jak tu biegliśmy. Szukają nas.
- Kto?
- Ktoś, kto tu mieszka. Użyli słowa, którego nie rozumiem; „vehruma”, ale wygląda na to, że szuka nas kilka grup.
- Cudownie. Więc co teraz zrobimy?
Annaïg stwierdziła ze zdumieniem, że odpowiedź nasuwa jej się sama.
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła Ku.
- Leć do Cesarskiego Miasta - powiedziała zaskakująco spokojnym głosem. - Odszukaj następcę tronu, księcia Attrebusa. Rozmawiaj tylko z nim, słuchaj tylko jego dotyku. On nam pomoże. - Oczami wyobraźni ujrzała twarz księcia, choć dotąd widziała go jedynie na portretach.
Ku zadrżała, zadzwoniła cicho i odleciała, omijając zgrabnie lśniące nici. Po chwili zniknęła im z oczu.
- W czym nam to pomoże? - spytał Glim. - Dlaczego Attrebusa miałoby obchodzić, co się z nami dzieje?
- Wyspa nie zatrzyma się nad Lilmoth - stwierdziła Annaïg. - Poleci dalej, w głąb Tamriel. I masz rację, nam dwojgu nie uda się jej powstrzymać. Najprawdopodobniej umrzemy lub zostaniemy schwytani. Ale jeśli przeżyjemy na tyle długo, by Ku odnalazła Attrebusa...
- Chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz...
- Jeśli przynajmniej jedno z nas dożyje tej chwili, będziemy mogli powiadomić księcia, co się tutaj dzieje. Attrebus ma do dyspozycji armię, magów bitewnych, całe zasoby Cesarstwa. Ale nie wie niczego o tym miejscu.
- My też niczego o nim nie wiemy. Poza tym minie co najmniej kilka dni, nim Ku doleci do Cesarskiego Miasta. Jeśli kiedykolwiek tam doleci...
- Więc musimy przeżyć do tego czasu - oznajmiła Annaïg. - Przeżyć i zgromadzić informacje.
- Jak? Nie wiemy nawet, z czym mamy do czynienia.
- Więc się dowiedzmy.
- Mam lepszy pomysł - powiedział Glim, wskazując na czarny lejek wystający z kokonu. - Złapmy się jednej z tych nici i zjedźmy na ziemię.
Annaïg zmarszczyła brwi.
- Lecą za szybko. Poza tym nic by nam to nie dało, trafilibyśmy tam, gdzie wszyscy umierają.
Glim spojrzał na nią jak na wariatkę i przewrócił oczami.
- Żartowałeś - zrozumiała dziewczyna.
- Oczywiście, że żartowałem.
Po włóknach mocujących kokony do ściany wspięli się na wyższą półkę, gdzie znaleźli inny tunel. Szli bardzo cicho, pamiętając o pościgu. Podobnie jak inne korytarze, ten też dzielił się na odnogi prowadzące w górę, na bok lub z powrotem do kopulastej komnaty. Mniej więcej po godzinie marszu natrafili na jedną ze znanych im już lin.
Nie znali za to człowieka, który ją lizał.
Nie dostrzegł ich jeszcze.
Był to półnagi mężczyzna, ubrany jedynie w luźne, brudne spodnie, ściągnięte ciasno w pasie. Miał ludzkie lub elfie rysy twarzy, choć jego oczy były wyjątkowo duże i osadzone głębiej niż oczy elfa czy człowieka. Jasne, rozczochrane włosy lepiły się od brudu.
Annaïg pokazała Glimowi, by się wycofał, ale w tej samej chwili mężczyzna zauważył ich i przestał lizać linę.
- Pani! - krzyknął w tym samym dialekcie, który słyszała już wcześniej, po czym pochylił głowę i zaczął uderzać w nią pięściami. - Pani, to nie jest to, na co wygląda!
Annaïg patrzyła na niego w milczeniu.
- Pani? - powtórzył mężczyzna. Widziała w jego oczach strach, ale i zdziwienie. Najwyraźniej wydawało mu się, że wie kim - albo raczej czym - jest Annaïg.
Nieznajomy otworzył szerzej oczy i cofnął się o krok, gdy z korytarza wychynął Glim.
- Więc co to jest? - spytała, starając się przemawiać wyniosłym tonem.
- Pani - tłumaczył się mężczyzna - mam nadzieję, że mi wierzysz. To tylko pozory. Przecież tak naprawdę...
- Nie lizałbyś liny? Wydawało mi się, że to właśnie robiłeś.
Tamten zmrużył oczy.
- Mówisz z dziwnym akcentem, pani. I używasz dziwnych słów. Niektórych nigdy nie słyszałem. A twój towarzysz...
- Kim jesteś? - przerwała mu. Wiedziała już, że jej podstęp się nie udał.
- Wemreddle - odparł. - Jestem Wemreddle z Wysypiska Bolster, skoro już musisz to wiedzieć. - Wyprostował się i pogroził jej palcem. - Was też nie powinno tu być. - Odwrócił się do Glima. - A czegoś takiego jak ty w ogóle nie ma. W ogóle. To o was mówili. O istotach z zewnątrz. Z dołu.
- Posłuchaj... - zaczęła Annaïg. - Nie chcemy nikogo skrzywdzić...
- Nie, to wy mnie posłuchajcie - przerwał jej Wemreddle. - Mówiłem przecież, że jestem z Wysypiska Bolster. Co mnie obchodzą ci z góry? Niech ich sump pochłonie. Chodźmy stąd. Zaprowadzę was do miłego, bezpiecznego miejsca. Chodźcie za mną.
- Jest bez broni - zauważył Glim w ich prywatnym języku. - Mogę się go pozbyć.
- Nigdy jeszcze nikogo nie zabiłeś.
- Ale mogę to zrobić. - W jego głosie pobrzmiewał nowy, twardy ton.
Wemreddle cofnął się o krok.
- Chcę wam pomóc.
- Dlaczego?
- Bo nienawidzę tego wszystkiego - odparł. - Nienawidzę tych z góry. A wy moglibyście pomóc nam się z nimi rozprawić.
- Dlaczego tak uważasz?
- To nowe miejsce. Dobrze je znacie, prawda? Rośliny, minerały, różne sztuczki. Podobno przylecieliście tutaj bez skrzydeł.
- Wiem to i owo - powiedziała wymijająco Annaïg.
- Tak. To potężna wiedza. Wystarczająca, by zmienić parę ważnych rzeczy. Pójdziecie ze mną?
Annaïg zerknęła z ukosa na Glima, ale przyjaciel zachowywał się zupełnie obojętnie.
- To może być to, czego szukamy - oznajmiła.
- Nie rozumiem go. Co mówi?
- Należy do grupy jakichś wyrzutków, może rebeliantów. Chcą, żebyśmy im pomogli pokonać inną grupę. Możemy to wykorzystać tak, jak Irenbis wykorzystała tarcia między różnymi frakcjami Cheydinhal.
- Irenbis?
- Irenbis Songblade.
- To z jakiejś książki, tak?
- Być może to nasza jedyna szansa, Glim. Sam przyznałeś, że musimy coś zrobić.
- Więc róbmy.
7
- Co to? - spytała Annaïg, gdy w jej nos uderzył paskudny smród. Choć miała już pusty żołądek, znowu zbierało jej się na wymioty.
- To wysypisko - wyjaśnił Wemreddle. - Spośród czterech niższych wysypisk Bolster pachnie najmocniej.
- Pachnie? - Annaïg wciągnęła w nozdrza dławiący odór. - Nie nazwałabym tego w ten sposób. Daleko do tego wysypiska?
- Jeszcze kawałek - odparł Wemreddle, po czym dodał z lekkim oburzeniem: - Skoro nie pachnie, to co robi? Warto zagłębić się we wszystkie warstwy tego zapachu, docenić jego złożoność i bogactwo, kontrasty między poszczególnymi elementami.
- Ja...
- Nie, chwileczkę. Kiedy dotrzemy na miejsce, zrozumiecie to lepiej. Docenicie.
Annaïg szczerze w to wątpiła. Przypuszczała raczej, że jej gardło i płuca zacisną się na dobre, żeby uchronić się przed fetorem. Po prostu się udusi. W miarę jak zagłębiali się w tunel, dno i ściany robiły się coraz bardziej lepkie i śliskie, jakby pokrywała je warstwa jakiejś lśniącej, gnijącej i wilgotnej substancji. Annaïg zaczęła sobie wyobrażać, że wędruje po wnętrznościach jakiegoś olbrzymiego zwierzęcia.
- Co to za miejsce? - spytała. - Skąd się tu wzięło?
- To miejsce?
- No... wyspa. Latająca góra, czy jak ją nazywacie.
- Ach. Masz na myśli Umbriel.
- Umbriel?
- Tak to nazywamy.
- A dlaczego jest tutaj?
Mężczyzna znów wydawał się skonsternowany.
- Tutaj to tutaj - powiedział, rozglądając się znacząco po tunelu.
- To znaczy, dlaczego przybyliście do mojego świata? Dlaczego go atakujecie?
- Nikogo nie atakuję. Pracuję tylko na Wysypisku Bolster.
- Tak, ale dlaczego Umbriel tutaj przyleciało? - dopytywała się Annaïg.
- Nie mam pojęcia. Czy to ważne?
- Ludzie tam na dole umierają. Musi być jakiś powód.
Wemreddle przystanął i podrapał się po głowie.
- Cóż, Umbriel potrzebuje dusz. Mnóstwa dusz, to żaden sekret. Ale mógłby je zdobyć w różnych miejscach. Jeśli pytasz, dlaczego wybrał właśnie to, nie potrafię ci odpowiedzieć.
- Chcesz powiedzieć, że Umbriel karmi się duszami? - spytała z niedowierzaniem Annaïg.
- Mamy tu naprawdę masę ludzi do wykarmienia - odparł niepewnie mężczyzna.
- Co się z nimi dzieje... to znaczy, skoro ich dusze trafiają tutaj, to dlaczego ciała nadal się ruszają?
- Naprawdę muszę to wyjaśniać?
- Skoro mam ci pomóc, to powinnam chyba dostać coś w zamian.
- Proszę bardzo. Posłuchaj, coś pod nami umiera. Prządki dusz wciągają tu dusze za pomocą nici, a potem larwy lecą na dół i sadowią się w ciałach, które zdobywają następne dusze. Rozumiesz?
- Larwy mają skrzydła i okrągłe głowy?
- Tak. No widzisz, wiedziałaś to.
- Widziałam jedną - wyjaśniła Annaïg. - Wyglądała tak, jakby sama potrafiła zabijać bez większego trudu.
- W Umbriel tak, jasne. Ale muszą opuścić Umbriel, żeby zdobywać dusze, a to oznacza, że tracą ciało.
- Więc to właśnie widziałam - pokiwała głową Annaïg. - Ale dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego stają się eteryczne?
- Eteryczne? To dziwne słowo.
- Tak, ale...
- Nie wiem. - Wemreddle wzruszył ramionami. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Kiedy wpadasz do wody, jesteś mokry. Kiedy opuszczasz Umbriel, tracisz ciało. Tak po prostu jest.
Annaïg zastanawiała się nad tym chwilę.
- No dobrze. Ale jak to się wszystko zaczyna. Skoro larwa nie może niczego zabić, jeśli najpierw nie ukradnie pozbawionego duszy ciała, to skąd pierwsze larwy biorą ciała?
- Tego też nie wiem.
- A co staje się z duszami?
- Większość trafia do ingenium, które utrzymuje Umbriel w powietrzu i porusza nim. Niektóre wędrują do vehrum.
- Nie znam tego słowa - stwierdziła Annaïg. - Co oznacza?
- Miejsce, gdzie przygotowuje się jedzenie. Gdzie są piece.
- Kuchnie? Jecie dusze?
- Nie wszyscy. Ja nie. Nie jestem tak wysoko. Ale ci na górze i w samym Umbriel jedzą, oczywiście. Uwielbiają różne smakołyki. Nie widujemy ich na wysypiskach, prawda?
- A jednak lizałeś linę - zauważyła Annaïg.
Wemreddle się zaczerwienił.
- Chciałem tylko spróbować, to chyba nic złego, prawda?
Annaïg przyszła do głowy pewna nieprzyjemna myśl.
- Czy wasi władcy... czy jesteście daedrami?
- A co to jest daedra? - spytał Wemreddle.
- Nigdy o nich nie słyszałeś? - zdziwiła się Annaïg. - To miasto nie przyleciało z Otchłani?
Wemreddle uniósł tylko brwi w niemym pytaniu.
- Istnieje szesnastu daedrycznych władców, książęta i księżne - tłumaczyła dziewczyna. - Niektórzy są po prostu... po prostu źli. Na przykład Mehrunes Dagon próbował zniszczyć nasz świat, dawno temu, nim jeszcze się urodziłam. Inni, choćby Azura, podobno nie są tacy źli. Niektórzy oddają im cześć, szczególnie dunmerzy. Ale oprócz szesnastu najważniejszych jest też mnóstwo pomniejszych daedr. Niektórzy ludzie potrafią je przywoływać i sprawiać, by wykonywały ich polecenia.
- My wykonujemy polecenia naszych władców - powiedział Wemreddle. - Czy gdybym był daedrą, wiedziałbym o tym?
- Może nie - uświadomiła sobie Annaïg. - Jak nazywa się wasz władca?
- Umbriel, oczywiście.
- Nie ma takiego księcia - głośno rozmyślała dziewczyna. - Choć zapewne książę daedryczny może występować pod różnymi imionami.
Wydawało się, że Wemreddle w ogóle nie jest zainteresowany tym tematem, Annaïg postanowiła więc nie drążyć go więcej. Miała tyle innych pytań, że sama nie wiedziała, od czego zacząć. Ale najpierw postanowiła zrelacjonować Glimowi wszystko, czego się dowiedziała.
- To straszne - zakończyła. - A jeśli to wszystko nie ma głębszego sensu? Jeśli nasz świat umiera tylko po to, żeby to coś mogło unosić się w powietrzu? Jeżeli to jedyny cel?
- Jestem pewien, że chodzi o coś więcej - odparł Glim. - Inaczej Umbriel nie sprzymierzyłby się z Drzewem Miasta. Dlaczego miałby kogokolwiek oszczędzać?
- Może wcale się nie sprzymierzył. Może drzewo jest szalone i tylko wyobraziło sobie to przymierze.
- Tak... - Glim zgrzytnął zębami. - W pewnym sensie miałaś rację. Wygląda na to, że gdyby udało nam się zatrzymać przepływ dusz do tego ich ingenium, to miasto zamieniłoby się w zwykły kawałek skały.
- Może. Myślisz, że to takie proste?
- Wątpię, czy to będzie proste - mruknął argonianin.
Przez chwilę maszerowali w milczeniu, a Annaïg układała sobie w głowie wszystko, co powiedział jej Wemreddle.
Gdy w końcu dotarli do Wysypiska Bolster, jej wcześniejsze wyobrażenia o tym miejscu potwierdziły się. Jedyne do czego mogłaby porównać wysypisko to rozdęty, pełny brzuch jakiegoś olbrzyma.
Smród nie stracił na intensywności. Trzecie powieki Glima raz po raz nasuwały się na jego oczy, choć argonianin potrafił brodzić po najbardziej cuchnących moczarach.
Tyle że to nie były cuchnące moczary. Dziewczyna zaczynała powoli rozumieć dziwaczne stwierdzenie Wemreddle'a. Wyczuwała smród gnijącego mięsa, ale i metaliczny zapach świeżej krwi. Rozpoznała także zjełczały olej, zepsutą śmietanę, stare wino fermentujące ponownie dzięki jakimś dziwnym drożdżom i zamieniające się w gryzący ocet. Zapach świeżych ziół mieszał się z odorem gnijących bulw i cebuli.
Najciekawsze, że wyczuwała tysiące woni zupełnie jej nieznanych. Niektóre były odrażające, inne jakby zapraszały ją do miejsc, których nigdy nie widziała. Jeszcze inne niosły że sobą coś więcej - angażowały nie tylko nozdrza i kubki smakowe, ale i przyprawiały ją o dziwne mrowienie i wypełniały powieki lśniącymi kolorami, gdy tylko przymknęła oczy.
- Widzisz?
Skinęła w milczeniu głową i rozejrzała się uważniej dookoła.
Jeśli to rzeczywiście brzuch olbrzyma, to miał on wiele przełyków - z pięciu różnych otworów w suficie co jakiś czas wpadały tu różne substancje.
Miejscami śmieci się poruszały.
- Co to? - spytała Annaïg.
- Robaki - wyjaśnił Wemreddle. - Przerabiają śmieci. Oczyszczają, żeby potem wszystko mogło trafić do sumpu.
- Sumpu?
- To miejsce, do którego wszystko odchodzi, i z którego wszystko przychodzi.
Wydawało się, że wymaga to dłuższego wyjaśnienia. Annaïg postanowiła, że zajmie się tym później.
- Co tam jest, na górze? - spytała, wskazując na otwory w suficie.
- Kuchnie, oczywiście. A cóżby innego? Aghey, Qijne, Lodenpie i Fexxel - mówił Wemreddle, pokazując kolejne otwory.
- A co robicie tutaj, na dole?
- Ukrywamy się. Staramy się nie rzucać w oczy. Zesłali nas tutaj dawno temu, żebyśmy doglądali robaków. Ale robaki radzą sobie same.
- Gdzie są pozostali?
- W skale. Przyprowadzę ich. Ale najpierw znajdę wam bezpieczną kryjówkę, dobrze?
- Brzmi nieźle. - Annaïg skinęła głową.
Wąska półka skalna oplatała wysypisko niczym obroża szyję psa, który trochę już z niej wyrósł. Od czasu do czasu musieli brodzić w kałużach odchodów i gnijących odpadków. Jaskinia wypełniona była nikłym blaskiem, Annaïg nie potrafiła jednak określić, gdzie znajduje się jego źródło. Starała się też nie patrzeć na to, przez co szli.
W końcu dotarli do małej niszy w skale. Leżała tam tylko mata do spania i kilka drobiazgów.
- Poczekajcie tutaj - polecił im Wemreddle. - I starajcie się nie hałasować.
I zniknął im z oczu.
*
- Nie mogę tym oddychać bez końca - mruknął Glim.
Ich przewodnik nie wracał już bardzo długo, choć nie widząc słońca, księżyców ani gwiazd nie mogli określić upływu czasu. Annaïg podejrzewała, że minęło kilka godzin.
- Przynajmniej oddychamy - zauważyła.
- Rzeczywiście, jest się z czego cieszyć - burknął.
- Glim... - Annaïg położyła dłoń na ramieniu przyjaciela.
Jaszczur kłapnął zębami z irytacją.
- Muszę coś zjeść - powiedział.
- Ja też. - Skinęła głową. Ochłonęła już z szoku i czuła coraz większy głód. - Mogę przejść się na stertę, poszukać czegoś.
Glim pokręcił głową.
- Przecież to jest ohydne.
- Mimo wszystko, przynajmniej w jakiejś części to jedzenie.
- Zostań tu. Nie masz pojęcia, do czego zdolne są te robaki ani co jeszcze może się tam kryć.
- Więc co mam robić?
- Właśnie się zastanawiam.
- Myślenie nie jest twoją mocną stroną.
- Tak. Ale mimo to próbuję. Nad nami są cztery kuchnie, a oprócz tego działają jeszcze cztery inne wysypiska. Wiesz, ile odpadów trafia na wysypiska, jeśli pozostałe podobne są do tego?
- Mnóstwo.
- Co oznacza, że gdzieś tam, na górze, jest mnóstwo ludzi, którzy pochłaniają mnóstwo jedzenia.
- Widziałam nad krawędzią coś, co wyglądało jak miasto.
- Myślę, że jesteśmy daleko poniżej krawędzi - odparł. - Ale przypuszczam, że na tej wyspie żyje co najmniej kilka tysięcy ludzi.
- Zgoda.
- I ten Wemreddle, strażnik śmieci, chce, żebyś pomogła mu rozpętać rewolucję. Powstaje pytanie, przeciwko czemu albo komu. I jak liczny jest ten przeciwnik. Być może to nawet jeden z daedrycznych książąt. Nie wiem, czy chcę brać w tym udział.
- Więc uważasz, że powinniśmy stąd pójść, zanim wróci?
- Myślę, że powinniśmy poszukać czegoś do jedzenia. W kuchniach. Zobaczyć, z kim mamy do czynienia. Zawsze możemy tu wrócić, jeśli uznamy, że to dobre rozwiązanie.
- A skąd będziemy to wiedzieć, jeśli nie poznamy pozostałych?
- Jakich pozostałych?
- Ludzi, po których poszedł Wemreddle. Ruchu oporu.
- Ty i te twoje książki - mruknął Glim. - Ruch oporu...
- Rozejrzyj się, Glim. Kiedy ludzie zmuszeni są żyć w takich warunkach, wcześniej czy później organizują się jakoś i zaczynają walczyć o swoje.
- Mnóstwo ludzi żyło w takich warunkach w Lilmoth - odparł Glim. - I niczego nie organizowali.
- Może powinni byli - odparowała. - Może wtedy An-Xileel nie mogliby...
- To było drzewo, Nn, nie An-Xileel. To Hist podjęło decyzję.
- Drzewo Miasta jest szalone.
- Może.
- Mówiłeś, że coś takiego zdarzyło się już wcześniej, że Hist oddzieliło się od pozostałych.
- Zmieniasz temat.
- No dobrze, możemy spróbować innego rozwiązania. Wiesz, jak dostać się do kuchni?
- Oczywiście, że nie. Ale wiemy, gdzie są. - Glim wskazał na górę.
- Słusznie - przyznała Annaïg. Wciąż trzymała rękę na ramieniu przyjaciela. Podniosła się i... Wtedy właśnie zauważyła postacie idące tą samą ścieżką, którą oni tu dotarli. - Ups... Za późno. Wemreddle wraca.
- W sumie siedem osób - stwierdził Glim. - Niezbyt imponujący ten ruch oporu...
- Przynajmniej są uzbrojeni.
Wszyscy towarzysze Wemreddle'a byli ludźmi lub elfami. Wszyscy byli ubrani w takie same uniformy - żółte koszule, fartuchy, czarne spodnie - i nieśli wielkie noże oraz tasaki. Jedyną osobą ubraną inaczej był mężczyzna z gęstymi kręconymi włosami i rudą brodą. Miał na sobie spodnie i koszulę w czarno-żółtą kratę.
Wemreddle prowadził całą grupę. Kiedy się zbliżyli, przystanęli, a rudobrody spytał:
- Czy to prawda, że jesteście z tamtego świata?
- Tak. - Annaïg skinęła głową.
- I znacie tamtejsze rośliny, zwierzęta, zioła, minerały i tak dalej?
- Niektóre - odparła. - Parałam się trochę alchemią...
- Chodźcie z nami.
- Dokąd?
- Do mojej kuchni, do Fexxela.
- Wemreddle - wybuchnęła Annaïg. - Ty kłamliwy...
- Pozwolą mi przenieść się wyżej - tłumaczył się mężczyzna. - Pozwolą mi tam pracować. Dla was to też jest dobre rozwiązanie. Fexxel was ochroni. Potrzebujecie tego.
- Ochroni? Przed czym?
- Choćby przede mną - odpowiedział jakiś głos.
Ścieżką nadchodziła kolejna grupa, dwa razy większa od oddziału Fexxela i podobnie uzbrojona.
Fexxel odwrócił się na pięcie.
- Ty robaku! - ryknął na Wemreddle'a. - Zaufałem ci!
- To nie ja jej powiedziałem! Przysięgam!
Annaïg widziała już wyraźnie zbliżającą się grupkę. Prowadziła ją kobieta ubrana w kraciaste spodnie, koszulę i fartuch. Miała kanciastą, gniewną twarz, a jej zęby lśniły w przytłumionym świetle niczym opale.
- Rzeczywiście, nic mi nie powiedział - oznajmiła.
- Zdradził cię jeden z twoich ludzi, tym gorzej dla tego robaka, bo nie jestem mu nic winna.
Wemreddle zaczął cicho zawodzić.
- Ja ich zabieram, Fexxel.
- Mam do nich prawo, Qijne.
- Wysypisko to terytorium neutralne.
- To ja znalazłem ich pierwszy.
- Możesz ich zabrać, kiedy wyjdziesz następnym razem z sumpu - odparła. - Albo możesz stąd odejść spokojnie. W tym ciele, które teraz nosisz.
Annaïg widziała, że Fexxel drży, nie miała jednak pojęcia - ze strachu, czy ze złości.
- Może jednak warto spróbować - powiedział. - Jest was więcej, ale zabiję cię, zanim sam umrę.
- Cóż za determinacja. - Qijne westchnęła, odsuwając się od towarzyszy. - Prawdziwa pasja. Naprawdę targają tobą takie uczucia, Fexxel? A może to wszystko jest tylko powierzchowne, jak twoje gotowanie?
Machnęła nagle ręką, a na policzku Fexxela pojawiła się jasna, czerwona pręga. Rudobrody otworzył szerzej oczy i poruszył ustami, ale nawet nie jęknął.
Annaïg próbowała zrozumieć, co się właściwie stało. Kiedy Qijne machnęła ręką, jej dłoń dzielił spory dystans od twarzy Fexxela, a Annaïg nie widziała w niej żadnej broni. Nie spostrzegła jej także i teraz.
Fexxel odzyskał w końcu głos.
- Ty szalona suko! - wrzasnął, przyciskając dłoń do spływającego krwią policzka.
- Widzisz? - pokiwała głową Qijne. - Jest tam tylko krew, nic więcej. Wracaj do domu, Fexxel, albo przerobię cię na pasztet.
Rudobrody dyszał ciężko jeszcze chwilę, nie powiedział już jednak ani słowa. W końcu odwrócił się i ruszył do wyjścia. Towarzysze pospieszyli za nim, raz po raz oglądając się za siebie.
Qijne spojrzała na Annaïg. Jej oczy były ciemne niczym noc.
- A ty, moja droga, jesteś kucharką?
- Ja... Umiem gotować.
- A co to jest? - spytała kobieta, wskazując palcem na Glima.
- Mere-Glim. Argonianin. Nie mówi po elficku.
Qijne przekrzywiła głowę.
- Po elficku - powtórzyła na próbę, potem jednak pokręciła głową, jakby stwierdziła, że nie warto zajmować się tą kwestią i w ogóle Glimem. - No dobrze, chodźmy. Do mojej kuchni.
Annaïg uniosła głowę.
- Dlaczego miałabym tam iść? - spytała.
Qijne zamrugała, pochyliła się do dziewczyny i przemówiła konfidencjonalnym tonem:
- Właściwie nie potrzebuję cię całej. Weźmy na przykład twoje nogi, do niczego nie są mi potrzebne. Właściwie mogą tylko sprawiać problem, jeśli uznam, że będziesz próbowała uciec.
Każde słowo było niczym sopel lodu wbity w plecy Annaïg. Kobieta bez wątpienia mówiła całkiem poważnie.
Qijne poklepała ją po ramieniu.
- Chodźmy - rzuciła krótko.
Dziewczyna poszła, wmawiając sobie, że to właśnie powinna zrobić, żeby dowiedzieć się czegoś o wrogu i znaleźć sposób na przerwanie tej masakry.
Ale nie mogła zebrać myśli, bo nigdy w życiu nie bała się nikogo równie mocno, jak Qijne.
8
- To nie jest kuchnia - wyszeptała Annaïg do Glima. - To...
Ale nie potrafiła znaleźć właściwego słowa.
Najpierw pomyślała o kuźni, bo przez całą długość ogromnej jaskini wykutej w skale ciągnął się szereg wielkich prostokątnych dołów wypełnionych rozżarzonymi do białości kamieniami. Nad dołami na grubych łańcuchach wisiały niezliczone metalowe ruszty, skrzynie, klatki i koszyki. Olbrzymie, pokryte sadzą okapy wciągały gorące powietrze i opary, wysyłając je na wyższe poziomy Umbriel. W ścianach po obu stronach jaskini ziały czerwone paszcze - piece, a właściwie otwarte paleniska. Między nimi, wzdłuż długich blatów i szafek uwijały się różne znane i nieznane dziewczynie stworzenia. Stwory trzymały noże, tasaki, garnki, patelnie, piły, przebijaki i setki innych narzędzi, których przeznaczenie trudno było odgadnąć.
Zapachy były tu zdecydowanie przyjemniejsze niż te unoszące się nad wysypiskiem, ale i tak było ich wiele i mieszały się ze sobą, a na dodatek wydawały się zupełnie obce.
To samo mogła powiedzieć o personelu. Wiele stworzeń przypominało istoty znane Annaïg - szczególnie elfy - ale inne widziała po raz pierwszy w życiu. Jedne ze stworów miały ceglastoczerwoną skórę, małe rogi na głowie i przerażające twarze. Istoty te pracowały ramię w ramię z widmowymi bladymi postaciami o niebieskich włosach, z grubymi stworzeniami przypominającymi prążkowane myszy oraz z całą hordą zwierząt podobnych do małp o goblinowatych pyskach. Te ostatnie wspinały się po półkach i szafkach, zrzucając na dół butelki i puszki. Niektóre regały miały nawet dwadzieścia metrów wysokości, choć w większej części jaskini sufit znajdował się niewiele powyżej głów najwyższych ludzi.
Qijne przeprowadziła ją przez to wszystko, mijając patelnie ze skwierczącym mięsem, olbrzymie, podobne do węży istoty, które obijały się o kraty klatek, udręczone upałem, wielkie kotły, z których wydobywał się zapach porów oraz lukrecji, garnki z krwią i słodko pachnące mieszaniny o konsystencji i barwie melasy.
Kilkadziesiąt metrów dalej miejsce dołów z rozgrzanymi kamieniami zajęły stoły zastawione delikatną aparaturą ze szkła i jasnego metalu. Część z tego sprzętu bez wątpienia służyła do destylacji, o czym świadczyły spiralnie skręcone rurki. Reszta przypominała retorty i olbrzymie kadzie do fermentacji. Wzdłuż ścian ustawiono w szeregu podobną aparaturę, ale o wiele większych rozmiarów. Destylowano tam i poddawano fermentacji tony różnych produktów.
Widok naprawdę zapierał dech w piersiach, a Annaïg na moment zapomniała, dlaczego w ogóle znalazła się w tym miejscu.
Potem jednak zauważyła coś, co przywołało ją do rzeczywistości - linę, najgrubszą, jaką widziała do tej pory, pulsującą perlistym światłem dusz, a dokładniej rzecz biorąc sił życiowych mieszkańców Lilmoth. Substancja ta przepływała przez szklane kołnierze wypełnione cieczą i kolorowymi gazami, przez włókna i niezwykle cienkie rurki splecione i umocowane w czymś, co wyglądało jak komory kondensacyjne.
Łzy napłynęły jej do oczu, i zadrżała, próbując je powstrzymać.
Po raz pierwszy, odkąd weszły do kuchni, Qijne odezwała się do niej:
- Podoba ci się moja kuchnia - stwierdziła. - Widzę to.
Annaïg przez moment nie mogła wydobyć głosu, w końcu jednak odetchnęła głęboko i poczuła, jak coś się w niej podnosi, rozpycha ją od wewnątrz. Spojrzała w oczy Qijne.
- Jest zdumiewająca - przyznała. - Choć nie mam pojęcia, do czego służy większość tych urządzeń.
- Naprawdę nic nie wiesz o Umbriel, co?
- Tylko tyle, że morduje ludzi.
- Morduje? To dziwne słowo.
- To właściwe słowo. Dlaczego Umbriel to robi?
- Cóż za bezsensowne pytanie. - Qijne westchnęła. - Nie umiem na nie odpowiedzieć. - Ujęła Annaïg pod brodę. - Nauczę cię, które pytania są warte zadawania, moja mała. Oddaj mi całą swoją uwagę i miłość, a rozkwitniesz tutaj. To albo sump. Rozumiesz?
- Tak.
- Doskonale. Moja kuchnia. - Rozłożyła szeroko ręce, jakby chciała objąć tym gestem całą jaskinię. - Mieszkańcy Umbriel mają różne gusta. Niektóre są dość pospolite - wystarczy im mięso, podroby, bulwy i zboża. Inni mają znacznie bardziej wyrafinowane, bardziej duchowe potrzeby. Lubią destylowane esencje, czyste pierwiastki, mroczne opary. Najwyżsi spośród naszych władców domagają się potraw niezwykle wyszukanych, których podstawą jest sama treść duszy. A przede wszystkim pragną nowości. I tu właśnie jest miejsce dla ciebie, moja droga.
- Więc do tego mnie potrzebujecie? Żebym wynajdywała nowe potrawy?
- Istnieje niezliczona liczba różnych potraw i dań, moja droga. Umbriel potrzebuje czegoś więcej niż tylko czystej, surowej energii. Sump wymaga opieki; a Fringe Gyre pożywienia. Naszym obowiązkiem jest odkrywać i tworzyć nowe dania i produkty. Wszelkiego rodzaju trucizny, balsamy, roztwory i soki są tutaj w cenie. Substancje, które odurzają, sprawiają przyjemność, sprowadzają fantastyczne wizje. Wszystko to tworzy się właśnie tutaj, w kuchniach. I musimy ciągle być o krok przed innymi, rozumiesz? Żeby pozostać w łaskach. A to oznacza, że nasze potrawy powinny być coraz to nowsze, lepsze, silniejsze, bardziej interesujące.
Annaïg skinęła głową.
- Myślisz, że mogę w tym pomóc.
- Znaleźliśmy się niedawno nad skrajem przepaści, skończyły nam się niemal wszystkie zapasy. Teraz dysponujemy całą tą ogromną spiżarnią. A ty wiesz o niej znacznie więcej niż ja. Potrafię się do tego przyznać, widzisz? W ostatecznym rozrachunku to ty możesz nauczyć się więcej ode mnie niż ja od ciebie, ale na razie będziesz moją nauczycielką. Dzięki twojej pomocy moja kuchnia stanie się najlepsza.
- A inne kuchnie nie mogą sobie porwać kogoś do pomocy?
Qijne pokręciła głową.
- Większość z nas nie może się oddalać od Umbriel bez utraty ciała. Służba sprowadza dla nas rzeczy z dołu.
- Mówisz o żywych trupach?
- Tak, o larwach. Kiedy już znajdą się w ciele, można je tutaj sprowadzić specjalnymi zaklęciami, a wraz z nimi różne materiały, zwierzęta i produkty. Ale inteligentne istoty obdarzone duszą...
- Są już martwe, zanim wasi zbieracze zaczną pracę.
- Przerwałaś mi? Chyba mi się tylko wydawało.
- Przepraszam.
- Przepraszam, szefowo.
- Przepraszam, szefowo.
Qijne skinęła głową.
- Tak, tak to właśnie wygląda. Nie mamy takiej mocy, by wysłać larwy dalej, albo by sprowadzić żywych ludzi tutaj. Kiedy larwy oddalą się za bardzo od Umbriel, tracimy z nimi kontakt.
Bardzo dobrze, pomyślała Annaïg. Poznaję ich słabości. Rzeczy, które pomogą Attrebusowi.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Qijne.
Annaïg spojrzała na stół wskazany przez kobietę. Na blacie leżały liście, kora, wypatroszone zwierzęta, korzenie, kamienie i całe mnóstwo innych przedmiotów. Obok dostrzegła otwartą księgę, pióro i kałamarz.
- Chcę wiedzieć wszystko o tych rzeczach. Chcę, żebyś opisała każdą substancję, która może mi się przydać, dała wskazówki, gdzie ją mogę znaleźć. Tym będziesz się zajmowała przez połowę swojego czasu pracy. Przez pozostałą część zmiany masz gotować. Najpierw dowiesz się, co właściwie tu robimy i czym dysponujemy, a potem sama zaczniesz tworzyć nowe dania. I lepiej żeby były oryginalne, rozumiesz?
- Ja nie... To wszystko jest takie przytłaczające, szefowo.
- Przydzielę ci skampa i hoba, będziesz też pod opieką jednego z kucharzy. To znacznie więcej niż dostaje większość tych, którzy tu trafiają. Podziękuj za to losowi. - Przywołała do siebie kobietę o szarej skórze i czerwonych oczach dunmera.
- Slyr. Zajmij się nią.
Slyr podniosła nóż.
- Tak, szefowo.
Qijne skinęła głową, odwróciła się i odeszła.
- Ona ma rację - stwierdziła nowa opiekunka Annaïg. - Nawet nie wiesz, ile masz szczęścia.
Dziewczyna skinęła głową, starając się odczytać ton głosu i wyraz twarzy Slyr, ale jedno i drugie pozostawało dla niej nieprzeniknione.
Chwilę później podeszło do nich żółtawe dwunożne stworzenie o ostrych zębach i spiczastych uszach.
- To nasz skamp - przedstawiła je Slyr. - Używamy ich do pracy przy gorących rzeczach. Wydaje się, że nie są szczególnie wrażliwe na wysoką temperaturę.
- Witaj - powiedziała Annaïg.
- Przyjmują rozkazy, ale nie mówią - wyjaśniła jej towarzyszka. - Teraz go nie potrzebujesz, więc powinnaś go odesłać z powrotem do paleniska. Twój hob... - Slyr strzeliła palcami, zniecierpliwiona.
Coś opadło prosto przed Annaïg. Dziewczyna drgnęła przestraszona, gdy nagle ujrzała przed sobą parę zielonych oczu.
Było to jedno z podobnych do małp stworzeń, które zobaczyła tuż po wejściu do kuchni. Kiedy przyjrzała mu się uważniej, zauważyła, że w odróżnieniu od małp hob nie ma sierści. Miał jednak długie ręce i nogi oraz wyjątkowo długie, szczupłe i delikatne palce.
- Ja! - pisnęło stworzenie.
- Nazwij go jakoś - poleciła Slyr.
- Co?
- Nadaj mu imię, na które będzie reagował.
Hob otworzył wielkie i bezzębne usta, upodabniając się na moment do niemowlęcia. Widok ten przywiódł Annaïg na myśl jej kuzyna Luka, kiedy ten był jeszcze dzieckiem. Hob skakał niecierpliwie po stole.
- Luk - oświadczyła głośno Annaïg. - Będziesz się nazywał Luk.
- Luk, ja - pisnął hob.
- Wrócę do ciebie, kiedy przyjdzie czas na gotowanie - poinformowała Slyr. - Na razie zajmij się swoją pracą. - Spojrzała pytająco na Glima. - A co z nim?
- Zna się na tym równie dobrze, jak ja - skłamała Annaïg. - Potrzebuję go.
- Rozumiem. - Slyr skinęła głową i także odeszła do swoich zajęć.
Dziewczyna uświadomiła sobie, że zostali sami - ona, Glim i Luk.
- Co teraz? - spytał jaszczur.
- Chcą...
- Nie zrozumiałem słów, ale domyślam się, czego od ciebie chcą. Naprawdę zamierzasz to zrobić?
- Nie mam wielkiego wyboru - odparła.
- Jasne. Nikt nas teraz nie obserwuje. Moglibyśmy wskoczyć do zsypu i uciec z powrotem na wysypisko, a potem...
- A potem co?
- Hm... - mruknął. - No dobrze, najpierw zrób następną porcję tej mikstury umożliwiającej latanie. Potem wskoczymy do zsypu i uciekniemy.
- Myślałam, że uzgodniliśmy coś innego.
- Ale będziesz im pomagać, nie rozumiesz tego? Pomożesz im w niszczeniu własnego świata.
- Glim, dowiaduję się tu ciekawych i przydatnych rzeczy. Pomyśl tylko, to idealne miejsce dla mnie. Nie mogłabym chyba znaleźć lepszego, żeby zdezorganizować pracę Umbriel. Kto wie, czego uda mi się tu dokonać, jeśli tylko starczy mi czasu?
- No dobrze - zgodził się Glim. - Rozumiem to. Ale co ze mną?
- Rób to, co ja. Rozmawiaj ze mną od czasu do czasu, jakbyś mi coś wyjaśniał. Zapisuj rzeczy, które każę ci zapisywać.
- A co z nim? - spytał jaszczur, wskazując na hoba.
Annaïg przyglądała mu się przez moment.
- Luk - powiedziała w końcu. - Przynieś mi tamtą biało-zieloną roślinę z końca stołu.
- Tak, ja Luk - pisnął hob, pobiegł na drugi koniec stołu i przyniósł to, o co prosiła go dziewczyna.
- To jest koper włoski - dyktowała Annaïg. - Można go używać jako przyprawy i jako lekarstwa na żołądek. Robi się też z niego okłady na oczy...
Zapomniała już niemal, gdzie właściwie jest, gdy kilka godzin później przyszła do niej Slyr.
- Czas na gotowanie - oznajmiła.
Annaïg przetarła oczy i skinęła głową. Potem wskazała na stojący nieopodal sprzęt.
- Zawsze interesowała mnie destylacja różnych substancji - powiedziała. - Jak to...
Slyr parsknęła i wydała z siebie nieprzyjemny śmiech.
- O nie, kochana. Zaczynamy od palenisk.
*
- Ale tu nie ma ognia - stwierdziła Annaïg jakiś czas później. Obróciła gorące metalowe koło i podniosła ruszt zawieszony nad paleniskiem.
- Wyżej - warknęła Slyr. - To jest dzik, tak?
- Tak pachnie - potwierdziła Annaïg.
- Pieczyste trafi do mieszkańców Pałacu Prixon, a oni nie lubią przypalonego mięsa, w odróżnieniu od tych z rezydencji Oroy. Więc podnieś to jeszcze wyżej i wyślij na górę skampa, żeby przykrył potrawę.
Annaïg kręciła wytrwale kołem. Pot lał się z niej strumieniami, czuła, że przekracza próg zmęczenia i zanurza się w jakimś nowym stanie świadomości.
- Co miałaś na myśli, mówiąc, że tu nie ma ognia? - spytała Slyr.
- No, nic się nie pali. Są tylko kamienie. Ogień powstaje, kiedy coś się pali. Drewno, papier, cokolwiek.
Slyr zmarszczyła brwi.
- Tak, rozumiem, ogień to coś, co pojawia się wtedy, gdy na kamienie kapie tłuszcz. Jasne. Ale dlaczego mielibyśmy używać do gotowania palącego się drewna? Gdybyśmy to robili, całe drewno z Fringe Gyre zniknęłoby w ciągu sześciu dni.
- Więc co ogrzewa te kamienie?
- Nic - wzruszyła ramionami Slyr. - Po prostu są gorące. No dobrze, wyślij na górę skampa.
Wskazała na metalową kopułkę zawieszoną na wysięgniku pod sufitem. Skamp posłusznie wdrapał się na pręty i druty umieszczone bezpośrednio nad paleniskiem. Pchnął kopułę, która musiała być naprawdę gorąca, i umieścił ją dokładnie nad dymiącą tuszą dzika. Annaïg kręciła kołem, aż ruszt nie zetknął się z pokrywą.
- Dobrze. - Slyr skinęła głową. - Płomienie nie sięgną na taką wysokość. Co jeszcze możemy tam umieścić? Co musi gotować się powoli?
- Moglibyśmy udusić te czerwone korzenie.
- Helsh? Tak, moglibyśmy. - Wydawała się nieco zaskoczona, szybko jednak przybrała obojętny wyraz twarzy.
- Myślę, że te małe ptaszki też mogłyby się tam ładnie upiec.
- Tak, ale one trafią do rezydencji Oroy...
- ...a tam lubią wszystko przypalone.
- Tak.
Annaïg była pewna, że Slyr niemal się uśmiechnęła. Zaraz jednak wróciła do konkretów.
- Bierz się do pracy - rzuciła surowym tonem.
Dziewczyna zajęła się więc pieczeniem, duszeniem, opalaniem i gotowaniem. Wydawało jej się, że minęły całe wieki, nim Slyr zaprowadziła ją wreszcie do ciemnej sypialni, w której leżało jakieś dwadzieścia mat do spania. Był tam również stolik, na którym stał wielki kocioł, a obok leżały miski i łyżki. Annaïg stanęła w kolejce, choć nogi uginały się pod nią ze zmęczenia, po czym wzięła swoją porcję jedzenia i usiadła pod ścianą obok posłania, które wskazała jej Slyr.
Potrawka była gorąca i ostra, złożona głównie z jakiegoś nieznanego Annaïg mięsa i dziwnych, grubych ziaren. W tej chwili wytchnienia wydawało jej się, że to najlepsze danie, jakie kiedykolwiek jadła.
- Radzę, żebyś od razu położyła się spać - powiedziała Slyr. - Za sześć godzin wracasz do pracy.
Annaïg skinęła głową i rozejrzała się dokoła, szukając Glima.
- Zabrali twojego przyjaciela. - Slyr uprzedziła jej pytanie.
- Co? Dokąd?
- Nie wiem. Od razu było widać, że nie zna się na gotowaniu. A wszyscy są ciekawi, kim on właściwie jest.
- Przyprowadzą go z powrotem?
Na twarzy Slyr pojawił się cień współczucia.
- Wątpię - odparła.
Kiedy wyszła, Annaïg zwinęła się w kłębek i cicho płakała. Potem wyjęła medalion i go otworzyła.
- Znajdź Attrebusa - wyszeptała. - Znajdź go.
*
Mere-Glim zastanawiał się, co się stanie, gdy umrze. Wierzono powszechnie, że to Hist daje argonianom duszę, a kiedy któryś z nich umiera, dusza wraca do Hist, by potem zamieszkać w kolejnym ciele. W normalnych okolicznościach wydawało się to całkiem rozsądne. W najgłębszych snach i wizjach Glima pojawiały się obrazy, zapachy i smaki, których jego świadoma, obdarzona zmysłami część nigdy nie doświadczyła w rzeczywistości. To, co Cesarscy nazywali „czasem”, nie miało nawet odpowiednika w jego ojczystym języku. Właściwie najtrudniejszym elementem nauki języka cesarskich było przyswojenie różnych form czasowników wskazujących na to, kiedy coś się odbyło. Jakby najważniejszą rzeczą na świecie było ustalenie sekwencji wydarzeń, i jakby to ustalenie pozwalało zrozumieć świat lepiej niż inne koncepcje.
Dla ludu Glima - a przynajmniej dla jego najbardziej tradycjonalistycznych członków - narodziny i śmierć były tą samą chwilą. Całe życie - cała historia - było jednym momentem. I tylko ignorując większość jego składników, można było stworzyć iluzję linearnego następstwa rzeczy. Powszechna zgoda na pojmowanie rzeczy w ten właśnie ograniczony sposób nazywana była przez inne ludy „czasem”.
Ale jak w filozofię jego ludu wpisywało się to miejsce, Umbriel? Glim został odcięty od Hist. Gdyby tutaj umarł, dokąd trafiłaby jego dusza? Czy zostałaby pożarta przez ingenium, o którym mówił Wemreddle? I co stało się z duszami jego pobratymców, które spotkał taki właśnie los? Czy przepadli na zawsze, wyrwani z odwiecznego cyklu życia i śmierci? A może ten cykl, może ten wieczny ruch jedynie pozwalał argonianom unikać zetknięcia z jakąś ogólniejszą prawdą?
Postanowił, że nie będzie się dłużej nad tym zastanawiał. Od takich rozmyślań bolała go tylko głowa. Powinien się skoncentrować na rzeczywistości i na tym, czego był pewien. No więc wiedział, że został obezwładniony przez stworzenia o potężnych ramionach, przypominających odnóża kraba. Stworzenia te zabrały go od Annaïg i przyprowadziły tutaj. Nie miał tylko pojęcia dlaczego.
Na szczęście ktoś wszedł do jaskini. Glim niemal ucieszył się z tego, bo myślenie wcale nie szło mu najlepiej. Wręcz przeciwnie, tylko potęgowało ból głowy.
Był to drobny żylasty mężczyzna przypominający Norda - miał jasne włosy i równie jasną, poznaczoną wstążkami żył skórę. Jednak w kanciastym kształcie jego głowy i przygarbionych ramionach kryło się coś, co różniło go od zwykłych ludzi. Coś obcego. Mężczyzna miał na sobie coś w rodzaju oliwkowego surduta, czarną kamizelkę i spodnie.
Wypowiedział kilka słów w nieznanym Glimowi języku. Kiedy argonianin nie odpowiedział, obcy sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął małą szklaną fiolkę. Pokazał, że należy wypić jej zawartość i podał ją Glimowi.
Jaszczur wziął fiolkę od nieznajomego. Zastanawiał się, czy powinien go zabić. Z pewnością nie uciekłby daleko...
Ale skoro chcieli z nim rozmawiać, to przynajmniej na razie mieli zamiar pozostawić go przy życiu.
Wypił eliksir, który smakował jak płonąca skórka pomarańczowa.
Mężczyzna odczekał chwilę, po czym odchrząknął.
- Rozumiesz mnie teraz?
- Tak - potwierdził Mere-Glim.
- Przejdę od razu do rzeczy - stwierdził nieznajomy. - Należysz do istot nieznanego nam rodzaju, a przynajmniej do takich, których nie widziano za mojego życia, a więc od bardzo dawna.
- Jestem argonianinem - odrzekł Glim.
- To tylko słowo. - Mężczyzna wzruszył ramionami. - I to takie, które nic mi nie mówi.
- Tak nazywa się moja rasa.
- Kolejne słowo, które nie ma dla mnie żadnego znaczenia. - Nieznajomy przekrzywił głowę. - Więc to prawda? Pochodzicie z zewnątrz? Z miejsca innego niż Umbriel?
- Jestem stąd, z Tamriel.
- Ekscytujące. Następne pozbawione znaczenia słowo. To jest Umbriel i nic więcej.
- Twoje Umbriel przybyło do mojego świata, mojego kraju, nad Czarne Mokradła.
- Doprawdy? Nie powiedziałbym. To być może interesujące dla ciebie, ale mnie w ogóle nie obchodzi. Interesuje mnie tylko to, kim jesteś. I jaką częścią Umbriel zostaniesz.
- Nie rozumiem.
- Nie jesteś pierwszą istotą, która przybyła tu z zewnątrz, ale być może pierwszą o takiej budowie ciała. Umbriel zapamięta ją, a po jakimś czasie pojawią się następni w podobnej powłoce - wielu albo tylko kilku, w zależności od tego, jak przydatny się okażesz.
- A jeśli w ogóle nie okażę się przydatny?
- Wtedy nie pozwolimy, by Umbriel nauczył się twojej postaci. Oddzielimy twoje ciało od tego, co je zamieszkuje, i wyrzucimy powłokę z powrotem w przepaść.
- Dlaczego po prostu nie puścicie mnie wolno? Nie pozwolicie powrócić do Tamriel? Dlaczego musicie mnie od razu zabijać?
- Ach, dusza jest zbyt cenna. Nie możemy pozwolić, by się zmarnowała. A teraz opowiedz mi coś o swoim ciele.
- Jestem taki, jak widać.
- Jesteś jakimś rodzajem daedry?
Glim aż otworzył paszczę ze zdumienia.
- Wiesz, kim są daedry? - spytał. - Człowiek, z którym rozmawialiśmy na dole, nie miał o tym pojęcia.
- Bo ich nie zna - odpowiedział mężczyzna. - Kiedyś w Umbriel istniały daedry, ale dawno już ich tu nie ma. Więc jesteś daedrą?
- Nie.
- Doskonale. Te kolce na twojej głowie, do czego służą?
- Sprawiają, że jestem atrakcyjny dla innych członków mojej rasy. Staram się o nie dbać.
- A błona między palcami?
- Ułatwia pływanie.
- Pływanie?
- Poruszanie się w wodzie. Między palcami u nóg też mam taką błonę.
- Poruszasz się w wodzie? - spytał mężczyzna, mrugając.
- Często.
- Pod powierzchnią?
- Tak.
- Jak długo możesz pozostać pod powierzchnią, zanim musisz się wynurzyć, żeby zaczerpnąć powietrza?
- Ile zechcę. Mogę oddychać wodą.
Mężczyzna się uśmiechnął.
- Widzisz, to bardzo interesujące. Umbriel kompletuje wszystko to, z czym się dotąd nie zetknął.
Glim przestąpił z nogi na nogę, ale ponieważ nie wiedział, o czym mówi nieznajomy, nie próbował mu nawet odpowiadać.
- Sump. Tak, myślę, że przydasz się w sumpie. Ale najpierw dokończmy naszą rozmowę, dobrze? Przejdźmy do twojej skóry - to łuski, prawda?
Część II
Cel
1
Widział, jak porusza się ramię kobiety i przewidział następne uderzenie. Było jednak niezwykle szybkie, tak że ledwie zdążył zrobić unik. Płaz jej miecza i tak musnął jego biceps. Kontratakował i próbował uderzyć ją w żebra, lecz równie szybko odskoczyła w tył, poza zasięg jego ostrza.
- Dobry pomysł, Attrebusie - krzyknął Gulan.
Przeciwniczka księcia cofnęła się o krok i spojrzała mu w oczy.
- Tak - pochwaliła. - Spróbuj jeszcze raz.
- Złapałaś już oddech?
- Zaraz złapię ciebie - odparła. Wydawało się, że jest rozluźniona, ale nagle przeszła do ataku.
Attrebus odskoczył, ale znów była szybsza, niż się spodziewał. Zablokował cios płazem miecza, zdumiony siłą ataku. Przemknęła obok. Wiedział, że za chwilę spróbuje uderzyć go od tyłu w głowę, opadł więc na ziemię, przetoczył się i zerwał na równe nogi.
I znów to zobaczył, lekkie ugięcie ramienia przed kolejnym atakiem. Sparował uderzenie i skrócił nieco dystans.
Krążyła wokół niego, czekał. Kiedy zobaczył, że jej ramiona lekko opadają, rzucił się do przodu i w chwili, gdy podnosiła broń do ciosu, uderzył czubkiem ostrza prosto w jej splot słoneczny.
Runęła na ziemię, on zaś - przy akompaniamencie radosnych okrzyków swojej świty - przysunął tępy, zaokrąglony czubek ostrza do jej twarzy.
- Poddajesz się?
Odkaszlnęła i się skrzywiła.
- Tak. - Skinęła głową.
Podał jej rękę i pomógł wstać.
- Ładny atak - stwierdziła. - Cieszę się, że mieliśmy tylko ćwiczebną broń.
- Jesteś naprawdę szybka - odparł. - Ale zdradza cię pewien szczegół.
- Tak? Jaki?
- Hm... Nie jestem pewien, czy chcę ci go zdradzać. - Uśmiechnął się. - Następnym razem to mogą być prawdziwe miecze.
Zauważył, że przeciwniczka utyka na jedną nogę, wziął ją więc pod rękę i pomógł dokuśtykać na skraj placu ćwiczebnego, gdzie przy stołach siedzieli jego kamraci.
- Przynieś nam wszystkim po piwie - zawołał książę do najmłodszego spośród towarzyszy, Dario.
- Tak, książę. - Chłopiec się ukłonił.
Attrebus posadził dziewczynę nieco dalej od pozostałych i przyglądał się, jak ściąga zbroję.
- Przypomnij mi, jak się nazywasz - poprosił.
- Radhasa, książę - odparła.
- A twoim ojcem był Tralan Dwa-Ostrza z Cespar, tak?
- Tak, książę - potwierdziła.
- Był dobrym wojownikiem, jednym z najlepszych ludzi mojego ojca.
- Dziękuję, wasza wysokość. Miło mi to słyszeć.
Przyjrzał jej się z większym zainteresowaniem, gdy w końcu zdjęła zbroję.
- Nie należał do szczególnie urodziwych mężczyzn. Pod tym względem wcale go nie przypominasz.
Jej śniada twarz pociemniała jeszcze mocniej, dziewczyna nie odwróciła jednak wzroku, ale śmiało patrzyła mu w oczy.
- Uważasz, panie, że jestem przystojnym mężczyzną?
- Gdybyś była mężczyzną, z pewnością tak by o tobie mówiono. Ale twoja uroda nie ma w sobie nic męskiego.
- Słyszałam, że książę jest pochlebcą.
- Oto i nasze piwo - oznajmił Attrebus, gdy Dario przyniósł kufle.
Piwo zawsze smakowało wyśmienicie po dobrej walce. Tym razem też nie było inaczej.
- Dlaczego właściwie chcesz służyć u mnie, a nie u mojego ojca? - zapytał książę. - Jestem pewien, że chętnie by cię przyjął.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Książę, twój ojciec jest cesarzem, zasiada na tronie. Obawiam się, że u niego na służbie umarłabym z nudów. Liczę na to, że przy tobie raczej nie będę się nudziła.
- To prawda. - Pokiwał głową. - Cesarstwo wciąż odzyskuje utracone terytoria zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Będziemy musieli stoczyć jeszcze wiele bitew, zanim przywrócimy naszej ojczyźnie dawną chwałę. Jeśli zostaniesz u mnie, nieraz otrzesz się o śmierć. To nie zawsze miła służba. Ani zabawa.
- Nie traktuję tego w ten sposób - odparła.
- Świetnie. Podobasz mi się.
- Mam nadzieję, że będziesz ze mnie zadowolony, książę.
- Na pewno. Zwłaszcza jeśli od tej pory będziesz mówić do mnie po imieniu. Moi gwardziści nie muszą bawić się w takie ceregiele.
Dziewczyna otworzyła szerzej oczy.
- Czy to oznacza...?
- Owszem. Dopij piwo i idź do Gulana. Da ci ekwipunek i wyznaczy kwaterę. Potem może spotkamy się ponownie.
*
Annaïg widziała morderstwo kątem oka.
Przygotowywała właśnie sos z małży, masła i białego wina, który zamierzała podać z makaronem ryżowym. Oczywiście tak naprawdę wszystkie te nazwy nie do końca odpowiadały rzeczywistości. Małże zastępowało coś, co zwano „lampenami”, i co rzeczywiście miało podobny smak. Coś w rodzaju masła uzyskała z tłuszczu stworzeń, które - sądząc po opisie Slyr - przypominały poczwarki. Wino było prawdziwe i rzeczywiście białe, choć zrobiono je z gron, jakich Annaïg nigdy wcześniej nie próbowała. Makaron przyrządzono z ziaren, które przypominały po trosze żyto, a po trosze ryż. Annaïg była szczęśliwa, że może robić coś bardziej wyrafinowanego niż tylko opiekanie mięsa, i z ciekawością próbowała obcych smaków i potraw. Perspektywa nowych odkryć i poszukiwań była naprawdę ekscytująca.
Kątem oka dostrzegła Qijne, kiedy ta wykonała szybki ruch ręką.
I wtedy stało się coś dziwnego. Oorol, zastępca szefowej, który odpowiadał za dostawy do rezydencji Ghol, nagle stracił głowę. Dosłownie - jego głowa opadła na podłogę, a z szyi wciąż stojącego ciała wytrysnęła fontanna krwi.
Qijne zrobiła krok do tyłu, a w całej kuchni zapadła nienaturalna cisza. Wszyscy patrzyli, jak pozbawione głowy ciało Oorola osuwa się bezwładnie na ziemię.
- Niedobrze - mruknęła Slyr.
Qijne przemówiła podniesionym głosem, a właściwie wykrzyczała na całą salę:
- Lord Ghol był niezadowolony z jego prandium! Czwarty raz z rzędu!
Stała nieruchomo, dysząc ciężko i tocząc dokoła morderczym spojrzeniem.
- Musimy posprzątać to paskudztwo i znaleźć mi nowego zastępcę.
Jej rozedrgane spojrzenie spoczęło nagle na Slyr.
- O na pusty sump! Tylko nie to... - jęknęła cicho zwierzchniczka Annaïg.
- Slyr! - wrzasnęła Qijne. - Zajmij jego miejsce. I weź ją ze sobą.
- Tak jest, szefowo! - odkrzyknęła Slyr. Odwróciła się i zaczęła zbierać swoje noże i sprzęt.
- No to wpadłyśmy - rzuciła szeptem do Annaïg. - Po same uszy.
- On... nnna go zzzz... abiła - wyjąkała dziewczyna.
- Tak, oczywiście.
- Jak to, „oczywiście”?
- Posłuchaj, gotujemy dla trzech lordów, tak? Prixona, Oroya i Ghola. Większość z tego, co robimy, trafia do ich służących i niewolników. Tylko tym zajmowałyśmy się do tej pory, tylko to gotowałyśmy. To dość bezpieczna praca. Ale karmienie samych lordów nie jest łatwe. Chodzi nie tylko o to, że są kapryśni i mają zmienne gusta. Gorzej, że cały czas ze sobą rywalizują. Mody dotyczące składników, smaku, przybrania - wszystko to może się zmieniać bardzo szybko. A teraz będziemy gotować dla Ghola, który sam nie wie, co lubi. Oorol był naprawdę dobrym kucharzem. Udawało mu się zadowalać Ghola przez ponad pół roku.
Annaïg przeliczyła to szybko. Rozmawiając z innymi, wywnioskowała, że rok na Umbriel trwa nieco ponad pół roku znanego na Tamriel.
- To niezbyt długo - stwierdziła.
- Nie. Pośpiesz się. Musimy przejąć jego podwładnych, wyciągnąć od nich wszystkie przydatne informacje i przygotować coś dobrego na kolację dla Ghola.
- Jak... czym ona go zabiła?
- Nazywamy to nożem do filetowania, ale nikt tak naprawdę nie wie, co to. Nie widać go, prawda? I czasami wydaje się znacznie dłuższy od zwykłych noży. Nikt nie ma pojęcia, jak długi może być... Chodźmy już. Chyba że masz inne bezsensowne pytania, które nas tu zatrzymają i przeniosą szybciej do sumpu.
- Owszem, mam pytanie. I wydaje mi się, że wcale nie jest bezsensowne.
- Co? - warknęła nowa zastępczyni szefowej.
- Kiedy mówisz, że musimy przejąć ludzi...
- Zobaczymy. Być może będziemy musiały walczyć. Zabierz ze sobą nóż, ale trzymaj go w ukryciu.
*
Dotychczasowa grupa Slyr liczyła sześciu kucharzy. Nowy personel składał się z ośmiu osób - łącznie z Annaïg i Slyr było ich więc dziesięcioro.
Okazało się, że w tym przypadku „przejęcie” polegało na uspokojeniu kucharzy i zapędzeniu ich do pracy. Slyr udało się to osiągnąć niewielkim nakładem sił. Wkrótce rozmawiali o gustach lorda Ghola, a właściwie o stałych elementach tych gustów. Jakby mało jeszcze mieli kłopotów, okazało się, że akurat tego dnia Ghol zaprosił na kolację innego lorda - korzystającego z zupełnie innej kuchni - o którym kucharze nie wiedzieli dosłownie nic.
- Co mu ostatnio smakowało? - spytała Slyr.
- Bulion z jakiegoś zwierzęcia z dołu - odparła Minn, zastępczyni Oorola. - Było w nim też jakieś zioło.
- Aha. Z dołu.
- Możesz je opisać? - poprosiła Annaïg. - To zwierzę i zioło.
- Mogę ci je pokazać - odparła Minn.
Podeszły razem do blatu.
- To jeż - stwierdziła Annaïg. - A ta roślina... - rozgniotła między palcami jasnozielone liście i powąchała - to eukaliptus.
- Użyliśmy dzisiaj jednego i drugiego. Sama widziałaś, jak to się skończyło.
- I uważacie, że już się znudził tymi rzeczami? - spytała Slyr. - Przygotowaliście je w taki sam sposób?
- Wcale nie. Wyprażyliśmy kości, żeby wydobyć z nich szpik i dodaliśmy do wszystkiego trochę aromatu tego... ukaliptusa?
- To nie brzmi najlepiej - mruknęła Annaïg.
Slyr przewróciła oczami.
- Posłuchaj mnie uważnie, bo nie będę powtarzać. Niektórzy mieszkańcy Umbriel - my, niewolnicy, robotnicy i opiekunowie, rolnicy, zbieracze, rybacy i tak dalej - jedzą rzeczy treściwe, zwykłe, namacalne. Najwięksi lordowie tego miasta karmią się jedynie naparami i destylatami z substancji duchowych. Jednak między nimi i nami są jeszcze pośledniejsi lordowie i damy, którzy nadal potrzebują zwykłego jedzenia, ale dbają o to, by ich dieta składała się też po części z substancji duchowych. Ponieważ pretendują do wyższych sfer - których w większości nigdy nie osiągną - wolą jadać dania złożone głównie z zapachów, oparów i gazów. Oczywiście muszą też jeść jakieś konkrety. Dlatego lubią buliony, napary, galarety... - Slyr westchnęła ciężko. - Wystarczy. Resztę wytłumaczę ci później. Teraz musimy coś przygotować. - Odwróciła się ponownie do Minn. - Co jeszcze możesz mi o nim powiedzieć?
W końcu przygotowały potrawę złożoną z trzech części: piankę z ikry jakiejś ryby z Umbriel, delikatne kryształy przypominające kuliste płatki śniegu, zrobione z cukru i dwunastu innych składników, które zmieniały się w gaz po zetknięciu z językiem, oraz zimny, rzadki bulion z szesnastu ziół - między innymi eukaliptusa - który miał zapach każdego z nich, ale trudny do określenia smak.
Służący zabrali jedzenie i zanieśli do rezydencji Ghola. Slyr zaciskała nerwowo dłonie.
I nie bez powodu, bo gdy wszystkie układały się już do snu, do Slyr i Annaïg przyszła Qijne.
- Nie podobało mu się - oznajmiła. - Znów był znudzony. Postarajcie się bardziej, dobrze?
I wyszła.
- Nie żyjemy - jęknęła Slyr. - Już jesteśmy martwe.
Annaïg kręciło się w głowie i zbierało na wymioty. Czuła w ustach dziwny posmak, pozostałość po całym dniu pracy przy obcych, prawdopodobnie trujących substancjach. Gdy zamykała oczy, wciąż widziała głowę Oorola spadającą z jego ramion, fontannę krwi i ciało osuwające się na podłogę.
Nie mogła usnąć, już trzecią godzinę wierciła się na posłaniu, gdy nagle poczuła, jak medalion zawieszony na jej szyi zaczyna lekko drżeć.
*
Śpiew nocnego ptaka wyrwał Attrebusa ze snu. Książę wstał z łóżka i przez chwilę przyglądał się uśpionej Radhasie. Potem wyszedł na balkon, żeby spojrzeć na ciemne, lecz wciąż cudowne miasto, na Białozłotą Wieżę sięgającą gwiazd. Wybrał tę willę właśnie ze względu na widoki. Uwielbiał patrzeć na pałac - wolał to niż w nim przebywać.
Kiedy zerknął na lewo, dostrzegł sylwetkę Gulana. Stał na krańcu balkonu przylegającego do kilku pokojów.
- Chyba mnie nie pilnujesz? - spytał Attrebus.
- Jest nowa - odparł przyjaciel, wskazując głową na pokój księcia. - Twój ojciec by tego nie pochwalał.
- Mój ojciec uważa, że jakiekolwiek bliższe stosunki między dowódcą a podwładnymi osłabiają jego autorytet. Ja z kolei wierzę, że przyjaciele walczą lepiej i z większym oddaniem niż najemnicy i służba. Piję z moimi żołnierzami, dźwigam ich brzemię. Dlatego zostaliśmy przyjaciółmi. Uważasz, że jestem słaby?
Gulan pokręcił głową.
- Nie. Ale my nie jesteśmy ze sobą tak... blisko.
Attrebus parsknął.
- Blisko? Jesteś mi znacznie bliższy niż Radhasa. Seks to tylko seks, inna forma walki. Kocham moich ludzi tak samo, choć nie za te same zalety. Radhasa ma coś, co zasługuje na szczególną formę przyjaźni.
- Podobnie jak Corintha, Cellie i Fury.
- Tak. I nie ma tu żadnej zazdrości. Nie więcej niż w sytuacji, gdy gram w karty z Lupo zamiast z Eiswulfem. - Przekrzywił głowę. - Dlaczego właściwie poruszyłeś ten temat? Wiesz coś, czego nie wiem ja?
Gulan pokręcił głową.
- Nie - odparł. - To tylko moje obsesje, wszystkim się zamartwiam. Ale masz rację, ludzie cię uwielbiają, a ona nie będzie wyjątkiem.
- Dobrze, że możesz mi powiedzieć o swoich troskach - stwierdził Attrebus. - Nie boję się usłyszeć tego, co myślisz, w odróżnieniu od mojego ojca, któremu pochlebcy mówią jedynie to, czego pragnie słuchać. Kocham go, Gulanie. I szanuję za wszystko, co zrobił. Ale chodzi też o rzeczy, których nie zrobił i nie zrobi...
- Mówisz o Arenthii, prawda?
- Wystarczą naprawdę niewielkie siły. - Książę westchnął. - Powiedzmy tysiąc żołnierzy. Miejscowi zbuntują się i przyłączą do nas, jestem tego pewien. A wtedy zyskamy przyczółek w Valenwood.
- Daj mu trochę czasu. Może jeszcze zmieni zdanie.
- Niecierpliwię się, Gulanie. Od miesięcy nie stoczyliśmy żadnej ważnej bitwy. A przecież jest jeszcze tyle do zrobienia!
- Może cesarz ma względem ciebie jakieś plany, Treb.
- Jakie? Słyszałeś coś?
Gulan odchrząknął znacząco.
- Co?
- Niektórzy mówią, że już czas, żebyś się ożenił.
- Ożenił? A dlaczego? Mam dopiero dwadzieścia dwa lata.
- Jesteś następcą tronu. Powinieneś spłodzić dziedzica.
- Mój ojciec z tobą rozmawiał? Za moimi plecami? Kazał ci o tym wspomnieć w rozmowie?
Gulan energicznie pokręcił głową.
- Nie, oczywiście, że nie. Ale na dworze słyszy się różne plotki.
- Takich akurat nigdy nie brakuje. Dlatego tak bardzo nie lubię pałacu.
- Kiedyś będziesz musiał przywyknąć.
- Nieprędko, mam nadzieję. Może nigdy... Może zginę jak bohater na polu bitwy, nim do tego dojdzie.
- To nie jest śmieszne, Treb. Nie powinieneś tak mówić.
- Wiem. - Książę westchnął. - Wkrótce wybiorę się do pałacu i sprawdzę, czy ojciec ma mi coś do powiedzenia. A jeśli nie da nam ludzi na wyprawę do Arenthii, to może chociaż pozwoli wyruszyć na północ. W okolicach Cheydinhal nie brakuje bandytów. Moglibyśmy poćwiczyć walkę.
Gulan skinął głową, a Attrebus poklepał go po ramieniu.
- Nie chciałem cię oskarżać, stary przyjacielu. Po prostu kiedy ktoś wspomina o małżeństwie, okropnie się irytuję.
- Nic się nie stało - zapewnił Gulan.
- A co do Radhasy... Poradzę sobie sam. - Książę się uśmiechnął. - Myślę, że już ją okiełznałem. Możesz iść spać.
Gulan skinął głową i zniknął we wnętrzu swojej komnaty. Attrebus oparł się o barierkę i przyglądał nocnemu niebu. Zastanawiał się nad słowami Gulana. Miał nadzieję, że przyjaciel się myli. Małżeństwo? Ojciec rzeczywiście mógł go do tego zmusić. Choć po chwili książę doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia. Nie pozwoliłby, żeby żona zatrzymała go w domu i utrudniała wykonywanie obowiązków. Jeśli takie właśnie były intencje ojca, to czekało go spore rozczarowanie.
Usłyszał jakiś szelest. Odwrócił się i zobaczył coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak wielki owad. To coś leciało prosto ku niemu. Rzucił się w tył, tłumiąc okrzyk przestrachu i sięgnął po broń, choć nie miał jej przy sobie.
Latający przedmiot przysiadł na balustradzie i książę miał okazję przekonać się, że to coś znacznie bardziej interesującego niż owad. Ta rzecz wyglądała jak strzała ze skrzydłami wykonana z metalu. Była naprawdę niezwykła. Siedziała na poręczy i wpatrywała się w niego sztucznymi oczami. Wydawało się, że czegoś od niego oczekuje.
Zauważył małe drzwiczki, przypominające wieczko medalionu o dziwnym kształcie.
Sięgnął do nich, ale zawahał się na moment. To mogło być jakieś dziwne narzędzie mordu. A jeśli po otwarciu medalionu zostanie ugodzony zatrutą strzałką albo uwolni jakieś zaklęcie?
Wydało mu się to jednak nieco zbyt skomplikowane. Zamachowiec mógłby przecież po prostu strzelić do niego, w tej chwili stanowił dość łatwy cel. Mimo wszystko...
Wrócił do komnaty i zabrał sztylet, po czym podszedł do metalowego ptaka i czubkiem ostrza otworzył medalion.
Strzała zaświergotała wesoło, a potem umilkła. Poza tym nic się nie działo. We wnętrzu medalionu znajdowała się gładka ciemna powierzchnia.
- Czym jesteś? - zastanawiał się głośno Attrebus.
Metalowy pocisk nie odpowiadał, więc książę postanowił zostawić go w spokoju i rankiem poprosić Yervę i Breslina, by go zbadali. Znali się na takich rzeczach znacznie lepiej niż on.
Ale kiedy odwracał się już do wyjścia, usłyszał kobiecy głos, tak cichy, że nie rozpoznawał poszczególnych słów. Przez moment myślał, że to Radhasa, wtedy jednak głos rozległ się ponownie i tym razem książę nie miał już wątpliwości, że dochodzi zza jego pleców. Od strony metalowego ptaka.
Wrócił i zajrzał do wnętrza medalionu.
- Halo? - odezwał się głos.
- Witam - odpowiedział. - Kto tam?
- Och, bogom niech będą dzięki - przemówiła kobieta. - Traciłam już nadzieję. Minęło tyle czasu.
- Czy ty jesteś... Posłuchaj, czuję się trochę głupio, rozmawiając z metalowym ptakiem. Nie możesz mówić trochę głośniej?
- Przykro mi, nie chcę, żeby ktoś mnie usłyszał. Ta uskrzydlona strzała to Ku; jest zaczarowana. Mam przy sobie medalion, dzięki któremu mogę z tobą rozmawiać. Gdyby było trochę jaśniej, widzielibyśmy się nawzajem. Zresztą, dostrzegam zarys twojej głowy.
- Nic nie widzę.
- Tu jest całkiem ciemno.
- Gdzie? Gdzie jesteś?
- Wydaje mi się, że ciągle jeszcze jesteśmy nad Czarnymi Mokradłami. Dawno nie miałam okazji wyjrzeć na zewnątrz.
- Nad Czarnymi Mokradłami?
- Tak. Mam ci mnóstwo do przekazania, a sprawa jest pilna. Wysłałam Ku, żeby odszukała księcia Attrebusa... - Nieznajoma umilkła nagle. - Och... to ty, panie, jesteś księciem, prawda? Inaczej Ku nie pozwoliłaby się otworzyć.
- Owszem, to ja.
- Wasza wysokość, wybacz proszę, że zwracałam się do ciebie tak poufale.
- Nieważne. Kim jesteś?
- Nazywam się Annaïg. Annaïg Hod'nart.
- Jesteś w niewoli?
- Tak, książę. Ale tu nie chodzi o mnie. Mam ci dużo do powiedzenia, a do świtu zostało niewiele czasu. Przypuszczam, że cały nasz świat jest w wielkim niebezpieczeństwie.
- Słucham cię. - Książę skinął głową.
I słuchał z uwagą, a jej melodyjny głos niósł go przez noc ponad Cyrodiil i Czarnymi Mokradłami, do przerażającego miejsca, którego umysł nie mógł pojąć. Aż w końcu Annaïg musiała już kończyć, bo księżyce pobladły na jaśniejącym niebie. Książę wyprostował się i spojrzał na wschód. Potem przeszedł do komnaty z ubraniami, gdzie budził się właśnie Terz, jego garderobiany.
- Wybieram się do pałacu - oznajmił Attrebus.
*
Titus Medes pełnił w swoim życiu wiele różnych funkcji. Był żołnierzem w armii wyrzutków, watażką w Colovii, królem w Cyrodiil i cesarzem.
Ale dla Attrebusa był przede wszystkim ojcem. Wydawali się do siebie bardzo podobni - mieli takie same szczupłe twarze, mocne podbródki i zielone oczy. Lekko zakrzywiony nos i jasne włosy książę odziedziczył po matce. Włosy ojca były kasztanowe, choć teraz przetykały je pasma siwizny.
Cesarz rozsiadł się wygodniej w fotelu. Zdjął diadem z kręconych włosów, potarł czoło poznaczone głębokimi zmarszczkami i westchnął ciężko.
- Czarne Mokradła?
- Tak, ojcze. Tak właśnie mówiła.
- Czarne Mokradła... - powtórzył i włożył na głowę diadem. - No i?
- Jak to „no i”, ojcze?
- Dlaczego w ogóle o tym rozmawiamy? - Władca odwrócił się do ministra, dziwnego, pękatego mężczyzny o gęstych brwiach i łagodnych niebieskich oczach. - Hieremie, możesz mi powiedzieć, dlaczego o tym rozmawiamy?
Hierem parsknął.
- Nie mam pojęcia, wasza wysokość - odparł. - Czarne Mokradła są nam raczej solą w oku, prawda? Argonianie nie chcą naszej ochrony. Niech sami sobie radzą ze swoimi problemami.
Uczucie, które nagle ogarnęło Attrebusa, było tak silne, że początkowo nie potrafił go nazwać. Potem jednak zrozumiał, to była pewność. Wcześniej zastanawiał się, kim właściwie jest Annaïg i jakie są jej motywy. Mogła przecież być czarownicą, która próbuje go zwabić w pułapkę i zabić. Chciał jej wierzyć, a instynkt podpowiadał mu, że jest szczera i uczciwa. Teraz wiedział już z całą pewnością, że instynkt go nie zawiódł. Jak zwykle zresztą.
- Wiedzieliście już o tym - stwierdził oskarżycielskim tonem.
- Słyszeliśmy to i owo - odparł minister.
- Słyszeliście?! - zirytował się książę. - Ojcze. Latające miasto, armia umarłych... czy to cię w ogóle nie martwi?
- Mówiłeś, że przemieszczają się na północ, w stronę Morrowindu. I że lecą tam w ślimaczym tempie. Nasze raporty mówią to samo. Więc nie, nie martwi mnie to.
- Nie wyślesz nikogo na rozpoznanie?
- Synod i Akademia Szeptów mają za zadanie dowiedzieć się jak najwięcej o latającym mieście - oznajmił Hierem. - Oczywiście, na miejsce jadą też nasi specjaliści. Nie ma potrzeby wysyłać dodatkowo ekspedycji wojskowej, dopóki nasze granice nie zostaną bezpośrednio zagrożone. A już z całą pewnością nie poślemy ekspedycji dowodzonej przez następcę tronu.
- Ale Annaïg grozi niebezpieczeństwo, może zginąć!
- Chodzi o dziewczynę? - spytał Hierem. - Dlatego chcesz zorganizować wyprawę do Czarnych Mokradeł? Z powodu dziewczyny?
- Nie mów do mnie w ten sposób, Hieremie - ostrzegł Attrebus. - W końcu jestem księciem. Zdaje się, że o tym zapominasz.
- Nie chodzi o dziewczynę - parsknął cesarz. - Chodzi o przygodę! I o książkę, którą o tym napiszą, oraz pieśni, które będą potem układać.
Attrebus czuł, jak palą go policzki.
- Ojcze, to nie jest moje widzimisię. Twierdzisz, że to nie nasz problem, ale kiedy już wszyscy mieszkańcy Czarnych Mokradeł i Morrowindu zamienią się w martwych wojowników, latające miasto zwróci się przeciwko nam. Każdy dzień oczekiwania oznacza, że wroga armia rośnie w siłę. Nie lepiej stoczyć małą bitwę teraz zamiast wielkiej potem?
- Chcesz mnie uczyć strategii? - warknął cesarz. - Zdobyłem to miasto z niecałym tysiącem ludzi. Przegoniłem Eddara Olina, choć cała moja armia liczyła zaledwie dwa tysiące żołnierzy. I przywróciłem Cesarstwu dawną potęgę. Nie waż się nawet sugerować, że nie panuję nad sytuacją.
- Poza tym - zawtórował władcy Hierem - nie wiemy, czy to miasto w ogóle tutaj przyleci. Wydaje się, że przybyło znikąd. Może tam wróci.
- To głupie założenie.
- Jeśli zaatakuje którąkolwiek część Cesarstwa, będziemy na to przygotowani - stwierdził ojciec Attrebusa.
- A ty nie będziesz się uganiał za głupotami. To moje ostatnie słowo.
Zabrzmiało to bardzo kategorycznie. Na tyle że Attrebus obdarzył ojca i ministra gniewnym spojrzeniem, ukłonił się zdawkowo, odwrócił na pięcie i wyszedł.
Przez chwilę siedział na stopniach przed wejściem do komnaty, starając się ochłonąć i zebrać myśli. Już zamierzał się podnieść, kiedy usłyszał czyjeś kroki. Zerknął w górę...
Ujrzał młodego mężczyznę o rudych włosach i szczupłej ascetycznej twarzy upstrzonej piegami. Młodzieniec miał na sobie cesarski mundur.
- Treb!
Attrebus wstał i uściskał serdecznie nowo przybyłego.
- Schudłeś, Floriusie - stwierdził. - Mama już cię nie karmi?
- Nie za bardzo. Teraz zajmuje się tym raczej twój ojciec.
Treb cofnął się o krok i przyjrzał uważniej staremu przyjacielowi.
- Awansowałeś na kapitana! Gratuluję.
- Dziękuję.
- Nie powinienem był nigdy oddawać cię ojcu - powiedział Attrebus. - Lepiej by było gdybyś został ze mną.
- Byłbym zachwycony. - Florius skinął głową. - Minęło sporo czasu od naszej ostatniej przygody. Pamiętasz, jak wymknęliśmy się do dzielnicy targowej...
- Pamiętam, jak gwardziści ojca ciągnęli nas za uszy. - Attrebus się uśmiechnął. - Gdybyś chciał się przenieść...
- Mam objąć dowództwo garnizonu w Forcie Nad Wodą - odparł Florius. - Ale może kiedy już skończę służbę...
- Odnajdę cię - zapewnił go Attrebus. - Bogowie, dobrze cię widzieć.
- Masz chwilę? Może poszlibyśmy się czegoś napić.
Po krótkim namyśle książę pokręcił głową.
- Nie. Muszę załatwić pewną sprawę. Ale spotkamy się niedługo.
- Świetnie, do zobaczenia.
Florius pożegnał się z księciem i odszedł. Attrebus skinął do siebie głową i poszedł szukać Gulana. Znalazł go w pobliżu bramy.
- Jak poszło? - spytał Gulan.
- Zbierz wszystkich w moim domu, w Ione. Tam się zaopatrzymy i jutro wyruszymy w drogę. Nie wspominaj o tym nikomu.
- Aż tak kiepsko? - Gulan przestąpił niepewnie z nogi na nogę. - Postępujesz wbrew rozkazom cesarza. Jesteś pewien tej decyzji?
- Robiłem tak już wcześniej.
- Dlatego też cesarz może coś podejrzewać. A jeśli kazał cię obserwować.
- Będziemy dyskretni. Rozpuść wszystkich gwardzistów, jakbyś dawał im wolne, a potem niech każdy z nich oddzielnie przyjedzie do Ione. My dwaj wyruszymy kanałami.
Gulan nie wyglądał na zachwyconego, ale skinął głową.
Attrebus poklepał go po ramieniu.
- Przekonasz się, stary przyjacielu. To będzie nasze największe zwycięstwo.
2
- Jesteś tym nowym - powiedział mężczyzna. I nie było to pytanie.
Mere-Glim skinął głową, przyglądając się jednocześnie rozmówcy. Wyglądał na istotę tej samej rasy co Annaïg, choć jego skóra i oczy wydawały się dziwnie żółte. Miał pociągłą smutną twarz i rude włosy. Ubrany był w taką samą przepaskę biodrową, jaką nosił teraz Glim.
- Nazywam się Mere-Glim - przedstawił się jaszczur.
- Tak? Możesz mówić do mnie Wert. Kim jesteś, Mere-Glimie? Podobno nie potrzebujesz oparów?
Szli kamiennym korytarzem, który doprowadził ich do niewielkiej jaskini. Z otworu w skalnej ścianie wylewała się woda. Płynęła strumieniem po dnie i znikała w sadzawce na środku jaskini. Pod sufitem wisiało kilka kul emitujących światło. Niemal w całości przesłaniały je rosnące dokoła paprocie. Pozostałą część jaskini pokrywał mech. Glimowi podobało się to miejsce.
- Co?
Jaszczur uświadomił sobie, że Wert go o coś pytał.
- Mój lud nazywa siebie saxhleel - odparł. - Inni nazywają nas argonianami. Nie wiem, co rozumiesz przez „opary”.
- Nie wyszedłeś z sumpu - stwierdził Wert. - Nic podobnego do ciebie nie wyszło z sumpu. Nigdy. Co oznacza, że nie jesteś z Umbriel, prawda?
- Owszem - przyznał Glim.
- Więc zakładam, że to właśnie ciebie szukali tam na dole.
- I znaleźli.
- Co oznacza, że jesteś... Właściwie nie ma na to odpowiedniego słowa, prawda? Z-Gdzieś-Indziej. Cóż, witaj w sumpie. W cudownym miejscu i wspaniałej pracy. - Mężczyzna zachichotał, ale jego śmiech przeszedł nagle w paskudny kaszel. Zakrył usta wierzchem dłoni, a Glim zauważył, że pojawiła się na niej krew.
- Opary - wyjaśnił Wert.
- Czyli co właściwie?
- Podobno możesz oddychać pod wodą. Żaden z nas tego nie potrafi, nie bez oparów. Wchodzimy do żółtej jaskini, oddychamy nimi przez chwilę, a potem możemy zostać pod wodą, dopóki nie przestaną działać.
- Jak długo?
- To zależy. Zwykle około kilku godzin. Wystarczająco, żeby popracować.
- A czym się właściwie zajmujemy?
- Mam ci to właśnie pokazać. - Wert skinął głową.
- Pójdę teraz pooddychać oparami, ale nie wrócę tu, bo jeśli nie wejdę potem od razu do wody, uduszę się. Wskakuj do wody i poczekaj na mnie. Nie odpływaj nigdzie sam. I proszę, nie próbuj uciekać. I tak ci się nie uda, a ja zostanę ukarany.
Glim odprowadził Werta wzrokiem, po czym wszedł do sadzawki i zanurzył się, pozwalając, by lekki prąd zabrał go ze sobą. Sadzawka przechodziła w korytarz, a w głębi widać było jakieś światło. Chwilę później jaszczur znalazł się w płytkiej wodzie, która sięgała czubka głowy.
Przed nim rozciągał się sump, niemal idealnie okrągłe jeziorko na dnie stożkowatego zagłębienia. Ze wszystkich stron otaczało go Miasto Umbriel, widoczne wysoko w górze. Niektóre budynki zwieszały się nad urwiskiem. Glim pomyślał, że gdyby wrony umiały budować miasta, to wyglądałyby one właśnie tak - byłyby próżne, lśniące, przechylone, krzykliwe i zadufane w sobie.
Chwilę później obok Glima pojawił się Wert. Gestem nakazał, by argonianin płynął za nim.
W płyciznach roiło się od różnych dziwnych form życia - pływały tam cienkie, bursztynowe pręty porośnięte rzęskami, stworzenia przypominające skrzyżowanie motyla z rybą i żywe sieci zbudowane z kul - które poruszały się, wyrzucając z siebie strumienie wody i ciągnęły za sobą delikatne nici - stonogi długości ramienia Glima i maleńkie, podobne do krewetek stwory nie większe niż jego pazur.
Zatrzymał się, gdy zobaczył ciało. Najpierw widział tylko gęstą ławicę srebrnych rybek, które rozstąpiły się, gdy podpłynął bliżej. Była to kobieta o ciemnej skórze i włosach. W kilku miejscach widać było jej kości, a w odsłoniętych organach gnieździły się robaki. Glim wzdrygnął się i odwrócił szybko wzrok. Wtedy jednak zobaczył podobną ławicę. I jeszcze jedną, po prawej. Drgnął, gdy coś podpłynęło do niego. Był to jednak tylko Wert.
- Zrzucają tu z góry ciała albo spuszczają je po pochylniach. - Głos mężczyzny brzmiał nienaturalnie, jakby wypływał z jego wypełnionych wodą płuc.
- Dlaczego zostali zabici?
- Co masz na myśli? Większość po prostu umarła, z takiego czy innego powodu. Niektórzy może rzeczywiście zostali za coś straceni. Ale właśnie tutaj wszyscy kończymy. W sumpie. - Zatoczył ręką koło. - Zbieramy tu mnóstwo rzeczy do kuchni. Krewetki orchidowe, sok rejjem, liście inf. Inne rzeczy, szczególnie zębce, zbieramy głębiej. Dowiesz się tego wszystkiego, ale głównie będziesz pracował w głębokim sumpie. To idealne miejsce dla ciebie. Chodź, popłyniemy do urwiska.
Popłynęli dalej, ku głębinie. Glim od razu domyślił się, gdzie jest wspomniane przez Werta urwisko - sump zamieniał się nagle w odwrócony stożek o stromych ścianach, sięgający daleko w głąb skał. Na samym dnie, w najwęższym miejscu, lśniło jasnobłękitne światło. Wyglądało jak blask błyskawicy.
- Co to? - spytał Glim.
- To kanał prowadzący do ingenium. Sump zajmuje się naszymi ciałami - ingenium dba o nasze dusze i utrzymuje świat w ruchu. Na twoim miejscu trzymałbym się z dala od tego kanału. Na swoim zresztą też.
Glim pomyślał, że Annaïg z pewnością chciałaby przekazać taką informację swojemu księciu. Żałował, że nie może się z nią jakoś skontaktować. Zerknął na Werta - wydawał się przyzwoitym facetem, ale w szerszej perspektywie - w perspektywie Annaïg - to nie miałoby znaczenia. Choć Wert potrafił przez jakiś czas oddychać pod wodą, jego ciało było niezdarne, nieprzystosowane do pływania. Glim wiedział, że mógłby mu uciec bez trudu. Gdyby go najpierw zabił, zyskałby nawet więcej na czasie.
Ale nawet gdyby udało mu się odnaleźć Annaïg i przekazać jej zdobyte informacje, co potem? Jak mógłby się ukryć, skoro był jedynym przedstawicielem swojej rasy w całym Umbriel? Nie zdołałby tego zrobić. Nie na długo.
Nie, zanim się zdecyduje na coś podobnego, musi zebrać znacznie więcej przydatnych informacji. Czy ingenium można zniszczyć z sumpu? Z jakiegokolwiek miejsca? A jeśli tak, to w jaki sposób?
Przepłynęli jakieś dwie trzecie głębokości sumpu. Wert ruszył w stronę półprzezroczystych worków przyczepionych do ściany. Były ich setki, może tysiące, we wszystkich rozmiarach i kształtach. Kiedy Glim podpłynął bliżej, dostrzegł jakieś niewyraźne kształty, ukryte w ich wnętrzu.
- Te się właśnie rodzą - oznajmił Wert.
Glim, zaciekawiony, podpłynął bliżej. Stwierdził ze zdumieniem, że patrzy na czyjąś twarz. Oczy były zamknięte, rysy jeszcze nie w pełni uformowane, ale z pewnością ta twarz nie należała do dziecka tylko do dorosłego. Wydawała się bardziej miękka, trochę obwisła i była pozbawiona włosów.
- Nie rozumiem.
Wert się uśmiechnął, sięgnął po coś, co pływało w wodzie i podał Glimowi. Jaszczur zobaczył robaka, bardzo miękkiego. Robak pulsował rytmicznie, a przy każdym skurczu z jednego końca jego ciała wylatywał strumień wody. Poza tym był całkiem gładki.
- To proforma - powiedział Wert. - Kiedy ktoś umiera, ingenium przywołuje jedną z nich do kanału i daje jej duszę. Proforma wraca tutaj, przyczepia się do ściany, a potem ktoś z niej wyrasta.
- To ciekawe. - Glim spojrzał na pulsującego robaka. - Wszyscy powstajecie w ten sposób? Bez względu na to, jak wyglądacie później? Tym naprawdę jesteście?
- Zadajesz dziwne pytania. - Wert wzruszył ramionami. - Jesteśmy tym, czym jesteśmy.
- I wszyscy rodzą się w ten sposób?
- Wszyscy, od lordów i dam, po mnie i... No, nie ciebie. Przynajmniej jeszcze nie.
- Jak się rodzą?
- To właśnie jedno z twoich zadań. Masz rozpoznać istoty, które za chwilę zaczną oddychać. Można to rozpoznać po kolorze torby. Robi się połyskliwa, jak ta. Wtedy przenosisz worek do basenu porodowego. To jeszcze jedna jaskinia na górze, na płyciźnie.
- A jeśli nie zrobię tego na czas?
- Umierają, oczywiście. Dlatego właśnie to najważniejsza praca. I dlatego tak świetnie się do niej nadajesz, rozumiesz? Na pewno nie każą ci tracić czasu na zbieranie jedzenia. Będziesz tu. - Nagle zgiął się w pół i zaczął kasłać. Z jego ust i nozdrzy wypłynęła ciemna chmura.
- Nic ci nie jest?
Wert powoli się wyprostował i skinął głową.
- Dlaczego opary tak wam szkodzą?
- Dlaczego woda jest mokra? Nie wiem. Ale niedługo będę musiał wypłynąć. Tym razem nie wytrzymam długo. Obejrzyjmy basen porodowy.
Kiedy ruszyli w górę, Glim spojrzał za siebie, w stronę kanału ingenium. Ale nie zobaczył światła tylko otwartą paszczę pełną wielkich ostrych zębów.
- Xhuth! - wycharczał i rzucił się gwałtownie w bok. Ryba zrobiła to samo. Glim zdążył jej się przyjrzeć. Mierzyła co najmniej pięć metrów. I miała długi, podobny do bicza ogon, z którego wyrastały dwie płetwy, podobnie jak u wieloryba.
Ale jej zęby zawstydziłyby każdego rekina.
- Zębiec! - krzyknął Wert. - Rozzłościłeś go!
Glim płynął najszybciej, jak potrafił, lecz wielki łeb ryby był tuż za nim. Zdesperowany, argonianin uderzył stworzenie pazurami. Trafił, ale szpony nie przecięły grubej skóry prześladowcy. Spróbował jeszcze raz, tym razem na grzbiecie, za głową. Pazury wbiły się w ciało ryby. Glim znalazł się teraz tuż za jej łbem, więc nie mogła go ugryźć.
Co nie znaczy, że nie próbowała. Wiła się jak wąż na rozgrzanej patelni - argonianin widział, jak Wert dźga ją włócznią. Stworzenie uderzyło mężczyznę ogonem. Wypuścił z dłoni broń i znieruchomiał.
Super!
Glimowi zaczęło się kręcić w głowie. Coraz bardziej bolały go ręce i ramiona. Musiał coś zrobić.
Mam nadzieję, że brzuch masz miękki, pomyślał. Przesunął rękę pod brzuch ryby. Mało brakowało, żeby ją zupełnie puścił, ale jedna z płetw przycisnęła go mocniej do brzucha zwierzęcia. Wziął szeroki zamach i uderzył. Pazury zagłębiły się w miękkim ciele zębca.
Ryba zaczęła kręcić się w kółko, jakby ścigała własny ogon. Robiła to tak szybko, że jaszczur zrozumiał, iż nie zdoła się na niej dłużej utrzymać. Jednak ta sama siła, która ciągnęła go w dół brzucha stworzenia, sprawiała, że pazury Glima rozdzierały ciało ryby niczym nóż rzeźnicki. Wkrótce otoczyła go chmura krwi.
Argonianin machnął mocno nogami i odpłynął od rzucającego się na wszystkie strony potwora. Ryba przestała się nim interesować, obolała i przerażona.
Glim uświadomił sobie nagle, że całkiem zapomniał o Wercie.
Prąd przeniósł jego towarzysza jakieś dwadzieścia metrów dalej. Mężczyzna miał zamknięte oczy, a jego pierś dziwnie falowała.
Glim przerzucił sobie Werta przez grzbiet i popłynął prosto ku powierzchni. Czuł, jak mężczyzna drży na całym ciele. Światło wydawało się bardzo odległe.
Wypłynęli na powierzchnię, a Glim przytrzymał głowę Werta, kiedy ten zwymiotował wodę z płuc i zaczął się szarpać. Otworzył oczy i rozejrzał się dokoła dzikim wzrokiem. Zaczął wydawać z siebie jakieś przeraźliwe charczenie, które na pewno nie było oddychaniem.
- Mam cię zabrać z powrotem pod wodę? - spytał Glim.
Wert pokręcił gwałtownie głową, argonianin nie był jednak pewien, czy to miało być zaprzeczenie czy potwierdzenie.
W końcu jednak mężczyzna wykonał pierwszy prawdziwy oddech, potem następny. Dotarli do płycizny, gdzie Glim mógł stanąć na dnie. Wert oparł się o niego.
- Zębce zwykle nie są takie agresywne - powiedział. - Zwykle nas nie atakują. Musiałeś ją czymś rozdrażnić. Może dlatego, że sump ciągle się ciebie uczył. Myślał, że jesteś intruzem. - Wert umilkł na moment i zerknął na Glima. - Dziękuję. Bez ciebie nie dałbym rady wrócić.
- Myślałem, że i tak umrzesz.
- Przejście jest zawsze najgorsze - wyjaśnił Wert. - Nie chcesz być pod wodą, kiedy znowu zaczynasz oddychać powietrzem, ale tak naprawdę jeszcze nie możesz nim oddychać.
- To okropne - stwierdził Glim. - Musi istnieć jakiś lepszy sposób.
- Czasami przyjdzie tu jakiś lord albo dama, żeby trochę popływać. Oni znają jakieś inne sposoby, nie używają oparów. Ale opary są tanie, przyjacielu. A my jesteśmy tanią siłą roboczą - ciągle rodzą się nowi. Ty wydajesz się więcej wart. Na razie.
- Na razie?
- No... sump już cię zna. I zna cię ingenium. Nie zdziwiłbym się wcale, gdybym wkrótce zobaczył kilka takich samych istot jak ty. A kiedy będzie was już wystarczająco dużo, ty też staniesz się tani.
3
Kiedy Attrebus, Gulan i Radhasa przybyli do Ione, zaczynało świtać. Było chłodno, wiatr niósł ze sobą zapach rosy i liści. Kogut zapiał, informując kury, że czas już przywitać nowy dzień. Miasteczko także się budziło. Dym z palenisk przebijał się przez warstwę mgły, a na ulicach pojawili się pierwsi przechodnie.
- Nie powiem, żeby to było wyjątkowo urokliwe miejsce - mruknęła Radhasa.
Książę skinął głową. Rzeczywiście, Ione nie było malowniczym miasteczkiem. Składało się z drewnianych, pochylonych ku ziemi i wyblakłych chat oraz prostych domostw z cegły. Nawet świątynia Dibelli wydawała się niewyszukana.
- Nie jest zbyt stare - wyjaśnił książę. - Jeszcze pięćdziesiąt lat temu nic tu nie było. Ale potem... chyba wiesz, co to jest?
Dotarli na rynek i książę nie musiał nawet pokazywać, o co pyta.
Plac wyłożono kamieniem. W niektórych miejscach był on popękany i stopiony, jakby pod wpływem straszliwego gorąca lub dziwnej i potężnej siły. Pośrodku rynku wznosiły się dwie wygięte kolumny o wysokości około trzech metrów - przypominały przycięte rogi olbrzymiego wołu.
- Widziałam to już wcześniej. Ruiny bramy Otchłani.
- Zgadza się. Ta otworzyła się dokładnie pośrodku oddziału żołnierzy, których ściągnięto z południa do fortyfikowania Cesarskiego Miasta. Ponad połowa z nich zginęła, łącznie z dowódcą. Polegliby wszyscy, ale kapitan, Tertius Ione, zdołał zebrać pozostałych przy życiu żołnierzy i się wycofać. Ale nie wrócił do Cesarskiego Miasta, tylko zwerbował rolników i myśliwych z okolicy i z Bramy Pella. Potem uczynił z nich kogoś więcej, niż byli w rzeczywistości. Wrócili pod bramę, zabili daedrę, a kiedy już się z tym uporali, Ione poprowadził ich dalej, przez bramę.
- Do Otchłani?
- Tak. Słyszał wcześniej, że ktoś zamknął bramę w Kvatch, kiedy przez nią przeszedł. Więc Ione wszedł tam z połową swoich ludzi, a drugą połowę zostawił na zewnątrz, żeby strzegła przejścia.
- Wygląda na to, że ją zamknął.
- Tak, brama się zamknęła. Ale kapitana już nigdy nie widziano. Jeden z jego ludzi, bosmer o imieniu Fenton, wrócił wiele tygodni później, ledwie żywy i oszalały. Z tego, co bełkotał, wynikało, że Ione i pozostali poświęcili się, żeby Fenton mógł zniszczyć bramę. Umarł następnego dnia, majacząc. Tak czy inaczej, minęło sporo czasu od odejścia Ione, nim brama eksplodowała. A w tym czasie jego ludzie wznieśli fortyfikacje i kilka prostych budynków. A kiedy brama zniknęła, zrobiło się tu całkiem bezpiecznie i wygodnie, więc wielu ludzi zostało. Z czasem osada zamieniła się w miasteczko. - Książę obrócił się i rozłożył szeroko ręce. - Dlatego lubię Ione. Bo jest nowe, bo przemawia do serca każdego z nas. Może i nie ma tu uroczych starych domków ani posągów z Pierwszej Ery, ale to miasto zbudowane przez dzielnych ludzi.
- Masz tutaj dom? - spytała Radhasa.
- Domek myśliwski, między wzgórzami po drugiej stronie miasta.
*
- Całkiem niezły ten domek myśliwski - stwierdziła Radhasa, gdy przekroczyli bramę.
Coś w jej tonie zirytowało księcia, sprawiło, że poczuł się winny. Pawilon nie był taki wielki. Zbudowano go na planie długiego domu Nordów. Każdą belkę i każdy gzyms ozdobiono rzeźbami smoków, byków, dzików, dzikich ludzi o złych spojrzeniach i tańczących długowłosych kobiet.
- Przypuszczam, że po prostocie Ione to rzeczywiście może trochę szokować - przyznał Attrebus. - Mój wuj zbudował ten dom jakieś pięćdziesiąt lat temu. Przywoził mnie tu, kiedy byłem dzieckiem, a potem zapisał mi go w testamencie.
- Ależ ja wcale nie chciałam krytykować...
Mimo wszystko Attrebus wyczuwał w jej głosie krytyczny ton.
Odepchnął od siebie tę myśl. Miał na głowie ważniejsze sprawy.
- Wszyscy się stawili, Gulanie? - spytał.
- Tak.
- A prowiant?
- Masz pełne spiżarnie. Więcej jedzenia, niż zdołamy ze sobą zabrać.
- W takim razie nie ma co zwlekać.
Rozłożył szeroko ręce i zawołał:
- Cieszę się, że jesteście tu ze mną, towarzysze broni! Krzyknijmy razem na chwałę Cesarstwa.
- Cesarstwo! - ryknęli wszyscy z entuzjazmem.
- Dziś wyruszymy w nieznane, żeby stanąć przeciwko czemuś, co jest równie groźne dla naszego świata, jak niegdyś brama Otchłani. Może nawet groźniejsze. Nigdy nie robiliśmy czegoś równie niebezpiecznego. Posłuchajcie mnie.
- Co to takiego, Treb? - spytał Joun, ork niezwykle potężnych rozmiarów, nawet jak na swoją rasę.
Attrebus oparł dłonie na biodrach, podniósł głowę i opowiedział im o wszystkim.
Kiedy skończył, zapadła dziwna, nieznana mu do tej pory cisza.
- Wiem, że jest nas tylko pięćdziesięcioro dwoje - oznajmił. - Ale niemal dokładnie w tym samym miejscu kapitan Ione wszedł do Otchłani z jeszcze mniejszym oddziałem i zamknął bramę. Cesarstwo wymaga od nas takiego samego poświęcenia. Ale jesteśmy pod każdym względem lepiej wyposażeni niż Ione. Co więcej, mamy pomocnika ukrytego w środku tej potwornej rzeczy. Kogoś, kto nas tam wprowadzi, pomoże nam odnaleźć serce latającego miasta i je wyrwać. Możemy to zrobić, przyjaciele!
- Jesteśmy z tobą, Treb! - krzyknął Gulan, a pozostali powtórzyli zawołanie. Czegoś w nim jednak brakowało. Czyżby w końcu poprosił ich o zbyt wiele?
Nie, pójdą za nim, a to doświadczenie zwiąże ich ze sobą jeszcze mocniej niż dotychczas.
- Czas, przyjaciele, przygotować się do drogi. Potem wyruszamy.
Kiedy się rozchodzili, wielu z nich szeptało między sobą ukradkiem.
*
Trawa lśniła jeszcze od rosy, kiedy dotarli do Drogi Czerwonego Pierścienia, czyli szerokiego traktu oplatającego jezioro Rumare. Pośrodku złotej tafli jeziora wznosiło się Cesarskie Miasto - olbrzymie koło wzniesione na wyspie. Białe mury niknęły częściowo w cieniu, widać było jednak trzy spośród wież wartowniczych, które w każdym innym mieście zostałyby uznane za rzecz zjawiskową i niesamowitą. Tutaj jednak wydawały się śmiesznie małe w porównaniu z ogromną osią koła - Białozłotą Wieżą, która sięgała samego nieba.
Attrebus zauważył, że Radhasa wpatruje się w wieżę.
- Była tutaj na długo przed miastem - wyjaśnił. - Jest bardzo stara i nikt właściwie nie wie, czemu służy.
- Jak to „czemu służy”?
- Nigdy nie interesowałem się szczególnie historią wieży.
- Mimo to na pewno wiesz więcej ode mnie.
- Cóż, niektórzy uważają, że Białozłota Wieża i kilka innych wieżyc rozsianych po całym Tamriel trzymają świat w ryzach, czy coś w tym rodzaju. Inni twierdzą, że jeszcze przed ostatnim kryzysem wieża chroniła nas przed inwazją z Otchłani.
- Trzymają świat w ryzach?
- Nie twierdzę, że to prawda - odparł i uświadomił sobie, że nie pamięta już szczegółów tamtej lekcji. - Chodzi o to, że dzięki nim Mundus, Świat, nie roztapia się ponownie w Otchłani. Albo coś w tym rodzaju. Tak czy inaczej, wszyscy zgadzają się co do tego, że wieża ma moc. Nie wiedzą tylko dokładnie jaką.
- Rozumiem - odparła Radhasa, kiwając głową. - A jak dostaniemy się na Czarne Mokradła?
- Niedługo dotrzemy do mostu i wjedziemy do Górnego Niben. Stamtąd pojedziemy Żółtą Drogą na południowy wschód, aż dotrzemy do Rzeki Srebrzystych Ryb. Dalej nie ma już innych dróg prócz tych, które sami sobie wytyczymy. - Książę uśmiechnął się na myśl, że wkrótce znów znajdzie się na rozległych dzikich pustkowiach.
- Szkoda, że tak mało wiem o Cyrodiil.
- Będziesz miała okazję dowiedzieć się więcej.
Radhasa milczała przez moment.
- Ten człowiek, szpieg na latającej wyspie... Jak się z nim kontaktujesz?
- Nie wierzysz mi?
- Oczywiście, że ci wierzę, mój ksią... Treb. Po prostu jestem ciekawa. Masz jakąś czarodziejską kulę, jak w bajkach?
- Coś w tym rodzaju - odparł.
- Jesteś bardzo tajemniczy.
- Musimy zachować trochę tajemniczości.
- Na pewno. - Uśmiechnęła się zalotnie.
*
W południe zatrzymali się, by napoić konie w źródłach obok zarośniętych ruin Sardavar Leed, starożytnego miasta zamieszkanego niegdyś przez dzikie elfy, czyli ayleidów. Attrebus wyszukał jakiś spokojny zakątek i wyjął z chlebaka Ku.
Zobaczył ręce Annaïg ugniatające jakieś ciasto, ogień płonący w kamiennych paleniskach i dziwne istoty uwijające się w jaskini. Nie ośmielił się odezwać, choć chciał wiedzieć, co właściwie widzi, i czy Annaïg jest cała i zdrowa. Ojciec i Hierem w pewnym sensie mieli rację, częściowo chodziło mu właśnie o nią, o Annaïg. Wysłała do niego strzałę, bo w niego wierzyła. Bo wiedziała, że odpowie na jej modlitwy i zrobi to, co powinien zrobić, nawet jeśli musiał sprzeciwić się woli ojca.
Nie zamierzał jej zawieść. Miał nadzieję, że wieczorem, gdy będą mogli spokojnie porozmawiać, przekaże jej dobre wieści o tym, że są już w drodze.
Myślał o tym samym godzinę później, kiedy nagle usłyszał głuchy odgłos, a połowa jego ludzi stanęła w ogniu. Przez chwilę patrzył na nich w osłupieniu, jakby oglądał jakieś przedstawienie. Widział, jak Eres i Klau próbują zdławić gołymi rękami trawiące ich płomienie, jak otwierają usta, z których wydobywają się nieludzkie dźwięki. Gulan nie płonął. Próbował ugasić Pasha, gdy nagle z jego pleców wyrosły dziwne pióra.
Attrebus w końcu zrozumiał, że wpadli w zasadzkę. Wyciągnął miecz i rozejrzał się dokoła, szukając wroga. Na obozowisko ze wszystkich stron opadał grad strzał. Radhasa stała obok niego, z obnażonym mieczem w dłoni i dziwnym uśmiechem na twarzy.
Ostatnią rzeczą, jaką widział, było jej ostrze zbliżające się do jego głowy.
*
Wynurzał się powoli z ciemności. Nie była to łatwa wędrówka. Czasami wydawało mu się, że już odzyskał świadomość, były to jednak chwile pełne bólu i nieprzyjemnego kołysania, które być może wciąż należały do snu. Może były kaprysem Ciemnej Damy, która dawała mu odrobinę nadziei, żeby potem znów wrzucić go w otchłań koszmaru.
Wreszcie otworzył oczy. Zalało je jasne światło. Okropnie bolała go głowa, a usta i nozdrza miał wypełnione zakrzepłą krwią. Leżał na ziemi, twarzą do dołu, okryty częściowo jakąś brudną szmatą.
Próbował się podnieść, ale nie mógł poruszyć rękami. Zrozumiał, że jest skrępowany.
Próbował krzyknąć, lecz z jego ust wydobył się tylko chrapliwy jęk.
- Obudziłeś się wreszcie. - Usłyszał kobiecy głos. Uniósł głowę i zobaczył Radhasę, która siedziała pod drzewem i jadła jabłko. Jej koń stał za nią, podobnie jak jego wierzchowiec. Kilka jardów dalej jakiś bosmer i khajit, których nie widział nigdy wcześniej, rozmawiali przyciszonymi głosami.
- Próbowałaś mnie zabić - powiedział.
- Nie, nie próbowałam. Uderzyłam cię płazem. Równie dobrze to mogło być ostrze. - Uśmiechnęła się. - Właściwie miałam cię zabić.
- Dlaczego?
- Gdybym ci to powiedziała, musiałabym to zrobić - odparła. - Nie zawracaj sobie tym ślicznej główki, Treb.
- Gdzie... Co stało się z pozostałymi?
- Ach, to smutne. Wielu dobrych ludzi zginęło przez ciebie.
Próbował to zrozumieć.
- Ilu, zdrajczyni? Ilu zabiłaś?
- Cóż, jeśli nie liczysz mnie, a pewnie już nie liczysz, to właściwie wszystkich.
- Wszystkich?
- Tak. Nawet małego Daria. - Zlizała sok, który pociekł jej po palcach.
- Przecież to jeszcze dziecko!
- Już nie. Dołączył do pozostałych.
- Dlaczego? - Książę zaszlochał. Czuł, jak łzy palą go w oczy.
- Nie mogę ci powiedzieć. To moja mała tajemnica. Podobnie jak ten twój metalowy ptak. - Znów się uśmiechnęła. - Jak on właściwie działa?
- Zabiję cię! - wrzasnął. - Słyszysz?! - Odwrócił się w stronę dwójki nieznajomych. - Powiedziała wam, kim jestem? Wiecie, co zrobiła?
Ku najwyższemu zdumieniu księcia obaj tylko się roześmiali.
- No dobrze, koniec przerwy - zarządziła Radhasa. - Wsadźcie go na konia i ruszamy w drogę.
Attrebus próbował się opierać, ale okropnie bolała go głowa, był całkiem pozbawiony siły i, co najgorsze, nie mógł się skoncentrować, nie potrafił nawet prosto stanąć. Co się z nim działo? Nigdy dotąd nie spotkało go coś podobnego. Czy to możliwe, by wszyscy jego przyjaciele nie żyli?
Koń ruszył naprzód, a książę, przerzucony przez jego grzbiet, mógł tylko patrzeć na przesuwające się w dole koleiny.
Radhasa kłamała, to oczywiste. Gulan i pozostali prawdopodobnie jechali ich śladem. Niektórzy zapewne zginęli, ale większość na pewno się wymknęła. Nigdy nie stracił więcej niż trzech gwardzistów podczas bitwy, nawet w czasie potyczki nad strumieniem Blinker.
Więc Radhasa kłamała, przyjaciele spieszyli już na ratunek. Musiał tylko dotrwać do chwili, gdy ich dogonią.
Jak długo był nieprzytomny? I dokąd właściwie zmierzali?
Kiedy podniósł głowę, przekonał się, że jadą wzdłuż jakiegoś szlaku myśliwskiego. Teren był lekko pofałdowany, a dokoła rosły potężne dęby i jesiony. Prawdopodobnie wyjechali więc już z Doliny Niben, to zaś oznaczało, że był nieprzytomny co najmniej przez kilka dni.
Przypuszczał, że znajdują się gdzieś w Zachodnim Weald, a sądząc po położeniu słońca, jechali na południe.
Tylko dokąd zmierzali?
Spojrzał na Radhasę, która jechała kilka kroków przed nim.
- Dlaczego mnie nie zabiłaś? - wychrypiał.
- Bo zamierzam cię sprzedać - odparła. - Znam pewnego ekscentrycznego khajita, który zbiera ludzi takich jak ty. Da mi dziesięć razy więcej, niż dostałabym za zabicie ciebie. Więc jedziemy do Elsweyr. Potraktuj to jako wakacje. Jako bardzo, bardzo długie wakacje, które wcale nie będą przyjemne.
- Radhaso, to szaleństwo. Ludzie wiedzą, jak wyglądam. Wcześniej czy później ktoś mnie rozpozna.
- Nie widziałeś swojej twarzy po tym, jak cię walnęłam - odparła. - Teraz wygląda trochę inaczej. Zresztą, na wszelki wypadek wkrótce ją obandażujemy. A kiedy dotrzemy na miejsce, będziesz się spotykał tylko z kilkoma osobami, a im naprawdę wszystko jedno, kim jesteś.
- Mój ojciec zapłaciłby za mnie jeszcze więcej - zauważył książę. - Pomyślałaś o tym?
- Całkiem prawdopodobne - zgodziła się. - Ale długo bym nie pożyła. Cesarz ma zbyt wiele środków do dyspozycji i zbyt wielu ludzi na usługach.
- Ci ludzie już cię szukają.
- Nie, nie sądzę.
- Kiedy tylko znajdą ciała...
- Nie przejmuj się, zadbałam i o to - odparła Radhasa, po czym zachichotała.
- Z czego się śmiejesz?
- Dobrze, że nie lubisz, kiedy ludzie mówią do ciebie „książę”. Nigdy już nie usłyszysz, żeby ktoś zwrócił się do ciebie w ten sposób.
Szarpnęła wodze, a jej wierzchowiec przeszedł w kłus. Koń Attrebusa, przywiązany do jej siodła, zrobił to samo.
4
Nazajutrz po rozmowie z Attrebusem Annaïg tryskała energią, choć prawie nie spała w nocy. Od razu zajęła się archiwizowaniem roślin, zwierząt i minerałów, które co rano pojawiały się na jej stole. Przez chwilę przyglądała się próbkom zaścielającym blat, a potem spojrzała w górę, na szafki i szuflady sięgające niemal po sam sufit.
- Luk - powiedziała cicho.
Hob natychmiast wyskoczył z pustej szafki, w której zwykle spał.
- Luk - powtórzył.
- Wiesz, co jest w tych wszystkich szafkach?
- Luk wie.
- Potrafisz odszukać każdą substancję, o jaką cię poproszę?
- Jeśli Luk zna nazwę.
- A jeśli Luk nie zna nazwy?
- Opisać. Kolor, smak, zapach.
- Rozumiem.
Zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym wyjęła odrobinę destylatu eukaliptusowego, którego używała już wcześniej.
- Powąchaj to, Luk.
Hob przysunął się bliżej i zmarszczył szerokie nozdrza.
- Nie znam nazwy tego, czego szukam, ale wiem, że jest czarne i podobnie pachnie. Chcę, żebyś przeszukał szafki i przynosił mi wszystko, co pasuje do tego opisu, po jednym pojemniku.
- Tak, Luk znaleźć.
Hob wskoczył na półki, a Annaïg westchnęła ciężko. Nie ośmieliła się rozkazać Lukowi, by przynosił jej pojemniki tylko wtedy, gdy będzie sama. Zwierzak mógł to powtórzyć Qijne, a ta natychmiast nabrałaby podejrzeń.
Glim miał rację, musiała odtworzyć eliksir, który pozwolił im tu przylecieć. Kiedy Attrebus będzie już blisko, być może tylko w ten sposób uda jej się z nim skontaktować. Potrzebowała zresztą różnych możliwości. Umiejętność latania byłaby naprawdę wielce pożyteczna.
Zajęła się opisywaniem leżących przed nią przedmiotów - maranty, pijawek i cyprysowych igieł. Luk przyniósł jej jakąś buteleczkę. Powąchała zawartość pojemnika. Jej nozdrza wypełniły się mocnym, ziołowomiętowym zapachem.
- To nie to - stwierdziła.
Hob pobiegł z powrotem między półki.
Przypomniała sobie głos księcia. Uwierzył jej. Książę. I rozmawiał z nią tak, jakby była kimś naprawdę ważnym. Zawsze wiedziała, że tak właśnie będzie wyglądać ich spotkanie, ale kiedy doszło do niego w rzeczywistości...
- Jesteś wyjątkowo pogodna jak na martwą kobietę. - Slyr przystanęła tuż za jej plecami.
Annaïg aż podskoczyła, wystraszona.
- To przez brak snu - wyjaśniła. - Robię się wtedy niespokojna. - Wzięła pióro i zapisała kilka zdań dotyczących kory wierzbowej, która leżała przed nią na blacie stołu.
- Potrzebuję cię.
- Miło mi to słyszeć - odparła Annaïg. - Ale teraz mam się zajmować katalogowaniem, pamiętasz?
- Tak było zanim kazano nam karmić lorda Ghola - warknęła Slyr.
Annaïg wzruszyła ramionami.
- Jeśli uda ci się namówić Qijne, żeby zwolniła mnie z tego obowiązku, nie będę się sprzeciwiać.
- Mówisz tak, bo wiesz, że nie ośmielę się tego zrobić.
- To prawda. - Annaïg skinęła głową. - Ale wiemy też, że lord Ghol jest znudzony. Potrzebujemy czegoś nowego, a możemy to znaleźć właśnie wśród tych rzeczy.
- Cóż, Oorol używał składników, które opisałaś. I jakoś mu to nie pomogło.
- Dlatego, że ich nie rozumiał - zauważyła Annaïg.
- Podobnie jak ty.
Slyr zesztywniała. Dziewczyna myślała przez chwilę, że tym razem posunęła się za daleko, ale w końcu jej towarzyszka się rozluźniła.
- Masz rację. Właśnie dlatego cię potrzebuję. Jak często mam ci to powtarzać?
- Ja też w tym siedzę.
- Qijne cię nie zabije - stwierdziła Slyr. - Ona też cię potrzebuje.
- Jest szalona. - Annaïg pokręciła głową. - Nie da się przewidzieć, co zrobi.
Slyr zachichotała.
- Pyskujesz - powiedziała. - Może masz rację, ale nie do końca. Niektóre jej reakcje da się przewidzieć. Gdyby usłyszała, jak mówisz coś takiego...
- Nie usłyszy - przerwała jej Annaïg.
Slyr cofnęła się o krok.
- Naprawdę, jeszcze wczoraj wydawałaś się zupełnie przybita i gotowa wskoczyć do sumpu, a dziś jesteś pełna sliwv. Co się stało w nocy? Przytuliłaś się do kogoś? Może do Pafrexa?
- Pafrexa? Tego grubego faceta z piórami?
- A może wykorzystałaś swojego hoba w jakiś... niekonwencjonalny sposób?
- Fuj, to obrzydliwe - skrzywiła się Annaïg.
- Obrzydliwe - powtórzył Luk. - Co to „obrzydliwe”?
Annaïg zrobiło się nagle gorąco. Hob podawał jej buteleczkę z jakimś czarnym płynem.
- Połóż to, Luk - poleciła mu. - Przynieś mi teraz tamtego węża.
- Luk! - pisnął hob i popędził przez stół, żeby przynieść wskazanego przez nią węża.
Slyr przyglądała się jej spod zmarszczonych brwi. Annaïg nie miała pojęcia, czy ta mina ma coś wspólnego z buteleczką.
- Posłuchaj - zwróciła się do starszej kobiety. - Pomogę ci. Mam pomysł.
- Cóż to za pomysł? - zapytała Slyr.
Annaïg podniosła węża z największą ostrożnością, trzymając go tuż za głową, choć był sztywny jak patyk. Większość zwierząt w tym miejscu wyglądała właśnie tak - nie były martwe, lecz sparaliżowane, jakby zamarznięte, choć ciepłe. Ich serca nie biły, a one same się nie starzały. Z tego stanu mogła wyrwać je różdżka Qijne. Ale jeśli chodzi o tak niebezpieczne zwierzę, Annaïg nie potrafiła zaufać zaklęciu, którego nie znała.
- Argonianie nazywają to zwierzę księżycową żmiją - tłumaczyła Annaïg. - Kiedy kąsa, wstrzykuje jad. Toksyna zabija niemal natychmiast większość istot. Jednak argonianie mogą przeżyć takie ukąszenie, a nawet zbierają ten jad.
- Dlaczego?
- Dzięki niemu osiągają stan daril, co oznacza „widzenie wszystkiego w ekstazie”.
- Ach, więc to narkotyk. Mamy ich tu sporo, ale nie są szczególnie popularne. Poza tym nie chcemy przecież otruć Ghola.
- Nie, oczywiście, że nie. Ten jad to tylko punkt wyjścia. Z tego, co opowiadał Glim, wynika, że daril rozwija się powoli, etapami, przy czym każdy z nich jest inny i każdy myli zmysły. Widzisz dźwięki, słyszysz zapachy, czujesz obrazy.
- Mamy i takie narkotyki.
- Jad przetwarzany jest przez pewien składnik, który znajduje się w krwi argonian...
- Jeśli chcesz w ten sposób odszukać przyjaciela, to mogę cię zapewnić, że nawet Qijne nie wie, gdzie on jest. I na pewno nie zdoła się tego dowiedzieć.
- Zdaję sobie z tego sprawę - odparła Annaïg, przełykając z trudem ślinę. - Nie potrzebuję wcale argońskiej krwi. Tłumaczę tylko. Chcę po prostu powiedzieć, że być może uda mi się przygotować metagastrologik.
- To jakieś bezsensowne słowo.
- Nie. Czytałam kiedyś o tej substancji. Ayleidzi, pewien starożytny lud z mojego świata, spożywali to podczas przyjęć.
- Narkotyk.
- Tak, ale taki, który wpływa tylko na smak, na nic więcej. Nie wywołuje halucynacji ani otępienia. Posłuchaj, podstawowe smaki to słodki, gorzki, kwaśny, słony i pikantny, prawda?
- Oczywiście. W przypadku niższych lordów, takich jak Ghol, możesz jeszcze dodać martwy, szybki i eterytyczny.
- Naprawdę? Bardzo ciekawe. - Chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej na ten temat, najpierw jednak chciała wyjaśnić swój pomysł. - Tak czy inaczej, dobra potrawa równoważy te smaki, prawda?
- Tak. Albo je kontrastuje.
- Więc w przypadku metagastrologika pierwszy smak potrawy będzie zachowywał tę równowagę, kiedy jednak pozostanie dłużej na języku, smaki zaczną się zmieniać. Słodki będzie mieszał się ze słonym, et... eterytyczny z pikantnym i tak dalej. To doznanie będzie się powtarzało, choć za każdym razem będzie inne.
Slyr przez dłuższą chwilę patrzyła na nią w milczeniu.
- Potrafisz to zrobić? - spytała w końcu.
- Tak.
- Takie danie należy starannie przemyśleć, żeby bez względu na kombinację smaków większość z nich była przyjemna.
- Tak, to będzie wymagało sporych umiejętności - zgodziła się z nią Annaïg.
- No dobrze - westchnęła Slyr. - Przynajmniej nie będę się nudzić. Pójdę popracować nad bazą.
Annaïg starała się nie patrzeć, jak odchodzi, ale w końcu zerknęła ukradkiem w bok, żeby się upewnić, że została już całkiem sama. Potem zamknęła oczy i podziękowała bogom. Następnie sięgnęła po butelkę, którą przyniósł jej hob, i powąchała jej zawartość.
- To nie to, Luk - stwierdziła. - Szukaj dalej. Ale... nie przynoś ich tu teraz, dobrze? Nie chcę, żebyś przeszkadzał mi w myśleniu. Trzymaj je wszystkie w swojej szafce.
- Luk zrobić - pisnął hob i ruszył w stronę szafek.
- Najpierw idź do szefowej i powiedz jej, że trzeba ożywić tego węża.
- Luk zrobić. - Hob pędził już w głąb kuchni.
Wrócił po chwili, prowadząc ze sobą hoba Qijne, który niósł jej różdżkę. Annaïg ułożyła węża na stole, przyłożyła ostrze tasaka do jego szyi i dotknęła go różdżką.
Kiedy gad ożył, natychmiast zaczął się szarpać i omal nie wyśliznął się spod tasaka, Annaïg naparła jednak na narzędzie z całych sił. Ostrze wbiło się w ciało zwierzęcia i je przecięło. Pozbawiony głowy gad opadł na podłogę, gdzie wił się jeszcze przez moment, co ogromnie rozbawiło oba hoby.
Annaïg wycisnęła jad do szklanej fiolki i zabrała się do pracy.
Mijały godziny, a dziewczyna była tak pochłonięta przygotowywaniem potrawy, że nie zauważyła Qijne, która przyglądała się jej poczynaniom.
- Szefowo?
- Czego twój hob szuka w szafkach? Wiem dobrze, co w nich jest.
- Ale ja nie mam o tym pojęcia - odparła Annaïg. - A jeśli mam być dobrą kucharką i zadowolić lorda Ghola, powinnam wiedzieć, czym dysponuję.
Qijne milczała przez moment, przyglądając się składnikom rozłożonym na stole.
- Nie robisz tego, co powinnaś - stwierdziła w końcu.
- To składniki potrawy - odparła Annaïg. - Właściwie dodatki.
- Wyjaśnij.
Annaïg wytłumaczyła pokrótce, na czym polega działanie metagastrologiku.
Szefowa przechyliła głowę na prawo, potem na lewo.
- Innymi słowy, gotujesz. A miałaś katalogować.
- Tak, szefowo.
- Czyli nie robisz tego, co ci kazałam.
- Nie, szefowo. Ale Slyr się martwi...
- Slyr? Slyr kazała ci się tym zająć?
- Nie, szefowo. To był mój pomysł. Wczoraj wieczorem zawiodłyśmy. Nie chciałam, żeby to się powtórzyło.
- Oczywiście, że nie - mruknęła Qijne, odwracając wzrok, jakby straciła zainteresowanie poczynaniami Annaïg. - Pamiętaj tylko, że jeśli lord Ghol znów będzie niezadowolony, zabiję Slyr, a tobie utnę jedną stopę, jasne?
- Jasne, szefowo.
- To nie żart, jeśli myślisz, że żartuję.
- Wcale tak nie myślę, szefowo.
*
Kiedy służący zabrali posiłek do rezydencji Ghola, Slyr odeszła w głąb jaskini, zatroskana i wystraszona. Annaïg także się wymknęła. Zajrzała do medalionu, ale zobaczyła tylko ciemność. Wróciła więc do sypialni, żeby tam poczekać na kolację.
Chwilę później przybiegła do niej Slyr.
- Chodź - rzuciła krótko. - Chodź ze mną.
Annaïg ruszyła za nią przez kręte korytarze i wielkie spiżarnie, aż obie dotarły do czegoś, co wyglądało na piwnicę z winami. Na półkach pod ścianami leżały tysiące butelek.
- Tędy. - Slyr wskazała wąski otwór w ścianie. Kiedy przecisnęły się przez niego, stanęły w niewielkiej komnacie wypełnionej słabą poświatą. Annaïg zrozumiała, że światło pada z nieba, znajdowały się na dnie wąskiego, wysokiego szybu.
Slyr wręczyła jej butelkę i koszyk z czymś, co pachniało naprawdę smakowicie.
- Tym razem był zadowolony - oznajmiła. - Przysłał nawet jednego ze swych służących, żeby mnie pochwalić. - Podniosła nieśmiało wzrok. - Żeby nas pochwalić.
- To dobre wieści.
- Wieści warte uczczenia - skinęła głową Slyr. - Spróbuj wina.
Było wytrawne i pyszne, pachniało czymś, czego Annaïg nie potrafiła nazwać, choć przypominało nieco anyż. W koszyku leżały bułeczki nadziewane smacznym miękkim mięsem.
- Co to? - spytała Annaïg, podnosząc bułkę, którą właśnie jadła.
- Krewetki orchidowe. Żyją w sumpie.
- Są pyszne.
- Miały trafić do służących z Pałacu Prixon. Wykradłam trochę.
- Dziękuję.
- Śmiało, jedz, pij.
- A co z Qijne?
- Cóż, nasz sukces jest także i jej sukcesem. Lord Ghol zastanawiał się już, czy nie zmienić kuchni. A kiedy kuchnia traci klientów, ludzie zaczynają się zastanawiać, czy nie należy zmienić szefa. Dobrze się spisałyśmy, więc Qijne przymknie oko, jeśli dyskretnie skorzystamy z pewnych przywilejów.
- Z jakich przywilejów?
- Właśnie takich. Będziemy mogły poczęstować się czymś smacznym, a w nocy nikt nie będzie nas uważnie obserwował.
Annaïg czuła, jak oblewa się rumieńcem.
- Och, Slyr...
- Nie pochlebiaj sobie - przerwała jej szefowa. - Pomyślałam tylko, że chętnie wybierzesz się do miejsca, gdzie możesz popatrzeć przez chwilę na niebo, gdzie nie ma takiego smrodu i hałasu jak w sypialni. Uwielbiam tu przychodzić. Nikt inny chyba nie wie o istnieniu tej komnaty. Brakuje mi tylko odwagi, żeby bywać tu częściej.
- W takim razie czuję się zaszczycona - stwierdziła całkiem szczerze Annaïg.
Slyr rozluźniła się nieco po pierwszej butelce wina.
- Słyszałam coś o twoim przyjacielu - oświadczyła nieoczekiwanie.
Annaïg omal nie zakrztusiła się winem.
- Naprawdę? - wydyszała. - O Glimie? Gdzie on jest?
- W sumpie.
Dziewczyna zesztywniała, przeszyta zimnym dreszczem.
- Co takiego? - wyszeptała.
Slyr się uśmiechnęła.
- Nie, nie w tym sensie - zapewniła. - Żyje. Pracuje w sumpie. Wspominał o nim facet, który przyniósł krewetki. Potrafi oddychać pod wodą, wiedziałaś o tym? Mówią o nim wszyscy robotnicy z sumpu.
- Oczywiście, że może oddychać pod wodą. - Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Jest argonianinem.
- Kolejne z twoich bezsensownych słów? Czy w twoim świecie jest więcej takich jak on?
Annaïg przypomniała sobie rzeź w Lilmoth.
- Mam nadzieję - mruknęła.
- Rozumiem, są na dole. - Slyr pokiwała głową.
- Czy kiedykolwiek... - zaczęła Annaïg, ale zamilkła. Nie mogła zaufać nikomu na tyle, by opowiadać o planach powstrzymania Umbriel.
Slyr czekała na ciąg dalszy.
- Czy byłaś kiedykolwiek na górze? - spytała w końcu Annaïg, by nie wzbudzać jej podejrzeń.
- W pałacach? Nie. Ale marzę o tym. - Podniosła wzrok i zmarszczyła brwi. - Co to? - spytała.
Spojrzenie Annaïg podążyło za jej wzrokiem, na niewielki skrawek nocnego nieba.
- Gwiazdy - odpowiedziała. - Nie widziałaś nigdy gwiazd?
- Nie. Czym one są?
- To zależy, kogo spytasz, albo jakie książki czytasz. Niektórzy mówią, że to maleńkie dziury w Mundus, czyli Świecie, a to światło, to rozciągający się dalej Eterius. Inni uważają, że to fragmenty Magnusa, który stworzył świat.
- Są piękne.
- To prawda.
Jeszcze przez długi czas jadły, piły i rozmawiały, a Annaïg po raz pierwszy od wielu, wielu dni czuła się jak prawdziwy człowiek.
Kiedy Slyr zwinęła się w końcu w kłębek, okryła kocem i zasnęła, Annaïg ponownie otworzyła swój medalion.
Był ciemny, co oznaczało, że Ku znajduje się gdzieś, gdzie nie ma Attrebusa. Dziewczyna czekała, licząc, że książę w końcu się odezwie, ale po godzinie i ona zasnęła, dręczona niepokojem.
5
Trupy leżące pośród ruin przywodziły Colinowi na myśl zepsute lalki porzucone przez rozzłoszczone dziecko. Nie umiał sobie wyobrazić któregokolwiek z nich jako żywej, oddychającej i czującej istoty. Nie umiał też wykrzesać w sobie współczucia dla tych, których spotkał najgorszy los - spalonych na węgiel - choć wiedział, że na nie zasługują. Powinien był chociaż czuć odrazę lub niesmak albo obawę przed tym, że i jego spotka podobny los, ale nie mógł doszukać się w sobie niczego podobnego.
Cóż, książę, pomyślał. Gratulacje. Dobra robota.
- Trzymajcie się z dala od ciał - rozkazał cesarskim gwardzistom. Nie musiał tego mówić swoim ludziom, byli zawodowcami. - Rozstawcie straże na drodze i w lesie. Zatrzymujcie wszystkich podróżnych i kierujcie ich na objazdy. Mówcie, że rozbiła tu obóz banda ogrów i że musimy się z nimi rozprawić. Gerring, poszukaj świadków. Sprawdź wszystkie domy i szałasy w okolicy. Hand, ty pojedziesz do Ione i do Bramy Pella. Guilliam, twój teren to Słodka Woda i Wschodni Most. Bądźcie dyskretni. Słuchajcie, co mówią ludzie w tawernach. Wiecie, co macie robić.
Skinął głową, kiedy wszyscy odpowiedzieli chórem: „Tak, inspektorze”, nie odrywał jednak wzroku od miejsca zbrodni.
Większość uczestników wyprawy zginęła od strzał, niektórym poderżnięto później gardła. Co najmniej kilku spłonęło żywcem, prawdopodobnie za sprawą jakiegoś czaru. Co ciekawe, napastnicy nie ponieśli żadnych strat albo zabrali rannych i zabitych ze sobą.
Colin obejrzał uważnie strzały w ciałach pomordowanych i stwierdził, że takimi samymi posługują się buntownicy z hrabstwa Skingard, którzy nazywali siebie „Tubylcami”. Kilka ciał pozbawionych zostało głów, co także należało do zwyczajów tych bandziorów.
Zatrzymał się obok nadpalonego ciała. W odróżnieniu od innych nie było zwęglone. Tu i ówdzie widział resztki ubrań i biżuterii, na palcu wciąż tkwił wielki pierścień. Ciało pozbawiono głowy.
- Za łatwe - mruknął Colin, przyglądając się uważniej pierścieniowi. Tak jak się spodziewał, rozpoznał sygnet księcia Attrebusa.
Tubylcy z pewnością zabraliby głowę księcia jako niezwykłe i wyjątkowe trofeum. Ale dlaczego mieliby zostawić pierścień?
- O bogowie... - zachłysnął się ktoś. - To książę!
Colin odwrócił się, zirytowany, i zobaczył kapitana Pundusa, który zsiadł z konia i stał jakiś metr dalej.
- Kapitanie, prosiłem, żebyście trzymali się z dala od ciał.
Pundus poczerwieniał.
- Chwileczkę, to ja jestem dowódcą wyprawy. Za kogo się uważasz? Jakim prawem wydajesz rozkazy mnie i moim ludziom?
- Byłeś dowódcą tej wyprawy, dopóki nie znaleźliśmy tego - odparł Colin, rozkładając ręce. - Teraz ja tu dowodzę.
- Jakim prawem?
Colin wyjął z chlebaka zwój i podał go kapitanowi.
- Znasz chyba podpis cesarza?
Oczy Pundusa omal nie wyskoczyły z orbit, pokiwał głową.
- Świetnie. W takim razie rozstaw swoich ludzi w lesie i na drodze, jak cię prosiłem, rozkaż im też, żeby nie mówili nikomu o tym, co tu widzieli. Tobie radzę to samo.
- Tak jest.
- Kiedy już skończę pracę, będziemy potrzebowali dość wozów, by wywieźć stąd wszystkie ciała. Trzeba je będzie też czymś okryć. Poszukajcie tego wszystkiego w okolicznych miasteczkach. I pamiętajcie, nikomu ani słowa.
- Tak jest - powtórzył kapitan, po czym wskoczył na konia i odjechał.
Colin rozglądał się jeszcze przez chwilę dokoła, po czym wziął głęboki oddech. Znalazł w sobie iskrę, która nie należała do świata, lecz do Eteriusa, dziedziny czystej i całkowitej możliwości.
Miał szczęście, przychodziło mu to z łatwością. Gdyby musiał wzniecić ogień lub chodzić po wodzie, wymagałoby to specjalnego szkolenia, mentalnych zabiegów dokonanych przez kogoś innego i zdolnych go przekonać, że takie rzeczy są możliwe. Ale w tym wypadku musiał się tylko skupić i zobaczyć rzeczy, których inni nie zauważali.
Świat przed jego oczami pociemniał i rozmazał się na moment. Przez chwilę myślał, że nic nie zostało, ale potem dostrzegł dwie widmowe postaci. Jedna, kobieta, wpatrywała się we własne ciało. Druga, mężczyzna, kucała między korzeniami drzewa.
Mężczyzna był bliżej, Colin podszedł najpierw do niego. Czuł, że zaczyna już słabnąć, że iskra przygasa, musiał się spieszyć.
- Posłuchaj mnie - zwrócił się do mężczyzny.
Puste oczy zwróciły się na niego.
- Pomóż mi - poprosił duch. - Jestem ranny.
- Pomoc jest już w drodze - skłamał Colin. - Musisz mi powiedzieć, co się tu wydarzyło.
- To boli - jęknął duch. - Proszę.
- Przyjechałeś tu z księciem Attrebusem - naciskał Colin.
Mężczyzna roześmiał się chrapliwie.
- Pomóż mi. Chcę tylko wrócić do domu. Jeśli tam wrócę, wszystko będzie dobrze.
- Kto cię zranił? Powiedz!
- Bogowie! - Duch zacharczał, po czym umilkł. Jego głowa opadła na drzewo.
Chwilę później znów ją podniósł.
- Pomóż mi - powtórzył. - Jestem ranny.
Colina ogarnął nagle niepohamowany gniew.
- Nie żyjesz - warknął. - Zachowaj odrobinę godności.
Niemal drżąc z wściekłości, podszedł do drugiego ducha.
- A co z tobą? - zapytał. - Coś z ciebie zostało?
- Sam widzisz - mruknęła kobieta. - Mówisz z akcentem... Jesteś colovianinem, jak ja.
- Tak - odparł. - Skąd pochodzisz?
- Urodziłam się w okolicach Mortal, nad rzeką.
- Ładne miejsce. - Czuł, jak powoli opuszcza go gniew. - Bardzo spokojne, pełne wierzb...
- Wokół mojego domu było mnóstwo wierzb - odparła. - Już ich nie zobaczę.
- To prawda - przytaknął cicho. - Przykro mi.
Skinęła głową.
- Posłuchaj - zaczął ponownie Colin - potrzebuję twojej pomocy.
- Jeśli tylko będę mogła.
- Pamiętasz, co się tu stało? Kto was zaatakował? Cokolwiek?
Zamknęła oczy.
- Tak, pamiętam - stwierdziła. - Byliśmy z księciem, zabrał nas na jakąś szaloną wyprawę. Jechaliśmy do Czarnych Mokradeł i wpadliśmy w zasadzkę. - Westchnęła głośno. - Attrebus. Wiedziałam, że kiedyś przez niego zginę. On też umarł?
- Nie wiem. Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz.
- Nie widziałam. Najpierw wybuchł pożar, a potem coś mnie trafiło. Nie miałam nawet okazji stanąć do walki.
- Dlaczego jechaliście do Czarnych Mokradeł?
- Książę wspominał coś o latającym mieście i armii umarłych. Nie słuchałam go zbyt uważnie. Zwykle jego wyprawy były całkiem bezpieczne, wszystko było gotowe, zanim dojeżdżaliśmy na miejsce, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
- Cesarz zabronił mu jechać. Nie posłuchał go.
- Sami nie wiedzieliśmy, w co właściwie mamy wierzyć - odparła. - To mogła być część gry. Czasami już tak bywało. - Pokręciła ze smutkiem głową. - Szkoda, że nie mogę ci pomóc.
- Myślę, że już to zrobiłaś. - Rozejrzał się po pobojowisku. - Zostaniesz tu?
- Nie wiem, co się dzieje ze zmarłymi - odpowiedziała. - Ale nie wydaje mi się. Czuję, że coś mnie ciągnie i z każdą chwilą przybiera na sile. - Uśmiechnęła się. - Może zostałam tu tylko po to, żeby z tobą porozmawiać.
- Boisz się?
- Nie - zaprzeczyła. - To całkiem przyjemne. - Przekrzywiła głowę. - Ale z tobą jest coś nie tak, rodaku.
- Nic mi nie jest.
- Nie powiedziałabym - mruknęła. - Uważaj na siebie. A kiedy następnym razem zobaczysz wierzbę, pomyśl o mnie.
- Pomyślę.
Uśmiechnęła się.
Colin zanurzył się na powrót w sobie, a świat wypełnił się blaskiem słońca. Wszyscy zmarli znowu wyglądali jak zepsute lalki. Przez chwilę myślał, że coś dzwoni mu w głowie, ale potem zrozumiał, że to śpiew ptaków.
Był głodny jak wilk. Oddalił się chwiejnym krokiem, by znaleźć coś do jedzenia i wysłuchać raportów.
6
- Draeg się spóźnia - powiedziała Tsani do Radhasy, kręcąc z niepokojem głową. - I to bardzo.
Attrebus siedział z zamkniętymi oczami w siodle i udawał, że śpi. Miał nadzieję, że zmyli czujność oprawców i uda mu się podsłuchać coś istotnego.
Potrzebował aż dwu dni, by zrozumieć, że w sumie jest ich ośmioro, choć obok niego jechały zawsze nie więcej niż cztery osoby. Pozostali, jak się domyślał, pełnili w tym czasie funkcje zwiadowców. Zapewne jeden jechał z przodu, drugi z tyłu, a dwaj po bokach. Radhasa towarzyszyła mu stale, reszta zmieniała się co jakiś czas. Po tygodniu podróży znał już imiona wszystkich. Tsani była jedną z czworga khajitów, a jej kompani to Ma-fwath, J'yas i Sharwa. Radhasie towarzyszyła często jasnowłosa bretonka o imieniu Amelia. Do oddziału należał jeszcze jednoręki ork zwany - niezbyt oryginalnie - Urmukiem Jednorękim, który w miejscu brakującej dłoni miał żelazną kulę. Oraz Draeg, bosmer, którego Attrebus widział już wcześniej, gdy ocknął się po raz pierwszy.
Radhasa nie zareagowała na słowa Tsani, pociągnęła tylko lekko cugle swego wierzchowca i skierowała go w dół stromej ścieżki, przecinającej jałową krainę. W miarę jak posuwali się coraz dalej na południowy wschód, teren stopniowo się podnosił, a gęste lasy i bujne łąki Zachodniego Weald ustępowały miejsca karłowatym dębom i wysokim trawom. Teraz, gdy jechali południowym zboczem wzgórz, drzewa przypominały raczej wielkie krzewy, które rozrastały się tylko w pobliżu wody.
Im wyżej się wspinali, tym bardziej Attrebus podupadał na duchu, był bowiem pewien, że dotarli już do Elsweyr. Wiedział, że tu będzie go trudno znaleźć. Tylko nieliczni spośród jego przyjaciół wypuszczali się kiedykolwiek poza południową granicę, a khajici zamieszkujące te tereny wcale nie byli przyjaźnie nastawieni do Cesarstwa, które niegdyś nimi władało. Każdy oddział wkraczający do tej krainy mógł być postrzegany jako forpoczta sił inwazyjnych.
Nagle pojawiła się iskierka nadziei.
Kiedy zbliżał się wieczór i zaczęli szukać miejsca na obóz, wszyscy byli już pewni, że z Draegiem stało się coś niedobrego.
- To pewnie trolle - stwierdziła Radhasa. - Wszędzie czuć ich smród.
- Nie wierzę, żeby Draeg nie mógł sobie poradzić z trollem ani z czymkolwiek innym - odparła Sharwa.
- Pewnie doszedł do wniosku, że ten układ jest zbyt niebezpieczny.
- Mieliśmy go zabić. - Tsani pokiwała głową. - Za to nam zapłacono. Teraz mamy dwóch potężnych wrogów: cesarza i zleceniodawcę.
- I tak wszyscy uznają go za martwego - uspokajała Radhasa. - Nie ma się czym martwić.
- Nie martwię się, a przynajmniej nie na tyle, żeby zrezygnować z moich pieniędzy. Ale Draeg to panikarz.
- Zostanie więcej dla nas. - Radhasa wzruszyła ramionami. - Tsani, zostań z tyłu i zajmij pozycję Draega.
- Jasne. Jedziemy do Riverhold?
- Oszalałaś? Tam aż roi się od cesarskich agentów. Musielibyśmy zakneblować więźnia, a to na pewno wzbudziłoby podejrzenia. Nie, kilka kilometrów dalej na zachód jest małe miasto targowe, Sheeraln. Ma-fwath i J'yas pojadą tam i wymienią nasze konie na slarjei i wodę.
Przed zachodem słońca dotarli na grzbiet ostatniego pasma wzgórz, a ich oczom ukazały się rozległe, sięgające horyzontu równiny Anequiny. Attrebus zawsze wyobrażał sobie Elsweyr jako pustynię, ale teraz ujrzał przed sobą ogromne połacie zieleni. Wysokie trawy wyżynnych prerii ustąpiły miejsca niższej roślinności, jednak nadal widok ten nie przypominał w niczym nagich piasków, których książę się spodziewał. Co więcej, w dali dostrzegał również strumienie oraz porastające ich brzegi palmy, topole i kępy tamaryszku. Nieco bliżej pasło się stado czerwonego bydła.
Riverhold leżało na wschód od miejsca, w którym się zatrzymali, u zbiegu trzech zakurzonych dróg. Żółte, nieregularne mury były dość niskie. Wznoszące się za nimi kopuły i wieże lśniły lazurem, bielą, cynobrem, brązem, złotem i czernią. Tłoczyły się obok siebie niczym tłum wystrojonych dworzan, czekających w przedsionku sali tronowej. Miasto wydawało się zmęczone i pełne energii zarazem.
Żałował, że tam nie jadą.
Postąpili jednak zgodnie z planem Radhasy - podjechali wąską ścieżką do kępy drzew porastających brzegi strumienia, gdzie zsiedli z koni. Ma-fwath i J'yas zabrali wierzchowce.
- Wykąp się - poleciła Radhasa. - Zaczynasz śmierdzieć.
- Trudno się myć ze związanymi rękami.
- Obiecujesz, że będziesz grzeczny?
Czuł, że serce zaczyna mu bić nieco szybciej.
- Tak.
- Daj słowo honoru, że nie będziesz próbował uciec.
- Słowo honoru - odparł.
Wzruszyła ramionami, zaszła go od tyłu i uwolniła z więzów.
- Proszę - powiedziała. - Idź się wykąpać.
Zrzucił z siebie śmierdzące ubrania, choć czuł się nieco zawstydzony, tyle że Radhasa widziała go już nagiego. Właściwie sama pomagała mu się rozbierać. Wtedy nie czuł ani cienia wstydu. Teraz pobiegł do wody i zanurzył się w niej najszybciej, jak tylko mógł.
Była zimna i nieprawdopodobnie przyjemna. Czuł, jak obmywa całe jego ciało. Zamknął oczy i poddał się temu doznaniu.
Minęło chyba pół godziny, nim ponownie otworzył oczy. Zobaczył, że Radhasa została w obozie sama. Siedziała oparta plecami o drzewo, zwrócona do niego bokiem. Wydawała się pogrążona w myślach.
Między dziewczyną a strumieniem leżała sterta ubrań i sprzętu, z której wystawała rękojeść jego miecza, Błyskawicy.
Nie wahał się ani chwili. Wypadł z wody i popędził do broni. Radhasa widziała go, ale nie zareagowała, dopóki nie zacisnął dłoni na rękojeści Błyskawicy. Dopiero wtedy podniosła się powoli na nogi.
- Dałeś słowo honoru - powiedziała oskarżycielskim tonem.
- Obiecałem, że nie ucieknę. - Położył nacisk na ostatnie słowo.
Dziewczyna wyciągnęła swój miecz.
- Ach tak. - Pokiwała głową. - Rozumiem.
Krążył wokół niej, czekając. Nie miała zbroi, więc pod tym względem ich szanse były wyrównane. Poza tym walczył z nią już kiedyś i wiedział, czego się spodziewać.
Zamarkował uderzenie, ale Radhasa nawet nie drgnęła. Ciął mocniej i dziewczyna wykonała szybki unik. Potem zrobiła to, co widział już podczas ostatniej walki - opuściła nieco ramiona, co oznaczało, że przejdzie do ataku.
Ruszyła naprzód. Attrebus wykonał paradę i wyszedł jej na spotkanie...
Tyle że Radhasa przerwała nagle atak, a jego zasłona okazała się bezużyteczna. Dziewczyna pochyliła się i zamierzyła na jego nogi. Próbował odskoczyć, miał jednak zbyt mało czasu, więc opuścił ostrze do kolejnej parady.
Ale i to uderzenie było jedynie fintą. Dziewczyna znalazła się tuż przy nim. Wolną dłonią chwyciła go za nadgarstek i wykręciła boleśnie rękę i jakimś dziwnym sposobem zmusiła, by położył się na ziemi. Miecz poleciał na bok, a Radhasa odsunęła się od księcia.
- Chcesz spróbować jeszcze raz?
Warcząc wściekle, podniósł Błyskawicę i rzucił się na dziewczynę, stosując swój słynny atak sześciu ostrzy... Nim go skończył, czubek jej broni wbijał się w jego gardło.
- Jeszcze raz? - spytała.
Rozwścieczony, próbował wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, ale i tym razem po kilku sekundach leżał rozbrojony na ziemi.
- Przegrałaś celowo, kiedy starałaś się o posadę - powiedział.
- Doprawdy?
Książę podniósł się z ziemi.
- Będziesz musiała mnie zabić - oznajmił.
- Nie. Po prostu znów cię ogłuszę.
- Dlaczego to zrobiłaś? Dla zabawy?
Jej piękna twarz wykrzywiła się w paskudnym grymasie.
- Chciałam, żebyś wiedział - odparła. - Nienawidzę przegrywać i nienawidzę udawać, że przegrywam.
- Więc dlaczego przegrałaś wtedy, obok mojej willi?
- Rozkazy, książę.
- Twojego pracodawcy? Żeby uśpić moją czujność?
Radhasa przewróciła oczami.
- Gulana, idioto. Nie rozumiesz jeszcze? Jesteś gorzej niż miernym żołnierzem. Nigdy w życiu nie stoczyłeś prawdziwej walki. I nigdy nie brałeś udziału w bitwie, która nie została wcześniej zaaranżowana i której wynik nie był z góry przesądzony. Aż do teraz.
Attrebus uświadomił sobie nagle, że do tej pory nie całkiem rozumiał Radhasę. Teraz wiedział już, że była nie tylko kłamliwa i chciwa, ale teraz kompletnie obłąkana.
- Jasne - mruknął. - Już ci wierzę. Widzę, że mnie nienawidzisz, choć nie rozumiem dlaczego. Byłem dla ciebie miły, przyjąłem cię do mojej gwardii.
- Nie chodzi o ciebie jako człowieka - odparła. - Nienawidzę tego, czym jesteś. Właściwie to nie twoja wina, ktoś wyrządził ci krzywdę. A jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybyś choć raz użył rozumu, gdybyś choć na moment potrafił wyjść z tego swojego małego, pełnego samouwielbienia świata...
- Byłaś ze mną przez dwa dni. Co możesz o mnie wiedzieć?
- Każdy, kto chce służyć w twojej gwardii, zna prawdę, Attrebusie. Wszyscy o tym rozmawiają, przecież nie da im się zamknąć ust. Ta twoja książęca przyjaźń, codzienna dawka protekcjonalności - nie wiem, jak którykolwiek z nich znosił to dłużej niż dwa dni. Owszem, płaca jest dobra, a te twoje wyprawy zawsze w miarę bezpieczne. Ale na bogów, trudno wymyślić coś bardziej irytującego.
Attrebus czuł, jak po plecach przechodzą mu dreszcze.
- To nieprawda - powiedział. - Moi ludzie mnie kochali.
- Szydzili z ciebie za twoimi plecami. Najgorszy z nich był wart trzech takich jak ty. Naprawdę myślałeś, że jesteś bohaterem z książek i pieśni? Że w Forcie Dogtrot walczyłeś z siłami dziesięć razy większymi od twojego oddziału?
- Niektórzy autorzy mają skłonność do przesady, ale generalnie to prawda. Nie mogę poprawić wszystkich błędów, które popełniają bardowie, ale naprawdę dokonałem tych rzeczy.
- W Forcie Dogtrot miałeś do czynienia z oddziałem o połowę mniejszym od twojego. I wcale nie byli to buntownicy, tylko skazańcy, którym obiecano wolność, jeśli przeżyją.
- To kłamstwo.
Czuł, że coraz mocniej kręci mu się w głowie. Oparł się o drzewo.
- Zaczynasz to dostrzegać, prawda? Bo gdzieś w tej twojej głowie kryje się przynajmniej połowa inteligencji twojego ojca.
- Zamknij się! - warknął. - Nie mam pojęcia, dlaczego mówisz to wszystko, ale nie będę cię dłużej słuchał. Zabij mnie, zwiąż mnie, rób co chcesz, ale zamknij się, na bogów!
Zmarszczyła brwi i oparła się na rękojeści miecza.
- Naprawdę jesteś taki tępy?
Rzucił się na nią, wyjąc przeraźliwie. Chwilę później znów leżał na ziemi.
- Nie wiem, czy będzie to dla ciebie jakimś pocieszeniem - mówiła, stawiając mu stopę na szyi - ale gdybyś nawet jakimś cudem mnie zabił, musiałbyś jeszcze poradzić sobie z Urmukiem i Sharwą. Przez cały czas obserwowali nas z ukrycia.
Kiedy to powiedziała, zza kępy bambusów wyszedł ork i samica khajit.
Radhasa puściła go, Attrebus odwrócił głowę i zobaczył kogoś jeszcze - chudego mężczyznę o orlim nosie, czarnej jak węgiel skórze i oczach czerwonych niczym rozżarzona lawa, który zdecydowanym krokiem wchodził właśnie na polanę. Czyżby przeoczył kogoś jeszcze?
- Hej, ty! - krzyknęła Sharwa. - Czego...
Mężczyzna się nie zatrzymał. Wyciągnął przed siebie rękę, z której wystrzelił biały płomień. Sharwa wydała z siebie nieludzki krzyk, przerażający skowyt, jakiego Attrebus nigdy jeszcze nie słyszał.
Radhasa kopnęła księcia w głowę, a ten odtoczył się na bok, jęcząc cicho. Pochlipując z bólu, podniósł się na nogi i przetarł załzawione oczy.
Ledwie to zrobił, ujrzał, jak ork traci drugą dłoń, co zapewne czyniło zeń Urmuka Bezrękiego. Długi, miedzianoczerwony miecz przybysza przesunął się gładko przez nadgarstek olbrzyma, a potem błyskawicznie skoczył, by zablokować morderczy cios Radhasy wymierzony w głowę nieznajomego. Urmuk cofnął się o krok i potknął o Sharwę, która próbowała utrzymać się na nogach, choć z jej piersi wydobywał się dym.
Radhasa odskoczyła i cofała się krok po kroku. Attrebus wcale jej się nie dziwił. To nie był człowiek, lecz jakieś monstrum, daedra przywołana z ciemności poza światem. Demon.
- Czego chcesz? - krzyknęła Radhasa. - Nic ci nie zrobiliśmy.
Tamten nie odpowiadał. Przyspieszył tylko kroku, po czym nagle skoczył naprzód, w stronę dziewczyny. Odchyliła się zręcznie na bok, kiedy ostrze przemknęło tuż obok jej głowy, po czym sama zamierzyła się do ciosu, celując w miejsce, gdzie szyja demona łączyła się z jego tułowiem.
Złapał jej broń gołą ręką. Attrebus widział, jak Radhasa zamyka oczy. Ostrze przeciwnika wbiło się pod jej lewą pachę i wyszło między żebrami na plecach.
Demon wyjął broń z ciała dziewczyny i ruszył w stronę Urmuka. Ork, który mimo wielu innych paskudnych cech z pewnością nie był tchórzem, rzucił się na nieznajomego, próbując go dosięgnąć metalową kulą, którą miał zamiast lewej dłoni. Sharwa czołgała się na brzuchu.
Urmuk padł martwy, a czarnoskóry mężczyzna odwrócił się do khajitki.
- Nie możesz - wykrztusił Attrebus. - Ona jest ranna...
Ale nim dokończył zdanie, Sharwa nie miała już głowy.
Attrebus wyrwał się wreszcie z odrętwienia i pobiegł po swój miecz. Jednak kiedy chwycił broń, przekonał się, że demon tylko go obserwuje.
Książę podniósł miecz, gotów odeprzeć atak.
- Zabiłem bosmera między wzgórzami i Bretonkę na moście - oznajmił mężczyzna chrapliwym głosem. - Zostało jeszcze dwóch khajitów. Gdzie są?
- Pojechali do jakiejś osady - odparł Attrebus. - Żeby wymienić konie na slarjei, cokolwiek to jest.
- Na pustyni slarjei są lepsze niż konie - stwierdził nieznajomy. - Jak długo ich już nie ma?
- Jakąś godzinę.
- Cóż, w takim razie powinniśmy ruszać w drogę, książę.
- Kim jesteś? I skąd wiesz, kim ja jestem?
- Nazywam się Sul.
- Przysłał cię mój ojciec?
- Nie - odparł krótko mężczyzna.
Teraz, kiedy stał nieruchomo kilka kroków od niego, Attrebus mógł przyjrzeć mu się lepiej. Był stary, jego skóra opinała ciasno kości. Miał krótko przystrzyżone, czarne, siwiejące włosy.
- Więc kto?
- Mam swoje powody - odpowiedział. - Wolałbyś, żebym się nie pojawił?
- Nie znam jeszcze odpowiedzi na to pytanie, prawda?
- Nie przyszedłem cię zabić - zapewnił Sul. - Ani skrzywdzić. Łączy nas wspólny cel. Obaj szukamy latającej wyspy.
Attrebus zamrugał oczami. Znów wydawało mu się, że świat zaczyna się kręcić.
- Wiesz o niej?
- Właśnie to powiedziałem.
- I co chcesz z nią zrobić?
- Zniszczę ją albo odeślę z powrotem do Otchłani. Nie tego chcesz?
- Ja... tak.
- Więc jesteśmy razem, prawda? - Sul skinął głową.
- No dobrze, idziemy czy czekamy, żebym musiał walczyć jeszcze z tamtymi dwoma?
- Z tymi nie miałeś większych problemów - zauważył Attrebus.
- Większość ludzi ginie, bo atak ich zaskakuje - odparł Sul. - Jeden z tych dwóch może mnie czymś zaskoczyć. Nie walczę z nikim bez powodu. Mam ciebie i nie chcę slarjei, chyba że musimy jechać na południe, przez pustynię. Musimy jechać na południe?
- Nie.
- Więc wybierz kierunek i ruszajmy w drogę. Attrebus wpatrywał się w niego ze zdumieniem.
W końcu zrozumiał.
- Nie wiesz, gdzie jest Umbriel.
Sul wydał z siebie coś, co mogło być śmiechem.
- Umbriel, oczywiście. Vuhon... - Umilkł na moment. - Rzeczywiście, nie wiem, gdzie go szukać.
- A skąd mogę wiedzieć, że mnie nie zabijesz, gdy tylko ci to powiem?
- Bo cię potrzebuję - odparł Sul.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Ale wiem, że tak właśnie jest.
Attrebus zastanawiał się nad tym przez długi czas.
W końcu doszedł do wniosku, że właściwie i tak nie ma nic do stracenia.
- Jedziemy na wschód - oświadczył. - Umbriel jest teraz nad Czarnymi Mokradłami i przesuwa się na północ.
- Na północ, w stronę Morrowindu. - Sul westchnął.
- Oczywiście.
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Nie w tej chwili. No dobrze, jedziemy na wschód.
- Zabiorę tylko swoje rzeczy.
- Pośpiesz się.
Attrebus cieszył się w duchu, że Ku jest ukryta w chlebaku Radhasy, a nie przy jej ciele. Robiło mu się niedobrze na samą myśl, że miałby podejść i zobaczyć z bliska, co zrobił z nią Sul. To prawda, była kłamliwą zdrajczynią, ale nie tak dawno leżała obok niego w łóżku, żywa i piękna, spocona i rozochocona - a przynajmniej tak wyglądała. Spośród wszystkich kobiet, z którymi kiedykolwiek spał, tą jako pierwszą zobaczył potem... martwą. Ta świadomość go przygnębiała.
Sul zebrał kilka rzeczy leżących przy ciałach. Potem ruszyli w górę strumienia, między drzewami. Po chwili dotarli do trzech koni - dwóch dereszowatych wałachów, które wyglądały tak, jakby zrodziły się z tej samej matki, oraz brązowej klaczy. Jeden z wałachów był objuczony, dwa pozostałe wierzchowce osiodłano.
- Pojedziesz na wałachu - stwierdził Sul.
Attrebus westchnął i pomyślał, że to stosowne rozwiązanie. Kilka chwil później jechał na wschód z człowiekiem, który uratował mu życie. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby spróbował uciec na północ, do Cyrodiil, do domu.
Musiał przyznać, że w tej chwili brakowało mu odwagi, by się o tym przekonać.
7
Colin z trudem utrzymywał nerwy na wodzy. Choć wszedł do pokoju z własnej woli i nic nie świadczyło o tym, by nie mógł go opuścić, czuł się jak zwierzę zamknięte w klatce. Zajmował się tym śledztwem od dwóch dni, a wnioski, jakie mu się nasuwały, były coraz bardziej niepokojące.
Zaginięcie księcia Attrebusa było trzecią sprawą Colina. Pierwsza okazała się bardzo prosta - przekazał do ministerstwa wojny fałszywą informację i czekał, gdzie wypłynie. Gdy wróciła do niego za pośrednictwem agenta w Thalmor, bez trudu odszukał źródło przecieku, którym okazał się pewien urzędnik średniego szczebla. Wyglądało na to, że człowiek ów całkiem nieświadomie przekazywał różne informacje kochance, agentce Thalmoru. Wszystko przebiegło gładko i bezproblemowo - żadnych aresztowań, żadnych ciał. Kiedy źródło przecieku zostało już zlokalizowane, lepiej było zostawić je w spokoju.
Drugie zadanie polegało na odszukaniu pewnej czarodziejki, Laevy Cuontus. Odszukał ją, choć nie miał nawet pojęcia, dlaczego ma to zrobić. Nie wiedział, co się z nią stało, kiedy przekazał informacje o tym, gdzie się ukryła. I nie chciał tego wiedzieć.
Kiedy wysłano go z patrolem, który miał odnaleźć księcia Attrebusa, nie wydawało mu się to szczególnie dziwne. Wyglądało na to, że księcia dość często trzeba było śledzić, a nawet mało doświadczony inspektor mógł poradzić sobie bez trudu z pracą, która polegała na tropieniu śladów, wypytywaniu i przekupywaniu.
Teraz jednak znalazł się w samym środku jakiejś naprawdę paskudnej sprawy i coś mu mówiło, że nie przypadkiem to właśnie on, jeden z najmłodszych stażem wywiadowców, odkrył tę wstrząsającą historię.
Nie miał oczywiście żadnych dowodów na potwierdzenie tej tezy - jedynie przeczucie i pewność, że w tej układance brakuje co najmniej jednego elementu. To właśnie przeczucie zaprowadziło go do tego bogato umeblowanego gabinetu na pierwszym piętrze ministerstwa.
Odwrócił się, kiedy do pokoju wszedł zarządca Marall oraz dwaj inni mężczyźni. Jednym z nich był Remar Vel, administrator Penitus Oculatus. Drugim...
- Wasza cesarska mość - wykrztusił, opadając na jedno kolano. Ogarnął go nagle podziw połączony z trwogą, uczucie, którego nie doświadczył już od długiego czasu. Jako dziecko czcił tego człowieka niczym boga. Najwyraźniej część jego duszy wciąż o tym pamiętała.
- Wstań - rozkazał cesarz.
- Tak jest, wasza wysokość.
Cesarz stał przez chwilę w milczeniu, z rękami założonymi za plecami.
- Byłeś tam - przemówił w końcu. - Czy mój syn żyje?
Colin zastanawiał się przez moment nad odpowiedzią. Gdyby spytał go o to ktokolwiek inny... Ale to nie był ktokolwiek inny.
- Panie - zaczął powoli - uważam, że twój syn nie zginął.
Titus Medes otworzył szerzej oczy, a jego czoło wypogodziło się nieco, poza tym jednak nie okazywał żadnych emocji.
- Przecież odnaleziono jego ciało - stwierdził cierpko administrator Vel.
- Owszem, ciało. - Colin skinął głową. - Bez głowy.
- Podobno buntownicy z tych okolic obcinają głowy wrogom - zauważył cesarz. - Okaleczyli w ten sposób również kilka innych ciał.
- Moim zdaniem nie zrobili tego Tubylcy.
- Dlaczego nie? Są bezwzględni, mamy też informacje, że zaopatrują ich nasi „cisi wrogowie”.
- Wasza wysokość ma na myśli Thalmor.
- Ostatnimi czasy można znaleźć ich niemal wszędzie.
- Owszem, ale nie rozumiem, jak zabicie twego syna, panie, przysłużyłoby się ich sprawie.
- A kim ty jesteś, żeby decydować, co jest dla nich ważne, a co nie? - warknął Vel. - Awansowałeś na inspektora dopiero miesiąc temu.
- Tak, to prawda. Ale moje szkolenie skupiało się głównie na Thalmorze.
- Co wcale nie oznacza, że wiesz o nich wszystko. Ich cele są bardzo niejasne.
- Z całym szacunkiem, panie, ale pozwolę się nie zgodzić. Z pewnością nie jestem wtajemniczony w wiele szczegółów, ale ich cel jest wyraźnie określony. Chcą spacyfikować i oczyścić cały Tamriel, zapoczątkować nową erę Merityczną.
- Domyślamy się, jakie są ich długofalowe cele, inspektorze, ale często trudno nam zrozumieć ich bieżące działania.
- Wybacz, panie, ale znów pozwolę się nie zgodzić. Kiedy zajęli Valenwood, ich zamierzenia były oczywiste. Odtworzyli stare Dominium Aldmeri, co w kontekście ich ideologii wydaje się całkiem sensowne. Równie zrozumiałe w tej perspektywie są prześladowania, jakim poddają uchodźców z Wysp Summerset i z Valenwood, oraz działania podejmowane w Elsweyr. Ale zabójstwo księcia? Próbowałem analizować to na różne sposoby i nie znajduję w tym sensu.
Vel chciał mu już odpowiedzieć, ale cesarz pokręcił głową i podniósł rękę. Potem zwrócił się ponownie do Colina.
- Więc co o tym sądzisz? Skoro mój syn nie zginął, to czy został porwany? A jeśli tak, to przez kogo i w jakim celu? I dlaczego mielibyśmy zrezygnować z tropu, który prowadzi do Thalmor?
Colin zaczerpnął oddechu i zaczął kłamać.
- Jeśli założymy, że spora część tych „dowodów”, które nam pozostawiono jest fałszywa, to nasuwa się wniosek, że ktoś celowo chce zwrócić naszą uwagę na Thalmor. To podstęp, który ma nas wywieść w pole, a może nawet skłonić do otwartej walki.
- Leyawiin? - mruknął cesarz. - Tam ciągle jest niespokojnie, jakby nie mogli pogodzić się z naszym panowaniem.
- Może tu nie chodzi o żadną zbuntowaną prowincję, panie. Może komuś zależy na tym, żeby ktoś inny odziedziczył tron.
- Mój brat? - Cesarz podrapał się po głowie. - To możliwe. Choć wolałbym, żeby tak nie było.
- Panie - wtrącił Vel. - Twój brat na pewno nie stoi za tym spiskiem. Pozostaje pod naszą czujną obserwacją.
- Może jest sprytniejszy, niż wam się wydaje - mruknął Mede. - Ale zostawmy to na razie. Jeśli znajdziemy mojego syna, znajdziemy też wroga. Chcę, by go odnaleziono. - Zmarszczył brwi i przesunął palcem po górnej wardze. - Czy wśród poległych był kapitan Gulan?
- Tak - potwierdził Vel.
- Czy jego tożsamość została potwierdzona?
- Tak, panie - zapewnił go ponownie Vel. - Został trafiony strzałą, a napastnicy nie zabrali jego głowy. Panie, wiem, że niełatwo się z tym pogodzić, ale musimy brać pod uwagę możliwość, że ciało, o którym rozmawialiśmy, należy do księcia, bez względu na to, co sądzi o tym inspektor. Ma właściwie rozmiary i kształt...
- Mój syn miał znamię na prawym boku, tuż pod żebrami. Widziałem zwłoki. Ta część ciała jest zwęglona, pozostałe nie. Podobnie jak inspektorowi wydaje mi się to podejrzane. Poza tym czuję, że to nie jest Attrebus. Dlatego uważam, że nadal żyje. Ktoś go porwał. Chcę, by go odnaleziono. Inspektorze, czy potrafimy choć w przybliżeniu określić, dokąd mogli pojechać porywacze?
- Rozdzielili się na mniejsze oddziały i rozjechali w różne strony. Ja szukałbym księcia na południu, wasza wysokość.
- Dlaczego?
- Ponieważ to jedyny kierunek, w którym nie prowadzą żadne ślady.
Cesarz odchrząknął i skinął głową.
- Inspektorze, zarządco, administratorze - pożegnał każdego z nich po kolei i wyszedł.
Vel odczekał chwilę i ruszył jego śladem, rzucając Colinowi nieprzyjemne spojrzenie.
- To nie było rozsądne z twojej strony - stwierdził Marall, kiedy zostali sami.
- Cesarz spytał mnie o zdanie - odparł Colin. - Czy nie jest moim obowiązkiem przedstawić mu moją opinię?
Marall westchnął.
- Cesarza nie obchodzi, jaki los cię spotka. Czy będziesz do końca życia zajmował się jakimiś gównianymi sprawami, czy też, co jeszcze gorsze, każą ci szpiegować Nordów. Takie informacje lepiej przekazywać najpierw swoim zwierzchnikom i trzymać się hierarchii służbowej. Teraz wychodzi na to, że Vel jest gorzej poinformowany niż jego najmłodszy inspektor.
- Ależ ja właśnie chciałem trzymać się tej hierarchii - zapewnił Colin. - Przyszedłem tu, bo byłem pewien, że administrator Vel wysłucha mojego raportu. To nie moja wina, że towarzyszył mu cesarz.
Marall skinął głową.
- Masz rację, oczywiście. Ale w twoim postępowaniu widać jeszcze brak doświadczenia. Nie powinieneś był tak stanowczo sprzeciwiać się zwierzchnikowi. Takie sprawy można załatwiać w subtelniejszy sposób.
- Wciąż się uczę, panie.
- Jeśli Attrebus żyje i zostanie odnaleziony dzięki twoim radom, zyskasz przychylność cesarza. Ale jeśli go nie znajdą albo okaże się, że to rzeczywiście jego ciało, władca o tobie zapomni. Radzę ci siedzieć teraz cicho jak mysz pod miotłą i próbować ściągnąć na siebie uwagę Vela w jakiś bardziej pozytywny sposób.
- Ciekawe, czy w takim razie zostanę odesłany do jakiejś innej sprawy - zastanawiał się głośno Colin.
- Z całą pewnością. - Zarządca skinął głową. - Vel pokaże ci teraz, gdzie jest twoje miejsce. Pozostaje tylko pytanie, jak długo będziesz musiał tam siedzieć.
Kiedy Colin wyszedł z pałacu, zapadła już noc, a nad Cesarskim Miastem skrzyło się rozgwieżdżone niebo. Był zmęczony, ale chciał się przespacerować i napić piwa. Musiał pomyśleć.
Był coraz bardziej przekonany, że nie dostrzega jakiegoś ważnego elementu układanki. Wydawało mu się, że wie, gdzie go szukać, tym bardziej więc potrzebował spaceru i kufla piwa.
W Anvil, gdzie się urodził, ciemność sprowadzała na miasto ciszę i spokój. Ludzie szli do domów lub do tawern i pubów, ale na ulicach było pusto.
Zupełnie inaczej niż tutaj, a przynajmniej w dzielnicy targowej, do której właśnie zmierzał. Na ulicach tłoczyli się sprzedawcy i wróżbici, samozwańczy prorocy wszelkich daedr i bóstw, jakie tylko można sobie wyobrazić. Przed tawernami stały kobiety, które flirtowały z przechodniami, by zwabić ich do lokalu. Nie brakowało też istot różnych ras i obu płci, które flirtowały z przechodniami, by sprzedać towar nieco innego rodzaju. Na rogach ulic wystawali żebracy, z małych straganów wypływały kuszące zapasy pieczonych ostryg, smażonego sera, chleba, grillowanych mięs i wypalanej trzciny cukrowej.
Ludzie chodzili w większych grupach, jakby się obawiali, że miasto ich połknie, gdy choćby na chwilę zostaną sami.
Tawerna Królewski Młotek mieściła się w bocznej alejce, ukryta przed wzrokiem przechodniów. Był to budynek wzniesiony w połowie z drewna i bardzo stary. Colin wszedł do środka.
Za barem stał pomarszczony staruszek, który przywitał młodego człowieka skinieniem głowy.
- Co będzie? - spytał, wycierając brudny kufel jeszcze brudniejszą ścierką.
- Piwo - odparł Colin.
Mężczyzna skinął głową, podstawił kufel pod kran drewnianej beczułki i napełnił go spienionym, ciemnoczerwonym płynem.
Colin zapłacił i przeszedł do stolika w rogu sali. Usadowił się w miejscu, z którego widział drzwi, i zaczął popijać piwo. Było mocne i słodkie, miało posmak jałowca, jak wszystkie piwa warzone w stylu Wyżyn Coloviańskich, popularne w całym zachodnim Cyrodiil, a trudne do zdobycia tutaj, na Wschodzie.
Kiedy wszedł do gospody, była niemal pusta, teraz jednak zaczęła się wypełniać, gdyż zmieniały się właśnie patrole żołnierzy i strażników. Większość klienteli Młotka stanowili colovianie. A prawie wszyscy colovianie mieszkający w tej części świata mieli jakieś związki z armią.
Colin nie był więc zaskoczony, gdy do sali wszedł Nial Sextius. Żołnierz natychmiast go zauważył i uśmiechnął się szeroko.
- Colin, chłopcze - zawołał. - Kopę lat.
- Miło cię widzieć, Nial - odparł inspektor. - Miałem nadzieję, że cię tu spotkam. Usiądź, postawię ci drinka.
- Dobra, ale ja stawiam następne.
Kiedy już obaj mieli przed sobą kufle z piwem, Nial splótł palce i rozprostował ręce przed sobą. Oparł łokcie na stole. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o ogorzałej od wiatru i słońca skórze, która postarzała go co najmniej o kilka lat, choć był w tym samym wieku co Colin.
- Gdzie się podziewałeś? - spytał. - Minęły prawie dwa lata. Myślałem, że wyjechałeś z miasta.
- Nie, byłem tylko bardzo zajęty - odparł Colin.
Nial pogroził mu palcem.
- Prawdę mówiąc, kiedy byliśmy tu ostatnio, nie chciałeś mi powiedzieć, co właściwie robisz w stolicy. Mydliłeś mi tylko oczy historyjką o mojej siostrze.
- To prawda - przyznał Colin, pociągając łyk piwa. - Cóż... pracuję w pałacu.
Nial otworzył szerzej oczy.
- A gdzie niby ja pracuję? - spytał z przekąsem. - Dlaczego nigdy cię tam nie widziałem?
- Pewnie dlatego, że jestem w innej części pałacu. W wieży.
- I co tam robisz? Szyjesz suknie dla dam?
- Uczę się - odparł Colin. - W szkole.
- W szkole? Ale... - Nial umilkł nagle, przewrócił oczami i upił łyk piwa. Potem dodał ściszonym głosem. - Więc jesteś jednym z nich, tak?
- Służę Cesarstwu tak samo jak ty.
- Nie tak samo - zaprzeczył Nial. - Col, dlaczego?
- Dali mi szansę. Dzięki temu mama nie zaharuje się na śmierć. Przykro mi, jeśli tego nie rozumiesz.
- Hej, nie obrażaj się. - Żołnierz parsknął. - Jestem po prostu zaskoczony, to wszystko. Nie przepadam za twoimi kolegami po fachu, ale dla ciebie zrobię wyjątek.
- Ja też nie przepadam za niektórymi z moich kolegów. - Colin skinął głową. - Ale nie lubię też być osądzany. Gdyby cesarz uważał, że nie jesteśmy potrzebni, nie byłoby nas.
- Jasne, wiesz, co o tym myślę. - Nial zniżył głos do szeptu. - Słuchaj, może ty się w tym lepiej orientujesz. To prawda, co mówią o księciu Attrebusie?
- Nie wiem, co mówią.
- Podobno zginął razem ze wszystkimi swoimi gwardzistami.
- Na to wygląda - przytaknął Colin. - Znałeś któregoś z nich?
- Tak, kilku. Zastanawiałem się parę lat temu, czy się tam nie zaciągnąć, ale chyba nie dałbym sobie z tym rady, rozumiesz?
- Mówisz o niebezpieczeństwie?
Nial parsknął śmiechem.
- To zabawne - stwierdził.
- Co masz na myśli?
- Jesteś inspektorem i nic o tym nie wiesz?
- To nie moja działka - wyjaśnił Colin.
- To wszystko było na pokaz, rozumiesz, tylko on o tym nie wiedział.
Colin skinął głową. Ta informacja pasowała do obrazu, który formował się w jego głowie. Ale dlaczego nikt mu o tym nie powiedział, nim wysłano go na poszukiwania księcia?
- Tym razem wpakował się w prawdziwe niebezpieczeństwo - powiedział.
- Tak.
- Zastanawiam się, jak do tego doszło. Bo jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to ktoś musiał go stale obserwować.
Nial z trzaskiem odstawił kufel na stół.
- Przepytujesz mnie, co?
Colin westchnął ciężko.
- Widzisz, jestem tu całkiem nowy. Wydaje mi się, że dzieje się tu coś dziwnego, ale nie wiem, komu mogę zaufać. Oprócz ciebie. Tobie mogę wierzyć.
Nial wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. Sięgnął po kufel.
- O co chodzi?
- Cesarz wypytywał o jednego z gwardzistów, Gulana. Chciał wiedzieć, czy znaleziono jego ciało.
- A znaleziono?
- Tak.
Nial skinął głową.
- Gulan był prawą ręką Attrebusa. Pilnował, żeby książę nie wpakował się w kłopoty. Gdy tylko książę próbował zgrywać bohatera i pchał się w jakieś niewłaściwe miejsce, Gulan mówił o tym cesarzowi, a ten jakoś temu zapobiegał.
- Wygląda na to, że tym razem stało się inaczej. Gulan nie kontaktował się bezpośrednio z cesarzem?
- Nie. Wszystkie informacje przechodziły przez gabinet premiera.
Colin skinął głową. Teraz był już pewien, że znalazł brakujący fragment układanki.
- Dzięki, Nial - powiedział.
- Wyglądasz na zmęczonego, chłopie - stwierdził kompan. - Nic ci nie jest?
- Nie, dzięki. Mam kłopoty z zasypianiem, to wszystko.
- Kiedyś spałeś tak, że nie obudziłaby cię najgorsza burza.
- Świat się zmienia - odparł Colin. Przez chwilę wpatrywał się w blat stołu, a potem podniósł wzrok na przyjaciela. - Posłuchaj... Zapomnij o tej rozmowie. Nie zadawaj żadnych pytań, zostaw to po prostu w spokoju.
- Mógłbym ci pomóc - zaoferował się Nial.
- I tak bardzo mi już pomogłeś. Pogadajmy teraz o czymś innym.
- Na przykład o czym?
- O tym, jaką zdzirą jest twoja siostra?
- Przywaliłbym ci, gdyby to nie była prawda. Może i tak powinienem to zrobić. Wypijmy jeszcze po jednym, to sobie to przemyślę.
- Zgoda.
Dokończył piwo i przyglądał się, jak Nial idzie po następne. I tak nie miał nic do roboty tego wieczoru, a miło było pogadać z przyjacielem. Robił to po raz pierwszy od bardzo długiego czasu.
I być może po raz ostatni.
8
Qijne spojrzała gniewnie na tace z jedzeniem.
- Wytłumacz wszystko - warknęła. - Zacznij od ryb.
- Annaïg nazywa je sumami - powiedziała Slyr. - Zbieracze przynoszą ich naprawdę dużo.
- Wiem o tym - parsknęła Qijne. - Karmiliśmy nimi robotników z rezydencji Oroy. Chciałabym wiedzieć, dlaczego posyłacie lordowi Gholowi całą rybę. To potrawa zdecydowanie zbyt pospolita jak na jego podniebienie.
Dlaczego ona ciągle nas wypytuje? - zastanawiała się Annaïg. Oprócz tej pierwszej wpadki wszystko nam się do tej pory udawało. Nie może nam po prostu zaufać?
Oczywiście, nie powiedziała tego na głos.
- To prawda, szefowo - odparła spokojnie. - Będzie zaskoczony.
- Na pewno niezbyt mile, kiedy to zobaczy.
- Ach, tak... Ale kiedy tylko dotknie tej potrawy lub ją powącha, ryba dosłownie się rozpłynie. Uwolni przy tym całą serię zapachów. Mięso zamieni się w ciecz i zmiesza z solami otchłannymi i solami ognia ułożonymi obok, a wtedy wydzielą się odpowiednie esencje. To będzie świetny wstęp do drugiego dania, czyli zimnego bulionu z kości ropuchy, przybranego żywym skrzekiem. Na koniec biała piana z Terriswort sprawi, że jego podniebienie przypomni sobie wyraźnie każdy zapach i smak, tyle że w odwrotnej kolejności.
- Kolejny metagastrologik?
- Tak, szefowo.
- To sztuczki, tanie chwyty - narzekała Qijne. - W końcu go tym znudzicie.
- Myślę, że będzie zadowolony - odparła Slyr. - Ale jeśli masz jakieś propozycje, szefowo, chętnie ich wysłucham.
Qijne zmrużyła oczy, jakby się zastanawiała, czy powinna poczytać to jako obrazę. Annaïg wstrzymała oddech.
Po pełnej napięcia chwili Qijne po prostu odeszła.
- No i dobrze - mruknęła Slyr. - Wyślijmy to na górę.
*
Wieści z góry tego wieczora były bardzo dobre. Annaïg i Slyr już od wielu dni nie zaglądały do małej komnaty z widokiem na niebo, ale tej nocy wybrały się tam ponownie. Tym razem oprócz jedzenia Slyr przyniosła też świecidełka - niewielkie szklane zwoje, które lśniły niczym małe słońca.
Kiedy Slyr już zasnęła, Annaïg poczuła drżenie amuletu.
- Dibelli niech będą dzięki - mruknęła. Wzięła do ręki szklany zwój, przeszła na palcach do piwnicy i dopiero wtedy otworzyła medalion.
Z wnętrza medalionu patrzył na nią książę Attrebus. Migotliwy blask wskazywał na to, że siedzi przy ognisku. Był posiniaczony i podrapany, na jego twarzy malowała się troska. Na jej widok książę wyraźnie się uspokoił.
- Jesteś. Martwiłem się o ciebie.
- A ja o ciebie, wasza wysokość. Minęło wiele dni. Próbowałam się z tobą skontaktować...
Skinął głową.
- Nie mogłem rozmawiać - powiedział. - Ja... - Umilkł niespodziewanie. Wydawał się inny. Nie był już tym stanowczym, pewnym siebie mężczyzną, którego pamiętała z poprzedniej rozmowy.
- Rozumiem, książę. Jesteś zajętym człowiekiem.
Skinął głową.
- Chciałem, żebyś wiedziała, że jadę do ciebie. Tak jak obiecałem. Ale może się zdarzyć...
Znów umilkł. Wydawał się dziwnie poruszony.
Potem jakby nabrał sił.
- Odkryłaś coś nowego? - spytał bardziej zdecydowanym, znanym jej tonem.
- Tak, znalazłam miejsce, z którego widać niebo - drogę do wnętrza Umbriel. Próbuję też odtworzyć miksturę, dzięki której dostaliśmy się tutaj z Glimem.
- Świetnie. Może i mnie uda się znaleźć po drodze coś podobnego. Za kilka dni powinniśmy przejechać przez Rimmen, a potem przez Leyawiin.
Zabrzmiało to nieco dziwnie, jakby nie miał przy sobie swoich magów. Ale może wolał po prostu zajmować się niektórymi sprawami osobiście.
- Zawsze chciałam zobaczyć Rimmen - powiedziała Annaïg. - Mówią, że Akavir zbudował tam przepiękne sanktuarium, Tonenaka. Jest tam aż dziesięć tysięcy posągów. A kanały są podobno przepiękne.
- Cóż, ja też nigdy tam nie byłem - odparł Attrebus.
- Ale opowiem ci o Rimmen podczas naszej następnej rozmowy.
- To byłoby cudowne, książę.
- Nie zabawię tam długo - mówił dalej. - Czas nagli. Ale na pewno zobaczę coś ciekawego. - Umilkł na moment. - Nie lubię, kiedy podczas rozmowy używasz tych wszystkich tytułów. Wolałbym, żebyś tego nie robiła.
- Więc jak mam się do ciebie zwracać, wasza wysokość?
- Wystarczy „Attrebusie”, albo jeszcze lepiej „Treb”. Zaoszczędzi nam to czasu i kłopotu.
- Spróbuję - zgodziła się Annaïg. - Choć pewnie trudno będzie mi się przyzwyczaić.
- Zrób to dla mnie.
Znów przybrał dziwnie zatroskaną minę.
- Dobrze się czujesz... Attrebusie? Coś się stało?
- Miałem trochę problemów - odparł. - Nie będę cię zanudzał szczegółami.
- To na pewno nie byłoby nudne.
- No dobrze, po prostu wolałbym o tym nie mówić - poprawił się.
Annaïg uświadomiła sobie, że oczy księcia lśnią od łez.
- Muszę już kończyć - stwierdził. - Uważaj na siebie, dobrze? Obiecujesz?
- Obiecuję.
Skinął głową, a w medalionie znów zapadła ciemność.
Annaïg stała przez chwilę w bezruchu, po czym westchnęła i wśliznęła się z powrotem do komnaty z widokiem na niebo. Slyr spała w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawiła.
Annaïg usiadła i oparła się plecami o kamienną ścianę.
Coś niedobrego działo się z księciem. To nie wróżyło dobrze, prawda?
Ale na razie jedyne, co mogła zrobić, to nie dać się zabić, skontaktować się z Glimem, odkryć na nowo sekret latania...
Właściwie miała całkiem sporo do zrobienia.
Pomyślała, że musi przede wszystkim odpocząć i że nie powinna martwić się rzeczami, które i tak pozostawały poza jej zasięgiem.
Miała też nadzieję, że Attrebus... Poprosił ją, żeby zwracała się do niego po imieniu! Że Attrebus nie ma jakichś poważnych problemów.
*
Attrebus zamknął małe drzwiczki w strzale. Dziś po raz pierwszy widział jej twarz - zielone oczy i pełne, zmysłowe usta, nos, który mógł się komuś wydawać za duży, lecz w istocie doskonale pasował do jej twarzy. Włosy niczym pasma ciemnego jedwabiu.
Twarz kobiety, którą zawiódł.
- Cóż, przynajmniej żyje - powiedział do Sula, który siedział po drugiej stronie ogniska.
- Domyśliłem się - mruknął mężczyzna. - Ta strzała to interesujące urządzenie. Dwemerowie robili podobne zabawki, zanim świat ich pochłonął. Wiesz, skąd pochodzi?
- Annaïg twierdzi, że odziedziczyła go po matce, a z tego co zrozumiałem, jej matka należała do umiarkowanie bogatej arystokracji z Wysokiej Skały.
- Cóż, świat się zmienia - westchnął Sul. - Pokaż mi to.
- Posłuchaj... - zaczął Attrebus, ale zobaczył w oczach elfa coś, co kazało mu zamilknąć. Wstał i podał mu metalowego ptaka. Sul wziął go do ręki i obejrzał. Małe drzwiczki nie chciały się otworzyć.
- Sprytne. - Sul pokiwał głową. - Otwiera się tylko przed tym, do kogo został wysłany.
- Tak mi się wydaje - potwierdził Attrebus. - Radhasa też nie mogła tego otworzyć.
- Dlaczego jej nie powiedziałeś? - spytał elf, dokładając drew do ognia. - Tej Annaïg. Dlaczego jej nie powiedziałeś, że straciłeś wszystkich gwardzistów?
- Nie chcę jej martwić.
- Wolisz jej dawać fałszywą nadzieję?
- Nie zamierzam się poddać.
- To dobrze. - Sul skinął głową. - Tak będzie lepiej.
- Lepiej?
Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Wyjął miecz, obejrzał uważnie ostrze, po czym schował go z powrotem do pochwy. W końcu podniósł wzrok na Attrebusa.
- Powiem ci, co mnie martwi - oznajmił. - I to bez ogródek, żeby od tej pory nie było między nami żadnych niedomówień. Zacznijmy od tego, że zamierzam odszukać Umbriel. A kiedy już to zrobię, dokona się rzeź. Zamierzam zniszczyć to miasto. Ktoś zasugerował, że mi w tym pomożesz. Dlatego jechałem za tobą i dlatego zabiłem twoich oprawców. Ale widziałem, jak walczyłeś z tą kobietą - czekałem, żeby upewnić się, gdzie są pozostali i dopiero wtedy przejść do ataku. Ona nie chciała cię zabić, to było oczywiste. Słyszałem też waszą rozmowę.
- Radhasa kłamała! - zaperzył się Attrebus.
- Nie - pokręcił głową Sul. - Wmawiasz to sobie, bo jesteś zbyt słaby, żeby stawić czoło prawdzie. Ale, tak mówiła tamta kobieta, nie jesteś głupi. Ta gałąź jest już zbyt obciążona i zaczyna pękać. Ledwie udało ci się przebrnąć przez rozmowę z Bretonką i nie popłakać się przy niej...
- Moi przyjaciele zginęli ledwie kilka dni temu! - Attrebus zaczął krzyczeć. - Przyjaciele, kochanki, towarzysze, wszyscy zginęli. Oczywiście, że nie jestem sobą!
Sul poczekał, aż książę umilknie, po czym znów się odezwał:
- Za kilka dni lub tygodni gałąź się złamie, a ty runiesz razem z nią w dół. Uświadomisz sobie, że kobieta, która cię więziła, miała rację. Twój świat przewróci się do góry nogami i o to właśnie się martwię. Czy wtedy będziesz mi jeszcze do czegokolwiek potrzebny? Czy tę próbę przetrwa choć jedna z zasad, którymi się kierujesz - honor, odwaga, uczciwość? A może jesteś tylko dzieckiem i bawisz się zasadami, tak jak bawiłeś się w wojownika i dowódcę?
- Mylisz się - warknął Attrebus. - Na podstawie tej jednej podsłuchanej rozmowy wyrobiłeś sobie o mnie zdanie? To prawda, pokonała mnie, ale...
- Pokonałoby cię nawet kalekie dziecko.
- Byłem ranny, przywiązany do konia od wielu dni...
- To nie jest żaden argument, książę.
- Posłuchaj, jestem gotów złożyć przysięgę nawet teraz. Pokonam Umbriel albo umrę, próbując to zrobić.
- Nie słuchasz mnie. - Sul pokręcił głową. - Próbuję ci pomóc.
- Mówiąc, że wszystko, co o sobie myślę, jest kłamstwem?
Oczy Sula wyglądały niczym dwa płomienie. Gdy spojrzał na księcia, wydawało się, że go spali.
Jednak kiedy się odezwał, nie zwracał się do Attrebusa ani nie używał żadnego z języków Tamriel. Attrebus zrozumiał jedynie słowo „Azura” - imię jednej z daedrycznych księżnych. W końcu elf westchnął ciężko.
- Każdy staje kiedyś twarzą w twarz z podobną świadomością, zepsuty dzieciaku. Większość po prostu się odwraca i dalej żyje iluzją, tylko nieliczni zmuszeni są zaakceptować prawdę.
- Nie wszyscy - Attrebus obstawał przy swoim. - Jestem księciem... Kiedyś zostanę cesarzem. Jeśli Radhasa mówiła prawdę, to przez całe życie byłem oszukiwany i wyśmiewany, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Całe twoje życie to krótka chwila.
- Może z twojej perspektywy. Ale jeśli ludzie śmiali się ze mnie...
- Dość! - warknął Sul. - Dość! Zrobiłem dla ciebie znacznie więcej, niż powinienem. Próbowałem cię ostrzec, ale wygląda na to, że będę musiał czekać, żeby sprawdzić, co postanowi dziecko. Posłuchaj więc tego: z tobą czy bez ciebie zrobię to, co zamierzam. Jeśli trzeba, utnę ci głowę, ożywię ją i oszukam w ten sposób ptaka, żeby porozmawiać z tą dziewczyną z Umbriel. Czy to uczciwa cena za złamanie przysięgi, którą przed chwilą z taką ochotą złożyłeś?
Attrebus nie mógł już patrzeć mu w oczy. Spojrzał więc w ognisko, które teraz wydawało się dawać zdecydowanie mniej ciepła.
- Tak - wymamrotał. Zaczął się bać. Czego tak naprawdę chciał elf? Czego od niego potrzebował? Czy rzeczywiście łączył ich wspólny cel?
Nagle jednak uświadomił sobie, że to nie miało znaczenia. Wszystko, co powiedział mu Sul, mogło być prawdą. Ale to i tak nie czyniło z elfa sprzymierzeńca. Może planował coś gorszego niż władca Umbriel.
Być może na końcu okaże się, że są wrogami. To tłumaczyłoby, dlaczego Sul chciał podważyć jego wiarę w siebie z jeszcze większą determinacją, niż robiła to Radhasa. Może współpracował z nią, a potem się pokłócili?
Może to właśnie on był człowiekiem, któremu planowała go sprzedać, a to wszystko było tylko jakąś misterną grą, która miała złamać wolę księcia i wmówić mu, że nie jest nic wart...
Chciało mu się krzyczeć. Wolałby teraz zostać sam i przemyśleć to wszystko. Uwolnić się od strachu na dość długo, by ułożyć sobie wszystko w głowie. Miał już konia...
Ale może właśnie o to chodziło Sulowi. Może chciał go sprowokować do ucieczki. Oczywiście, Attrebus mógł dotrzymać przysięgi i sam pośpieszyć na ratunek Annaïg. Tyle że Sul wciąż deptałby mu po piętach. Czyż ojciec nie mówił, że lepiej mieć wrogów tam, gdzie się ich widzi?
Zresztą na razie nie miał innego wyboru. Musiał zachować spokój, myśleć za siebie i nie pozwolić, by Sul się z nim bawił. Będzie z nim współpracował, dopóki łączy ich wspólny cel. Ale przygotuje się odpowiednio do chwili, gdy ta sytuacja ulegnie odmianie. W końcu był synem Titusa Mede. I nosił jego nazwisko.
*
Kiedy Annaïg usłyszała pierwszą eksplozję, pomyślała, że pękła któraś z kadzi; zdarzało się to już wcześniej, szczególnie w sekcji Oroy.
Drugi wybuch był głośniejszy, choć wydawało się, że miał miejsce dużo dalej.
Potem zaczęły się krzyki. Niektóre brzmiały jak zawołania wojenne, inne jak wrzaski bólu i strachu. Umbriel wciąż jednak było dla Annaïg miejscem przerażająco dziwnym, nie miała więc pojęcia, co się właściwie dzieje.
Luk zeskoczył z półek i przykucnął za nią. Annaïg weszła na stół, żeby sprawdzić, co dzieje się w głębi jaskini, lecz falujące powietrze nad paleniskami zniekształcało obraz. Widziała tylko tłum skampów biegnących w jej stronę, przeskakujących przez ruszty i paleniska. Nieco dalej rozciągała się nieprzenikniona zasłona dymu i ognia. W środkowej alejce można było dostrzec ciemne sylwetki kucharzy i pomocników, stłoczonych na niewielkiej przestrzeni, ramię w ramię.
- Ty - warknęła Qijne, która pojawiła się nagle u jej boku. - Po co weszłaś na stół?
- Co się dzieje?
Obok szefowej stała Slyr i pozostali członkowie personelu z sekcji Ghola oraz zbieranina największych i najgroźniej wyglądających kucharzy z całej kuchni, łącznie z Destem, olbrzymim, podobnym do ogra samcem o czarno-żółtej sierści. Wszyscy byli uzbrojeni w noże rzeźnickie i tasaki.
- Nie zadawaj głupich pytań - warknęła Qijne. - Chodź!
Otoczyli ją i ruszyli truchtem w głąb jaskini, mijając olbrzymie kotły, destylatory i pulsującą linę dusz. Po chwili wkroczyli do tych części kuchni, których Annaïg nie widziała nigdy wcześniej - wysoko sklepionych komnat z rowami wypełnionymi wodą, w której pływały jakieś wężowate zwierzęta. W miarę jak pokonywali kolejne pomieszczenia, dołączali do nich inni uzbrojeni kucharze. Aż wreszcie dotarli do schodów prowadzących w górę.
- Teraz - rzuciła krótko Qijne.
- Ale oni jeszcze tu biegną - zaprotestowała Slyr. - Popatrz, już ich widać.
Wskazała na komnaty, z których właśnie przyszli, a Annaïg dostrzegła następnych kucharzy i pomocników przemykających między kuchennymi urządzeniami.
- Nie zabili ich, bo mają nadzieję, że na nich poczekamy - odparła Qijne. - Ale nie będziemy czekać. Zrób to. Wyślij hoba.
- Tak, szefowo.
Szli dalej w górę schodów. Chwilę później za ich plecami rozległ się głuchy grzmot.
Annaïg znalazła się tuż obok Slyr.
- Co się dzieje? - spytała.
- Qijne oczyszcza kuchnie.
- To znaczy?
- Zostaliśmy zaatakowani, Annaïg.
- Zaatakowani? - powtórzyła, ogarnięta nagłą nadzieją.
- Przez inną kuchnię. Coś podobnego nie wydarzyło się od wielu lat.
Dotarli na szczyt schodów i przeszli do kolejnej wielkiej komnaty. Dest zamknął potężne żelazne drzwi blokujące wejście do jaskini. Potem kucharze zaczęli układać przed wrotami dziwne pakunki różnych rozmiarów i kształtów.
Slyr wciąż pchała Annaïg dalej, w stronę przeciwległego krańca jaskini.
- Co teraz? - spytała dziewczyna.
- Czekamy. Kuchnie wypełnione są ogniem i trzydziestoma różnego rodzaju toksynami. Jeśli któryś z napastników to przeżyje, będziemy walczyć z nimi tutaj.
- Nie rozumiem. Dlaczego inna kuchnia miałaby nas atakować?
Slyr zamrugała i spojrzała na nią jak na idiotkę.
- Żeby cię porwać - odparła.
- Jak... Skąd to wiesz?
- Z tego, co widziałam, napadła na nas jedna z wyższych kuchni, które obsługują ważniejszych lordów. Mogli zaatakować nas tak, jak my się broniliśmy, przy pomocy trujących gazów. Ale oni przysłali kucharzy. To oznacza, że chcą pojmać kogoś żywcem. A tym kimś musisz być ty.
- Więc wszyscy, których zostawiliśmy tam na dole...
- Nie żyją - dokończyła za nią Slyr. - Nic z nich nie zostało. Rozpuścili się.
- Ale...
Nie dokończyła, bo cała jaskinia wypełniła się ogłuszającym hukiem eksplozji. Zaraz potem nastąpił kolejny wybuch, po którym zapadła cisza.
- Przygotujcie się - poleciła Qijne. - Przeszli.
- Na pusty sump - jęknęła Slyr. - Jak ktokolwiek mógł przez to przejść?
- Rozumiem, że to pytanie retoryczne - mruknęła Annaïg, starając się zapanować nad drżeniem.
Nagle drzwi rozgrzały się do białości, a potem zamieniły w chmurę dymu.
- Przygotujcie się - powtórzyła Qijne.
Przez kilka pełnych napięcia sekund nic się nie działo. Potem do komnaty wskoczył potwór, mniej więcej wielkości byka. Na pierwszy rzut oka przypominał lwa z tysiącem oczu osadzonych na wijących się wężowato wypustkach. Annaïg nie zdążyła przyjrzeć mu się lepiej, bo pakunki zamieniły się w ogień, moc, zimno i jad. Potwór po prostu zniknął.
Tuż potem, przez chmurę mgły, do jaskini wtargnęły hordy kucharzy. Stanowili mniej więcej taką samą zbieraninę, do jakiej Annaïg przywykła już w kuchni Qijne. Wszyscy mieli na sobie czarno-złote szaty.
Qijne krzyknęła niczym jakiś drapieżny ptak i rzuciła się na napastników, prowadząc za sobą swój personel.
W ciągu kilku sekund zostali otoczeni. Choć Slyr ciągle pchała Annaïg do tyłu, po chwili obie znalazły się w samym środku bitwy. Krew chlusnęła na pierś i twarz Annaïg, kiedy tasak obciął czyjeś ramię. Dziewczyna poślizgnęła się i upadła, oślepiona lepką posoką, która skleiła jej oczy. Ledwie zdołała je przetrzeć, zobaczyła słaniającą się na nogach Minn. Trzymała się za rozorany w poprzek brzuch. Twarz kucharki zamieniała się w gniazdo żółtych robaków. Próbowała krzyczeć i być może nawet to zrobiła, lecz jej głos utonął w bitewnym zgiełku.
Nagle tuż przy Annaïg znalazła się Qijne. Pomogła dziewczynie podnieść się z ziemi. Szefowa kuchni nie miała jednego ucha, a znaczna część jej lewej ręki przybrała dziwną siną barwę.
Przyciągnęła Annaïg do siebie.
- Nie dostanie cię - krzyknęła jej do ucha.
Potem odsunęła się o krok i podniosła rękę. Gdzieś obok trysnęła krew, a Annaïg ujrzała zarys długiego, zakrzywionego ostrza wychodzącego z palca szefowej. Wpatrywała się w nie z przerażeniem, niezdolna do wykonania jakiegokolwiek ruchu, świadoma tego, co wydarzy się za moment.
Wtedy Slyr wbiła w szyję Qijne ostrze tasaka. Szefowa zatrzepotała nagle powiekami. Annaïg poczuła, że coś dotknęło jej szyi. Pomyślała, że Qijne jednak zdołała poderżnąć jej gardło, ale potem zrozumiała, że niewidzialne ostrze przecięło tylko łańcuch, na którym wisiał medalion. Slyr uderzyła ponownie, a Qijne cofnęła się o krok i zamierzyła na zastępczynię. W tym samym momencie Slyr poślizgnęła się na jakimś ciele i runęła na ziemię, cudem unikając zabójczego ciosu. Zakrwawiona Qijne zachwiała się i upadla do przodu, pociągając za sobą Annaïg.
Obie runęły ciężko na podłogę, zwrócone do siebie twarzami. Qijne wciąż żyła. Próbowała raz jeszcze podnieść rękę, ale dziewczyna chwyciła ją za nadgarstek. Ostrze znów stało się niewidzialne. Annaïg poczuła, jak coś przesuwa się tuż obok jej czoła i na ziemię opadł kosmyk jej włosów.
Wrzasnęła przeraźliwie i odepchnęła od siebie rękę szefowej. Qijne opierała się jeszcze przez chwilę, potem jednak fontanna krwi tryskającej z jej szyi zamieniła się w cienką strużkę, a oczy kobiety zaszły mgłą.
Annaïg leżała obok martwej Qijne i dyszała ciężko, nieświadoma tego, co działo się wokół niej. Wciąż ściskała nadgarstek szefowej i zauważyła, że na przedramieniu Qijne jest jakieś zagłębienie, jakby było ściśnięte w tym miejscu niewidzialną opaską. Pociągnęła za nią, ale nie mogła znaleźć żadnej sprzączki, zapinki czy wiązania. Odkładała właśnie bezwładną rękę trupa, gdy nagle coś musnęło jej nadgarstek i zacisnęło się na nim. Przerażona, złapała się za to miejsce wolną ręką. Wyczuła jednak tylko coś w rodzaju lepkiego węża oplatającego jej przedramię. Nie znalazła żadnego ostrza.
Uświadomiła sobie, że w komnacie zapadła już niemal całkowita cisza. Zaczęła się obracać na plecy i w tej samej chwili ktoś chwycił ją za kołnierz i pociągnął w górę. Chwilę później już stała. Wszędzie dokoła podłoga zasłana była zwłokami. Slyr stała kilka metrów dalej, podtrzymywana przez dwóch nieznajomych. Wszyscy pozostali pracownicy kuchni Qijne byli martwi.
Z tłumu kucharzy ubranych w czarno-złote szaty wyszedł jakiś mężczyzna. Wyglądał jak Breton, miał wysokie delikatne kości policzkowe i zmysłowe usta. Podniósł rękę do brody, a Annaïg zauważyła, że jego palce są długie, szczupłe i zadbane. Miał na sobie strój kucharza, czarny jak jego włosy.
Zwrócił swe błękitne oczy najpierw na Slyr, a potem na Annaïg.
- Hm... - mruknął jedwabistym głosem. - To wy dwie przygotowałyście kilka ostatnich posiłków dla lorda Ghola?
Slyr podniosła głowę.
- Tak, my.
- Świetnie. Nie macie się czego obawiać. Jestem Toel. Teraz należycie do mnie.
Dotknął palcem ust Annaïg i świat przed jej oczami zasnuł się czernią.
9
- Coś się tam rusza - zauważył Attrebus.
- Wiem. - Sul skinął głową.
Oczywiście, że wiesz, pomyślał posępnie książę.
Kilka godzin wcześniej dotarli do miejsca, gdzie porośnięta niską trawą preria zamieniła się nagle w jeden z najdziwniejszych krajobrazów, jakie Attrebus kiedykolwiek widział. Wyglądało to tak, jakby okolicę nawiedziła potężna powódź, która pozostawiła po sobie jedynie warstwę szlamu. Ten zaś został następnie poprzecinany całym labiryntem strumieni i żlebów. Był to widok zdumiewający, ale i piękny na swój sposób - głębokie kaniony odsłaniały intensywnie rude, brunatno-czerwone, oliwkowe i żółte warstwy ziemi, co przywodziło na myśl trzydziestowarstwowe ciasta, z których słynęło Cheydinhal.
Attrebus zachwycał się tą krainą, kiedy patrzył na nią z góry. Ale teraz, gdy tkwił we wnętrzu tego labiryntu, czuł się tylko nieprzyjemnie przytłoczony. Na dodatek okazało się, że ktoś ich śledzi.
- A jeśli zaatakują?
- Gdyby chcieli to zrobić, już bylibyśmy podziurawieni strzałami - mruknął Sul. - Wkrótce się dowiemy, czego chcą.
To wcale nie poprawiło samopoczucia Attrebusa, choć i przedtem nie było ono najlepsze. I nie chodziło tylko o otoczenie. Przygnębiały go wspomnienia. Oczywiście nie wierzył całkiem Radhasie i Sulowi, musiał jednak przyznać, że w ich zarzutach - choć wyolbrzymionych - mogło się kryć ziarno prawdy.
Wkrótce okazało się, że Sul miał również rację w kwestii szpiegujących ich istot. Szlak, którym podróżowali robił się coraz węższy, miał teraz ledwie kilka metrów szerokości. Gdy wyjechali zza zakrętu, ujrzeli przed sobą czworo khajitów.
Attrebus znał, oczywiście, wielu ludzi-kotów. Spotykał ich często w Cesarskim Mieście, kilku służyło też w jego gwardii. Ale nigdy nie widział khajitów takich jak ci, którzy stanęli im na drodze.
Przede wszystkim zdumiały go ich wierzchowce - olbrzymie koty wielkości koni. Ich przednie łapy były grube jak kolumny i dwa razy dłuższe od tylnych, co upodabniało je nieco do małp. Miały płową sierść poprzecinaną pręgami koloru zakrzepłej krwi, a ich drapieżne żółte oczy budziły grozę i przywodziły myśli o rychłej śmierci.
Dwaj spośród jeźdźców dosiadających tych przerażających stworzeń wyglądali tylko odrobinę bardziej cywilizowanie. I to mimo tego, że nosili koszule, okrywające ich tułowia, i chustki na szyjach. Sierść wystająca spod ubrań była żółtawozielona i poznaczona czarnymi cętkami. Ich twarze były zdecydowanie bardziej kocie niż oblicza znanych księciu khajitów. Obaj też mocno pochylali się do przodu.
Trzeci jeździec bardziej przypominał ludzi-kotów, jakich można było spotkać w Cesarstwie. Jego twarz miała człowiecze rysy, choć nietrudno było dopatrzyć się w niej kocich cech. Tylko czwarty khajit, kobieta, miała tak łagodne i delikatne rysy, że mogłaby uchodzić za elfa, gdyby jej twarz nie była upstrzona czarnymi cętkami.
- No proszę - przemówiła pięknym, melodyjnym głosem. - Któż to podróżuje naszymi drogami?
Attrebus odchrząknął, gotów udzielić jej odpowiedzi. Sul jednak przemówił pierwszy.
- Nikt ważny - powiedział. - Dwóch wędrowców zmierzających na wschód.
Attrebus uświadomił sobie, że z przyzwyczajenia gotów był im powiedzieć, kim naprawdę jest. Sul najwyraźniej to przewidział.
- Na wschód, powiadasz? - Kobieta pokiwała głową. - Wschód jest dobry. Tam wstają księżyce. Lubimy wschód. Właśnie tam jedziemy. Ale dla was wschód nie jest taki dobry. Wschód nie jest zbyt przyjazny ludziom i elfom, z wyjątkiem Rimmen. Jak moglibyście tam dojechać? W dodatku naszą drogą?
Attrebus usłyszał jakiś szelest za plecami, zerknął za siebie i zobaczył to, czego powinien był się spodziewać - z tyłu stało dwóch innych jeźdźców.
- Nie mamy żadnych interesów w Rimmen - odparł Sul.
- Och, jestem taka niegrzeczna... - Kobieta westchnęła. - Gdzie się podziały moje maniery? Zechcecie pojechać z nami? Przyjąć naszą ochronę?
- Bylibyśmy zaszczyceni - odpowiedział Sul.
- Ejże, chwileczkę... - zaczął Attrebus.
- Młokos nie wie, co mówi - przerwał mu Sul. - Będziemy zaszczyceni. Nie miałem pojęcia, że wschód jest taki niebezpieczny. Oczywiście odwdzięczymy się Je'm'ath za waszą gościnność.
- Ach, widzę, że i ty pamiętasz o dobrych manierach, cudzoziemcze. - Kocica się uśmiechnęła. - Doskonale. Pojedziecie z moimi kuzynami, braćmi i ze mną. Chętnie podzielimy się z wami wszystkim, co mamy.
Zawrócili wierzchowce i pojechali na wschód.
Szlak doprowadził ich wkrótce do szerokiego, choć płytkiego strumienia o brzegach porośniętych drzewami oliwnymi, palmami i tamaryszkiem. Nieco dalej, za strumieniem, stały trzy duże namioty.
W powietrzu unosiły się ważki o metalicznie lśniących ciałach.
Czekali tutaj, pomyślał Attrebus. Na nas, albo na kogoś takiego jak my.
Jego zdaniem nie wróżyło to najlepiej, ale Sul wydawał się całkiem spokojny. Czyżby sądził, że w razie potrzeby zdoła zabić wszystkich khajitów?
Wydawało się to możliwe. Książę przypomniał sobie filozofię Sula dotyczącą walki. Może czekał tylko na odpowiednią chwilę.
- Chodźcie - zawołała ich kobieta. - Zjemy coś.
*
Namioty ustawiono wokół małego kręgu kamieni okalającego stertę popiołu, nad którym unosiły się wstęgi dymu. Poproszono ich, by usiedli obok kręgu, a gdy spełnili to polecenie, dołączyli do nich towarzyszący im khajici. Nawet ogromne wierzchowce przysiadły obok jeźdźców.
Z namiotów dochodziło podekscytowane miauczenie i rozmowy. Spod jednego z nich wysunęło się kilka kocich twarzyczek, które natychmiast zniknęły z powrotem w środku.
Po chwili podeszła do nich stara kocica niosąca tacę z małymi okrągłymi ciastkami, miskę i butelkę z różowego szkła o wąskiej szyjce.
Kocica uklękła przed Sulem, położyła przed nim małą szmatkę, a na niej ciastko. Precyzyjnymi ruchami nabrała szczyptę proszku z miski i posypała nim ciastko. Potem wzięła do ręki butelkę i skropiła proszek dokładnie czterema kroplami jakiejś cieczy.
Przesunęła się przed Attrebusa, a potem przed każdego z khajitów po kolei, powtarzając ten sam rytuał.
- Teraz powiemy swoje imiona - wyjaśniła kobieta o twarzy elfa.
Z bliska wydawała się jeszcze piękniejsza i bardziej egzotyczna. Attrebus zauważył ze zdumieniem, że czarne cętki na jej twarzy to tatuaże. Być może wcale nie była kocicą.
- Jestem Lesspa - oznajmiła. - A nasz klan nazywa się F'aashe. - Wskazała na khajita siedzącego po jej lewej stronie. - To M'kai, moja siostra. To jest Taaj, mój kuzyn od strony matki. To Sha'jal, mój brat...
Attrebus otworzył szerzej oczy, zdumiony. Wydawało się, że Lesspa wskazuje na jednego z wierzchowców.
Przypomniał sobie pewną lekcję z dzieciństwa - a może była to bajka, którą opowiadała niania - o czterech khajitach i latawcu.
Tak naprawdę nic nie wiedział o tych ludziach.
Lesspa przedstawiła wszystkich. Potem Attrebus i Sul podali swoje imiona - książę przedstawił się jako „Treb” - i wszyscy podnieśli leżące przed nimi ciastka.
- Dotknij tym warg, ale nie jedz - powiedział Sul, gdy Attrebus otworzył usta. - To wystarczy. Jedzenie khajitów może być dla nas niebezpieczne.
Lesspa skinęła głową, jakby na potwierdzenie jego słów.
Attrebus przyglądał się więc, jak khajici najpierw liżą, a potem pożerają ciastka. Burczało mu w brzuchu.
Potem dołączyła do nich reszta obozowiska - ośmioro dorosłych i tuzin dzieciaków w różnym wieku. Dołożyli do ognia i zaczęli przyrządzać jakąś potrawę.
- Mogę to jeść? - spytał Sula.
- Jeśli chcesz. To pewnie zupa z miodu i daktyli. Ciastka były posypane księżycowym cukrem. Narkotykiem, tą samą substancją, z której robią skoomę.
- Wydaje się, że na nich nie zrobiło to żadnego wrażenia - zauważył Attrebus.
- Bo to khajici. Jedzą to codziennie, w takiej czy innej postaci, więc ich organizmy to tolerują. Inaczej to wygląda w przypadku skoomy. Wielu khajitów uzależnia się od niej.
- Lesspa właściwie niczym się od nas nie różni.
Sul parsknął.
- Niektórzy uważali kiedyś, że khajici to tylko rasa elfów. Ale tak naprawdę to kwestia księżyców; wygląd kotów zależy od tego, w której fazie księżyców się urodzą.
- Więc ten wierzchowiec to naprawdę jej brat? Mają tych samych rodziców?
- Tak. Ale na twoim miejscu nie poruszałbym tego tematu. Łatwo popełnić nietakt.
Attrebus skinął głową, zawstydzony. Wydawało się, że Sul wie wszystko, a on o niczym nie ma pojęcia. Do tej pory, gdy udawał się do jakiegoś nieznanego mu miejsca, otrzymywał wcześniej garść potrzebnych informacji. To wystarczało i nigdy nie przyszło mu do głowy, by zapytać o coś więcej. Teraz zastanawiał się, ilu ważnych rzeczy nie wie jeszcze o Czarnych Mokradłach.
Ale najbardziej doskwierała mu świadomość, że znał już wcześniej khajitów i przyjaźnił się z nimi. Mimo to nie miał pojęcia o tym, jak żyją.
Próbował przypomnieć sobie rozmowy, jakie prowadził z kotami należącymi do jego gwardii. I uzmysłowił sobie, że żadna z nich nie liczyła więcej niż kilka zdań.
Wygląda na to, że nie byli jego przyjaciółmi. Może wcale nie znał tak dobrze swoich gwardzistów.
Co doprowadziło go z powrotem do tego samego dręczącego pytania. Czy Sul miał rację we wszystkim, co mu powiedział?
Z przygnębiających rozmyślań wyrwała go Lesspa. Kocica odwróciła się do nich i usiadła w pozycji, która zdaniem Attrebusa była nadzwyczaj niewygodna, ale najwyraźniej nie sprawiała bólu khajitce.
- No dobrze - zaczęła. - Porozmawiajmy teraz o Je'm'ath.
- Zgoda. - Sul skinął głową. - Jak możemy wam pomóc?
- Zaczyna nam brakować księżycowego cukru, wiemy jednak, że w Rimmen jest go całe mnóstwo. Nowy władca miasta zabronił nam go sprzedawać, nie chce też wpuszczać za mury naszych ludzi. Wy nie jesteście khajitami. Pojedziecie do Rimmen i kupicie cukier.
- Dlaczego nie chce wam sprzedawać cukru?
- Nie lubi wolnych klanów. Wyjął nas spod prawa, choć żyjemy na własnej ziemi. Khajici, którzy pracują za murami, mają wszystko, co tylko zechcą. Ale my nie będziemy tak żyć, prawda? Nie będziemy!
- To brzmi rozsądnie - stwierdził Sul. - Ale nasza droga prowadzi poza Rimmen, do granicy.
- Nasza się tam kończy.
Sul pokiwał w zamyśleniu głową.
- Jasne.
- Chwileczkę... - wtrącił Attrebus.
- Nie. - Sul próbował go powstrzymać. - Nie rozumiesz tego.
- Zaczynam. Obiecujecie, że nas nie zabijecie, jeśli pomożemy wam kupić księżycowy cukier?
- Będziemy was chronić - sprostowała Lesspa.
- Tak, przed sobą.
- Spotkaliście nas po drodze, na swoje szczęście. Na północy panuje bezprawie. Bandyci, zabójcy polują nawet na słabszych khajitów. A wasza rasa jest bardzo niepopularna na tych równinach. Od Rimmen dzieli was wiele kilometrów. Jeszcze więcej od granicy. Pomożemy wam tam dotrzeć, jeśli wy pomożecie nam.
- A jeśli odmówimy? Zabijecie nas?
- Nie. Zjemy z wami ciastko. Może zabijemy was następnym razem, ale nie teraz. Zresztą bez nas tak czy inaczej wkrótce zginiecie.
Attrebus spojrzał na Sula.
- To prawda?
- Całkiem możliwe. Kiedy byłem tu ostatnio, te ziemie należały jeszcze do Cesarstwa i panował tu spokój, ale od tamtego czasu wiele się zmieniło.
- Spokój. - Pokiwała głową Lesspa. - Tak. Ale nie teraz. Na południu trwa wojna. Tutaj panuje chaos.
- Posłuchaj - odezwał się Attrebus, starając się, by zabrzmiało to naprawdę poważnie. - Sul i ja mamy ważną misję. Na Czarnych Mokradłach dzieje się coś bardzo niedobrego. Coś, co może zniszczyć nas wszystkich. Powinniście być dumni, że możecie nam pomóc. To byłby dla was zaszczyt.
- Pomożemy wam. A wy dacie nam Je'm'ath. Potem wy pojedziecie szukać tej złej rzeczy, a my pojedziemy na zachód.
- Zgoda - odparł krótko Sul, nim Attrebus zdążył odezwać się ponownie.
*
Annaïg nie skontaktowała się z nim tego wieczora, ale postanowił się tym nie martwić. Pewnie spała albo była zajęta. Poszedł spać zirytowany umową, jaką zawarł Sul, oraz faktem, że Lesspa właśnie elfa uważała za ich przywódcę.
Nazajutrz musiał jednak przyznać, że wcale źle na tym nie wyszli. Jeszcze przed południem dwukrotnie spotkali grupy innych khajitów, którzy chcieli zabić jego i Sula. Pierwsza chciała ich odkupić, drugą trzeba było zniechęcić, okazując siłę.
W końcu opuścili jałowe równiny i wjechali na step. Pofalowany płaskowyż ciągnął się jak okiem sięgnąć. Po dwóch dniach podróży ujrzeli wreszcie w oddali złoty błysk.
- Rimmen - powiedziała Lesspa. - Nie odważymy się podjechać bliżej.
- To jeszcze spory kawałek - stwierdził Sul. - Kogo możemy spotkać, nim dojedziemy do miasta?
- Rimmeńskie patrole. Kupców. Dla was to już całkiem bezpieczna okolica, ale dla nas nie. - Wręczyła mu zwykłą skórzaną torebkę pełną monet. - Wynegocjujcie dobrą cenę.
Zostawili Lesspę i klan i ruszyli dalej w stronę miasta.
- To strata czasu - narzekał Attrebus. - Zmarnujemy cały dzień.
- Nie, nie zmarnujemy - odparł Sul. - Pojedziemy prosto do granicy. Nie mamy po co pchać się do Rimmen.
Attrebus myślał, że się przesłyszał.
- Ale... Dałeś im słowo - obruszył się, gdy w końcu zrozumiał intencje Sula. - Zobowiązałeś się, że to zrobimy. Mamy ich pieniądze!
- Które z pewnością nam się przydadzą.
- Ale oni dotrzymali swojej części umowy - protestował Attrebus. - Nie możemy...
- Możemy - przerwał mu kompan. - Łamałem znacznie ważniejsze przyrzeczenia niż to. Jeśli pojedziemy do Rimmen, to nie tylko stracimy czas, ale i narazimy się na niebezpieczeństwo. Złamiemy prawo, dostarczając im szmuglowany towar.
- Prawo w tym przypadku nie wydaje się sprawiedliwe - zauważył Attrebus.
- Sprawiedliwe? Co masz na myśli? Żadne prawo nie jest sprawiedliwe dla wszystkich. Prawo zabraniające kradzieży jest niesprawiedliwe dla złodziei. W tej sytuacji powinieneś się raczej zastanowić, czy zdołasz uratować tę swoją Annaïg, jeśli będziesz siedział zamknięty w lochu albo jeżeli utną ci głowę.
Coś pękło w Attrebusie.
- Co ja w ogóle mogę zrobić? - krzyczał. - Mówisz, że nie jestem nawet w dziesiątej części tym, za kogo się uważam, tak? Więc co właściwie zwojujemy we dwóch przeciwko tej rzeczy? Skoro ja do niczego się nie nadaję?
Stwierdził z przerażeniem, że łamie mu się głos i że lada moment wybuchnie płaczem.
- Zaczyna się... - mruknął Sul.
- I co cię to właściwie obchodzi? Nie wydaje mi się, żebyś przejmował się losem tych, których zabije Umbriel.
- Zgadza się, wcale mnie to nie martwi - przyznał Sul.
- Więc dlaczego? Dlaczego to robisz?
Sul spojrzał na niego gniewnie, a Attrebus dojrzał w jego przerażających oczach coś, czego nie widział tam nigdy dotąd - ból.
- Kochałem kogoś - warknął elf. - Zamordowano ją. Moja ojczyzna legła w gruzach, mój lud został zdziesiątkowany i rozegnany na cztery wiatry. Straciłem wszystko. Ci, którzy to zrobili, muszą zapłacić za swoje zbrodnie, a jeden z nich jest właśnie na Umbriel. Czy to dla ciebie wystarczający powód?
Attrebus zaniemówił ze zdumienia. Zszokowała go nie tyle treść słów wypowiedzianych przez Sula, co jego ton. Beznamiętny, ale paradoksalnie pełen bólu i cierpienia.
- Przykro mi - wykrztusił w końcu.
- Jedź - warknął elf.
Attrebus nie mógł tak tego zostawić.
- Chcesz powiedzieć, że byłeś przy tym, jak wybuchła Czerwona Góra? Wiesz, co się tam stało?
Sul nie odpowiadał.
- To musiało być straszne. Nie wyobrażam sobie...
- Proszę, na łaskę Mephali, nie mów mi, co sobie wyobrażasz, a czego nie. Po prostu rób, co ci każę.
Ton jego głosu nadal był dziwny, a Attrebus wciąż nie do końca ufał Sulowi. Zaczynał mu jednak wierzyć, przynajmniej w kwestiach związanych z Umbriel. I w kilku innych.
Wziął głęboki oddech.
- To prawda, tak? To, co mówiła o mnie Radhasa?
- Och, dzięki bogom - westchnął tamten. - Wracamy do ciebie. Nadal się tym przejmujesz? Że wszyscy o tobie wiedzą?
- A ty byś się nie przejmował? Taki wstyd...
- Ale tak naprawdę nikt nie ma o niczym pojęcia - odparł elf, nieco łagodniejszym tonem. - Ogromna większość ludzi na świecie nie wie, że to wszystko oszustwo.
- A ojciec, matka, większość dworzan. Wszyscy pewnie naśmiewali się ze mnie.
- No i co z tego? Więcej ludzi w ciebie wierzy, niż się z ciebie naśmiewa.
- Wierzą w kłamstwo. Sam to powiedziałeś.
- Więc spraw, żeby to się stało prawdą, idioto. Stań się tym, za kogo cię uważają.
Attrebus zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Myślisz, że to możliwe?
- Nie wiem. Ale możemy się przekonać.
- Pomożesz mi?
- Chyba muszę. - Elf westchnął.
- Dlaczego?
- Sam powiedziałeś, że jest nas tylko dwóch. Musimy dostać się do Morrowindu, zanim doleci tam Umbriel.
- Dlaczego? Co jest w Morrowindzie? Skąd wiesz, że miasto tam zmierza?
- Po prostu wiem, zaufaj mi. Na pewno nie wyprzedzimy Umbriel, jeśli wybierzemy się tam zwykłą drogą, konno czy na piechotę. Wiem, jak możemy dokonać tego inaczej, ale najpierw musimy dotrzeć do Doliny Niben. Dobrze byłoby mieć w tej sytuacji jakichś sprzymierzeńców. Legendarny książę Attrebus potrafi chyba zyskać sobie kilku?
Attrebus przemyślał tę propozycję i stwierdził, że brzmi całkiem sensownie.
- Dziękuję - powiedział w końcu.
Sul skinął z niechęcią głową.
- Jest jednak pewna rzecz... - mówił dalej książę.
- Co takiego?
- Książę Attrebus nie zabrałby pieniędzy Lesspy i nie złamał przyrzeczenia. Kupiłby księżycowy cukier i zawiózł go jej.
Sul milczał przez długi czas, w końcu jednak westchnął przeciągle.
- Słusznie - zgodził się.
*
Większość budynków Rimmen wzniesiona została z eleganckiego kremowego kamienia, a w panoramie miasta dominowały kopuły przetykane tylko tu i ówdzie wieżami. Przy bramie Attrebusa i Sula zatrzymali żołnierze, którzy najpierw ich przesłuchali, potem przeszukali, a w końcu wpuścili do środka. Przez następne sto metrów przeciskali się krętą uliczką, nad którą wznosiły się stanowiska przeznaczone dla łuczników i magów. W końcu dotarli do rynku - kolorowego, tętniącego życiem placu oplecionego kanałami, wzdłuż których ciągnęły się rzędy namiotów i straganów. Szeroka aleja, również ograniczona z obu stron kanałami, prowadziła do pałacu, starego budynku wzniesionego na wysokim wzgórzu, otoczonego kilkoma poziomami domów i ogródków. Na samym szczycie stał okrągły budynek z wielką złoconą kopułą. Ze wszystkich stron pałacu spływały kaskady i wpadały do otaczającej go fosy.
Attrebus zastanawiał się, skąd pochodzi ta woda.
Po wschodniej stronie pałacu widać było budowlę o dziwnie wygiętym dachu - to zapewne świątynia Akaviri, o której wspominała Annaïg. Jedynym budynkiem o podobnej architekturze, jaki widział do pory, była Świątynia Władcy Chmur, którą oglądał z daleka jako dziesięcioletnie dziecko, gdy przebywał wraz z ojcem na polowaniu w okolicach Brumy. Z rozrzewnieniem wspominał tamtą wyprawę. Właśnie wtedy zabił swojego pierwszego niedźwiedzia.
A może wcale nie? Teraz przypomniał sobie, że niedźwiedź poruszał się trochę dziwnie, gdy go zobaczył. Czy został już wcześniej zraniony? Otruty? Zaczarowany?
Dlaczego ojciec to zrobił? Dlaczego robił to wszystko?
Odsunął od siebie te myśli, starając się skupić na teraźniejszości. Obiecał Annaïg, że opowie jej o Rimmen.
Był zdumiony, kiedy stwierdził, że mniej niż połowa ludzi, których widział na ulicach, to khajici. Wielu spośród nich miało zamglone, nieobecne oczy, a w dłoniach ściskało fajki do skoomy. Było to tym dziwniejsze, że wszystko działo się na otwartej publicznej przestrzeni i to w biały dzień. Zaczynał lepiej rozumieć Lesspę i jej lud.
Opuścili plac, przeszli po kładce dla pieszych nad jednym z kanałów i ruszyli wąską uliczką. Między dachami budynków wisiały zegary z kurantami, a w cieniach polatywały błękitnozielone ćmy. Tutaj było jeszcze więcej ofiar skoomy. Niektóre z nich obserwowały księcia i Sula, wyciągały do nich ręce po pieniądze. Większość drżała tylko na całym ciele, pogrążona w swoich wizjach.
Dotarli w końcu do małego placu z ufortyfikowanym budynkiem. Budowli pilnowali strażnicy w fioletowych tunikach przepasanych czerwonymi szarfami. Szyld głosił, iż jest to Skład Państwowy Królestwa Rimmen.
Jeszcze raz ich przesłuchano i przeszukano. Potem strażnicy zaprowadzili ich do nisko sklepionej komnaty, gdzie przed ladą stała kolejka złożona z około dwudziestu ludzi. Klientów obsługiwała tylko jedna osoba, Altmer. Z tyłu pracowali jego pomocnicy - pakowali papierowe torebki do większych papierowych paczek.
- To był twój pomysł - zauważył Sul, wręczając mu worek z monetami.
- I co mam teraz robić? - spytał Attrebus.
- Nigdy nie stałeś w kolejce, prawda?
- Nie.
- Cóż, staw czoła temu doświadczeniu. Ja sobie usiądę. Kiedy dojdziesz do lady, wrócę do ciebie.
Choć mężczyzna stojący za ladą już z daleka wydawał się okropnie znudzony, zdołał przybrać jeszcze bardziej znużoną minę, gdy po godzinie stania w kolejce obaj podróżnicy zbliżyli się do niego.
Wziął złoto, obejrzał je i zważył.
- Czego chcecie? - spytał.
- Księżycowy cukier.
- Wychodzi osiemnaście kilo.
- Dwadzieścia sześć. - Attrebus zaryzykował. Targował się już kilka razy w życiu, dla zabawy.
- To nie podlega negocjacjom - odparł mężczyzna ospale. - Cudzoziemcy! Cena jest z góry ustalona. Możecie się zgodzić albo nie, mnie to nie obchodzi.
- Zgadzamy się - powiedział Sul.
- Moim obowiązkiem jest ostrzec was, że jeśli sprzedacie lub będzie próbowali sprzedać księżycowy cukier na terenie królestwa Rimmen - mówił mężczyzna z umęczoną miną - zostaniecie ukarani grzywną w wysokości trzykrotnej wartości cukru. A jeśli sprzedacie lub będziecie próbowali sprzedać więcej niż kilogram cukru, zostaniecie straceni. Rozumiecie?
- Tak - odparł Sul. Attrebus tylko skinął głową. Czuł, jak palą go policzki.
- Dobrze. Tu wpiszcie imię i nazwisko. - Pchnął jakąś księgę w stronę Attrebusa.
Książę zawahał się, po czym wpisał się jako Uriel Tripitus.
Reszta była już łatwa. Zapakowali cukier na konie, wyjechali z Rimmen i ruszyli na zachód.
Dotarli do obozu Lesspy przed zachodem słońca. Wciąż tam była. Siedziała wraz z pozostałymi wokół ogniska. Obserwowała ich z daleka z dziwną, lecz nieprzeniknioną miną. Poruszała ustami, jakby chciała im coś powiedzieć.
Sul zatrzymał konia.
- Coś jest nie w porządku - powiedział. - Zupełnie nie tak.
- Z koni! - krzyknął ktoś. - Mówi kapitan Evemal ze służby nadzorczej Królestwa Rimmen. Rzućcie broń i odsuńcie się od koni.
Dopiero teraz Attrebus zobaczył, jak z ukrycia za ogniskiem wychodzą uzbrojone postacie.
Wiele uzbrojonych postaci.
Część III
Zdrada
1
Mere-Glim płynął przez las przydennych krabów. Ich grube kolczaste ciała przyczepione do dna sumpu były prawie niewidoczne, w odróżnieniu od maleńkich jadowitych pazurów, osadzonych na długich, mierzących ponad sześć metrów mackach, które sunęły leniwie za przepływającymi w pobliżu zwierzętami.
Glim obserwował szybkie, srebrzyste rybki zwane iskierkami, które zręcznie unikały krabowych macek. Jedna z nich spóźniła się odrobinę z unikiem. Walczyła tylko kilka sekund, nim jad pozbawił ją życia, a długa macka ściągnęła w dół, do paszczy kraba.
Glim tęsknił za Annaïg. Tęsknił też za Czarnymi Mokradłami, choć nie wiedział, czy cokolwiek z nich zostało.
Z drugiej jednak strony lubił sump. Było to miejsce dziwne, piękne i zazwyczaj bardzo spokojne. Ponieważ dobrze wykonywał swoją pracę - a przynajmniej tak uważali jego zwierzchnicy - zwykle pozwalano mu przebywać w samotności. Kiedy był z innymi, starał się nie pokazywać, jak szybko potrafi pływać. Dzięki temu miał trochę więcej czasu, który mógł poświęcić na badanie sumpu.
Wpłynął do głębszej wody, szukając otworu, który znalazł poprzedniego dnia. Żadne z przejść, które odkrył do tej pory, nie prowadziło w jakieś interesujące miejsce. Glim jednak nie tracił nadziei. Ten korytarz zauważył dzięki bujnej roślinności otaczającej otwór, jakby wypływająca z niego woda miała jakieś wyjątkowe właściwości odżywcze.
Odszukał wąski, nisko sklepiony tunel i ruszył w górę. Po chwili wypłynął na powierzchnię. Tunel jednak ciągnął się dalej. Glim rozpoczął wspinaczkę po stromej, śliskiej skale.
Chwilę później usłyszał dziwny dźwięk, zmienny melodyjny ton przypominający gwizdanie. W miarę jak posuwał się w górę, dźwięk przybierał na sile.
Nim jeszcze zobaczył światło, uświadomił sobie, że ów dziwny dźwięk to szum wiatru. Podekscytowany, przyspieszył kroku.
Kiedy dotarł na miejsce, zrozumiał, że warto było się męczyć.
Stał między lasem a przepaścią, na skalnej półce, zawieszonej kilka kilometrów nad soczyście zielonym dywanem zieleni i labiryntem czarnych rzek jego ojczystych stron. Ten widok zaparł mu na moment dech w piersiach.
Za jego plecami wznosił się pień drzewa wielki jak wieża strażnicza. Korzenie oplatały skalne urwisko na długości kilkudziesięciu metrów, niczym macki jakiejś olbrzymiej ośmiornicy. Pień rozdzielał się na cztery ogromne konary - jeden z nich wisiał nad głową Glima niczym sufit i ciągnął się dalej, skręcając stopniowo w lewo, opadając wzdłuż urwiska i przesłaniając część krajobrazu widocznego w dole. Była to najniższa z widocznych gałęzi - pozostałe tworzyły tak gęstą zasłonę z gałązek i liści, że Glim nie widział nieba.
Stał tam przez długą chwilę, uwalniając się na chwilę z okowów słów i języka, pozwalając, by wypełniły go kształty, barwy i zapachy, by ogarnął go cudowny, niczym niezmącony spokój.
Chłonął też dźwięki - melodyjny śpiew trzydziestu dziwnych gatunków ptaków, odległy głos śpiewający w języku, którego nie znał, szum wiatru przenikający przez gałęzie drzewa wirującego powoli wraz z Umbriel.
I bardzo odległe krzyki dochodzące z dołu.
W tej niepowtarzalnej chwili poczuł też coś nowego. Jakieś brzęczenie w powietrzu lub pod stopami. Albo w jego głowie.
Po chwili uświadomił sobie, że dochodzi ono z drzew. Podszedł bliżej i przyłożył dłoń do kory, a brzęczenie zamieniło się w głośniejszy, wyraźniejszy pomruk...
I wtedy zrozumiał. Te drzewa przypominały Hist.
Choć nim nie były - liście wydawały się zbyt spłaszczone na końcach, kora zbyt gładka, zapach nieco odmienny. Ale mógł to być kuzyn Hist, inna odmiana tego samego drzewa.
Zaintrygowany, wspiął się na pochylony pień, a potem na gałęzie. Powoli pokonywał kolejne poziomy - na jednej z gałęzi minął stado podobnych do małp stworzeń, z których każde niosło siatkową torbę z paskiem przeciągniętym przez czoło. Torby pełne były owoców, które w sumpie nazywano krwistokulami. Chwilę później Glim zobaczył taki owoc na drzewie, zawieszony na winoroślach wijących się między gałęziami. W miarę jak piął się wyżej, w miejsca, do których docierało już słońce, znajdował coraz więcej owoców oraz dziwną trawę z nasionami wyrastającymi prosto z pnia, jakby je tam zasadzono. Przyglądał się tej osobliwości, gdy usłyszał przytłumiony okrzyk.
Odwrócił się i zobaczył młodą kobietę o ciemnej skórze elfa, która przyglądała mu się ze zgrozą. Była bosa, ale miała kapelusz z szerokim rondem, a do tego sięgające kolan spodnie i luźną koszulę.
Cofnęła się o krok.
- Nie chcę cię skrzywdzić - zapewnił Mere-Glim łagodnym tonem. - Przyglądałem się tylko drzewu.
- Przestraszyłeś mnie - odparła. - Nigdy nie widziałam kogoś takiego jak ty.
- Pracuję w sumpie.
- Och, to wszystko tłumaczy. Nigdy nie spotkałam nikogo z sumpu. - Zrobiła krótką pauzę. - Podoba ci się tam? W sumpie?
- Owszem - Glim skinął głową. - Lubię wodę i rzeczy, które w niej żyją. Poza tym to interesujące, pomagać ludziom w narodzinach. - Rozejrzał się dokoła. - Ale tu też jest pięknie. Na pewno ci się tu podoba.
- To ciekawe, że właśnie o to pytasz - odparła. - Bo nigdy o tym nie myślałam, dopóki... Dopóki to nie pojawiło się pod nami. - Wskazała w dół, w stronę Czarnych Mokradeł.
- A co tam było wcześniej?
- Nic. Starsi opiekunowie drzewa mówią, że jeszcze wcześniej na dole był ląd, a na górze niebo. Niektórzy twierdzą nawet, że kiedyś Umbriel nie latał, że był nieruchomy, jak te mchy. Czy to nie zabawne? Żyć w jednym miejscu?
- Do niedawna tak właśnie żyłem - odpowiedział Glim.
- Jak to?
- Jestem stamtąd - wyjaśnił, wskazując w stronę Czarnych Mokradeł.
Natychmiast pożałował, że to powiedział. Gdyby nieznajoma podzieliła się z kimkolwiek tą informacją, ktoś niepowołany mógłby się dowiedzieć, że wyszedł poza sump. Właściwie nikt nie zabronił mu tutaj przychodzić, ale na Umbriel brak pozwolenia równał się zazwyczaj zakazowi.
- Stamtąd? - powtórzyła. - To niesamowite. Jak tam jest? I jak się tu dostałeś?
- Przyleciałem - odrzekł. - Myślałem, że wiedzą o tym wszyscy na Umbriel. Przynajmniej wiedzieli o tym wszyscy w kuchniach.
- Byłeś w kuchniach? - Kobieta wzdrygnęła się mimowolnie.
- Tak. Dlaczego pytasz?
- Było tam strasznie? Słyszałam różne okropne rzeczy o kuchniach. Mój przyjaciel Kalmo dostarcza ziarno do pięciu z nich i mówił, że...
- Wiesz, jak się dostać do kuchni? - przerwał jej.
- Nie, ale zawsze mogę zapytać Kaima.
- Mogłabyś to zrobić?
- Teraz? Nie wiem, gdzie jest.
- Nie, spytaj go przy najbliższej okazji. Mam tam przyjaciółkę, z którą chciałbym porozmawiać.
- Ale... jak ci o tym powiem?
- Wrócę tu. Powiedz mi tylko, kiedy tu zwykle przychodzisz, a znów się spotkamy.
- Dobrze. - Skinęła głową. - Ale... ty też musisz coś dla mnie zrobić.
- Co takiego?
- Przynieś nam orchidowe krewetki. Bardzo rzadko je dostajemy, nasza kuchnia ich nie używa. Zgadzasz się?
- Zrobię to - zapewnił.
- I musisz mi opowiedzieć, jak tam jest na dole.
- Następnym razem - obiecał. - Teraz muszę wracać.
- Dobrze, do następnego razu. Przychodzę tu codziennie, mniej więcej o tej porze.
- Świetnie. - Glim zamilkł na moment, zakłopotany. - Czy mogłabyś nie wspominać o mnie nikomu? Nie wiem, czy wolno mi tu przychodzić.
- Dlaczego miałabym o tobie komuś opowiadać? Nawet nie powiedziałeś mi, jak się nazywasz.
- Mere-Glim.
- To dziwne imię. Ale takie chyba powinno być, prawda? Ja nazywam się Fhena.
Glim się ukłonił. Nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć, odwrócił się więc, zszedł z drzewa i wrócił tunelem do sumpu.
Teraz wiedział już, jak wydostać się z Umbriel. Gdyby tylko udało mu się odnaleźć Annaïg i gdyby ta odtworzyła miksturę latania...
Postanowił, że na razie nie będzie sobie zawracał głowy gdybaniem.
Wrócił do urwiska, ale podczas jego nieobecności żaden z worków nie zmienił koloru, popłynął więc szybko na płyciznę - Wert poprosił go, żeby zebrał trochę zawilców. Tak naprawdę miał to robić sam, ale ponieważ żądła i kolce nie mogły przebić grubej skóry argonianina, jemu łatwiej było wykonać to zadanie.
Ruszył do miejsca, gdzie rosło dużo zawilców i przekonał się, że tego dnia pływa tam wyjątkowo dużo ciał. Starał się nie zwracać na nie uwagi, jak zazwyczaj, ale nagle dostrzegł znajomą twarz.
Była to kobieta z kuchni, ta sama, która porwała Annaïg. Qijne. Nawet po śmierci jej spojrzenie wydawało się przerażające.
Ogarnięty strachem, Glim zaczął oglądać następne trupy. Wszystkie miały na sobie resztki takich samych uniformów. Co ich zabiło? Jakiś wypadek? Masowa egzekucja?
Odwracał kolejne ciała, obawiając się za każdym razem, że zobaczy Annaïg. Choć sprawdził wszystkie dwukrotnie, nie znalazł wśród nich przyjaciółki. Wiedział jednak, że to niczego jeszcze nie oznacza. Padlinożerny skorp albo któryś z wielkich drapieżników żyjących przy dnie mógł ją odciągnąć na bok.
Już miał się zabrać do poszukiwań po raz trzeci, kiedy dostrzegł jakiś lśniący przedmiot w piasku. Sięgnął w dół i go podniósł - był to medalion Annaïg.
Czuł dziwne, palące drżenie w brzuchu, gdy wrócił do pozostałych strażników sumpu. Kiedy zaniósł Wertowi zawilce, zastał u niego Eryoba, nadzorcę.
- Spóźniłeś się - powiedział Eryob. Spojrzał na zawilce, a potem na Werta. - Wysłałeś go, żeby pracował za ciebie?
- Wert robi wszystko, co do niego należy, a nawet jeszcze więcej. - Mere-Glim się zjeżył. - Pomagałem mu tylko. Wszystko zostało wykonane zgodnie z planem.
Eryob ściągnął rude brwi tak nisko, że niemal zakryły mu oczy.
- Nie o to chodzi.
- Więc oświeć mnie, o co chodzi? - warknął Glim. - I kim właściwie jesteś, żeby nam rozkazywać? Nie wdychasz oparów. Nie przepychasz się między trupami i nie pomagasz ludziom się rodzić. Do czego może cię potrzebować sump? Zostaw nas w spokoju, a wszystko będzie zrobione. Właściwie...
Nie dokończył. Eryob podniósł zaciśniętą dłoń i rozprostował palce, a w głowie Glima eksplodował ból. Jaszczur runął na ziemię, wstrząsany konwulsjami. Wił się jeszcze długi czas.
2
Obudziło ją gorąco, duszący żar, który ogarniał jej ciało i wnikał do płuc. Zachłysnęła się i zaczęła wymachiwać bezładnie rękami. Powietrze wydawało się niezwykle ciężkie i wilgotne. Po chwili objęła się ramionami, a jej dłonie dotknęły tylko nagiej, lepkiej skóry.
Usłyszała jęk, a potem stłumiony krzyk. Dojrzała czyjąś sylwetkę jakiś metr od siebie, oblaną nikłym blaskiem czterech ciemnobursztynowych kul zawieszonych nad ich głowami.
- Slyr?
- Tak! - odpowiedział jej spanikowany głos. - Co się dzieje? Palą nas żywcem!
Annaïg opuściła nogi i dotknęła stopami podłogi. Skrzywiła się z bólu, gdy jej skóra zetknęła się z rozpalonymi kamieniami. Powietrze również było straszliwie rozgrzane, szczególnie nad otworem wentylacyjnym w podłodze. Odskoczyła do tyłu z krzykiem.
- To para - powiedziała.
- Dlaczego? Co oni z nami robią?
Annaïg przypomniała sobie bitwę i niebieskie oczy Toela. Dotknął palcem jej ust. To była ostatnia rzecz, jaką zapamiętała.
Odszukała po omacku ścianę i zaczęła się przesuwać wzdłuż niej, aż dotarła do zagłębienia, które mogło być drzwiami.
Slyr dołączyła do niej, choć przy każdym kroku dyszała chrapliwie.
- Nie wiem, co się tu dzieje - stwierdziła Annaïg. - Ale... Nie wydaje mi się, żeby to miało nas zabić. Jest gorąco, ale nie zabójczo gorąco.
- Słusznie - przytaknęła Slyr. - Masz rację. Chyba nie porywałby nas tylko po to, żeby zaraz potem pozbawić nas życia? Nie zrobiłby tego, prawda? - Mówiła tak, jakby starała się przekonać samą siebie.
- Nie znam Toela - odparła Annaïg. - Nic o nim nie wiem.
- A dlaczego uważasz, że ja coś wiem? - warknęła Slyr.
W jej tonie zabrzmiała jakaś dziwna nuta.
- Wcale tego nie powiedziałam - zdziwiła się Annaïg.
Slyr milczała przez chwilę.
- No dobrze, coś wiem - stwierdziła w końcu. - On... - Umilkła i roześmiała się cicho. Potem usiadła z powrotem na ławce.
- Co?
- Myślę, że on nas czyści. Słyszałam, że używają pary do usuwania nieczystości z ciała.
- Ja też o tym słyszałam - przypomniała sobie Annaïg. - Robią to w Skyrim, przez jakiś czas było to też modne w Cyrodiil. Czarne Mokradła i tak bez przerwy parują, a argonianie się nie pocą, więc ta moda nie przyjęła się na dłużej.
Poczuła, jak opuszcza ją strach, a oddech powoli się uspokaja. Po chwili, gdy doszła już całkiem do siebie, wszechogarniające gorąco wydało jej się nawet całkiem przyjemne.
- Co jeszcze wiesz o Toelu?
- Wszyscy słyszeli o Toelu - odparła Slyr. - Większość szefów wyższych kuchni otrzymuje ten tytuł z racji urodzenia, ale Toel zaczynał z nami, na samym dole. Kiedy czegoś chce, zrobi wszystko, by to osiągnąć.
- Na to wygląda - mruknęła Annaïg.
- Bardziej niż ci się wydaje. Qijne i jej kuchnia obsługiwały trzech lordów. Toel obsługuje kogoś znacznie ważniejszego, ale to bardzo niebezpieczna rzecz. Musiał zawrzeć kilka układów i dopuścić się co najmniej kilku morderstw.
- Kilku?
- Pomijam tu ludzi z naszej kuchni.
- Oni wszyscy nie żyją, prawda?
- Nie widziałam, żeby ktoś się ruszał.
Annaïg zakręciło się w głowie. Nie zrobiło się wcale cieplej, ale gorąco znów zaczęło jej dokuczać.
- Tak mi przykro... - powiedziała. - Nie znałam ich zbyt dobrze, ale ty...
- Nienawidziłam większości z nich. - Slyr wzruszyła ramionami. - A niemal cała reszta była mi obojętna.
- Ale uratowałaś mi życie. Qijne próbowała mnie zabić.
- Ty jesteś... inna - odparła Slyr.
- Dziękuję...
Slyr skrzyżowała ręce na piersiach.
- Poza tym Toel przyszedł po ciebie. Martwa do niczego byś mi się nie przydała.
- Nie oceniaj się zbyt nisko.
- Nie oceniam - odpowiedziała cicho Slyr.
Zapadła niezręczna cisza.
- Mam nadzieję, że wkrótce nas stąd wypuszczą - odezwała się po chwili Annaïg, starając się rozładować atmosferę.
- Tak.
Było zbyt gorąco, żeby prowadzić normalną rozmowę. Annaïg zamknęła oczy, oparła głowę o kolana i wyobrażała sobie, że siedzi na brzegu Yor-Tiq, w Czarnych Mokradłach, i wygrzewa się w słońcu, a Glim poluje w głębinie. Nie mogła jednak oddać się całkowicie tej fantazji - wciąż wracały do niej krwawe obrazy bitwy w kuchni, zwłaszcza spojrzenie umierającej Qijne.
Przypomniała sobie tamtą chwilę i sięgnęła odruchowo do nadgarstka. Niewidzialna opaska wciąż tam była. Nie zauważyli jej, kiedy ściągali z niej ubrania. Gdyby wiedziała, jak używać niewidzialnego ostrza, miałaby przewagę.
Zacisnęła dłoń na opasce, próbowała wymyślić ostrze, ale to niczego nie zmieniło, zmęczona upałem poddała się więc w końcu.
Kiedy wydawało jej się, że nie zniesie już dłużej lepkiego, wilgotnego gorąca, drzwi pokoju się uchyliły, a do wnętrza wpadł strumień cudownie chłodnego powietrza.
- Wychodźcie i wskakujcie do sadzawki - usłyszały jakiś głos. Annaïg zawahała się, zawstydzona własną nagością, marzyła jednak o tym, by choć na chwilę wyrwać się z rozpalonego do białości pomieszczenia. Zobaczyła sadzawkę. Wydawała się cudownie czysta i chłodna.
Slyr szła już w tamtą stronę i Annaïg ruszyła jej śladem. Stwierdziła ze zdumieniem, że w pobliżu nikogo nie ma, choć głos rozbrzmiewał tuż obok.
Woda była szokująco zimna - Annaïg obawiała się przez moment, że straci przytomność. Głos dosłownie u wiązł jej w gardle.
- Kaoc! - zaklęła, gdy zdołała w końcu wykrztusić słowo.
- Na pusty sump! - wydyszała Slyr.
Ich spojrzenia spotkały się na moment, po czym obie zaniosły się śmiechem. Annaïg dosłownie eksplodowała dzikim rechotem, jakby ten tkwił w niej uwięziony od tysiąca lat. Nie był to jednak wyraz radości, tylko szaleństwa.
Mimo wszystko Annaïg zdecydowanie wolała się śmiać niż płakać.
- Szkoda, że nie widziałaś swojej miny. - Slyr chichotała, gdy w końcu odzyskała panowanie nad sobą.
- Na pewno nie wyglądała gorzej niż twoja - odparła Annaïg.
- Bogowie, ależ to zimne.
Annaïg obejrzała uważniej nową komnatę. Sufit wykonano z tkaniny o misternym wzorze w różnych odcieniach złota, hiacyntu, żółci i pomarańczu. Ta sama tkanina okrywała ściany, co sprawiało wrażenie, że znajdują się w wielkim namiocie o dziwacznym kształcie. Komnatę wypełniał przyjemny, złoty blask świetlistych kul rozwieszonych pod sufitem, podobnych do tych z pokoju wypełnionego parą, choć znacznie jaśniejszych. Na najbliższej ścianie wisiały dwa złote szlafroki.
- Mam nadzieję, że to dla nas - powiedziała Annaïg.
- Nie, jeszcze nie dla was - odparł ten sam głos, co przed chwilą. - Wracajcie do pokoju z parą.
Tym razem zobaczyła, kto im rozkazuje - podobne do żaby stworzenie wysokie na jakieś sześćdziesiąt centymetrów, pokryte żółtymi i zielonymi cętkami. Ogromna żaba siedziała przycupnięta nad drzwiami.
- Musimy tam wracać? - spytała Annaïg.
- Jesteście obie bardzo brudne - stwierdziło dziwne stworzenie. - To może trochę potrwać. Ale przynajmniej wygląda na to, że wam się podoba.
*
Tyle że Annaïg nie podobało się to już godzinę później, kiedy aplikowane na przemian zimno i gorąco zupełnie pozbawiły ją sił. Dokuczał jej też coraz silniejszy głód. W końcu podobne do żaby stworzenie skinęło głową i pozwoliło im włożyć szlafroki.
Materiał, z którego wykonano szlafroki, nie przypominał niczego, czego Annaïg dotykała do tej pory. Był nieprawdopodobnie gładki, niemal jak ciecz, i cudownie wręcz delikatny.
- Chodźcie - rozkazała żaba, zeskakując z zawieszonej nad drzwiami żerdzi i stając na tylnych łapach. Potem wsunęła się w rozcięcie w tkaninie, którą obito komnatę i poprowadziła Annaïg i Slyr w głąb korytarza o gładkich, wypolerowanych ścianach.
Po chwili dotarli do pomieszczenia podobnego do tego z sadzawką, choć tutaj tkanina na ścianach utrzymana była w łagodniejszych, jesiennych barwach. Serce dziewczyny zabiło mocniej, kiedy zobaczyła mały niski stolik, a na nim dzbanek z jakimś płynem, misy z owocami i liśćmi paproci oraz małe pojemniczki z przyprawami.
- Jedzcie - powiedziała żaba. - Odpoczywajcie i przygotujcie się do rozmowy z lordem Toelem.
Annaïg nie trzeba było tego powtarzać.
Z dzbanka nalała sobie musującego napoju niemal pozbawionego smaku, choć dało się w nim wyczuć nutę kapryfolium i śliwek. Zaciekawiona, sięgnęła po owoce leżące w misie, nie znała bowiem żadnego z nich. Zaczęła od małych pomarańczowych jagód o twardej skórce, pod którą krył się słodki cytrynowy miąższ. Potem zjadła czarny owoc w kształcie rombu, pozbawiony skóry i przypominający w smaku ser. Następnie spróbowała maleńkich jagód wielkości łebka od szpilki, skupionych w liczące tysiąc sztuk grona, które w zetknięciu z językiem dosłownie eksplodowały smakiem. Liście paproci nie były już tak smaczne, można je było jednak posmarować pysznymi kleistymi galaretkami z mniejszych misek.
Annaïg nie wyczuła alkoholu w musującym napoju, ale kiedy już się najadła, zaczęło jej się przyjemnie kręcić w głowie.
- Ładnie tu - stwierdziła, rozglądając się dokoła. Pod ścianami stały dwa łóżka. - Myślisz, że to nasz pokój? Jeden pokój dla nas dwóch?
- Jak nasza mała kryjówka w kuchni Qijne.
- Tylko trochę większa. I z łóżkami. I z ciekawym jedzeniem.
Slyr zamknęła oczy.
- Marzyłam o tym - powiedziała. - Wiedziałam, że tu będzie lepiej.
- Gratuluję. - Annaïg się uśmiechnęła.
Slyr pokręciła głową.
- To z twojego powodu. Te wszystkie potrawy, które wymyślałaś... Kiedy Toel to zrozumie, wylecę stąd, tak jak twój jaszczurowaty przyjaciel z kuchni Qijne.
- Nic takiego się nie stanie - zapewniła Annaïg.
- Bez ciebie nie wiedziałabym, od czego zacząć, teraz zresztą też nie wiem. Potrzebuję cię.
- Toel ma kucharzy, którzy bardziej ci się przydadzą.
- Nie. - Annaïg pokręciła głową. - Albo zatrudni nas obie, albo żadnej z nas.
Slyr westchnęła ciężko.
- Dziwna jesteś - stwierdziła. - Ale ja... - Umilkła i pochyliła głowę.
- Co?
- Mówiłam, że nie obchodził mnie nikt z kuchni Qijne. Ale gdybyś to ty umarła, byłoby mi smutno.
- Dziękuję. - Annaïg się uśmiechnęła.
- No dobrze - mruknęła Slyr, podnosząc się powoli.
- Które chcesz łóżko?
- Wszystko jedno, ty wybierz.
Annaïg wkrótce położyła się na swoim posłaniu. Podobnie jak szlafrok, wydawało jej się cudownie miękkie i wygodne, szczególnie po tygodniach spania na twardych materacach i skale.
Pogrążała się już we śnie, przyjemnie ociężała i zadowolona.
Pomyślała, że może powinna otworzyć medalion, skontaktować się z Attrebusem i opowiedzieć mu o wszystkich zmianach, które zaszły ostatnio w jej życiu.
Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że medalion zniknął.
*
Choć zasypiała zmartwiona i rozżalona, po przebudzeniu stwierdziła, że dawno już nie czuła się równie wypoczęta i rześka. Slyr nadal spała jak zabita. Tymczasem podobne do żaby stworzenie wróciło i czekało cierpliwie przy stole.
- Zjesz śniadanie z lordem Toelem - oznajmiło.
- Obudzę Slyr - zaproponowała Annaïg.
- Nie. - Żaba pokręciła głową. - Tylko ty.
Annaïg przypomniała sobie obawy Slyr, o których rozmawiały poprzedniego wieczora.
- Wolałabym raczej... - zaczęła.
- Wolałabyś raczej nie sprzeciwiać się życzeniom lorda Toela - przerwało jej stworzenie.
Skinęła głową, upominając się w duchu - miała przecież ważniejszą misję do wypełnienia. Poza tym podczas rozmowy z Toelem mogła się wstawić za Slyr.
- Jak się nazywasz? - spytała dziwaczną istotę.
- Dulgiijbiddiggungudingu - wycharczała żaba. - Gluuip.
Annaïg wpatrywała się przez chwilę w pianę, która wystąpiła na pysk zwierzęcia.
- Dulbig... - zaczęła.
- Dulg wystarczy - przerwała żaba.
- Prowadź, Dulg.
- Chyba nie wybierzesz się tam w tym stroju? - spytała Dulg i wskazała odgrodzoną zasłoną część komnaty.
Przeszła tam i znalazła czarno-złotą suknię. Podobnie jak szlafrok, utkana była z materiału delikatniejszego od najdelikatniejszych jedwabiów.
Nigdy nie nosiła czegoś podobnego. Suknia, zdobiona na mankietach i kołnierzu delikatnymi paciorkami, opięła jej ciało, co wprawiło ją w niemałe zakłopotanie. Czuła się niezdarnie i nieswojo, jeszcze gorzej niż w kuchni Qijne. Choć ojciec Annaïg chlubił się kiedyś arystokratycznym tytułem, od wielu już lat na Czarnych Mokradłach nie odbywały się żadne bale ani przedstawienia. Wszystko to odeszło w przeszłość w chwili, gdy argonianie odzyskali kontrolę nad swoim krajem.
Annaïg wcale tego nie żałowała. A przynajmniej tak jej się zawsze wydawało.
Zastanawiała się jednak teraz mimowolnie, czy spodobałaby się w tym stroju Attrebusowi.
- Chodź, chodź - ponaglała Dulg, zniecierpliwiona. - Trzeba się zająć twoimi włosami i twarzą.
Godzinę później, kiedy poddała się już zabiegom milczącego, szczupłego blondyna, Dulg poprowadziła ją przez szereg bogato umeblowanych komnat, aż do pokoju z dużymi otwartymi drzwiami, przez które wpadało świeże powietrze, za nimi zaś...
Stał tam Toel, Annaïg nie mogła jednak skupić na nim wzroku. Jej uwagę przyciągało coś innego.
Była na zewnątrz, a dokoła rozciągało się Umbriel.
Stała na skalnej półce wystającej ze stromego, choć nie całkiem pionowego urwiska ponad olbrzymim, stożkowatym zagłębieniem. Poniżej leżało szmaragdowe jezioro, powyżej zaś prosto ze skały wyrastało miasto - smukłe wieże i koronkowe budynki, które wyglądały tak, jakby utkano je z kolorowego drutu; całe zamki przypominające ptasie klatki zawieszone na nieprawdopodobnie grubych linach. Jeszcze wyżej znajdowała się krawędź wyspy, a na niej delikatne jak pajęczyna wieżyce we wszystkich możliwych barwach oraz coś, co przypominało gigantyczną pajęczą sieć ze szkła, w której załamywał się blask słońca.
- Podoba ci się moje okienko? - spytał Toel.
Zesztywniała, ogarnięta strachem, że powie coś niewłaściwego. Z drugiej strony bała się, że jej milczenie również może zostać źle odebrane.
- Jest piękne - odparła w końcu. - Nie wiedziałam...
- Nie wiedziałaś, że cokolwiek na Umbriel może być piękne, tak?
Otworzyła usta, żeby zaprzeczyć, w końcu jednak tylko pokręciła głową.
- Jak mogłabyś to wiedzieć, pracując w podziemiach? Jak mogłabyś to sobie wyobrazić?
Przytaknęła nieśmiało.
- Boisz się mnie, dziecko? - spytał.
- Tak - przyznała.
Uśmiechnął się lekko i podszedł do poręczy, opierając się o nią plecami. Gdyby Annaïg była wystarczająco silna i szybka, mogłaby go strącić w przepaść.
Oczywiście zdawał sobie z tego sprawę. Widziała to w pewności jego ruchów. Wiedział też, że nie potrafiłaby - nie chciała - zrobić czegoś takiego.
- Podoba ci się twoja nowa kwatera? - spytał.
- Bardzo - odparła. - Jesteś niezwykle hojny, panie.
- Przeniosłem cię na wyższy poziom - powiedział. - Tutaj jest lepiej. Mam nadzieję, że będzie ci się lepiej pracowało i że znajdziesz więcej inspiracji.
Wyprostował się i przeszedł do małego stolika z dwoma krzesłami.
- Usiądź - poprosił. - Przyłącz się do mnie.
Spełniła polecenie. Drobny mężczyzna w kamizelce z wieloma guzikami przyniósł im napój, który syczał, pienił się i zamieniał w gaz. Smakował jak mieszanka mięty, szałwii i skórki pomarańczowej, a do tego był nieznośnie zimny.
- No dobrze - zaczął Toel. - Opowiedz mi teraz o miejscu, z którego pochodzisz.
- Panie?
- Jak ono wygląda? Jak ci się tam żyło, co robiłaś?
Zastanawiała się przez chwilę, dlaczego tak ją to dziwi, potem jednak uświadomiła sobie, że nikt - nawet Slyr - nie pytał jej o życie na Czarnych Mokradłach, jeśli tylko nie było to jakoś związane z jej wiedzą na temat minerałów, roślin i zwierząt.
- Obawiam się, że niewiele już z tego zostało - powiedziała.
- Zapewne masz rację. Ale cząstka tego świata nadal żyje w tobie, prawda? I w Umbriel.
- Dlatego, że ich dusze zostały pożarte?
- Nie tylko pożarte - odparł. - Owszem, Umbriel zużywa dużo energii, by normalnie funkcjonować. Lecz część tej energii ulega przetworzeniu, rodzi się ponownie - nie wszystko przepada bezpowrotnie. Pocieszaj się tą myślą, jeśli potrafisz. Jeśli nie, nic na to nie poradzę. Choć uważam, że to marnotrawstwo czasu i energii.
- Uważasz, że opłakiwanie bliskich to marnotrawstwo?
- A cóż by innego? Gniew, strach, ekstaza... Te stany umysłu mogą wytworzyć coś pożytecznego. Owocami żalu i smutku są jedynie kiepskie wiersze, czyli mniej niż nic. Opowiedz mi o swoim świecie tak, jak prosiłem.
Zamknęła oczy, zastanawiając się, od czego zacząć. Co powiedzieć? Nie chciała zdradzić niczego, co mogłoby pomóc władcom Umbriel.
- Mój dom znajdował się w mieście zwanym Lilmoth - zaczęła. - W Królestwie Czarnych Mokradeł. Mieszkałam z moim ojcem. Był...
Toel podniósł rękę.
- Wybacz, że przerywam. Kto to jest ojciec?
- Może użyłam niewłaściwego słowa. Wciąż uczę się tego dialektu...
- Owszem. Nigdy nie słyszałem podobnego określenia.
- Mój ojciec jest mężczyzną, który mnie spłodził.
Toel znów spojrzał na nią bez zrozumienia.
Annaïg poprawiła się na krześle i podniosła ręce, układając dłonie naprzeciwko siebie.
- Mężczyzna i kobieta... ee... współżyją...
- Tak - stwierdził Toel. - To może być bardzo przyjemne.
Annaïg poczuła, że się czerwieni, i skinęła głową.
- Widzę, że i ty tak uważasz - ciągnął Toel. - Bardzo interesujące. Więc ojciec to mężczyzna, z którym współżyłaś?
- Nie, nie. To byłoby... nie. To znaczy, ja nigdy... - Pokręciła głową i zaczęła ponownie. - Kobieta i mężczyzna, mój ojciec i moja matka, współżyli i mieli mnie.
- Mieli cię?
- Urodziłam im się.
- To nie ma sensu, moja droga.
- Po tym, jak współżyli, poczęłam się i rosłam w brzuchu mojej matki, aż się urodziłam.
Toel usiadł prosto i po raz pierwszy Annaïg zobaczyła w jego oczach błysk prawdziwego zdumienia. Wyglądał bardzo dziwnie, jakby nigdy dotąd nic go w życiu nie zaskoczyło.
- Chcesz powiedzieć, że byłaś we wnętrzu kobiety? I że wyszłaś z niej?
- Tak.
- Jak pasożyt?
- Nie, to coś normalnego. Ty nie...?
- To obrzydliwe! - odparł i się roześmiał. - Naprawdę odrażające. Zjadłaś jej ciało, kiedy z niej już wyszłaś?
- Nie zabiłam jej.
- Jak duża wtedy byłaś?
Rozłożyła ręce, pokazując rozmiary noworodka.
- Muszę przyznać, że to jedna z najciekawszych i najbardziej niepokojących rozmów, jakie do tej pory odbyłem.
- Więc wy się nie rodzicie?
- Oczywiście, że się rodzimy. Tak jak należy, w sumpie.
- Więc, kiedy używasz słowa „współżyć”...
- Oznacza to tylko seks. Kopulację. Nie słyszałem, żeby miało jakiś inny sens.
Annaïg poczuła nagle, jak świat wokół niej układa się w nową całość. Do tej pory zakładała, że wszystkie te opowieści o wychodzeniu z sumpu i powrocie do niego były tylko swego rodzaju metaforą, eufemizmem opisującym życie i śmierć.
Ale Toel nie żartował, była tego pewna.
- Proszę, mów dalej. Opowiedz mi jeszcze kilka równie odrażających rzeczy.
Rozmawiali dalej. Kiedy jej nowy pan ochłonął ze zdumienia, nie przerywał zbyt często. Słuchał uważnie i jedynie od czasu do czasu zadawał pytania dotyczące słów, których nie znał. Annaïg opowiadała głównie o swoim życiu na Czarnych Mokradłach, o historii, o odłączeniu się Czarnych Mokradeł od Cesarstwa i późniejszym upadku imperium. Nie wspomniała ani słowem o odrodzeniu Cesarstwa, o cesarzu ani o Attrebusie, choć nie przyszło jej to łatwo. Toel słuchał jej z ogromną uwagą, dosłownie spijał słowa z jej ust, a to sprawiało, że chciała mówić jak najdłużej, zatrzymać jego uwagę na zawsze.
Gdy w końcu zmusiła się do zamilknięcia, Toel złożył razem dłonie i dotknął palcami ust. Potem wskazał głową na świat widoczny za oknem.
- Mówisz o ogromnych lasach i pustyniach, o krainach, których nie jestem w stanie ogarnąć wyobraźnią. Nigdy nie byłem w takim miejscu. I nigdy nie będę. Umbriel to jedyny świat, jaki znam. Umbriel jest też teraz twoim domem, jedynym do końca twego życia. Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej. Nie trać czasu na rozmyślania o przeszłości, bo nigdy do niej nie wrócisz.
- Ale mój świat nas otacza - odparła. - Mogłabym cię tam zabrać, pokazać ci...
Toel pokręcił głową.
- To nie takie proste. Otoczenie Umbriel jest w pewnym sensie twoim światem. Widziałaś jednak, co dzieje się z larwami. Widziałaś, że tracą ciało, kiedy przechodzą na twoją płaszczyznę. To samo dotyczyłoby mnie, gdybym postanowił stąd odejść. Moje ciało uległoby zniszczeniu, a Umbriel upomniałby się o moją duszę. Nie mogę opuścić tego miasta. Ty także.
- Ale ja nie jestem z Umbriel - zaprotestowała Annaïg. - Nie jestem jego częścią.
- Jeszcze nie. Ale za jakiś czas będziesz należeć do niego tak samo jak ja.
3
Mężczyzna, który przedstawił się jako kapitan Evernal, wyszedł zza namiotu. Miał około czterdziestu lat, ogorzałą skórę, jasne włosy i imponujące wąsy.
Attrebus naliczył około dwudziestu żołnierzy, przypuszczał jednak, że jest ich więcej.
- O co chodzi? - spytał Sul.
Evernal wzruszył ramionami.
- To zależy od tego, po co tu przyjechaliście.
- Bez żadnego celu.
- Jesteście półtora kilometra od głównej drogi.
- To przestępstwo?
- Nie - odparł Evernal. - Ale wszystko wskazuje na to, że jechaliście do tego obozu, bo w okolicy nie ma niczego innego.
- Przypadek. Krążyliśmy tu i ówdzie. Mieliśmy nadzieję, że natkniemy się na stado grimów. Chłopak nigdy ich nie widział.
- W takim razie nie będziecie mieli nic przeciwko temu, żebyśmy przeszukali wasze bagaże - stwierdził kapitan.
Gestem przywołał czterech nadzorców i wskazał bagaże. Wkrótce jeden z mężczyzn wyciągnął pakunek z księżycowym cukrem.
- No, tak... to interesujące - mruknął kapitan.
Attrebus zauważył, że Sul rozluźnił nieco ramiona.
O bogowie, chce to zrobić! - pomyślał w panice.
- Dlaczego to niby takie interesujące? - odezwał się. - Zapłaciłem za ten cukier uczciwą cenę.
- Więc zapewne mówiono ci, co grozi za handel z dzikimi kotami.
- Nikt tu niczym nie handluje - odparł książę. - Nie oferowałem niczego na sprzedaż.
- Dajże spokój... - Evernal przewrócił oczami.
Attrebus się wyprostował.
- Nie, to ty daj spokój, kapitanie. Chcesz nas o coś oskarżyć? Na jakiej podstawie? Masz dowody?
- Dowody? Nie potrzebuję dowodów. Dobrze wiem, że kupiliście ten cukier dla kotów. Rozejrzyjcie się dokoła. To nie sąd. Nie ma żadnych świadków.
- Rozumiem. Więc jesteście bandytami, to jasne jak słońce.
- Jesteśmy nadzorcami. Stoimy na straży prawa.
Attrebus parsknął głośno.
- Wiesz chyba, że sam sobie zaprzeczasz? Właśnie zasugerowałeś, że możesz nas bezkarnie zamordować, stwierdziłeś, że tu nie ma świadków. Jesteś zwykłym bandziorem.
Evernal poczerwieniał, ale niektórzy z jego ludzi mieli niepewne miny, co tylko utwierdziło Attrebusa w podejrzeniach.
- Jedźcie - rzucił w końcu Evernal. - Zostawcie cukier.
Attrebus odetchnął z ulgą. Ale potem spojrzał na Lesspę.
- A co z nimi? - spytał.
- Mówiłem, żebyście jechali. Dziękujcie bogom, że uszliście z życiem.
- On ma rację, jedźmy już - pospieszył Sul.
Wtedy jednak Attrebus coś zauważył. Pozbył się nagle wszelkich wątpliwości i spojrzał śmiało w oczy żołnierza.
- Nie - powiedział.
- Nie? - powtórzył z niedowierzaniem kapitan.
- Wiesz, kim jestem? - zagrzmiał Attrebus. - Poznałem cię po akcencie z Nibenese, kapitanie Evernal. Pracujesz dla łajdaka, który włada teraz Rimmen, ale twoje ciało i dusza należą do Cesarstwa. - Wiesz, kim jestem? - położył nacisk na swoje ostatnie słowa.
Evernal otworzył szerzej oczy.
- Milordzie...
- Nie ten tytuł - warknął Attrebus. - Spróbuj jeszcze raz. Wydaje mi się, że mój wizerunek jest dobrze znany, nawet tutaj.
Kapitan przełknął z trudem.
- Książę - wykrztusił. - Twoja twarz jest trochę posiniaczona i...
- Doprawdy? - przerwał Attrebus. - Zapewne masz rację. Dlatego gotów jestem ci to wybaczyć. Ale tylko to. Nie życzę sobie, żebyś zatrzymywał i przesłuchiwał moją eskortę.
Evernal spojrzał na khajitów.
- Eskortę?
- To moja sprawa, kapitanie. Jutro opuścimy twoje terytorium i nie zobaczysz nas tutaj ponownie.
- To nie takie proste, wasza wysokość...
- Owszem. - Attrebus znów mu przerwał. - Rozejrzyj się dokoła. To nie sąd. Tu nie ma świadków.
Evernal westchnął i podszedł bliżej.
- Walczyłem dla twojego ojca, książę - powiedział. - I słyszałem wiele o tobie. Ale w Cyrodiil było ciężko o pracę.
- Więc w głębi duszy wiesz, co należy zrobić - odparł książę, nieco łagodniejszym tonem. - I znasz moją reputację. Jadę w ważnej misji i już jestem spóźniony. Naprawdę chcesz, by potem mówiono, że przeszkodziłeś księciu Attrebusowi Mede?
- Nie, książę. - Evernal westchnął. - Nie chcę.
Attrebus poklepał go po ramieniu.
- Rozsądna decyzja - rzekł.
Evernal ukłonił się, a potem machnął ręką na swoich ludzi. Chwilę później Sul i Attrebus zostali sami z khajitami.
- To było dosyć ryzykowne - stwierdził Sul. - A gdyby postanowili cię porwać dla okupu?
Attrebus uśmiechnął się, choć nagle zrobiło mu się dziwnie słabo.
- Zauważyłem, że kapitan nosił odznakę osiemnastego legionu - odparł. - Pod peleryną, przypiętą razem z puklem włosów jakiejś dziewczyny. Wiedziałem, że nie tylko walczył dla mojego ojca, ale że nadal jest z tego dumny.
Sul spojrzał na niego łagodniejszym wzrokiem.
- Drżysz - zauważył.
Attrebus usiadł na ziemi.
- To prawda - powiedział, przeciągając dłonią przez włosy. - Nie zastanawiałem się nad tym. Wygłaszałem już tyle przemówień, ludzie wiwatowali i wykonywali moje rozkazy. Ale jeśli to wszystko było kłamstwem...
- Przemawiałeś jak książę - zapewnił Sul. - Byłeś pewny siebie, opanowany, władczy.
- Tak, ale gdybym trochę nad tym pomyślał...
- Dobrze, że tego nie zrobiłeś. Dla Evernala wszystkie opowieści o twoich wyczynach są prawdziwe. Odegrałeś właściwie swoją rolę i choć mogliśmy umrzeć, nadal żyjemy.
- Stań się tym, za kogo cię uważają - mruknął Attrebus.
Zobaczył, że idzie do nich Lesspa. Wstał z ziemi.
Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, po czym podrapała się po brodzie i wyciągnęła rękę, żeby podrapać i jego.
- Przywieźliście to - powiedziała. - Inni mogliby po prostu zabrać nasze pieniądze. A to, co zrobiłeś przed chwilą... Jesteśmy ci naprawdę wdzięczni.
- Chroniliście nas - odparł Attrebus. - Nie mogłem postąpić inaczej.
Skinęła głową.
- Twoje słowa brzmią jak muzyka. Naprawdę jesteś księciem?
- Tak.
Khajitowie składali już namioty.
- Będziemy gotowi za niecałą godzinę. Poczekajcie na nas, proszę.
- Mówiłaś, że wracacie na zachód. Ja udaję się na wschód.
- Zabraliby nasze dzieci i zabili starców - odparła Lesspa. - Całą resztę zamknęliby w mieście, aż zamienilibyśmy się w duchy żebrzące o skoomę. To nie była twoja sprawa. A jednak wstawiłeś się za nami i pomogłeś nam. To Sei'dar, coś bardzo ważnego dla khajitów. - Uśmiechnęła się. - Poza tym, jeśli przeżyjesz, będziesz cesarzem, prawda? Warto mieć kogoś takiego za przyjaciela.
*
Na wschód od Rimmen jałowa równina przechodziła w łagodne wzgórza porośnięte krzewami i karłowatymi dębami. W miarę jak teren się podnosił, ta niskopienna roślinność zamieniła się w prawdziwy las.
Wśród wzgórz aż roiło się od khajickich buntowników, stacjonujących w prymitywnych leśnych fortach. Ale wszyscy trzymali się z dala od grupy dowodzonej przez Lesspę.
W południe następnego dnia dotarli do Doliny Niben, dzięki czemu książę na powrót znalazł się w Cesarstwie. W porównaniu ze stepami Elsweyr powietrze było tu niezwykle wilgotne, zupełnie jakby wjeżdżali w chmurę. Gruba warstwa paproci i mchów tłumiła ich kroki, a gęstwina dębów, jesionów i cyprysów nie pozwalała słońcu dotrzeć do ziemi.
Lesspa i jej pobratymcy czuli się nieswojo w nowym otoczeniu.
Przed zachodem słońca dotarli do Zielonej Drogi i rozbili obóz.
- Co teraz? - spytał Sul.
Attrebus spojrzał na drogę. Zapadał zmrok. Żaby z rozciągających się poniżej mokradeł rechotały do srebrnej tarczy Massera, który wyszedł właśnie zza drzew. Wiatr kołysał gałęziami wierzb, nocne świerszcze przekrzykiwały się z samotną sową. Pośród liści paproci pobłyskiwały świetliki.
- Jeśli pojadę na północ, wrócę do domu - rzekł po chwili książę. - Może teraz ojciec mnie posłucha, da mi żołnierzy.
- Naprawdę tak uważasz?
- Nie. Zmieniło się tylko tyle, że straciłem wszystkich ludzi, których ojciec mi powierzył. Nadal będzie przekonany, że Umbriel nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. Wsadzi mnie do jakiegoś nieprzyzwoicie wygodnego więzienia, żeby mieć pewność, że znów mu nie ucieknę, przynajmniej dopóki nie spłodzę dziedzica.
- Więc co nam pozostaje? Mówiłeś, że Umbriel przesuwa się na północ, w stronę Morrowindu. Myślę, że leci do miasta Vivec, a właściwie do tego, co z niego pozostało. Jeśli tak jest w istocie, musimy być tam wcześniej niż Vuhon.
- Wspominałeś już o tym, ale niczego mi nie wyjaśniłeś.
Widział, jak Sul zaciska mocniej usta.
- Gdzie on teraz jest? - spytał elf. - Jak szybko się porusza?
- Nie potrafię odpowiedzieć precyzyjnie na żadne z tych pytań. Przesuwa się powoli, a przynajmniej tak było jeszcze niedawno. Potrzebował niemal całego dnia, żeby przelecieć z południowego wybrzeża Czarnych Mokradeł do Lilmoth, czyli pokonać jakieś dwadzieścia pięć kilometrów, jak twierdzi Annaïg.
- Więc w ciągu doby przesuwa się o pięćdziesiąt kilometrów, co daje nam zaledwie kilka dni.
- Żeby dotrzeć do Vivec? Przez góry Valus? Nie zrobimy tego nawet w dwadzieścia dni. Może pojechalibyśmy raczej do Leyawiin, wynajęli tam statek...
- To musiałby być latający statek. Trzeba wypłynąć na sam wierzchołek świata, a potem spłynąć z powrotem w dół, albo przybić gdzieś do brzegu i wędrować pustkowiem.
- No dobrze, wytłumacz mi więc, dlaczego musimy dotrzeć do Vivec przed Umbriel.
- Bo przypuszczam, że w Vivec jest pewna rzecz. Coś, czego potrzebuje władca Umbriel. Coś, czego się obawia.
- Wydaje się, że wiesz o Umbriel wszystko oprócz tego, gdzie je znaleźć. Powiedziałem ci to, więc może już czas, byś i ty podzielił się ze mną swoją wiedzą.
Sul parsknął.
- Widzę, że po tej historii z nadzorcami odzyskałeś nieco pewności siebie, ale nie pozwól, żeby ci to uderzyło do głowy. Nie jesteś moim księciem, chłopcze.
- Nigdy tak nie twierdziłem. Ale wyjawiłem ci wszystko, co wiem, więc oczekuję rewanżu.
Sul milczał dłuższą chwilę, zerkając na księcia płomiennymi oczami, w końcu jednak westchnął i podrapał się po brodzie.
- Nie wiem zbyt wiele o latającym mieście, ale przypuszczam, że włada nim człowiek, Vuhon. Zniknął w Otchłani czterdzieści trzy lata temu, a teraz powrócił.
- To człowiek, który zabił twoją kobietę.
Sul zesztywniał.
- Nie będziemy o niej rozmawiać - powiedział niskim, groźnym tonem. - W Vivec istniała kiedyś pewna instytucja, Ministerstwo Prawdy.
- Słyszałem o tym. - Attrebus pokiwał głową. - Uważano je za jeden z cudów świata. Księżyc z Otchłani unoszący się nad Dzielnicą Świątynną.
- Tak, utrzymywała go tam moc waszego boga, Viveca. Lecz Vivec odszedł albo został zniszczony, jego moc zaczęła słabnąć, a wraz z nią zaklęcia, które kontrolowały ruch ministerstwa.
- Co masz na myśli?
- Spadło z nieba, rozumiesz? Przesuwało się niewyobrażalnie wręcz szybko. Vivec zatrzymał je siłą swojej woli. Ale ta prędkość nadal tam była, wystarczyło ją tylko uwolnić. Rozumiesz teraz, o czym mówię?
- Chcesz powiedzieć, że w końcu by spadło, jak wszystko inne na świecie?
- Owszem, właśnie tego obawiali się najlepsi spośród nas. A jednym z tych najlepszych był Vuhon. Wraz z innymi zbudował ingenium, maszynę, która utrzymywała ministerstwo w powietrzu. Ale to wiązało się z... kosztami.
- Jakimi kosztami?
- Aby funkcjonować, ingenium potrzebowało dusz.
Attrebus się wzdrygnął, przeszyty zimnym dreszczem.
- Umbriel... Annaïg mówi, że Umbriel zabiera dusze żywych...
- Rozumiesz już teraz?
- Ale co się stało?
Sul milczał przez dłuższy czas, jakby postanowił zakończyć na tym opowieść, w końcu jednak westchnął i powiedział:
- Ingenium wybuchło. Wyrzuciło Vuhona w Otchłań. Wtedy ministerstwo spadło na miasto, a Wardenfell eksplodował.
- Czerwony Rok - powiedział cicho Attrebus. - On to spowodował?
- On był za to odpowiedzialny. On i inni. A teraz powrócił.
- Po co?
- Nie wiem, jakie ma plany względem Tamriel, na pewno jednak nie jest to nic dobrego - odparł Sul. - Myślę, że w tej chwili zależy mu przede wszystkim na zdobyciu pewnego miecza, starożytnej i groźnej broni, która jest jakoś powiązana z Umbriel i z samym Vuhonem.
- Przez wszystkie te lata polowałeś na Vuhona?
- Przez wiele lat starałem się jedynie przeżyć.
- Byłeś w Morrowindzie, kiedy to wszystko się wydarzyło?
Sul wydał z siebie jakiś paskudny dźwięk i Attrebus dopiero po chwili uświadomił sobie, że to miał być chichot.
- Byłem w ministerstwie - wyjaśnił elf. - Ja także zostałem wrzucony do Otchłani. Na czterdzieści osiem lat.
- Razem z Vuhonem?
Sul potarł czoło.
- Ingenium wykorzystało dusze, żeby utrzymać połączenie z Otchłanią, szczególnie z królestwem daedrycznego księcia Clavicusa Vile'a. Zakładam, że słyszałeś już o nim?
- Oczywiście. W pobliżu Cesarskiego Miasta jest jego świątynia. Podobno, jeśli się wypowie odpowiednie zaklęcie, można z nim zawrzeć pakt.
- To prawda - przyznał Sul. - Choć większość żałuje potem, że w ogóle wpadła na taki pomysł. Clavicus nie należy do najmilszych książąt Otchłani.
- A jednak pozwolił Vuhonowi czerpać energię ze swojego królestwa?
- Clavicus ma słabość do dusz - odparł elf. - Jeśli w ogóle zauważył jakąś szczelinę w powierzchni swojego królestwa, to zapewne bardziej cieszyło go to, co przez nią wpływało, niż uciekająca na zewnątrz energia. Niewykluczone, że Vuhon zawarł oficjalne przymierze z Clavicusem. Nie wiem. - Wskazał na powalony pień drzewa i usiadł na nim. Attrebus przysiadł obok.
- Kiedy wpadliśmy do Otchłani, ktoś już tam na nas czekał. Ale nie był to Clavicus. Miał postać człowieka i ciemne przerażające oczy, otwory za którymi ziała nicość. Trzymał miecz, a kiedy my leżeliśmy ledwie żywi, roześmiał się i wyrzucił go przez szczelinę, którą przybyliśmy. Próbowałem go złapać, ale było za późno.
- Czekał na was? Skąd wiedział, że się tam pojawicie?
- Nazywał się Umbra i podobnie jak Vuhon uwielbiał dusze. Ingenium zwabiło go do szczeliny, próbował ją nawet poszerzyć, ale bez powodzenia. Dowiedział się jednak, że pewnego dnia szczelina nieco się powiększy, więc czekał przy niej cierpliwie.
- Tylko po to, żeby wyrzucić przez nią miecz?
- Najwyraźniej. Umbra wziął nas do niewoli. Miał potężną moc, niemal tak wielką, jak książę daedryczny. Właściwie to naprawdę była moc daedrycznego księcia, bo udało mu się jakoś wykroić fragment samego Clavicusa.
- Wykroić fragment księcia?
- Nie mówię tu o fizycznej części, jak ręka czy noga - wyjaśnił Sul. - Daedry nie są istotami cielesnymi, takimi jak ja czy ty. Ale skutek był podobny. Clavicus został, w pewnym sensie, ranny. Ciężko. A Umbra zyskał dodatkową moc, choć wciąż nie był tak silny jak Clavicus. Nie dość silny, by uciec z królestwa, w którym uwięził go daedryczny książę.
- Uwięził go?
- Zmienił naturę „ścian” swojego królestwa. Sprawił, że stały się nieprzenikliwe dla Umbry i skradzionej przez niego mocy. Clavicusowi zależało na tym, by Umbra pod żadnym pozorem nie wydostał się na zewnątrz. Ta bariera była tak mocna, że nawet on sam nie mógł przeniknąć przez szczelinę. Ale miecz mógł.
- No właśnie, o co chodzi z tym mieczem? - dopytywał się Attrebus.
- Umbra twierdził, że niegdyś uwięziony był właśnie w tym mieczu. Obawiał się, że jeśli znów trafi on w ręce Clavicusa, daedra zamknie go tam ponownie.
- Od tego wszystkiego kręci mi się już w głowie - poskarżył się książę.
- Sam mnie prosiłeś, żebym ci o tym opowiedział - warknął Sul. - No dobrze, postaram się zamknąć całą resztę w kilku zdaniach. Clavicus Vile leczył rany i polował na Umbrę. Tymczasem Umbra wykorzystał skradzioną moc, żeby się ukryć w jednym z miast na obrzeżach królestwa Clavicusa. Nadal jednak nie mógł stamtąd uciec. Wtedy Vuhon obiecał, że jeśli Umbra daruje mu życie, zbuduje nowe ingenium, które pokona zapory postawione przez daedrycznego księcia. Umbra się zgodził i, jak sądzę, to właśnie zrobili.
- Zabrali ze sobą całe miasto?
Sul wzruszył ramionami.
- Tego już nie wiem. Nigdy nie miałem okazji przyjrzeć się miastu dokładnie. Vuhon nie przepadał za mną. Utrzymywał mnie przy życiu tylko po to, żeby mnie torturować. Po jakimś czasie zapomniał o moim istnieniu, a wtedy udało mi się uciec. Znałem parę zaklęć, a ponieważ bariera otaczająca królestwo Clavicusa nie mnie miała zatrzymać, zdołałem się stamtąd wymknąć i przedostać do innej części Otchłani.
- Więc to Umbra chce zdobyć miecz, a nie Vuhon?
- Być może obaj tego chcą. Może Vuhon zwrócił się przeciwko Umbrze i chce go uwięzić. Tak czy inaczej, nie możemy pozwolić, żeby miecz trafił w ich ręce.
Attrebus otworzył usta, ale Sul pokręcił energicznie głową.
- Dość. Na razie wiesz już wystarczająco dużo.
- Ale... to wszystko zrozumiałe, tylko że tak czy siak nie zdążymy dotrzeć tam przed nimi.
- Owszem, zdążymy - odparł Sul. - Mówiłem, znam pewien sposób. Będziemy w Vivec na czas, o ile przeżyjemy.
- Co masz na myśli?
- Pojedziemy na skróty. Przez Otchłań.
A potem Sul zostawił Attrebusa samego z szumem wierzb i odgłosami nocy.
4
- Idealnie - orzekł Toel, a tajemniczy uśmieszek, który błądził po jego ustach, zamienił się w szeroki, prawdziwy uśmiech. Zanurzył palec w misie wypełnionej lepką mgiełką i znów podniósł go do ust. Drugą dłonią delikatnie gładził Annaïg po karku. Dziewczyna zaczerwieniła się mimowolnie.
- Przywykłem już, że mogę oczekiwać od ciebie najwyższej jakości - powiedział. - Przyjdź do mnie po południu, omówimy twoje postępy.
Ukłonił się zdawkowo reszcie personelu i wyszedł.
Wciąż zawstydzona, Annaïg wpatrywała się jeszcze przez jakiś czas w swoje dzieło. Kiedy podniosła wzrok, pozostali kucharze byli już zajęci pracą. Wszyscy prócz Slyr.
- Kolejny wieczór z Toelem - powiedziała cicho. - Musi bardzo lubić te wasze rozmowy.
Annaïg odebrała to jako przytyk.
- Chyba nie wyobrażasz sobie, że robimy tam coś więcej.
- A skąd miałabym wiedzieć? - Slyr wzruszyła ramionami. - Nigdy nie zostałam zaproszona do jego kwatery. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, co tam można robić.
- Mówisz tak, jakbyś wyobrażała sobie bardzo dużo - odparowała Annaïg. - Ale jeśli masz na myśli coś nieprzyzwoitego, to muszę cię rozczarować. Nic takiego nie miało miejsca.
- Sam fakt, że cię tam gości, jest nieprzyzwoity - burknęła Slyr. - To nie wpływa najlepiej na morale pozostałych.
- Cóż, może powinnaś powiedzieć to lordowi Toelowi.
Slyr spuściła wzrok na proszek, który przesiewała właśnie przez sito.
- Przepraszam - powiedziała po chwili. - Wiesz, że się martwię.
- Nadal tu jesteś, prawda?
- Minęło dopiero kilka dni. - Slyr westchnęła. - Toel nawet się do mnie nie odzywa.
Annaïg parsknęła śmiechem.
- Teraz mówisz tak, jakby był twoim kochankiem.
Slyr ponownie podniosła na nią wzrok.
- Martwię się, to wszystko.
- Lepiej zajmij się pracą - poradziła Annaïg, wstając. - Ja muszę sprawdzić kadzie z winem korzennym.
*
Kuchnia Toela była zupełnie inna niż piekło zarządzane przez Qijne. Mieściło się tutaj tylko jedno palenisko i jeden piec - oba niezbyt duże. Miejsce pozostałych palenisk zajmowały stoły z polerowanego czerwonego granitu. Na niektórych stały mosiężne komory parowe, centryfugi i setki przyrządów alchemicznych, na innych przygotowywano jedynie surowe składniki. W kuchni Qijne wytwarzanie destylatów, naparów i zawiesin z dusz stanowiło tylko jeden z pomniejszych elementów pracy. Tutaj natomiast ponad połowa całej przestrzeni kuchennej poświęcona była wyłącznie coquinaria spiritualia. W pozostałej części zajmowano się tylko jedną rzeczą - karmieniem drzew.
Annaïg przypomniała sobie dziwny naszyjnik roślinności zwisający z krawędzi i skalnych ścian Umbriel. Nie wiedziała zbyt wiele o drzewach, nie zastanawiała się więc nigdy, jak udaje im się przeżyć w takich warunkach. Okazało się, że rośliny - podobnie jak zwierzęta i ludzie - potrzebują do życia czegoś więcej niż tylko wody i blasku słońca. Potrzebowały również swego rodzaju pokarmu, a kuchnia Toela zajmowała się wytwarzaniem tego właśnie pożywienia. Olbrzymie lewary wyciągały wodę i różnego rodzaju substancje z dna sumpu i przelewały je do kadzi, a potem do urządzeń wychwytujących materię przydatną drzewom. Reszta wracała do sumpu. Uzyskany w ten sposób pokarm zabezpieczano specjalnymi zaklęciami i pompowano do korzeni przez olbrzymi, ukryty pod krawędzią Umbriel pierścień. Toel chciał, żeby Annaïg poznała wszystkie procesy zachodzące w jego kuchni, więc każdego dnia dziewczyna pracowała co najmniej przez godzinę przy kadziach. Udawała też, że eksperymentuje z niektórymi substancjami i próbuje udoskonalić dotychczasowe formuły lub stworzyć całkiem nowe.
W rzeczywistości najważniejszy dla Annaïg był fakt, że kadzie znajdowały się na uboczu, z dala od reszty kuchni. I że miała tam dostęp do największego zbioru substancji i materiałów, jaki kiedykolwiek widziała.
Dimple, jej nowy hob, już na nią czekał. Tego dnia przyniósł jej cztery nowe substancje do badania. Żadna z nich nie pachniała właściwie, Annaïg odesłała więc hoba i zajęła się na powrót eksperymentami z winem drzewnym. Zastanawiała się, czy drzewa cokolwiek czują, czy odróżniają „smak” jednego wina od drugiego. Wlała do probówki odczynnik i obserwowała, jak zamknięty w niej płyn zmienia barwę na żółtą.
Po chwili zobaczyła Dimple'a, który wracał do niej z następnymi pojemnikami.
Pochłonięta pracą nie zwracała uwagi na to, co przyniósł. Dopiero gdy zrobiła sobie przerwę, przetarła oczy i spojrzała na szklane pojemniki.
Jeden ze słoików wypełniony był do połowy czarną cieczą. Zamrugała oczami i się zawahała. Nie chciała sobie robić zbyt wielkich nadziei, nie chciała po raz kolejny przeżyć rozczarowania.
Rozpoznała ją po zapachu.
- To jest to - szepnęła. - Mam wszystko, czego potrzebuję.
Ale czuła dziwną pustkę. Wiedziała bowiem, że to nie do końca prawda.
Nie miała kontaktu z Mere-Glimem i nie wiedziała, jak zniszczyć Umbriel. Nie miała też medalionu i nie mogła się skontaktować z Attrebusem.
Jeśli książę jeszcze żył. Kiedy rozmawiała z nim ostatnio, wydawał się dziwnie poruszony. Mówił też do niej w taki sposób, jakby mu na niej zależało, jakby ryzykował życiem tylko dla niej...
Odsunęła od siebie te myśli i przeczytała napis na słoiku.
„Ichor skrzydlatego zmierzchu”.
Tak, to brzmiało sensownie. Wstawiła pojemnik do swojej prywatnej szafki wraz z kilkoma innymi składnikami, których potrzebowała, oraz wieloma, które nie były jej do niczego potrzebne. Potem zakończyła pracę przy kadziach i wróciła do głównej części kuchni.
*
Slyr obserwowała, jak Annaïg wkłada kolejną suknię dostarczoną przez Dulga - prostą, z zielonego, cienkiego jak pajęczyna materiału. W dłoni trzymała opróżnioną już do połowy butelkę wina.
- Nie zapomnij o mnie - rzuciła, gdy Annaïg zbierała się już do wyjścia.
Jak zwykle spotkała się z nim na balkonie. Popijali czerwony napój, który, choć zimny, palił ją delikatnie w gardło.
- Lord Irrel przesłał wyrazy uznania - powiedział Toel.
- Więc smakowała mu twoja potrawa.
Toel skinął głową.
- To nie było zwykłe danie - zaznaczył. - Jestem artystą. Ogromnie wzbogaciłaś moją paletę, zwłaszcza dzięki tym niezwykłym dodatkom. Lord Irrel zwykle jest zadowolony z mojej pracy, ale ostatnio komplementuje mnie częściej i szczerzej.
- Cieszę się, że mogłam pomóc.
Czuła się nieco oszołomiona. Nieznany napój najwyraźniej już zaczął działać.
- Przy mnie osiągniesz prawdziwą wielkość - powiedział. - Ale prawdziwa wielkość wymaga czegoś więcej niż artyzmu. Musisz też mieć wizję i siłę, by zrobić to, co należy. Rozumiesz?
- Tak sądzę, szefie.
- Musisz się także nauczyć, jak dokonywać wyborów wolnych od wszelkiego rodzaju sentymentów.
Annaïg pociągnęła kolejny łyk napoju. Domyślała się już, dokąd zmierza ta rozmowa. I wcale jej się to nie podobało.
- Kiedy zabrałem cię od Qijne, oszczędziłem też Slyr. Ale odkąd pracuje w mojej kuchni, coraz częściej się zastanawiam, czy była to właściwa decyzja. Uważam, że powinna odejść.
- Gdyby nie ona, nigdy nie zwróciłbyś na mnie uwagi - odparła Annaïg. - Gdyby nie ona, nigdy nie nauczyłabym się tak wiele w tak krótkim czasie.
- Owszem, ale już dawno ją przerosłaś. A ona bardzo powoli uczy się mojej kuchni. Naprawdę myślisz, że warto ją tutaj zatrzymywać?
- Uratowała mi życie. Qijne by mnie zabiła.
- Wiem o tym. - Toel skinął głową. - W tamtej chwili była bardzo przydatna zarówno tobie, jak i mnie. Ale to już minęło.
- Błagam cię...
- Nie musisz mnie błagać. - Toel pokręcił głową. - Zostawiam tę decyzję tobie. Mogłabyś mieć inną asystentkę, Sarhę albo Loy, przy nich uczyłabyś się o wiele szybciej. I o wiele szybciej pięłabyś się w górę. Mogłabyś pracować razem ze mną, jako moja zastępczyni. Dopóki Slyr jest tutaj, będzie twoją jedyną pomocnicą. Ale jeśli poprosisz, żeby się jej pozbyć, zrobię to natychmiast.
- Pozwól jej zostać, proszę.
- Już mówiłem - nie krył rozczarowania - to twój wybór. Mam nadzieję, że rozważysz jeszcze tę decyzję bez zbędnych sentymentów. I że będziesz kimś wielkim.
- Postaram się - przytaknęła Annaïg. - Ale mam nadzieję, że dokonam tego, nie zdradzając przyjaciół.
- Czy tam, skąd pochodzisz, się to udaje?
- Nie wiem... Czasami tak.
Skinął głową i spojrzał jej prosto w oczy. Dostrzegła w jego wzroku coś, co wydawało się zarówno przerażające, jak i fascynujące. Znów poczuła jego dłoń na karku i dziwne mrowienie w brzuchu.
- Zostawiam ci też inną decyzję - mówił bardzo cicho i łagodnie. - Możesz ją podjąć każdego wieczora, kiedy tu jesteś.
Nie mogła wydobyć z siebie głosu, ani nawet zebrać myśli. Flirtowała kiedyś z chłopcami i całowała się z niektórymi. Zawsze jednak wydawało jej się to niezręczne i absurdalne, a już na pewno nigdy nie poddała się prawdziwej namiętności, o jakiej czytała w książkach.
Ale to nie był chłopiec tylko mężczyzna. Mężczyzna, który bardzo jej pragnął i który mógłby ją wziąć siłą, gdyby tylko zechciał.
Uświadomiła sobie nagle, że oddycha ciężko, jakby skończyła właśnie długi i męczący bieg.
- Ja... - zaczęła niepewnie. - Napiłabym się chętnie wody.
Uśmiechnął się, odchylił na oparcie i nakazał gestem, by przyniesiono wodę. Annaïg siedziała obok niego przez resztę wieczora. Czuła się pijana i głupiutka niczym mała dziewczynka. A Toel doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Potrafił przejrzeć wszystkie pozy i maski, za którymi się ukrywała.
Pod tym wszystkim słyszała jednak jeszcze inny, nikły, lecz niemilknący głos, który przypominał jej, że to zawsze powinien być jej wybór. Że nie powinna przyjmować seksu jako czyjegoś kaprysu, podarowanego w akcie łaskawości. Nie potrafiła zagłuszyć tego głosu, więc gdy kolacja dobiegła końca, wróciła do swojego pokoju, gdzie spała pijana Slyr.
5
Rankiem, po krótkiej przejażdżce, dotarli na wzgórze, z którego rozciągał się widok na Fort Nad Wodą, tętniące życiem miasto targowe, które podobnie jak Ione rozrosło się dopiero w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci. Gdy upadało stare Cesarstwo, miasteczko służyło jako wolny od jakichkolwiek wpływów port, chroniony zarówno przez skłócone ze sobą Bravil i Leyawiin, jak i przez pozostałości cesarskiej marynarki wojennej. Nawet wrogowie potrzebowali jakiegoś neutralnego gruntu, na którym mogli spokojnie handlować.
Teraz, po ponownym zjednoczeniu Cesarstwa, miasto nadal się rozrastało, przyciągając handlarzy i przedsiębiorców z różnych stron świata. Zwłaszcza z toczonego przestępczością Bravil.
- Nie rozumiem, dlaczego nie pojechaliśmy do Bravil - narzekał Attrebus. - Przynajmniej byłoby nam po drodze.
- Dotarliśmy tu szybciej - odparł Sul. - Odległość nie ma teraz takiego znaczenia jak czas. Jeśli znajdę tu rzeczy, których potrzebuję, będziemy mieli znacznie większe szanse.
- A jeśli tego nie dostaniesz?
- Akademia Szeptów ma tutaj swój oddział - stwierdził elf. - Rzeczy, o których mówię, nie należą do rzadkości.
- Przypuszczałem, że otwarcie przejścia do Otchłani wymaga czegoś naprawdę niezwykłego.
- Owszem - przyznał Sul. - Ale to już mam. - Poklepał się po głowie, a potem wskoczył na siodło.
Attrebus zaczął siodłać swojego konia.
- Co robisz? - spytał elf.
- Mówiłeś, że potrzebujesz sprzymierzeńców. Zobaczę, co się da zrobić.
Sul skrzywił się, jakby zjadł coś wyjątkowo paskudnego.
- Pozwól, że najpierw sam się tym zajmę. - Szarpnął cuglami i ruszył naprzód.
Attrebus obserwował go przez chwilę, a potem dokończył siodłanie konia.
- Ty też jedziesz do miasta? - spytała Lesspa.
Skinął głową.
- Tak. Jest tam cesarski garnizon, a ja znam dowódcę. Muszę powiadomić ojca, że żyję. Może nawet uda mi się zwerbować kilku dodatkowych ludzi.
- My ci nie wystarczamy, książę?
- Doceniam waszą pomoc, ale powinniście wiedzieć, na co się porywamy. Wysłuchajcie mnie najpierw i zastanówcie się. Jeśli zechcecie mi towarzyszyć, będę zachwycony, ale jeśli się rozmyślicie, zrozumiem.
- Zamieniam się w słuch - odparła Lesspa.
Opowiedział jej o Umbriel i o planach Sula. Kiedy skończył, przyglądała mu się przez chwilę, a potem skłoniła się lekko.
- Dziękuję - powiedziała, po czym odeszła do pobratymców.
Attrebus poprawił uprząż wierzchowca, a potem przemył twarz wodą ze strumienia i się ogolił. Kiedy skończył, zauważył, że khajici złożyli już jeden z namiotów.
Westchnął ciężko, choć poczuł też ulgę. Potrzebował ich, owszem, ale trudno mu było pogodzić się z myślą, że być może poprowadzi ich na śmierć.
Poweselał nieco, gdy wjechał do miasta i poczuł po raz pierwszy od chwili, gdy przekroczył granicę, że naprawdę wrócił do Cesarstwa. Że znów jest w swoim żywiole. Witały go sklepy ozdobione świeżo wymalowanymi szyldami i roześmiane dzieciaki bawiące się na ulicach. Uśmiechnięta dziewczyna, która wyciągała wodę ze studni w centrum miasta, pokazała mu drogę do cesarskiego garnizonu - kilku drewnianych baraków otaczających starszy budynek z ciemnego kamienia. Przed drzwiami stał wartownik w cesarskim mundurze.
- Dzień dobry - powiedział, gdy książę podszedł bliżej.
- Dzień dobry - odparł Attrebus, wypatrując jakiejś reakcji ze strony żołnierza, ale ten albo naprawdę go nie rozpoznał, albo potrafił doskonale skrywać emocje. - Kto jest tu dowódcą?
- Kapitan Larsus - odrzekł strażnik.
- Florius Larsus? - upewnił się Attrebus.
- Tak jest.
- Chciałbym się z nim zobaczyć.
- Dobrze. Kogo mam zapowiedzieć?
- Powiedz tylko, że przyszedł Treb.
Strażnik otworzył szerzej oczy, po czym odwrócił się i wszedł do budynku. Chwilę później w drzwiach pojawił się Florius. Wyglądał na zirytowanego, ale kiedy zobaczył Attrebusa, aż otworzył usta ze zdumienia.
- Na bogów! - Zachłysnął się. - Przecież ty nie żyjesz!
- Pozwolisz, że zachowam w tej kwestii własne zdanie - odparł Attrebus.
Larsus doskoczył do niego i poklepał go po ramieniu.
- Chodź do środka. Nie masz nawet pojęcia, ilu ludzi szuka cię po całym Cesarstwie.
Attrebus przeszedł za nim do skromnego, lecz przestronnego pokoju z biurkiem, kilkoma półkami i szafką, z której Larsus wyjął butelkę brandy i dwie szklanki.
- Skoro wszyscy uważają, że nie żyję, po co ojciec każe mnie szukać?
- On w to nie wierzy. Ale krążą plotki, że znaleziono twoje ciało.
- Niektóre plotki są lepsze od innych.
Larsus napełnił szklanki i podał jedną z nich Attrebusowi.
- Dobrze widzieć cię całego i zdrowego - stwierdził kapitan. - Ale nie trzymaj mnie w niepewności. Powiedz, co się stało.
- Moi towarzysze zostali zabici, a ja wzięty do niewoli. Wieźli mnie do Elsweyr, gdzie chcieli mnie sprzedać. Ale w końcu to oni zginęli. I tak trafiłem tutaj.
- To... Nie wiem, co powiedzieć. Jesteś sam?
- Tak - skłamał Attrebus.
- Cóż, wyglądasz całkiem nieźle. Jesteś może trochę poobijany, ale to nic wielkiego. Zaraz zorganizuję ci transport do stolicy, a jeszcze wcześniej wyślę posłańca, żeby przekazał twemu ojcu dobre wieści.
- Wyślij posłańca - zgodził się Attrebus. - Ale nie wrócę do Cesarskiego Miasta.
Larsus zmarszczył brwi. W tej samej chwili do pokoju wszedł mężczyzna o ziemistej, bretońskiej cerze i kręconych czarnych włosach. Attrebusowi wydawało się, że zna tego człowieka. Był pewien, że widział go na dworze, a przynajmniej w pałacu.
- Riente! - zawołał Larsus. - Zobacz, kto nas odwiedził!
Tamten przechylił głowę na bok, a potem ukłonił się nisko.
- Wasza wysokość - powiedział. - Cieszę się, że widzę cię całego i zdrowego. Słyszeliśmy różne smutne plotki.
- Właśnie rozmawiałem o tym z kapitanem Larsusem - odparł Attrebus.
- W takim razie nie będę przeszkadzał. Chciałem tylko zameldować, że problem w tawernie Małe Orsinium został już rozwiązany.
- Dziękuję, Riente.
- Kapitanie, wasza wysokość... - Żołnierz ukłonił się i zniknął za drzwiami.
Larsus zwrócił się ponownie do Attrebusa.
- Chwileczkę, Treb, o czym ty mówisz? Zgodnie z rozkazami mam jak najszybciej odstawić cię do Cesarskiego Miasta.
- Ja wydaję inne rozkazy.
- Nie możesz kwestionować władzy ojca. - Larsus przerwał i spuścił wzrok. - Polecono mi też, bym w razie konieczności zatrzymał cię siłą.
- Ale nie zrobisz tego.
Kapitan znów się zawahał.
- Zrobię.
Książę pochylił się ku niemu.
- Posłuchaj, Floriusie. Zawsze myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, choć ostatnie wydarzenia każą mi się nad tym zastanowić. Wiem, że do tej pory moje życie było czymś w rodzaju spektaklu. Być może i ty, jak wielu innych, udawałeś tylko, że mnie lubisz. Pamiętam jednak czasy, kiedy się poznaliśmy. Mieliśmy wtedy zaledwie po sześć lat. Czy ta komedia sięgała aż tak daleko?
Larsus poczerwieniał.
- Nie - odparł. - Byliśmy przyjaciółmi, Treb. Nadal nimi jesteśmy. Ale cesarz...
- Nie mogę wrócić, jeszcze nie teraz. Muszę załatwić kilka spraw. I potrzebuję twojej pomocy.
Larsus westchnął ciężko.
- Jakich spraw?
Po raz drugi tego dnia Attrebus wyjawił komuś wszystko, co wiedział o Umbriel.
- Słyszałem o tym. - Larsus skinął głową. - Ale to niczego nie zmienia. Kiedy cesarz się dowie, że cię wypuściłem, zapłacę głową.
- Nie dopuszczę do tego.
- Niby jak, skoro będziesz w Morrowindzie? Jeśli w ogóle doczekasz tej chwili...
- Proszę, żebyś pojechał ze mną, Floriusie. Tym razem to prawdziwa wyprawa, nie zabawy, w których uczestniczyliśmy do tej pory. Muszę to zrobić i chciałbym, żebyś mi pomógł.
- Mamy to zrobić tylko we dwóch?
- Skłamałem. Jest ktoś jeszcze.
- Ja... Nawet jeśli uchronisz mnie przed więzieniem, to na pewno położy kres mojej karierze.
- Jeśli nam się uda, wszystko zostanie wybaczone. Ojciec nie mógłby ukarać zbawcy Cyrodiil; ludzie nigdy by na to nie przystali. Wiesz przecież, jak szybko rozchodzą się opowieści o moich wyczynach. Napiszę listy do moich biografów i niedługo bardowie zaczną śpiewać o tej wyprawie. - Książę przybrał natchnioną pozę i wyrecytował: - Wszyscy już opłakiwali księcia, lecz on się podniósł i ruszył na spotkanie wroga... - I przybierając normalny ton, Attrebus mówił dalej: - Ojciec będzie musiał się z tym pogodzić. I uznać, że postąpiłeś słusznie.
Florius zmrużył oczy, jakby słowa Attrebusa zawisły w powietrzu, gdzie mógł przyjrzeć im się uważniej. W końcu skinął głową.
- Dobrze - powiedział i sięgnął do papierów leżących na biurku. - Napisz te listy i zostaw je w Rozdziawionej Żabie, to gospoda przy głównym rynku. Wyślę do stolicy posłańca, który poinformuje cesarza o twoim przybyciu i mojej rezygnacji. Spotkamy się w Żabie, za jakieś trzy godziny.
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Floriusie.
- Jestem głupcem - mruknął kapitan.
- Ale teraz jesteś już moim głupcem.
- Idź. Do zobaczenia za trzy godziny.
*
W Rozdziawionej Żabie było niemal całkiem pusto, gdy Attrebus wszedł do środka. Usiadł przy najgładszym stole, jaki udało mu się znaleźć, choć i ten poznaczony był rysami, nacięciami i wydrapanymi mozolnie napisami. Sala była zaskakująco słoneczna jak na gospodę, wypełniona miłą wonią piwa i mięsiwa. Książę zamówił piwo, napisał kilka identycznych w treści listów do biografów i zostawił je u gospodyni, kobiety-orka z dwoma wybitymi zębami. Ponieważ był już środek dnia, zjadł miskę gulaszu z baraniny, wypił jeszcze dwa piwa i rozsiadł się wygodnie, najedzony i wypoczęty. Zastanawiał się, jak radzi sobie Sul.
Kilku gości, którzy przyszli do gospody na obiad, opróżniło misy i wyszło, a w sali został tylko książę i gospodyni. Po chwili drzwi gospody otworzyły się ponownie. Attrebus podniósł wzrok, myśląc, że być może Florius przyszedł trochę wcześniej. Zobaczył jednak kilka osób. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ich twarze wydają mu się dziwne, później jednak uświadomił sobie, że wszyscy noszą maski. I że trzymają w dłoniach obnażone ostrza.
Zerwał się z miejsca i sięgnął po miecz, Błyskawicę. Gospodyni wydała dziwny, zdławiony okrzyk, zachwiała się i upadła za bar.
- Kim jesteście? - krzyknął Attrebus. - Pokażcie twarze.
Zamierzył się na najbliższego z napastników, wycofał się jednak natychmiast, gdy zobaczył, że pozostali zaczynają go okrążać.
Nagle drzwi się otworzyły, a mężczyzna stojący po lewej stronie księcia spojrzał w stronę wejścia. Attrebus pchnął Błyskawicą i ugodził napastnika między żebra. Ten zaklął paskudnie i poleciał do tyłu, trzymając się za zraniony bok. W tym samym momencie jeden z jego towarzyszy zamierzył się na Attrebusa. Książę przypadł do ziemi. Poczuł muśnięcie ostrza na czubku głowy.
Już chciał się podnieść, gdy coś dużego uderzyło w ostatniego z atakujących go mężczyzn. Trzech pozostałych walczyło o życie z Lesspą i jej kuzynami. Brat Lesspy, Sha'jal, rozprawiał się z zamachowcem leżącym u jego stóp.
Nim książę przyszedł mu z pomocą, walka dobiegła końca.
Attrebus podbiegł do baru. Gospodyni leżała martwa, z nożem wbitym w prawe oko.
- Nic ci nie jest? - spytała Lesspa.
- Nic, dzięki wam - odparł. - Myślałem, że postanowiliście odejść.
- Nie. Odesłaliśmy dzieci i starców z kilkoma wojownikami, ale reszta została z tobą. Pilnowaliśmy cię. Ci zamaskowani mężczyźni od razu wydali nam się podejrzani.
- Zdejmijcie im maski - polecił Attrebus, pochylając się nad najbliższym trupem.
Czterej spośród napastników byli mu zupełnie obcy, piątym okazał się Riente - żołnierz, którego książę widział u Floriusa.
- Florius! - syknął.
Pobiegł do garnizonu, nie zastanawiając się nawet, czy koty mu towarzyszą, czy został sam. Otworzył drzwi gabinetu Floriusa z obnażonym mieczem w dłoni.
Kapitan siedział na krześle, z głową opartą na stole. Nie było dużo krwi - zabito go ciosem w podstawę czaszki.
- Mówiłem ci, żebyś zaczekał - złościł się Sul. - Powinienem był cię związać przed wyjazdem.
- Miał z nami jechać - odparł Attrebus. - Namówiłem go do tego. Zabiłem go.
- Zabiłeś go w chwili, gdy cię rozpoznał. Był tam też martwy wartownik. Rozmawiałeś z nim?
- Tak - odparł słabo książę.
- Masakra twoich ludzi, a teraz to? Powinieneś zadać sobie pytanie, komu zależy na twojej śmierci.
Attrebus zamknął oczy i próbował zebrać myśli.
- Widziałem już kiedyś tego Riente. W Cesarskim Mieście. A z tego, co mówiła Radhasa, wynikało, że ktoś ją wynajął. Zakładałem, że to jacyś bandyci, ale... Nie wiem, kto chciałby mnie zamordować.
- To nie jest byle kto - stwierdził Sul. - To ktoś ważny, z licznymi koneksjami. Nie mógł wiedzieć, że przyjedziesz właśnie tu, przypuszczam więc, że zostawił swoich ludzi w Bravil, Leyawiin i w każdym innym miejscu, w którym mogłeś się pojawić.
- Jeden z książąt, może mój wuj. Albo ktoś, kto nie chce, żebym został cesarzem.
- Ale dlaczego teraz? Dlaczego nie rok temu, podczas snu lub z ręki jakiejś kobiety, którą wpuściłeś do sypialni? Dlaczego nie za rok?
- Myślisz, że to ma coś wspólnego z Umbriel?
- A cóżby innego? Spróbuj sobie przypomnieć, kto wiedział o twoich planach.
- Gulan. Ojciec. Annaïg. Hierem, minister mojego ojca. Ale nie spotykaliśmy się na osobności. Mogli to usłyszeć również inni.
Sul miał przez moment dziwną minę, jakby coś, co powiedział Attrebus, dało mu do myślenia, potem otrząsnął się.
- Cóż - mruknął. - W tej chwili to i tak nie ma znaczenia.
- Florius nie żyje. To ma znaczenie.
- W tej chwili, powiedziałem. Znalazłem rzeczy, których potrzebujemy. Kiedy oba księżyce będą już na niebie, pójdziemy do miejsca, gdzie nikt nie odważy się nas śledzić; tego możesz być pewien. Wrócę jeszcze do miasta, żeby sprzedać konie, bo i tak nie będziemy mogli zabrać ich ze sobą. Kupię też trochę zapasów na drogę. Tym razem nie ruszaj się stąd ani na krok. Wezmę kilka kotów do pomocy.
*
Sul wrócił kilka godzin przed zachodem słońca, po czym wszyscy razem ruszyli na północ, najpierw drogą, a potem na przełaj, wzdłuż rzeki. O zmierzchu dotarli do celu - ruin bramy Otchłani, podobnej do tej z Ione, choć całkiem osamotnionej. Stanęli na szklistej, wypalonej ziemi, a potem uklękli wszyscy w kręgu wokół Sula. Elf przechodził od jednego do drugiego i znaczył ich czoła czerwoną farbą, którą wybierał palcem z małego słoika. Na końcu uczynił podobny znak na swoim czole, zakręcił słoik i schował go do chlebaka.
- Weźcie tylko to, co konieczne - powiedział. - Będziemy podróżować z niewielkim bagażem. Kiedy już wyruszymy, trzymajcie się blisko mnie, najbliżej, jak to możliwe. Musimy się poruszać naprawdę szybko.
Attrebus założył plecak na ramiona i położył dłoń na rękojeści Błyskawicy. Potem odwrócił się do khajitów. Było ich w sumie ośmioro - cztery potężne wierzchowce i czwórka jeźdźców. Lesspa dosiadała Sha'jala, Taaj jechała z S'enjarem, M'kai z Ahapą, a J'lasha z M'qarem.
- Jesteście pewni, że chcecie to zrobić? - spytał Attrebus.
- Nasze lance są z tobą - odparła Lesspa.
- Tylko nasze lance - dodał M'kai. - Mam nadzieję, że wiesz, jak się nimi posługiwać.
Mówił z tak silnym akcentem i tak wielką powagą, że dopiero uśmiech Taaj uświadomił mu, że był to żart.
- Jesteśmy gotowi, książę - oznajmiła Lesspa.
- Dobrze. Ja też jestem gotowy - zwrócił się do elfa.
- Możemy zaczynać. - Podniósł wzrok na księżyce.
Sul skinął głową, a niebo rozpadło się nagle na kawałki.
6
Odkąd ostatnio odwiedził Fringe Gyre, krajobraz w dole znacząco się zmienił. Zniknęły gęste lasy, kręte rzeki i starorzecza, a ich miejsce zajęły popielate pustynie i poszarpane szczyty. To oznaczało, że opuścili w końcu Czarne Mokradła i znaleźli się nad Morrowindem.
Glim nigdy dotąd nie wyjeżdżał poza swój ojczysty kraj.
Teraz jednak nie miało to znaczenia. On sam był martwy dla Hist. Martwi byli również niemal wszyscy jego krewni i przyjaciele. Właściwie nie był na Czarnych Mokradłach odkąd wraz z Annaïg przyleciał na Umbriel. Przekroczenie granicy było tylko formalnością.
Oczywiście mógł skoczyć. Czemu nie? Jego ciało byłoby zbyt zmasakrowane, by dołączył do gromady żywych trupów, które widział teraz z góry, na otwartej przestrzeni.
Syknął cicho. Może później. Annaïg prawdopodobnie nie żyła, ale wolał upewnić się najpierw w tej kwestii, a dopiero potem podejmować drastyczne kroki.
Wszedł więc ponownie na drzewo i wrócił do miejsca, w którym spotkał Fhenę.
Zgodnie z daną mu obietnicą, pojawiła się niecałe pół godziny później, radośnie uśmiechnięta. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy wręczył jej torbę pełną krewetek orchidowych.
- Myślałam, że już nie wrócisz - powiedziała.
- Miałem drobne kłopoty - odparł.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Nikomu o tobie nie mówiłam. Przysięgam.
- Nie o to chodzi. - Pokręcił głową. - Coś mnie zatrzymało w drodze powrotnej. Spóźniłem się. Od tej pory muszę być nieco ostrożniejszy.
- Cóż, cieszę się, że jednak przyszedłeś. Wszyscy moi znajomi są tacy sami. Tylko ty jesteś inny. Dziwny.
- Ee... dzięki.
- To miał być komplement.
- W takim razie tak to właśnie potraktuję.
Przysiadła na jednej z cieńszych gałęzi i skrzyżowała nogi.
- Czy w miejscu, z którego pochodzisz, wszyscy są tacy dziwni jak ty? - spytała, wyjmując z torby krewetkę i odgryzając jej głowę.
- Cóż, miejsce, z którego pochodzę, już nie istnieje, za sprawą Umbriel. Przynajmniej to miejsce, w którym się wychowałem. Wszyscy, których tam znałem, prawdopodobnie nie żyją.
- Wiem. Przykro mi. Chciałam tylko zapytać...
- Wiem, o co chciałaś zapytać. Miejsce, z którego pochodzę, nazywało się Czarne Mokradła. Tam właśnie żyli członkowie mojego ludu. Ale były tam też inne istoty, tak jak i tutaj.
- Co masz na myśli, mówiąc „inne istoty”?
Słusznie, przypomniał sobie. Oni wszyscy są tylko robakami. Ich powierzchowność to jedynie pozór.
- Istnieje na przykład cała rasa ludzi, którzy są podobni do ciebie. Nazywamy ich elfami albo dunmerami. Niegdyś mieszkali w Morrowindzie, krainie, nad którą teraz przelatujemy. Większość z nich wyginęła.
- Więc już tu nie mieszkają?
- Kiedyś doszło tu do ogromnej eksplozji - wyjaśnił. - Erupcja wulkanu zniszczyła większość ich miast. Potem przyszli tu moi bracia, którzy zabili lub przepędzili pozostałych przy życiu elfów.
- Dlaczego? Żeby zabrać ich dusze?
- Nie, dlatego że... To długa historia. Elfowie od wieków polowali na takich jak my. Odpłaciliśmy im za to. Nieliczni, którzy pozostali przy życiu, rozproszyli się po całym świecie. Większość z nich żyje na Soulstheim, wyspie na dalekiej północy.
Fhena klasnęła w dłonie, uradowana.
- Nie rozumiem połowy z tego, co mówisz. Więcej niż połowy.
- I to cię cieszy?
- Tak, bo dzięki temu mam do ciebie pytania. Uwielbiam pytania. Na przykład, czym jest wulkan?
- To góra, z której wypływa ogień.
- Widzisz? Co to jest góra?
Rozmawiali tak jeszcze przez dłuższy czas, a Glim przekonał się, że właściwie sprawia mu to przyjemność, w końcu jednak uznał, że musi wracać i powiedział o tym Fhenie.
- Spotkamy się jeszcze? - spytała.
- Postaram się wrócić. - Zebrał się na odwagę i otworzył usta, żeby zadać to najważniejsze pytanie, ale Fhena go uprzedziła.
- Znalazłam twoją przyjaciółkę! - oświadczyła. - Powinnam była powiedzieć ci o tym na samym początku, ale bałam się, że wtedy od razu sobie pójdziesz i nie będziesz chciał ze mną rozmawiać.
- Wiesz, gdzie jest Annaïg? Ona żyje?
- Przykro mi... miałeś nadzieję, że nie żyje?
- Nie... ja... Gdzie ona jest?
- Nie wspominałam o tobie, kiedy o nią pytałam - zapewniła go. - Jest bardzo znana w kuchniach, szczególnie po masakrze.
- Po masakrze?
- Pracowała w jednej kuchni, na którą napadła inna kuchnia, żeby ją porwać. To chyba coś podobnego jak w twojej historii o napadzie na Morrowind. Teraz jest w znacznie wyższej kuchni.
- Wiesz w której?
Fhena zmarszczyła brwi, wytężając pamięć. Po chwili rozpromieniła się ponownie.
- W kuchni Toela - powiedziała.
- Wiesz, gdzie to jest?
Fhena posmutniała nagle.
- Nie. Znam tylko Fringe Gyre. Mogłabym spytać Kalmo, albo kogoś innego, kto dostarcza tam towary, ale wtedy być może chcieliby wiedzieć, dlaczego mnie to interesuje.
- W porządku - skinął głową. - Na razie nie pytaj. Nie chcę, żebyś miała przeze mnie kłopoty. Wystarczy mi pewność, że Annaïg żyje.
- Cieszę się, że mogłam ci pomóc.
- Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo mi pomogłaś - odparł Mere-Glim. Zawahał się, a potem dotknął pyskiem jej policzka. Drgnęła, zaskoczona.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytała.
- Nazywamy to pocałunkiem - odparł, zakłopotany.
- Ludzie i elfowie robią to, by wyrazić...
- Wiem, co to jest pocałunek - odparła. - Robimy to podczas współżycia. Ale nie w taki sposób. Chciałbyś ze mną współżyć?
- Nie - zaprzeczył Mere-Glim. - Nie. To był inny rodzaj pocałunku. Miał tylko wyrazić wdzięczność. Nie próbuję... Nie.
- Ciekawe, czy w ogóle moglibyśmy to zrobić - zastanawiała się głośno Fhena.
- Muszę już iść - powiedział Glim i oddalił się pośpiesznie.
*
Mere-Glim wybudził się z koszmarów wypełnionych bólem i ciemnością. Dopiero po chwili zrozumiał, że ktoś mu szepcze do ucha jego imię. Usiadł prosto i w bladym świetle dostrzegł twarz Werta.
- O co chodzi? - spytał.
- Chodź ze mną - poprosił cicho Wert. - Chcemy z tobą porozmawiać.
Glim chwiejnym krokiem ruszył za Wertem w głąb korytarza. Po chwili dotarli do miejsca, gdzie pachniało stęchlizną, jakby od dawna nikt tam nie wietrzył. Na środku pomieszczenia ustawiono kilka świetlnych różdżek, wokół których stało ośmiu robotników z sumpu.
- O co chodzi? - powtórzył pytanie Glim.
Wert odchrząknął.
- Sprzeciwiłeś się nadzorcy - powiedział.
- Byłem rozzłoszczony - odparł jaszczur. - I nie przywykłem, by ktoś traktował mnie w ten sposób.
- On nigdy nie czuł tego bólu - wtrącił jeden z robotników. - Założę się, że nie zrobiłby tego drugi raz.
- Tak? - spytał Wert.
- Co tak?
- Sprzeciwiłbyś mu się jeszcze raz?
- Nie wiem. Gdybym miał powód. To tylko ból.
- Mógł cię zabić. Nie zrobił tego tylko dlatego, że wciąż jesteś jedyny w swoim rodzaju i bardzo cenny. Ale to się wkrótce zmieni.
- Dlaczego zadajecie mi wszystkie te pytania? - warknął Glim. - Co was to obchodzi?
- Sam mnie kiedyś o to spytałeś - odrzekł Wert. - Dlaczego właściwie musimy wdychać opary? Nie rozumiałem cię wtedy. Trudno myśleć w ten sposób. Ale ty spędziłeś większość życia bez nadzorców. Przychodzą ci do głowy myśli, na które my sami byśmy nie wpadli.
- Nigdy nie przyszło wam do głowy, że moglibyście żyć lepiej?
- Nie. Ale teraz, kiedy już mi o tym powiedziałeś, trudno mi się pozbyć tej myśli.
- I podzieliłeś się nią z innymi.
- Tak.
- Więc czego ode mnie chcecie?
- Powiedzmy, że chcemy uwolnić się od oparów, tylko tego. Co musimy zrobić?
Glim omal nie parsknął śmiechem. Oto stanął twarzą w twarz z wymarzonym przez Annaïg ruchem oporu, choć w nieco dziwacznej postaci.
- Cóż... - zaczął powoli. - Nie zastanawiałem się nad tym. I nie jestem pewien, czy chcę się zastanawiać.
- Co masz na myśli?
- To nie w moim stylu - odrzekł Glim. - Nie interesuje mnie rewolucja.
- Ale to nie fair - wybuchnął Wert. - Gdyby nie ty, nie znaleźlibyśmy się w tej sytuacji.
- W jakiej? Chyba niczego jeszcze nie zrobiliście, prawda?
- Tej sytuacji - odparł Wert, stukając się w głowę.
- Posłuchaj... - zaczął Glim i umilkł. Właściwie mógł to wykorzystać. Gdyby uwierzyli, że pomaga im zorganizować coś w rodzaju powstania, być może posłużyłby się nimi do uwolnienia Annaïg.
Uświadomił sobie, że wszyscy patrzą na niego wyczekująco.
- Posłuchajcie - zaczął ponownie. - Bez sumpu nikt się nie urodzi. Stąd też pochodzi ponad połowa dostaw pożywienia, mogę się też założyć, że Fringe Gyre bierze stąd wodę, żeby wytworzyć pozostałą część jedzenia. A to my kontrolujemy sump.
- Ale nadzorcy mają nad nami władzę.
- Owszem. Ale nie mogą, albo nie chcą, robić tego, co my. A gdyby nagle coś zaczęło się psuć? Z jakichś tajemniczych przyczyn? Nie powiemy nikomu, że za tym stoimy, choć nadzorcy i tak nas pewnie ukarzą. Ale jeśli nadal będzie się działo coś niedobrego, jeśli woda nie będzie płynąć tam, gdzie powinna, jeśli krewetki orchidowe zaczną umierać, bo zapomnimy dosypać im karmy, wtedy może coś zrozumieją. Nie mogą zabić nas wszystkich, bo kto dopilnowałby wtedy, żeby narodzili się nowi robotnicy? A kiedy będą już na to gotowi, powiemy, że wszystko może wrócić do normy, jeśli tylko dadzą wam coś innego niż opary. Coś, co nie szkodzi wam tak bardzo.
Zobaczył, że wszyscy wpatrują się w niego szeroko otwartymi oczami, oniemiali ze zdumienia.
- To szaleństwo - powiedział w końcu jeden.
- Nie - wyszeptał Wert. - To genialny plan. Glim, kiedy zaczynamy?
- Spokojnie - odparł. - Na razie chcę, byście przygotowali mapy.
- Mapy?
- Plan wszystkich miejsc, do których dostarczamy jedzenie, nawozy, wodę, cokolwiek. Chcę wiedzieć, dokąd prowadzą lewary z dna urwiska i dlaczego. Czy którykolwiek z nich wiedzie bezpośrednio do ingenium?
- Ale co to właściwie jest mapa?
Glim westchnął przeciągle i zaczął tłumaczyć.
7
Attrebus wrzasnął mimowolnie, a khajici zaczęli wyć. Wszyscy czuli się tak, jakby spadali - nie tylko w dół, lecz we wszystkich kierunkach naraz. Księżyce znikły, a ich miejsce zajęła zasłona dymu i popiołu. Otoczył ich nagle dławiący żar, w powietrzu unosił się zapach siarki i rozpalonego żelaza. Stali na czarnej lawie, a przed nimi rozciągały się jeziora ognia.
- Trzymajcie się razem! - krzyknął Sul. Zrobił krok naprzód i znów wszyscy ulegli nieopisanemu doznaniu, znów znaleźli się w całkowitych ciemnościach - tym razem jednak nie towarzyszyła temu cisza, gdyż zewsząd dochodziły ich jakieś świergotliwe dźwięki i tupot setek nóg.
Stali w niekończącym się pałacu z kolorowego szkła.
Stali na lodowej równinie pod płonącym niebem.
Stali na brzegu czerwonej rzeki, a dokoła unosił się duszący zapach krwi.
Stali w najgęstszym lesie, jaki Attrebus kiedykolwiek widział.
Książę przygotował się do następnego przejścia, gdy nagle usłyszał głośne przekleństwa Sula.
- Co? - spytał, wystraszony. - Gdzie jesteśmy? Czy to nadal Otchłań?
- Tak - odparł elf. - Przerwano nam. Musiał wyczuć mój trop i zastawić pułapkę.
- O czym ty mówisz?
- To część szlaku, którym uciekłem z Otchłani - tłumaczył Sul. - Przygotowywałem go przez wiele lat. Zaczyna się w królestwie Azury i kończy w Morrowindzie. Wykorzystałem bramę Dagona i wszedłem do jego królestwa w miejscu, gdzie przecinał je mój szlak, więc właściwie zaczęliśmy w połowie drogi. Jeszcze kilka zakrętów i bylibyśmy na miejscu. Ale teraz...
Podrapał się po brodzie i spojrzał na liście nad głową.
- Mamy szczęście - mruknął. - Do zmroku zostało jeszcze trochę czasu. Może nam się uda.
- Co nam się uda? - spytał Attrebus.
- Przechytrzyć łowcę - wyjaśnił elf. - Ojca wilkołaków... Księcia Hircine'a.
W oddali zagrał róg myśliwski, potem następny.
- Poluje na nas daedryczny książę?
- Nazywamy go Głodnym Kotem - wtrąciła Lesspa, podekscytowana. - Wiedziałam, że warto się do was przyłączyć. Nie ma godniejszego przeciwnika niż książę Hircine.
- Być może - mruknął Attrebus. - Ale nie zamierzam tu umierać, bez względu na to, jak bardzo honorową śmiercią miałbym zginąć.
- Nigdzie nie jest powiedziane, że musi nas zabić - stwierdził z roztargnieniem Sul, spoglądając na ogromne drzewa. - Nie zrobił tego, kiedy mnie złapał ostatnio. Więził mnie tylko przez kilka lat.
- Jak mu uciekłeś?
- To bardzo długa historia. Poza tym nie dokonałem tego sam.
- Cóż, nie chcemy też, żeby nas tu przetrzymywał, prawda?
- Prawdopodobnie jednak nas zabije - zdecydował Sul, po czym podniósł rękę. - Tędy - oznajmił. - Przez inne drzwi trafimy z powrotem na szlak. Są w trochę trudniejszym miejscu, dlatego wolałem wybrać tę drogę, ale jakoś sobie poradzimy.
- A jeśli i tam zastawiono pułapkę?
- Hircine zawsze daje szansę przeciwnikowi - powiedziała Lesspa. - Taki już jest.
- Ona ma rację - zgodził się Sul. - To żadna zabawa, jeśli ofiara nie może uciec.
Rogi zagrały ponownie, ale tym razem dołączył do nich trzeci. Jego głos dochodził z kierunku, który wskazał właśnie Sul.
- Niedobrze - syknął Attrebus.
- To naganiacze Hircine'a, nie sam książę - wyjaśnił Sul. - Nie słyszeliśmy jeszcze jego rogu. Rozpoznasz go od razu, zapewniam cię. Jeśli uda nam się ich przechytrzyć, będziemy mieli szansę.
- Przegonimy ich - zapewniła Lesspa. - Usiądź za mną, książę Attrebusie. Sul, ty pojedziesz na S'enjaru, z Taaj.
Attrebus usiadł za plecami Lesspy. Wierzchowiec pozbawiony był siodła i jakiejkolwiek uprzęży, której mógłby się przytrzymać, objął więc kocicę w pasie.
Wielkie koty ruszyły naprzód sprężystym, lekkim krokiem. Poruszały się znacznie szybciej, niż Attrebus byłby w stanie biec. Lesspa trzymała w lewej ręce lancę, podobnie jak Taaj. Dwaj pozostali khajici uzbrojeni byli w małe, lecz groźnie wyglądające łuki.
Rogi zagrały ponownie, przy czym najgłośniej rozbrzmiewał ten, ku któremu właśnie zmierzali.
Ponieważ w lesie praktycznie nie było krzewów, a ogromne drzewa stały w dość dużej odległości od siebie, z daleka już widzieli wojownika Hircine'a, choć dopiero gdy zbliżyli się do niej niego na odległość trzydziestu metrów, mogli mu się przyjrzeć.
Sam jeździec wyglądał niczym potężny albinotyczny Nord o długich żylastych rękach. Jego obnażony tułów pokryty był niebieskimi tatuażami. Dosiadał największego niedźwiedzia, jakiego Attrebus kiedykolwiek widział. Obok biegły cztery inne, tylko odrobinę mniejsze.
- Niedźwiedzie. - Lesspa westchnęła. Wydawało się, że jest naprawdę szczęśliwa. Wykrzyknęła kilka komend w swoim ojczystym języku.
Łucznicy odwrócili się gwałtownie i zaczęli strzelać do zwierząt, a Sha'jal poderwał się do biegu tak szybkiego, że Attrebus omal nie spadł z jego grzbietu. Świat dookoła zamienił się w wielobarwną rozmazaną plamę. Tylko cel ich podróży pozostawał wyraźny i zbliżał się do nich z zatrważającą prędkością.
Sha'jal wydał z siebie ogłuszający ryk i skoczył na jednego z niedźwiedzi, wykorzystując go, żeby odbić się do jeszcze wyższego skoku. Attrebus poczuł się nagle lekki jak piórko, gdy poszybowali prosto na wytatuowanego jeźdźca. Albinos podniósł włócznię o ostrzu większym niż niektóre miecze. Zrobił to jednak zbyt wolno, by uderzyć wielkiego kota. Lanca Lesspy wbiła się w pierś jeźdźca, lecz siła uderzenia obróciła ich w miejscu. Dłonie Attrebusa ześliznęły się z talii kocicy. Runął ciężko na ziemię i uderzył w nią ramieniem. Przeszywający ból omal nie pozbawił go przytomności. Pamiętał jednak dobrze o niedźwiedziach i natychmiast zerwał się na równe nogi.
Miał szczęście, gdyż jeden z niedźwiedzi biegł prosto na niego. Książę wyciągnął Błyskawicę, machnął nią na oślep i odskoczył, gdy zwierzę rzuciło się na niego. Ostrze miecza odbiło się od czaszki niedźwiedzia, nie robiąc mu większej krzywdy, a niewielkie cięcie tylko rozsierdziło drapieżnika. Bestia stanęła na tylnych łapach, szykując się do ataku, dzięki czemu Attrebus mógł wbić miecz w jej brzuch. Niedźwiedź ryknął boleśnie i runął na niego całym ciężarem, wyrywając mu broń z ręki. Książę zakrył rękami głowę i próbował odtoczyć się w bok.
Udało mu się to tylko częściowo - zwierzę przygniotło dolną część jego ciała i sięgało pazurami do kolczugi. Attrebus starał się wydostać spod niedźwiedzia, dokonał tego jednak dopiero wtedy, gdy drapieżnik przewrócił się na bok, by polizać ranny brzuch. Dysząc ciężko, książę chwycił Błyskawicę i uderzył nią w szyję bestii.
Świat rozbłysnął na moment niebieskawym, oślepiającym blaskiem. Attrebus odwrócił się i zobaczył, jak inny niedźwiedź pada na ziemię, spowity dymem, a Sul przeskakuje nad jego ciałem i dołącza do bitwy. Biały olbrzym zniknął, a jego miejsce zajął potwór przypominający skrzyżowanie człowieka z niedźwiedziem, który dzielnie stawiał czoło wielkim kotom. Odrzucił dwa z nich na bok, lecz w tym samym momencie Sha'jal skoczył mu na plecy i zacisnął potężne zęby na jego karku. Inni khajici dobijali właśnie wierzchowca, zaś pozostałe niedźwiedzie leżały nieruchomo na ziemi.
Niedźwiedziołak ryknął i próbował strącić z siebie Sha'jala. Sul podszedł do niego swobodnym krokiem i rozciął go od krocza do mostka.
Koty rzuciły się na parujące wnętrzności potwora i dokończyły morderczego dzieła. Nim Attrebus zrobił dwadzieścia oddechów, wszyscy ponownie dosiedli wierzchowców i ruszyli naprzód, poganiani głosem rogów. Wydawało się, że jeden z naganiaczy jest tuż za nimi, drugi zaś zbliża się do nich z boku.
- Trzymaj się! - krzyknęła Lesspa. Nim Attrebus zdążył zapytać, co zamierza jego towarzyszka, popędzili jak szaleni w dół zbocza. Po chwili wypadli z lasu prosto na otwartą, rozświetloną przestrzeń. Nad trawiastą sawanną zachodziło czerwone słońce, które nadawało krwisty odcień rzece meandrującej przez równinę. Oczywiście znajdowali się w Otchłani, więc to naprawdę mogła być rzeka krwi. Na południu widać było stado jakichś wielkich zwierząt, ale nim książę zdołał przyjrzeć im się uważniej, skryły się za niewielkim wzniesieniem i zniknęły mu z oczu. Znajdowały się mniej więcej po tej samej stronie, co jeden z naganiaczy, który pędził w ich kierunku i dął w róg. Attrebus miał więc nadzieję, że olbrzymie zwierzęta przetną mu drogę i zatrzymają go choć na chwilę.
- Na takim terenie czujemy się lepiej, prawie jak u siebie - powiedziała Lesspa.
Dopiero wtedy Attrebus zauważył, że M'qar biegnie bez jeźdźca.
- Gdzie jest J'lasha? - spytał.
- Na ścieżce Khenarthi - odparła kocica.
- Przykro mi...
- Miał dobrą śmierć. Nie ma w tym nic smutnego.
Stado antylop o długich, kręconych rogach rozpierzchło się na ich widok.
Lesspa przykazała Sha'jalowi, żeby zwolnił i zeskoczyła na ziemię. Taaj i Sul zrobili to samo.
- Pozostali naganiacze już tu jadą - zauważył Attrebus.
- Koty są sprinterami, a nie długodystansowcami - wyjaśniła Lesspa. - Musimy trochę odetchnąć, jeśli znów mamy biec.
Szli równolegle do rzeki, która wyżłobiła sobie tutaj kanion o głębokości co najmniej trzydziestu metrów. Attrebus nie czuł się zbyt pewnie, mając z jednej strony głęboką przepaść, z drugiej zaś krwiożerczych wojowników, którzy zbliżali się do nich z każdą chwilą. Powiedział o tym Sulowi.
- Nieco dalej do rzeki wpada dopływ - odparł elf. - Kanion nie jest tam tak stromy, więc będziemy mogli zjechać na dół. Drzwi, których szukamy, znajdują się właśnie w tym kanionie, jakieś półtora kilometra stąd.
- Naprawdę myślisz, że nam się uda?
- Hircine pokaże się dopiero po zmroku. Poluje ze stadem wilkołaków. Teraz musimy jedynie unikać naganiaczy.
- Ziemia drży - zauważyła Lesspa.
Attrebus też to poczuł. Najpierw zastanawiał się, czy nie jest to jakaś właściwość gruntu. Słyszał, że królestwa Otchłani często są niestabilne. Potem jednak zobaczył obłok pyłu na południu i domyślił się prawdy - ziemia drżała pod tysiącami kopyt.
- Tego chyba też wolelibyśmy uniknąć - zauważył.
- To sprawka naganiacza - warknął Sul.
- Jedziemy! - krzyknęła Lesspa, a potem powtórzyła ten rozkaz w języku khajitów.
Olbrzymie koty znów poderwały się do biegu i pocwałowały wzdłuż krawędzi przepaści. Attrebus widział nadciągające z dala stado wielkich zwierząt, nie potrafił jednak powiedzieć o nich nic ponad to, że były brązowe.
- Tam, z przodu! - krzyknął Sul. - Widzicie? Tam zjedziemy w dół.
Attrebus widział to miejsce, ale wiedział też, że nie zdążą tam dotrzeć przed stadem. Minutę później rozpędzone zwierzęta były już na tyle blisko, że mógł przyjrzeć im się dokładniej - wyglądały na jakiś gatunek zdziczałego bydła, choć mierzyły prawie dwa metry w kłębie i miały potężne rogi o podobnej rozpiętości.
Choć wydawało się to nieprawdopodobne, koty jeszcze przyspieszyły tempa. Dopływ był coraz bliżej, Attrebus słyszał już jednak parskanie wielkich bestii. Lada chwila dopadnie ich żywa ściana...
Nagle kot dosiadany przez Sula wykonał dziwny skok za krawędź kanionu.
Potem także Sha'jal wzbił się w powietrze.
Attrebus ujrzał pod sobą przepaść. Wszystko działo się dziwnie powoli, jak we śnie. Lecieli niemal równolegle do urwiska, a Sha'jal wyciągał po coś łapę - sięgał do drzewa wyrastającego ze skały poniżej. Pochwycił je i zatoczył szeroki łuk, niczym olbrzymie wahadło, wracając do ściany kanionu. Attrebus poczuł, jak krew odpływa mu z głowy i na moment stracił świadomość.
Kiedy odzyskał przytomność, tkwił w niewielkiej niszy skalnej, przyciśnięty do ściany nad drzewem. W tej samej chwili pień zniknął mu z oczu, zasypany gradem wielkich bawołów, które spadały w przepaść zaledwie kilka metrów dalej. Rozejrzał się i stwierdził ze zdumieniem, że wszyscy khajici i Sul tkwią w skalnym zagłębieniu. Skalne odłamki spadały im na głowy, a Attrebus mógł tylko błagać los, by kamienny występ nie załamał się pod ciężarem pędzącego bydła.
Tymczasem z góry wciąż spadały kolejne zwierzęta, becząc żałośnie i wymachując nogami.
Lesspa zaczęła się śmiać, a pozostali khajici wkrótce do niej dołączyli. Attrebus też chichotał, choć sam nie wiedział dlaczego.
W końcu, gdy dogasały już ostatnie promienie słońca, grad zwierząt ustał.
- Szybko - rzucił Sul. - Myślę, że uda nam się zjechać na dół po tej stronie. Zostało nam mało czasu.
Sul miał rację. Ich kryjówka była częścią większego żlebu, niegdyś zapewne łożyska jakiegoś dopływu rzeki, dzięki czemu mogli zejść tą drogą na dno kanionu.
Rzeka zasypana była ciałami martwych i umierających zwierząt, śmierdziała ich krwią, uryną i kałem.
Po chwili dotarli do dopływu, o którym wspominał wcześniej Sul. Attrebus niewiele już widział w gęstniejących ciemnościach, wydawało się jednak, że khajici i Sul nie mają z tym żadnych problemów. Brzeg rzeki był stosunkowo płaski i piaszczysty. Wkrótce na niebie pojawił się księżyc, który oblał wszystko jasnym, srebrnym blaskiem.
W górze, całkiem blisko, zagrały dwa rogi.
Odpowiedział im trzeci, głosem tak nieprawdopodobnie głębokim i pierwotnym, że książę poczuł się nagle jak królik otoczony przez wilki. Śmiertelnie przerażony, poderwał się do szalonej, bezmyślnej ucieczki.
Coś go chwyciło. Odwrócił się i szarpnął gwałtownie, potem jednak uświadomił sobie, że to Sul.
- Spokojnie - powiedział elf. - Ocknij się.
- To Hircine - jęknął Attrebus. - Już po wszystkim.
- Jeszcze nie - odparł Sul. - Jeszcze nie.
Róg daedrycznego księcia zabrzmiał ponownie, tym razem towarzyszyło mu również wycie wilków.
- Trzymajmy się razem - przykazał Sul. - Kiedy już dotrzemy na miejsce, będziemy musieli się bardzo spieszyć.
Ciemne postacie przyglądały im się znad krawędzi kanionu, w dół niosły się przerażające, zwierzęce głosy. Wyglądało jednak na to, że naganiacze nie zamierzają ich już ścigać i że oddają ich w ręce swojego pana.
Biegli przed siebie, zdyszani, słaniający się ze zmęczenia. Sul krzyczał coś, ale jego głos nie mógł się wybić ponad wycie wilków. Attrebus obejrzał się i zobaczył w świetle księżyca sylwetkę olbrzymiego mężczyzny z rogami jelenia.
- Jest tutaj!
- My też! - odkrzyknął Sul. - Widzisz to zwężenie kanionu przed nami? Wystarczy, że tam dobiegniemy.
Pędzili co sił w nogach, wycie wilków było jednak coraz bliżej. Tak blisko, że książę niemal czuł już ich zęby na karku. Kanion zwężał się stopniowo, miał już tylko dwadzieścia metrów szerokości.
- Jeszcze pięćdziesiąt metrów! - krzyknął Sul.
- Za daleko - odparła Lesspa. Zatrzymała się i krzyknęła coś w języku khajitów. Wszyscy zwrócili się ku pogoni.
- Dogonimy was, kiedy ich zabijemy - powiedziała.
- Lesspa...
Sul złapał Attrebusa za ramię i pociągnął za sobą.
- Nie pluj na ich ofiarę - powiedział. - Będzie coś warta tylko wtedy, jeśli przeżyjemy.
Z tyłu rozległ się okrzyk bojowy Lesspy i bolesne wycie wilka.
Książę próbował skupić się na biegu, na utrzymaniu równego oddechu. Był przerażony. Chciał zostać z Lesspą, zatrzymać się.
Ale wiedział, że nie może tego zrobić.
Kanion wciąż się zwężał. Ściany dzieliła już tylko odległość trzech metrów. Biegli teraz w płytkiej wodzie. Z tyłu dochodził ich jakiś chlupot.
Attrebus zrobił kolejny krok i nagle zawisł w powietrzu - rzeka spadała w pustą, bezdenną przestrzeń.
8
Annaïg spuściła odrobinę czegoś, co niegdyś było duszą, po cienkim drucie przeciągniętym przez szklaną kulę wypełnioną zielonkawym gazem. Kropelki na drucie niemal natychmiast zamieniły się w paciorkowate kryształki. Poczekała, aż uformują się do końca, po czym ostrożnie rozdzieliła kulę na dwie części i wysunęła drut. Zakrzepłe krople osiadły na powierzchni szkła i wypełniły się opalizującym blaskiem.
- Gotowe - mruknęła. - Jeszcze czterdzieści osiem.
Gusta lorda Irrela były coraz bardziej niedorzeczne. Nie satysfakcjonował go żaden posiłek złożony z mniej niż trzydziestu dań, a najbezpieczniej było przygotować co najmniej pięćdziesiąt różnych potraw.
Niemal wszystko, co jadł, powstawało w wyniku przetwarzania skradzionych dusz. Początkowo Annaïg wzdragała się przed użyciem tego rodzaju produktów, wkrótce jednak przywykła do nich niczym rzeźnik do krwi - przestała skupiać się na tym, czego właściwie dotyka, a zajmowała się raczej tym, co może zrobić z takim materiałem. Czasami zastanawiała się, czy nie niszczy właśnie ostatniego fragmentu jakiejś osoby, ostatniej części tego, co czyniło z niej określoną, niepowtarzalną istotę. Toel zapewniał ją jednak, że to nie działa w ten sposób. Że energia docierająca do kuchni pochodzi z ingenium i jest już oczyszczona.
Po jakimś czasie Annaïg nabrała przekonania, że miałaby więcej skrupułów, ćwiartując ludzkie ciała, choć te były już jedynie kawałkami mięsa i kości, pozbawionymi jakichkolwiek uczuć.
Odwróciła się, gdy ktoś chrząknął cicho za jej plecami. Stała tam młoda kobieta z czerwoną skórą i rogami na głowie. Wydawała się nieco zakłopotana. Annaïg nie widziała jej nigdy wcześniej, rozpoznała jednak po kombinezonie, że dziewczyna pracuje w spiżarni.
- Wybacz, szefowo - powiedziała nieznajoma. - Nie chciałabym ci przeszkadzać, ale jest tutaj pewien skraw z przesyłką, którą chce ci przekazać do rąk własnych.
- Skraw?
- Tak nazywamy robotników pracujących w sumpie.
Annaïg zrobiło się nagle gorąco. Mere-Glim pracował w sumpie, a przynajmniej tak twierdziła Slyr.
- Dobrze. - Skinęła głową, starając się zachować obojętną minę. - Mogę zrobić sobie krótką przerwę. Zaprowadź mnie do tego człowieka.
Szła za czerwonoskórą kobietą przez spiżarnie, aż do doku rozładunkowego. Nie była tu nigdy wcześniej, rozglądała się więc dokoła z zaciekawieniem. Dok nie zrobił na niej szczególnego wrażenia. Była to zwykła komnata, od której odchodziło kilka tuneli. W ścianach widniały też dwa duże otwory. Annaïg dopiero po chwili zrozumiała, że to szyby, z których jeden prowadził w dół, a drugi w górę. W jednym z nich pojawiła się właśnie wielka skrzynia przesłana z wyższego poziomu. Siedziało na niej kilku robotników, którzy zeskoczyli teraz na ziemię i otworzyli jedną ze ścian paki.
W środku nie było jednak Glima, lecz jakiś brudny mężczyzna w przepasce biodrowej, który trzymał w rękach wielkie wiadro.
- To on, szefowo.
- Świetnie. Możesz odejść - odparła Annaïg.
Kobieta skłoniła się i wyszła z komnaty.
- No dobrze - mruknęła Annaïg. - Co to jest?
- Nic takiego, pani - wychrypiał mężczyzna. Wyglądał niezdrowo, miał chorobliwie żółtą skórę. - Powiedziano mi, że mogę oddać tę przesyłkę tylko tobie.
Zajrzała do wiaderka wypełnionego fosforobakami, analinami i małżami.
- To wszystko?
- Tak, pani.
- Dobrze, zabiorę to.
Wzięła od mężczyzny wiadro i wyszła z pokoju, targana sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony miała nadzieję, że przesyłka zawiera jakąś wiadomość od Mere-Glima, z drugiej zaś obawiała się, że to tylko kiepski żart.
Zatrzymała się w spiżarni i rozłożyła owoce morza do odpowiednich pojemników. Zaczęła już nabierać przekonania, że ktoś spłatał jej głupiego figla, gdy trafiła dłonią na gładki, dobrze jej znany przedmiot.
Medalion.
Zacisnęła na nim palce, oszołomiona i uradowana. Uświadomiła sobie, że to jedna z najwspanialszych chwil w jej krótkim życiu. Że odzyskała Glima. I amulet matki. I nadzieję - dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo poddała się zwątpieniu i rozpaczy. Pozbawiona kontaktu z Trebem, starała się w ogóle o nim nie myśleć, a tym samym nawet nie marzyła o ucieczce. Znalazła wszystkie składniki potrzebne do odtworzenia eliksiru latania i nawet nie próbowała ich połączyć.
Uzmysłowiła sobie nagle, że uśmiecha się szeroko. Odczekała chwilę, żeby pozbierać myśli i przybrać na powrót obojętny, znudzony wyraz twarzy. Schowała amulet do kieszeni i ruszyła z powrotem. Najpierw jednak przystanęła przy kadziach z winem drzewnym i, upewniwszy się, że jest sama, otworzyła medalion.
W środku leżał kawałek wyprawionej skóry lub pergaminu. Choć był wilgotny, zapisane na nim litery pozostały wyraźne. Napis sporządzony został w języku, który wymyślili z Glimem jeszcze jako dzieci.
„Znalazłem cię i znalazłem drogę do nieba. Wiem już znacznie więcej, niż na początku. Daj mi znać co, kiedy i gdzie. Możesz podać list któremuś ze skrawów”.
Schowała amulet do jednej z szuflad. Potem wrzuciła list Glima do witriolu i obserwowała, jak się rozpuszcza. W końcu wróciła na stanowisko pracy.
Doprawiała właśnie zupę dla lorda Irrela, gdy podeszła do niej Slyr.
- Mogłabyś tego spróbować? - poprosiła. - Eksperymentuję z sokiem z tych czarnych, mięsistych owoców. Zapomniałam już, jak je nazywasz.
- Jeżyny?
- O właśnie. To ciekawe. Na zewnątrz niemal czarne, a ich sok jest czerwony jak krew.
- Jasne. - Annaïg skinęła głową. Wzięła od Slyr łyżkę z kilkoma kroplami ciemnej cieczy i zlizała je ostrożnie. Rzeczywiście, przypominały sok z jeżyn, choć miały również posmak cytryny i terpentyny.
- Całkiem niezłe - stwierdziła. - Przynajmniej według standardów lorda. Myślę, że pasowałoby do jedwabnego makaronu.
- Pomyślałam o tym samym - odparła Slyr. - Dzięki za radę. - Przekrzywiła lekko głowę. - Szukałam cię już wcześniej. Nie było cię.
- Wyszłam do spiżarni, sprawdzić parę rzeczy.
- Ach, to wszystko wyjaśnia - rzekła Slyr, choć ton jej głosu wskazywał, że myśli zupełnie co innego.
Annaïg westchnęła ciężko, kiedy została już sama. Slyr z każdym dniem robiła się coraz bardziej zazdrosna, choć nauczyła się to całkiem nieźle ukrywać. Była przekonana, że Annaïg szuka tylko okazji, żeby spotkać się z Toelem. Dziewczyna miała ochotę powiedzieć jej o propozycjach i warunkach szefa, obawiała się jednak, że to mogłoby tylko pogorszyć sytuację.
Dokończyła zupę, po czym wróciła do pracy nad winem drzewnym - miała nadzieję, że przy okazji uda jej się wygospodarować wolną chwilę i zajrzeć do medalionu.
Doszła właśnie do kadzi, kiedy poczuła dziwne drapanie w gardle. W tym samym momencie jej głowa wypełniła się pulsującym bólem, a serce zaczęło bić dziwnym, nierównym rytmem.
- Slyr! - wydyszała, stawiając chwiejny krok. Miała wrażenie, że jej płuca się kurczą i zamierają. Zamknęła oczy, skupiła się na smaku i strukturze substancji, którą podała jej Slyr. Oparła się o szafkę i zaczęła w niej szukać odpowiednich składników. Pulsowanie w skroniach przybierało na sile, traciła czucie w rękach i nogach.
Zbudowała w głowie obraz trucizny i próbowała odgadnąć, co ją zneutralizuje, rozbije, unieszkodliwi, wszystko jednak działo się zbyt szybko. Opadła na stół, rozrzucając słoiki i rozbijając probówki. Poddała się instynktowi, pozwoliła, by kierował nią zapach, wypiła trochę tego, odrobinę tamtego...
Pulsowanie zamieniło się w ogłuszający łomot i Annaïg straciła przytomność.
*
Ocknęła się na balkonie Toela. Leżała na białej sofie, okryta prześcieradłem. Toel siedział kilka stóp dalej i przyglądał się jakiemuś zwojowi. Musiała wydać z siebie jęk albo odetchnęła głębiej, bo odwrócił się do niej i uśmiechnął.
- Dochodzisz do siebie - stwierdził. - Niewiele brakowało.
- Co się stało?
- Zostałaś otruta, oczywiście. Użyła amferoksyny. To trucizna, która działa ze sporym opóźnieniem, ale kiedy już zacznie, błyskawicznie uśmierca ofiarę. Brzmi znajomo?
Skinęła głową, uświadamiając sobie z konsternacją, że jest zupełnie naga.
- Powinnaś była umrzeć, ale nie umarłaś - kontynuował. - Udało ci się jakoś stworzyć substancję stabilizującą. To utrzymało cię przy życiu przez te pół godziny, które minęły do momentu, gdy ktoś cię odnalazł. Beze mnie, oczywiście, i tak byś umarła, ale to... niezwykłe.
- Nie wiedziałam, co robię - odparła.
- Na pewnym poziomie wiedziałaś - stwierdził z przekonaniem. Położył dłonie na kolanach. - No dobrze, jak ma zostać stracona?
- Slyr? - Annaïg poczuła ukłucie gniewu, graniczącego z nienawiścią. Co takiego jej zrobiła, żeby zasłużyć sobie na śmierć? Przecież starała się jej pomagać. Chroniła ją.
Jednak kara śmierci...
Musiał zobaczyć to w jej twarzy, bo westchnął, skrzyżował nogi i opadł na oparcie.
- Tylko nie to - pokręcił głową.
- Ona jest po prostu wystraszona - stwierdziła Annaïg.
- Raczej zazdrosna - sprostował Toel. - Zawistna.
- W gruncie rzeczy to to samo. Ona... Myślę, że nie tylko obawia się o swoją pozycję, ale pragnie także twoich... względów.
Toel się uśmiechnął.
- Kiedy już raz obdarzę kogoś swoimi względami, niełatwo mu o tym zapomnieć.
- Co masz na myśli?
Szef kuchni przewrócił oczami.
- Naprawdę jesteś taka naiwna? Nie wiesz jeszcze?
- Nie do końca rozumiem, o czym mówisz.
- Jak myślisz, skąd dowiedziałem się o tobie? Jak udało mi się z taką łatwością pokonać straże Qijne? Dlaczego Slyr z takim oddaniem starała się ocalić ci życie?
- Zdradziła Qijne?
- Dostrzegła szansę na awans. Podziwiam w niej to. Zaczynałem z pozycji niższej niż ona, a pragnienie rozwoju, pięcia się w górę, doprowadziło mnie aż tutaj. Slyr ma ambicję, ale nie ma talentu. Ty masz talent, ale nie masz ambicji.
Owszem, mam ambicję, pomyślała Annaïg. Marzę o tym, żeby zniszczyć was wszystkich.
Naprawdę tego chciała? Czy gdyby znalazła jakiś sposób na zniszczenie Umbriel, potrafiłaby się do tego zmusić? Skazać na śmierć wszystkie te istoty?
Pomyślała o Lilmoth i zrozumiała, że jest gotowa to zrobić.
Dlaczego więc nie chciała wydać Slyr na śmierć? Przecież tamta próbowała ją zamordować? Zdradziła swoich przyjaciół z kuchni Qijne? Z pewnością zasługiwała na karę.
Ale Annaïg nie mogła wypowiedzieć tych słów i dobrze o tym wiedziała. To było zbyt osobiste, zbyt bliskie.
- Daruj jej życie - powiedziała. - Proszę.
- Warunki się nie zmieniają - odparł. - Slyr nadal będzie twoją asystentką. Skąd wiesz, że nie spróbuje zrobić tego ponownie?
Bo mnie już tu nie będzie, pomyślała.
- Nie spróbuje - odparła głośno.
Toel syknął z irytacją.
- Naprawdę tego nie pojmujesz, co? Myślałem, że będziesz kiedyś wielka, może nawet większa ode mnie, ale nie potrafisz zrobić tego, co należy.
Podniósł rękę i jeden ze strażników wypchnął Slyr zza drzwi. Oczy kobiety były czerwone od płaczu.
- Co z tobą? - spytała Slyr. - W ogóle cię nie rozumiem.
- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami - odparła Annaïg.
- Byłyśmy - powiedziała Slyr. - Myślę, że byłyśmy.
- Cudownie - parsknął Toel. - Jestem wzruszony. A teraz posłuchajcie mnie obie. Annaïg brakuje może zapału, ale jest kimś wyjątkowym. To dzięki niej ta kuchnia wyróżnia się spośród innych, nie pozwolę więc, by stało jej się cokolwiek złego. Slyr, jeśli Annaïg poślizgnie się w kuchni i rozbije sobie głowę, ty umrzesz w najstraszliwszy sposób, jaki tylko mogę sobie wyobrazić, a słyszałaś już pewnie, do czego jestem zdolny. Choćby nawet przyszedł tu sam Umbriel i własnoręcznie ją zabił, ty również zginiesz i to w cierpieniach. Żyjesz tylko dotąd, dopóki ona oddycha. Rozumiesz?
Slyr skłoniła głowę.
- Rozumiem, szefie - wymamrotała.
- Doskonale. - Toel odwrócił się do służącego stojącego w rogu pokoju. - Kiedy Annaïg poczuje się już lepiej, przynieś jej ubrania i zaprowadź do jej pokoju.
- A co z tą? - spytał strażnik, wskazując głową na Slyr.
- Wykazała się inicjatywą - odrzekł Toel. - Chybioną, ale jednak. Oczyść ją i przyprowadź do mojej kwatery.
Slyr najpierw spojrzała na niego z niedowierzaniem, a potem uśmiechnęła się triumfalnie.
Niech ich wszystkich Molag Bal weźmie, pomyślała Annaïg. Wynoszę się z tej cholernej skały.
9
Annaïg wciąż była nieco osłabiona, nalegała jednak, by pozwolono jej spędzić noc w jej własnym pokoju, a służący Toela spełnili tę prośbę. Slyr nie wróciła - Annaïg była za to głęboko wdzięczna losowi.
Tej samej nocy napisała list do Glima, posługując się tym samym żargonem, którym argonianin pisał do niej. Treść notki była bardzo prosta.
„Cieszę się, że żyjesz. Mam to, czego potrzebujemy. Jestem gotowa. Kiedy i gdzie? Pozdrowienia”.
Nazajutrz, wciąż blada i osłabiona, wybrała się z samego rana do spiżarni. Odnalazła tam skrawa, tym razem była to kobieta.
- Co ciekawego przyniosłaś? - spytała.
- Falbaniaste tendofryle - wyrzęziła kobieta. - Mięso z zębca. Przyssawki z macek kurzojada...
Po jakimś czasie pracownicy spiżami przestali jej się przyglądać z zaciekawieniem i zajęli się swoją pracą. Doszli pewnie do wniosku, że skoro jeden z kucharzy chce wykonywać ich obowiązki, to powinni się z tego tylko cieszyć.
Kiedy Annaïg była pewna, że nikt im się nie przygląda, podała robotnicy list.
- Następnym razem chcę podobne, tylko perłowe - powiedziała. - Rozumiesz?
- Tak, pani - odparła kobieta.
- To dobrze. - Annaïg skinęła głową i wyszła z komnaty.
Wróciła do kuchni i zrobiła swoją część kolacji - lord Irrel jadał tylko jeden posiłek dziennie - po czym przeszła ponownie do kadzi z winem drzewnym. Nie wahając się ani chwili, przygotowała osiem fiolek eliksiru latania. Cztery schowała do kieszeni, a resztę do szafki. Poruszała się jak we śnie, oderwana od rzeczywistości, pozbawiona strachu, jakby nieudany zamach uczynił ją niezniszczalną.
Z pewnością stała się dzięki niemu mniej widoczna. Toel w ogóle z nią nie rozmawiał, a Slyr trzymała się od niej z daleka, choć od czasu do czasu zerkała w jej stronę z dziwnym wyrazem twarzy, który miał zapewne wyrażać pogardę.
Ale to nie miało znaczenia. Po prostu nie miało.
Tej nocy znów spała sama, a następnego ranka dostała odpowiedź od Glima.
„Dziś o północy. Spotkamy się w doku rozładunkowym”.
*
Stopy Attrebusa uderzyły o coś twardego, a nogi ugięły się pod nim w kolanach. Runął jak długi, prosto w kępę polnych kwiatów o paskudnym zapachu. Wraz z Sulem znalazł się na zboczu wzgórza porośniętego różnymi, wielobarwnymi kwiatami oraz dziwnymi, pokręconymi drzewami o koronach przypominających kapelusze grzybów.
Stali na poszarpanej skalnej wyspie, pośród wzburzonego morza, pod niebem wypełnionym w połowie przez jadeitowy księżyc.
Stali na wyspie z popiołu i kamienia, wciąż otoczeni wodą, choć ta wyglądała tak, jakby się gotowała. W powietrzu unosił się zapach twardych minerałów, a niebo było szare i posępne.
Sul wpatrywał się w ziemię i grzebał w niej czubkiem buta. Nie wyglądał na zaskoczonego.
- Znów utknęliśmy? - spytał Attrebus.
- Nie - wychrypiał elf. - Jesteśmy na miejscu. Witaj w Vivec. - Elf splunął w popiół.
- Myślałem, że nadal jesteśmy w Otchłani.
- A co, nie podoba ci się tutaj?
- Ja... - Książę rozejrzał się jeszcze raz.
Wyspa leżała pośrodku niemal idealnie okrągłej zatoki. Krawędź wyspy znajdowała się wyżej niż jej środek, prócz jednego miejsca, gdzie otwierała się na morze lub wielkie jezioro. Całość przypominała wulkaniczny krater, który widział kiedyś w Hammerfell.
Po lewej, za krawędzią wyspy, wznosiły się poszarpane góry.
- Nie widzisz, jakie to piękne miasto? - warknął Sul.
- Nie widzisz kanałów i gondolierów? - Wskazał palcem na zatokę. - Nie widzisz tych wielkich, imponujących budynków? A tutaj, właśnie tutaj, możesz podziwiać Ministerstwo Prawdy, rzecz cudowną i zadziwiającą.
Attrebus skłonił lekko głowę.
- Przepraszam, Sul. Nie chciałem cię obrazić. Przykro mi, że doszło do tego wszystkiego.
- Nie miałeś z tym nic wspólnego, więc nie musisz czuć się winny - odparł elf. - Są jednak tacy, którzy muszą za to zapłacić.
Jego głos wydawał się twardszy i posępniejszy niż zwykle.
- Mogłeś ostrzec mnie przed tym upadkiem, kiedy uciekaliśmy przed Hircine'em - powiedział Attrebus w nadziei, że nieco rozładuje w ten sposób atmosferę.
Ku jego zdumieniu zabieg okazał się skuteczny. Na ustach Sula pojawił się uśmiech.
- Mówiłem ci, że ta droga jest trochę trudniejsza - przypomniał elf.
- Jasne, tylko ociupinkę...
- Ale udało się nam.
- Szkoda, że Lesspa... - zaczął, a potem umilkł. Uświadomił sobie, że nie chce o tym rozmawiać. Nie tak dawno obejmował ją w pasie, czuł jej oddech, słyszał radosny okrzyk. Na myśl, że teraz leży martwa, rozszarpana przez dzikie bestie, wpatrzona w nicość...
- Gdyby nie ona, już byśmy nie żyli - stwierdził Sul. - Khajici nie zatrzymali ich na długo, ale to wystarczyło. Mogliśmy umrzeć z nimi, ale co by się wtedy stało z Umbriel, z Annaïg i z cesarstwem twojego ojca? Jesteś księciem, Attrebusie. Ludzie umierają dla książąt. Przywyknij do tego.
- To nie była nawet jej wojna.
- Ona uważała inaczej. Ty sprawiłeś, że w to uwierzyła.
- I dzięki temu mam się czuć lepiej?
Dobry nastrój Sula prysnął jak bańka mydlana.
- A kto tak mówi? Przywódca nie robi niczego po to, by „czuć się lepiej”. Robi to, co musi. I co powinien.
Ta reprymenda była dla Attrebusa niczym cios pięścią w brzuch. Na moment odebrała mu mowę. Po chwili ochłonął i skinął głową.
- Jak znajdziemy miecz? - spytał. Ogarnął gestem otaczający ich krajobraz. - Wszystko wygląda tu tak samo...
Sul mierzył go przez chwilę gniewnym spojrzeniem, a potem odwrócił wzrok.
- Byłem sługą księżnej Azury - powiedział. - W pewnym sensie nadal jej służę. Błąkałem się przez lata po Otchłani, aż udzieliła mi schronienia w swoim królestwie, gdzie powoli popadałem w obłęd. Jak na daedrę jest łagodna, szczególnie dla tych, których polubi. Wiedziała, że pragnę zemsty i zsyłała mi wizje, dzięki którym mogłem realizować swój cel. Robiłem dla niej różne rzeczy w innych królestwach. Rozwiązywałem w jej imieniu problemy, aż w końcu obiecała, że mnie wypuści i że będę mógł działać samodzielnie, korzystając z wiedzy, którą mi dała. Nie zrobiła tego. Postanowiła mnie zatrzymać, jako jedną ze swoich ulubionych zabawek.
- Więc uciekłeś od niej, tak jak uciekłeś z królestwa Clavicusa.
- Tak. Lecz choć nie mieszkam już w jej królestwie ani nie służę jej oficjalnie, nadal zsyła mi wizje. Czasami chce mi w ten sposób pomóc. Czasami tylko drażni się ze mną. Z pewnością jednak nie kocha naszego wroga, dlatego skłonny jestem jej zaufać.
- Pokazała ci, gdzie jest miecz?
- Tak.
Attrebus zmarszczył brwi.
- Byłeś tu już wcześniej, kiedy uciekłeś z Otchłani. Dlaczego nie zabrałeś wtedy miecza?
- Okolice kontrolują teraz argonianie, choć, oczywiście, nie mieszkają tutaj. Mają jednak jakieś zwyczaje czy obrzędy związane z kraterem, który teraz nazywa się Jadowitą Zatoką. Zjawiłem się tutaj właśnie podczas tego obrzędu, więc po ucieczce przez połowę Otchłani musiałem uciekać dalej. Argonianie nie dali łatwo za wygraną, zrezygnowali z pogoni dopiero gdzieś w górach Valus. Potem... Wolałem tu nie wracać. Niełatwo patrzeć mi na to wszystko.
- Rozumiem - pokiwał głową Attrebus.
- Nie, nie rozumiesz - odparł Sul. - Poczekaj tu. Muszę coś zrobić. Sam.
- No dobrze, ale nawet jeśli odnajdziesz miecz, jak przedostaniemy się przez tę wrzącą wodę?
- O to się nie martw - uspokoił go Sul. - Byłem tu już wcześniej, pamiętasz? Zajmij się czymś. Wypatruj Umbriel. Ja znajdę miecz.
*
Spoglądał na oddalającego się Sula, dopóki ten nie zniknął za skalnym występem. Potem spojrzał na południe, skąd mogło nadlecieć Umbriel, widział jednak tylko skłębione chmury. Przysiadł na kamieniu i sięgnął do plecaka, żeby poszukać czegoś do jedzenia.
Przeżuwał właśnie kawałek chleba, gdy Ku cicho zaświergotała. Wyjął mechaniczną strzałę i omal nie krzyknął z radości, gdy ujrzał twarz Annaïg. Wydawała się bledsza niż zwykle, a na jego widok otworzyła szerzej oczy i zaczęła płakać.
- Jesteś! - wychlipała.
- Tak - odparł Attrebus. - Jestem. Nic ci się nie stało?
- Nie płakałam aż do tej pory - powiedziała. - Nie płakałam od samego początku. Tłumiłam to w sobie. Ja... - Umilkła i zaczęła szlochać jeszcze głośniej.
Sięgnął ku niej, jakby chciał ją pocieszyć, ale potem uświadomił sobie, że nie może tego zrobić. Był to naprawdę rozdzierający widok, ale nie umiał zaradzić jej cierpieniu.
- Będzie dobrze - spróbował mimo to. - Wszystko się ułoży.
Skinęła głową, płakała jednak jeszcze długi czas, nim w końcu odzyskała panowanie nad sobą.
- Przepraszam - powiedziała, wciąż pochlipując.
- Nie przepraszaj - odparł. - Mogę sobie tylko wyobrażać, przez co przeszłaś.
- Próbowałam być dzielna - stwierdziła. - Dowiedzieć się wszystkiego, co mogłoby ci się przydać. Ale teraz muszę opuścić to miejsce. Myślałam, że doskonale sobie radzę, dopóki cię nie zobaczyłam. Myślałam, że już się nie boję. Ale to nieprawda.
- A któż by się nie bał? - uspokajał ją Treb. - Możesz stamtąd odejść? Możesz opuścić Umbriel?
- Odtworzyłam eliksir, który pozwala mi latać, skontaktowałam się też z Glimem, a on znalazł miejsce, z którego będziemy mogli odlecieć. Nie wytrzymam tu chyba aż do twojego przybycia. Wyruszamy jeszcze dziś.
- To się świetnie składa - zapewnił Attrebus. - Jestem w Morrowindzie. Przypuszczam, że lecicie prosto na nas.
- Jesteście na naszej trasie?
- Mój towarzysz tak uważa.
- Nie możecie tam zostać - ostrzegła Annaïg. - Mówiłam już, co wam grozi.
- Nie martw się o nas - odparł. - Odnajdę cię. Powiem ci, w którą stronę lecieć, dobrze?
Annaïg skinęła głową.
- Myślałem, że nie żyjesz - dodał książę. - Wiele razy próbowałem się z tobą skontaktować...
- Straciłam medalion - odparła. - Ale udało mi się go odzyskać.
- Więc dziś opuszczasz Umbriel?
- Taki jest plan - przytaknęła i otarła oczy.
- Jesteś sama?
- Chwilowo. W każdej chwili ktoś może tu wejść, a wtedy będę musiała schować medalion.
- Jasne, rozumiem. Ale dopóki możesz, opowiedz mi, co się z tobą działo.
Wsłuchiwał się w jej słodki melodyjny głos i uświadomił sobie, jak bardzo za nim tęsknił. Jak bardzo tęsknił za Annaïg.
*
Sul przeszedł na drugą stronę wyspy, starając się opanować, wściekłość utrudniała mu racjonalne myślenie. Rozciągająca się dokoła skalna pustynia powstała nie tylko w wyniku upadku ministerstwa, siła tego uderzenia wywołała erupcję wulkanu Vvardenfell, serca krainy o tej samej nazwie. Popiół, lawa i wzburzone fale dokonały dzieła zniszczenia, a gdy wszystko się już uspokoiło, nadeszli argonianie, żądni zemsty za tysiąclecia niewoli i prześladowań.
Oczywiście ci, którzy osiedlili się wówczas w południowym Morrowindzie zapewne gorzko teraz tego żałowali, wybijani sukcesywnie przez Umbriel.
Ale to nie było dla Sula żadnym pocieszeniem.
Spojrzał ponownie na ogromny krater. Z jaką prędkością leciało ministerstwo? Czy ona cokolwiek czuła? Czy Ilzheven wiedziała, kto ją zabił?
Odnaleźć miecz i zabić Vuhona. Wtedy wszystko się skończy.
Przypomniał sobie eksplozję ingenium. Najpierw zaczęło się rozrastać i deformować, a potem świat zamienił się w jeden wielki błysk. W następnej chwili znaleźli się wraz z Vuhonem zupełnie gdzie indziej, w Otchłani.
W wizjach Azura pokazywała mu ten moment wiele razy. Widział też Umbrę wyrzucającego miecz przez zamykającą się szczelinę. Potem scena się zmieniała - miecz leżał na popękanym kamieniu, przykryty kilkudziesięcioma centymetrami popiołu.
Wraz z Attrebusem odnalazł słaby punkt pozostawiony przez szczelinę, podobnie jak zrobił to sam kilka lat wcześniej. Nie było to łatwe, gdyż ingenium eksplodowało w tej samej chwili, gdy ministerstwo kończyło trwający od wieków upadek. Szczelina była więc wyjątkowo wąska i długa, przypominała kształtem szyb i rzeczywiście ukryta była w większości pod ziemią. Gdyby nie widział miecza na powierzchni, zakładałby raczej, że leży uwięziony w skale gdzieś pod jego stopami.
Nie znalazł go jednak tam, gdzie wskazywała wizja. Warstwa popiołu była za cienka, wydawało się też, że ktoś wykopał w niej dołek. Kiedy przybył tu po raz pierwszy, wpadając prosto między argonian, nie miał czasu, żeby przyjrzeć się temu lepiej, teraz jednak wystarczyła krótka chwila, żeby zrozumieć, że ktoś go uprzedził i zabrał miecz.
Niemal słyszał śmiech Azury, ta bowiem wiedziała dobrze, co musi zrobić w tej sytuacji.
*
Jego kochanka podniosła się z ziemi niczym słup pyłu, niczym trąba powietrzna na pustkowiu. Popiół wirował w miejscu, skupiał się powoli i gęstniał, aż odtworzył jej delikatne rysy i sylwetkę. Ale tylko jej oczy wypełnione były żywą barwą, przypominającą ostatnie promienie zachodzącego słońca.
- Ilzheven - wyszeptał, a jej oczy rozbłysły nieco jaśniej.
- Jestem tu - powiedziała. Był to tylko szept, powiew wiatru, rozpoznał jednak jej głos, jedyną muzykę, jaką pamiętał z dawnego życia. - Zawsze tu jestem. Jestem częścią tego. - Jej twarz złagodniała. - Poznaję cię, Ezhmaar - wyszeptała. - Co się z tobą stało, kochany?
- Czas nadal dla mnie mija - odparł, z trudem panując nad drżącym głosem. - Dotknął mnie wieloma doświadczeniami.
- To nie czas cię tak zranił - odparła. - Co ty sobie zrobiłeś, Ezhmaarze? - Sięgnęła do jego twarzy, a on poczuł jej dotyk. Delikatny, chłodny powiew.
- Czy on nadal tu jest? - spytała. - Dom, w którym uczyliśmy się siebie nawzajem? Bambusowy zagajnik, w którym szemrał zimny strumyk i śpiewały skowronki?
Sul przez moment nie mógł wydobyć głosu z zaciśniętego gardła.
- Nie widziałem go, odkąd ostatnio byliśmy tu razem - wykrztusił w końcu. Wiedział jednak, że nic nie mogło się tam ostać. Nie tak blisko wulkanu.
- Jest nadal tutaj - powiedziała, dotykając lekko jego piersi. - To miejsce. Moja miłość, nasza miłość.
Sul dotknął własnej piersi, milczał jednak. Obawiał się, że jeśli spróbuje odpowiedzieć, podda się słabości. A w tej chwili nie mógł sobie na to pozwolić.
- Mam mało czasu, Ilzheven - powiedział w końcu. - Muszę cię o coś spytać.
- Odpowiem, jeśli będę mogła.
- W popiele leżał miecz. Spadł po uderzeniu. Możesz mi powiedzieć, co się z nim stało?
Podniosła wzrok i zapatrzyła się w dal. Długo milczała, a Sul zaczął się już obawiać, że odejdzie, nie udzieliwszy mu żadnej odpowiedzi. W końcu jednak przemówiła.
- Deszcz odsłonił rękojeść. Znaleźli go elfowie przeszukujący to miejsce. Zabrali go ze sobą.
- Dokąd?
- Na północ, w stronę Morza Duchów. Ten, który go wziął, nosił sygnet z podobizną draugra.
Czuł, że zaczyna ją tracić. Ilzheven sięgnęła do niego ponownie, lecz jej palce zamieniły się w zwykły popiół, który wiatr porwał ze sobą.
- Zostaw to już - wyszeptała. - Nie krzywdź się więcej.
- Nie rozumiesz. - Pokręcił głową.
- Jestem częścią tego miejsca - odparła. - Wiem o wszystkim, co się tu wydarzyło i błagam cię w imię miłości, która nas łączyła, zostaw to.
- Nie mogę - powiedział. Wiatr porwał ze sobą jej twarz. Stal przez długi czas, walcząc ze wstydem i zbierając siły. Nie chciał, by Attrebus zobaczył go w takim stanie.
Cieszył się jednak, że choć przez chwilę słyszał jej głos. Właśnie za nim tęsknił najbardziej.
- Muszę kończyć - oznajmiła nagle Annaïg. - Ktoś tu idzie. Do zobaczenia.
- Uważaj na siebie - odparł. - Nie...
Ale dziewczyna już zniknęła. Jeszcze przez chwilę trzymał Ku w ręku, łudząc się nadzieją, że Annaïg się pomyliła i że za chwilę wrócą do przerwanej rozmowy.
Poddał się po kilku minutach i odłożył strzałę do torby. Potem spojrzał na południe, gdzie krater otwierał się na Morze Wewnętrzne.
Dojrzał coś, co wydało mu się dziwne, choć początkowo nie potrafił określić, co właściwie go dziwi. Potem uświadomił sobie, że widzi szczyt góry wystający z chmur.
A właściwie szczyt góry wystający spod chmur.
- O nie... - wyszeptał.
Do tej pory sądził, że dzięki opisom Annaïg wypatrzy Umbriel z daleka - gdzie jednak były lśniące nici i nurkujące ku ziemi larwy? Uświadomił sobie, że pojawiają się tylko, gdy na dole są jakieś żywe istoty. Tu zaś jedyną żywą istotą był on sam.
Wyczuł zapach gotującego się mięsa i spojrzał na wodę.
Z Jadowitej Zatoki wychodziły potwory.
*
Na północ, w stronę Morza Duchów, powtarzał w myślach Sul. To zapewne oznaczało Soulstheim. Mógł tam dotrzeć tylko zwykłym sposobem, lądem lub morzem. Nie znał żadnego wygodnego skrótu prowadzącego ku wyspom przez Otchłań. Zastanawiał się, czy całe Morze Wewnętrzne się gotuje.
Usłyszał krzyk Attrebusa.
Klnąc pod nosem, wyciągnął miecz i pobiegł do księcia. Omal się z nim nie zderzył, kiedy wbiegł na szczyt wzniesienia.
- Już tu jest! - krzyknął Attrebus. - To przeklęte miasto przyleciało.
Sul spojrzał w stronę wody, na stąpające ciężko potwory, które niegdyś były żywymi istotami. Gdyby nie ogony, nie byłby w stanie rozpoznać większości z nich.
- Wspominałeś, że możemy wydostać się stąd jakoś na skróty - przypomniał mu Attrebus.
- Tak, tą samą drogą, którą tu przyszliśmy - odparł Sul. - Musimy wrócić do miejsca, w którym wylądowaliśmy.
- Niedobrze... Znasz jakieś zaklęcie, które pozwoli nam pływać w gotującej się wodzie?
- Nie.
Sul widział, że książę jest przerażony, sam więc starał się zapanować nad strachem.
- Im dłużej czekamy, tym trudniej nam będzie stąd uciec - powiedział. Sięgnął do torby, nabrał czerwonej farby i oznaczył ich czoła. - Musimy przedostać się tam, gdzie wylądowaliśmy - powtórzył. - Tylko tyle. Postaraj się nie zginąć do tego czasu.
- Więc chodźmy. - Attrebus skinął głową.
10
Kiedy Colin usłyszał stukot butów o twardych podeszwach rzucił zaklęcie nocy i poczuł otaczające go cienie. Czuł, jak blask księżyca przenosi je przez marmury pałacu i dotyka wilgotnych, brudnych kamieni bruku; czuł, jak wsuwają się do jego oczu, ust i nozdrzy, aż sam staje się cieniem. Jak kładą się na kobiecie, która wyszła na dziedziniec z gabinetu ministra.
Ruszył za nią. Kryła się pod peleryną z kapturem, ale znał dobrze jej chód. Obserwował ją od wielu dni. Nie robił tego długo, bo musiał zajmować się innymi sprawami. Marall miał rację - natychmiast po spotkaniu z cesarzem odsunięto go od sprawy księcia.
Colin nie zamierzał jednak poddać się tak łatwo, choć sam nie wiedział, co nim właściwie kieruje.
Znalazł kobietę, z którą Gulan rozmawiał tuż przed wyjazdem z miasta, asystentkę ministra. Nazywała się Letine Arese, była drobną blondynką i miała około trzydziestu lat. Poznał jej zwyczaje, wiedział, jak się porusza, kiedy wychodzi wieczorami z ministerstwa, i gdzie udaje się potem.
Tego wieczora, zgodnie z jego oczekiwaniami, odstąpiła od utartego schematu. Opuściła ministerstwo o ósmej, a nie o szóstej. Poszła na północny-wschód, w stronę dzielnicy targowej, a nie do Spienionej Flaszki na drinka z siostrą i przyjaciółkami.
Przeciskała się przez tłumy przechodniów na ulicy. Colin zamienił się z cienia w nikogo - istniał, omijano go w razie potrzeby, nikt go jednak nie zauważał. Po jakimś czasie kobieta opuściła główną drogę i skręciła w nieco mniej ruchliwe ulice, a potem w całkiem wąskie zaułki, gdzie Colin znów stał się jedynie cieniem.
Zatrzymała się przed jakimiś drzwiami i zapukała. Drzwi uchyliły się lekko. Wymieniono kilka szeptów, po czym kobieta weszła do środka.
Colin przyjrzał się szybko budynkowi. Na parterze oczywiście nie było okien - nie w tej okolicy - powyżej wznosiły się jednak jeszcze dwa piętra, a na ostatnim z nich znajdowało się jedno okno. Colin nie widział w pobliżu żadnej drabiny ani rynny, po której mógłby się wspiąć. Sąsiedni budynek stał jednak tak blisko, że mógł - zapierając się o ściany obu domów niczym w kominie - wejść na wysokość drugiego piętra.
*
Ledwo Annaïg schowała medalion do szuflady, z korytarza wyszła Slyr. Kobieta rozejrzała się dokoła, zdumiona.
- Z kim rozmawiałaś? - spytała.
- Ze sobą - odparła Annaïg. - To pomaga mi myśleć.
- Rozumiem. - Slyr stała w milczeniu, zakłopotana.
- Chciałaś czegoś ode mnie?
- Nie zabijaj mnie - wyrzuciła nagle Slyr.
- O czym ty mówisz, na Xhutha? - parsknęła Annaïg. - Byłaś tam, słyszałaś, co powiedział Toel. Gdybym chciała twojej śmierci, już byś nie żyła.
- Wiem - zapłakała kobieta, załamując ręce. - Zupełnie tego nie rozumiem. Pomyślałam, że chcesz zabić mnie sama, kiedy najmniej będę się tego spodziewać. Na pewno potrafiłabyś wymyślić coś naprawdę okropnego i pomysłowego. Posłuchaj, wiem, że pewnie jesteś na mnie zła...
- Pewnie jestem na ciebie zła?! - wrzasnęła Annaïg.
- Próbowałaś mnie zabić!
- Tak, rozumiem, że to mogło cię wyprowadzić z równowagi. - Slyr skinęła głową. - Prawdę mówiąc, nie przypuszczałam, że będę musiała radzić sobie z... czymś takim.
- Tak. - Annaïg powoli skinęła głową. - Rozumiem. Nie przypuszczałaś, że przeżyję. A jednak żyję, a ponieważ ty nie masz ani krzty przyzwoitości, zakładasz, że nie ma jej także nikt inny.
W tym momencie wypełniający ją gniew zgęstniał i zamienił się w najgwałtowniejszą furię, jakiej kiedykolwiek doświadczyła. Poczuła nagle szarpnięcie w nadgarstku, a potem coś owinęło się wokół jej palca wskazującego i zesztywniało.
Nóż Qijne. Oczywiście, wystarczyło tylko, by naprawdę chciała kogoś zabić. A teraz mogła to zrobić, tylko dwa kroki...
- Proszę, nie żartuj sobie ze mnie - błagała Slyr. - Nie mogę nawet spać. Czuję się naprawdę okropnie.
Annaïg z najwyższym trudem trzymała nerwy na wodzy.
- O czym ty mówisz? - spytała. - Sypiasz przecież z Toelem.
Slyr zamrugała oczami.
- Współżyję z Toelem, to prawda - przyznała. - Ale nie wyobrażaj sobie, że pozwala mi leżeć w swoim łóżku przez całą noc! Spałam na korytarzu, bo nie wiedziałam, co znowu wymyślisz.
- Co znowu wymyślę? Przecież nic ci nie zrobiłam.
- Nie zatrułaś tendofryli dziś rano?
- Były zatrute?
- Cóż... - zawahała się. - Nie wiem. Ale słyszałam, że byłaś tam, zajmowałaś się nimi, a przecież nie robiłabyś tego dla przyjemności. Wiedziałaś też, że miałam przygotować wywar z tendo...
- Nie umarłaś, prawda?
- Oczywiście, że nie! Kazałam się tym zająć Chave.
- Niewiarygodne! - Annaïg pokręciła głową. - A Chave umarła?
- Jesteś dość sprytna, żeby przygotować coś, co działałoby tylko na mnie, wiem o tym. W naszym pokoju jest pełno moich włosów.
Annaïg przewróciła oczami.
- Nie zamierzam cię zabić, Slyr. Przynajmniej nie dzisiaj.
Potem jednak przypomniała sobie o zbliżającym się spotkaniu z Glimem i przesłała Slyr paskudny uśmiech.
- Ale zawsze jest jutro.
- Zrobię wszystko, co zechcesz - zapewniła Slyr. - O co tylko poprosisz.
- Doskonale. Więc idź stąd i nie odzywaj się do mnie więcej, chyba że w sprawach związanych z pracą.
Minęło co najmniej dwadzieścia minut od wyjścia Slyr, nim niewidzialny nóż powoli schował się w nadgarstku Annaïg.
Nocą w kuchni wcale nie było spokojnie. Pracowały tam hoby, które czyściły wszystkie sprzęty i paplały w nieznanym Annaïg języku. Od czasu do czasu zastanawiała się nad tym. Wszyscy, z którymi dotąd rozmawiała, twierdzili, że ludzie pochodzą z sumpu i do niego wracają. A co z hobami i skampami? Czy oni również byli „ludźmi” w takim samym sensie jak kucharze i zwykli robotnicy? A może byli niczym jedzenie z sumpu i Fringe Gyre - rośli i rozmnażali się w normalny sposób?
Czy Glim znał odpowiedź na te pytania. W końcu pracował w sumpie.
Hoby zerkały na nią z zaciekawieniem, gdy przechodziła przez kuchnię. Nie przejmowała się tym. Nie sądziła, żeby powiedziały cokolwiek swoim panom, a gdyby to nawet zrobiły, i tak byłoby już za późno.
Nim weszła do spiżarni, przystanęła na progu, odwróciła się i przez moment niemal widziała samą siebie, albo swojego ducha, osobę, którą mogłaby się stać, gdyby kierowała się radą Toela, a nie głosem serca. Duch wydawał się pewny siebie, energiczny, pełen sekretów.
Annaïg odwróciła się i zostawiła ten obraz za sobą, pozwalając, żeby rozpłynął się w powietrzu.
W doku rozładunkowym, w odróżnieniu od kuchni, było cicho i ciemno, a Annaïg nie zabrała ze sobą żadnej lampy. Stała w bezruchu i czekała, coraz bardziej niespokojna. A jeśli to była jakaś zasadzka, podstęp?
Potem jednak usłyszała, jak coś wilgotnego porusza się w ciemnościach.
- Glim?
- Nn!
Był przy niej, czuła jego zapach, słyszała znajomy, lekko charczący oddech. Jego wielkie, pokryte łuską ramiona przygarnęły ją i uściskały z całych sił.
- Zmoczysz mnie, ty wielki jaszczurze - powiedziała.
- Cóż, jeśli chcesz, żebym sobie poszedł...
Uderzyła go w ramię i odepchnęła od siebie.
- Na daedry i bóstwa, dobrze cię widzieć, Glim. Albo prawie widzieć. Myślałam już, że cię straciłam.
- Znalazłem ciało Qijne - mówił. - I innych z jej kuchni... - Zaniósł się dziwnym, nerwowym kaszlem, którego nie słyszała od czasów dzieciństwa.
- Nie przegadajmy naszej szansy - powiedziała, klepiąc go po ramieniu. - Będziemy mieli jeszcze mnóstwo czasu.
Glim parsknął lekceważąco.
- Nikt nie będzie próbował nas zatrzymać. Nikt nie wyobraża sobie, że można opuścić to miejsce.
- Toel na pewno by mnie zatrzymał, gdyby tylko wiedział - odparła. - Więc nie ociągajmy się.
Glim wprowadził ją do wielkiej windy transportowej i po chwili ruszyli w górę.
- Nigdy nie korzystałem z tego sposobu - mówił argonianin - ale przypuszczam, że jest znacznie prostszy niż droga, której używałem dotąd. Nie będziesz też musiała oddychać pod wodą.
- To miłe - odparła. - Choć jestem przygotowana i na taką ewentualność. - Poklepała się po kieszeniach.
- Naprawdę? - spytał dziwnym tonem.
- Co się stało?
- Nic. - Pokręcił głową. - Nic, co miałoby teraz znaczenie.
*
Dotarli do komnaty podobnej do tej, którą przed momentem opuścili. Glim znalazł schody prowadzące do Fringe Gyre. Na niebie lśniły oba księżyce, a ich blask odbijał się od chmur sięgających niemal krawędzi Umbriel. Pod stopami rozciągał się dywan roślinności, najbardziej fantastyczny las, jaki Annaïg mogła sobie wyobrazić. Za lasem widać było również wieże Umbriel, położone daleko, daleko w dole. Annaïg pomyślała, że nawet Toel jest teraz niżej niż ona. Jedna z wież wyrastała znacznie wyżej niż wszystkie pozostałe, niezwykła konstrukcja utkana ze szkła i pajęczyny. Kto w niej mieszkał? Kim był?
Wzięła głęboki oddech i się odwróciła. Teraz nie miało to znaczenia.
Podała Glimowi fiolkę.
- Wypij - poleciła. - Prowadzą cię twoje pragnienia, rozumiesz? Chcemy odlecieć stąd jak najdalej na zachód.
- Po prostu polecę za tobą - odrzekł.
Wzięła go za rękę.
- Zrobimy to razem.
Wypili eliksir, zeskoczyli z Umbriel i poszybowali nad opromienionymi blaskiem księżyca chmurami.
*
Sul zmarszczył brwi i wymamrotał coś pod nosem. Powietrze zafalowało i zaiskrzyło, po czym nagle między Attrebusem i elfem a armią umarłych pojawiła się przerażająca daedra z głową krokodyla. Zwróciła swe gadzie, pełne nienawiści oczy na Sula, ale ten wypowiedział jakiś rozkaz i potwór ruszył z impetem na wychodzących z morza napastników.
Sul szedł tuż za daedrą, a Attrebus dotrzymywał mu kroku. Książę uderzył mieczem w gnijące, ugotowane ciało argonianina - ostrze Błyskawicy trafiło w ramię, przecięło rozkładające się mięso niczym masło, zatrzymało na kości i ześliznęło w dół, by w końcu odrąbać rękę w łokciu. Trup nadal parł naprzód, jakby w ogóle nie zauważył straty. Attrebus o mało nie zwymiotował. Odciął argonianinowi głowę, co oczywiście także nie powstrzymało trupa. Następne uderzenie skierował więc w kolana.
Kolejny napastnik uzbrojony był w krótki miecz, którym próbował pchnąć księcia. Attrebus odciął mu rękę, a potem nogi, więc truposz również runął na ziemię.
Zdumiała go szybkość, z jaką poruszali się umarli. Wcześniej wyobrażał sobie, że będą powolni. Stanął obok Sula, po czym obaj zwrócili się plecami do potwora przywołanego przez elfa i przesuwali krok po kroku, odpierając jednocześnie ataki zmarłych. Wciąż przemieszczali się w stronę bramy między światami, ale robili to coraz wolniej. Napastników przybywało. Obaj wymachiwali mieczami niczym maczetami, torując sobie drogę w gąszczu kończyn przypominających gęstą roślinność dżungli. Tyle że ta roślinność z każdą chwilą gęstniała.
Treb zrozumiał, że przegrali, gdy jeden z trupów upadł i pochwycił go za nogi z ogromną siłą. Książę zamierzył się na niego mieczem, a wtedy inny napastnik doskoczył do niego i pochwycił go za rękę.
Runął prosto w gęstwinę odrażających, gnijących ciał. Zdążył tylko wydać z siebie jeden krótki okrzyk rozpaczy.
Przepraszam, Annaïg, pomyślał. Próbowałem.
Czekał, aż ostrze noża lub ostre kły pozbawią go życia, ale nic takiego się nie stało. Gdy martwi wojownicy unieruchomili już jego i Sula, postawili ich na nogi. Attrebus zaczął się na nowo szarpać, wkrótce jednak zrozumiał, że nie ma to większego sensu.
- Co oni robią? - spytał towarzysza.
Elf nie zdążył odpowiedzieć. Świat zawirował wokół nich w szalonym tempie, a Morrowind zniknął.
*
Okno było zamknięte na haczyk. Colin szybko jednak poradził sobie z tą przeszkodą i już po chwili stał w czyjejś sypialni, na szczęście pustej. Odszukał schody i ruszył w dół, aż usłyszał przytłumione głosy. Usiadł na stopniu, odegnał od siebie wszelkie niepokoje, skupił się i słuchał.
- ...by miał pojęcie? - mówiła Arese.
- Każdy, kto wie, że nie przekazałaś ostrzeżenia Gulana dotyczącego planów księcia - odpowiedział jej niski, męski głos.
- To dość wąski krąg ludzi - stwierdziła. - A co z tą kobietą, Radhasą?
- Nie miałem od niej żadnych wieści. Po masakrze miała się ukryć, bo jak wytłumaczyłaby fakt, że jako jedyna uszła z życiem? List nie jest podpisany.
- Dlaczego szantażysta miałby się podpisywać pod listem?
- Słusznie.
- Ale skoro to nie ona, zostajesz jedynie ty - ciągnęła Arese. - Albo ktoś inny z twojej organizacji.
- To niemożliwe.
- Od samego początku byłam przeciwna temu, żeby korzystać z usług twoich ludzi. - Parsknęła.
- Zadanie zostało wykonane.
- Zadanie nie zostało wykonane. Attrebus żyje, a ktoś powiązał mnie już z tą sprawą.
- Nie masz żadnego dowodu, że książę żyje - zaprotestował mężczyzna. - To tylko plotki.
- Nieprawda. Dziś rano z Fortu Nad Wodą przybył posłaniec z wieściami, że książę się u nich zatrzymał. Poszedł z tym prosto do cesarza. Trzymają to w tajemnicy, ale wysłano tam już wojsko.
To nowość, pomyślał Colin. Sam napisał list od „szantażysty”, żeby wyciągnąć Arese z ukrycia, nie wiedział jednak nic o przybyciu posłańca.
- Cóż, w takim razie trzeba zakończyć tę sprawę. - Mężczyzna westchnął. - Zajmę się tym, bez dodatkowej opłaty.
- To nie wystarczy. Nie teraz.
Tamten parsknął śmiechem.
- Nie wygłupiajmy się - powiedział. - Jeśli nie chcesz, żebym to robił, nie będę się narzucał, ale nie dostaniesz z powrotem pieniędzy. Nie zapominaj, kim jestem.
- Zwykłym bandziorem. Nikim więcej.
- Uwielbiam takich jak ty - warknął. - Płacisz mi za zamordowanie kogoś, żebyś mogła udawać, że masz czyste ręce i uważać się za kogoś lepszego ode mnie. Powiem ci coś. Jesteś gorsza, nie masz odwagi zająć się tym osobiście.
- Na twoim miejscu nie mówiłabym tego - odparła lodowatym tonem.
- Nie będziesz mi grozić.
Colin usłyszał trzask otwieranych drzwi i wyobraził sobie osiłków wpadających do pokoju. Potem jednak usłyszał coś innego, jakby przeciągły zgrzyt, któremu towarzyszył gwałtowny podmuch powietrza i brzęk tłuczonego szkła. Czuł, jak włosy podnoszą mu się na karku.
Nagle rozległ się dźwięk, którego ludzkie uszy nie powinny słyszeć, a ludzki umysł nie jest w stanie zinterpretować - pierwotny, drapieżny głos, przy którym ryk lwa lub wycie wilka brzmią jak kwilenie niemowlaka. Klatka schodowa wypełniła się żółtym blaskiem, a potem ponownie okryła ją ciemność.
Dom wypełnił się krzykiem, ludzkim wrzaskiem pełnym niewyobrażalnego strachu. Colin zaczął drżeć na całym ciele. Wciąż się trząsł, kiedy ostatni krzyk nagle ucichł. Wyczuł jakąś potężną siłę, która poruszała się po domu. Przeszukiwała go.
*
Kiedy ponownie zapłonęło światło, Attrebus pomyślał, że leci przez roziskrzone niebo. Po chwili zrozumiał, że choć rzeczywiście znajduje się w powietrzu, to nie spada, lecz unosi się w miejscu. Roziskrzony blask odbijał się w szkle - albo czymś, co przypominało szkło - które otaczało go ze wszystkich stron. Właściwie to ono podtrzymywało go w tak dziwny sposób, że dopiero po chwili udało mu się objąć to umysłem.
Jakieś trzynaście metrów niżej znajdowała się sieć, która mogła mieć nawet siedemdziesiąt metrów średnicy. Przypominała do złudzenia pajęczynę, rozpiętą między trzema metalicznymi wieżami, kamienną iglicą i czwartą, nieco grubszą wieżą wykonaną z czegoś, co wyglądało na porcelanę. Pod siecią znajdowało się długie, strome zbocze prowadzące do stożkowatego zagłębienia wypełnionego szmaragdową wodą i otoczonego dziwnymi budynkami. Sama sieć zbudowana była ze szklistych rurek grubości ramienia.
Co kilka stóp z każdej rurki wyrastała nowa, która niby winorośl pięła się ku niebu. Te pionowe rurki z kolei rozgałęziały się na mniejsze i węższe odnogi, tak że całość przypominała grupę olbrzymich, dziwnych i przezroczystych stworzeń morskich. Wrażenie to pogłębiał jeszcze fakt, że większość z nich kołysała się lekko, jakby obmywała je woda.
Attrebus znajdował się jakieś trzy metry nad wierzchołkiem tej krzaczastej struktury, gdzie rurki miały grubość dziecięcych palców. To właśnie one utrzymywały go w powietrzu. Obejmowały jego stopy, naciskały delikatnie, lecz nieustępliwie na jego tułów i ręce, a właściwie na każdą część ciała prócz twarzy.
Spróbował zrobić krok, przemieściły się wraz z nim, zmieniając ułożenie tak, by nie upadł. Blask słońca rozszczepiał się w nich niczym w pryzmatach, lecz mimo to widoczność we wszystkich kierunkach była doskonała. Książę zauważył Sula, który unosił się kilkadziesiąt centymetrów dalej, również zamknięty w uścisku szklanych rurek.
- Udało ci się! - wykrzyknął. Kryształowe pasma zadrżały, a jego głos rozbrzmiał niczym tysiące maleńkich dzwoneczków. - Uciekliśmy.
- Nie - odrzekł Sul, kręcąc głową. - Nie zbliżyłem się do drzwi na tyle, byśmy mogli uciec do Otchłani.
- Więc gdzie jesteśmy? - spytał Treb.
- W moim domu - odpowiedział jakiś głos.
Attrebus podniósł wzrok i zobaczył, że ktoś idzie w ich stronę, podtrzymywany przez przezroczyste włókna.
Wyglądał na elfa przeciętnej postury. Jego siwe włosy splecione były w długi warkocz. Miał na sobie luźną szatę w kolorze umbry i czarne pantofle.
- Zdumiewające - powiedział. - Sul. A ty jesteś, jak sądzę, księciem Attrebusem. Witajcie na Umbriel.
- Vuhon - warknął Sul.
Attrebus zauważył, że mężczyzna ma dziwne, niesamowite oczy - nie czerwone, jak wszystkie elfy, lecz mlecznobiałe i otoczone czernią.
- Kiedyś - odparł mężczyzna. - Kiedyś tak mnie nazywano. Możesz nadal używać tego imienia, jeśli wolisz.
Sul zawył, a Attrebus zobaczył, jak jego dłoń rozpala się błękitnym blaskiem, tym samym, który zabił Sharwę. Tym razem jednak morderczy płomień wsiąkł w szklane włókna i znikł. Attrebus pobiegł naprzód, podnosząc Błyskawicę do ciosu, lecz w tej samej chwili gęsta sieć zesztywniała niczym prawdziwe szkło i nie mógł poruszyć żadną częścią ciała.
- Proszę, zachowujcie się, jak należy - upomniał ich Vuhon. - To mój dom. - Przybrał pozycję siedzącą około metra nad nimi, a szklane włókna utworzyły pod nim coś w rodzaju krzesła. - Rozumiem, że przyszedłeś mnie zabić? - zwrócił się do Sula.
- A jak myślisz? - odparł elf. Jego głos wypełniała wściekłość.
- Właśnie powiedziałem, co myślę. Nadałem temu jedynie formę pytania.
- Zamordowałeś Ilzheven, zniszczyłeś nasze miasto i kraj, pozwoliłeś, żeby rozpędzono naszych ludzi po całym świecie. Musisz za to zapłacić.
Vuhon przechylił głowę.
- Ale ja wcale tego nie zrobiłem, Sul - odparł cicho.
- Ty to zrobiłeś. Nie pamiętasz już?
Sul warknął i próbował ruszyć w stronę wroga, lecz bez powodzenia.
Vuhon wykonał jakiś nieznaczny gest, a szklane winorośle zaszeleściły cicho. Chwilę później podały każdemu z nich małą czerwoną miskę pełną żółtych kulek. Nie wyglądały na owoce. Vuhon wziął jedną z nich i włożył do ust. Z jego nozdrzy wydobył się obłoczek zielonego dymu.
- Powinniście tego spróbować - stwierdził.
- Raczej się nie skuszę - burknął Attrebus.
Vuhon wzruszył ramionami.
- Ilzheven umarła, kiedy ministerstwo uderzyło w Vivec, stary przyjacielu - zwrócił się do Sula. - A ministerstwo uderzyło w Vivec, bo ty zniszczyłeś ingenium, które utrzymywało je w górze.
- Odbierałeś jej życie - stwierdził oskarżycielskim tonem Sul.
- Bardzo powoli. Mogła żyć jeszcze kilka miesięcy.
- O czym wy mówicie? - spytał Attrebus. - Sul, co on mówi?
Elf nie odpowiedział, lecz Vuhon zwrócił się do Attrebusa.
- Opowiedział ci o ministerstwie? O tym, jak stworzyliśmy urządzenie, które utrzymywało je w powietrzu?
- Tak. Kradliście dusze.
- Nie udało nam się wymyślić niczego lepszego - przyznał Vuhon. - Być może dokonalibyśmy tego, gdybyśmy mieli nieco więcej czasu. Początkowo musieliśmy bez ustanku zabijać niewolników i więźniów, nawet dziesięciu dziennie. Potem jednak wpadłem na to, jak wykorzystywać dusze żyjących ludzi, choć tylko niektórzy z nich mieli je... Dla uproszczenia powiedzmy: wystarczająco „duże”. Wtedy potrzebowaliśmy tylko dwunastu. Spore usprawnienie. Ilzheven została wybrana, bo miała odpowiednią duszę.
- Wybrałeś ją, bo cię nie kochała - zaprzeczył Sul. - Tylko mnie.
- Zawsze ze sobą rywalizowaliśmy, prawda? - odparł Vuhon w roztargnieniu, jakby pogrążony we wspomnieniach. - Nawet jako chłopcy. Ale pozostaliśmy przyjaciółmi aż do chwili, gdy wpadłeś do komnaty ingenium, żeby uwolnić Ilzheven.
- Chciałem ją tylko uratować - stwierdził z naciskiem Sul. - Gdybyś ze mną nie walczył, ingenium nic by się nie stało.
- Postawiłeś siebie i swoje pragnienia ponad interesem naszego ludu. A to, co stało się potem, było tego rezultatem.
- Wszystko przeinaczasz - zirytował się Sul. - Dobrze wiesz, jak to wyglądało.
Vuhon znów wzruszył ramionami.
- Teraz nie ma to już dla mnie znaczenia. Znalazłeś miecz?
- Jaki miecz?
Vuhon zmrużył oczy.
- Więc pewnie go nie znalazłeś. Na pewno nie udało się to moim zbieraczom. - Zaczął nagle mówić podniesionym głosem, jakby stracił nad sobą panowanie. W jego głosie pojawiły się nuty gniewu i okrucieństwa.
- Gdzie on jest? - wykrzyczał.
- A do czego potrzebny ci ten miecz? - spytał Attrebus.
- Nie twój interes.
- Myślę, że wszystko, co wiąże się z tobą, to mój interes - warknął książę. - Nie wiem, co wydarzyło się w przeszłości, ale od tego czasu dopuściłeś się tysięcy zabójstw. Wszyscy ci ludzie z Czarnych Mokradeł...
Vuhon się rozluźnił i opadł na oparcie szklanego krzesła. Jego głos znów stał się irytująco spokojny.
- Nie mogę temu zaprzeczyć - stwierdził.
Attrebus milczał przez chwilę, zszokowany tym beznamiętnym wyznaniem.
- Ale dlaczego? - spytał w końcu.
- Rozejrzyj się dokoła - odparł Vuhon. - Czy to nie jest piękne?
Niemal wbrew własnej woli książę spojrzał na Umbriel.
- Tak - przyznał wreszcie z ociąganiem.
- To moje miasto - orzekł Vuhon. - Mój świat. Robię, co muszę, by go chronić.
- Przed czym? W jaki sposób zagłada mojego świata chroni twój? Czy w Otchłani nie ma żadnych dusz, którymi mógłbyś się żywić?
Vuhon zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Nie wiem, czy powinienem marnować czas na wyjaśnienia - stwierdził. - Prawdopodobnie i tak będę musiał cię zabić.
- Skoro tak, to dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś?
- Masz wiedzę, która może okazać się przydatna - odparł Vuhon. - Możesz też zrobić coś dla mnie, jeśli tylko zdołam cię do tego przekonać.
- Więc spróbuj - powiedział Attrebus. - Wytłumacz to wszystko.
Władca Umbriel przesunął kciukiem pod wargą i wzruszył ramionami.
- Sul opowiadał ci, jak trafiliśmy do Otchłani? Jak poznaliśmy Umbrę i zawarłem z nim umowę?
- Tak. - Attrebus skinął głową. - I o tym, jak go torturowałeś.
Na ustach Vuhona pojawił się paskudny uśmieszek.
- Tak, ale znudziło mi się to. Nigdy nie potrafiłbym torturować go tak, jak sam się torturował.
- Z tobą nie będę miał tego problemu - wtrącił Sul.
- Ach, Sul, naprawdę nic się nie zmieniłeś.
Czerwone miski znikły, a ich miejsce zajęły rożna, na których wiły się powoli grube czerwone gąsienice.
- Clavicus sprawił, że Umbra nie mógł opuścić jego królestwa. Po ucieczce Sula uszczelnił mury jeszcze bardziej. Nawet ja nie mógłbym stamtąd uciec, gdybym miał odpowiednie środki. Jedyne, co mogłem zrobić, to obejść jakoś ten problem, pozostać w jego królestwie, choć tylko w pewnym sensie. Zbudowałem ingenium i zasiliłem je Umbrą oraz energią, którą ukradł Clavicusowi. Oplotłem miasto murami Clavicusa i obróciłem je w miejscu, jak rzeźnik obraca jelito, by oddzielić od siebie kolejne pęta kiełbasy. Albo jak dziecko, które skręca nadmuchany pęcherz świni, żeby zrobić z niego podwójną kulę. Kręciłem dopóty, dopóki nie oderwało się od reszty, jak bańka mydlana.
Vuhon ugryzł jedną z gąsienic. Ta natychmiast zamieniła się w motyla, którego pochwycił za skrzydło i zjadł.
- To było dawno temu - ciągnął. - Podróżowaliśmy przez wiele krain i królestw, nawet poza Otchłanią. Nie możemy opuścić miasta. Nadal oplatają je mury Clavicusa. Zresztą ja wcale nie chcę go opuszczać. Pokochałem to miejsce, sam je stworzyłem. Aby przetrwać w przestrzeni między światami, musieliśmy zmienić miasto w mały wszechświat, stworzyć samowystarczalny cykl życia, śmierci i ponownych narodzin. Kontinuum ducha i materii. Wszystko napędzane i kierowane przez ingenium. Wyszliśmy poza nieefektywny schemat, nazywany przez niektórych „naturalnym”, zbliżając się tym samym do doskonałości. Wszystko, co tu istnieje, jest w bardzo rzeczywistym sensie częścią wszystkiego innego, bo wszystko to wypływa z ingenium.
Sul, którego Treb widział teraz tylko kątem oka, wykonał jakiś gest. Nie odwracając głowy, Attrebus zerknął nieznacznie w jego stronę. Elf poruszał powoli ustami.
„Odwróć jego uwagę” zdawał się mówić.
Attrebus ponownie skupił się na Vuhonie, który najwyraźniej niczego nie zauważył.
- Wcale nie jest taki samowystarczalny - zauważył książę. - Karmicie się duszami z zewnętrznego świata.
Vuhon skinął głową.
- Powiedziałem, że zbliżamy się do doskonałości. Kiedy przebywamy poza Mundusem, zewnętrzne potrzeby są minimalne. W niektórych miejscach w ogóle nie istnieją. Jednak tutaj, w tym ciężkim świecie gliny i ołowiu, potrzebujemy znacznie więcej energii.
- Więc po co tu przybyliście?
- Bo to jedyne miejsce, gdzie Clavicus Vile nie może nas ścigać, a przynajmniej nie pełnią swej mocy.
- Więc wygraliście - stwierdził Attrebus. - Jesteście wolni. Dlaczego nadal uciekacie? Chyba można jakość wylądować tym czymś... W jakimś jeziorze albo dolinie?
- To nie takie proste. - Vuhon pokręcił głową. - Clavicus wciąż może nas prześladować. Może na przykład wysłać swoich agentów, by mnie zabili. - Wskazał głową na Sula.
- Sul nie jest agentem Clavicusa Vile'a - zaprotestował Attrebus.
- Skąd ta pewność? Przebywał w Otchłani przez długi czas. I nienawidzi mnie tak bardzo, że gotów jest zawrzeć każdy układ, byle tylko się zemścić. A poza tym Umbriel nie jest jeszcze w pełni w waszym świecie.
- Jeszcze?
Vuhon pokręcił głową.
- Jesteśmy swego rodzaju bańką Otchłani w Mundusie, dlatego też nie możemy czuć się całkiem bezpiecznie. Ale wiem już, jak to zmienić i uwolnić się na zawsze od Clavicusa Vile'a.
- I potrzebujesz do tego miecza Umbry?
Vuhon znów poddał się fali nagłego, niewytłumaczalnego gniewu.
- Nie - warknął.
- A właśnie, że tak - wtrącił Sul. - Ten miecz wciąż może cię zniszczyć, prawda? Gdzie jest Umbra, Vuhonie? Powiedziałeś, że napędza twoje ingenium. Jeśli zostanie na powrót uwięziony w mieczu, to co stanie się z tym pięknym miastem?
Vuhon dosłownie drżał z wściekłości. Zamknął oczy i kilka razy głęboko odetchnął. Kiedy się odezwał, znów wydawał się spokojny.
- Nie przybyliśmy tylko po miecz - powiedział. - Chciałem też zlikwidować szczelinę w królestwie Clavicusa i udało mi się to. Umbra próbował znaleźć broń i nadal będziemy jej szukać, ale tym mogą się już zająć inni agenci. Jeśli wiecie, gdzie ona jest, wyciągnę od was tę informację, obiecuję wam to. Czas jednak, żebym teraz skierował swoją uwagę gdzie indziej.
- Dlaczego od razu nie wykorzystałeś agentów? - spytał Attrebus.
- Nie mogliby zamknąć szczeliny. Poza tym to małe opóźnienie dało mi czas na zorganizowanie armii. Jak sami wiecie, maszeruje już na wojnę. Moi żołnierze nie muszą pozostawać w pobliżu Umbriel - mogą pójść tam, gdzie zechcę. - Vuhon przerwał na moment i podrapał się po brodzie. - Właśnie tutaj może przydać mi się twoja pomoc, książę Attrebusie.
- Dlaczego miałbym ci pomagać? - zdziwił się Treb.
- Żeby ocalić życie swoje i wielu spośród swoich ludzi. I zostać w końcu tym, kim zawsze chciałeś być.
Lekki dreszcz przebiegł Attrebusowi po plecach.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tylko tyle, że dzięki swoim ostatnim przygodom dowiedziałeś się zapewne, jak krucha i fałszywa jest twoja sława.
- Skąd o tym wiesz? - Attrebus aż cofnął się ze zdumienia. - Skoro dopiero co wyszedłeś z Otchłani...
- Nie rozumiesz jeszcze? - krzyknął Sul. - Ma swojego człowieka w pałacu. To właśnie ten ktoś próbował cię zabić.
- To prawda? - Książę zwrócił się do Vuhona.
- Twoja sława stanowiła pewien problem. Mój sprzymierzeniec obawiał się, że doprowadzisz do ataku na Umbriel, nim będziemy na to gotowi. A to znacznie wydłużyłoby oblężenie.
- Oblężenie?
- Niestety, muszę zaatakować Cesarskie Miasto. I podejrzewam, że mieszkańcy będą się opierać.
- Dlaczego chcesz to zrobić?
- Muszę - odparł Vuhon. - A konkretnie rzecz biorąc, potrzebuję dostępu do Białozłotej Wieży. Wtedy to wszystko się skończy. Skończy się umieranie, a Umbriel zazna wreszcie spokoju. Jeśli chcesz ocalić wielu swoich ludzi, przekonaj ojca, by ze mną nie walczył. A najlepiej, żeby się ewakuował.
- Ojciec poświęcił całe życie odbudowie Cesarstwa. Na pewno nie odda ci Białozłotej Wieży. Nie zdołam go do tego namówić.
- Mógłbyś spróbować. Składam ci taką ofertę. Mam dla ciebie prezenty, jakie możesz otrzymać tylko od boga. Możesz wrócić do Cyrodiil i uratować swój naród, zostać prawdziwym bohaterem.
Attrebus spojrzał na Sula, a potem na miasto.
- A co z nim?
Vuhon zjadł następnego motyla.
- Sul jest mój. Wyciągnę od niego wszystko, co wie. A potem go zabiję.
- Jeśli to zrobisz, nigdy ci nie pomogę.
- Dobrze się namyśl, książę. Mogłem cię okłamać i powiedzieć ci, że będzie żył. Nie zrobiłem tego. Jeśli mi nie pomożesz, ty również zginiesz. A potem i tak wezmę to, czego chcę, bez względu na to, ilu ludzi będę musiał zabić.
*
Annaïg czuła prawdziwą euforię, gdy mknęła w przestworzach. Kiedy leciała pierwszy raz, była zbyt przerażona, by cieszyć się tym doświadczeniem, tym razem czuła, że to najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek robiła.
Spojrzała na malejącą w oddali bryłę Umbriel. Nikt ich nie ścigał. Nikt nie zauważył ich odejścia. Przypuszczała, że prawda wyjdzie na jaw dopiero, gdy Toel zacznie jej szukać. Ale wtedy nie będzie to już miało znaczenia.
Uścisnęła mocniej dłoń Glima, uradowana jego bliskością, lecz poczuła coś dziwnego. Spojrzała na przyjaciela.
Najpierw myślała, że otacza go jakaś zbłąkana chmura, ale później uświadomiła sobie, że to on. Że zaczyna krwawić jak akwarela, na którą ktoś rozlał wodę.
Gdy spojrzała na swoją rękę, zrozumiała, że to samo dzieje się z nią.
*
Attrebus zamilkł na dłuższy czas. Sul niemal widział myśli przebiegające przez jego głowę. Chłopiec, którego wyrwał z rąk porywaczy, w ogóle by się nad tym nie zastanawiał. Wierzyłby, że jest bohaterem z ballad śpiewanych przez lud, a taki człowiek nie zwróciłby się przeciwko swojemu towarzyszowi.
Sul wiedział jednak, że teraz książę jest już nieco bardziej pragmatyczny. Być może umiał nawet podjąć właściwą decyzję - poświęcić go, by zdobyć trochę czasu.
To nie miało znaczenia. Nie mógł umrzeć, nie zabiwszy uprzednio Vuhona. A Vuhon właśnie popełnił błąd.
Attrebus zaś dał mu czas, którego potrzebował.
Sul zamknął oczy.
- Ile mam czasu na podjęcie decyzji? - spytał Attrebus.
- Niewiele - odparł Vuhon. - Sul, co ty...
Ból przeszył ciało Sula. Straszliwe, koszmarne cierpienie, które niegdyś go paraliżowało. Czuł je już tyle razy, zdarzało mu się cierpieć jeszcze bardziej, musiał więc jedynie sięgnąć poza nie, poza ich więzienie, przez ściany między światami, by znaleźć to, co już na niego czekało. Rozgniewane.
- Chodź! - rozkazał. - Nie powinieneś był mówić, że jesteśmy w Otchłani! - krzyknął.
Otaczające ich szkło pękło z głośnym jękiem i rozleciało się na drobne kawałki.
*
Colin musiał uciekać. Przez okno, na ulicę, jak najdalej. Pragnęła tego każda cząstka jego ciała.
Tak właśnie umierają myszy, mówiła odrobina rozsądku, która jeszcze go nie opuściła. Widzą cień jastrzębia i rzucają się do ucieczki...
Przypomniał sobie człowieka, którego zasztyletował, strach i zdumienie w jego oczach, wolę życia, oddychania jeszcze przez chwilę. Czy to właśnie on, Colin, był wówczas jastrzębiem? Nie czuł się tak.
Pewnego razu urodził się chłopiec z nożem zamiast prawej ręki...
Czuł się zmęczony. Miał ochotę się poddać, skończyć z tym. Wiedział jednak, że w samym sercu Cesarstwa, w pałacu, kryje się śmiertelne zagrożenie. I wyglądało na to, że tylko jego to obchodzi.
Schował się więc w siebie, przytulił ciemność niczym kochanek. Próbował oczyścić umysł, gdy usłyszał zbliżającego się potwora.
Poczuł na sobie jego spojrzenie, sam jednak wpatrywał się w podłogę, wiedząc, że gdyby podniósł na niego wzrok, przestałby nad sobą panować. Schody ugięły się pod ciężarem monstrum. Czuł, jak potężne ciało ociera się o niego. Znieruchomiało na długą chwilę, a potem ruszyło w górę.
Po jakimś czasie zeszło na dół i przystanęło. Po chwili, która przeciągała się w nieskończoność, znów poczuł podmuch powietrza, a potem trzask otwieranych i zamykanych drzwi. W domu zapadła cisza.
Siedział przez dłuższy czas, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, aż z odrętwienia wyrwał go zapach dymu. Zerwał się na równe nogi i pobiegł w dół.
Na parterze szalał już ogień, Colin zdążył jednak zobaczyć, że ciała zamordowanych bandytów wyglądały tak, jakby coś rozsadziło je od środka. Wiedział też, że trzeba będzie wielu godzin, by się ich wszystkich doliczyć.
Wrócił na górę i wyszedł przez okno. Żałował, że nie może przeszukać domu, dowiedzieć się, dlaczego Arese pragnie śmierci księcia.
I dlaczego nie zabiła go sama.
Kilka pytań zadanych w odpowiednich miejscach pozwoliłoby mu się dowiedzieć, który z władców świata zbrodni zginął przed momentem w tym domu, lecz to nie miało większego znaczenia. I tak wiedział już to, na czym mu zależało - że to Arese zorganizowała zamach na księcia i masakrę jego świty.
Następne pytanie - najniebezpieczniejsze - dotyczyło tego, czy pracowała sama, czy też była jedynie narzędziem w czyichś rękach.
*
Attrebus dostrzegł coś przerażającego i w tej samej chwili został wyrwany z więzów, a zarazem pozbawiony oparcia. Spadał. Sięgnął na oślep przed siebie i zacisnął dłoń na jednej z przerwanych rurek, która wiła się wściekle niczym umierający wąż.
Podniósł wzrok i zobaczył niezwykłe stworzenie, skłębioną masę chitynowych odnóży i skrzydeł, która przypominała skorpiona, szerszenia i pająka razem wziętych. Mnóstwo szklanych rurek - łącznie z tymi, które go krępowały - uległo zniszczeniu. Wiele gromadziło się nieco dalej i usiłowało zatrzymać potwora, który rzucił się na Vuhona. Nie powstrzymały go, lecz spowolniły nieco atak.
Vuhon, który nadal tkwił na swoim miejscu, podniósł się ze szklanego krzesła. W skrzydlate monstrum uderzyła długa wiązka białego płomienia. Ogień odciął jeden ze szponów bestii, ale zniszczył też sporą część szklanych włókien.
Attrebus był teraz pod i za Vuhonem, a przezroczyste macki jakby o nim zapomniały. Schował Błyskawicę do pochwy, żeby mieć wolne ręce. Włókno, które trzymał w dłoni, huśtało się miarowo. Kiedy było blisko Vuhona, książę pochwycił inne pasmo i zaczął się wspinać ku swemu wrogowi. Z każdą chwilą szło mu coraz łatwiej, bo sieć pod stopami władcy Umbriel wciąż była najgęstsza.
Kolejna część ciała skrzydlatej bestii runęła w dół, a książę zaczął wspinać się jeszcze szybciej. Wiedział, że dopóki Vuhon będzie pochłonięty walką z potworem, być może zdoła go podejść. Ale jeśli nie zdąży, biały płomień zwróci się przeciwko niemu.
Zostało mu jeszcze siedem metrów do przebycia, kiedy głowa daedry oddzieliła się od tułowia, a Vuhon spojrzał w jego stronę. Nagle szklane włókna ponownie zesztywniały, a Attrebus zawył z bezsilnej złości.
Właśnie wtedy z góry spłynął Sul i uderzył w szkło, które uwięziło księcia. Attrebus dojrzał przez moment krew cieknącą z jego nosa i warg. Żylasta dłoń elfa chwyciła go za ramię. Jego oczy były umęczone, a głos zachrypnięty.
- Nie teraz - wyrzęził.
Attrebus znów poczuł się tak, jakby leciał naraz we wszystkie strony. Umbriel zniknęło mu z oczu.
Epilog
Annaïg siedziała przez godzinę z Glimem i płakała, spoglądając na świat, który już jej nie chciał.
- Nie rozumiem - mruknął jaszczur. - Nie urodziliśmy się tutaj.
Annaïg spojrzała na smutną twarz przyjaciela, westchnęła i otarła oczy.
Dość tego, pomyślała.
- Ja też nie rozumiem - odrzekła. - Ale zamierzam zrozumieć.
- Co masz na myśli?
- Nie możemy stąd odejść. Musimy wrócić, a ja muszę się dowiedzieć, jak to naprawić. Jak zmienić to, co nas tu zatrzymuje.
- Nie wszystko da się zmienić i naprawić - zauważył Glim. - Czasami naprawdę nie ma powrotu.
- To prawda - powiedziała cicho, myśląc o Lilmoth, o swoim ojcu i życiu, które teraz wydawało jej się tylko snem. Do tej pory śniła, prawda? Bawiła się. To była pierwsza realna rzecz, jaka jej się przytrafiła. - To prawda - powtórzyła. - Glim, musimy iść naprzód. Obiecuję ci jednak, że mimo to kiedyś stąd odejdziemy. Ale jeszcze nie dziś.
Siedzieli razem jeszcze przez jakiś czas, nim wrócili do doku i się pożegnali.
Annaïg wyszła ze spiżarni i przystanęła w progu. Nawet hoby poszły już spać, a w kuchni panowała prawdziwa cisza, która miała trwać jeszcze kilka godzin.
I znów wyobraziła sobie, że widzi siebie samą, ducha z lekkim uśmieszkiem na twarzy, pewnego siebie, energicznego, pełnego sekretów.
- Dobrze - powiedziała cicho. - Dobrze.
I weszła do kuchni.
Podziękowania
Przede wszystkim chciałbym podziękować wszystkim twórcom i współtwórcom Elder Scrolls za niezwykle bogaty materiał, nad którym przyszło mi pracować. Szczególne podziękowania należą się Kurtowi Kuhlmannowi, Bruce'owi Nesmithowi, Pete'owi Hinesowi i Toddowi Howardowi za ich wkład i wskazówki. Nie mógłbym oczywiście nie wspomnieć o stronie Imperial Library, która była dla mnie nieocenionym źródłem informacji.
Jak zawsze dziękuję mojemu agentowi, Richardowi Curtisowi. Piękne dzięki również dla Annaïg Houesnard, która pozwoliła mi wykorzystać swoje imię.
Dziękuję także mojej redaktorce Tricii Narwani, asystentowi redaktora Mike'owi Braffowi, adiustatorowi Peterowi Weissmanowi, kierowniczce produkcji Erin Bekowies, oraz Shonie McCarthy, Aliemu T. Kokmenowi, Davidowi Moenchowi i, oczywiście, wydawcy Scottowi Shannonowi. Za wspaniałą okładkę winien jestem podziękowania Paulowi Youllowi i Dreu Penningtonowi-McNeilowi.