NEJ 8 Ostrze Zwyciestwa I Keyes Greg Podbój

background image
background image

Tom VIII

Ostrze Zwycięstwa I

PODBÓJ

Greg Keyes

Przekład

Aleksandra Jagiełowicz

background image

Tytuł oryginału

EDGE OF VICTORY I – CONQUEST

Redakcja

ZBIGNIEW FONIOK

MAGDALENA STACHOWICZ

ANDRZEJ WITKOWSKI

JOLANTA KUCHARSKA

RENATA KUK

Ilustracja na okładce

TERESE NIELSEN

Published originally under the title

Edge Of Victory I – Conquest

by Ballantine Books 2001.

For the Polish edition

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Wydanie I 2001.

ISBN 83-7245-765-4

background image

Dla Charlie Sheffer i wszystkich moich przyjaciół w Salle Auriol Seattle

background image

PROLOG

Dorsk 82 przycupnął za kamiennymi stopniami nabrzeża w samą porę,

aby uchylić się przed promieniem laserowym, wystrzelonym po drugiej stronie
wody.

– Szybko na pokład – rzucił swoim podopiecznym. – Znów nas znaleźli.
Łagodnie powiedziane. Od drugiej strony wału przeciwpływowego zbliżał

się tłum mniej więcej pięćdziesięciu Aqualishów. Wpadali na siebie i wyda-
wali chrapliwe okrzyki. Większość była uzbrojona tylko w pałki, noże czy
kamienie, ale kilku niosło włócznie energetyczne, a co najmniej jeden miał
miotacz, o czym dobitnie świadczyła dymiąca dziura w nabrzeżu.

– Niech pan wraca, mistrzu Dorsk – błagał robot protokolarny 3D-4 za

jego plecami.

Dorsk skinął bezwłosą głową pokrytą zielono-żółtym wzorem.
– Zaraz. Muszę ich zatrzymać na kładce, żeby wszyscy zdążyli wejść na

pokład.

– Nie zatrzyma ich pan w pojedynkę, sir.
– Chyba dam radę. Poza tym muszę spróbować z nimi porozmawiać. To

nie ma sensu.

– Oni poszaleli – odparł robot. – Niszczą roboty w całym mieście!
– Nie są szaleni – sprostował Dorsk. – Tylko przerażeni. Yuuzhanie
Vong są na Ando, wkrótce mogą podbić planetę.
– Ale dlaczego niszczą roboty, mistrzu Dorsk?
– Ponieważ Yuuzhanie nienawidzą maszyn – wyjaśnił khommicki klon. –

Uważają je za bluźnierstwo.

– Jak to możliwe? Dlaczego?

5

background image

– Nie wiem – odparł Dorsk. – Ale to fakt. Idź, proszę, i pomóż innym

wchodzić na pokład. Mój pilot jest już przy sterach, dostał instrukcje lotu,
więc jeśli nawet coś mi się przytrafi, wam nic się nie stanie.

Robot jednak ciągle się wahał.
– Dlaczego pan nam pomaga, sir?
– Ponieważ jestem Jedi i mogę to zrobbić. Nie zasługujecie na zniszczenie.
– Pan też nie, sir.
– Dziękuję. Nie zamierzam dać się zabić.
Robot wreszcie dołączył do swoich brzęczących i warczących towarzyszy

na pokładzie oczekującego statku.

Tłumek dotarł już do starożytnej kamiennej kładki łączącej miasto-atol

Imthitiill z opuszczoną platformą rybacką, na której przykucnął Dorsk. Wy-
glądało na to, że wszyscy są na piechotę, więc trzeba tylko powstrzymać ich
przed przejściem przez kładkę.

Szczupłe ciało Dorska sprężyło się. Jednym susem przebył drogę spoza

osłony schodków na kładkę. Z mieczem u boku Jedi obserwował zbliżający
się tłum.

Jestem Jedi, pomyślał. Jedi nie zna strachu.
I rzeczywiście, ku własnemu zdumieniu, nie czuł lęku. Przez cały okres

szkolenia u mistrza Skywalkera dręczyły go ataki paniki. Dorsk był osiem-
dziesiątym drugim klonem Khommity noszącego to imię. Wyrósł w świecie,
którego mieszkańcy byli zadowoleni z własnej wersji doskonałości; nie mógł
więc być przygotowany na strach, niebezpieczeństwo, nawet na nieoczekiwa-
ne wydarzenia. Czasem wydawało mu się, że nigdy nie zdoła wykazać takiej
odwagi, jak inni uczniowie Jedi, czy choćby dorównać swemu sławnemu po-
przednikowi Dorskowi 81.

Teraz jednak, kiedy spoglądał na zbliżający się tłum, czuł tylko łagodny

smutek, że tamci upadli tak nisko. Z pewnością bardzo boją się Yuuzhan
Vong.

Niszczenie robotów zaczęło się od sporadycznych incydentów, ale w ciągu

kilku dni epidemia destrukcji ogarnęła cała planetę. Rząd Ando – w obecnym
stanie rzeczy – ani nie pochwalał, ani nie ganił tej brutalności; prawdopodob-
nie tak długo, jak śmierć i rany omijały nieroboty. Bez pomocy policji Dorsk
82 był dla robotów jedyną szansą i nie zamierzał ich zawieść. Zbyt wielu już
zawiódł.

Włączył miecz świetlny. Przez chwilę wszystko, co go otaczało, docie-

rało do jego mózgu jednocześnie. Zachodzące słońce zalewało pomarańczo-
wym blaskiem ocean i rozpalało wysokie chmury na horyzoncie, zmieniając je

6

background image

w płomieniste zamczyska. Wyżej niebo ciemniało, przybierając nocne barwy
żyłkowanego złotem nefrytu i akwamaryny. Światła cylindrycznych białych
wież Imthitill zapalały się jedne po drugich, tak samo jak światła platform
rybackich unoszących się na głębinach. Ciemny ocean zaroił się samotnymi
konstelacjami.

Jego własna planeta nie znała takich niezwykłych spektakli. Pogoda na

Khomm była równie przewidywalna i spokojna jak jej ludzie. Bardzo możliwe,
że on, Dorsk 82, był jedynym przedstawicielem swego gatunku, który potrafił
docenić to niebo lub podmalowane ołowiem fale oceanu.

Szarpały nim powiewy słonego powietrza. Uniósł podbródek. Po tych

wszystkich latach poczuł nagle, że wreszcie robi to, o czym zawsze marzył.

Jeden z Aąualishów wysunął się na czoło tłumu. Był niższy od innych,

a swoje kły wyrzeźbił zgodnie z lokalną modą. Miał na sobie znoszony kom-
binezon ładowacza.

– Odejdź, Jedi – rozkazał. – Te roboty to nie twój interes.
– Te roboty są pod moją ochroną – spokojnie wyjaśnił Dorsk.
– Nie należą do ciebie, nie masz prawa ich chronić – odkrzyknął Aqualish.

– Jeśli ich właściciele nie wyrażają sprzeciwu, ty nie masz nic do powiedzenia.

– Nie mogę się z tym zgodzić – odparł Dorsk. – Ty także spróbuj pomyśleć

rozsądnie. Zniszczenie robotów nie obłaskawi Yuuzhan Vong.

Nic ich nie obłaskawi.
– To nie twoja sprawa – warknął samozwańczy rzecznik grupy. -
I nie twoja planeta, Jedi. Należy do nas. Nie słyszałeś? Yuuzhanie Vong

właśnie opanowali Duro.

– Nie słyszałem – powiedział Dorsk. – To i tak nie ma znaczenia.
Wracajcie w pokoju do swoich domów. Nie chcę skrzywdzić nikogo z was.

Zabieram roboty ze sobą. Nie zobaczycie ich nigdy więcej na Ando. Przyrze-
kam wam.

Tym razem dostrzegł unoszący się miotacz w dłoni Aqualisha ukrytego

głęboko w tłumie. Dorsk przechwycił go Mocą i ściągnął do siebie. Broń
zatoczyła łuk w powietrzu i wylądowała w jego lewej dłoni.

– Proszę – powtórzył.
Przez dłuższą chwilę obie strony stały w bezruchu. Dorsk wyczuwał ich

wahanie, ale Aqualishowie byli rasą upartą i porywczą. Łatwiej byłoby za-
trzymać wybuchającą nową niż uspokoić gromadę Aąualishów.

Nagle usłyszał pomruk i zobaczył, że zbliża się śmigacz ochrony. Odstąpił

w tył i pozwolił, aby pojazd zatrzymał się pomiędzy nim a gromadą. Nie

7

background image

przestał być czujny nawet wówczas, gdy ośmiu Aąualishów w jaskrawożółtych
zbrojach ustawiło się w tyralierę i zaczęło napierać na tłum.

Oficer wystąpił z szeregu.
– Co tu się dzieje? – zapytał.
Dorsk wykonał lekki ruch głową.
– Ci ludzie zamierzają zniszczyć grupę robotów. Ja je chronię.
– Rozumiem – skinął głową oficer. – To twój statek?
– Tak.
– Czy są inni Jedi na pokładzie?
– Nie.
– Doskonale. – Oficer przemówił do małego komunikatora za cicho, by

Dorsk mógł usłyszeć jego słowa, ale klon nagle wyczuł, co się zaraz stanie.

– Nie! – krzyknął. Okręcił się na pięcie i rzucił w kierunku statku, ale

zanim tam dobiegł, kilka promieni świetlnych, zbyt jasnych dla jego oczu,
uderzyło w powłokę. W niebo wystrzeliła kolumna białego płomienia, unosząc
ze sobą jony, które niedawno stanowiły część jego statku, jego pilota Hhena
i trzydzieści osiem robotów.

Dorsk stał bez ruchu, wpatrując się w to bezsensowne dzieło zniszczenia

i bezgłośnie poruszając ustami. Wtedy spadł na niego cios pałki ogłuszającej.

Upadł, zwracając nic nie rozumiejący wzrok na swoich prześladowców.

Oficer, z którym przed chwilą rozmawiał, stał nad nim, trzymając pałkę.

– Leż, Jedi, a będziesz żył.
– Co? Dlaczego?
– Pewnie nie słyszałeś. Yuuzhanie Vong zaproponowali pokój. Zatrzyma-

ją się w swoim podboju na Daro, zostawiając Ando w spokoju, jeśli tylko
przekażemy im Jedi. Wezmą nawet twojego trupa, ale pewnie woleliby mieć
cię żywego.

Dorsk 82 wezwał na pomoc Moc, rozmywając w niej ból i paraliż od

uderzenia, po czym wstał.

– Rzuć miecz świetlny, Jedi – polecił oficer.
Dorsk wyprostował się i spojrzał w paszcze miotaczy. Rzucił pistolet,

który odebrał komuś w tłumie i przyczepił miecz świetlny do pasa.

– Nie będę z wami walczył – oznajmił.
– Dobrze. Wobec tego nie powinieneś mieć nic przeciwko temu, aby oddać

broń.

– Yuuzhanie Vong nie dotrzymają słowa. Chcą tylko, abyście za nich zli-

kwidowali ich najgorszych wrogów. Jeśli sprzątniecie im z drogi Jedi, przyjdą
po was. Zdradzając mnie, zdradzicie również siebie.

8

background image

– Spróbujemy szczęścia – zdecydował oficer.
– Odchodzę stąd – rzekł Dorsk z wymownym gestem. – Nie zatrzymasz

mnie.

– Nie – odparł oficer. – Nie zatrzymam cię.
– Ani nikt inny.
Dorsk 82 ruszył przed siebie. Jeden z żołnierzy, bardziej zdeterminowany

od innych, drżącą dłonią uniósł miotacz.

– Nie rób tego – poprosił Dorsk i wyciągnął rękę.
Promień osmalił mu dłoń. Dorsk cofnął się, ale w zamieszaniu pozosta-

li otrząsnęli się z sugestii, którą umieścił w ich umysłach. Następny strzał
przeszył mu udo. Dorsk upadł na kolana.

– Stój – polecił oficer. – Koniec z umysłowymi gierkami.
Dorsk mozolnie dźwignął się na nogi. Zrobił krok naprzód.
Jestem Jedi. Jedi nie zna lęku.
Zmierzch rozjarzył się ogniem miotaczy.
„Pomoc”.
Automatyczny sygnał był słaby, ale wyraźny.
– Mam ich – rzekł Uldir – Mówiłem ci przecież, nie?
Dacholder, jego drugi pilot, poklepał go po ramieniu. – Oczywiście, chłop-

cze. Jesteś najlepszym ratownikiem w całej jednostce.

– Mam dobre przeczucia, to wszystko – odrzekł Uldir. – Sprawdź, czy

możesz nawiązać łączność.

– Jasna sprawa. – Dacholder włączył układ komunikacyjny. – „Duma

Theli” do uszkodzonego statku. Uszkodzony statek, czy mnie słyszycie?

Odpowiedzią był szum zakłóceń, ale był to szum modulowany.
– Próbują odpowiedzieć – mruknął Uldir. – Ich układ łączności musi być

uszkodzony. Może kiedy się zbliżymy. . . Hej, to chyba oni!

Sensory dalekiego zasięgu ukazywały martwo wiszący w przestrzeni sta-

tek, mniej więcej wielkości średniego transportera. Prawdopodobnie było to
„Zwycięskie Rozdani”, luksusowa jednostka, która wykonała skok z sektora
koreliańskiego i zniknęła gdzieś po drodze. Skok „Rozdania” przeniósł go nie-
bezpiecznie blisko Obroa-skai, która należała teraz do przestrzeni Yuuzhan
Vong. Yuuzhanie nie wkraczali otwarcie na żadną planetę od czasu upadku
Duro, ale od czasu do czasu ustawiali na granicy swojej przestrzeni parę do-
vin basali w charakterze interdyktorów. Wyrywały one z nadprzestrzeni zbyt
odważne lub nieostrożne statki, które zapędzały się w pobliże ich niezbyt
wyraźnych granic. Większości nigdy nie odnajdywano, ale „Zwycięskie Roz-
danie” zdołał wysłać pełną zakłóceń transmisję, która pozwoliła zlokalizować

9

background image

statek w okolicy perlemiańskiego szlaku handlowego, w pobliżu sektora środ-
kowego. Wciąż był to spory kawałek przestrzeni, ale poszukiwania i misje
ratunkowe były specjalnością Uldira od sześciu lat. W dojrzałym wieku lat
dwudziestu dwóch był jednym z najlepszych pilotów w eskadrze.

– W sam cel – zauważył Dacholder. – Gratulacje. Znowu.
– Dzięki, doktorku.
Dacholder był nieco starszy od Uldira. Przedwcześnie posiwiał, a w dodat-

ku włosy zaczęły cofać mu się nad czołem w takim tempie, że, jak żartował
Uldir, prawie było widać, jak biorą nogi za pas. Dacholder nie był wybitnym
pilotem, ale wystarczająco kompetentnym, a przy tym Uldir po prostu go
lubił.

– Słuchaj no, Uldir – zaczął Dacholder – Nigdy cię o to nie pytałem,

ale. . . kiedy pojawili się Vongowie, dlaczego nie zażądałeś przeniesienia do
jednostki wojskowej? Latasz tak, że natychmiast znalazłbyś się wśród asów.

– Za gorąco tam dla mnie – odparł Uldir.
– Pieprzysz. Akcje ratunkowe są dwa razy bardziej niebezpieczne przy

jednej dziesiątej mocy ognia. Słyszałem, że w czasie upadku Duro porwałeś
trzech zbłąkanych pilotów sprzed nosa czterem skoczkom koralowym, i to bez
żadnej pomocy.

– Miałem kupę szczęścia – skromnie odparł Uldir.
– Jesteś pewien, że to nie coś innego?
– Co masz na myśli?
– No cóż, słyszałem, że uczęszczałeś do akademii Jedi Skywalkera.
Uldir skwitował to śmiechem.
– „Uczęszczanie” nie jest właściwym określeniem. Pobyłem tam trochę,

narobiłem zamieszania na skalę kosmiczną w rekordowo krótkim czasie i nie
wykazywałem żadnego talentu do sztuczek Jedi. Ale może i masz rację. Wy-
obrażałem sobie chyba, że jeśli stanę się Jedi, będę przynajmniej w stanie ich
naśladować. Poszukiwania i akcje ratunkowe wydawały mi się najlepszym
sposobem, a poza tym w czasie wojny jesteśmy tak samo potrzebni jak ci
wszyscy piloci.

– I nie musisz zabijać.
Uldir wzruszył ramionami.
– Mniej więcej o to chodzi. Odkąd to tyle o mnie myślisz, doktorku? –

Przełączył powiększenie na wizji. – Popatrz no – mruknął, kiedy zniszczony
statek pojawił się w polu ekranu. – Nie wygląda tak źle. Może nawet nie ma
ofiar.

– Możemy tylko mieć nadzieję – zgodził się Dacholder.

10

background image

– Widzisz tam coś jeszcze?
– Nic a nic – odparł Dacholder.
– To dobrze. Jesteśmy na skraju przestrzeni Yuuzhan Vong, ale nie za-

nadto blisko. Nie mam ochoty nadziać się na ich interdyktory.

– Zauważyłem, że wyciągnąłeś prawie dwadzieścia procent z tłumików

inercyjnych. Dobra robota.

– Widzisz, czego można dokonać, jeśli żyjesz tylko i wyłącznie dla służby?

– mruknął Uldir. Lekko skorygował trajektorię. – Wydaje się, że kuleją, ale
systemy podtrzymania życia chyba nie ucierpiały.

– Aha. . .
Uldir spojrzał z ukosa na drugiego pilota. Wydawał się nieco nerwowy, co

było dość niecodzienne. Nie znaczyło to, że miał najmocniejsze nerwy w jed-
nostce, ale nigdy nie był tchórzem. Może chodziło o to, że zapuścili się tak
daleko bez wsparcia. Wojna spowodowała, że wszyscy nieco zbyt intensywnie
wykorzystywali swoje zasoby.

– Uldir. . . – odezwał się nagle Dacholder.
– Tak?
– Myślisz, że uda nam się ich pokonać? Mówię o Vongach.
– Głupie pytanie – stwierdził Uldir. – Oczywiście, że tak. Zaskoczyli nas

po prostu, to wszystko. Zobaczysz. Jak tylko wojsko się pozbiera do kupy
i wprowadzi do gry Jedi, Yuuzhanie Vong będą wiać aż miło.

Dacholder milczał przez chwilę, obserwując rosnący statek.
– Chyba nie zdołamy ich pokonać – szepnął. – W ogóle nie powinniśmy

byli zaczynać z nimi wojny.

– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Widzisz, że nakopali nam do tyłków od samego początku. Jeśli zechcą

jeszcze raz uderzyć, zdobędą Coruscant w okamgnieniu.

– Defetystyczna gadka.
– Raczej realistyczna.
– No to co? – rzucił zadziornie Uldir. – Uważasz, że powinniśmy się pod-

dać?

– Nie musimy chyba tego robić. Przecież tych Vongów nie ma aż tak

wielu. Mają już tyle planet, ile potrzebują. Sami tak twierdzą. Nie wykonali
żadnego ruchu od czasu Duro i pewnie nie. . .

Uwagę Uldira przyciągnęła nagle konsola, dlatego nie usłyszał, co jeszcze

mówił Dacholder.

– Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć – rzucił – i wywołaj ich.
– Dlaczego?

11

background image

– Bo udaje trupa, oto dlaczego. Właśnie włączył wszystkie systemy i bę-

dzie próbował ściągnąć nas promieniem. – Błyskawicznie rozpoczął manewr
uniku.

– No to niech nas ściągną, Uldir – odrzekł Dacholder. – Nie każ mi tego

używać.

Ku wielkiemu zdumieniu Uldira „to” okazało się miotaczem, który drugi

pilot trzymał wycelowany w jego głowę.

– Doktorku, co ty robisz?
– Przykro mi, chłopcze, bo cię lubię, naprawdę. Robię to z taką przyjem-

nością, jakbym się napił kwasu, ale muszę.

– Co musisz?
– Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyraził się całkiem jasno. Żąda wszyst-

kich Jedi.

– Doktorku, ty wariacie, przecież ja nie jestem Jedi.
– Jest lista, Uldirze, a ty się na niej znajdujesz.
– Lista? Jaka lista? Na pewno nie zrobiona przez Yuuzhan Vong, bo oni

nie mogą wiedzieć, kto uczęszczał do akademii, a kto nie.

– To racja. Niektórzy z nas zajmują wysokie stanowiska.
Uldir zmrużył oczy.
– Nas? Jesteś w Brygadzie Pokoju, Doktorku?
– Tak.
– Ze wszystkich. . . – Uldir zamilkł. – I ten statek. Teraz zabierzesz mnie

do Yuuzhan Vong, mam rację?

– To nie był mój pomysł, chłopcze. Wypełniam tylko rozkazy. A teraz

zwolnij, jak dobre dziecko, i niech nas ściągną.

– Nie jestem Jedi – powtórzył Uldir.
– Nie? A ja zawsze uważałem, że twoje przeczucia są odrobinę zbyt trafne.

Wydajesz się widzieć rzeczy, zanim się zdarzą.

– Oczywiście. Tak samo jak to tutaj, prawda?
– To i tak nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, że oni myślą, iż jesteś

Jedi. I jestem pewien, że wiesz parę rzeczy, którymi mogliby się zainteresować.

– Nie rób tego, Doktorku. Błagam cię. Wiesz, co Yuuzhanie Vong robią

swoim ofiarom. Jak w ogóle możesz myśleć o tym, żeby robić z nimi interesy?
Na wielki kosmos, przecież oni zniszczyli Ithor!

– Z tego, co słyszałem, odpowiedzialny jest za to Jedi, niejaki Corran

Horn.

– Karma dla banth!
Dacholder westchnął.

12

background image

– Daję ci czas. Liczę do trzech, Uldir.
– Nie rób tego, Doktorku. . .
– Raz. . .
– Nie pójdę z nimi!
– Dwa. . .
– Proszę!
– Trz. . .
Dacholder nigdy nie dokończył. Zanim doszedł do końca słowa, znalazł

się w próżni o dwadzieścia metrów od statku i wciąż przyspieszał. Uldir na
powrót uszczelnił kokpit. W uszach mu dzwoniło, a twarz piekła od krótkiego
kontaktu z nicością. Spojrzał na brakującą koję przyspieszeniową.

– Przykro mi, Doktorku – rzekł. – Nie pozostawiłeś mi wielkiego wyboru.

Cóż, to chyba dobrze, że ci nie powiedziałem o wszystkich moich modyfika-
cjach.

Otworzył przepustnicę, szybko zwiększając odległość od jachtu. Zanim

pokonali bezwładność i zaczęli przyspieszać, Uldir wykonał skok w nadprze-
strzeń i zniknął.

Nie wiedział, dokąd leci. Jeśli przeżyje skok w nadprzestrzeń, czy będzie

bezpieczny?

A jeśli on nie jest bezpieczny, to co z prawdziwymi Jedi? Co z jego przy-

jaciółmi z Akademii?

Przed tym nie mógł uciec. Mistrz Skywalker musi się dowiedzieć, co się

dzieje. O sobie pomyśli później. . .

Swilja Fenn usiłowała utrzymać się na nogach. Taka podstawowa czyn-

ność: stanie. Właściwie nigdy się o tym nie myśli. Ale długa ucieczka na
Cujicor, utrata dużej ilości krwi i ciasne, brudne więzienie na statku Bryga-
dy Pokoju sprawiły, że nawet utrzymanie się na nogach stawało się walką.
Zaczerpnęła sił z Mocy i bezradnie potrząsnęła lekku.

Ci dranie z Brygady Pokoju wyrzucili ją, związaną i półprzytomną, na

jakimś bezimiennym księżycu, a sami wzięli nogi za pas. Wkrótce potem
pojawili się Yuuzhanie Vong. Przecięli jej więzy i zastąpili żywą, galaretowatą
substancją, jednocześnie wykrzykując coś do niej w języku, który zdawał się
składać wyłącznie z przekleństw.

Potem długo wędrowali po różnych ciemnych miejscach, aż wreszcie –

ledwie trzymając się na nogach – znalazła się tu, w ogromnym pomieszcze-
niu, które wydawało się wycięte w bryle surowego mięsa. Śmierdziało też
podobnie.

13

background image

Swilja zmrużyła oczy. Ktoś wyłaniał się z ciemności zalegającej odległe

kąty sali.

– Czego ode mnie chcecie, gnojarze lyleków? – warknęła, na moment

zapominając o przeszkoleniu Jedi.

Swój błąd przypłaciła ciosem w twarz, dość mocnym, aby zbić ją z nóg.
Kiedy się pozbierała, ON stał nad nią.
Yuuzhanie Vong lubili blizny. Podobały im się pocięte twarze i tatuaże,

poobcinane palce u rąk i nóg. Im wyżej się znajdowali w łańcuchu pokarmo-
wym, tym mniej ich zostawało. A przynajmniej z tych części ciała, z którymi
zaczynali, bo nie gardzili również implantami.

Yuuzhanin Vong, który stał nad nią, musiał plasować się w łańcuchu

pokarmowym naprawdę wysoko, bo wyglądał tak, jakby wpadł do zbiorni-
ka z wibroostrzami. Większą część jego ciała pokrywały łuski o barwie za-
schniętej krwi, z ramion spływało mu coś w rodzaju płaszcza. To coś łagodnie
pulsowało.

I podobnie jak w przypadku innych Yuuzhan, był nieobecny. Gdyby był

Twi’lekiem, człowiekiem lub Rodianinem, mogłaby zatrzymać jego serce przy
użyciu Mocy lub skręcić mu kark o sufit. Ciemna czy jasna strona, nieważne,
skorzystałaby z niej i ostatecznie uwolniła od niego galaktykę.

Spróbowała więc pierwszego lepszego sposobu ataku, jaki przyszedł jej na

myśl – rzuciła się na niego, usiłując wydrapać mu oczy. Znajdował się tylko
o metr od niej, z pewnością zdoła zabrać ze sobą tę larwę.

Niestety, pierwszy lepszy sposób nie był jednocześnie najlepszy. Ten sam

strażnik, który ją przed chwilą uderzył, teraz skoczył szybko jak błyskawica
i chwycił pełną garścią za lekku, przygważdżając do miejsca i zwracając
twarzą do potwora.

– Znam cię – syknęła, plując zębami i krwią. – Ty jesteś tym, który

zażądał naszych głów. Tsavong Lah.

– Jestem mistrz wojenny Tsavong Lah – potwierdził potwór.
Splunęła na niego. Ślina splamiła mu dłoń, ale nie zareagował, odmawia-

jąc jej nawet tej niewielkiej satysfakcji.

– Gratuluję ci, okazałaś się warta honorowej ofiary – rzekł Tsavong
Lah. – Jesteś bardziej godna podziwu niż te tchórzliwe męty, które cię

tu dostarczyły. Oni po prostu sczezną, kiedy nadejdzie czas. Nie będziemy
drwić z bogów, składając ich w ofierze.

Nagle odsłonił wnętrze ust: nie był to widok, jaki Swilja miała ochotę

oglądać. Mógł to być zarówno uśmiech, jak i drwiący grymas.

14

background image

– Jeśli wiesz, kim jestem – rzekł Tsavong Lah – wiesz także, czego chcę.

Wiesz, kogo chcę.

– Nie mam pojęcia, czego chcesz. Cokolwiek to jest, jak cię znam, pewnie

przyprawiłoby o mdłości nawet Hutta.

Tsavong Lah oblizał wargę i lekko przekrzywił głowę, świdrując ją oczami.
– Pomóż mi znaleźć Jacena Solo – rzekł. – Z twoją pomocą zdołam go

odnaleźć.

– Nażryj się poodoo.
Lah parsknął śmiechem.
– Nie do mnie należy zmiana twoich przekonań – rzekł. – Mam od tego

specjalistów. A jeśli im także nie uda się perswazja, będą inni, wielu, wielu
innych. Pewnego dnia wszyscy poznacie prawdę. . . lub śmierć.

Od tej chwili zdawało się, że zapomniał o jej istnieniu. Z jego oczu zniknął

wyraz świadczący, że w ogóle ją widzi czy że widział kiedykolwiek. Odwrócił
się i powoli odszedł na bok.

– Mylisz się – wrzasnęła, gdy wywlekali ją z pokoju. – Moc jest silniejsza

od was! Jedi to twoja zguba, Tsavongu Lahu!

Ale mistrz wojenny nie odwrócił głowy. Nawet nie zwolnił kroku.
Godzinę później sama Swili ja zwątpiła w swoje odważne słowa. Nawet

ich już nie pamiętała. Nie istniało dla niej nic oprócz bólu, a i on wkrótce
przestał istnieć. . .

background image

I

PRAKSEUM

background image

ROZDZIAŁ

1

Lukę Skywalker stał wyprostowany przed grupą Jedi. Jego twarz wyda-

wała się twardsza i bardziej nieruchoma niż maska z durastali. Sztywność
ramion, precyzja każdego gestu, ton głosu i nacisk kładziony na każde wy-
mawiane słowo świadczyły o pełnej kontroli i wierze we własne siły.

Tylko Anakin Solo wiedział, że to pozory. Wściekłość i lęk wypełniały

salę setkami atmosfer ciśnienia. Coś w mistrzu Skywalkerze załamało się pod
wpływem tego ciężaru. Wydawało się, że to umiera nadzieja. Anakin czuł,
że to najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczył, a przecież w ciągu
swojego szesnastoletniego życia doświadczył już niejednej przykrości.

Wrażenie nie trwało długo. Nic nie uległo zniszczeniu, zostało tylko stłam-

szone, ale od razu odzyskało formę. Mistrz Skywalker znów był tak silny i pe-
łen wiary w Moc, jak na to wyglądał. Anakin uznał, że nikt inny tego nie
zauważył.

On jednak widział wszystko. To tak, jakby zadrżała opoka. Było to wraże-

nie, jakie Anakin nieprędko zapomni: jeszcze jedna rzecz, która wydawała się
wieczna i nagle uległa zniszczeniu, kolejny śmigacz umykający mu spod stóp,
który zostawił go rozpłaszczonego na ziemi, niewiedzącego, co się właściwie
stało. Czy on się nigdy nie nauczy?

Zmusił się, aby skupić spojrzenie lodowatoniebieskich oczu na mistrzu

Skywalkerze, na jego znajomej, pobrużdżonej wiekiem i bliznami twarzy. Za

background image

jego plecami, za ogromnym oknem z transparistali przepływały nieskończone
światła i życie Coruscant. Na tle cyklopowych budynków i wędrujących smug
światła mistrz wydawał się kruchy i roztargniony.

Anakin odsunął od siebie cierpienie, starając się skupić na słowach wuja.
– Kyp – mówił mistrz Skywalker – rozumiem, co czujesz.
Kyp Durron był uczciwszy od mistrza Skywalkera, przynajmniej w nie-

których sprawach. Gniew, który nosił w sercu, odzwierciedlał się również na
twarzy. Gdyby Jedi byli planetą, mistrz Skywalker stałby na jednym biegu-
nie, emanując spokojem, a Kyp na drugim, zaciskając pięści w furii.

Planeta rozpadała się mniej więcej w okolicach równika.
Kyp postąpił krok naprzód i przeciągnął dłonią po ciemnych, przetyka-

nych srebrnymi nitkami włosach.

– Mistrzu Skywalkerze – rzekł. – Nie sądzę, abyś wiedział, jak się czuję.

Gdyby tak było, wyczułbym to poprzez Moc. Wszyscy byśmy to wyczuli. Ty
jednak ukrywasz przed nami swoje uczucia.

– Nigdy nie powiedziałem, że czuję to samo co ty – łagodnie odparł
Lukę – tylko że rozumiem.
– Aha – skinął głową Kyp. Wycelował palec w Skywalkera, jakby do-

piero teraz przechodził do sedna sprawy. – Chcesz powiedzieć, że rozumiesz
mnie intelektualnie, ale nie sercem! Jedi, których szkoliłeś i inspirowałeś, są
prześladowani i zabijani w całej galaktyce, a ty to „rozumiesz” tak, jak się
rozumie równanie? I krew się w tobie nie gotuje, żeby przejść do czynów?

– Oczywiście, że chciałbym coś z tym zrobić – odparł Lukę. – Poto wła-

śnie zebrałem was tutaj. Ale gniew nie jest odpowiedzią. Atak także nie jest
odpowiedzią, a już na pewno nie zemsta. Jesteśmy Jedi.

Bronimy i wspieramy.
– Kogo bronimy? Kogo wspieramy? Bronimy tych istot, które uwolniłeś

od okrucieństwa Palpatine’a? Wspieramy Nową Republikę i jej dobrych lu-
dzi? Ochraniamy tych, za których wszyscy przelewaliśmy krew raz za razem,
w imieniu lepszej sprawy i większego dobra? Te same tchórzliwe istoty, które
teraz nas obrażają, zdradzają i składają w ofierze swoim nowym yuuzhańskim
władcom? Nikt już nie chce naszej pomocy. Chcą, żebyśmy umarli i poszli
w zapomnienie. Powiedziałbym, że najwyższy czas, abyśmy zaczęli bronić
sami siebie. Jedi za Jedi!

Rozległy się oklaski – nieogłuszające, ale też i niezdawkowe. Anakin mu-

siał przyznać, że Kyp ma trochę racji. Komu teraz mogą zaufać Jedi? Wy-
dawało się, że tylko innym Jedi.

18

background image

– Więc co, według ciebie, powinniśmy zrobić, Kyp? – łagodnie zapytał

Luke.

– Powiedziałem: bronić się. Zwalczać zło, jakąkolwiek przyjmie postać.

Nie czekajmy, aż wojna przyjdzie do nas, aż zaskoczy nas w domach, we śnie,
wśród dzieci. Wyruszymy, znajdziemy wroga. Atak na zło jest obroną.

– Innymi słowy, chcesz, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie i twój tuzin.
– Chciałbym, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie, mistrzu. . . w czasach,

kiedy walczyłeś z Imperium.

Lukę westchnął.
– Byłem wtedy młody – zauważył. – Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiałem.

Agresja to droga na ciemną stronę.

Kyp potarł szczękę i uśmiechnął się lekko.
– Któż wie o tym lepiej, mistrzu, niż ten, kto już był po ciemnej stronie?
– Właśnie – odparł Lukę. – Upadłem, choć wiedziałem, co robię.
Podobnie jak ty, Kyp. Obaj, każdy na swój sposób, uważaliśmy, że jeste-

śmy dość mądrzy i zręczni, aby przejść po promieniu lasera i się nie sparzyć.
Obaj się myliliśmy.

– A jednak wróciliśmy.
– Tylko dzięki pomocy i miłości.
– Zgadzam się. Ale byli i inni. Kam Solusar na przykład, że nie wspomnę

o twoim własnym ojcu. . .

– Co chcesz powiedzieć, Kyp? Że z ciemnej strony łatwo wrócić i to uspra-

wiedliwia ryzyko?

Kyp wzruszył ramionami.
– Chcę tylko powiedzieć, że linia pomiędzy mrokiem a światłem nie jest

tak ostra, jak ją usiłujesz przedstawić, nie znajduje się też dokładnie tam,
gdzie chciałbyś ją widzieć. – Kyp złożył dłonie pod brodą i potrząsnął nimi
w zadumie. – Mistrzu Skywalkerze, jeśli ktoś atakuje mnie mieczem świetl-
nym, czy mogę się przed nim bronić własnym ostrzem, żeby mi nie obciął
głowy? Czy to nie zbyt wielka agresja?

– Oczywiście, że możesz.
– A jeśli już się obronię, czy mogę ruszyć do ataku? Czy mogę oddać

cios? Jeśli nie, to po co uczy się Jedi techniki walki? Dlaczego nie wpaja się
nam wyłącznie umiejętności obrony i wycofywania się do chwili, gdy wróg
zapędzi nas w ślepą uliczkę, a my zmęczymy się na tyle, że wreszcie damy
się zabić? Mistrzu Skywalkerze, czasami jedyną obroną jest atak. Wiesz to
równie dobrze jak ja.

– To prawda, Kyp. Wiem.

19

background image

– A jednak cofasz się przed walką, mistrzu Skywalkerze. Bloku jesz, osła-

niasz i nie oddajesz ciosu. Tymczasem ostrza wymierzone w nas mnożą się.
A ty zacząłeś przegrywać, mistrzu Skywalkerze. Kolejna stracona okazja!
Tam leży Daeshara’cor, martwa. Jeszcze jeden błąd w obronie i Corran Horn,
oskarżony o zniszczenie Ithory, zostaje zesłany na banicję. Kolejny zaniedba-
ny atak i Wurth Skidder idzie tam, gdzie już jest Daeshara’cor. A potem już
klęska za klęską, bo atakują cię miliony ostrzy. Ginie Dorsk 82, Seyyerin Ito-
klo, Swilja Fenn, a kto policzy tych, o których jeszcze nie wiemy albo którzy
umrą jutro? Kiedy wreszcie zaatakujesz, mistrzu Skywalkerze?

– To idiotyczne! – rozległ się kobiecy głos tuż za Anakinem. To jego

siostra, Jaina, z twarzą rozpłomienioną wewnętrznym żarem. – Może tam,
gdzie latasz ze swoją eskadrą i strugasz bohatera, nie docierają do ciebie
wszystkie wiadomości, Kyp. Może czujesz się już taki ważny, że uważasz, iż
ten, kto nie jest z tobą, jest przeciwko tobie? W czasie, kiedy ty urządzałeś
strzelanki, mistrz Skywalker pracował ciężko, choć nie tak spektakularnie,
i pilnował, żeby wszystko się nie rozleciało!

– Tak, i widzę, co z tego wynikło – odparł Kyp. – Na przykład Duro.
Ilu Jedi tam było? Pięciu, sześciu? A jednak nikt z was, włącznie z mi-

strzem Skywalkerem – nie wyczuł odoru zdrady, dopóki nie było za późno.
Dlaczego Moc was wtedy nie poprowadziła? – zawiesił głos i walnął pięścią
w otwartą dłoń, aby podkreślić wagę swoich słów. – Ponieważ zachowywaliście
sięjak niańki, a nie jak wojownicy Jedi! Słyszałem, że jeden z was odmówił
nawet użycia Mocy. – Spojrzał znacząco na bliźniaka Jainy, który z kamienną
twarzą siedział w pierwszym rzędzie.

– Nie mieszaj w to Jacena – warknęła Jaina.
– Przynajmniej twój brat był uczciwy i odmówił użycia siły – odparł

Kyp. – Nie miał racji, ale był uczciwy. . . a w końcu i tak jej użył, kiedy było
trzeba. Reszta grupy nie ma usprawiedliwienia dla swojego niezdecydowania.
Jeśli ratowanie galaktyki przed Yuuzhanami Vong nie jest wystarczającym
powodem do pokazania całej naszej potęgi, niech nim będzie instynkt samo-
zachowawczy!

– Jedi za Jedi – krzyknął Octa Ramis, przejęty żalem po utracie Daesha-

ry’cor.

– Staram się uchronić zarówno nas, jak i całą galaktykę – odparł Lukę. –

Jeśli zwyciężymy Yuuzhan Vong za cenę wykorzystania potęgi ciemnej strony,
nie będzie to żadne zwycięstwo.

Kyp wzniósł oczy w górę i skrzyżował ramiona na piersi.
– Wiedziałem, że popełniłem błąd, przychodząc tutaj – oświadczył.

20

background image

– W każdej sekundzie; którą tracę na rozmowę z tobą, mógłbym wystrzelić

jedną torpedę w Yuuzhan.

– Jeśli o tym wiedziałeś, po co przyszedłeś?
– Ponieważ wydawało mi się, że nawet ty musisz już widzieć, co się święci,

mistrzu Skywalkerze. Po miesiącach bezczynnego patrzenia jak kurczą się
nasze szeregi, wysłuchiwania kłamstw o Jedi krążących od Rubieży aż po
Jądro, wydawało mi się, że wreszcie uznałeś, iż nad szedł czas działania.
Przyszedłem, mistrzu Skywalkerze, aby usłyszeć, jak mówisz, że dość już
tego. . . Aby zobaczyć, jak ich prowadzisz, zjednoczonych, do walki o słuszną
sprawę. A zamiast tego słyszę ciągle te same brednie, których mam już dość!

– Przeciwnie, Kyp. Zwołałem to spotkanie, aby podjąć decyzje, jak prze-

ciwstawić się kryzysowi.

– To nie jest kryzys – prychnął Kyp. – To masakra. A ja i tak już wiem,

co mam robić. Cały czas to robię.

– Ludzie się boją, Kyp. Żyją w koszmarze, tak samo jak my. Marzą tylko

o tym, aby się obudzić.

– Tak. I w nadziei, że się obudzą, karmią potwory z koszmaru wszystkim,

czego te zażądają. Roboty. Miasta. Planety. Uchodźcy. Te raz Jedi. Odma-
wiając przeciwstawienia się zdradzie, mistrzu Skywalkerze, znaleźliśmy się
niebezpiecznie blisko jej popierania.

– Bzdury! – krzyknął Jacen, wreszcie porzucając milczenie. – Mistrz
Skywalker nie okazał uległości. Żaden z nas się nie ugiął. Ale brutalna

agresja, jaką ty popierasz, jest. . .

– Skuteczna? – ironicznie podsunął Kyp.
– Naprawdę? – zaczepnie odparł Jacen. – Czego wam się udało doko-

nać, tobie i twojej eskadrze? Rozwalić parę statków dostawczych Yuuzhan?
Podczas gdy my ratowaliśmy dziesiątki tysięcy. . .

– Ratowaliście? Po co? Żeby musieli uciekać z planety na planetę, aby

w końcu nie mieć dokąd pójść? Jacenie Solo, wyrzekłeś się Mocy, a teraz
chcesz pouczać mnie, co jest, a co nie jest skuteczne?

– Szczególnie mało skuteczna jest wasza kłótnia – przerwał Lukę.
– Potrzebujemy spokoju. Musimy pomyśleć rozsądnie.
– Nie jestem pewien, czy właśnie tego rzeczywiście potrzebujemy – od-

parował Kyp. – Patrz, do czego nas doprowadziła twoja rozsądna polityka.
Jesteśmy teraz sami, nie widzicie? Wszyscy zwrócili się przeciwko nam.

– Przesadzasz.
Anakin przeniósł wzrok na nową uczestniczkę dyskusji, Cilghal. Rybia

głowa Kalamarianki kołysała się lekko, gdy wyłupiastymi oczami wodziła po

21

background image

zebranych.

– Wciąż mamy wielu sprzymierzeńców – oznajmiła Cilghal. – Za równo

w senacie, jak i wśród ludów Nowej Republiki.

– Jeśli przez sprzymierzeńców rozumiesz ludzi, którym nie starcza ikry,

żeby nas po prostu zadenuncjować, to masz rację – zgodził się z nią Kyp.
– Ale poczekaj chwilę, aż jeszcze więcej Jedi zostanie zabitych lub wziętych
w niewolę. Zostańcie tutaj, medytujcie i czekajcie na wroga.

Ja nie zamierzam! Wiem, gdzie i o co toczy się walka.
Okręcił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia.
– Niedobrze! – szepnęła Jaina do Anakina. – Jeśli Kyp wyjdzie, zbyt wielu

pójdzie za nim.

– No to co? – spytał Anakin. – Taka jesteś pewna, że on nie ma racji?
– Oczywiście, że. . . – urwała, zastanowiła się i zaczęła jeszcze raz:
– Jeśli Jedi się podzielą, nikomu to nie pomoże. Musimy pomóc wujkowi

Luke’owi. Chodźcie.

Jaina wyszła z pokoju w ślad za Kypem. Po chwili Anakin wymknął

się za nimi. Za ich plecami dyskusja rozgorzała od nowa, choć w znacznie
spokojniejszej formie.

Kyp usłyszał ich kroki i obejrzał się.
– Anakin, Jaina? Czego chcecie?
– Przemówić ci do rozumu – wyjaśniła dziewczyna.
– Mój rozum ma się dobrze i bez tego – odparł Kyp. – Wy dwoje powin-

niście być mądrzejsi. Kiedy któreś z was migało się od walki? O ile wiem, nie
macie w zwyczaju siedzieć, kiedy walczą inni.

– Nigdy tak nie było – zaperzyła się Jaina. – Ani z Anakinem, ani z wuj-

kiem Lukiem, ani. . .

– Daj sobie spokój, Jaino. Bardzo szanuję mistrza Skywalkera, ale on nie

ma racji. Nie widzę Yuuzhan Vong poprzez Moc ani trochę lepiej niż on, ale
nie potrzebuję tego, żeby wiedzieć, że są źli. I że trzeba ich powstrzymać.

– Nie mógłbyś po prostu wysłuchać wujka Luke’a do końca?
– Już to zrobiłem. Nie powiedział ani nie zamierzał powiedzieć niczego,

co by mnie interesowało. – Kyp potrząsnął głową. – Wasz wuj bardzo się
zmienił. Coś się dzieje z mistrzami Jedi, w miarę jak zdobywają coraz więk-
szą Moc. Coś, co nie przydarzy się mnie. Tak mocno przejmują się jasną
i ciemną stroną, że tracą zdolność do działania. Pozwalają sobą manipulo-
wać. Taki ObiWan Kenobi wolał dać się zabić, zjednoczyć się z Mocą niż
działać samemu. Pozwolił, aby Lukę przejął całe ryzyko moralne.

– Wujek Lukę twierdzi co innego.

22

background image

– Wasz wujek siedzi w tym po uszy. A teraz sam stał się Kenobim.
– Co właściwie chcesz powiedzieć? – syknęła Jaina. – Że wujek Lukę jest

tchórzem?.

Kyp wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo.
– Jeśli chodzi o własne życie, to nie. Ale kiedy to zaczyna dotyczyć
Mocy. . . – machnął dłonią. – Zapytaj swojego brata Jacena. . . on też ma

zamiar się wcześnie zestarzeć, przynajmniej pod tym względem. Cała galak-
tyka wali się wokół niego, a on roztrząsa zagadnienia teoretycznej filozofii.

– Ale użył Mocy, jak zresztą sam zauważyłeś – odparła Jaina.
– Aby uratować życie matce, jeśli dobrze pamiętam, a i tak się nie prze-

męczył. Ile czasu spędziła w zbiorniku bacty?

– Ale ją uratował, mnie zresztą też.
– Oczywiście. Ale czy przywołałby Moc, gdyby przyszło mu ratować paru

Durów, których nawet nie zna? Biorąc pod uwagę, że miał dość możliwości,
aby użyć jej wcześniej, odpowiedź z całą pewnością brzmi: nie. A zatem to nie
żadne uniwersalne dążenie do ochrony życia sprawiło, że sam złamał nałożone
sobie ograniczenie. Mam rację czy nie?

– Masz – wymamrotał Anakin.
– Anakinie! – krzyknęła Jaina.
– To prawda – odparł Anakin. – Cieszę się, że to zrobił, cieszę się, że

zranił mistrza wojennego, który sprowadził zgubę na wszystkich Jedi, ale
Kyp ma rację, Gdyby nie było tam ciebie i mamy. . .

– Jacen bardzo dużo przeżył – szepnęła Jaina.
– A wszyscy inni nie? – odparował Anakin.
– Muszę już iść – oznajmił Kyp. – Jeśli któreś z was zechce ze mną pole-

cieć, dajcie znać. Mam tylko nadzieję, że mistrz Skywalker pójdzie wreszcie
po rozum do głowy, ale już nie mogę na to czekać. Niech Moc będzie z wami.

Popatrzyli za nim.
– Chciałabym nie myśleć, że on chociaż w połowie ma rację – szepnęła

Jaina. – Czuję się tak, jakbym zdradziła wujka Luke’a.

Anakin przytaknął.
– Wiem, co masz na myśli. Ale Kyp ma rację przynajmniej w jednej spra-

wie. Cokolwiek teraz zrobimy, musimy przede wszystkim pilnować własnego
nosa.

– Jedi za Jedi? – zadrwiła Jaina. – Wujek Lukę wie o tym. Nie jestem

pewna, dokąd wysłał mamę, tatę, Threepia i Artoo, ale to ma coś wspólnego
z przygotowaniem pomocy Jedi w ucieczce, zanim zostaną oddani w ręce
Yuuzhan.

23

background image

Anakin potrząsnął głową.
– Doskonale, ale właśnie to Kyp miał na myśli, mówiąc o poprzestaniu

na obronie. Nigdy nie wygramy wojny w ten sposób. Musimy zacząć działać.
Potrzebujemy wywiadu. Musimy wiedzieć, którzy z Jedi są zagrożeni, zanim
jeszcze po nas przyjdą.

– A skąd się tego dowiemy?
– Pomyśl logicznie. Każda planeta opanowana przez Yuuzhan jest poten-

cjalnie niebezpieczna. Planety w pobliżu okupowanej przestrzeni są następne
w kolejce, bo desperacko próbują ocalić własną skórę.

– Mistrz wojenny powiedział, że oszczędzi resztę galaktyki tylko wówczas,

jeśli przekażą im nas wszystkich. To w pewnym sensie powoduje co raz więk-
szą desperację, przynajmniej wśród istot na tyle głupich, żeby mu wierzyć.
A my wiedzieliśmy już na Duro, ile są warte obietnice Yuuzhan.

Spróbuj z nimi nie współpracować, a wdepczą cię w ziemię. Jeśli z nimi

współpracujesz, też cię wdepczą, a w dodatku uśmieją się z twojej głupoty.

Anakin wzruszył ramionami.
– Widocznie mnóstwo ludzi woli wierzyć obietnicom Yuuzhan niż ryzy-

kować. Chodzi o to, że. . .

– Chodzi o to, co wy dwoje tutaj robicie, zamiast uczestniczyć w zebraniu?

– zapytał Jacen z końca korytarza.

– Próbowaliśmy namówić Kypa, żeby został – wyjaśnił Anakin starszemu

bratu.

– Łatwiej byłoby namówić siringanę, żeby weszła do pudełka.
– Też prawda – zgodziła się Jaina – ale musieliśmy spróbować. Teraz

chyba jednak musimy wracać.

– Nie zawracaj sobie głowy. Wkrótce po wyjściu Kypa wujek Lukę kazał

nam się rozejść. Za dużo złości i zamieszania.

– Nie najlepiej nam idzie – westchnęła Jaina.
– Nie. Zbyt wielu z nich myśli, że Kyp ma rację.
– A co ty o tym sądzisz? – zapytał Anakin.
– On się myli – odparł Jacen bez wahania. – Brutalna agresja w odpo-

wiedzi na brutalną agresję nie może stanowić rozwiązania.

– Nie? Gdybyś sam nie skorzystał z tego rozwiązania, ty, mama i Jaina

bylibyście już martwi. A wszechświat raczej nie stałby się od tego lepszy.

– Anakinie, nie jestem wcale dumny. . . – zaczął Jacen.
– Nie zaczynajcie znowu – przerwała mu Jaina. – Anakin i ja mówiliśmy

o całkiem konkretnych sprawach, kiedy do nas dołączyłeś. Nie rozdrabniaj-
my się najałowe dyskusje jak tamci. Jesteśmy młodzi, prawda? Jeśli my nie

24

background image

potrafimy dyskutować, nie gubiąc właściwego kierunku, czego oczekiwać od
innych?

Jacen jeszcze przez chwilę nie spuszczał z oka Anakina, jakby czekając,

kto pierwszy odwróci wzrok. W końcu zrobił to sam.

– O czym rozmawialiście? – zapytał cicho.
Jaina odetchnęła z ulgą.
– Musimy zdecydować, jakie są najgorętsze punkty i gdzie Jedi są teraz

w największym niebezpieczeństwie.

Jacen skrzywił się, jakby skosztował hutyjskiej przystawki.
– To otwarta kwestia, zwłaszcza przy Brygadzie Pokoju. Oni nie dbają

o interesy pojedynczego systemu. Będą na nas polować od Rubieży po Jądro,
jeśli uznają, że to ułagodzi Yuuzhan.

– Brygada Pokoju nie może być wszędzie naraz. Nie mogą pędzić za każdą

usłyszaną plotką na temat Jedi.

– Brygada Pokoju ma mnóstwo sprzymierzeńców i doskonały wywiad –

sprzeciwił się Jacen. – Sądząc z tego, czego już dokonali, muszą mieć więcej
niż kilku szpiegów, nawet w senacie. Nie potrzebują uganiać się za plotkami.
Z tego, co wiem, nie dokonali nawet połowy tego, czym się chwalą. To zwykli
handlarze żywym towarem, którzy przekazują Jedi Yuuzhanom Vong.

– Wciąż mam dziwne przeczucia w związku z tą panią senator z Kuat,

Viqi Shesh – mruknęła Jaina.

– Chciałem tylko powiedzieć, że trudno przewidzieć, który Jedi może być

następny na ich liście. Gdyby jednak udało im się załatwić transakcję hurto-
wą, ciekawe, czy by z niej skorzystali?

Jaina wytrzeszczyła oczy.
– Uważasz, że mogliby napaść na nas teraz, kiedy jesteśmy tu wszyscy?
Anakin pokręcił przecząco głową.
– Jeszcze nie jest tak źle. Kto chciałby stawić czoło najpotężniejszym Jedi

w całej galaktyce zebranym razem? To byłoby szaleństwo.

Dlatego skubią nas pojedynczo, ale. . .
– Prakseum! – przerwał Jacen.
– Właśnie – potwierdził Anakin. – Akademia Jedi!
– Ale to przecież dzieci! – szepnęła Jaina.
– Myślisz, że to robi Yuzzhanom jakąkolwiek różnicę? Albo Brygadzie

Pokoju, jeśli już o tym mowa? – zapytał Jacen. – Poza tym Anakin ma tylko
szesnaście lat, a zabił więcej Yuuzhan w bezpośredniej walce niż każde z nas.
Yuuzhanie o tym wiedzą.

25

background image

– A co z iluzją, jaką Jedi otoczyli Yavin Cztery? Do tej pory utrzymywała

obcych z daleka.

– Już nie, odkąd prawie wszyscy rycerze Jedi odeszli – westchnął Anakin.

– Są na Coruscant, przyjechali na nasze spotkanie albo udali się na pomoc
tym, którzy zaginęli. Według ostatniej informacji, pozostali tylko uczniowie,
Kam i Tionne, może jeszcze Streen i mistrz Ikrit. To może nie wystarczyć.
Gdzie się podział wujek Lukę? Powinniśmy z nim porozmawiać i to zaraz.
Może już jest za późno.

– To dobry pomysł, Anakinie – ucieszył się Jacen.
– Dzięki.
Anakin nie wspomniał rodzeństwu, że dziś w nocy zbudził się z bijącym

sercem, ogarnięty przedziwnym lękiem. Nie mógł sobie przypomnieć kosz-
maru, który wyrwał go ze snu, ale pod powiekami pozostał mu jeden obraz:
jasne włosy i zielone oczy jego najlepszej przyjaciółki Tahiri.

A Tahiri została w akademii.

background image

ROZDZIAŁ

2

W swoim biurze Lukę Skywalker zapadł w fotel, przesunął dłonią po czole

i wbił wzrok w noc, a raczej w to, co było nocąna Coruscant: tysiące odcieni
świetlnej łuny, mżące szlaki pojazdów i transporterów powietrznych, jaskrawe
wiązania przęseł strzelające w niewidzialne gwiazdy. Ile to już tysięcy lat
minęło od czasu, gdy ktoś oglądał gwiazdę na nocnym niebie tego miasta?

Na Tatooine dla chłopca, który chciał czegoś więcej od życia niż harówka

na farmie wilgoci, gwiazdy były zimną, migoczącą obietnicą. Tęsknota do
nich stanowiła jądro wszystkiego, czym stał się Lukę. Tu, w sercu galaktyki,
o której ocalenie walczył tak długo, nie mógł ich nawet dostrzec.

Coś poruszyło się w Mocy, jakby zbliżał się pocałunek. Otworzył się na

niego.

– Wchodź, Maro – powiedział, wstając.
– Zostań tam – odpowiedziała. – Idę do ciebie.
Usiadła w fotelu obok i wzięła go za rękę. Przyłapał się na tym, że się

cofa przed jej dotykiem.

– Hej, Skywalker – zawołała. – Nie przyszłam tu, żeby cię zabić.
– Cóż za pocieszająca nowina.
– Taak? – Jej głos nabrał ostrzejszych tonów. – Nie sądź, że mi to nie

chodziło po głowie. Na przykład wtedy, kiedy nie umiałam utrzymać w sobie
śniadania albo kiedy w ciągu dwudziestu minut przeżywałam wszystkie na-

27

background image

stroje, jakie zdarzyło mi się mieć w życiu, plus kilka takich, o których nawet
nie wiedziałam, że istnieją, a wszystko to z prędkością światła. Kiedy moje
nogi puchną do rozmiarów racic gamorreańskiego dzika, a ja cała wyglądam,
jakbym zamieniała się w Hutta, to wszelkie rozumne istoty powinny dobrze
oglądać się za siebie.

– Hej, zaczekaj chwilę. Nie przypominam sobie, żebyśmy to razem wy-

myślili. Byłem tak samo zaskoczony jak ty. A poza tym wszystko, z ciążą
włącznie, zaczęło się od kiedy zamierzałaś mnie zabić. Tak trzymaj, a w oka-
mgnieniu wyprzedzimy Hana i Leię.

Mara zachichotała.
– Kochanie – oznajmiła podejrzanie słodkim tonem. – Uwielbiam cię,

jesteś moim życiem i światłem moich oczu. Jeśli zrobisz mi to jeszcze raz,
zdematerializuję cię tam, gdzie stoisz.

Czule uścisnęła jego dłoń.
– Wracając do naszej poprzedniej rozmowy, jak mógłbym ci się przypo-

dobać, skarbie? – zapytał Lukę.

– Powiedz mi, o co chodzi.
Wzruszył ramionami i odwrócił się do okna.
– Jedi, oczywiście. Rozpadamy się. Najpierw galaktyka zwraca się prze-

ciwko nam, a teraz zwracamy się sami przeciw sobie.

– Szkoda, że nie zajęłam się Kypem wiele lat temu – zauważyła.
– Nawet o tym nie wspominaj. To nie jest wina Kypa. . . już raczej moja.

Pamiętasz, kiedyś sama mi to wyjaśniałaś.

– Pamiętam, że sprostowałam kilka twoich poglądów. Co nie znaczy, że

Kyp ma rację.

– Na pewno nie ma racji. Ale jeśli dzieci schodzą na złą drogę, czy nie

mówi to czegoś o ich rodzicach?

– Świetna pora na to, żeby mnie uprzedzić, jaki z ciebie będzie marny

ojciec. A może sądzisz, że to ja nie będę dobrą matką?

Żartowała, ale Lukę nagle wyczuł falę strachu, przygnębienia i wściekłości,

jaka z niej emanowała.

– Maro? – szepnął. – To była tylko metafora.
– Wiem, to nic. Mów dalej.
– To nie jest nic.
– Ależ jest. Hormony. Huśtawka nastrojów. To strasznie kłopotliwe, kiedy

rządzi tobą chemia i nie jest to twój problem, panie Skywalker. Mów, co
chciałeś powiedzieć. Bez metafor na temat rodzicielstwa.

28

background image

– Nie ma sprawy. Chciałem tylko zauważyć, że moje nauki widocznie

okazały się nie dość trwałe, ciekawe i skuteczne, jeśli inni idą do Kypa po
odpowiedź na swoje wątpliwości.

– Zostaliśmy zdradzeni, wyrzynają nas – powiedziała Mara. – Kyp daje

im na to odpowiedź. Ty nie.

– Zaraz, zaraz. Ty też zgadzasz się z Kypem?
– Zgadzam się, że nie możemy po prostu siedzieć i czekać. Wiem, że ty

także tego nie chcesz, ale chyba nie wyrażasz się dość jasno. Kyp dał twoim
Jedi wizję równie czystą i prostą, co złudną. My daliśmy im tylko mętny
bełkot zapewnień i zakazów. Musimy zacząć im tłumaczyć, co robić, a nie
czego nie robić.

– My?
– Oczywiście, że my, Skywalkerze. Ty i ja. Tam gdzie ty, tam i ja.
Jej obecność w Mocy znów ucałowała go lekko. Zadrżał, choć trwało

to chwilę. To cudowne ciepło w zetknięciu z twardym, zimnym gniazdem
zwątpienia i bólu przynosiło ulgę. Jak mógł zwątpić i pozwolić, żeby ktoś
inny ujrzał to, co może oznaczać koniec wszystkiego?

Duchowe dotknięcie Mary zelżało, jakby się wycofując. Odprężył się, a ono

wróciło, dyskretniejsze, ale silniejsze. Poddał mu się i otworzył na nią, aż po-
łączyli się w jasnym promieniu. Wziął ją w ramiona i pozwolił, aby pieszczotą
dłoni i wewnętrznego blasku rozwiała przynajmniej część jego wątpliwości.

– Kocham cię, Maro – szepnął po dłuższej chwili.
– Ja też cię kocham – odparła.
– Trudno jest patrzeć, jak wszystko się rozpada.
– Nic się nie rozpada, Lukę. Musisz w to wierzyć.
– Muszę być silny dla nich. Muszę być przykładem. Ale dziś. . .
– Tak, widziałam. Miałeś chwilę słabości. Ale chyba tylko ja ją zauważy-

łam.

– Nie, Anakin też zauważył. Bardzo go to zdenerwowało.
– Martwisz się Anakinem? – zapytała, wychwytując właściwe znaczenie

jego słów. – On cię uwielbia. Jeśli chciał kiedyś kogoś naśladować, to tylko
ciebie. Nie przejdzie na stronę Kypa.

– Nie martwię się tym. Bardziej jest podobny do Kypa, niż mu się zdaje,

ale sam tego nie dostrzega. Zbyt wiele przeszedł, Maro. Jest za młody, żeby
przyjąć wszystko to, z czym musiał się uporać. Wciąż nosi w sobie poczucie
winy za śmierć Chewbacki, a w głębi duszy jest pewien, że i Han także
wciąż jeszcze go o to obwinia. Widział, jak umiera Daeshara’cor. Obwinia
się o zniszczenie floty hapańskiej na Fondorze. Nosi w sobie cały ten ból, aż

29

background image

wreszcie przyjdzie taki dzień, że niedoświadczony chłopiec nie potrafi sobie
z nim poradzić. Od żalu i poczucia winy bardzo blisko do gniewu i nienawiści.
A on wciąż jest zapalczywy i w dodatku myśli, że jest nieśmiertelny, pomimo
tych wszystkich śmierci, jakie oglądał.

– I to właśnie tak go dzisiaj zdenerwowało – domyśliła się Mara. – Myśli,

że ty też jesteś nieśmiertelny.

– On w to naprawdę wierzył. Ale teraz, kiedy stracił Chewiego, wie, że

może stracić każde z nas. To nie ułatwia sprawy. Traci wiarę we wszystko,
w co wierzył przez całe swoje życie.

– Wiesz, moje dzieciństwo może i nie było całkiem normalne – odparła –

ale czy w pewnym momencie nie przytrafia się to wszystkim dzieciom?

– Pewnie tak, ale większość dzieci nie jest adeptami Jedi. Większość dzieci

nie jest tak silna Mocą jak Anakin ani nie ma takiej skłonności do jej używa-
nia. Czy wiesz, że kiedy był chłopcem, zabił olbrzymiego węża, zatrzymując
jego serce przy użyciu Mocy?

Mara zamrugała oczami.
– Nie. . .
– Tak. Bronił siebie i swoich przyjaciół. Pewnie w tamtej chwili wydawało

mu się, że nie może zrobić nic innego.

– Anakin to praktyczny młody człowiek.
– W tym cały problem – westchnął Lukę. – Wyrastał pośród Jedi.
Używanie Mocy jest dla niego jak oddychanie. Nie widzi w tym niczego

szczególnie mistycznego. To po prostu narzędzie, którego może używać do
różnych celów.

– Z drugiej strony Jacen. . .
– Jacen jest starszy, ale wyrósł w tych samych warunkach co Anakin. To

dwie różne reakcje na identyczną sytuację. Łączy ich tylko jedno: każdy z nich
uważa, że to ja nic nie rozumiem. A co gorsza, moim zdaniem, przynajmniej
jeden z nich ma rację. Widziałem. . . – urwał nagle.

– Co? – ponagliła go.
– Nie wiem. Widziałem przyszłość. Wiele jest wersji przyszłości, ta jednak

pokazuje, że ktokolwiek skończy z Yuuzhanami Vong, nie będę to ani ja, ani
Kyp, ani żaden ze starszych Jedi. . . tylko ktoś całkiem nowy.

– Anakin?
– Nie wiem. Boję się nawet o tym mówić. Każde słowo natychmiast się

rozchodzi, wywołuje zawirowania w Mocy każdej osoby, która je słyszy, zmie-
nia wszystko. . . Zaczynam rozumieć, co czuli Yoda i Ben.

30

background image

Trudno próbować prowadzić, mieć nadzieję, że się nie mylisz, że widzisz

jasno całą mądrość i że nie oszukujesz sam siebie.

Roześmiała się cicho i cmoknęła go w policzek.
– Za dużo się martwisz.
– Czasem mi się zdaje, że o wiele za mało.
– Naprawdę? – szepnęła miękko, ujęła jego dłoń i położyła na swoim

brzuchu. – Chcesz się pomartwić? Posłuchaj.

Znów objęła go, otuliła Mocą: zespolili się i pochylili nad trzecią żywą

istotą w pokoju, tą, która rosła pod sercem Mary. Ostrożnie, z wahaniem
Lukę sięgnął Mocą, aby dotknąć swego syna.

Małe serduszko biło prostym, cudownym rytmem, a wokół niego unosiła

się jak melodia świadomość tyleż obca, co znajoma, wrażenia podobne do
smaku, zapachu i wzroku, a jednak całkiem od nich odmienne, wszechświat
bez światła, ale za to pełen bezpieczeństwa i ciepła.

– Zdumiewające – wyszeptał. – To cudowne, że możesz mu tyle dać. Że

możesz być dla niego tym wszystkim.

– To uczy pokory – odparła. – Ale jednocześnie budzi lęk. A jeśli popełnię

błąd? Jeśli moja choroba powróci? A co gorsza. . . – urwała, a on czekał,
wiedząc, że i tak mu powie. – W jakimś sensie to bardzo łatwe.

Aby chronić go teraz, muszę tylko chronić samą siebie, a to robię przez

całe życie. Na razie moje życie jest jego życiem. Ale po urodzeniu wcale nie
będzie tak samo i to właśnie martwi mnie najbardziej.

Lukę otoczył ją ramieniem i przytulił.
– Poradzisz sobie – zapewnił. – Obiecuję ci to.
– Nie możesz mi tego obiecać. . . tak jak nie można utrzymać młodych

Jedi w łonie, aby zapewnić im bezpieczeństwo. To jest to samo. To ten sam
strach, Lukę.

– Oczywiście – odparł. – Oczywiście, że tak.
Usiedli i wspólnie obserwowali Coruscant, nie odzywając się, dopóki nie

usłyszeli, że ktoś stanął przed drzwiami.

– Uderz w stół. . . – mruknął Lukę. – To dzieciaki Solo.
– Mogę ich odesłać.
– Nie. Muszą ze mną porozmawiać. Wchodźcie – powiedział głośniej.
Wstał i rozjaśnił lampę. Anakin, Jacen i Jaina weszli do pokoju.
– Przepraszam, że wyszliśmy ze spotkania – odezwała się dziewczyna.
– Wiem, co robiliście, i dziękuję, żeście spróbowali. Kyp. . . Kyp przez

jakiś czas musi iść własną drogą. Ale nie po to przyszliście, prawda?

– Nie – odparł Jacen. – Obawiamy się o akademię Jedi.

31

background image

– Właśnie – wtrącił Anakin. – Przyszło mi do głowy, że gdybym był

Brygadą Pokoju i chciał dopaść całą gromadą Jedi naraz. . .

– Udałbyś się na Yavin Cztery. Dobrze myślisz.
Chłopiec był wyraźnie rozczarowany.
– Sam też na to wpadłeś.
Lukę skinął głową.
– Nie martw się. Dopiero kilka dni temu zdobyliśmy dość raportów, żeby

wyciągnąć z nich jakiś wniosek i zdać sobie sprawę, na ile poważnie nale-
ży brać groźby mistrza wojennego. Do tej pory próbowałem gasić lokalne
ogniska zapalne i usiłowałem uzyskać poparcie rządu, aby zatrzymać pochód
Yuuzhan albo przynajmniej go spowolnić, i nie zauważyłem, że nie ma już
dość dorosłych Jedi, by utrzymać iluzję, którą przesyłamy.

– Co więc zrobimy? – zapytał Jacen.
– Poprosiłem Nową Republikę, aby przysłała statek do ewakuacji szkoły,

ale wcale im się nie spieszy. To może potrwać całe tygodnie.

– Nie możemy czekać tak długo! – zdenerwowała się Jaina.
– Nie możemy – zgodził się Lukę. – Próbowałem znaleźć Boostera Terrika.

Wydaje mi się, że teraz najlepiej byłoby nie tylko ewakuować akademię, ale
pozostawić dzieciaki na pokładzie „Kiepskiego Interes”. Jeśli tylko przenie-
siemy je na inną planetę, nie rozwiążemy problemu.

– Zostaną z Boosterem? – wtrącił Anakin
– Niestety, nie mogę go zlokalizować. Wciąż nad tym pracuję.
– Talon Karrde – miękko podsunęła Mara.
– Świetny pomysł – odparł Lukę. – Wiesz, gdzie go znaleźć?
– A co ty o tym myślisz? – zmarszczyła nos.
– A jeśli Brygada Pokoju jest już na Yavinie Cztery albo w pobliżu? –

zapytał Anakin.

– Nic więcej nie możemy w tej chwili zrobić – wyjaśnił Lukę. – Poza tym

niebezpieczeństwo wciąż jeszcze jest hipotetyczne. Brygada

Pokoju do tej pory nie wie o istnieniu Yavina Cztery. A nawet jeśli się

dowiedzą, są tam Kam, Tionne i mistrz Ikrit. Nie są całkiem bezbronni.

– Nie jest to najlepiej strzeżony sekret w galaktyce – mruknął Jacen. –

A co zdziała Kam przeciwko statkowi wojennemu, jeżeli zabraknie iluzji?
Jedźmy tam.

– Nie ma mowy – odparł Lukę. – Potrzebuję was wszystkich tutaj, a biorąc

pod uwagę nagrody, jakie wyznaczyli za nasze głowy. . . zwłaszcza za twoją,
Jacenie, niebezpiecznie jest jechać samotnie. Twoi rodzice ,nigdy by mi nie
wybaczyli, gdybym wysłał cię tam pod ich nieobecność.

32

background image

– No to ich przekonaj – wtrąciła Jaina. . .
– Nie mogę. Nie mam teraz z nimi łączności i tak może pozostać przez

jakiś czas.

– Może przynajmniej sprawdzimy, co się dzieje w prakseum? – upierała

się Jaina. – Możemy przyczaić się na skraju systemu, dopóki Karrde się nie
pokaże, i mieć wszystko na oku, a w razie gdyby coś zaczęło się dziać, wrócić
tu szybko i zdać raport.

Lukę potrząsnął głową.
– Wiem, że was swędzą pięty, zwłaszcza ciebie, Jaino, ale twoje oczy

jeszcze całkiem nie wyzdrowiały. . .

– Może nie według standardów Eskadry Łobuzów – zaprotestowała Jaina.

– Ale widzę dość dobrze, żeby latać.

– Nawet gdybyś całkowicie odzyskała wzrok – ciągnął Lukę – nie wydaje

mi się, aby wysyłanie jednego z was, a nawet całej trójki na Yavin

Cztery było najlepszym możliwym rozwiązaniem. Tu także jest dużo do

roboty. Czy nie to właśnie tłumaczyliście Kypowi, co? Jacen, Jaina?

– Tak, wujku Lukę – przyznał Jacen. – Tak było.
– Anakin? Nie odzywasz się jakoś.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Nie ma wiele do gadania, prawda?
Lukę wyczuł w tej odpowiedzi coś niedobrego, ale to wrażenie szybko

minęło.

– Cieszę się, że zdajecie sobie sprawę z sytuacji. Zgadzamy się, że aka-

demia jest naszym najczulszym punktem. Pomóżcie mi znaleźć pozostałe.
I niech wam się nie wydaje, że o wszystkim pomyślałem, bo, jak widać, wca-
le tak nie jest. I pamiętajcie, zbieramy się znowu jutro rano.

Wszyscy troje skinęli głowami i opuścili pokój. Ledwie wyszli, Mara kla-

snęła językiem.

– Oni mogą mieć rację.
– Mogą – westchnął Lukę. – Czuję jednak, że ktokolwiek wybierze się na

Yavin Cztery, musi wziąć ze sobą silny oddział, bo może nie wrócić. Nauczy-
łem się już wierzyć swoim przeczuciom.

– Powinieneś był im to powiedzieć – zganiła go.
Uśmiechnął się z przekąsem.
– Wtedy polecieliby na pewno.
Mara ujęła go za rękę.
– Dla znużonych nie ma odpoczynku. Pójdę złapać Karrde’a. – Lekko

dotknęła brzucha. – Tymczasem, Skywalker, znajdź mi coś do jedzenia. Coś

33

background image

dużego i żeby się jeszcze ruszało.

Anakin sprawdził wskaźniki systemów.
– Jak wyglądamy, Fiver? – zapytał półgłosem, studiując wyświetlacz ka-

biny.

SYSTEMY W GRANICACH ZAKRESÓW OPTYMALNYCH, zapewniła go jednostka

R7.

– Dobrze. Czekaj, aż dostanę pozwolenie. Na razie oblicz pierwszy skok

w serii na Yavin Cztery.

Przedsięwzięcie wymagało sporej dozy sprytu, włącznie ze sfałszowaniem

kodu, który pozwoliłby im odlecieć bez kontroli. Nie mógł przecież wzbudzić
podejrzeń wujka Luke’a lub kogokolwiek innego, kto chciałby go powstrzy-
mać.

Bo tym razem wujek Lukę nie miał racji. Anakin czuł to całym sobą.

Uczniowie Jedi byli w poważnym niebezpieczeństwie. Talon Karrde nie zdąży
dolecieć na czas. Może nawet już teraz jest za późno.

Dziwne, że wujek Lukę wciąż się upierał, by uważać Anakina za dziecko.

Anakin już zabijał Yuuzhan. Widział, jak umierają jego przyjaciele i powodo-
wał śmierć innych. Był odpowiedzialny za zniszczenie niezliczonych statków
i istot, które stanowiły ich załogi, a to tylko wierzchołek góry lodowej.

Tę ślepotę przejawiali wszyscy dorośli obecni w życiu chłopca. Nie rozu-

mieli, kim był naprawdę, widzieli tylko to, co było na zewnątrz. Nawet matka
i wujek Lukę, którzy mieli Moc.

Tylko ciocia Mara chyba go rozumiała. . . ona też nigdy naprawdę nie

była dzieckiem. Ale i ją zaślepił związek z wujkiem Lukiem. Teraz musiała
liczyć się także z jego uczuciami.

Na pewno oboje będą wściekli. Mógłby wyjaśnić wujkowi Luke’owi, co

wyczuł poprzez Moc, ale to najwyżej uwrażliwiłoby mistrza na jego moż-
liwości i nic poza tym. Nawet gdyby udało mu się przekonać wujka, żeby
wysłał kogoś już teraz, to z pewnością byłby to ktoś inny, starszy. Tymcza-
sem Anakin wiedział, że to musi być on i że musi polecieć sam. Jeśli tego nie
zrobi, jego najlepszą przyjaciółkę czeka los znacznie gorszy niż śmierć.

W tej chwili była to jedyna pewna rzecz w jego życiu.
– Pozwolenie na start – odezwał się kontroler portu.
– Ruszamy, Fiver – mruknął Anakin. – Musimy sobie znaleźć miejsce we

wszechświecie.

background image

ROZDZIAŁ

3

Gdy gwiazdy znów przybrały normalny wygląd, Anakin wprowadził X-

-skrzydłowiec XJ w leniwy spadek i odciął zasilanie wszystkich urządzeń
z wyjątkiem czujników i najpotrzebniejszych układów podtrzymania życia.
Zazwyczaj nie bawiłby się w takie ceregiele; w końcu trzeba się dobrze naszu-
kać, żeby wykryć minimalne zafalowania energetyczne X-skrzydłowca wcho-
dzącego do systemu. Korkociąg, a potem beczka, w jakie wprowadził statek,
nie były przypadkowe; miały na celu dostarczenie przyrządom pełnego do-
stępu do otaczającej go przestrzeni w możliwie najkrótszym czasie. Podczas
gdy czujniki wykonywały swoją robotę, Anakin włączył ten, któremu ufał
najbardziej – Moc.

Planeta Yavin wypełniała większą część iluminatora. Rozległe, pomarań-

czowe oceany gazu wrzały w ulotnych meandrach. To znajome oblicze planety
towarzyszyło większości dni i nocy jego dzieciństwa. Prakseum – akademia
wujka Luke’a – znajdowała się na Yavinie Cztery, księżycu gazowego giganta.
Pamiętał, jak obserwował na nocnym niebie ogromny krąg planety, zastana-
wiając się, co też może się tam kryć i wysuwając w jego kierunku kręte czułki
Mocy.

Znalazł chmury metanu i amoniaku głębsze niż oceany, wodór tak sprę-

żony, że zamienił się w metal, życie zredukowane do grubości kartki papieru,
lecz wciąż kwitnące, cyklony cięższe od ołowiu, ale szybsze od wiatrów omia-

35

background image

tających jakąkolwiek zamieszkałą przez ludzi planetę. I kryształy – lśniące
klejnoty Corusca wyrastające w tych tytanicznych wichrach, wirujące w od-
wiecznym tańcu, przechwytujące odrobiny światła, które udało im się znaleźć
w cieńszych, górnych warstwach atmosfery i zamykające je zazdrośnie w swo-
ich molekułach.

Nie widział ich materialnie, tylko nocami wyczuwał poprzez Moc; często

zaglądając do biblioteki, stopniowo nauczył się je rozumieć.

W wyobraźni widział znacznie więcej. Fragmenty pierwszej Gwiazdy

Śmierci, która znalazła swój koniec na tym właśnie niebie, rozpryśnięta na
pojedyncze molekuły potwornymi siłami ciśnienia i grawitacji. Relikty Sithów
i gatunków jeszcze starszych, jeszcze odleglejszych w czasie. Kiedy planeta
takajak Yavin pochłonie tajemnicę, niechętnie ją oddaje. Biorąc pod uwagę
sekrety, które już ujawniły się w systemie Yavin, oraz Pogromcę Słońc, któ-
rego Kyp Durron zdołał wyrwać z wnętrzności pomarańczowego giganta –
może to i lepiej.

Niedaleko Yavina błyszczał jasny, żółtawy punkt – Yavin Osiem, jeden

z trzech księżyców w systemie, obdarzonych życiem. Anakin miał tam przy-
jaciółkę, mieszkankę tego świata, która przez krótki czas szkoliła się w akade-
mii, po czym wróciła do domu. Wyczuwał ją, ale bardzo słabo. Yavin Cztery
znajdował się także w pobliżu, a tam byli jego pozostali przyjaciele. Wła-
ściwie cały system był Anakinowi znany i przyjazny jak własny pokój, jak
miejsce, do którego wchodzisz i od razu stwierdzasz, czy wszystko jest jak
należy. A tu coś było rzeczywiście nie tak.

Poprzez Moc czuł kandydatów na Jedi, bo wszyscy nią władali. Czuł Ka-

ma Solusara i jego żonę Tionnę, sędziwego Ikrita – już nie uczniów, lecz praw-
dziwych Jedi. Widział ich jak przez mgłę, co świadczyło o tym, że próbowali
choć częściowo utrzymać iluzję ukrywającą Yavin Cztery przed przypadko-
wym odkryciem.

No i była tam istota, której obecność błyszczała jaskrawym światłem,

jaśniejszym jeszcze poprzez przyjaźń i bliskość. Tahiri.

Ona też go wyczuwała, a choć nie był w stanie odebrać słów, które próbo-

wała mu przekazać, odbierał coś w rodzaju rytmu – jakby ktoś mówił szybko,
bez tchu, w podnieceniu, nie tracąc czasu na zaczerpnięcie oddechu.

Anakin uniósł kącik ust w lekkim uśmieszku. Tak, to z pewnością była

Tahiri.

Natomiast to, co mu się nie podobało, wyczuwał i bliżej, i słabiej. Nie

chodziło tu o Yuuzhan Vong, ponieważ ich nie można było wyczuć poprzez
Moc, ale o kogoś, kogo nie powinno tu być. Kogoś nieco speszonego, kto

36

background image

jednak z każdą chwilą nabierał pewności siebie.

– Trzymaj się, Fiver – rzekł do swojego astromecha. – Przygotuj się na

ucieczkę albo niespodziewaną walkę. Może to Talon Karrde i jego załoga, któ-
rzy przybyli przed czasem. . . ale chyba wolałbym zagrać w sabaka przeciwko
Lando Carlissianowi niż na to liczyć. POTWIERDZAM, zamigotał wyświetlacz.
Weszli w zasięg czujników i komputer odtworzył sylwetkę z powiększonego
obrazu.

– Nie jest aż tak źle – mruknął chłopiec. – Jeden lekki transporter kore-

liański. Może to faktycznie ktoś z paczki Karrde’a.

A może nie? A może po drugiej stronie giganta gazowego lub Yavina

Cztery czai się setka yuuzhańskich statków, niewidzialna dla jego zmysłów
Jedi i ukryta przed czujnikami?

Tak czy owak, bezczynne kręcenie się w pobliżu na pewno nie poprawi

sytuacji. Włączył silniki, skorygował spadek i uaktywnił napęd jonowy.

Włączył komunikator i wywołał obcego.
– Transporter, odbiór.
Przez kilka chwil tamten milczał, wreszcie głośnik zaskrzeczał:
– Kto to?
– Nazywam się Anakin Solo. Co robicie w systemie Yavinan?
– Jesteśmy poszukiwaczami klejnotów Corusca.
– Tak? A gdzie wasz trawler?
Kolejna pauza, potem słowa dźwięczące odległym gniewem.
– Teraz już widzimy księżyc. Wiemy, że był tu przez cały czas. Wasze

czary, Jedi, na nic się nie zdały.

TRANSPORTER AKTYWUJE UZBROJENIE,

zauważył Fiver. Anakin wes-

tchnął. Fiver był astromechem nowszej generacji niż R2-D2, ale czasem tę-
sknił za osobowością robota wujka. Może powinien coś z tym zrobić.

Dwa strzały laserowe jeden po drugim uderzyły w jego tarcze, ale to

wystarczyło. Torpedy protonowe, nadlatujące z tyłu, doganiały go, kiedy
wszedł w atmosferę. Zanurkował, a statek wpadł w lekką wibrację. Dziób
i skrzydła zaczęły się nagrzewać w górnych warstwach atmosfery. Jeśli nie
zdoła opanować kąta opadania, jego szczątki rozsypią się na przestrzeni kilku
kilometrów dżungli w dole.

W chwili gdy pierwsza torpeda znalazła się prawie u celu, wyłączył silniki

i poderwał w górę dziób statku. Atmosfera, wciąż rzadka, zdołała jednak
porządnie odbić X-skrzydłowca XJ w przeciwną stronę. Serwomechanizmy
zawyły, coś gdzieś puściło ze złowróżbnym piknięciem. Korzystając z rozpędu
nadanego mu przez atmosferę, Anakin skierował się jeszcze bardziej w górę.

37

background image

Czuł, jak krew odpływa mu z głowy do nóg w miarę wzrastania przeciążenia.
Znów włączył silniki.

Torpedy za jego ogonem nie miały się aż tak dobrze. Próbowały wykonać

zwrot w ślad za nim. Dwie nie dały rady i teraz leciały dalej w kierunku
księżyca. Dwie pozostałe w niekontrolowany sposób odbiły się od atmosfery
w różnych kierunkach i nie miały szans odnaleźć Anakina, zanim skończy im
się paliwo.

– W każdym razie próbowaliście – ponuro mruknął Anakin. Wprowa-

dził statek w ostrą świecę i wyszedł ze studni grawitacyjnej, wypuszczając
rytmiczne salwy laserów. Kolejny strzał z mocniejszego działa przeciwnika
trafił w jego osłony, aż światła w kabinie przygasły, po czym znów rozbłysły
pełną mocą, gdy Fiver odpowiednio nakierował zasilanie. Anakin rzucił się
w kierunku transportera. Tarcze nieprzyjaciela zamigotały i w tym momen-
cie Anakin obrócił w żużel ich główny generator. Zawinął pętlę od dziobu do
ogona przeciwnika, dziurawiąc systematycznie wieżyczki laserów, przedziały
torpedowe i silniki. Wreszcie znów włączył komunikator.

– No co, gotowi do rozmów? – zapytał.
– Dlaczego by nie? – odparł głos po drugiej stronie. – Wciąż jeszcze

możesz się poddać, jeśli chcesz.

– To. . . – zaczął, ale Fiver wpadł mu w słowo.
WYKRYTO SKOK Z NADPRZESTRZENI. 12 STATKÓW, ODLEGŁOŚĆ 100 000

KILOMETRÓW – zameldował.

– Niech to Sith. . . – wymamrotał Anakin, włączając czujniki na pełny

zasięg.

Od razu stwierdził, że nie są to statki Yuuzhan, tylko jakaś dzika zbierani-

na Eskrzydłowców, transporterów i korwet. Wywoływali go. Otworzył kanał
komunikacyjny.

– Niezidentyfikowany statek, tu Brygada Pokoju – zatrzeszczał głośnik. –

Zatrzymaj się i poddaj, a nic ci się nie stanie.

Byli zbyt daleko, żeby go trafić, ale ten stan nie potrwa długo. Anakin

zwinął płaty S, otworzył przepustnice i ruszył w kierunku odległej granicy
nocy i dnia na Yavinie Cztery.

Anakin wyskoczył z kokpitu X-skrzydłowca w mroczną ciszę. W oddali

dostrzegał zorzę świateł obok bramy, przez którą wleciał do dawnego kom-
pleksu świątyń Massassich. Budowle długo służyły jako centralny hangar
floty rebelianckiej, teraz zaś świeciły pustkami, ponieważ większość statków
lądujących w akademii wolała pozostawać na zewnątrz.

Lotnicze buty cicho szurały po starożytnym kamieniu. Dźwięk narastał,

38

background image

aż zdawało się, że słychać stłumione bicie ogromnych skrzydeł. Pachniało
kamieniem, smarami i – znacznie słabiej – piżmowym aromatem otaczającej
dżungli.

Ktoś obserwował Anakina w ciemności.
– Kto tu? – zapytał jakiś głos, przeciągając słowa, w dzielącym ich mroku.
– Kam, to ja. Anakin.
Zapłonęło blade światełko, a w chwilę potem cały szereg świetlnych pa-

neli. Kam Solusar stał w odległości mniej więcej dziesięciu metrów od niego,
przypinając do pasa miecz świetlny.

– Wydawało mi się, że właśnie ciebie wyczuwam – stwierdził Kam.
– Ale od kilku standardowych dni po orbicie krąży jakiś nieznany statek.
Próbujemy ich zmylić.
– Brygada Pokoju – wyjaśnił Anakin. – Ten jeden statek ma teraz towa-

rzystwo mniej więcej dwunastu innych. I już nie dadzą się zmylić.

Podszedł bliżej Karna i nagle stary nauczyciel chwycił go w ramiona.
– Dobrze, że cię widzę, Anakinie. A ty? Jesteś sam?
Anakin skinął głową.
– Talon Karrde jest w drodze ze swoją flotyllą. Zabierze was i uczniów.

Wujek Lukę chyba nie przypuszczał, że Brygada Pokoju pokaże się tak szyb-
ko.

Kam zmrużył oczy.
– Ale ty wiedziałeś, prawda? Przyleciałeś tu bez pozwolenia.
– Właściwie to przyleciałem wbrew rozkazom – poprawił go Anakin. –

Teraz to i tak nie ma znaczenia. Musimy wywieźć uczniów w bezpieczne
miejsce.

– Oczywiście – zgodził się Kam. – Kiedy możemy się spodziewać lądowa-

nia Brygady Pokoju?

– Za godzinę. Na pewno nie później.
– A Karrde?
– To może potrwać kilka dni.
Kam skrzywił się.
– Nie wytrzymamy tak długo.
– Może jednak. Wszyscy jesteśmy Jedi.
Kam prychnął drwiąco.
– Musisz zdać sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Boja znam swoje.
Sami pewnie sobie poradzimy, ale stracimy dzieciaki. Muszę myśleć przede

wszystkim o nich.

39

background image

Zbliżali się do turbowindy. Drzwi otwarły się z sykiem i wypuściły zło-

to-pomarańczową postać. Postać rozpłaszczyła się na piersi Anakina, który
nagle stwierdził, że zaskakująco silne ramiona oplatają go serdecznym uści-
skiem, a przed nosem błyszczy mu para jaskrawozielonych oczu.

Poczuł, że robi mu się gorąco.
– Sie masz, Tahiri – bąknął.
Odsunęła się od niego.
– A jak ty się masz, wielki gwiezdny wojowniku, za wielki i za ważny,

żeby skontaktować się z najlepszym przyjacielem!

– Ja. . .
– Byłem zajęty. Jasne. Znam to doskonale. . . no, może nie wszystko,

bo wieści docierają do nas ostatnio ze sporym opóźnieniem, ale słyszałam
i o Duro, i o Centerpoint, i. . .

Urwała nagle, może dlatego, że zobaczyła coś w jego oczach, a może

wyczuła poprzez Moc. Stacja Centerpoint była dość delikatnym tematem.

– No, w każdym razie – ciągnęła – nie masz pojęcia, jak tu było nudno bez

ciebie. Wszyscy praktykanci odeszli, zostały tylko te dzieciaki. . . – odsunęła
się od niego i wtedy dopiero miał okazję przyjrzeć się jej dokładnie.

Błysk w jego oczach sprawił, że urwała w pół słowa.
– Co? – zapytała niepewnie. – Co się tak gapisz?
– Ja. . . – Twarz mu płonęła jak od lasera. – Wyglądasz. . . inaczej.
– Może starzej? Mam czternaście lat. Od zeszłego tygodnia.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
– Trzeba było o nich pomyśleć w porę, ale i tak dzięki. Głupol.
Anakin poczuł nagle, że nie jest w stanie popatrzyć jej w oczy. Spuścił

wzrok.

– Wciąż. . . yyy. . . chodzisz na bosaka, jak widzę.
– A czego się spodziewałeś? Nienawidzę butów. Noszę je tylko wtedy, kie-

dy muszę. Sithowie wymyślili buty, żeby torturować i gnieść nasze delikatne
paluszki, jestem tego pewna. A co, myślałeś, że skoro urosłam o centymetr
lub dwa, to zacznę się znęcać nad własnymi stopami?

Podejrzliwie spojrzała na Kama.
– Co on tutaj robi naprawdę? Wiem, że nie przyleciał, żeby się zemną

zobaczyć.

Anakin aż się skrzywił, tyle żalu było w tych słowach.
– Anakin przyleciał, żeby nas ostrzec. Szykują się kłopoty – odparł Kam.

– Szczerze mówiąc, będziecie musieli pogadać sobie kiedy indziej.

40

background image

– Naprawdę? Kłopoty?
– Tak – potwierdził Anakin.
Tahiri położyła palec na wargach.
– Dlaczego od razu tego nie mówisz? Co się dzieje?
– Muszę porozmawiać z Tionną i Ikritem – powiedział Kam, znów rusza-

jąc w kierunku turbowindy.

– I to zaraz – dodał Anakin, depcząc mu po piętach.
– Ale co się dzieje? – krzyknęła Tahiri w stronę ich szybko oddalających

się pleców.

– Wyjaśnię ci po drodze! – odkrzyknął Anakin przez ramię.
– Jasne! – Wskoczyła do windy w chwili, gdy drzwi już się zamykały.
– Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyznaczył ceną na nasze głowy – rzekł

Anakin. – Na głowy wszystkich Jedi. Oznajmił, że jeśli to, co zostało z Nowej
Republiki, przekaże im pozostałych Jedi. . . a zwłaszcza Jacena. . . nie będzie
zabierał kolejnych planet.

– O rany, ale łgarstwo – mruknęła Tahiri.
– To nie ma znaczenia. Ludzie mu wierzą. Właśnie tacy ludzie zbliżają

się teraz na kilkunastu statkach.

– Chcą nas przekazać Yuuzhanom Vong? Niech tylko spróbują!
– Możesz być pewna, że spróbują.
Drzwi otwarły się i wyszli na drugi poziom. Kam ruszył głównym kory-

tarzem, mijając kolejne korytarze, które Anakin pamiętał doskonale, choć
teraz wydawały mu się znacznie węższe niż wtedy, gdy widział je ostatnio.
Świątynia Massassich, mieszcząca akademię, wydawała mu się kiedyś niewy-
obrażalnie wielka. Teraz była już tylko duża.

Dotarli do centralnej sali; na powitanie zwróciło się w ich stronę dwadzie-

ścia kilka twarzy. Ludzie, Twi’lekowie, Bothanie, Wookie – byli tu przedsta-
wiciele ponad tuzina ras. Wszyscy bardzo młodzi, z wyjątkiem Tionny, żony
Karna, urodziwej, srebrzystowłosej kobiety o perłowych oczach. Uniosła brwi
w zdumieniu i uśmiechnęła się radośnie.

– Anakin! – zawołała.
– Tionno – łagodnie, ale stanowczo przerwał jej Kam. – Musimy poroz-

mawiać.

– Hej Anakin! – Sannah, trzynastoletnia dziewczynka o ciemnych włosach

i złocistych oczach zamachała do niego ręką. Machał też młodszy Valin Horn,
choć nie krzyczał.

– Jest zajęty! – odpowiedziała im Tahiri. Kiedy jednak Anakin odszedł

z Kamem i Tionną, żeby porozmawiać, poszła za nimi.

41

background image

– Tahiri. . . – zaczął Kam.
– O nie – przerwała mu. – Nie pozwolę się wyeliminować.
– Nie miałem takiego zamiaru – łagodnie odparł Kam. – Chciałem cię

poprosić, abyś znalazła mistrza Ikrita i spotkała się z nami w sali konferen-
cyjnej.

– Ach tak? Nie ma sprawy.
Zakręciła się w miejscu i odfrunęła boso korytarzem.
Tahiri wróciła z Ikritem kilka chwil później. Stary mistrz Jedi wbiegł

do sali na czworakach, ciągnąc po ziemi długie uszy. Zazwyczaj bystre oczy
wydały się Anakinowi dziwnie przygaszone i chłopca objęła nagła fala lęku.

– Mistrz Ikrit!
– Witaj, młody Anakinie. Miło, że cię widzę – przywitał go Ikrit. – Choć

wieści, które przynosisz, są niepokojące.

Jeszcze raz zdał szczegółową relację Ikritowi i Tionnie.
– Zabiorą nasze dzieci! – mruknęła Tionna. Zabrzmiało to bardziej ponu-

ro, niż chciała.

– Brygada Pokoju? Bez najmniejszej wątpliwości. Tionno, w tej chwili

tutejsza atmosfera nie jest zdrowa dla Jedi.

– Rozumiem – odparła, zaciskając pięści. – Nie. Nie rozumiem.
Czy ta galaktyka oszalała?
– Tak – cicho powiedział Kam. – Stare szaleństwo. Wojna.
– Nie macie tu żadnych statków, prawda?
– Nie. Streen z Peckhumem zabrali statek dostawczy.
– Dokąd?
– Na Korelię. Chyba niedługo wrócą, choć w tych warunkach nic nie

wiadomo.

– Musimy więc wszystkich ukryć tutaj – mruknął Anakin. – Tylko gdzie?
– W dole rzeki! Pod Pałacem Woolamandera – podsunęła Tahiri. – W ja-

skini mistrza Ikrita.

Anakin uniósł brwi.
– To niezły pomysł. Naprawdę trudno będzie kogoś tam znaleźć, zwłaszcza

jeśli Brygada Pokoju nie zacznie szukać od razu.

– Co przez to rozumiesz? – zapytał Kam z nagle obudzoną czujnością. –

Dlaczego mieliby nie szukać od razu?

– Zostanę tutaj – wyjaśnił Anakin. – Odniosą wrażenie, że wciąż jeste-

śmy w świątyni i stawiamy opór. Stracą czas, usiłując nas ostrzeliwać, a ty
i Tionna przez ten czas zabierzecie dzieci w bezpieczne miejsce.

42

background image

– Pozostaje tylko jeden drobny szczegół – wtrąciła Tahiri. – Co z tobą?

Kto się zajmie twoim bezpieczeństwem?

– Schowam się w X-skrzydłowcu. Prześliznę się pomiędzy nimi, a potem

pobawimy się w chowanego, aż się pojawi Talon Karrde. A kiedy już załatwi
Brygadę Pokoju, zaprowadzę go do was.

– Wszystko sobie przemyślałeś – wtrąciła Tionna.
– Od początku do końca – przyznał Anakin. – To najlepszy sposób.
– On ma rację – wtrącił Kam.
– Kam. . . – zaczęła Tionna.
– On ma rację – powtórzył Kam. – Ale to nie on zostanie tutaj, tylko ja.
– Jestem lepszym pilotem – bezczelnie przerwał mu Anakin. – Tylko ja

będę umiał wykręcić ten numer.

– Anakin ma rację – wychrypiał Ikrit. – To część jego przeznaczenia.

Mojego też.

– Mistrzu Ikricie. . .
– Zaraz powiesz, że nie jestem wojownikiem. Może to i prawda, bardzo

dawno nie walczyłem mieczem świetlnym, a i wtedy niespecjalnie to lubiłem.
Dziś jednak to nie miecze świetlne, nie broń będzie miała znaczenie. Nie
wszystkie aspekty Mocy wiążą się z agresją.

Anakin ściągnął wargi w zamyśleniu, ale nie potrafił sprzeciwić się stare-

mu mistrzowi.

Kam przygryzł wargę.
– Doskonale – rzekł w końcu. – Nie podoba mi się to, ale nie mamy czasu

na dyskusję. Tahiri, chodź. Pomożesz mnie i Tionnie przeprowadzić dzieci na
łodzie.

– Dobrze – odparła Tahiri – ale ja zostaję z Anakinem.
– Mowy nie ma – sprzeciwił się Anakin.
– Tak! – odparowała. – Utknęłam w tej kupie błota, kiedy ty walczysz

z Yuuzhanami! Mam już dość! Chciałabym wreszcie coś zrobić!

– Jesteś na to za młoda – wtrąciła Tionna.
– Anakin jest tylko o dwa lata starszy ode mnie! Pod Sernpidalem miał

piętnaście lat!

– To prawda – zgodził się Anakin. – I wprowadziłem Chewbaccę w śmier-

telną pułapkę. Tahiri, proszę, idź z Kamem.

W jej oczach zobaczył zaskoczenie i ból.
– Nie chcesz, żebym z tobą została? Po tym wszystkim, co. . . wciąż uwa-

żasz, że jestem dzieckiem, tak jak one!

Nie, pomyślał Anakin. Po prostu nie chcę oglądać twojej śmierci.

43

background image

– Chodź, Tahiri – łagodnie poprosiła Tionna. – Nie ma chwili do stracenia.
– Doskonale. Nie ma sprawy, doskonale – syknęła i wybiegła z pokoju,

nie zaszczycając Anakina nawet spojrzeniem.

Kam położył dłoń na ramieniu chłopca.
– Ciężko jej tu było bez ciebie.
Anakin skinął głową.
– Chyba lepiej wezmę się do roboty – burknął niechętnie.
– Uważaj, Anakinie. Nie musisz zatrzymywać ich zbyt długo. Jeśli trzeba

będzie uciekać, uciekaj. Potrzebujemy cię żywego.

– Nie zamierzam umrzeć – zapewnił go chłopak.
– Wielu ludzi nie zamierza, a i tak im się to przytrafia. Ufaj Mocy i słuchaj

Ikrita. Niech Moc będzie z tobą.

background image

ROZDZIAŁ

4

– Spali cię, Anakinie – oznajmił znajomy, miły dla ucha szept Ikrita.
Anakin podniósł wzrok znad rozebranego interkomu. Razem ze starym

Jedi znajdowali się w pomieszczeniu, które służyło jako centrum dowodzenia
w czasach, kiedy Wielka Świątynia była jeszcze bazą rebeliantów. Większość
urządzeń wojskowych została już zdemontowana, ale część pozostała – różne
systemy komunikacyjne, w tym interkom przekazujący informację do wszyst-
kich zakątków świątyni i jej sąsiedztwa.

– Co, mistrzu?
– Twój gniew. Ukrywa sie w tobie jak w naczyniu, ale pewnego dnia samo

naczynie stopi się w żarze. A wtedy spłoniesz ty i inni razem z to bą. Wielu
innych, bardzo wielu.

Anakin wsunął zmodyfikowany chip z danymi na miejsce i wyprostował

się.

– To Yuuzhanie Vong obudzili we mnie ten gniew, mistrzu. Niszczą

wszystko, co znam, wszystko, co kocham.

– Nie. Ty sam budzisz go w sobie. Ludzie umierają, a ty czujesz gniew,

bo nie możesz ich uratować.

– Mówisz o Chewbaccę?
– O innych też. Ich śmierć wyryła się w twojej duszy.

45

background image

– Tak. Chewbacca umarł z mojego powodu. Wielu ludzi zginęło z mojego

powodu.

– Śmierć przychodzi, kiedy chce – odparł Ikrit. – Nie możesz długo utrzy-

mać wody w dłoniach. Przecieka przez palce, by dostać się tam, gdzie powin-
na, do ziemi i nieba. Do jonów, w przestrzeń, gdzie rodzą się gwiazdy.

Anakin desperacko zacisnął wargi.
– To poezja, mistrzu Ikrit, ale nie odpowiedź. Moim dziadkiem był Darth

Vader, a on zabił miliardy ludzi. Ale to było po dziesięcioleciach ciemnej
strony. Ja mam tylko szesnaście lat i patrz, co narobiłem. Darth Vader byłby
ze mnie dumny.

Ikrit wbił w niego promienne błękitne oczy.
– Możesz być dumny, że pamiętasz o tych wszystkich śmierciach, że ża-

łujesz. Ale nie ty zabiłeś tych ludzi. Nie ty chciałeś, aby umarli i nie zreali-
zowałeś tego pragnienia.

– Nie – zgodził się z nim Anakin. – Ale na Centerpoint chciałem, aby

wszyscy Yuuzhanie Vong zginęli. Chciałem zabić każdego z nich po kolei.
Gdyby mój brat mnie nie powstrzymał, zrobiłbym to. Często. . . często myślę,
że powinienem był to uczynić.

– To nie twój brat cię powstrzymał.
– Nie było cię tam, mistrzu Ikricie. Zrobiłbym to.
– Byłem tam, Anakinie. W każdy z możliwych sposobów. Anakinie, mu-

sisz uwolnić swój gniew. Kroki podjęte pod wpływem gniewu wydeptały głę-
boką ścieżkę w kierunku ciemnej strony. Łatwo nią iść, trudno jej uniknąć.

Anakin odwrócił się do pulpitu zdalnego sterowania generatora mocy i za-

czął pstrykać przełącznikami.

– To by się mogło udać – mruknął. – Szkoda, że nie mam czasu, żeby się

wybrać do generatora.

– Anakinie. . . – w głosie mistrza zabrzmiała nagląca nuta.
Anakin nie podniósł głowy.
– Wiesz, mistrzu Ikricie – rzekł – kiedyś co noc śniło mi się, że przechodzę

na ciemną stronę, że staję się tym, czym był mój dziadek.

Teraz wydaje mi się to bardzo głupie. Moc nie czyni osoby dobrą lub złą.

To narzędzie, takie jak miecz świetlny. Nie martw się o mnie.

– Posłuchaj no, młody Solo – odparł Ikrit. – Nigdy nie powiedziałem, że

Moc doprowadzi cię do złego. Ostrzegałem cię tylko, że mogą to zrobić twoje
uczucia.

– Uczucia też są narzędziami, jeśli nie pozwolisz im przejąć kontroli –

rzekł chłopak.

46

background image

Ikrit zaśmiał się cichym, melodyjnym śmieszkiem.
– A w jaki sposób poznasz, czy uczucie już cię kontroluje, czy jeszcze nie?

Kiedy gniew prowadzi twoją rękę, a kiedy poczucie winy ją powstrzymuje?

Anakin westchnął.
– Z całym należnym ci szacunkiem, mistrzu Ikricie, nie mamy teraz czasu

na te dyskusje. Brygada Pokoju może tu być w każdej chwili.

– Wręcz przeciwnie, to doskonała pora – zaoponował Ikrit. – Może jedyna.
– Co masz na myśli?
Ikrit powoli zamrugał i westchnął przeciągle.
– Przeżyłem już wiele stuleci, Anakinie. Przybyłem na Yavin Cztery, aby

uwolnić duchy uwięzionych dzieci Massassich, a przynajmniej tak mi się wy-
dawało. Teraz uważam, że istniał inny powód, jeszcze ważniejszy.

– Tak sądzisz, mistrzu? Co to może być takiego?
– Nie zdołałem wypełnić zadania, które mnie tu przywiodło. Po prostu

było poza zasięgiem każdego dorosłego Jedi. Tylko ty i Tahiri mogliście je
wykonać.

– Z twoją światłą radą i pomocą. Bez ciebie nigdy nie zdołalibyśmy ich

uwolnić.

Ikrit zjeżył futro.
– Zrobilibyście to, ze mną czy beze mnie – mruknął. – Dlatego twierdzę,

że zostałem tu sprowadzony z innego powodu. . . że przespałem wieki dla
innej przyczyny.

– Jakiej przyczyny?
– By oglądać coś nowego, coś, co rodzi się w tobie i Tahiri. I aby na tyle,

na ile mogę pomóc przy tych narodzinach.

Zimny dreszcz przebiegł Anakinowi po plecach. Nie wiedział dlaczego, ale

słowa Ikrita poruszyły w nim uśpioną i bardzo głęboko ukrytą strunę. Ikrit
podszedł do okna.

– Są tutaj – zawiadomił.
Anakin rzucił się w ślad za nim. Jak okiem sięgnąć, statki Brygady Pokoju

lądowały wokół kompleksu.

– Nie jestem jeszcze gotów! – poskarżył się chłopiec.
– Ależ jesteś – sprzeciwił się Ikrit.
– Nie tak, jakbym tego sobie życzył. Miło byłoby mieć jeszcze z dziesięć

minut. Mógłbym przełączyć automatyczne zabezpieczenia generatora mocy
w stan gotowości.

– Powiedz mi raczej, co już zrobiłeś.

47

background image

– No cóż, podniosłem pole energetyczne, choć niezbyt mocne i tylko nad

samym kompleksem. Parę stuknięć i będzie po nim. – Anakin włączył inter-
kom. Wokół rozległy się przyciszone kroki i szepty. – Będzie się wydawało,
że jest nas tutaj kilkoro. A tu – podszedł do urządzenia, które jeszcze nie-
dawno było lokalnym pulpitem sterowniczym – wykorzystuję starą matrycę
czujników, aby stworzyć iluzję ruchu w świątyni.

– Bieganina – przytaknął Ikrit. – Jakbyśmy usiłowali się ukryć.
– Właśnie. Oczywiście, jeśli podejdą blisko, niczego nie zobaczą, ale przy-

rządy będą im mówić, że wszędzie nas pełno.

– Zobaczą też – mruknął Ikrit. – Chodź.
Wielka Świątynia była gigantyczną schodkową piramidą o trzech stop-

niach. Centrum dowodzenia znajdowało się na środkowej platformie. Staro-
żytna konstrukcja wyposażona była w pięć otworów wyjściowych, wiodących
na płaską, wybrukowaną powierzchnię stanowiącą dach dolnej kondygna-
cji. Anakin i Ikrit podeszli do otworu wychodzącego na lądowisko i wyjrzeli
ostrożnie.

Poza mglistą zasłoną pola energii Anakin naliczył pięć statków. Z dwóch

wysypywały się już uzbrojone oddziały Brygady Pokoju.

– Mam nadzieję, że się na to nabiorą i że uwierzą – mruknął Anakin. –

Gdyby teraz zaczęli szukać Karna, Tionny i dzieciaków, mogą ich bez trudu
znaleźć.

– Uwierzą, uwierzą – zapewnił go Ikrit. – Będą pewni, że dzieci są tutaj,

ponieważ tego pragną, a przy tym są słabi. Nie martw się, Anakinie. Jak
powiedziałem, może nie jestem wojownikiem, ale nie narzekam na brak Mocy.

– Przepraszam, mistrzu Ikricie – szepnął chłopiec. – Nie powinienem był

w ciebie wątpić.

– Więc mi zaufaj. Codziennie wnikaj w swoje uczucia, pilnuj się, bądź

czujny. Najgorsze potwory nie czają się na zewnątrz.

Mistrz przymknął oczy, cicho nucąc pod nosem. Anakin poczuł drgnienie

Mocy, gdy wola Ikrita spłynęła na nadchodzące istoty, aby przeważyć szalę
ich łatwowierności we właściwym kierunku.

Anakin podniósł zdalny komunikator i przełączył się na głośniki zewnętrz-

ne.

– Znaleźliście się na terytorium akademii Jedi – oznajmił. – Proszę na-

tychmiast je opuścić.

Na dźwięk wzmocnionego głosu kilku członków Brygady dało nura w krza-

ki. W chwilę później zagrzmiał głośnik na jednym ze statków.

48

background image

– Wy tam, w świątyni – odezwał się głos. – Tu porucznik Kot Murno

z Brygady Pokoju. Zostaliśmy upoważnieni do przejęcia kontroli nad tą in-
stytucją.

– W czyim imieniu?
– Sojuszu Dwunastki.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałem – powiedział Anakin. – Kimkolwiek

są, ten system nie leży w ich jurysdykcji.

– Teraz już tak – zapewnił Murno. – To my jesteśmy ich władzą.
Poddajcie się, a nic wam się nie stanie.
– Doprawdy? Uważacie, że nic się nie stanie dzieciom, które chcecie po-

rwać, kiedy już je dostarczycie Yuuzhanom Vong?

Zanim Murno odpowiedział, przez chwilę trwała niezręczna cisza.
– Taka jest cena pokoju – powiedział w końcu. – Przykro mi, ale tak

jest. W porównaniu z tym, co Yuuzhanie Vong mogą zrobić z każdym za-
mieszkałym światem w tej galaktyce, garstka Jedi to niewielka cena. To wy
sprowadziliście na nas tę katastrofę, więc musicie teraz za to zapłacić.

– Oskarżacie Jedi o inwazję Yuuzhan Vong? – z niedowierzaniem zawołał

Anakin.

– Jasne, Jedi prowokowali tę wojnę od początku, wierząc, że użyją jej

jako odskoczni dla swojej potęgi. Od dawna chcieliście objąć panowanie nad
galaktyką. Tym razem jednak wasza taktyka obróciła się przeciwko wam.

– To największa kupa bzdur, jaką zdarzyło mi się usłyszeć od jednej osoby

w tak krótkim czasie – odparował Anakin. – Jesteście zdrajcami i tchórzami.
Chcecie nas dostać? Chodźcie, weźcie sobie.

Wystrzelił z miotacza przez wąski otwór i cofnął się, gdy strzał wroga

osmalił starożytny kamień. Tarcze cząsteczkowe, takie jak ta, którą rozwinął
nad kompleksem, nie mogły powstrzymać promieni energii. Gęste powietrze
dżungli wypełniło się sykiem i wyciem miotaczy, gdy ogień objął pozostałe
części kompleksu.

– Do kogo tam strzelają? – zdziwił się Anakin.
– Do upiorów z mgły i do własnego szaleństwa – wyjaśnił Ikrit.
– Nie widzą, że nikt im nie odpowiada ogniem?
– Jeszcze nie. Wierzą, że widzą promienie z broni energetycznej.
– Jak długo możesz to utrzymać?
– Jeszcze trochę. Dłużej, jeśli od czasu do czasu jakiś wystrzał okaże się

prawdziwy.

– Jasne. – Anakin wychylił się zza framugi. Celował ostrożnie, korzysta-

jąc z Mocy. Strzałem wytrącił broń z ręki zakapturzonego mężczyzny. Przez

49

background image

następne dwadzieścia minut powtarzał manewr, uważnie celując i starannie
dobierając ofiary. Każda mijająca sekunda zdejmowała mu z barków część
ciężaru; Tahiri i jej podopieczni oddalali się coraz bardziej od zagrożenia.

– Znaleźli generator – mruknął Ikrit. – Wkrótce będzie po twojej tarczy.
– Nie szkodzi – machnął ręką chłopiec. – Prawie skończyliśmy. Nawet

jeśli ją wyłączą, będą wchodzić bardzo ostrożnie. Mamy mnóstwo czasu, żeby
dotrzeć do hangaru i wyprowadzić mój X-skrzydłowiec. A potem już tylko
trzeba rozwalić tę ich żałosną blokadę.

Zauważył, że trzy z pięciu statków wylądowały przodem do zamknię-

tych drzwi hangaru. Nic zaskakującego, ale napastnicy nie wiedzieli, że jedno
z dział jonowych strzegących hangaru wciąż działa, a do tego ma samodziel-
ne źródło zasilania, które powinno wystarczyć na jeden, a może nawet dwa
strzały.

Anakin wychylił się, żeby oddać pożegnalny strzał.
Strumień energii laserowej przeciął powietrze nad jego ramieniem i powa-

lił kolejnego członka Brygady Pokoju. Anakin poderwał się i zadarł głowę.

– Ten strzał oddano z góry! – zawołał.
– Tak – zgodził się Ikrit. – Nie zauważyłeś? Nie wiedziałeś, że ona tu

wróci?

– Kogo miałem zauważyć? – Nagle go oświeciło. Na górze była
Tahiri. Tahiri i jeszcze dwoje ludzi. Sami Jedi.
– Huttyjskie nasienie. . . – zaklął. – Tylko tego mi brakowało!
Obejrzał się na mistrza Ikrita.
– Nie zmieścimy się wszyscy w X-skrzydłowcu. Spotkamy się w głębokiej

grocie. Coś wymyślę po drodze.

Rzucił się biegiem w dół korytarza z miotaczem w jednej, a mieczem

świetlnym w drugiej ręce.

Znalazł ich w refektarzu – Tahiri, Valina Horna i Sannah. Zabarykadowali

zewnętrzne drzwi stołami i byli uzbrojeni w dwa miotacze na troje – lepiej
nie wiedzieć, skąd je wzięli. Kiedy Anakin wszedł, Tahiri zamachała do niego
pistoletem.

– Co tu robicie? – ryknął chłopiec.
– Pomagamy ci – uśmiechnęła się promiennie Tahiri.
– Jakim cudem. . .
– Kam myślał, że jesteśmy na łodzi Tionny, Tionna sądziła, że jesteśmy

z Kamem. Przy odrobinie sprytu to bardzo prosta sztuczka.

– Ale Valin? Valin ma tylko jedenaście lat!
– Dwanaście – poważnie poprawił Valin. – Mogę pomóc.

50

background image

– To wariactwo!
– I kto to mówi, Anakinie? – warknęła Tahiri. – To ty opuściłeś Coru-

scant bez zezwolenia, może nie? Teraz masz robić wszystko, podczas gdy my
będziemy tylko uciekać? Nic z tego, drogi przyjacielu!

– Taak? No popatrz, a ja planowałem uciec w X-skrzydłowcu. Teraz jest

nas po prostu za dużo. I co na to nasza bystra Tahiri? Cóż nam mądrego
zaproponujesz?

– O. . . – Zielone oczy dziewczyny zrobiły się zupełnie okrągłe. -
Nie pomyślałam o tym.
– No właśnie, tak mi się też zdawało.
Podłoga zadrżała nagle jak pudło lutni hapańskiej.
– Co to? – zapytała Sannah.
Valin wyjrzał przez okno.
– Tarcza opadła – wyjaśnił. – Teraz strzelają w drzwi. Paru weszło już

na schody.

– Czas minął – oznajmił Anakin. – Będziemy musieli myśleć po drodze.

Powiedziałem Ikritowi, że spotkam się z nim w grocie.

– A jak ugrzęźniemy pod ziemią?
– Nie miałem dość czasu, żeby wszystko zaplanować, Tahiri.
– Chcesz powiedzieć, że twój plan uwzględnia nie tylko ukrywanie się

w grocie?

Anakin odetchnął głęboko.
– A jak myślisz? Weźmiemy jeden ze statków Brygady Pokoju.
Tahiri uśmiechnęła się radośnie.
– No widzisz. Nie było aż tak ciężko, prawda?
Dotarli do turbowindy w tej samej chwili, gdy na końcu korytarza, od

strony wejścia, pojawiła się grupka ludzi z Brygady Pokoju.

– Hej! Stać! – krzyknął jeden z nich.
Dwa strzały z miotacza trafiły w zamykające się drzwi. Anakin odetchnął,

gdy winda ruszyła, ale zaraz znów ze świstem wciągnął powietrze.

– Zatrzyma się – jęknął. – Na drugim poziomie.
– Obejdź to.
– Nie mogę – warknął i z cichym sykiem uaktywnił miecz świetlny.
– Drzwi pozostaną otwarte przez kilka sekund. Jeśli tam będą. . .
Drzwi otwarły się wprost na lufy sześciu miotaczy. Anakin przestał my-

śleć. Przycisnął już przycisk „W dół” i teraz skoczył pomiędzy wrogów, blo-
kując mieczem pierwsze dwa strzały z miotaczy i odbijając je tam, skąd
przyszły. Przeciął jeden miotacz na pół i okręcił się na pięcie. Zaniepokojeni

51

background image

napastnicy zaczęli cofać się z krzykiem, chcieli zwiększyć dystans na tyle, aby
bezpiecznie użyć broni palnej. Dwóch skoczyło na Anakina z pałkami ogłu-
szającymi. Podskoczył, zawirował i rozbroił jednego z nich cięciem, które
pozbawiło go przy okazji kilku palców. Drugi cios przeciął pałkę na pół.

Anakin poczuł, że zbliża się kolejny atak, ale nie zdołał zareagować na

niego odpowiednio szybko. Wylądował na obu nogach i w tym momencie
zobaczył przed nosem drugi miecz świetlny o mżąco błękitnym ostrzu. Zza
niego, radośnie szczerząc zęby, wyglądała Tahiri. Właśnie przecięła na pół
włócznię energetyczną, na którą omal się nie nadział.

Nie pozwolił, aby zdziwienie odebrało mu refleks. Turbowinda z Valinem

i Sannah dawno zjechała w dół.

Znajdźcie mistrza Ikrita, przekazał myślą młodym kandydatom w nadziei,

że jeśli nawet nie wychwycą słów, to przynajmniej zrozumieją sens.

Wyprostował się i znów stanął przed napastnikami, którzy ostrożnie prze-

grupowywali się o jakieś dwa metry od niego.

– Nie macie szans – poinformował ich. – Próbowałem nie wyrządzić wam

krzywdy, ale moje dobre chęci skończą się wraz z następnym strzałem.

– Nie jesteście w stanie pokonać nas wszystkich – odezwała się kobieta

stojąca z przodu. Miała surową, śniadą twarz i ciemne włosy.

– Ależ jesteśmy – zapewnił ją Anakin.
– Wszystkich? – zadrwiła. Zza jej pleców rozległy się odgłosy, które mogły

oznaczać tylko jedno: nadejście posiłków.

Anakin uderzył w nią z całej siły falą telekinezy, która zgarnęła przy okazji

wszystkich jej kompanów. Okręcił się wokół własnej osi i trzema szybkimi
cięciami otworzył solidną wyrwę w szybie windy.

– Na dół – polecił Tahiri. – Mówiłaś, że jesteś gotowa na wszystko?
No to skacz.
Tahiri kiwnęła głową i bez chwili wahania skoczyła do szybu. Anakin rzu-

cił się w ślad za nią, ścigany promieniami z miotaczy. Razem spadli w ciem-
ność.

background image

ROZDZIAŁ

5

Anakin sięgnął do Tahiri poprzez Moc i przez krótką chwilę czuł tylko

ścianę, twardą jak mury świątyni. A potem odwzajemniła jego gest i zwarli
się ze sobą, jakby nigdy nie byli oddzielnymi istotami, tak intensywnie, że
prawie go to przeraziło.

Spadali niby w akrobatycznym tańcu. Anakin spowalniał spadek Tahiri

przy użyciu Mocy, a ona powstrzymywała jego i razem wirowali wokół jed-
nego środka ciężkości, który znajdował się gdzieś pomiędzy nimi, jak para
dzieci trzymających się za ręce i kręcących w kółko. Jeśli jedno z nich zwolni
uchwyt, drugie zostanie wyrzucone jak z procy, bez możliwości kontroli.

Stara gra, którą wymyślili dawno temu.
Anakin zauważył, że coś spada razem z nimi – wiązka granatów rozry-

wających. Nucąc pod nosem, odesłał je z powrotem w górę szybu, a potem
przez wyciętą przez siebie dziurę.

Para młodych Jedi opadła jak piórko na dach windy.
– A niech to! – zawołała Tahiri. – Dawno już tego nie robiliśmy. Było

fantastycznie. A to, co zrobiłeś z granatami. . . to już prawdziwa sztuka!

– Ja. . .
Wagonik windy nagle ruszył w górę.
Anakin desperacko ciął przewody zasilania i obudowy nadprzewodników

w ścianie. Winda zamarła. Tymczasem Tahiri wycięła dziurę w dachu i od-

53

background image

skoczyła w tył na wypadek, gdyby ktoś zaczął strzelać.

Nikt jednak nie otworzył ognia.
– Nie czuję w windzie nikogo – zawiadomiła.
– Wysłałem ją na trzeci poziom hangaru pod świątynią. Sądzę, że Valin

i Sannah wysiedli, a potem ktoś wezwał ją wyżej, pewnie na parter. Sądząc
z długości spadku, jesteśmy gdzieś pomiędzy. . .

Eksplozja sześć metrów nad jego głową wywaliła drzwi do szybu i nie

pozwoliła mu dokończyć zdania.

– Parter jest tuż przed nami – zawołał Anakin. – Chodź!
Wskoczył do wagonika. Przeciął mieczem ścianę windy i to, co było za

nią, otwierając wejście do podziemnego hangaru, którego nie używano od
czasu ataku na pierwszą Gwiazdę Śmierci.

– Będziesz ich blokować – polecił Tahiri.
Dziewczyna rzuciła się, aby odbijać deszcz strzałów, który zasypał ich

z góry. Tymczasem Anakin przeciął bezpieczniki magnetyczne trzymające
turbowindę w miejscu. Wyłączył miecz i nakazał Tahiri zrobić to samo.

– Ale. . .
– Szybko!
Posłuchała, rozpłaszczając się na ścianie windy. Przez otwór nad głowami

spadła na nich kaskada ognia z miotaczy. Kolejny granat z brzękiem upadł
na podłogę windy.

– Oddaj im go – zaproponował chłopak.
Granat z wizgiem wrócił tam, skąd przyleciał.
– Dlaczego ty tego nie zrobiłeś? – zapytała.
– Bo trzymam windę.
Granat eksplodował wysoko nad ich głowami. Anakin oddał windę we

władanie grawitacji. Spadła jak kamień.

– Pamiętaj, żeby podskoczyć, zanim uderzymy o dno – mruknął, gdy

winda przelatywała przez kolejne poziomy hangarów i jaskiń Massassich pod
świątynią.

– Ktoś nie uważał na wykładach z fizyki – stwierdziła Tahiri.
– Nic a nic. Uważaj na dach! – Podskoczyli jednocześnie, odpychając

się Mocą od podłogi i przelecieli przez postrzępiony otwór. Pod ich stopami
wagonik z przerażającym trzaskiem uderzył w dno szybu.

Sojusz Rebeliantów przerobił kilometry kwadratowe jaskiń Massassich na

hangary, ale pod nimi znajdowały się komory i pieczary stosunkowo nietknię-
te. Turbowinda jeździła tak daleko, jak sięgały pomieszczenia wykorzystywa-

54

background image

ne przez Rebeliantów. Poniżej były już tylko schody, kręte korytarze i tajne
przejścia.

– Najpierw będą szukać na górze – wyjaśnił chłopak. – Myślą, że prze-

szliśmy do hangaru, tam gdzie wyciąłem dziurę w ścianie. Zanim wpadną na
to, żeby szukać tutaj. . . aha, właśnie, zaczekaj.

Włączył komunikator na przegubie ręki.
– Fiver!
PRZYJĘTO – przetoczyła się po malutkim wyświetlaczu odpowiedź robota.
– Musisz wylecieć X-skrzydłowcem z hangaru. Unikaj pościgu i czekaj na

dalsze instrukcje. Rozumiesz?

PRZYJĘTO.
– Trzymaj się, Fiver – szepnął.
Po długim zejściu Anakin zatrzymał się przed pustą ścianą.
– Pamiętasz?
– Co, Dagobah zalało błotem po szyję? – Tahiri przycisnęła płytkę w ścia-

nie, otwierając przejście. Przeszli na drugą stronę i zamknęli drzwi.

Anakin pomacał kamienie i wyjął jedną z dwóch lamp żarowych, które

zwykle tu czekały.

– Mistrz Ikrit już tu był – mruknął. – Z Valinem i Sannah.
– Tak, czuję ich.
– To było. . . eee. . . świetne, tam na górze – przyznał Anakin. – Skąd

miałaś miecz?

– Anakinie Solo, czyżbyś uważał, że nie potrafię zbudować miecza świetl-

nego?

– Tego nie powiedziałem, nie myślałem tylko. . .
– Masz świętą rację, nie myślałeś i dalej nie myślisz. Zajmij się tym lepiej,

zanim powiesz coś jeszcze. A teraz poszukajmy mistrza Ikrita.

Przenikliwy odór zgniłych jaj poprowadziłby ich nieomylnie, nawet gdyby

zawiodła ich pamięć. Ikrit, Valin i Sannah siedzieli na krawędzi podziemnego
gorącego źródła, tuż poza zasięgiem promienia światła, który padał z wy-
sokości ponad stu metrów, gdzie jakaś dawna siła, naturalna czy sztuczna,
przebiła się przez miękki kamień.

– Nigdy jeszcze nie widziałam jej przy świetle dziennym – szepnęła Tahiri.
Kiedy byli młodsi, przychodzili tu z Kamem Solusarem i Tionną, aby

unosić się w ciepłej wodzie, otwierać na Moc, zanurzać się w gwiazdach na
zewnątrz i we własnej osobowości wewnątrz. To miejsce znali wszyscy ucznio-
wie, ale nikomu o nim nie mówili.

– Dobrze, że przyszliście – westchnął Ikrit.

55

background image

– Wiedziałeś, że przyjdziemy – odparł chłopak.
– Jasne. Ale i tak się cieszę.
– Co teraz robimy? – zapytał Valin. Próbował udawać odważnego, ale

Anakin czuł jego strach.

– Teraz? Wy zaczekacie tutaj, to dość bezpieczne miejsce. Ja zamierzam

wspiąć się na górę. . . – Tahiri dźgnęła go łokciem w bok. – To znaczy. . .
razem z Tahiri, póki jeszcze mamy światło. Potem ukryjemy się, zaczekamy
do zmroku i ukra. . . eee, zarekwirujemy jeden ze statków, na tyle duży, żeby
pomieścił nas wszystkich

– I na tyle mały, żeby mógł tu wylądować – dodała Tahiri.
– Właśnie. Chyba widziałem tam lekki transporter, który powinien zała-

twić sprawę

– Pamiętasz drogę na górę? – upewniła się Tahiri.
– Robiliście to już kiedyś? – zapytał Ikrit. – Wychodziliście stąd na po-

wierzchnię?

– Uhm. . . tak – wykrztusił Anakin. – Raz. . . kiedy nam się nudziło.
– Myślałem, że zawsze miałem was na oku – westchną Ikrit. – Chyba się

starzeję.

Mistrz Jedi rzeczywiście wyglądał starzej, niż kiedykolwiek pamiętał go

Anakin. Mówił także jak ktoś wiekowy.

– Mistrzu Ikricie, nie jesteś chory?
– Chory? Nie. Tylko smutny.
– Smutny? Dlaczego?
Ikrit nastroszył futro.
– Nie zwracajcie uwagi na mój smutek. To nic. Idźcie, zwyciężajcie jak

zwykle. Pamiętajcie. . . – urwał, a po chwili dodał głosem, który sprawił, że
Anakin poczuł się znowu jedenastoletnim dzieciakiem: – Pamiętaj, we dwójkę
jesteście lepsi niż suma waszych składowych.

Moglibyście. . . – urwał znowu. – Nie. Dość tego. Za dużo powiedziałem.

Razem, to najważniejsze. A teraz już was nie ma.

Dotarli na szczyt 9 zmroku i ukryli się w niewielkiej jaskini pod krawędzią

czeluści. Była ciasna, ale nie do wykrycia, jeśli nie zawisło się tuż przed jej
wejściem. Siedzieli ramię przy ramieniu, oddychając głęboko i rozmasowując
zdrętwiałe mięśnie.

– Myślałeś, że zawalę sprawę – odezwała się nagle Tahiri.
– Kto tak powiedział?
– Nie było czasu o tym porozmawiać aż do tej pory.

56

background image

– Owszem, ale mów ciszej. Rozmowa nie jest akurat najmądrzejszym spo-

sobem spędzania czasu.

– Wyczujemy ich poprzez Moc na długo przedtem, zanim nas usłyszą.
– Chyba że są z nimi Yuuzhanie. Ich nie wyczujesz poprzez Moc.
– To rzeczywiście prawda?
– Aha.
– No więc?
– Co „no wię”?
Tahiri lekko trąciła go w ramię.
– No więc myślałeś, że zawalę sprawę. Że wpakuję nas w tarapaty.
– Tego nie powiedziałem.
– Nie, pewnie, że nie. Nie chciałeś zdenerwować małej Tahiri.
– Tahiri, teraz rzeczywiście zachowujesz się jak dziecko.
– Nie. Nieprawda. Zachowuję się jak ktoś, o czyim istnieniu kompletnie

zapomniał nawet jego najbliższy przyjaciel.

– To idiotyczne.
– Naprawdę? Czy kiedy opuszczałeś akademię z Marą, pofatygowałeś się

chociaż, żeby się pożegnać? A czy od tego czasu przesłałeś mi bodaj krótką
wiadomość, czy choćby sięgnąłeś ku mnie poprzez Moc?

A przed chwilą, kiedy razem tańczyliśmy, spadając, wcale ci się to niepo-

dobało! Prawie musiałam łapać sama siebie!

– To ty się opierałaś – zaoponował. – Spadaliśmy jak kamienie, a ty mi

się opierałaś.

– To byłeś ty, wielki, głupi gundarku!
– Nieprawda, to ty. . . – Nagle cała scena rozegrała się znów w jego pa-

mięci. Może to rzeczywiście on się opierał. Kiedy pracował z Tahiri, czasem
trudno było mu rozróżnić, kto co czuje.

– No widzisz? – podsumowała lodowatym tonem.
Anakin milczał przez chwilę. Cudownym zrządzeniem losu Tahiri też.
– Tęskniłem za tobą – odezwał się w końcu. – Nikt nie zna mnie tak jak. . .

– urwał.

– Zgadza się – odparła. – Nikt nie zna cię tak jak ja, a ty chciałbyś, żeby

było inaczej. Wolałbyś zdławić wszystko w sobie, tam, gdzie nikt nie będzie
w stanie cię dotknąć. Chewbacca. . . nie chciałeś o nim rozmawiać nawet
wtedy, kiedy tu byłeś ostatnio. Teraz twierdzisz, że już powszystkim. A ta
sprawa z Centerpoint. . .

– Masz rację – odparł. – Nie chcę o tym rozmawiać. Nie teraz.

57

background image

Ramiona Tahiri zadrżały lekko i Anakin zdał sobie sprawę z tego, że

dziewczyna płacze.

– Daj spokój, Tahiri – szepnął.
– Czym my jesteśmy, Anakinie? Rok temu byłeś moim najlepszym przy-

jacielem na świecie.

– Wciąż jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi – zapewnił ją.
– To znaczy, że resztę swoich innych przyjaciół musisz traktować napraw-

dę wrednie.

– Chyba tak – przyznał. Odruchowo ujął ją za ręką. Przez kilka sekund

nie reagowała. Palce dziewczyny spoczywały w jego dłoni zimne i nieruchome
i nagle przyszło mu do głowy, że chyba popełnił jakiś błąd. Ale w końcu
odwzajemniła jego uścisk i gorąco ogarnęło go falą. Skłoniła głowę na jego
ramię, wciąż płacząc i znów otoczyło ich milczenie. Tym razem jednak było
łatwiej. Nie czuli szczęścia ani nawet zadowolenia, ale było łatwiej.

Po chwili jej oddech stał się bardziej miarowy i Anakin zorientował się,

że usnęła. W słabym pomarańczowym świetle gazowego giganta nad ich gło-
wami odkrywał jej rysy, znajome, a jednak inne. Wydawało się, że w tej
znanej od lat dziewczęcej twarzy powstawało coś nowego – jak wyłaniające
się z ziemi góry, wypychane przez wewnętrzny żar planety. Coś, czego nie
można powstrzymać, nawet gdyby się chciało.

Widząc to, pragnął jednocześnie pozostać przy niej i uciec jak najdalej;

z pewnym zdumieniem zorientował się, że to uczucie trwa już od jakiegoś
czasu.

Od dziecka byli najlepszymi przyjaciółmi. Tyle tylko, że oboje przestali

już być dziećmi.

Ramię mu zdrętwiało, ale nie miał odwagi się poruszyć, żeby jej nie zbu-

dzić.

Anakin obudził Tahiri godzinę po zachodzie pomarańczowej planety.

Słońce jeszcze nie wstało.

– Już czas – szepnął.
– To dobrze – wymamrotała. – Zaczyna się robić ciasno.
Przesunęła się w bok i przykucnęła.
– Nadal wszystko w porządku?
– Nic nie słyszałem ani nie czułem. Jesteś gotowa?
– Jak rakieta, herosie.
Ostrożnie wspięli się na brzeg rozpadliny i zanurzyli w dżunglę. Ostry

zapach zgniecionych niebieskich liści krzewów dowodził, że obszar ten został

58

background image

dokładnie przeszukany. Teraz jednak panowała cisza. Bez przeszkód dotarli
do miejsca lądowania statków.

– Ten mi pasuje – szepnął Anakin, wskazując na lekki transporter stojący

w pewnym oddaleniu od reszty. – Chyba nie będę miał problemu z jego
uruchomieniem, no i zmieści się w otworze.

– Ty jesteś kapitanem, kapitanie.
Anakin przyjrzał się statkowi jeszcze raz i ostrożnie ruszył w jego kie-

runku. Strażnik stojący o kilkaset metrów dalej spojrzał w ich stronę, ale
wystarczyła tylko lekka sugestia, aby Anakin i Tahiri zmienili się dla niego
w grę cieni i świateł.

Przed statkiem także natknęli się na strażnika siedzącego na otwartej

rampie. Na ich widok natychmiast zerwał się na nogi.

– Jesteś potrzebny po drugiej stronie świątyni – poinformował go Anakin,

robiąc przy tym lekki ruch dłonią.

Osobnik zastanawiał się przez chwilę, drapiąc się po podbródku.
– Chyba jestem potrzebny gdzie indziej – zgodził się. – No to idę.
– Do zobaczenia – szepnął Anakin, gdy strażnik zaczął się szybko oddalać.
– Co do. . . – usłyszeli i zza rogu wychynęła twarz młodego człowieka.

Wyglądał, jakby dopiero się obudził. Kiedy zobaczył Anakina i Tahiri, wy-
trzeszczył oczy i sięgnął po miotacz, ale znieruchomiał, gdy usłyszał syk włą-
czanego miecza świetlnego; jarzący się czubek purpurowej klingi znajdował
się dokładnie na wysokości jego oka.

– Spokojnie – zaproponował Anakin.
– Hej – wykrztusił obcy. – Ja zawsze jestem spokojny. Spytaj, kogo chcesz.

Czy mógłbyś. . . eee, zabrać to trochę dalej od mojej twarzy?

– Masz tu gdzieś kajdanki?
– Może.
Anakin wzruszył ramionami.
– Mogę obciąć ci łapy i efekt będzie mniej więcej ten sam.
– Tam, w szafce – mężczyzna szybko wskazał kierunek.
– Weź je, Tahiri. Jak się nazywasz?
– Remis. Remis Vehn.
– Jesteś pilotem tego statku?
– Jasne.
– Sąjakieś niespodzianki, o których powinienem wiedzieć, zanim polecę?
Vehn skrzywił się, gdy Tahiri wykręciła mu ramiona do tyłu i założyła

kajdanki.

– Nic sobie na razie nie przypominam – mruknął.

59

background image

– Doskonale. I tak zostaniesz na pokładzie. Gdyby ci się coś przypomniało,

to się nie krępuj.

Anakin wyłączył miecz i podszedł do tablicy kontrolnej. Uważnie przyj-

rzał się przyrządom. Nie różniły się zbytnio od przyrządów na pokładzie
„Sokoła Milleniu”, statku jego ojca.

Vehn odchrząknął.
– Właśnie sobie przypomniałem. Zanim uruchomisz podnośnik repulso-

rowy, musisz podać kod dostępu.

– Doprawdy? A jeśli tego nie zrobię?
– To nastąpi zwarcie w sieci.
– Miło, że sobie przypomniałeś – sucho zauważył chłopiec. – Kod, proszą.
Vehn recytował kod, a Anakin wstukiwał go do pamięci. Po chwili młody

Jedi odwrócił się w kierunku strażnika.

– Pozwól, że coś ci wyjaśnię – przemówił łagodnie. – Jestem Anakin Solo,

a to moja przyjaciółka Tahiri Veila. Jesteśmy rycerzami Jedi, należymy do
tych ludzi, których zamierzaliście wydać Yuuzhanom Vong.

Jeśli skłamiesz albo spróbujesz coś przed nami zataić, dowiemy się o tym

od razu. Jedynym niepewnym czynnikiem jest zakres, w jakim będzie my
musieli cię uszkodzić, żeby osiągnąć cel.

Vehn prychnął wzgardliwie.
– Mieli rację. Wy, Jedi, i wasze szczytne ideały to tylko mydlenie oczu.
Anakin obrzucił go miażdżącym spojrzeniem.
– Następnym razem, kiedy będę próbował przejąć dzieci przeznaczone na

ofiary dla Yuuzhan, najpierw pogadam sobie z tobą na temat „szczytnych
ideałó”. Do tego czasu jednak albo przynajmniej do chwili, kiedy będziesz
miał do powiedzenia coś pożytecznego, radzę ci trzymać gębę zamkniętą na
kłódkę.

Odwrócił się w kierunku pulpitu.
– Trzymaj się, Tahiri. Może trochę trząść, zanim nabiorę wprawy.
I uważaj na Vehna. Jeśli poczujesz, że coś jest nie tak, wyciągnij to z niego.
– Tak, sir. . . kapitanie Solo.
Anakin uruchomił podnośniki repulsorowe i statek zaczął się wznosić.

Zanim zatrzasnął rampę, usłyszał jeszcze dochodzące z zewnątrz krzyki.

– Wywołaj mistrza Ikrita – polecił Tahiri. – Użyj Mocy, żeby wiedział, że

już lecimy.

I że musimy się spieszyć, dodał w duchu.

background image

ROZDZIAŁ

6

Talon Karrde splótł dłonie pod kamizelką i bladoniebieskimi oczami ob-

serwował scenę na ekranie mostku „Szalonego Karrde”’.

– Doskonale, Shado – odezwał się pod adresem pięknej kobiety siedzącej

po jego prawicy. – Coś mi się zdaje, że nasza funkcja niańki stała się nagle. . .
bardziej interesująca niż się spodziewaliśmy.

– Też mi się tak zdaje – odparła Shada D’ukal. – Czujniki pokazują co

najmniej siedem statków na orbicie wokół Yavina Cztery i kolejne sześć na
powierzchni.

– I żaden nie należy do Yuuzhan, jak sądzę.
– Nie. Zbieranina, ale mogę się założyć, że to Brygada Pokoju.
– Hazard to głupia zabawa – zauważył Karrde. – Muszę mieć pewność.

I chcę wiedzieć, co oni tam robią – postukał palcami w podłokietnik. – Wiem,
że powinniśmy byli znaleźć jakiś sposób, żeby wylecieć wcześniej. Skywalker
miał rację.

Westchnął i pochylił się do przodu, studiując czujniki dalekiego zasięgu.
– Coś się tam dzieje na powierzchni, jakaś strzelanina, mam rację, H’sishi?
– Na to wygląda – miauknęła Togorianka.
– Solusar? – zadumał się Karrde. – Może. Za ile możemy tam być?
– Jest ich znacznie więcej – zauważyła Shada. – Powinniśmy wezwać resztę

statków, zanim podejmiemy jakiekolwiek kroki.

61

background image

– Na pewno trzeba ich wezwać, ale nie możemy na nich czekać.
Ktoś tam w dole walczy o życie, prawdopodobnie któryś z ludzi, których

obiecałem Skywalkerowi bronić. Co więcej, statki wciąż jeszcze pozostają na
powierzchni, z czego należy wnioskować, że nie dostali tego, po co przyjechali,
a więc dzieci Jedi. Jeśli będziemy czekać, aż je wezmą na pokład i wylecą
w przestrzeń, znacznie trudniej będzie je uratować.

– Wiem o tym – zgodziła się Shada. – Ale wszystko stanie się jeszcze

bardziej skomplikowane, jeśli wysadzą nas w powietrze.

Karrde roześmiał się.
– Shado, kiedy wreszcie nauczysz się ufać moim instynktom? Czy kiedyś

pozwoliłem cię zabić?

– Chyba nigdy. Tak mi się zdaje.
Karrde wskazał na Yavin Cztery w chwili, gdy ciemny dysk czarną plamą

odcinał się na większym, pomarańczowym kręgu gwiazdy.

– No więc chcę się tam znaleźć, i to już. Dankin, utrzymuj pełną powłokę,

ale daj mi znać, kiedy nas zobaczą.

– Oczywiście, sir.
Moment ten nastąpił w godzinę później, kiedy prawie siedzieli na ogonie

najbliższego z orbitujących statków.

– Chcą nawiązać łączność, sir – odezwał się Dankin. – I aktywizują układy

obronne.

– Daj mi ich.
W chwilę później na ekranie holograficznym komunikatora pojawił się

mężczyzna o prymitywnych rysach i rzadkich, siwiejących włosach.

– Transporter. Podaj swoje dane – wyrąbał twardo.
– Nazywam się Talon Karrde, sir. Może pan o mnie słyszał.
Oczy tamtego zwęziły się czujnie.
– Słyszałem o panu, kapitanie Karrde. Trochę to nieuprzejmie skradać się

tak od tyłu. I niebezpiecznie.

– Równie nieuprzejmie jest usłyszeć nazwisko rozmówcy i nie przedstawić

się – odparował Karrde.

Twarz siwego skrzywiła się w irytacji.
– Proszę nie przeciągać struny, kapitanie Karrde. Może mnie pan nazywać

kapitanem Imsatadem. Czego pan chce?

Karrde zaszczycił Imsatada bladym uśmieszkiem.
– Miałem właśnie zapytać pana o to samo
– Obawiam się, że nie bardzo rozumiem – odparł Imsatad.
– Wydaje się, że macie jakieś kłopoty. Oferuję pomoc.

62

background image

– Nie potrzebujemy pomocy, zapewniam pana. A szczerze mówiąc, kapita-

nie Karrde, nie wierzę panu. Pamiętam pana jako szmuglera, pirata i zdrajcę
Imperium.

– No to może pamięta pan też, co się stało z tymi, którzy nie traktowali

mnie z należnym szacunkiem – lodowatym tonem oznajmił Karrde.

– Ja też będę szczery, zwłaszcza w sytuacji, kiedy nie mogę liczyć na

cywilizowaną rozmowę. . . Jestem tutaj bez wątpienia w tym samym celu co
pan. . . Aby zgarnąć nagrodę za tych młodych Jedi na dole.

– Nie wiem, o czym pan mówi.
Karrde pochylił się w kierunku ekranu, a oczy zabłysły mu niebezpiecznie.
– Kłamie pan, kapitanie, i to niezbyt umiejętnie. Nie widzę powodu, żeby

bawić się w szarady.

– Mam nadzieję, że pan zauważył, iż jest was znacznie mniej.
– A ja mam nadzieję, że pan zauważył, iż udało mi się złożyć wam wizytę,

powiedzmy, w bardzo dyskretny sposób. Czy naprawdę myśli pan, że mamy
tu tylko jeden statek?

Imsatad zmierzył go ponurym spojrzeniem i przeciął łączność wizyjną.

Karrde cierpliwie czekał. Po kilku minutach obraz powrócił.

– To nie wasz interes – odezwał się Imsatad.
– Zysk zawsze jest moim interesem.
– Tu nie będzie zysku, a nawet gdyby, to już się pan spóźnił.
– O, nie sądzę. Dlaczego wasze statki wciąż są na powierzchni?
Dlaczego moje czujniki wykazują szeroko zakrojone poszukiwania?
Zdaje się, że zdobycz wymyka się panu z rąk, kapitanie. – Karrde uśmiech-

nął się i rozparł w fotelu. – Proszę rozważyć moją ofertę pomocy. Nie żądam
wiele w zamian, ale jeśli pan wzgardzi moją uprzejmością, mogę się okazać
nieprzyjemny.

– To brzmi jak groźba.
Karrde rozłożył ręce.
– Proszę to rozumieć, jak pan chce. Będziemy rozmawiać dalej czy nie?
– Mówi pan, że niewiele żąda w zamian. Co to ma znaczyć?
– Kilka ciepłych słów do uszu Yuuzhan Vong. Rodzaj. . . wprowadzenia.

Widzi pan, kapitanie, już przed kilku laty wycofałem się z mojej ukocha-
nej profesji. Teraz jednak są ciekawe czasy, właśnie takie, jakie lubią ludzie
mojego pokroju, jeśli wie pan, co mam na myśli. Chciałbym przerwać swoją
emeryturę.

– Mów dalej.
Karrde w zadumie pogładził wąsa.

63

background image

– Yuuzhanie Vong obiecali zawieszenie broni, jeśli dostarczy im się Je-

di. Chciałem wynegocjować przelot przez przestrzeń Yuuzhan Vong, kiedy
zostaną ustalone jej granice.

– A dlaczego mieliby pozwolić szmuglerowi korzystać ze swojej przestrze-

ni?

– Mogą potrzebować tego i owego. A ja mogę im to dostarczyć.
A jeśli nie, na pewno im nie zaszkodzę. Wszyskie moje działania będą

skierowane na niedobitki Nowej Republiki. Niedobitki te są jednak często roz-
dzielone systemami zajętymi przez Yuuzhan Vong. Szczerze mówiąc, koszty
objazdu byłyby zbyt wysokie.

Imsatad skinął głową i przez twarz przebiegł mu grymas odrazy.
– Rozumiem. Wie pan, że nie mogę niczego obiecać?
– Proszę tylko, aby wspomniał pan o mojej pomocy w tej sprawie.
Tyle może mi pan zapewnić.
– Mogę – zgodził się Imsatad. . . – A pan. . . co właściwie może mi pan

zaoferować?

– Lepsze czujniki od waszych, to raz. Szczegółową znajomość Yavina Czte-

ry, której wy, jak sądzę, nie posiadacie. Załogę, która znakomicie potrafi
znajdować różne rzeczy. Pewne szczególne środki obrony przed

Jedi. . . i sposób, żeby ich znaleźć.
Imsatad zesztywniał i zniżył głos niemal do szeptu.
– Byłem z Thrawnem w Waylandzie. Ty wciąż. . .
– Ach, widzę, że wie pan, o co chodzi.
– Wiem, że go zdradziłeś.
Karrde wzniósł oczy.
– Co za nuda. Doskonale, kapitanie. Jeśli nie życzy pan sobie moich usług,

są inni, którzy na to pójdą.

– Zaczekaj! – Imsatad zagryzł dolną wargę. – Muszę to skonsultować

z moimi oficerami.

– Zaczekam chwilę – oznajmił Karrde, unosząc palec w górę. – Ale proszę

mnie nie znudzić.

Przerwał połączenie.

background image

ROZDZIAŁ

7

– Ty hutyjska łajzo! – wrzasnął Remis Vehn, gdy transporter przeorał

ścianę rozpadliny. – Uważaj na mój statek!

– Stery mają za duży luz – poskarżył się Anakin.
– Nie, to ty gnasz jak Twi’lek na haju – warknął Vehn.
– Spokój – syknęła Tahiri. – Albo zaszyję ci dziób.
Vehn wrzasnął znowu przy następnym otarciu o kamień. Luzu było znacz-

nie mniej, niż z początku sądził Anakin.

Pomimo to w chwilę później osiedli na parującej wodzie podwodnego je-

ziora. Anakin opuścił rampę i wkrótce mistrz Ikrit oraz dwoje młodych Jedi
znaleźli się na pokładzie.

– Przypiąć się! – polecił Anakin. Uruchomił silniki i wkrótce znów wznosili

się ku górze.

Nagle cały statek zadygotał i odgłos rozdzieranej stali ogłuszył pasażerów.
– Rampa, ty bezmózgowcu! – rozdarł się Vehn. – Nie podniosłeś rampy!
Anakin poniewczasie przycisnął odpowiedni guzik, ale w nagrodę usłyszał

tylko przeraźliwy zgrzyt.

– Pięknie – wymamrotał.
– Anakinie – szepnęła Tahiri – Chyba mamy problem.
– Poradzimy sobie nawet z opuszczoną rampą. Potem się zastanowimy,

co z tym zrobić.

65

background image

– Nie o to mi chodziło – pokazała palcem na kokpit.
Coś wielkiego i ciemnego przesłaniało światło poranka.
– Sithowe nasienie! Nasunęli na otwór jeden z większych frachtowców.
– Leć dalej – mruknął mistrz Ikrit.
– Ale. . .
– Leć dalej. – Drobniutki mistrz przycupnął na podłodze z zamkniętymi

oczami. Jego głos brzmiał jak spokojny pomruk, ale Anakin poczuł potężne
drżenie w Mocy.

– Powinieneś się przypiąć, mistrzu.
– Nie ma czasu.
Anakin skinął głową.
– Jak sobie życzysz, mistrzu Ikricie. – Otworzył przepustnicę.
Z brzękiem, iskrzeniem i dygotem ruszyli pełną parą wprost w brzuch

wroga.

– On go odpycha w górę – jęknęła z podziwem Tahiri. – Mistrz Ikrit

wypycha frachtowiec do góry. . .

I rzeczywiście, kiedy wynurzyli się z otworu, frachtowiec nie spoczywał już

na jego brzegach, lecz wisiał jakieś osiemdziesiąt metrów nad ziemią. Silniki
manewrowe grzały się, pchając go w dół, ale bez rezultatu. Anakin rozejrzał
się błyskawicznie. Inne statki i ich załogi otoczyły otwór ze wszystkich stron
z wyjątkiem jednej, więc rzucił się w kierunku wylotu, wprost pod brutalny,
zmasowany atak.

– Mój statek – zawył Vehn, gdy pokład przechylił się pod dziwnym ką-

tem. Anakin bez zmrużenia oka wyrwał do przodu i przebił się przez burzę
niemal w tej samej chwili, gdy dwa pozostałe statki znalazły się na pozycji
zamykającej pułapkę.

– Pomóżcie mistrzowi Ikritowi – polecił kandydatom Jedi. – Popchnijcie

frachtowiec jeszcze wyżej.

– Mistrz Ikrit odszedł, Anakinie – odezwał się Valin. – Wyskoczył na

zewnątrz. . .

– Co takiego?
– Tam jest! – wrzasnęła Tahiri, pokazując palcem w dół.
Ikrit był tam istotnie. Kierował się w stronę statków tworzących blokadę,

korwety i lekkiego frachtowca. W miarę jak się zbliżał, statki rozstępowały
się niczym rozepchnięte ogromnymi dłońmi.

– Nie wierzę – jęknął Anakin. Ale i tak wystrzelił przed siebie, kierując się

wprost w szczelinę utworzoną przez mistrza Jedi. Promienie laserów i strzały
z miotaczy ze świstem i sykiem cięły powietrze wokół nich, ale każdy strzał,

66

background image

który mógłby trafić Ikrita lub statek, zostawał odchylony, chybiając ledwie
o centymetry. Malutki Jedi wciąż spokojnie szedł przed siebie.

Byli już niemal wolni i przelatywali tuż nad Ikritem.
– Nie wytrzyma tak długo – zmartwił się Anakin. – Tahiri, użyj
Mocy. Przechwyć go, kiedy będziemy przelatywać.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała. Jej pewność brzmiała jednak cokolwiek

fałszywie. Anakin wyczuwał w jej głosie drżenie.

Właśnie wtedy pierwszy strzał wyminął blokadę i trafił mistrza Ikrita.

Anakin poczuł to poprzez Moc jak ukłucie jasności. Nie ból, nie lęk, nie
wyrzuty, tylko. . . zrozumienie.

Jeszcze dwa strzały, jeden po drugim, i ich statek znów zatrząsł się pod na-

porem ognia. Z rozpaczliwym szlochem Anakin poderwał statek przez wyrwę
i obrócił go. Tahiri z nieartykułowanym warknięciem skoczyła przez otwar-
ty właz, wymachując jarzącym się mieczem i popędziła w kierunku leżącego
mistrza.

– Nieee! – zawył Anakin. Przesunął działa dziobowe, jedyne, nad którymi

miał pełną kontrolę, biorąc na cel statki odgradzające go od Tahiri i mistrza.
Otworzył ogień – odpowiedziały mu tym samym. Widział przez ułamek se-
kundy Tahiri z bezwładnym ciałem mistrza w ramionach, jak kierowała się
w jego stronę. Jego wzrok – cóż za absurdalna sytuacja – przyciągnęły jej
nagie stopy, bielejące na tle ciemnej ziemi.

Transporter zawrócił w miejscu pod blokadą i nagle wszystkie światła na

pokładzie zgasły. Anakin zaklął i gorączkowo próbował przywrócić zasilanie.
W chwilę potem wszystkie systemy zamruczały, budząc się do życia. Tarcze
zniknęły.

– Valin, Sannah, wszystko jedno, które z was! – krzyknął. – Na wieżyczkę

lasera! I to już!

Zrobił jedyną rzecz, jaką mógł. Za kilka sekund zostaną usmażeni. Jeśli

istniała jakakolwiek szansa, żeby wziąć Tahiri z powrotem na pokład, musiał
działać planowo.

Obrócił się znowu statek i włączył silniki odrzutowe, przeskakując nad

pozostałymi jednostkami i ostrzeliwując je po drodze. Był całkowicie po-
chłonięty lotem; rozciągał zmysły w Mocy do granic możliwości, umykając
przed promieniami laserów, zanim jeszcze zostały wystrzelone, wyczuwając
najsłabsze punkty, w których mógłby ulokować własne serie strzałów, wirując
i tańcząc nad głowami nieprzyjaciół.

Statki pognały w ślad za nim. Walczył, żeby nabrać wysokości, przez cały

czas zdając sobie sprawę, że Tahiri jest coraz dalej i dalej od niego, Wciąż ją

67

background image

czuł. Wciąż żyła.

Mistrz Ikrit nie miał tyle szczęścia. Anakin czuł, jak życie uchodzi ze

starego Jedi, czuł, że przepływa obok niego jak łagodny wiatr.

Jestem z ciebie dumny, Anakinie – zdawał się mówić mistrz. – Pamiętaj. . .

razem jesteście silniejsi niż suma waszych części. Kocham was. Żegnajcie.

Zaciskając zęby, Anakin zdławił łzy. Będziesz płakał później, pomyślał.

Teraz musisz widzieć, co robisz. . .

Jeden z silników krztusił się. Nie mógł temu zaradzić, nie tu, nie teraz.

Z przekleństwem, które dziwnie przypominało szloch, przewrócił statek na
bok i ślizgiem przeleciał pomiędzy dwoma statkami, które zderzyły się ze sobą
w moment później. Anakin wystrzelił w kierunku górnych warstw atmosfery.

Obecność Tahiri znikała, pozostawała w tyle.
Jak Chewie. Tak samo jak Chewie.
Szarpnięciem wykonał zwrot w tył, skierował się na najbliższy statek,

korwetę, i dał pełną moc.

– Co do. . . – jęknął Vehn. – Zabijesz nas!
Anakin wystrzelił. Tamten statek wciąż leciał. Spokojnie, równo. . .
Anakin poderwał dziób leciutko jak piórko, odbijając się od pancerza

tamtego jak mocno rzucony kamień od powierzchni wód jeziora. Szarpnęło
nimi gwałtownie, rozległ się przeraźliwy wizg dartego metalu.

Zderzenie rzuciło korwetą o ziemię, niedaleko, ale wystarczyło, aby dzio-

bem wbiła się w Wielką Świątynię. Silniki rozkwitły orchideą płomieni.

Ułamek sekundy potem turbolasery z wieżyczki przemówiły – to Sannah

dobrała się do broni. Anakin wprowadził statek w pionową świecę, walcząc
o każdy metr odległości, choć z każdym przebytym metrem serce rozdzierało
mu się coraz boleśniej.

– Ja wrócę, Tahiri – szepnął. – Przysięgam ci, wrócę.
– Mistrz Ikrit – szepnęła.
– Wiem – odparł Kam, gładząc jej srebrzyste włosy. – Wiedział od samego

początku.

Stali tak przez kilka drogocennych sekund, wzajemnie czerpiąc z siebie

siłę i pociechę. Wreszcie to Tionna odsunęła się pierwsza.

– Dzieci nas potrzebują – powiedziała. – Teraz jesteśmy dla nich wszyst-

kim.

– Nie – odparł Kam. – Anakin wciąż tam jest.
Kam Solusar jęknął i oparł się o wilgotną kamienną ścianę jaskini. Sto-

jąca obok Tionna stłumiła krzyk przerażenia. Niektóre z dzieci, te bardziej

68

background image

wrażliwe, zaczęły płakać. Pewnie nie wiedziały nawet, dlaczego właściwie
płaczą.

Kam długo macał w ciemności, aż trafił na Tionnę i chwycił ją w ramiona.

Czuł słone łzy na jej policzkach, wyczuwał rozdarcie w jej duszy.

Tionna odczuwała wszystko tak silnie, tak głęboko. Nie obawiała się bólu,

jaki mogłaby jej sprawić taka wrażliwość. Była to jedna z tych cech, które
kochał w niej najbardziej. Podczas, gdy on odgradzał się od wszechświata
pancerzem, ona przyjmowała go w siebie i oddawała – lepszy i doskonalszy.
Jej rana zagoi się z czasem, zrodzi się z niej pieśń. Inni sądzili, że jest słaba,
ponieważ jej Moc nie była zbyt wielka.

Kam wiedział co innego. W ostatecznym rozrachunku to ona była silniej-

sza od niego.

background image

ROZDZIAŁ

8

Talon Karrde był zakładnikiem, ale nie powinien o tym wiedzieć. Imsatad

prawdopodobnie uważał się za dość sprytnego, by wmanewrować Karrde’a
w dołączenie do poszukiwań na powierzchni księżyca. Uważał też, że jest
wystarczająco cwany, zapewniając, że ma pięć razy więcej ludzi niż Karrde.

A Karrde pozwolił mu zachować te słodkie złudzenia.
– Tam już szukaliśmy – odezwał się piskliwym głosikiem Maber Yeff,

przywódca uczestników grupy reprezentujących Brygadę Pokoju.

Machnął ręką w stronę gęsto porośniętych winoroślą ruin.
– Na pewno szukaliście – odparł Karrde. – Ale nie z vornskrami.
Yeff odwrócił bladą twarz o ostrych rysach w kierunku długonogich stwo-

rzeń podskakujących na czele grupy.

– Skąd wiesz, że nie czują tylko wompów albo innych stworzeń?
– Gdyby umiały to robić, byłyby bezcenne – odparł Karrde. – Ponieważ

jednak szczury womp nie występują na Yavinie Cztery, musiały by mieć nosy
na nadświetlną, żeby je wyczuć aż na Tatooine.

– Wiesz, co chciałem powiedzieć.
– Vornskry wyczuwają Moc, a zwłaszcza istoty, które jej używają.
Najlepiej nadają się do polowań na Jedi.
– Tak? A skąd mogę je wziąć? Bardzo by się przydały w naszej profesji.

70

background image

– Niestety, mam jedyne oswojone egzemplarze, jakie żyją. Zapewniam cię,

nie chciałbyś spotkać dzikiego vornskra na wolności.

– Cóż, mamy jeszcze do odłowienia całą masę Jedi, co przy możliwościach,

jakie mają dzięki Mocy. . . a jeśli te istoty robią to, co mówisz. . .

– Patrz tylko – rzucił Karrde. Bestie nadstawiły uszu i zaczęły dyszeć,

rwąc się do biegu. Jak strzały pomknęły przez zrujnowaną bramę.

– Przecież tam już szukaliśmy – powtórzył Yeff.
– Jak sądzisz, ilu Jedi może się tam ukrywać? Według moich informa-

cji, co najmniej dwoje dorosłych i około trzydzieściorga dzieci. Uważasz, że
ich zobaczysz, jeśli nie zechcą być zauważeni? Że będziesz pamiętał, że ich
widziałeś?

– Czy oni naprawdę mogą to zrobić?
– Mogą, mogą.
– Tak mówił kapitan Imsatad. Powiedział też, że ty potrafisz sobie z nimi

poradzić.

Karrde uśmiechnął się blado.
– Istotnie. Jest takie stworzenie, pochodzące z tej samej planety covorn-

skry. Wytwarza bąbel odpychający Moc.

– Aha, twoja ślicznotka niesie chyba właśnie coś takiego w tej zakrytej

klatce.

Kątem oka Karrde zauważył, że brwi Shady zmarszczyły się niebezpiecz-

nie, ale nie wypadła z roli.

– Właśnie. Moja słodka Sleena jest równie delikatna jak one. Rozumie ich

potrzeby.

– Rozumiem – Yeff obdarzył „Sleenę” obleśnym uśmieszkiem. – Mogę je

zobaczyć?

– Słońce im szkodzi i łatwo je zdenerwować. Jeśli chcesz, pokażę ci je

po polowaniu. Tymczasem proponuję, żeby twoi ludzie przygotowali broń.
Dzieci nie powinny stawiać specjalnego oporu, ale dorośli są niewiarygodnie
odważni. . . nawet bez mocy Jedi.

Ruszyli za vornskrami w ruiny, przez rozsypujące się galerie, przepeł-

nione korzenną wonią błękitnolistnego bluszczu i robaczywym, słodkawym
zapachem gnijącego drewna. Z początku światło było słabe, ale wystarcza-
jące; przenikało szczeliny w ścianach i dachu, rozpraszane przez mgłę, liście
i włochaty, mszysty porost. Jednak gdy posuwali się dalej, robiło się coraz
ciemniej. Wreszcie dotarli do pomieszczenia, z którego schody wiodły stromo
w dół, w głąb skalistych fundamentów.

71

background image

Karrde wyciągnął miotacz i dał znak Shadzie, którą miał z prawej strony.

Większość z pozostałych także zdążyła już wyciągnąć broń.

– Idziemy za tobą – zaproponował Karrde.
– Zwierzaki są twoje – odparł Yeff. – Ty pójdziesz pierwszy.
– Jak chcesz.
Tunel powiódł ich w dół, poprzez wieki wykute w kamieniu, zaklęte w ry-

sunkach obcych istot i dziwnych napisach. Wreszcie znaleźli się w obszernej
jaskini. Vornskry stanęły i warcząc groźnie, wpatrywały się w mrok.

– Siad – polecił Karrde, czując, jak unoszą mu się krótkie włoski na

karku. Czy zobaczył jakiś ruch, cień twarzy, czy może mu się wydawało?
Od odpowiedzi zależało jego własne życie.

Spojrzał jeszcze raz na vornskry, na sposób, w jaki poruszają uszami.

Wyglądały tak, jakby ktoś przeszedł właśnie obok nich. Bardzo blisko.

– Gdzie one są? Nic nie widzę. – Yeff zatoczył krąg lampą.
– Nic dziwnego – odparł Karrde. – Ja też nic nie widzę.
Podniósł miotacz i ogłuszył przedstawiciela Brygady Pokoju.
Zanim otworzyli ogień, udało mu się jeszcze jednego przygwoździć do

ściany, a potem już sam dał nura między skały. Członkowie grupy, Halm
i Ferson, którzy czekali tylko na jego sygnał, zrobili to samo. Shada z kolei
wirowała wśród wrogów w takim tempie, że trudno było umiejscowić jej
sylwetkę. Szkoda, że Yeff został ogłuszony wcześniej, inaczej nauczyłby się
podziwiać „ślicznotkę” z całkiem innej strony.

Skoro wziął ze sobą tylko trzech członków załogi, musiał nie zdawać sobie

sprawy, jak dobra jest Shada. Skąd zresztą miałby wiedzieć? Teraz jednak
było już za późno.

Powietrze pulsowało energią, jaskinia zadygotała równomiernymi detona-

cjami.

Jeśli Korrd dobrze policzył, teraz było już tylko czworo przeciwko pięt-

nastu.

Usłyszał krzyk Halma i z żalem skorygował rachunek: troje na piętnastu.

Wyjął drugi miotacz i wyskoczył w górę, strzelając jednocześnie z obu. Rzucił
się w poszukiwaniu lepszej osłony.

– Chodźcie tu, chodźcie! – zawołał. – Wiem, że tam jesteście! Pozdrowie-

nia ze ślubu Luke’a i Mary!

Zbłąkany promień przysmażył mu ramię. Karrde potknął się na nierów-

nym podłożu. Chyba robię się na to za stary, pomyślał i przetoczył się na
plecy. Bez osłony wytrzyma najwyżej kilka sekund; może wystarczy, żeby

72

background image

zabić jeszcze ze dwóch. Shada pewnie da radę zabić wszystkich pozostałych,
ale galaktyce ubędzie jeden Talon Karrde, co byłoby okropną tragedią.

Z ponurą miną podniósł miotacze i zaczął strzelać nisko nad ziemią. Mrok

rozświetliły kolejne promienie.

Nagle nad jego głową rozgorzała smuga energii, rysując w powietrzu skom-

plikowane hieroglify. Promienie, które miały zakończyć świetlaną karierę Ta-
lona Karrde’a, odleciały w odwrotnym kierunku.

Karrde zamrugał, usiłując rozpoznać stojącego nad nim mężczyznę.
– Miło, że cię widzę, Solusar. Coś cię chyba zatrzymało.
Znów otworzył ogień do przeciwników, jednocześnie dźwigając się na nogi.

Solusar był teraz jego osłoną; odbijał skierowane ku nim strzały z przeraża-
jącą precyzją Jedi.

Po drugiej stronie pieczary ożył nagle jaskrawy promień drugiego miecza.

To pewnie Tionna.

Teraz Karrde naliczył po swojej stronie pięciu ludzi, a wrogów szacował

na mniej więcej dziesięciu.

Dopiero kiedy z grupy Brygady Pokoju pozostało tylko trzech, zdecydo-

wali się uciec z powrotem w korytarz.

– Nie możemy ich wypuścić – sprzeciwił się Karrde.
– Daleko nie zajdą – odparła mroczna postać obok niego i znikła.
Gdzieś za plecami, w głębi jaskini, Karrde usłyszał głosy dzieci.
Kam Solusar wrócił po chwili. W półmroku ledwie rozświetlonym bla-

skiem lampy Karrde z trudem rozróżniał jego bladą, poważną twarz i wysokie
czoło. Solusar podszedł bliżej i popatrzył przeciągle na Karrde’a.

– Masz szczęście, że cię nie posiekałem – warknął. – Sprowadziłeś ich

tutaj, gdzie są dzieci. Użyłeś swoich vornskrów przeciwko nam. A co by się
stało, gdyby zaatakowały dzieci?

Karrde przekrzywił głowę.
– Moje zwierzątka są bardzo dobrze wytresowane. Atakują wyłącz nie

na mój rozkaz. Słuchaj, Solusar, jakoś przecież musiałem cię znaleźć. Nie
mogłem tego zrobić bez towarzystwa tych matołków, a kiedy cię znalazłem,
musiałem się ich pozbyć. Sądzili, że mam przy sobie isalamiry i że wasza moc
Jedi będzie zablokowana.

– Ale ich nie przywiozłeś.
– To tylko pusta klatka.
– I zwróciłeś się przeciwko nim, nie wiedząc, czy tu jesteśmy, czy nie?
– Znam moje zwierzaki. Byłem pewien, że tu jesteście, a nie chciałem was

obezwładnić, przynosząc je rzeczywiście.

73

background image

– To duże ryzyko.
– Obiecałem Luke’owi Skywalkerowi, że zabiorę jego uczniów z Yavina

Cztery. Jeśli dotrzymanie słowa wiąże się z ryzykiem, widocznie tak ma być.

Solusar niecierpliwie skinął głową.
– Jasne. Ale skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? Znam cię, owszem,

i wiem, że zwykle znajdowałeś się po właściwej stronie, ale ostatnio wielu
ludzi przyłączyło się do Brygady Pokoju. A ty już nieraz zmieniałeś barwy. . .

– Ty też. Nigdy nie chciałeś przyodziać się w stare piórka?
Oczy Solusara zwęziły się lekko, ale po chwili pokiwał głową na znak

potwierdzenia:

– Ufam ci – oznajmił. – Co teraz?
– Teraz zabierajmy się stąd, zanim przyślą posiłki.
Niestety, kapitan Imsatad nie doceniał Karrde’a w znacznie mniejszym

stopniu, niż by się to mogło wydawać. Zaledwie wychynęli na powierzchnię,
okazało się, że las aż roi się od ludzi Brygady Pokoju.

– Doskonale – wymamrotał Kam Solusar, uskakując przed promieniem

lasera, który wydrążył w skale obok jego głowy dziurę wielkości pięści. –
Przedtem przynajmniej byliśmy ukryci.

Karrde wygładził przód kurtki i niedbale spojrzał na chronometr.
– Solusar, to przykre. Nie wierzysz we mnie?
– Wiara to ślepa, niekwestionowana pewność. A co ty myślisz?
– Myślę, że na twoim miejscu. . . Tionno, dzieci, zasłońcie sobie uszy. Ty

też, Solusar – polecił głośno Karrde.

– Co. . . – zaczął Solusar, kiedy nagle wokół nich rozległ się huk, który

brzmiał, jakby dłonie wielkości Gwiazdy Śmierci biły gorące brawa.

Karrde wyszczerzył zęby w dzikiej satysfakcji i patrzył, jak ogień turbo-

laserów zmienia dżunglę w płonące piekło. Dobrze jest mieć załogę, której
można ufać. Wyszedł z ukrycia i starannie celując, sprzątnął kilku członków
Brygady Pokoju, którzy jeszcze zwracali na nich uwagę, następnie pobiegł
w kierunku lądującego „Szalonego Karrde”’. Zaledwie platforma ładownicza
stuknęła o ziemię, Tionna i Kam Solusar zapędzili dzieci na pokład. Karr-
de i jego ludzie osłaniali ich ogniem. Po kilku chwilach wszyscy znaleźli się
w środku.

Karrde wszedł na pokład ostatni. Zaledwie jego stopy dotknęły podłogi,

zmodyfikowany koreliański transporter okręcił się wokół własnej osi i wy-
startował świecą w niebo. Przez zamykający się właz widać było, że statki
nieprzyjaciela depczą im po piętach. Ale Karrde wiedział, że będzie trudno.
Prawie nie wierzył własnym oczom, że dali radę.

74

background image

Oczywiście, nigdy nie powiedziałby tego na głos.
Nucąc pod nosem, ruszył szybkim, ale spokojnym krokiem w kierunku

mostka.

Zanim tam dotarł, niebo miało już ciemnosiny kolor i z każdą chwilą

robiło się coraz ciemniejsze.

– Cóż, szanowni państwo – rzekł, zajmując swoje miejsce. – Jak wygląda

sytuacja?

H’sishi rzuciła mu spłoszone spojrzenie sponad stanowiska czujników.
– Trochę uszkodziliśmy naszych kolesiów na orbicie, ale wciąż wszyscy są

w stanie latać. A teraz mamy jeszcze statki na powierzchni, którymi trzeba
się zająć.

– No to się zajmijcie.
– Tak jest, sir.
Statek zadygotał, wewnętrzne systemy kompensacyjne zawyły.
– Hej, Opur – krzyknął Karrde do jednego ze swoich ochroniarzy.
– Upewnij się, że dzieci można gdzieś bezpiecznie umieścić. Nie chciałbym,

żeby tym małym Jedi spadł bodaj włos z głowy!

– Tak jest, sir – odparł Opur i wybiegł.
– A teraz. . . – Karrde przez chwilę studiował ekrany. – Chyba zapędzili

nas w kąt, mam rację?

– Chyba że skoczymy w nadprzestrzeń. . .
– Z tym wielkim Yavinem na karku? – zadumał się Karrde. – Nie, dziękuję,

nie dzisiaj. Chyba raczej wyłamiemy parę prętów klatki. – Postukał palcem
w konsolę. – O, tutaj.

– To ich najciężej uzbrojony statek – zauważyła Shada.
– Kiedy rzuca się na ciebie stado vornskrów, zawsze kop w szczękę naj-

większego, najbardziej złośliwego. Na pewno zwrócisz na siebie ich uwagę.

– Wydaje mi się, że już to zrobiliśmy.
– Człowiek nigdy nie ma za wiele dobrego wina, pięknych kobiet i uwagi

bliźnich – odparł Karrde. – No już, ale nie zamykaj przepustnic.

– Nie zdołamy odstrzelić im tarcz, dopóki się do nich nie zbliżymy
– mruknęła Shada.
– Nie, na pewno nie. Ale z pewnością zobaczymy, kto pierwszy zamruga.

– Zamyślił się na chwilę. – Przekaż mi stery.

– Zdaje się, że mówiłeś coś na temat hazardu. Podobno to głupi zwyczaj –

przycięła mu Shada, gdy fregata zaczęła szybko powiększać się na ekranach.

– Faktycznie, powiedziałem coś takiego – odparł Karrde. – Ale to nie jest

hazard. Na mój znak wypuścić torpedy protonowe. Nie strzelać, po prostu je

75

background image

wypuścić.

– Jak pan sobie życzy, sir – odparł lekko zdziwiony artylerzysta.
– Próbują złapać nas w promień ściągający – zauważyła Shada.
– Tak, proszę bardzo.
– Co?
– Opuśćcie tarcze.
Tym razem systemy tłumienia nie zdołały skompensować całej energii;

pokład zadygotał, jakby miał się zapaść pod ich stopami. Promień ściągający
pochwycił ich i zatrzymał w miejscu.

– Torpedy. Teraz – polecił Karnie.
– Torpedy poszły – zameldowała Shada. – Promień ściągający je prze-

chwycił.

– Dobrze. A teraz podnieście tarcze.
– Sir, oni zaczęli strzelać do torped.
– Czy zwolnili promień ściągający?
– Tak.
– No to zdetonujcie torpedy.
Ekrany zbielały, kiedy włączał napęd.

background image

ROZDZIAŁ

9

Anakin zmagał się z grawitacją, ścinając czubki drzew. Skargi Vehna zlały

się w jeden monotony jęk. Valin, przypięty pasami w fotelu drugiego pilota,
wyglądał na bardzo chorego. Sannah wciąż strzelała z turbolasera. Anakin
czuł w niej frustrację i gniew. Tahiri była również jej przyjaciółką.

Wciąż jest jej przyjaciółką. Tahiri żyje. Anakin czuł to z taką pewnością,

jak czuł własną skórę.

Transporter wyciął w lesie dymiącą ścieżkę, którą Anakin wreszcie od bie-

dy mógł uznać za przecinkę. Opadł, eksploatując tłumiki inercyjnie znacznie
powyżej ich parametrów granicznych. Przedzierał się przez ścianę pnączy
i drobniejszych porostów – gęstą, ale na szczęście niezbyt twardą. Gdyby
natrafił na naprawdę duże drzewo. . .

Wolał o tym nie myśleć. W zamian zrzucił torpedę i zmienił kierunek.

Przesuwał się teraz w stronę rzadszego lasu na samych repulsorach, schodząc
poniżej czubków drzew i kryjąc się w ich baldachimie.

Torpeda eksplodowała, zmieniając ze sto metrów kwadratowych lasu

w bogaty w węgiel, pomarańczowy pióropusz.

– No chodźcie, wy sępy – syknął przez zęby Anakin.
– Mam ich – cicho rzuciła Sannah.
– Jeszcze nie – odparł. – Czekaj.
Coś majaczyło w gęstym dymie – wahadłowiec klasy Sentinel.

77

background image

– Sądzą, że się rozbiliśmy – domyślił się Valin.
– Właśnie – odparł Anakin, włączając silniki.
Zmodyfikowany wahadłowiec próbował zrobić zwrot, kiedy wynurzyli się

spoza zasłony drzew, ale już było za późno. Anakin odpalił ostatnią torpedę
protonową; statek Brygady Pokoju zmienił się w kulę ognia i pogrążył w już
płonącej dżungli.

– Anakin! – wrzasnęła ostrzegawczo Sannah.
Chłopiec instynktownie poderwał statek w niebo, ale i tak kadłub zatrząsł

się pod serią potężnych uderzeń.

– Tu jesteście – mruknął. – Jak z wami skończę, będzie po wszystkim.
Z trzech statków, które ścigały go prawie przez pół księżyca, pozostał

tylko jeden – E-skrzydłowiec. Niestety, zarekwirowany przez Anakina trans-
porter był już poważnie uszkodzony i wkrótce pójdzie na dół z własnej woli,
natomiast szybki mały myśliwiec wciąż jeszcze spisywał się bez zarzutu.

– Musisz trafić go tylko raz, Sannah – rzekł Anakin. – No, najwyżej dwa.
– Nie mogę go dorwać – poskarżyła się.
Mały stateczek śmignął obok nich; w powietrzu nagle ostro zapachniało

ozonem i stopionym metalem. Transporter zadygotał.

– Daj, ja strzelę! – poprosił Vehn.
– Co?
– Słuchaj, nie zamierzam umierać. To mój statek, moje działka i wiem,

że strzelam lepiej niż ten dzieciak. Ona chyba nigdy wcześniej nie miała do
czynienia z działem, przynajmniej tyle widać. . . – Vehn pobladł, kiedy

Anakin znowu wprowadził niezgrabny statek w ostrą beczkę.
– Myślisz, że ci zaufam?
– Użyj tej swojej cholernej mocy Jedi. Nie widzisz, że mówię poważnie?
Ku zaskoczeniu chłopca rzeczywiście wyglądało na to, że gość nie kłamie.
– Zastrzelisz własnych kumpli?
– To nie są moi kumple.
I znów ani śladu fałszu.
Anakin podjął decyzję.
– Valin, rozkuj go i zaprowadź do działka. Vehn, obiecuję, że jeśli to jakaś

sztuczka, pożałujesz tego, cokolwiek się stanie.

– Bardziej niż teraz? Nie sądzę.
Anakin jeszcze raź zniżył lot, próbując zyskać kilka sekund. Miał już tylko

jeden silnik i wystarczyłby pojedynczy strzał, żeby zakończyć całą sprawę.

– Już go mam – zameldował Vehn z wieżyczki. – Podejdź w górę, tylko

o to cię proszę.

78

background image

– Ależ proszę bardzo – odparł Anakin. Jeszcze raz poderwał statek.
E-skrzydłowiec zobaczył w tym swoją szansę, strzelił i rozdarł to, co zo-

stało z silnika, na płonące strzępki. Silnik zakrztusił się i zgasł, a transporter
na krótką chwilę zawisł sto metrów nad czubkami drzew. Korzystając z te-
go momentu zawieszenia, Vehn przeszył niebo czerwonymi igłami. Wbiły się
w Eskrzydłowiec, który wirując odleciał w dal. Teraz także transporter za-
czął spadać i Anakin uderzeniem pięści włączył repulsory. Ogłuszył ich wizg
rozdzieranego metalu.

Anakin ocknął się ze smakiem krwi na języku. Nie wiedział, czy był nie-

przytomny przez kilka sekund, czy przez kilka godzin, a spojrzenie na ukła-
dy kontrolne nic mu nie pomogło. Przez transparistal kokpitu widział tylko
zmiażdżoną roślinność.

– Sannah! Valin!
– Nic im nie jest – odezwał się zza jego pleców Remis Vehn. – Trochę

potłuczeni, ale ogólnie nadają się do użytku.

Anakin obrócił się na fotelu i stwierdził, że ma przed nosem lufę miotacza.

Zamrugał i spojrzał w zimne, szare oczy młodego człowieka.

– Może to odłożysz, co? – zaproponował, lekko naciskając Mocą.
– No cóż. . . – zawahał się Vehn.
– Odłóż – polecił bardziej stanowczo Anakin.
– Jasne – odparł Vehn. – Już się robi.
– Świetnie. – Anakin odpiął uprząż pilota, wziął miotacz i zatknął sobie

za pas.

– Niech to! – zaklął Vehn. – Wy, Jedi, rzeczywiście jesteście czarownikami.
– Dziób na kłódkę – ostrzegł go Anakin, zwracając się w stronę Sannah.
Dziewczynka była nieprzytomna, ale oddychała równo. Valin nie stracił

przytomności, ale rozdarta powłoka statku wygięła się tak, że zablokowa-
ła uprząż Sannah. Anakin uwolnił ją kilkoma cięciami miecza świetlnego.
Dziewczynka Melodie jęknęła cicho.

– Vehn, wynieś Sannah na zewnątrz – polecił Anakin. – Ten statek może

zgotować nam jeszcze niejedną niespodziankę.

– Mój statek – jęknął Vehn. – Nie do wiary, coś ty zrobił z moim statkiem.
– To nie ja, tylko twoi kumple – odparł Anakin. – Ci sami, którzy właśnie

zamordowali mistrza Jedi i wzięli do niewoli moją najlepszą przyjaciółkę. Nie
spodziewaj się, że będę opłakiwał twoją stratę.

– Po pierwsze – odparł Vehn – to nie są moi kumple. Wszedłem w ten

interes tylko i wyłącznie dla forsy, bo sądziłem, że będziemy polować na
dorosłych Jedi, a nie na dzieciaki. Po drugie. . . nie spodziewam się, że się

79

background image

rozkleisz, ale wyjaśnij mi, proszę, jak zamierzasz wydostać się z tej dzikiej
dżungli bez mojego statku?

Anakin nie odpowiedział Vehnowi, zajęty badaniem Valina.
– Nic ci nie jest? – zapytał. – Możesz chodzić?
– W porządku – odparł Valin.
– To dobrze. Chcę, żebyście wyszli na zewnątrz i schronili się między drze-

wami. Uważajcie, dżungla nie jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie,
chociaż ten hałas pewnie odstraszył wszystkie co większe bestie.

Pochylił się nad Sannah. Była posiniaczona, ale nie wyczuł żadnych po-

ważniejszych obrażeń.

– Zabierz dziewczynę do dżungli – powtórzył Vehnowi. – Pójdę tuż za

tobą.

Po drodze chwycił jeszcze w locie kajdanki obezwładniające.
– To nie w porządku – poskarżył się Remis Vehn. – Właśnie opowiedziałeś,

jaka niebezpieczna jest ta dżungla, a teraz nie tylko nie dajesz mi żadnej
broni, ale jeszcze mnie skułeś. A co się stanie, jeśli obok będzie przechodziło
coś głodnego?

– Musiałby to być jakiś padlinożerca, żeby nie pogardził takim śmieciem!

– odparł Anakin.

– Bardzo zabawne! Przecież wam pomogłem.
– Naprawdę uważasz, że mam ci za to podziękować? – warknął Anakin.

– Ratowałeś własną skórę, nic więcej. A teraz spokój.

– Nic jej nie będzie? – zapytał Valin, patrząc na Sannah.
– Chyba nie. – Anakin dotknął czoła dziewczynki Melodii i leciutko mu-

snął ją Mocą, wzmacniając ją tam, gdzie była słaba, i delikatnie wyprowa-
dzając ją z omdlenia.

Westchnęła lekko, otworzyła oczy, zamrugała i nagle drgnęła gwałtownie.
– Tahiri! – jęknęła.
– Szszsz – uciszył ją Anakin. – Mieliśmy kraksę. Trochę jesteś poobijana.

Jak się czujesz?

– Jakbym została otruta jadem purelli i wisiała przez pół dnia w jej sieci.

Valinowi nic się nie stało?

– Jestem tutaj – odezwał się chłopiec.
– Wszyscy są w porządku – zapewnił Anakin.
Złote oczy dziewczynki napełniły się łzami.
– Nieprawda. Mistrz Ikrit i Tahiri. . .
– Mistrz Ikrit poświęcił się dla nas – odezwał się Anakin, przełykając

wielką gulę w gardle. – Nie chciałby, żebyśmy go opłakiwali. Zjednoczył się

80

background image

z Mocą. Ale Tahiri. . .

– Ona nie żyje, prawda? – zapytał Valin.
– Żyje – potrząsnął głową Anakin. – Słyszę ją w Mocy.
Wzywa mnie, dodał w duchu. Czuł jej strach, strach pełen wściekłości.

Nie odnosił wrażenia, że grozi jej bezpośrednie niebezpieczeństwo.

Anakin odwrócił się do Vehna, który siedział kilka metrów dalej, przykuty

do młodego drzewa Massassich.

– Co z nią zrobią, Vehn? Dokąd mieliście zabrać porwane dzieci?
– Powiedziałem ci: nie wiedziałem, że naszym celem mają być dzieci
– naburmuszył się Vehn. – I nie wiedziałem, dokąd mamy je zabrać.
– Przecież mieliście ich przekazać Yuuzhanom Vong.
Vehn uważnie studiował liście ponad ich głowami.
– Gdzie? Gdzie miało nastąpić przekazanie więźniów?
– Nie wiem.
– Kłamiesz.
– Słuchaj. . .
– Mogę sprawić, że sam mi powiesz – ostrzegł go Anakin. – Nie spodoba

ci się to.

Przyszło mu do głowy, że jego brat Jacen nie pochwaliłby tego rodzaju

groźby. Wujek Lukę też nie. W tej chwili jednak Anakin się tym nie przej-
mował.

Vehn poruszył się niespokojnie, ale milczał. Anakin zerwał się na nogi

i ruszył w jego kierunku.

– Zaczekaj chwilę, Jedi! Nie spal mi mózgu! Nie wiem wiele, ale mogę ci

powiedzieć, co podsłuchałem. Coś, czego nie wolno mi było usłyszeć.

Anakin zrobił jeszcze jeden krok i przykucnął. Jego lodowato niebieskie

oczy znalazły się naprzeciwko ciemnoszarych oczu Vehna.

– No? – zachęcił go.
– Nie powinienem w ogóle o tym wiedzieć, ale. . . ale Yuuzhanie Vong

planowali przylecieć na tę nędzną kupę błota. Brygada Pokoju postanowiła
dotrzeć tu przed nimi i wyłapać was wszystkich, zanim przyjadą.

– Po to, żeby im zaoszczędzić roboty?
– Właśnie. Coś w rodzaju prezentu. Ci goście z Brygady Pokoju są śmier-

telnie poważni. Naprawdę myślą, że wszyscy w galaktyce będą zgubieni, jeśli
Vongowie nie dostaną tego, czego chcą, i to z nawiązką.

– Dlaczego mówisz „ci goście z Brygady Pokoj”, jakbyś do nich nie nale-

żał?

– Wynajęli mnie jako pilota. To wszystko.

81

background image

Anakin zmarszczył brwi, ale puścił to mimo uszu.
– Co zrobią ci z Brygady Pokoju, skoro spartaczyli robotę?
– Skąd wiesz, że spartaczyli? Chyba domyślili się, że gdzieś ukryłeś dzie-

ciaki. Mają dobrych tropicieli i sprzęt do poszukiwań.

– Nikogo nie znajdą – zapewnił Anakin. – Co wtedy zrobią? Yuuzhanie

Vong mogą uznać, że Brygada przybyła tutaj po to, aby ukryć dzieciaki.
W najgorszym wypadku wściekną się, że pozwoliliście ponad trzydzieściorgu
Jedi prześliznąć się pomiędzy palcami, a złapaliście tylko jednego.

Vohn zadumał się.
– Mogą uciec. Mogą też próbować blefu, wykorzystując tego jednego więź-

nia. Nie znam ich wystarczająco dobrze, żeby coś powiedzieć.

– Anakinie – odezwała się cicho Sannah. – Ty i Tahiri uratowaliście mój

lud. Nie mogę pozwolić, żeby coś jej się stało. Po prostu nie mogę.

– Dlaczego nie pomyślałaś o tym wcześniej? – warknął Anakin. – Cała

trójka mogła odejść z Kamem i Tionną. Uważaliście, że to jakaś zabawa.
Szkoda, że się myliliście.

– Anakinie! – Sannah wytrzeszczyła oczy, ale po chwili spuściła głowę.
– Masz rację – szepnęła. – To nasza wina. Moja wina. Mogłam powiedzieć

Kamowi, a wtedy nic podobnego by się nie zdarzyło. Mistrz Ikrit wciąż by
żył.

Łzy strumieniem popłynęły jej po twarzy. Przez krótki moment Anakin

cieszył się, że dziewczynka płacze, że wreszcie do niej dotarło, jak głupio
postąpiła. Bardzo chciał się z nią zgodzić.

Zgrzytnął zębami, wstał i odszedł w kierunku skraju dżungli.
Nie zaszedł daleko, oparł się tylko o pień wielkiego drzewa i dyszał ciężko,

usiłując się opanować. Dopiero po chwili, kiedy poczuł, że zdoła to zrobić,
powrócił na polankę i podszedł do Sannah, która wciąż jeszcze płakała. Valin
też w milczeniu ocierał łzy.

– Nie miałem racji – odezwał się – Żadne z was nie jest niczemu winne.

Winić można tylko Yuuzhan Vong, a nie was. Poczucie winy w tej chwili
nas nie uratuje. Na planecie jest mnóstwo innych statków. O ile wiem, już
nas namierzyli, więc musimy się przygotować. Jeśli tak nie jest, musimy się
zastanowić, jak uruchomić statek.

Remis Vehn roześmiał się z goryczą.
– Mamy tu części z trzech statków – spokojnie dodał chłopiec. – Powinni-

śmy z tego coś sklecić. Poza tym pomoc jest w drodze, więc może należałoby
tylko czekać i wytrzymać jeszcze przez jakiś czas. Valin, czynię cię odpo-
wiedzialnym za sprawdzenie i zinwentaryzowanie wszystkich racji żywnościo-

82

background image

wych i leków. Vehn, ty mu powiesz, gdzie ma tego szukać na statku. . . i nic
nie ukryjesz. Sannah, tobie daję miotacz. Będziesz pilnowała obozu, a ja pój-
dę się rozejrzeć po miejscach katastrof. Jeśli usłyszysz cokolwiek. . . mam na
myśli naprawdę wszystko, co nietypowe. . . oboje chowacie się i pozostajecie
w ukryciu, jasne?

– Tak – odparła Sannah. Velin poważnie kiwnął głową.
– Dobrze. I nie wierzcie we wszystko, co mówi Vehn. Nie dotykajcie jego

więzów, nawet do niego nie podchodźcie. Niedługo wrócę.

background image

ROZDZIAŁ

10

Karnie nie stracił przytomności, ale czas dziwnie zwolnił. Uprząż pilota

usiłowała go przeciąć na pół, a statek wirował jak szalony, zasilanie włą-
czało się i wyłączało, aż wreszcie pozostało włączone, gdy do akcji weszły
minimalne systemy podtrzymania życia. Kompensator inercyjny obudził się,
grawitacja się uspokoiła, ale ekran wciąż pozostawał nieodgadnionym kłębo-
wiskiem sygnałów.

– Raport! – krzyknął Karrde. Co się dzieje?
H’sishi niechętnie podniosła wzrok.
– Minimalne uszkodzenie fregaty – zameldowała. – Oberwaliśmy i trochę

kulejemy.

– Ale kulejemy przynajmniej we właściwym kierunku – podsumował Kar-

rde. – Kierunek: zewnętrzne systemy.

– Rdzeń hipernapędu jest chyba najbardziej uszkodzony – zauważył Dan-

kin. – Nie sądzę, żeby udało nam się skoczyć.

– No nie, stąd na pewno nie skoczymy. . . nie z tej dziury, którą wykopał

sobie Yavin.

– Wciąż jeszcze damy radę umknąć dużym statkom, przynajmniej przez

jakiś czas. Fregata w końcu i tak nas złapie, ale mamy przewagę, której nie
zlikwiduje wcześniej niż za godzinę. Za to E-skrzydłowce mogą nam narobić
kłopotów.

84

background image

– Życzę im szczęścia – burknął Karrde.
– Wiesz, mamy teraz kilka słabych punktów na pancerzu – delikatnie

przypomniała Shada.

– Dlatego właśnie im zwiejemy, Shado, kochanie – odparł Karrde.
– A nasze tarcze. . .
– Wytrzymają, ile trzeba.
– Ile trzeba na co? – zapytała Shada. – Bez hipernapędu. . .
H’sishi wydała basowy pomruk.
– Co się dzieje, H’sishi?
– Mogę ci dać coś lepszego niż działający hipernapęd, kapitanie – powie-

działa Togorianka.

– A cóż to takiego?
Obdarzyła go bardzo zębatym uśmiechem, tak szerokim, że prawie po-

dzielił jej głowę na dwie połówki.

– Reszta naszej floty, sir.
– Pytałaś, na co czekam, Shado? Nigdy nie wątp w to, że bogowie mnie

lubią. Jak daleko?

– Ummm, urrr. . . – H’sishi spoważniała nagle. – Co najmniej dwie godzi-

ny, sir.

– No, cóż – wesoło odparł Karrde. – Przyjmuję propozycje, jak rozciągnąć

te. . . ileż to. . . teraz już osiem minut. . . w dwie godziny, których potrzebu-
jemy. . .

Pancerz zagrzechotał złowróżbnie.
– Mamy na karku E-skrzydłowce, sir – zameldował Dankin.
– Cóż, nie dajmy im czekać. Pokażcie, co ten biedny stary transporter ma

do zaofiarowania. Shado, mostek jest twój.

– Chyba nie chcesz uciec w środku bitwy?
– To nie potrwa długo. Dajcie mi znać, kiedy dogoni nas największy

statek. Na razie muszę pogadać z Solusarem.

Cztery godziny później na ekranie Karrde’a pojawił się wyraźnie zmęczo-

ny Imsatad.

– Jesteś idiotą, Karrde – oznajmił.
– A pan kim jest w takim razie, kapitanie? – odparował Karrde. – Tak

czy owak, nasze pozycje uległy teraz odwróceniu. Mam znacznie więcej siły
rażenia niż pańska mała flotylla.

– A jednak, jak już kiedyś pan to zauważył, wciąż jeszcze tu jesteście, to

znaczy, że nie wykonaliście swojego zadania – rzekł Imsatad. – Czego chcecie?

85

background image

– Zgodnie z moimi obliczeniami brakuje jeszcze czwórki młodych Jedi.

Pewnie pan nic nie wie na ten temat, co?

– Rzeczywiście nic nie wiem.
Karrde wstał i splótł dłonie za plecami.
– Czasami potrafię być bardzo poważnym człowiekiem, kapitanie Imsatad.

Właśnie nadeszła taka chwila. Dałem słowo, że bezpiecznie dostarczę uczniów
i dwóch nauczycieli Jedi i że nie pozwolę im wpaść w łapy mętów pańskiego
pokroju. Zamierzam właśnie to zrobić.

– Narażacie na niebezpieczeństwo naszą misję – rzekł z wyrzutem Imsa-

tad. – Yuuzhanie Vong nie zatrzymają się, dopóki nie dostaną wszystkich
Jedi. Jeśli zrobimy za nich robotę, może wykażą dobrą wolę. . .

Karrde przerwał mu z kąśliwym uśmieszkiem.
– Yuzhanie Vong podbili pół galaktyki w ofensywie, której w żaden sposób

nie sprowokowaliśmy. Czy to nas zobowiązuje do okazywania im dobrej woli?

– Słuchaj, Karrde. Byłem na Dantooine z grupą wojskową. Widziałem,

co oni potrafią. Nie możemy ich zatrzymać. Nie możemy. To elementarny
instynkt samozachowawczy. Poza tym to nieprawda, że ich nie sprowokowa-
liśmy. Przecież to Jedi rozpoczęli wojnę i to Jedi ich nieustannie prowokują.

Karrde westchnął i wrócił na swój fotel. Postukał palcami po poręczach.
– Nie wiem, czy naprawdę wierzy pan w tę kupę bzdur i wcale mnie to nie

obchodzi. Ale to dobrze, że wspomniał pan o instynkcie samozachowawczym,
ponieważ właśnie stoi pan przed koniecznością wyboru.

Imsatad dumnie uniósł podbródek.
– Gdybyś sądził, że mamy waszych zaginionych Jedi, nie niszczył byś

naszych statków.

Karrde machnął ręką. Kam Solusar wszedł w pole widzenia monitora.
– Pozwoli pan, że przedstawię Kama Solusara, jednego z nauczycieli

w akademii Jedi, której dzieje tak brutalnie przerwaliście. Jest Jedi, a oni
wyczuwają się wzajemnie. Wiedział pan o tym?

Oczy Imsatada przeskakiwały z jednego na drugiego.
– Słyszałem o czymś takim.
– Żadnego z dzieci nie ma na pańskim statku, kapitanie – rzekł Solusar

głosem, którym można by łamać kości. – Nic nam nie przeszkodzi, żeby pana
unicestwić.

Imsatad zamrugał nerwowo.
– To, co robię, robię dla dobra całej galaktyki – wykrztusił.
– Tak, już to słyszałem w pańskim wykonaniu – odparł Karrde. -

86

background image

Osobiście uważam, że najlepiej przysłuży się pan galaktyce w formie

chmury organicznego pyłu.

Imsatad potarł czoło.
– Czego chcesz? – zapytał wreszcie znużonym głosem.
– Chcę, żeby wszystkie statki wylądowały. Chcę przeszukać je jeden po

drugim.

Imsatad wzruszył ramionami.
– Nie mam dzieci, których szukacie. Możesz przeszukać moje statki. Daj

mi osiem godzin, żebym zdążył je posadzić.

– Masz pięć. – Karrde dał znak, żeby przerwać połączenie.
– On coś ukrywa – zauważył Solusar. – Nie mogę wyczuć, co.
– Nie dociera do niego, że jest pokonany?
– Nie i to jest właśnie najdziwniejsze. Czuje się pobity, ale ukrywa coś

w związku z Anakinem i resztą.

– Naprawdę myślisz, że oni wciąż żyją?
– Anakin żyje, jestem tego pewien. Tahiri też. A jeśli oni żyją, to żyje

również Sannah i Valin. W końcu Brygada Pokoju nie przybyła tu po to,
żeby ich zabić, ale wziąć do niewoli.

Karrde przytaknął w zadumie.
– Sprowadzę tu „Układ Idiot”. To korweta, a jej kapitan jest jednym

z moich najlepszych ludzi. Chciałbym dowieźć te dzieci całe i zdrowe na
Coruscant.

– Doskonały pomysł, chociaż na Coruscant też niedługo będą bezpiecz-

ne. . .

– Na szczęście Lukę Skywalker ma na tę okazję jeszcze inny plan.
– Ja zostanę, dopóki nie znajdziemy reszty – oświadczył Solusar.
– Właśnie tak mi się wydawało. A Tinna?
– Dzieci potrzebują jednego z nas.
– Doskonale. Zajmę się więc transferem.
Solusar skinął głową i wyciągnął dłoń.
– Jeszcze ci nie podziękowałem. Cieszę się, że cię nie zabiłem.
Karrde uśmiechnął się smutno i ujął wyciągniętą dłoń
– Doskonały dar na doskonałą okazję. O tobie mówię, Solusar.
– Sithowe nasienie – warknęła Shada z drugiej strony mostka.
– Co się tam dzieje?
– Karrde, jeśli chcesz zabrać te dzieciaki z systemu, proponuję, żebyś się

pospieszył.

87

background image

– A co, jeszcze więcej Brygad Pokoju? – Spojrzał na czujniki dalekiego

zasięgu. Pojawiały się na nich świetliste punkty. . . coraz więcej i więcej. –
H’sishi, co my tu mamy?

Pani taktyk spojrzała na niego ponuro.
– Yuuzhanie Vong, sir. Całe mnóstwo. Co najmniej dwa analogi krążow-

ników i całe mnóstwo mniejszych statków.

Karrde zacisnął palce na oparciu fotela, aż zbielały mu kostki. Klął w du-

chu, ale usiłował zachować spokojną twarz.

– Ile czasu?
– Nie więcej niż godzina, sir.
– Wystarczy, żeby „Układ Idioty” znalazł się daleko. „Przekręt” ma lecieć

z nim razem.

– A co z nami? – zapytała Shada.
– Nie możemy walnąć w nich bykiem – zastrzegł się Karrde.
– Anakin i reszta są jeszcze na dole – warknął Solusar. – Jeśli myślisz,

żeby ich zostawić. . .

Karrde przerwał mu machnięciem ręki.
– O niczym takim nie myślę. Jeśli opuścimy ten system, zamkną go tak do-

kładnie, że wedrze się tu tylko flota Nowej Republiki. Musimy jednak zmienić
taktykę. I potrzeba nam posiłków. Shado, przeniesiesz się na „Układ Idiot”.
Zabieraj, co się da.

– Chyba oszalałeś, jeśli uważasz, że cię tu zostawię.
– Nic nam nie będzie. To wielki system, a my nie jesteśmy bezbronni.

Jeśli Yuuzhanie Vong planują okupację Yavina Cztery, możemy im bardzo
utrudnić życie. Powinnaś już wiedzieć, Shado, że jeśli jestem dobry w czym-
kolwiek, to właśnie w ratowaniu własnego tyłka. Teraz pędź. Nie mamy czasu
się o to kłócić.

– Wrócę – obiecała.
– Oczywiście, że wrócisz. A ja tu na ciebie zaczekam. A teraz ruszaj.

background image

ROZDZIAŁ

11

Anakin obserwował odległe punkty jednostek rojących się wokół miejsca

katastrofy. Byli tam od czterech godzin, ale w ciągu kilku ostatnich minut
zaczęli się wynosić – jeden po drugim. Poczuł skurcz w brzuchu. Gdyby miał
jeden z tych skrzydlaków, mógłby wrócić do świątyni i zabrać Tahiri.

I co dalej? Zostawić Valina i Sannah z Vehnem pod niebem pełnym tej

szarańczy? Próbować wlec ich za sobą w kolejną bitwę powietrzną, a potem
na akcję ratunkową?

Nie. Nie mógł poświęcić ich wszystkich dla jednego życia. . .
Poczuł drżenie przebiegające pień drzewa i dłoń sama powędrowała mu

do miecza świetlnego. Ale wyczuł, że to Valin wspina się w górę.

Chłopiec dotarł do niego i usadowił się w rozwidleniu gałęzi. Patrzył na

dwa ostatnie skrzydlaki, które zdawały się właśnie odlatywać.

– Powinieneś zostać w jaskini – odezwał się Anakin.
– Może i tak – zgodził się Valin. – Ale nie zostałem.
Wskazał na odlatujący stateczek.
– Myślałem, że będą szukać dłużej – mruknął.
Anakin potrząsnął głową.
– Dwa dni to i tak długo. Sądziłem, że zmęczą się wcześniej.
W końcu szukają większej zdobyczy: reszty studentów. Mają mało czasu,

pamiętasz? Kiedy pojawią się Yuuzhanie, będą musieli udowodnić, że im

89

background image

się udało, albo już po nich. Brygada Pokoju raczej wolałaby niepokazywać
Vongom, jak zniszczyła ich macierzystą ziemię – pokazał w dół. – Wracaj
lepiej do jaskini. Mogą jeszcze raz wszystko przeszukać.

– Anakinie, dlaczego Yuuzhanie Vong tak bardzo chcą nas dostać?
Anakin odetchnął głęboko.
– Nie jestem pewien. Chyba dlatego, że nas nienawidzą. To, że nie istnieją

w Mocy, odcina oba kierunki porozumienia. Nie możemy ich wyczuć ani
wywierać na nich bezpośredniego wpływu, ale możemy robić rzeczy, których
oni nie rozumieją. I to my właśnie najbardziej im zaszkodziliśmy. Sądzę,
że ostatnią kroplą goryczy stało się poniżenie ich mistrza wojennego przez
Jacena.

– Ale tamci z Vehnem nie byli Yuuzhanami.
– Ale oni są jeszcze gorsi. Uważają, że jeśli nas wydadzą, zdołają po-

wstrzymać podboje Yuuzhan, którzy zadowolą się tym, co już zdobyli.

– A zadowolą się?
Anakin prychnął pogardliwie.
– Senator Elegos A’Kla oddał się w ich ręce. Miał nadzieję, że uda mu się

ich zrozumieć, zadzierzgnąć nić porozumienia, zdobyć wzajemne zaufanie. . .
jednym słowem rozpocząć proces poszukiwania pokojowego rozwiązania.

– Zabili go – cicho odezwał się Valin. – Słyszałem o tym.
– I przesłali nam jego wypolerowane kości.
– A potem mój tato zabił tego Yuuzhanina, który zabił Elegosa.
Anakin zawahał się. Nie pomyślał jakoś, do czego może doprowadzić taki

przykład.

– Tak – odparł krótko.
– A teraz wszyscy nienawidzą mojego taty, a nie Yuuzhan Vong.
Anakin potrząsnął głową.
– Nie. To nie tak. To tylko. . . tylko polityka, Valinie.
– A co to oznacza?
– Nie wiem, nienawidzę polityki. Zapytaj mojego brata, kiedy go znów

spotkasz, albo moją mamę.

– Ale. . .
– To znaczy – przerwał mu Anakin – że twój ojciec, Corran Horn, jest

dobrym człowiekiem i każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, może to
potwierdzić. Cały problem z ludźmi polega na tym, że wielu z nich nie ma
rozumu, a wielu innych to kłamcy.

– To znaczy, że będą mówili źle o moim ojcu, nawet jeśli tak nie uważają.
– Właśnie tak, mały.

90

background image

– Nie jestem mały.
Anakin spojrzał w zdeterminowaną dziecinną twarz i nagle zobaczył to

samo, co Kam, Tionna, wujek Lukę, ciocia Mara – wszyscy dorośli w jego
życiu – pewnie już od dawna dostrzegali w jego własnej twarzy.

– Może i nie – zgodził się z chłopcem. – Ale właśnie to przed chwilą pró-

bowałem ci wyjaśnić. Yuuzhanie Vong nie wykazują najmniejszej tendencji
do dotrzymywania słowa. Chyba nawet nie uważają, że kłamstwo jest czymś
złym. AElegos. . . no cóż, to była naprawdę szlachetna próba i bardzo go
za to szanuję. Ale jedyną rzeczą, jakiej od nas i naszych światów potrze-
bują Yuuzhanie, są niewolnicy. Oni nienawidzą naszych maszyn, uważają je
za bluźnierstwo i nie spoczną, dopóki nie zniszczą wszystkich. Jedyny spo-
sób, aby uniknąć walki, to poddać się i pozwolić im robić wszystko, co chcą.
To jedyne warunki pokoju, jakie oni są w stanie zrozumieć i zaakceptować.
Brygada Pokoju uważa, że mogą zrobić coś pośredniego. Elegos był dzielny
i szlachetny. . . i bardzo się mylił. Kosztowało go to życie. Cóż, należało do
niego i mógł je poświęcić. Brygada Pokoju to głupcy i tchórze, więc chcą
poświęcić nasze życie. A nasze życie należy do nas i nic im do niego.

Valin skinął głową i uśmiechnął się lekko.
– Mówisz więcej niż zwykle. Tahiri zawsze twierdziła, że kiedyś to z ciebie

wylezie.

Anakin zdumiał się, kiedy pojął, że Valin ma rację. Po raz pierwszy w ży-

ciu próbował moralizować. Nigdy przedtem tego nie robił, może z wyjątkiem
dyskusji z rodzeństwem lub Tahiri. Ba, nie umiał i nie lubił tego robić i uni-
kał takiej postawy jak ognia. Jego ojciec czasem żartował, że łatwiej byłoby
pociągnąć śmigaczem gwiazdę neutronową, niż wydrzeć z Anakina dwa słowa
naraz. . .

Ale nagle ludzie zaczęli żądać od niego coraz więcej i więcej. Wieść o jego

niektórych wyczynach rozniosła się szeroko i domyślał się, że otaczało go coś
w rodzaju sławy. Do tej pory wszystko było dobrze, a choć nigdy by się do
tego nie przyznał, nawet mu się to podobało. Wydawało mu się, że może stać
się kimś takim jak wujek Lukę, kiedy był młody i walczył z Imperium – jak
bohater, choć naprawdę wcale nim nie był.

Poczuł ucisk w sercu i nagle zorientował się, dokąd go zawiodły te myśli.
– Dlaczego ty, Tahiri i Sannah przybyliście mi na pomoc, Valinie?
Dlaczego nie zostaliście z Kamem i Tionną?
Valin spojrzał na niego niewinnymi oczami.
– Bo chcemy być tacy jak ty, Anakinie. Wszyscy. A ty. . . ty nigdy byś

nie uciekł z pola walki.

91

background image

Anakin zacisnął zęby, w oczach poczuł pieczenie. To załatwiało spra-

wę. Skłamał, kiedy powiedział Sannah, że za ten chaos odpowiedzialni byli
Yuuzhanie Vong i Brygady Pokoju. Podobnie jak śmierć Chewiego, jak Cen-
terpoint, to był jego własny chaos. Chaos Anakina Solo.

Tym razem jednak musi go uporządkować. Jeszcze nie wie jak, ale musi.
– Nie widać, żeby dużo zabrali – zauważyła Sannah, kiedy przeglądali

wrak transportera Vehna. Od katastrofy minęły cztery dni i cztery noce, ale
dopiero dobę temu ujrzeli ostatniego odlatującego skrzydlaka.

– A co mieliby zabrać? – zapytał Valin. – Nie zostało nic takiego, co by

im się mogło przydać.

– Nie – zgodził się Anakin. – Zostało mnóstwo różnych dobrych rzeczy,

ale naprawianie ich zajęłoby zbyt wiele czasu.

– Ale ty masz czas, prawda? – ironicznie rzucił Vehn z miejsca, gdzie

siedział ze skrępowanymi dłońmi splecionymi na kolanach.

– Naprawię go – zapewnił Anakin. – Hipernapęd jest w porządku.
– To świetnie. Polecimy stąd prościuteńko w nadprzestrzeń. Przynajmniej

nikt nie będzie musiał się martwić grzebaniem naszych szczątków. A na pew-
no już nie będziemy się musieli martwić Vongami.

– Jeśli Anakin mówi, że to naprawi, to znaczy, że tak będzie – warknął

Valin.

– Zamknij się, śmierdzący mały Hutcie – burknął Vehn. – Może jestem

waszym więźniem, ale to nie znaczy, że muszę przez cały dzień słuchać wa-
szego pyskowania. Ja. . . hej! Au!

Vehn nagle zaczął się wściekle drapać po nodze, po czym padł na ziemię,

wijąc się jak opętany. Anakin wyprostował się.

– Odejdźcie od niego. To jakaś sztuczka.
– Sztuczka? – wrzasnął Vahn. – Żrą mnie żywcem!
Dopiero wtedy Anakin zauważył, że Valin się śmieje.
– Valinie, to twoja sprawka?
– Zasłużył sobie.
– Przestań. Natychmiast. W tej chwili.
– Ja tylko. . .
– Już!
– Tak, sir – szepnął Valin. I nie brzmiało to sarkastycznie.
Anakin ukląkł obok Vehna. Od ramion i twarzy pilota odpełzała właśnie

chmara wielosegmentowych robaków mniej więcej centymetrowej długości,
pozostawiając po sobie czerwonawe smużki. Vehn nerwowo otrząsał je z sie-
bie, ale kiedy Anakin próbował mu pomóc, odskoczył z gniewnym okrzykiem.

92

background image

Dopiero kiedy pozbył się wszystkich robaków, Vehn zwrócił się w stronę

Valina. Dyszał ciężko.

– To twoja sprawka, nie? Jakiś cholerny hokus-pokus Jedi! – Nie zgrabnie

podniósł się na nogi. – Mam nadzieję, że Vongowie naprawdę was dorwą.
Wszystkich, co do jednego.

– Taak? – syknął Valin. – No. . .
– Valin! – wpadł mu w słowo Anakin nieco zbyt ostro – Zamknij się

i słuchaj. Potrafisz zrobić coś lepszego. Wiem, że potrafisz, bo mieliśmy tych
samych nauczycieli. – Odwrócił się w stronę Sannah. – Ty też się śmiałaś.
Uważasz, że to zabawne, używać Mocy do torturowania bez bronnego więźnia
tylko dlatego, że cię przezywał?

Sannah poczerwieniała.
– Nie – szepnęła.
– Valin?
– Nie – odparł cicho chłopiec. – Wydaje mi się, że nie.
– Są chwile, kiedy trzeba użyć Mocy w samoobronie, Valinie, są też chwile,

kiedy obrona oznacza atak. A gdyby nawet przyszło mi wycisnąć mózg Vehna,
żeby dowiedzieć się czegoś, co pomoże nam uratować Tahiri, pewnie bym to
zrobił. Ale tortura dla samej tortury. . . nigdy.

Valin skinął głową i usiadł. Ku zdumieniu Anakina nie wyglądał na ob-

rażonego, raczej na zamyślonego. Nagle stał się szalenie podobny do swojego
ojca, Corrana Horna. Było to tak wyraźne, tak oczywiste, że Anakin zaczął
się zastanawiać, czy to przyszłościowa wizja dorosłego Valina, czy po prostu
uderzające podobieństwo.

Odchrząknął.
– Zajmijmy się pracą, co wy na to? Silniki nie są w tak złym stanie, jak

by się wydawało. Sądzę, że używając części odzyskanych z innych jednostek,
zmusimy statek do kuśtykania, a tylko tyle mi potrzeba: drogi na orbitę.
W ostateczności przynajmniej uruchomię komunikator.

Anakin nie pozbył się wprawdzie wątpliwości, ale dzieciaki przynajmniej

dostaną jakieś zajęcie, zanim on wymyśli sposób, żeby przebyć pół księżyca
w poszukiwaniu Tahiri. Jeśli się czymś zajmą, nie będą się aż tak martwić.
Poza tym Talon Karrde powinien zjawić się lada chwila.

A Tahiri wciąż była tutaj. Prawie na pewno znajdowała się na Yavinie

Cztery, a nie na orbicie.

To było pocieszające, ale Anakin i tak o mało nie oszalał. Poszedłby

chociaż na piechotę, choć rozum mu podpowiadał, że potrzebowałby kilku

93

background image

miesięcy, aby przebyć dziką puszczę, która dzieli go od Wielkiej Świątyni.
Może po prostu potrzebował zajęcia, tak samo jak Valin i Sannah.

Z westchnieniem poszedł sprawdzić, jak wyglądają sprzęgła ogniw zasila-

nia.

Coś zapiszczało tuż przy nim. Już chwytał za świetlny miecz, kiedy zo-

rientował się, że dźwięk pochodzi z komunikatora na nadgarstku. Ktoś go
wzywał.

Przez chwilę gapił się na komunikator. Może to jaka sztuczka Brygady

Pokoju, próba namierzenia Anakina? A może to Talon Karrde próbuje ich
znaleźć?

Niechętnie przyjął wezwanie. Po wyświetlaczu zaczęły się przewijać słowa:
POGOŃ ZMYLONA. X-SKRZYDŁOWIEC MOCNO USZKODZONY. CZEKAM NA

DALSZE INSTRUKCJE.

– Fiver!
POTWIERDZAM
– Fiver, użyj tego sygnału i przylatuj prosto tutaj! Gdzie jesteś?
20 GODZIN STANDARDOWYCH.
– Co? Dlaczego?
TYLKO NAPĘD REPULSOROWY. STATEK POWAŻNIE USZKODZONY.
– Ale tobie nic się nie stało?
SPRAWNY.
– Dobrze. Świetnie ci idzie, Fiver. Przylatuj najszybciej, jak możesz. Po-

trzebujemy cię.

POTWIERDZAM, ANAKINIE.
– Anakinie? – Chłopiec roześmiał się, pomimo wszystkich kłopotów. Ro-

bot astromechaniczny dawno nie przechodził kasowania pamięci i zaczynał
już mieć swoje dziwactwa. Samotny lot X-skrzydłowcem XJ nie był zada-
niem, które znajdowałoby się w zakresie czynności tej jednostki. Anakin led-
wie mógł uwierzyć, że robocikowi udało się tego dokonać w pojedynkę. Sądził,
że poświęca swój statek i Fivera, przeprowadzając dywersję. Teraz, kiedy już
wiedział, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, czuł wyraźną ulgę. Miał
do dyspozycji nie tylko więcej części, ale i robota astromechanicznego do
pomocy.

Sprawy nie wyglądały jeszcze całkiem dobrze, ale Anakin czuł, że może

już spokojniej patrzeć w przyszłość.

background image

ROZDZIAŁ

12

Ciemność otuliła Anakina jak płaszcz i szeptała mu do ucha jak matka.

Obiecywała mu twarz z durastali i serce z ferrobetonu. Dawała supernowe
pełne mocy i niezłomną wolę, aby ich używać.

Bywał już niegdyś w tym miejscu, i to dość często. Był to jego najdawniej-

szy sen, śnił go po raz pierwszy chyba tego dnia, kiedy klon imperatora Pal-
patine’a dotknął go w łonie matki. Odkąd dowiedział się o swoim imienniku,
dziadku Vaderze, sny stały się wyraźniejsze, bardziej szczegółowe. Widział
przyszłość, w której był już dorosły, o oczach szarych jak stalowa powłoka
statku. Widział sam siebie w masce Dartha Vadera, odrodzonego Rycerza
Ciemności.

W jaskini na Dagobah zawarł ze swoimi snami pewnego rodzaju pokój.

Była to ta sama jaskinia, w której jego wuj Lukę spojrzał w twarz własnej
ciemnej stronie i poniósł klęskę. Ale pokój to nie znaczy milczenie, a tu, na
księżycu skażonym ciemną stroną równie głęboko jak sami Sithowie, sny były
szczególnie niepokojące.

Tym razem jednak coś się przerwało. Puściła tama, która do tej pory

więziła czarne wody. Zalały go teraz, takie zimne i dziwne, że pulsowanie
w jego piersi ustało na chwilę, jakby serce otoczyła żelazna pięść.

Słyszał miękki śmiech, znany, a jednocześnie obcy. Głos i ton wydawały

się dziwne, ale rytm był mu znany równie dobrze jak głos własnego ojca.

95

background image

Śmiech kobiecy, gardłowy i sardoniczny. Poczuł, że włoski na karku unoszą
mu się ze strachu.

Obejrzał się i wtedy ją zobaczył.
Miała złociste włosy, błyszczące jak samorodek w zachodzącym słońcu

Coruscant lub nagły rozbłysk piekielnego ognia. Jedno z jej oczu miało barwę
nefrytu, drugie – obsydianu. Usta otaczały setki nacięć, od czubka czoła
do podbródka biegła biała blizna. Ciało – bardzo dojrzałe, bardzo kobiece
i bardzo ludzkie – ciasno okrywała skorupa chitynowej substancji, składająca
się z pancerzy i przegubów podobnych do owadziej skorupy. Z ramion i łokci
wystawały guzy i spiczaste rogi.

Uśmiechnęła się do niego pociętymi wargami i wyciągnęła w jego kierunku

coś, co przypominało pałkę, ale w jej dłoni zwinęło się nagle i wyprężyło jak
tłusta larwa. Z jednego końca wytrysnęło nagle światło, przemieniając się
w jasnobłękitne ostrze. Energia ciemnej strony otoczyła Anakina, wzywając
go. Nagle poczuł do niej nieodparty pociąg: zatęsknił każdą komórką ciała
w sposób, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie zaznał.

Znów usłyszał jej śmiech. Nagle zrozumiał, że ona nie patrzy na niego,

wcale nie, tylko na kogoś innego, poza jego polem widzenia, kogoś, kogo on
sam nie mógł dostrzec.

– Ostatni przedstawiciel gatunku – odezwała się. Jej głos brzmiał jak

szept, głównie z powodu zniekształconych warg. – Ostatni przedstawiciel mo-
jego gatunku.

Podniosła ostrze, a wtedy Anakin ją rozpoznał.
– Tahiri! – wrzasnął. Zawahała się, jakby nagle usłyszała jakiś odległy

dźwięk, ale zaraz skoczyła do przodu, zataczając łuk jarzącym się ostrzem.
W oczach miała rozkosz i rozpacz, radość i szaleństwo, że Anakinowi na ten
widok zabrakło tchu w piersi.

Obudził się, ale dalej się dusił. Usta zatykała mu czyjaś silna dłoń. Pró-

bował się wykręcić, ale trzymano go pewnie i mocno. Próbował podwinąć
nogi pod siebie, ale też mu się nie udało.

Spokojnie, nie bój się, pomyślał. Pozbieraj się, Anakinie. Miałeś zdaje się

stać na warcie. W jaskini nawet nie usłyszą, jeśli zginiesz.

Użył Mocy, aby wyrwać się z uchwytu i odrzucić napastnika daleko w bok.

W jednej chwili zerwał się na nogi z mieczem świetlnym w dłoni. W świetle
klingi ujrzał brodatą twarz starego człowieka i miotacz.

– Jedi, zaczekaj! Jestem. . . przyjacielem.
– Tak? To dlaczego mnie zaatakowałeś?

96

background image

– Nie wiedziałem. . . nie. . . – Przybysz mówił głosem tak słabym, jakby

rzadko go używał. – Nazywam się Qorl. Byłem przyjacielem Jedi.

Nie wiedziałem, kim jesteście.
– Qorl? Mój brat i siostra znali jakiegoś Qorla. Sterroryzował ich miota-

czem, żeby mu naprawili statek

– Jacen. Jaina – powiedział starzec. – Qorl uratował ich również od Aka-

demii Cieni.

– Byłeś pilotem myśliwca TIE, który tu się zabłąkał, kiedy zniszczono

Gwiazdę Śmierci. Uciekłeś. . .

– I wróciłem. Odszedłem, czując się wrogiem twojej siostry i brata.
Wróciłem jako ich przyjaciel. Naprawdę jesteś ich bratem? – Zmrużył

oczy. – Nie widzę już tak dobrze.

– Co tu robisz?
– Widziałem latające statki i walkę. Myślałem, że jeden spadł tu w pobli-

żu, przyszedłem zobaczyć – wzruszył ramionami. – Minęło siedem dni i oto
jestem.

– I oto jesteś. – Anakin usiłował sobie przypomnieć, co wie na temat tego

siwego starca. Jacen i Jaina znaleźli jego zniszczony myśliwiec TIE i posta-
nowili go naprawić, nie wiedząc, że pilot wciąż jest w pobliżu, że kryje się
przed ludźmi, bo nie wie, że wojna się skończyła. Qorl zmusił ich do dokoń-
czenia naprawy i pozostawił na pewną śmierć, ale później pomógł im uciec
z Akademii Cieni. Anakin pamiętał, że Qorl ostatecznie wylądował na Yavi-
nie Cztery, ale nie znał szczegółów. Niewiedział, że Jacen i Jaina uznali go za
przyjaciela, a wujek Lukę bez oporów pozostawił starego człowieka samemu
sobie.

Qorl wskazał na miecz świetlny.
– Mógłbyś to wyłączyć? Proszę cię.
– Och, oczywiście.
– Z kim walczyliście?
– Z Brygadą Pokoju.
– Z kim?
– Eee. . . kiedy ostatnio miałeś jakieś wieści z zewnątrz, Qorl?
– Nie wiem. Stary Peckhum zrzucał mi tu czasem jakieś zapasy, ostatnio

pewnie ze dwa albo trzy lata temu. Powiedziałem mu, żeby nie wracał.

– Ach, tak. No cóż, to wymaga paru wyjaśnień. Wielu wyjaśnień.
– Możesz mi powiedzieć, co to za nowe statki widziałem? Były. . . dziwne.
Anakin poczuł ukłucie w piersi.
– Jakie statki?

97

background image

– Wyglądały jak jakieś narośle. Ohydne.
– Och, nie – szepnął Anakin. – Dobrze, opowiem ci wszystko najszybciej,

jak się da, a potem. . . – Przypomniał sobie swoją wizję, tę odmienioną Tahiri,
mroczną Jedi z bliznami i implantami Yuuzhan Vong. – A potem muszę coś
załatwić. . . nieważne, jakim kosztem.

– Muszę z tobą pogadać, Vehn. – Anakin przysiadł naprzeciwko pilota.
– No to mów. Hej, a co to za starszy gość?
– Coś w rodzaju pustelnika. Oddaję mu ciebie pod opiekę.
– Co masz na myśli? – podejrzliwie zapytał Vehn.
Anakin głęboko zaczerpnął tchu i wypalił prosto z mostu:
– W porządku, Vehn. Wiesz, o co mi chodzi? Potrzebuję twojej pomocy.
– Od jakiegoś czasu próbuję ci to zaproponować.
– I masz rację.
– No. . . cóż, szkoda. Potraktowałeś mnie jak hutyjską kupę gówna.
Dlaczego nie miałbym odpłacić ci pięknym za nadobne?
– Yuuzhanie Vong przylecieli.
Ta informacja przeraziła Vehna. Nie pokazał strachu na nieruchomej twa-

rzy, ale Anakin go wyczuwał.

– Qorl widział ich statki.
– Znajdą nas – bezbarwnym głosem przemówił Vehn.
– A niby dlaczego? Wcale nas nie szukają. Jeśli Brygada Pokoju nie opo-

wie im o katastrofie. . . ale nie sądzę, żeby to zrobili. W ten sposób ujawniliby
tylko swoją niekompetencję, prawda? Yuuzhanie mogą trafić na nas wyłącz-
nie przy okazji przypadkowego patrolu, ale prawdopodobieństwo. . .

– Zależy, ile statków wysłali na patrol – przerwał Vehn. – Nie wiesz jed-

nego, więc nie wiesz i drugiego.

– To prawda. Chodzi o to. . . że zamierzam wrócić po moją przyjaciółkę

do świątyni. Idę już teraz i chcę, żebyście razem z Qorlem bezpiecznie zabrali
Sannah i Valina z księżyca.

– Co? Nie zwariowałeś przypadkiem?
– Potrafisz chyba sam skończyć naprawę statku, nie?
Vehn w dalszym ciągu przyglądał się Anakinowi, jakby chłopak oszalał.
– Nie. Napęd podświetlny. . .
– Już prawie zreperowany. Pokażę ci. . .
– Niemożliwe.
– Bzdura. Wciąż potrzebujesz części, ale Qorl pokaże ci, gdzie możesz

je zdobyć. I masz Fivera. Zaprogramowałem go wszystkimi danymi, jakich
możesz potrzebować.

98

background image

– A dlaczego w ogóle miałbym to zrobić? Wciąż nie bardzo rozumiem. . .
– Ponieważ to także twoja ostatnia szansa. Sądzisz, że Yuuzhanie
Vong uznają cię za sojusznika, kiedy was tu znajdą? Wątpię. Bardzo

wątpię. Mówisz, że byłeś w Brygadzie Pokoju tylko dla forsy, że tak naprawdę
nie podzielasz ich poglądów. . . no cóż, powiedzmy, że uwierzę ci na słowo.
Zabierz te dzieciaki w bezpieczne miejsce, a ja ci zagwarantuję zysk.

– Skąd wiesz, że nie polecę prosto do Yuzhan Vong i nie przekażę im

Valina i Sannah?

– Z kilku powodów. Po pierwsze, Qorl wypali w tobie całkiem sporą dziu-

rę, jeśli spróbujesz to zrobić. Nie ufam mu do końca. Był ostatnim żołnie-
rzem Imperium w czynnej służbie jeszcze przez dwadzieścia lat po śmierci
Imperatora. Ale z tego samego powodu nigdy nie przekaże ludzi Yuuzha-
nom Vong. . . i tobie też nie pozwoli tego zrobić. Może przy pierwszej okazji
wystartuje w kierunku Szczątków Imperium, ale o ile się orientuję, to i tak
nieporównanie lepiej, niż zostać tutaj. Po drugie, uważam, że zrobisz wszyst-
ko, co w twojej mocy, aby wyjść z tego w jednym kawałku. W końcu jesteś
dość cwany, żeby nie liczyć na uprzejmość Yuuzhan Vong. A trzeci powód. . .
– pochylił się ku niemu – Trzeci powód jest taki, że jeśli Valinowi lub Sannah
włos spadnie z głowy, módl się, żeby mnie zabito. Bo jeśli nie. . . to cokolwiek
się stanie, dopadnę cię. To ci mogę przysiąc.

– Spokojnie, Jedi. Zrobię to. Wszystko jest lepsze niż siedzenie w dżungli

i czekanie na śmierć od ukąszenia jaszczurki. Ale wolałbym, żebyś mi nie
groził. Mam tego serdecznie dość.

– Powiedziałem to, co chciałem. Nie będę powtarzał. – Anakin podniósł

głos. – Qorl, możesz tu przyjść?

Stary pilot przyczłapał do nich i bardzo dokładnie zmierzył Vehna wzro-

kiem. Przykląkł, aż zatrzeszczały mu stawy i potrząsnął palcem przed nosem
Vehna.

– Znam cię – wymamrotał.
– Chyba oszalałeś – odparł Vehn. – Nigdy w życiu cię nie widziałem.
– Jasne. Nawet gdybyś spotkał kogoś takiego jak stary Qorl, pewnie byś

go nie poznał. Nie masz bazy danych. Z drugiej strony, stary Qorl znał setki
takich jak ty. Nie sprawisz Qorlowi żadnych kłopotów.

Zrobisz to, co ci każe.
– Zrobię, zrobię – obiecał Vehn. – Tylko. . . trzymaj się ode mnie z daleka,

zgoda? Albo przynajmniej się wykąp, bo śmierdzi od ciebie,jak Wookiemu
spod pachy.

99

background image

Qorl zarechotał, oparł dłonie na udach i wyprostował się na całą wyso-

kość.

Spojrzał uważnie na Anakina.
– Jesteś pewien tego, co robisz?
– Po prostu muszę – odrzekł chłopak. – Moc każe mi to zrobić.
– Moc. Hmm. . . Czy Moc przeniesie cię przez pół księżyca w czasie szyb-

szym niż rok? Bo tyle czasu zajmie ci spacer do świątyni, jeśli po drodze nie
napoczną cię żuki-piranie albo nie padniesz od gorączki bagiennej. Mógłbyś
poczekać chociaż do czasu, aż naprawimy statek.

– Nie muszę iść piechotą – wyjaśnił Anakin. – System napędu repulso-

rowego w Eskrzydłowcu był nieuszkodzony. Skleciłem coś, co przy pewnej
dozie dobrej woli może ujść za śmigacz.

– Zdążyłeś?
– O, już parę dni temu. Ale dopóki się nie zjawiłeś, nie mogłem się zdecy-

dować, żeby odejść. Nie mogłem zabrać Valina i Sannah, a nie zostawiłbym
ich przecież samych. – Ale teraz otrzymałem dwa znaki, dodał w duchu. Qor-
la i mój sen. Czuł, że dobrze robi. Gdyby nie poszedł, czułby się okropnie.
Czułby się tak, jak. . . pod powiekami przemknęła mu twarz Chewbacki, ta-
ka jaką widział go po raz ostatni, a potem samotna postać okrążonej przez
wrogów Tahiri.

Tahiri dorosła, w zbroi Yuuzhan Vong i władająca ciemną stroną Mocy.
Musiał podjąć to ryzyko.
– Teraz pójdę wyjaśnić to dzieciom – rzekł. – Odejdę rankiem.

background image

ROZDZIAŁ

13

Komandor Tsaak Vootuh skierował spojrzenie opalizujących oczu na dy-

goczącą istotę ludzką. Z trudem oparł się podszeptom tej części swojego
umysłu, która miała ogromną chęć położyć kres jej cierpieniom.

A była to przeważająca część.
– Tyjesteślmsatad? – zapytał.
– Tak, sir.
– Wyprostuj się – warknął Vootun. – Yuuzhańskie niemowlę skomlące

w kołysce ma więcej dumy i godności niż twoje zawodzenia.

Mówiąc, rozkoszował się cichym sykiem powietrza uchodzącego przez

romboidalne nacięcia w jego policzkach. Założył dłonie za plecami, aby
płaszcz, wpijający się w skórę ramion, odsłonił w całej okazałości tatuaże
i nabrzmiałe blizny po ogniu, które ozdabiały mu tors. W milczeniu podzię-
kował Yun-Yuuzhan za to, że nie narodził się jako jeden z tych gładkich,
pozbawionych honoru niewiernych.

– Tak, sir – powtórzył Imsatad nieco pewniejszym głosem.
– Wyjaśniłeś moim podkomendnym, że jesteś naszym sprzymierzeńcem?

Jednym z. . . – zmarszczył czoło, aby przypomnieć sobie nazwę grupy w ba-
sicu – . . . z Brygady Pokoju?

Tizowyrm w jego uchu przetłumaczył ostatnie słowo jako „dobrowolne

poddaństwo, należne zdobywcy od poddaneg”.

101

background image

– Tak, sir.
– Zastanawiam się, jak to udowodnisz – mruknął Tsaak Vootuh. -
Z naszej informacji wynika, że ten księżyc był domem wielu młodych Je-

dai. A jednak nie znajduję tu ani jednego z nich. To niezwykłe i podejrzewam,
że należy za to winić właśnie ciebie.

– Nie – zaprotestował Imsatad. – Przybylismyw dobrej wierze, aby spełnić

warunek pokoju, jaki zaproponował wasz mistrz wojenny Tsavong Lah.

– I ponieśliście sromotną klęskę. Gdzie są Jeedai ?
Imsatad zawahał się.
– Mamy jednego. Pozostali są z Karrde’em.
– Komendantem tej flotylli, która uciekła na nasz widok?
– To on. Wrobił nas w. . .
– Nie interesują mnie szczegóły waszej porażki. Dwa ze statków Karrde’a

wykonały skok w nadprzestrzeń. Podejrzewam, że pozwoliliście, aby statki
wiozące zdobycz prześliznęły się wam między palcami.

– Z całym szacunkiem, komandorze, gdyby nie ja i moi ludzie, nie miałby

pan nawet tej jednej Jedi. Karrde zabrałby wszystkich przed waszym przy-
byciem.

– Może tak, a może nie. Ale powiedz. . . po co on został w systemie?
Imsatad zmarszczył brwi.
– Został?
– Tak. Wycofał się do samych granic systemu, ale został. Nie martwi

mnie to; będę mógł zapewnić moim ludziom trochę walki, a myślałem, że
będą musieli siedzieć bezczynnie. Nie sądzę jednak, żeby podjął takie ryzyko
dla jednej niedojrzałej Jeedai. – Pochylił się do przodu i zniżył do szeptu. –
Czego jeszcze zapomniałeś mi powiedzieć?

Człowiek odchrząknął.
– Są. . . mam wrażenie, że na księżycu jest jeszcze kilku Jedi. I chyba

jednym z nich jest Anakin Solo.

– Solo?
– Brat Jacena Solo, którego tak bardzo pożąda Tsavong Lah.
– Ciekawe. . . jeśli to prawda.
– Chciałbym zaproponować moje statki i ich załogi do pomocy w poszuki-

waniach jego oraz wszystkich innych ludzi, którzy mogli pozostać na Yavinie
Cztery.

Tsaak Vootuh zmierzył istotę jadowitym spojrzeniem.
– Pomogliście nam już dość. A co do waszych statków. . . te odrażające

bluźnierstwa zostaną zniszczone.

102

background image

– Ale jak. . . jak wrócimy do domu?
Tsaak Vootuh pozwolił sobie na ponury uśmieszek.
– No właśnie, jak, Imsatadzie? – zapytał drwiąco. – No, jak?
– Hej, zaczekaj no chwilę. . . – zaczął Imsatad, ale Tsaak Vootuh przerwał

mu w pół słowa jednym spojrzeniem.

– Chcę zobaczyć schwytanego Jeedai – oznajmił. – Zabierzesz mnie tam.

Teraz.

– Nie zrobię tego, dopóki. . .
Tsaak Vbotuj skinął głową w pewien szczególny sposób i Imsatad stwier-

dził nagle z wielkim zdumieniem, że widzi łeb amphistafFa wystający z jego
własnego brzucha. Podniósł na Tsaaka Vootuha pytający wzrok, zakrztusił
się krwią, która popłynęła mu z ust i umarł. Vo Lian, porucznik Tsaaka
Vootuha, wyciągnął amphistaffa, którego wbił człowiekowi w plecy.

Tsaak Vootuh gestem przywołał człowieka, który stał za Imsatadem.
– Ty. Zabierzesz mnie do schwytanego Jeedai.
– Oczywiście – wymamrotała istota. – Czego tylko sobie życzysz.
Tsaak Vootuh skinął głową i wstał. Przed wyjściem z pokoju obejrzał się

jeszcze na Vo Liana.

– Obserwuj lądowiska i zabezpiecz przestrzeń wokół księżyca. Pod ko-

niec następnego cyklu chcę mieć tutaj damutek. Nie pozwolę, aby mistrzowie
przemian skarżyli się na bezczynność.

Vo Lian skrzyżował ramiona i uderzył się pięściami w barki.
– Belek tiu – rzekł. – Tak się stanie, komandorze.

background image

II

ZHAŃBIENI

I MISTRZOWIE

PRZEMIAN

background image

ROZDZIAŁ

14

Borsk Fey ’lya, przywódca Nowej Republiki, zaprezentował Luke’owi prze-

praszającą minę, równie fałszywą, co doskonale wyćwiczoną.

– Przykro mi – oznajmił bez zmrużenia fioletowego oka. – Nie mogę ci

pomóc w tej sprawie, mistrzu Skywalkerze.

Lukę zdusił w sobie potrzebę krzyku i zmusił się do opanowania, o które

tak często prosił swoich studentów.

– Błagam, rozważ to dokładnie, przywódco Fey’lya. Tu chodzi o życie. –

Wciąż jeszcze czuł rozpacz po śmierci Ikrita.

Bothanin skinął głową.
– Boleśnie sobie to uświadamiam, mistrzu Skywalkerze. O ile jednak cie-

bie obchodzi życie czwórki. . . powtarzam, czwórki Jedi, o tyle ja muszę li-
czyć istnienia, które pochłonęłaby nasza próba odbicia systemu Yavin. . . sys-
temu bez znaczenia taktycznego czy strategicznego. Muszę również pamię-
tać i o tym, że takie działanie skutecznie położy kres kruchemu rozejmowi
z Yuuzhanami Vong i będzie nas kosztować kolejne istnienia w rozpętanej na
nowo wojnie.

– Oni już złamali rozejm – przypomniał Lukę, wciąż starając się mówić

spokojnie. – Obiecali, że nie zagarną więcej naszych światów, jeżeli zostaną
im przekazani wszyscy Jedi. Zdaje się, że cała galaktyka z wielką radością
spełniłaby ich żądanie. A jednak zaanektowali Yavin Cztery.

105

background image

– Oczywiście ani ja, ani senat nie usankcjonujemy tej domniemanej czystki

Jedi.

– Domniemanej? – Lukę tym jednym słowem wyraził całe niedowierzanie,

jakie czuł wobec aluzji Fey’lyi.

– A jeśli chodzi o Yavin Cztery – spokojnie kontynuował przywódca – nie

jest on jednym z „naszych” światów. . . jeśli mówiąc „nasz” ma pan na myśli
Nową Republikę. Yavin Cztery to twoje ukochane dziecko, mistrzu Skywal-
kerze. Wy, Jedi, daliście nam jasno do zrozumienia, że nie wiążą was prawa
i decyzje senatu. Toczycie nieusankcjonowane walki i prowokujecie niepo-
trzebne konflikty. A teraz, po okazaniu nam takiego lekceważenia, domagacie
się jeszcze naszej pomocy? Czy ty sam nie widzisz, ile w tym hipokryzji?

– Przywódco, pomijając na razie drobny fakt, że mylisz działania garstki

Jedi z naszym całym zakonem, mówimy o dzieciach. Nic nie zrobiły, więc nie
zasługują na to, aby cierpieć za błędy innych.

– Ale ty za te same błędy każesz mi narażać na śmierć całe miliony,może

miliardy. Za wasze błędy. Zastanów się, czego od nas żądasz.

– To najbardziej. . . – wybuchła Jaina Solo. Lukę był zaskoczony, że tak

długo wytrwała w milczeniu.

– Spokojnie, Jaino – poprosił.
– Ale on obraca. . .
– Dziecko, odziedziczyłaś po matce cały jej temperament i ani trochę

rozsądku – powiedział Fey’lya. – Słuchaj swego mistrza.

– Nie ma powodu, aby obrażać moją siostrzenicę – rzekł Lukę. – Jej brat

jest jednym z czwórki zaginionych.

– Czy mowa o Anakinie Solo, który zdobył fałszywe zezwolenie na wylot

i po cichu opuścił Coruscant?

– Anakin jest nieco. . . zbyt gorliwy.
– Nie działał z twojego polecenia?
– Nie, Fey’lyo, ale uważał, że uczniowie Prakseum znajdują się w niebez-

pieczeństwie. Jak się okazuje, miał rację.

– To tylko jeszcze jeden przykład tego, o czym mówię. Młody Solo uciekł

wbrew rozkazom, łamiąc po drodze kilka praw i przepisów, i nikt go nie
powstrzymał. Według mojej opinii, to właśnie kwintesencja tego, czym stali
się ostatnio Jedi.

– Przyszedłem do ciebie, przewodniczący Fey’lyo.
– Właśnie. Teraz, kiedy sprawa cię przerosła i sam nie jesteś w stanie

sobie z nią poradzić. Nie mówiąc już o tym, że nie przyszedłeś od razu.

106

background image

Udałeś się najpierw do generała Antillesa, a może i do wielu innych, i oni
dopiero skierowali cię tutaj.

– Próbowałem się zorientować, jakie kroki są możliwe – odparł
Lukę. – Nie stawiałem żadnych żądań.
– Cóż za dyplomacja. A gdzie w tym wszystkim tkwi twoja siostra?
Ona i jej małżonek też jakby rozpłynęli się w powietrzu.
– To nie ma żadnego związku.
– O, czyżby? A może zaangażowali się w kolejną nielegalną i tajną akcję?

Może stanowią część tego pseudorządu, który po cichu stworzyłeś, jakby wy-
brani urzędnicy Nowej Republiki nie mieli dość kompetencji do wykonywania
swoich zadań?

– Przewodniczący Fey’ lyo, działamy zgodnie z naszym mandatem Jedi.
Ochraniamy. Służymy. Przykro mi, jeśli te cele nie są zgodne z waszymi.
– Arogancja – warknął Fey’lya. – Czysta arogancja. I jeszcze zastanawia-

cie się, czemu was nie cierpią.

Lukę wyczuł, że sprawa przybiera niepokojący obrót, i wiedział, że to

po części jego wina. Pewnie nie bez wpływu była tu wściekłość, która aż
emanowała z Jainy, ale i on sam znajdował się niebezpiecznie blisko utraty
opanowania. Złożył dłonie.

– Przewodniczący Fey’lyo, jeśli nie chcesz rozważać działań militarnych,

spróbuj przynajmniej rozwiązania dyplomatycznego.

Bothanin odchylił się w fotelu.
– Negocjacje toczą się już od dłuższego czasu.
– Kto przedstawił wam tę sprawę?
– Yuuzhanie Vong, oczywiście. Sytuacja na Yavinie spowodowała sporo

napięć.

– Wiedziałeś o tym?
– Yuuzhanie Vong zapewniają nas, że okupacja systemu jest tylko tym-

czasowa. Przybyli tam w poszukiwaniu surowców, a nie niewolników. Nie
wiedzą nic o Prakseum młodych Jedi.

Lukę obrzucił szefa państwa miażdżącym spojrzeniem.
– Pytam raz jeszcze – powiedział beznamiętnie. – Wiedziałeś, że Yuuzha-

nie Vong wybierają się na Yavin i nie uznałeś za stosowne poinformować mnie
o tym?

– Nie bądź śmieszny – parsknął Fey’lya. – Uważasz, że mogłem to ukryć

przed szpiegami Jedi? Nie. Yuuzhanie Vong weszli do systemów sposób poko-
jowy. Trafili tam na jakąś potyczkę między szmuglerami, którzy do tej pory
nie ustają w próbach udaremnienia Yuuzhanom pobierania wód głębinowych

107

background image

w rejonie Stroiketcy. Przekonanie ich, że ta banda nie ma nic wspólnego
z Nową Republiką wymagało nie lada wysiłków dyplomatycznych. – Spoj-
rzał z ukosa na Luke’a. – O tych piratach też nic pewnie nie wiesz, mistrzu
Skywalkerze? Nie jest to przypadkiem kolejny przejaw nieusankcjonowanej
działalności Jedi?

Lukę zmrużył oczy.
– Sprzedałeś moich uczniów. Nie zapomnę ci tego. Nigdy.
– Rozumiem. Zamiast odpowiadać na moje pytania, grozisz mi. – FeyTya

machnął dłonią. – Zmarnowałeś już dość mojego czasu, Skywalker. Pozwól
tylko, że udzielę ci oficjalnego ostrzeżenia. Otóż zapamiętaj, że system Yavin
leży poza zasięgiem twoim i twoich wyznawców.

Jeśli siły, które się tam znajdują, mają z tobą jakikolwiek związek, lepiej

je odwołaj. Nie możesz tam jechać sam ani wysłać Jedi w swoim imieniu.
Jeśli zrobisz w tamtym kierunku choć krok, zaaresztuję cię. Chyba nie muszę
ci tłumaczyć, że jesteś pod ścisłą obserwacją. Czy to jasne?

– O tak, całkowicie jasne – odparł Lukę. – Nagle wiele rzeczy mi się

wyjaśniło z doprawdy zastanawiającą szybkością.

Poczuł, że umysł Fey’lyi zamyka się i otacza ochronną barierą. Audiencja

skończona. Odwrócił się, aby odejść. . . ale zatrzymał się, kiedy zobaczył, że
Jaina nie drgnęła. Stała jak wryta, a po twarzy płynęły jej łzy wściekłości.

– Przewodniczący Fey’lyo – odezwała się zadziwiająco spokojnie.
– Jesteś nędzną imitacją istoty rozumnej. Mam nadzieję, że pewnego dnia

sam poczujesz smród zgnilizny w swoim sercu i udławisz się w jego oparach.

Fey’lya wytrzymał jej spojrzenie.
– Jesteś bardzo młoda – mruknął. – Kiedy dokonasz choć cząstki tego,

co ja zrobiłem dla tej galaktyki, wróć tutaj i wtedy porozmawiamy.

– Z jego punktu widzenia to ma nawet pewien sens – powiedział później

Jacen, kiedy Lukę i Jaina wrócili do apartamentów mistrza. Lukę właśnie
skończył streszczać swoją rozmowę z szefem państwa Shadzie D’ukal, Tionnie,
Marze i Jacenowi.

– Nie wierzę, że to powiedziałeś – warknęła Jaina. – Mówimy o Anakinie.

O akademii!

– Nie musisz mi przypominać, kim jest mój brat – odparł Jacen. – Ale

tak to wygląda dla innych, nie sądzisz? W tym przypadku rzeczywiście nie
potrafimy być bezstronni.

– Niech szlag trafi bezstronność! – prychnęła Jaina. – Fey’lya nie jest

bezstronny.

– Nie, nie jest. Ale martwi się czym innym niż my.

108

background image

– Jasne. Bardziej się martwi losem Yuuzhan niż własnych obywateli.
– To nieprawda – łagodnie wpadł jej w słowo Lukę. – Uczciwie mówiąc,

nigdy nie wierzyłem, że wyśle statki do systemu Yavin. Musiałem jednak
zapytać i dzięki temu dowiedzieliśmy się paru rzeczy.

– Aha. Na przykład tego, że to właśnie Fey’lya wysłał tam Yuuzhan.
– Wątpię – sprzeciwił się Lukę. – Uważam, że sprawy rzeczywiście tak

wyglądały, jak twierdzi. Kiedy Yuuzhanie przybyli, natknęli się na Karrde’a
walczącego z Brygadą Pokoju, a kiedy rozpoczęli okupację, Karrde zwrócił
się przeciwko nim. Wtedy skontaktowali się z Nową Republiką. Cóż, Fey’lya
ma rację w jednym: powinienem był to przewidzieć już dawno temu. System
Yavin był zagrożony od wielu miesięcy. Tylko skoncentrowany wysiłek Jedi
pozwolił nam sądzić, że jesteśmy tam bezpieczni.

– Wspaniale, Lukę – rzuciła Mara. – Teraz zwal całą winę na siebie.
Lukę podniósł brwi, zdumiony jej szorstkim, gniewnym tonem.
– Nie próbuję nikomu przypisywać winy, Maro.
– No to oszczędź nam przeprosin za Fey’lyę i senat. Co zrobimy?
– To samo, co Anakin – odparła Jaina. – Talon Karrde jest tam teraz

i walczy o swoje pozycje w oczekiwaniu na pomoc, która nigdy nie nadejdzie.
I pozostanie tam tak długo, aż odłowią wszystkie jego statki jeden po drugim.
Mam rację, Shado?

– Tak.
Lukę wbił w nią wzrok.
– Rozumiem twoją troskę, Jaino, ale co jeden X-skrzydłowiec pomoże

Karrde’owi albo Anakinowi?

– Więcej niż siedzenie tutaj. Możemy skontaktować się z mamą i tatą,

niech przylecą z „Sokołem Milleniu”.

– Po pierwsze, Han i Leia wciąż pozostają poza zasięgiem. A poza tym

słyszałaś, co powiedział Fey’lya.

– Och proszę, pozwól im spróbować, niech nas aresztują – burknęła Mara.
– Myślisz, że mnie choć trochę obchodzi, co powiedział ten parszywy

Bothanin? – wtrąciła Jaina. – Lukę, nie możemy nic nie robić.

Lukę położył dłoń na ramieniu Mary.
– Słuchajcie mnie wszyscy. Nie obawiam się aresztowania i myślę, że wszy-

scy o tym wiemy. Ale nadeszły trudne czasy dla Jedi. Jeśli w ogóle pozostali
nam jacyś wysoko postawieni przyjaciele, nie możemy sobie pozwolić na to,
żeby ich narażać. Już i tak uważa się nas za bandę drani.

Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby przypisano nam rolę wroga pu-

blicznego.

109

background image

– Jeśli są na tyle głupi, żeby tak myśleć, to proszę uprzejmie – warknęła

Jaina. – Są kompletnie beznadziejni i ty o tym wiesz.

– Racja – sarkastycznie wtrącił Jacen. – Właśnie tego potrzeba nam naj-

bardziej: wojny domowej w granicach Nowej Republiki. Jakby nie wystar-
czyła nam wojna z Yuuzhanami Vong. Poza tym wujek Lukę ma rację: nie
sądzę, aby nasz udział w walce mógł przesądzić o jej wyniku.

Nie po tym, jak Shada opisała nam całą sytuację.
– No więc co teraz? – zapytała Shada. – Karrde nie poradzi sobie sam.
– A gdybyśmy do równania dorzucili gwiezdny niszczyciel? – zapytał Lu-

kę.

Shada spojrzała na niego w zadumie i lekko skinęła głową.
– Jeśli Yuuzhanie Vong nie przyślą żadnych posiłków. . . może to coś da.
– Terrik – odezwała się Mara
– Terrik – potwierdził Lukę
– O ile się nie mylę, powiedziałeś, że nie możesz go znaleźć – odezwał się

Jacen.

– Nie, ale mam pewien pomysł, gdzie go szukać. Potrzebuję tylko kogoś,

kto tam pojedzie.

Jaina wytrzeszczyła oczy. Jacen skinął głową.
– Tak – powiedział.
– Hej, zaczekaj no chwilę – wtrąciła Jaina. – Chcesz nas przepędzić

przez pół galaktyki w poszukiwaniu gwiezdnego niszczyciela, którego mo-
żemy w ogóle nie znaleźć?

– Jaino – przerwał jej Jacen. – Czyżbyś sądziła, że Anakin nie żyje?
Zawahała się na ułamek sekundy.
– Nie. Wiem, że żyje.
– Właśnie. Ja też nie sądzę, żeby zginął. Nie wierzę nawet, że go złapali.

Anakin zna Yavin Cztery równie dobrze jak my, może nawet lepiej. Yuuzha-
nie Vong nie znają go wcale. Jeśli nie złapali go tam, gdzie wylądowali, to
potrzeba im będzie cudu, żeby go odnaleźć.

– No, chyba że rzucił się na ich statki, wymachując mieczem świetlnym.

Może tego właśnie należałoby się po nim spodziewać – odparła Jaina.

– Jest uparty – zgodził się Jacen – ale nie głupi. Pewnie już wie, że po-

moc jest w drodze. Prawdopodobnie wie też, że Karrde tam jest. Cały pro-
blem polega na tym, że jeden nie może się skontaktować z drugim, ponieważ
Yuuzhanie Vong stoją im na drodze. Wujek Lukę ma rację. . . kilka X-skrzy-
dłowców, a nawet „Sokół” nie zmienią w znacznym stopniu tego równania.
„Błędna Wyprawa” owszem.

110

background image

Nozdrza Jainy drgnęły.
– Wujku Lukę, chyba nie próbujesz po prostu usunąć nas z drogi?
Lukę potrząsnął głową.
– A jakim cudem weszłaś na ten kurs? Nie, Jacen doskonale opisał sy-

tuację. Pozwól, że wspomnę jeszcze o tym, iż Valin jest wnukiem Boostera
Terrika. Booster będzie aż nadto skory do współpracy.

– No i Terrik nie jest bezpośrednio związany z Jedi.
– O czym wy mówicie? – przerwała Mara. – Corran Horn jest ojcem

Valina i według moich ostatnich informacji był właśnie z Boosterem.

– Corran po Ithorze oddalił się od nas częściowo – odparł Lukę. – Fey’lya

może coś podejrzewać, ale nie zdoła nic udowodnić. Aha, to mi przypomi-
na. . . Shada doleciała aż tutaj, nie ujawniając, że ma na pokładzie większość
kandydatów Jedi. Gdyby się pojawili tutaj, na Coruscant,

Fey’lya zwęszy, że to my stoimy za obecnością Karrde’a w tamtym syste-

mie. Może będę mógł kontrolować tę sytuację, a może nie. Ale i tak kandydaci
nie są tu bezpieczni. Kiedy polecisz szukać Terrika, chcę, żebyś zabrała ich
ze sobą.

– Co, do X-skrzydłowca?
– Mamy statki Shady. . . – zaczął Jacen.
– O, nie – zaprotestowała Shada. – To nie są moje statki, należą do Karr-

de’a, a on ich potrzebuje. Wracam do systemu Yavin, i to biegiem, cokolwiek
tutaj uradzicie.

– Weźmiemy „Cień Jadę” – zdecydowała Mara. – Mogę wygospodarować

trochę przestrzeni. I tak będzie ciasno przy tych wszystkich dzieciakach, ale
to chyba załatwi sprawę.

– Ty i ja nie możemy opuścić Coruscant – bez ogródek wyjaśnił Lukę.
Oczy Mary zabłysły.
– Skywalker, jeśli to ma związek z moim „poważnym stane”, to możesz

sobie. . .

– Nie, Maro. Nie możemy wzbudzać podejrzeń. Fey’lya nas obserwuje.

I tak trudno będzie wyprawić stąd Jacena i Jainę bez zasłonięcia komuś
oczu, ale to da się zrobić.

Mara wydawała się przez chwilę przyglądać problemowi.
Nienawidzę tych gierek!, dała znać mężowi bez słów.
Ja też nie – odparł.
Przez kilka chwil panowała cisza: Lukę zrozumiał, że wszyscy obecni gapią

się wyłącznie na nich. Żadne nie otworzyło nawet ust, ale w Mocy widać było
wyraźnie, że opadły im szczęki.

111

background image

No, nie wszyscy tutaj są zaskoczeni, dotarło nagle do Luke’a.
Milczenie przerwała niezawodna Jaina.
– Maro? Czy ty. . .
– Bystre dziecko – odparła. Zmrużyła leciutko oczy. – Jacenie?
Jacen wydawał się liczyć pojedyncze atomy w podłodze. Twarz miał we

wszystkich odcieniach czerwieni.

– Podsłuchiwałeś! – oskarżyła go Mara.
– Ja. . . eee. . . nie miałem zamiaru – wymamrotał. – Ale kiedy znowu

zacząłem używać Mocy na Duro. . .

Rozejrzał się wokół bezradnie, szukając pomocy.
– I tak mieliśmy wam niedługo powiedzieć – oznajmił Lukę.
– To cudownie! – wykrzyknęła Jaina. – Maro, gratuluję ci.
Zmarszczyła brwi.
– Dobrze myślę? Chodzi mi o to, że nie sądziłam. . .
– Czego? – zapytała Mara, spoglądając na dziewczynę znacząco. – Czego

nie sądziłaś?

– Och, nie. . . nic – odparła Jaina, a jej twarz upodobniła się odcieniem

do twarzy brata.

– To po prostu niespodzianka – wybawił ją Jacen. – Byłaś tak długo

chora.

Mara skinęła głową.
– Taak. Wszechświat nieraz sprawia niespodzianki. A nieraz. . . choć bar-

dzo rzadko. . . mile zaskakuje.

– Mile? Cudownie! – wymamrotała Jaina. – Gratulacje. Dla was obojga.
– Dzięki – odparł Lukę.
– „Kuzynka Jain”. Bardzo mi się to podoba.
– Mnie też – odparła Mara. Usta drgały jej od wstrzymywanego uśmiechu.

– Ale to nie rozwiązuje najbardziej palących problemów. A zatem, „kuzynko
Jain”, może weźmiesz „Cień Jadę” już teraz i poszukasz Boostera?

Jaina wytrzeszczyła oczy.
– Dajesz mi swój statek?
– Pożyczam ci go. W dobrej sprawie. Tylko mi go nie rozwal, zgoda?
– Zgoda – odparła Jaina. – Ale jeśli nie znajdziemy Boostera w ciągu

standardowego tygodnia. . .

– Znajdziemy – wtrącił Jacen.
– Tak czy tak – ostrzegła Jaina – nie utrzymacie mnie z daleka od
Yavina Cztery. Nawet gdybym miała tam polecieć na saniach repulsoro-

wych!

background image

ROZDZIAŁ

15

Anakin pędził nad krainą, która wyglądała jak wzdęte, wirujące, targane

burzami i cyklonami morze szmaragdowozielonych chmur. Iluzja była tym
doskonalsza, że słońce właśnie zachodziło, rozlewając się nad horyzontem
niczym eksplozja jądrowa oglądana w zwolnionym tempie i od tyłu, jakby
grzyb energii wracał do bomby, która była jego źródłem. Prawdziwe chmury
były pomarańczowo złocistą koronką, a gigant gazowy powoli ześlizgiwał się
za horyzont. Zapadała prawdziwa noc – rzadkie zjawisko, które zdarzyło się
dzisiaj po raz pierwszy od trzech standardowych nocy, kiedy Anakin opuścił
miejsce katastrofy.

Ale zielone chmury były iluzją, i to śmiercionośną. Udawały je czubki

drzew; gdyby w pędzie zahaczył o któryś z nich, z pewnością nie doświad-
czyłby lekkiej wilgoci i nieznacznej turbulencji, jak to bywa w chmurach, lecz
rozbiłby naprędce sklecony śmigasz, a przy okazji pewnie i kilka własnych ko-
ści.

Dlatego przymknął oczy i korzystał z Mocy, badając życie pod stopami

i obserwując, czy nie wystrzela zbyt wysoko.

Cudownie było znowu móc lecieć – tak cudownie, że Anakin chwilami za-

pominał, co robi i dokąd zmierza. Wciąż sięgał do przepustnicy, żeby otworzyć
ją naprawdę, żeby poczuć, jak wiatr na twarzy zmienia się w płynny, gryzący
w policzki pęd.

113

background image

Ale przepustnica już była otwarta; „śmigasz” po prostu nie był w stanie

lecieć szybciej. Anakin kombinował, jak mógł, ale trudno wymagać, aby do-
bre chęci i prowizoryczna konstrukcja przekształciły poobijany silnik repulso-
rowy z A-skrzydłowca przyspawany do niezgrabnego, żebrowanego podwozia
w szlachetny pojazd gnający z wiatrem w zawody. Siedzenie pilota z X-skrzy-
dłowca sterczało na czymś przypominającym klatkę, a pulpit składał się rap-
tem z czterech przycisków: włącz/wyłącz, sterowanie przepustnicą i ciągiem
przydrutowane do repulsora i wajcha, która pozwalała na machanie szerokim,
aluminiowym statecznikiem z tyłu. Nie był to najbardziej zwrotny pojazd,
jakim latał w życiu, a jego maksymalna prędkość nie przekraczała smętnych
dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ale i tak dowiezie go na miejsce
szybciej, niż gdyby miał iść pieszo lub czekać na naprawę transportera.

Sięgnął jeszcze głębiej w Moc, próbując dotknąć Tahiri. Znajdowała się

w jakimś ciemnym miejscu; czuł jej ból albo wspomnienie bólu. Nie wiedział,
gdzie jej szukać.

Anakinie. . . – dotarło do niego.
Zaskoczyła go. Jego imię zabrzmiało z czystością dzwonków H’kig, bez

najmniejszych zakłóceń.

– Idę, Tahiri – szepnął.
Anakinie. . . to jedno słowo obudziło emocje. Strach, smutek, nadzieja.

Sięgnął ku niej bez słów, niczym czułym uściskiem. W odpowiedzi nadeszło
gorące, pełne desperacji dotknięcie.

Znajdę cię obiecał. Trzymaj się tylko.
Nie! – nadleciało z daleka. Nie wiedział, czy stara się go ostrzec, czy

reaguje na ostrze bólu, które wdarło się nagle pomiędzy nich, oderwało jąod
niego. Znów został sam pośród umykających czubków drzew.

Od razu zaczął jej szukać, ale tym razem nie znalazł niczego, nawet cienia

obecności.

– Nic ci nie będzie, Tahiri – wymamrotał. – Wiem, że nie.
Wyczuł jednak kogoś innego. Wydawało mu się, jakby zobaczył nagle

bladą gwiazdkę, gwiazdkę na całym niebie.

– Jaina – szepnął. – Cześć, Jaina.
Nie wiedział, czy i ona go wyczuła.
Mijały dni, zamglone i monotonne. Puszcze przechodziły w rozległe sa-

wanny i przestrzenie bagien i oceanów, migoczących w świetle Yavina jak
kuta miedź, a w słońcu jak płynne złoto. Obserwował wędrujące stada ol-
brzymów, dla których nie miał nawet nazwy; dostrzegał je w mroku tylko
jako cienie. Leciał dniem i nocą; zamykał oczy tylko na krótkie drzemki,

114

background image

czerpiąc siły z Mocy. Ostatnią rację żywnościową zjadł po dziesięciu dniach,
ale nawet w dwa dni później jeszcze nie był głodny. Czuł się lekki, wibrujący,
jak płomień błyskawicy, który przybrał ludzką postać.

Potrzebował tylko wody i zatrzymywał się, aby przedestylować jej trochę,

kiedy ciało domagało się więcej płynów. Przez większość czasu jednak leciał
zatopiony w otaczającej go przyrodzie. Szukał Tahiri, próbował zrozumieć,
co się z nią dzieje, przekazać jej choć cień nadziei.

Yavin przesłonił słońce i przetoczył się za horyzont. Anakin znalazł się

w kompletnej ciemności. Pozwolił, aby zmęczenie go opanowało; zaczął nawet
myśleć o krótkiej drzemce, kiedy usłyszał dziwny dźwięk. Z początku miał
wrażenie, że go sobie wyobraził, bo w Mocy nie wyczuwał nic; ale dźwięk
narastał, stawał się coraz wyraźniejszy i chłopiec wreszcie otworzył oczy,
żeby sprawdzić, co się dzieje.

Obok niego, mniej więcej w odległości pięćdziesięciu metrów, leciał i ciem-

ny kształt. Nie widać go było poprzez Moc.

– Och, Sithowe nasienie – wymamrotał pod nosem. Zamarł w kompletnym

bezruchu, obserwując to dziwo. Leciało idealnie równo z nim, i nie mógł
to być przypadek. Nie było tak duże jak skoczek koralowy, ale i niewiele
mniejsze. Może to odpowiednik śmigacza? Coś lepiej przystosowanego do
lotów w atmosferze niż statki, które widywał do tej pory?

Nie widział dobrze jego sylwetki, odbierał tylko namacalne wrażenie wiel-

kości. Tu zresztą także mógł się mylić.

Czyżby sądzili, że jeszcze ich nie zauważył, a może próbowali tylko zo-

rientować się, kim jest?

Odpowiedź poznał kilka chwil później, kiedy pojazd zmienił nieco kurs

i ich trajektorie zaczęły się zbliżać.

– Nie wygląda to dobrze – mruknął chłopak.
Przesunął w dół regulator wysokości i opadł w małą przecinkę w czubkach

drzew. Jakaś gałąź zaczepiła o pojazd i obróciła go podwoziem do góry. Bez
żyroskopu, który mógłby skorygować pozycję lotu, chłopak stwierdził, że na
łeb, na szyję leci w kierunku ziemi. Obrócił pojazd do właściwej pozycji
brutalnym, pozbawionym subtelności szarpnięciem czystej siły. Była to ta
forma korzystania z Mocy, o którą zawsze oskarżał go brat Jacen.

– Moc nie jest palnikiem, którym można spawać pancerz – powiedziałby

zaraz.

Cóż, bez tej makrospawarki Anakin byłby teraz workiem połamanych

kości na leśnej ściółce. Moc podobno jest wszędzie, no nie?

Wyrównał lot pod gęstym baldachimem gałęzi. Znalazł się teraz w jeszcze

115

background image

głębszej ciemności, bo nie dochodziło tu nawet światło gwiazd. Zmniejszył
nieco prędkość – jego ster był zbyt toporny, żeby mógł sobie pozwolić na wy-
ścigowy lot pomiędzy pniami drzew z pełną prędkością. Pozwolił, żeby Moc
kierowała jego dłońmi na drążku steru i wykorzystywał wzrok, aby szukać
w mroku oznak obecności swojego prześladowcy.

Ale wykrył go dopiero słuchem. Zaniepokoił się. Coś z trzaskiem ścinało

czubki drzew za jego plecami. Anakin poczuł, że włosy stają mu na głowie.
Z czym ma do czynienia? Z żywym statkiem? Ze zwierzęciem?

Opadł, skręcił ostro i wśliznął się pomiędzy dwa drzewa, ścinając z jedne-

go korę. Przez chwilę sądził, że mu się udało, ale zaraz usłyszał, że tajemnicza
istota skręca w ślad za nim.

Jak toto widzi?, zastanawiał się. Podczerwień? A może, jeśli wierzyć,

że Yuuzhanie Vong wykorzystują wyłącznie żywą technologię, po prostu go
wywęszyło. W każdym razie siedziało mu na ogonie i nie zamierzało odpaść.
I było szybsze, choć mniej sterowne z powodu większych rozmiarów.

Wydawało mu się, że nieźle sobie radzi, dopóki coś nie świsnęło mu koło

ucha – nie gałąź ani nic, co mógłby wyczuć w Mocy. Desperacko wykorzysty-
wał wszystkie możliwe sposoby; wirował i przetaczał się, podchodził do pni
tak blisko, jak tylko mógł się odważyć, przemykając nawet przez najwęższe
przesmyki.

Mroczne przedmioty ocierały się o niego, świszcząc w listowiu, a potem

coś nagle złapało śmigacz tak mocno, że zawisł nieruchomo w powietrzu.

Anakin nie zatrzymał się jednak. Pełnym pędem, który wycisnął ze swo-

jego pojazdu, wystrzelił w dżunglę niczym rakieta. Zwinął się, okręcił, spo-
walniając lot przy użyciu Mocy, aż wreszcie wylądował na konarze grubszym
od siebie.

Obejrzał się i stwierdził, że patrzy na dziurę w nocy.
Cienka macka wyprysnęła z ciała dziwnej istoty i okręciła się wokół jego

talii, ściskając aż do bólu. Z chrapliwym krzykiem chłopak wydobył miecz
świetlny i ciął w tej samej chwili, gdy włókno przymierzało się do zacieśnienia
uchwytu. O dziwo, nie ustąpiło za pierwszym cięciem. Dopiero drugi cios
załatwił sprawę.

Anakin jednak, strącony z gałęzi, znów leciał w dół. Zamknął oczy, skory-

gował kurs tak, aby trafić na następną gałąź i wykorzystał ją jak trampolinę,
by skoczyć ku kolejnemu niewidzialnemu przystankowi. Inne włókno zdołało
przechwycić go w locie. Zdołał się wykręcić i przeciąć je, lecz prawie na-
tychmiast złapał się na następne. To także przeciął; zauważył przy tym, że
odcięte kawałki nie spadają, ale dalej go krępują. Jeśli tak dalej pójdzie. . .

116

background image

Dość szybko zorientował się, co musi zrobić. Następnym razem, kiedy

uderzył stopami o gałąź, rzucił się w górę i na zewnątrz, czując kolejne włókna
przecinające powietrze wokół niego i pod nim. Skierował się w stronę dziury
w Mocy.

Problem w tym, że nie potrafił wyczuć miejsca, gdzie miał wylądować.

Opadł na pancerz, ale powierzchnia była zbyt nierówna. Pośliznął się, potknął
o rufę i spadł. Po drodze złapał się jakiegoś występu i przez krótką chwilę czuł
się zdezorientowany: jego ucho wewnętrzne mówiło mu, że „dół” znajduje
się w dwóch przeciwnych kierunkach, tak jakby stał na linii dzielącej dwa
przeciwne kierunki grawitacji.

W nagłym olśnieniu zrozumiał, co to znaczy. Czymkolwiek był ten obiekt,

podobnie jak wszystkie statki Yuuzhan Vong, napędzał go dovin basal, istota
zdolna do tworzenia anomalii grawitacyjnych. A on zwisał w pobliżu jednego
z podnośników.

Statek drgnął i okręcił się wokół własnej osi. Anakin stracił uchwyt, ale

teraz już wyczuwał źródło grawitacji. Yuuzhanie Vong i ich statki mogą nie
istnieć w Mocy, ale grawitacja to całkiem co innego.

Spadając, rzucił w górę swój miecz świetlny, kierując nim przy użyciu

Mocy. Broń uderzyła w samo serce anomalii grawitacyjnej i na baldachim
pod nim posypał się deszcz iskier. Lecąc przez pierwszą warstwę liści Anakin
zobaczył, jak jego miecz eksploduje w purpurowym rozbłysku.

Skoncentrował się na broni, ale obił się o gałąź i spadał teraz jak szma-

ciana lalka. Próbował skoncentrować się i przedrzeć przez zasłonę bólu, aż
wreszcie natrafił na podłoże i odepchnął je od siebie. Odpychał tak z całej
siły. . .

. . . aż odpowiedziało mu tym samym. Całe powietrze uciekło mu z płuc.

Zwinął się konwulsyjnie, łapiąc ustami oddech, który nie przychodził. . .

Anakina obudziło poranne słońce. Był cały w sińcach, ale wciąż żywy.

W bladym świetle wypełzł ostrożnie z ukrycia pod korzeniami drzewa i ro-
zejrzał się wokoło.

Statek Yuuzhan Vong znajdował się o jakieś osiemdziesiąt metrów od

niego. Przypominał płaską, skrzydlatą morską istotę, choć wydawało się, że
został wyhodowany z tej samej substancji, co skoczki koralowe. Pojazd spo-
czywał się na drzewie. Kokpit wyglądał jak przezroczysty pęcherz wystający
z górnej części. Pilot w środku wydawał się całkiem nieżywy.

Anakin stwierdził, że miał rację co do dovin basala. Wyglądał tak samo

jak większe egzemplarze, które widywał wcześniej, ale na samym środku ziało
wielkie cięcie. Miecz świetlny leżał opodal. Podniósł go i spróbował włączyć.

117

background image

Niestety, potwierdziły się jego najgorsze obawy – klinga nie działała.

– Wspaniale – mruknął półgłosem. – Żadnej broni. Wspaniale.
Odszukał szczątki swojego śmigacza, wciąż przyczepionego do kabla wi-

jącego się od yuuzhańskiego pojazdu. Nie trzeba było długich oględzin, żeby
stwierdzić, że tym razem niczego nie zdoła uratować.

Od tej chwili będzie musiał iść piechotą.

background image

ROZDZIAŁ

16

Nen Yim patrzyła, jak statki damuteki sadowią się pośród obcych drzew

i trudno jej było ukryć zachwyt. Nie mogła oczekiwać pochwał za okaza-
nie emocji, zwłaszcza tak dziecinnych. Mistrz przemian powinien być czujny,
mistrz przemian powinien mieć analityczny umysł. Mistrz przemian nie powi-
nien gapić się z zachwytem i radością, wywijając czułkami kołpaka na głowie

Nen Yim nie zrobiła nic podobnego, o nie. Ale na bogów, czuła się tak,

jakby to właśnie robiła! Cóż to za planeta! Chociaż była tylko księżycem, to
jednak światem, i to światem nieznanym! Nieznane zapachy, nieoczekiwane
drgnienia powietrza, niezwykłość grawitacji, jakby nie całkiem właściwej –
wszystko to przyprawiało ją o zawrót głowy. Prawdziwe podniecenie tkwiło
jednak głębiej. Podobnie jak grubopienny damutek, była nasieniem, które
wreszcie trafiło we właściwą glebę.

Gleba. . . Pochyliła się i naskrobała pełną garść tłustej, czarnej ziemi.

Pachniała inaczej niż wszystko, co dotąd znała – może trochę podobnie do
kanałów przy stawach hodowlanych mernipów lub do wyziewów maw luurów
na wielkich światostatkach. Maw luury pobierały ścieki poprzez gęstą sieć
naczyń włosowatych i przerabiały je na odżywki, metale i powietrze. Jako
dziecko często stawała w miejscu, gdzie maw luur wydychał swoje wyziewy
i jak dotąd był to jedyny wiatr, jaki znała.

– Po raz pierwszy na prawdziwym świecie, adeptko?

119

background image

Nen Yim obejrzała się, sądząc, że zobaczy jednego ze znajomych adep-

tów, ale błyskawicznie ułożyła w ukłon macki kołpaka, kiedy stwierdziła, że
przemówiła do niej nie żadna byle jaka kreatura, lecz jej nowa pani, Mezhan
Kwaad.

Mistrzyni pozwoliła jej skończyć ukłon, po czym skinęła dłonią, wzywając

ją ku sobie.

– Możesz podnieść na mnie oczy, adeptko.
– Tak, pani Mezhan.
Mezhan Kwaad była samicą w ostatnim okresie młodości. Gdyby nie by-

ła mistrzem przemian, mogłaby jeszcze urodzić dziecko, ale oczywiście takiej
formy nadawania kształtu zabroniono mistrzom jej kasty. Była szczupła, ale
pomimo wysokiego statusu wciąż przypominała kształtem dojrzałą samicę.
Szeroką twarz o wysokich kościach policzkowych ozdabiały na czole rytualne
blizny jej domeny; prawa ręka kończyła się ośmiopalczastą dłonią mistrzyni.
Inne zmiany, zgodne z estetyką wyznawaną przez mistrzów przemian, były
bardziej dyskretne. Znamiona jej poświęceń nie były zewnętrzne, jak to czę-
sto miało miejsce w innych kastach. Mistrzyni nosiła ciasno otulającego ciało
oozhitha, którego delikatne ssawki falowały subtelnymi pasmami barw, kie-
dy stworzenie wyszukiwało i chwytało obce mikroorganizmy w atmosferze,
czerpiąc z nich pokarm.

– Odpowiedz na moje pytanie – zażądała mistrzyni.
– Tak, pani. Nigdy przedtem nie znałam innych światów poza naszymi

światostatkami.

– I jakie odnosisz wrażenia?
– Nasze światostatki budowane były przez wieki, może przez tysiąclecia.

Yun-Yuuzhan tworzyli planety i księżyce przez miliony lat.

Zasoby we wnętrzu księżyca są uwalniane powoli dzięki procesom tekto-

nicznym. . . albo życie przystosowuje się do ich braku. – Spojrzała w dół, na
ziemię pod jej stopami. – Ale to takie dziwne uczucie, wiedzieć, na jakich
niewyobrażalnych stoję bogactwach. A to życie! Tak różne od naszego, takie
odmienne, nie stworzone po to, aby nam służyć!

Mistrzyni przemian zmrużyła oczy.
– Jest stworzone po to, aby nam służyć – sprostowała cicho. – Wolą bogów

jest, aby życie nam służyło. Uczono cię tego.

– Oczywiście, pani – zawstydziła się Nen Yim. – Chciałam tylko powie-

dzieć, że jeszcze go nie ukształtowaliśmy. Zrobimy to.

– Tak, zrobimy – zgodziła się Nezhan Kkwaad. – Pamiętaj, że to „my”

zrobimy. Czy wiesz, dlaczego jesteś adeptką, Nen Yim? Czy wiesz, dlaczego

120

background image

tu jesteś, zamiast poprawiać mutację parametanowych powtarzalnych form
życia w rozkładającym się maw luurze?

– Nie, pani.
– Ponieważ widziałam twoją pracę w klauzurze endokrynologii naświato-

statku „Baanu Ko”.

Nen Yim splotła czułki w pokornej postawie.
– Robiłam tylko to, co do mnie należało – powiedziała.
– Robiłaś to po prostu dobrze. Wielu poprzestałoby na uformowaniu tii,

ale ty poszłaś dalej. Zastosowałaś protokół Vul Ag, choć do tej pory nikt go
nie używał w klauzurach endokrynologii.

– Sądziłam, że dzięki temu zewnętrzne błony osmotyczne będą parować

w sposób bardziej efektywny. . .

– Tak. Tradycja i przyzwoitość to dwie cechy niezbędne w naszej pracy,

a jednak zbytnie ich przestrzeganie może prowadzić do zacofania.

Potrzebuję adeptów, którzy mają szerokie horyzonty, którzy potrafią wy-

korzystywać świętą, niezmienną wiedzę w nowy sposób. Rozumiesz?

– Tak sądzę, pani – ostrożnie odpowiedziała Nen Yim. Poczuła w gardle

grudę strachu. Czy jej pani wiedziała?

Nie, nie mogła wiedzieć. Gdyby choć przypuszczała, że Nen Yim otarła

się o herezję, nigdy by jej nie awansowała. Chyba, że i ona sama. . . Nie. Nie
mistrzyni. To niemożliwe.

– Nie sądź – powiedziała mistrzyni. – Wiedz, a zajdziesz daleko.
Widzisz? Jak powiedziałaś, po wielu pokoleniach mamy całą galaktykę

życia na wyciągnięcie ręki. Najwyższy czas, aby pokazać, po co nas stworzyli
Yun-Yuuzhan.

Nen Yim skinęła głową, znów obserwując damuteki, które już wykluwały

się z ochronnych osłonek i zaczynały się rozprzestrzeniać i rozrastać w skom-
plikowanym procesie przemian.

– Chodź, adeptko – odezwała się mistrzyni. – Już czas, żebyś do stała

swoją dłoń.

– Tak szybko? – zdziwiła się Nen Yim.
– Nasza praca rozpoczyna się jutro. Mamy jednego Jeedai, wiesz przecież.

Tylko jednego. Ale niedługo będziemy mieć ich więcej. Najwyższy Władca
Shimrra bardzo uważnie obserwuje to, co tu tworzymy.

Nie możemy go rozczarować.
Nen Yim wyszła z ceremonialnej kąpieli i weszła na pociemniałego oozhi-

tha. Dotknięcie sprawiło, że istota owinęła się wokół niej. Nen Yijm czuła, jak
zapuszcza rzęski w pory jej skóry. Nie był to pełny oozhith, tylko krótki strój,

121

background image

który pozostawiał bez osłony całe ramiona i większą część nóg. Przygładziła
krótkie czarne włosy i wyciągnęła prawą dłoń: czuła się tak, jakby widziała
ją po raz pierwszy, a nie ostatni. Pozwoliła, żeby pomocnik zaprowadził ją
do mrocznej groty Yun-Ne’She, gdzie czekała mistrzyni.

Cuchnęło tam naftą i słoną wodą. Grota – ciasna, wilgotna i lekko reagu-

jąca na dotyk – była odległą krewną yammoska; to, co czuła istota w komorze,
wracało do niej wzmocnione i zwielokrotnione.

W tej chwili żarliwość i niepewność sprawiły, że serce Nen Yim zaczęło

łomotać jak szalone, kiedy uklękła u wylotu groty, otworu nie większego od
pięści, otoczonego potężną wypukłością mięśnia. Bez wahania umieściła dłoń
w otworze.

Przez chwilę nic się nie działo. A potem zęby – było ich osiem – wysunęły

się i wbiły w jej przegub.

Poczuła, że jej czoło pokrywa kroplisty pot. Poddała się bólowi, a zęby

powoli niczym lodowiec wbijały się w ciało i docierały do kości. Mięsień
otworu zaciskał się od czasu do czasu, aby odessać krew. Grota zwracała
jej ból, ale spotęgowany. Oddech adeptki stał się szybki, mywany. Straciła
poczucie czasu; każdy nerw w jej ciele wydawał się obnażony, jakby rzęski
ubrania stały się rozżarzonymi igłami.

Na koniec zęby spotkały się wewnątrz jej nadgarstka. Usłyszała, jak lekko

trzasnęły jedne o drugie. Próbowała zaczerpnąć tchu, aby przygotować się na
to, co zaraz nastąpi.

Wszystko stało się bardzo szybko. Wylot paszczy obrócił się nagle o dzie-

więćdziesiąt stopni. Dłoń oderwała się z wilgotnym mlaśnięciem od wykrę-
conego ramienia. Nen Yim podniosła w górę kikut nadgarstka i spoglądała
na niego z tępym zdumieniem. Zaledwie zauważyła, jak pomocnik wziął ją
za ramiona i poprowadził w kierunku ciemnego bajorka pośrodku groty.

– Poradzę sobie – szepnęła. Uklękła przy bajorku. Kręciło jej się w głowie.

W wodzie przesuwały się mroczne kształty pięcionożnych istot, które ochoczo
podpłynęły zwabione zapachem jej krwi. Włożyła do wody broczący kikut.

Była pewna, że jej ciało nie może już odczuwać większego bólu niż te-

raz. Myliła się. Nie poczuła go w ręce, lecz w całym ciele, które pod jego
wpływem wygięło się w konwulsyjny łuk i tak pozostało. Nie widziała istoty,
która przyczepiła się do jej przegubu. Chyba w ogóle nie chciała jej widzieć.
W głowie eksplodował jej potężny błysk światła i przez krótką chwilę nie
wiedziała, co się dzieje.

Ocknęła się, a w oczach zakręciły jej się łzy wstydu. Zobaczyła jak przez

mgłę, że mistrzyni pochyla się nad nią.

122

background image

– Nikt nie wytrzymał tego po raz pierwszy bez krótkiej utraty przytom-

ności – zapewniła. – Tym razem nie musisz się wstydzić. Jeśli kiedykolwiek
dostaniesz rękę mistrzyni, będziesz gotowa.

Ręka. Nen Yim podniosła ją do oczu.
Jeszcze nie tkwiła pewnie na miejscu – gęsta, zielona wydzielina znaczyła

granicę pomiędzy nią a resztą nadgarstka. Miała cztery wąskie palce i kciuk,
wystające z cienkiej, elastycznej skorupy. Tysiące maleńkich wyrostków czu-
ciowych pokrywały palce i wnętrze dłoni. Dwa palce najdalsze od kciuka
kończyły się niewielkimi szczypcami. Najbliższy kciuka palec miał cienki,
wąski, wysuwany pazur.

Próbowała poruszyć palcami, ale nic się nie stało.
– Minie kilka dni, zanim zakończenia nerwów się połączą, a potem jeszcze

trochę czasu, zanim twój mózg przyzwyczai się do bardziej precyzyjnych
dyspozycji – pocieszyła ją mistrzyni. – Raduj się, Nen Yim, teraz naprawdę
jesteś adeptką. Pomożesz mi przy kształtowaniu Jeedai i przyniesiesz chwałę
naszej kaście, naszej domenie i wszystkim Yuuzhanom Vong.

background image

ROZDZIAŁ

17

Anakin wcisnął się głębiej w szczelinę pomiędzy korzeniami drzewa grube-

ra bagiennego. Przez pokręcone porosty obserwował słabo widoczne niebo.
Najpierw myślał, że się przesłyszał, że dochodzący z góry hałas był tylko
złudzeniem, ale w końcu zobaczył cień przesuwający się nad śmierdzącym
bajorem w kształcie litery U. Cień o wiele za duży jak na przedstawiciela
tutejszych ptaków.

Dłoń chłopca powędrowała do bezużytecznego miecza świetlnego i opadła.
Od trzech dni starał się unikać yuuzhańskich analogów ścigaczy. Znajo-

mość odgłosów dżungli bardzo mu pomogła. Odległe pokrzykiwania wełno-
mander lub pisk gromady mniejszych jastrzębiolotów stały się jego najwięk-
szymi sprzymierzeńcami; ostrzegały przed zbliżającymi się skrzydlakami na
wiele kilometrów naprzód. W miarę jednak, jak zbliżał się do akademii, gru-
py poszukiwawcze pojawiały się z coraz większą regularnością. Nie przypusz-
czał, aby były to przypadkowe loty, Mogły stanowić fragment rozszerzającej
się sieci poszukiwań, której centrum stanowił skrzydlak strącony przez niego
mieczem świetlnym.

Cóż, przynajmniej teraz ma nauczkę, żeby nie ciąć mieczem dovin basali.

Stwierdził, że jego broń przeszła przez tę część, którą stworzenie zakrzywia-
ło grawitację albo tuż obok niej. Kryształ miecza wygiął się lekko, a potem
stopił w energii, którą sam generował. Była to jednocześnie dobra i zła nowi-

124

background image

na: kryształy ogniskujące można było znaleźć na Yavinie Cztery, w dawnych
świątyniach Massassich, i wykorzystać je do budowy miecza świetlnego. Nie-
stety, akurat nie miał pod ręką ani jednej świątyni Massassich.

Westchnął i mocniej ścisnął w dłoni prymitywną laskę, którą udało mu

się wyciąć przy użyciu scyzoryka. Wątpił, aby choć w niewielkim stopniu
nadawała się do obrony przed Yuuzhaninem w pełnej zbroi, ale i tak lep-
sze to niż nic. Niedawno natknął się na skupiska wybuchowych purchawek;
była to lokalna roślina, która po dokładnym wysuszeniu eksplodowała z cał-
kiem przyzwoitym hukiem. W tej chwili jednak ich także nie miał pod ręką.
Zgromadził je na suchym gruncie, zanim się tutaj ukrył.

Siedział więc, czekając, aż cienie powrócą, i próbował nie myśleć o tym, co

go czeka, kiedy wreszcie dotrze do Tahiri i jej porywaczy. Ilu było Yuuzhan?
Dlaczego wciąż tu jeszcze tkwili?

Cóż, to dobre pytania, ale stracą sens, jeżeli Anakin Solo zginie lub zo-

stanie pojmany po drodze.

Wkrótce jednak pozna wszystkie odpowiedzi. Zgodnie z obliczeniami,

znajdował się już zaledwie około dwudziestu kilometrów od akademii.

Tak był pochłonięty obserwacją nieba, że nie zauważył podchodzących

coraz bliżej zmarszczek na wodzie. Kiedy je dostrzegł, było już niemal za
późno.

Zwłaszcza, że z początku skojarzył je z wielkim rybokrabem, nieszkodli-

wym skorupiakiem, którego pobratymcy dostarczali mu pożywienia od czasu,
kiedy spadł na ziemię. W miarę jak stworzenie się zbliżało, coraz częściej wi-
dział połyskujący pod wodą chitynowy pancerz.

Rybokrab jednak nie powinien mieć więcej niż metr długości, tymczasem

Anakin stwierdził, że ta istota liczy sobie co najmniej trzy metry.

Szybko wbił do wody naostrzony koniec laski; prawie natychmiast wyrwa-

ło mu kij z rąk bardzo silne szarpnięcie. W tej samej chwili nad powierzchnię
wody wynurzył się łeb stworzenia – koszmarny kształt pokryty mackami
i zakrzywionymi wąsami, które kierowały się ku niemu. Przez chwilę dał się
opanować lękowi i zaskoczeniu, ale wreszcie pochwycił stwora Mocą i pchnął.
Potwór wystrzelił w górę, ukazując w całej okazałości płaskie, szerokie, seg-
mentowe ciało i tysiące łap.

Plasnął o wodę, zakręcił się i znów ruszył na niego. Anakin na wszelki

wypadek wygramolił się na brzeg.

Ktoś za jego plecami krzyknął nagle w języku, którego nie zrozumiał.

Obejrzał się i zobaczył yuuzhański statek z rozsuwającym się kadłubem.
W otworze stał yuuzhański wojownik.

125

background image

Wojownik zawahał się i cofnął z powrotem do pojazdu, który natychmiast

wzniósł się w powietrze. Anakin zaklął cicho i ruszył pędem przed siebie.
Zatrzymał się tylko po to, żeby chwycić plecak.

Skrzydlak leciał za nim, ale w przyzwoitej odległości. Adrenalina buzo-

wała we krwi chłopca, ale umysł miał zaskakująco spokojny. Przedzierał się
przez zarosła, rozglądając się za jaskinią, ruinami, czymkolwiek, co pozwoli-
łoby mu ukryć się przed prześladowcą. Zmęczenie spływało po nim jak mar-
twe komórki w pojemniku z płynem bacta, a Moc przepływała przez niego
jak rzeka, dzika, wzburzona, niemal przerażająca w swojej czystej, radosnej
potędze.

Nigdy do tej pory nie zdarzyło mu się znaleźć w takim stanie – zespole-

nia całą świadomością ze wszystkim, co go otaczało. Yavin Cztery był tak
pełen życia. A w żywej, pulsującej Mocy skrzydlaki odbijały się jako bańki
nicości. Jedi nauczyli się wyczuwać Yuuzhan Vong, nie wyczuwając ich Mo-
cą, ale przedtem była to zawsze kwestia koncentracji. Po prostu kiedy Jedi
patrzył na osobę, którą podejrzewał o to, że jest Yuuzhaninem, i niczego nie
wyczuwał, potwierdzało to jego podejrzenia.

Tym razem jednak było inaczej. Czuł się tak, jakby nagle zauważył odstę-

py pomiędzy słowami. Tego delikatnego stanu pewnie nigdy by nie osiągnął,
gdyby się starał. Bał się, że ten moment uleci, jeśli się na tym zbyt mocno
skupi.

A więc starał się zanadto nie skupiać. Pewnie dlatego cały czas wiedział,

że pierwszy Yuuzhanin, na którego trafił na piechotę, wciąż jeszcze tam jest.
Wojownik wyskoczył zza drzewa, trzymając długiego, podobnego do węża
amphistaffa. Brakowało mu dwóch palców, a ucho zwisało w strzępach. Miał
na sobie zwyczajną zbroję z kraba vonduun i zadowoloną z siebie minę.

Anakin odłamał ciężki konar, przegniły i zjedzony przez robaki, i zrzu-

cił go na wojownika z siłą większą niż siła ciężkości. Yuuzhanin był szybki
i może nawet udałoby mu się odskoczyć, ale nie zdążył i około pół tony drew-
na przygwoździło go do ziemi. Anakin nie wiedział, czy wojownik żyje, czy
zginął, czy jest ranny, czy tylko ogłuszony. Nie obeszło go to specjalnie, ale
zmienił kierunek, oddalając się od bąbli nicości pełzających na obrzeżach
jego rozszerzonego postrzegania i zacieśniających pętlę wokół niego.

Następny Yuuzhanin Vong zaskoczył go, wysuwając amphistaffa w po-

przek ścieżki tak, aby uderzył Anakina poniżej kolan. Chłopiec poczuł palącą
linię bólu przecinającą łydki, ale wykorzystał moc lasu i uniósł się w górę,
opadając o trzy metry dalej. Tymczasem Yuuzhanin zaatakował. Tym razem
skrócił amphistaffa, który był gotów do kolejnego ataku. Anakin okręcił się

126

background image

i wycofał przed atakiem, ale wróg podniósł swoją broń i wycelował ze świ-
stem. Amphistaff jak by zmiękł i wygiął się nad ramieniem Anakina, celując
zatrutymi kłami w okolice kręgosłupa.

Anakin nawet nie spróbował kontrataku laską, bo stwór owinąłby się wo-

kół jego broni, i tak sięgając celu, ale skoczył do przodu, w lewo od wojow-
nika, zmniejszając odległość tak szybko, że amphistaffboleśnie smagnął go
przez ramię. Głowa jednak minęła cel i chłopak zdążył uciec, kierując szpic
kija pod pachę Yuuzhanina. Pchnął Mocąw górę, co spowodowało, że wróg
poszybował prawie poziomo na wysokości trzech metrów.

I znów Anakin nie czekał na skutki, ale popędził przed siebie, w biegu

otwierając plecak. Rzucił w powietrze wysuszone purchawki, które zebrał
wcześniej. Nie pozwolił, aby upadły, lecz ostrożnie unosił je Mocą, rozmiesz-
czając przed sobą i wokół siebie. Dwa grzyby eksplodowały, ponieważ chwyt
Mocy był zbyt silny, ale po chwili Anakin znalazł się w strefie, gdzie nie było
jednego Yuuzhanina.

Nie trwało to długo i zaraz zaatakowało go dwóch wojowników, ale tym

razem zaledwie zwolnił kroku. Każdego załatwił dwiema wybuchowymi pur-
chawkami. Jeden z Yuuzhan zdołał zablokować lecącą kulę amphistaffem, ale
wybuch zdezorientował go na tyle, że nie zauważył drugiej, która trafiła go
w głowę. Jego towarzysz również upadł z chrapliwym okrzykiem wściekłości.

Sieć zacieśniała się, ale wciąż jeszcze było z niej wyjście. Anakin wyczuwał

lukę w ich schemacie poszukiwań. Rzucił się do przodu, jednocześnie unosząc
w górę chmurę kamieni i patyków, które dołączyły do pozostałych grzybów.
Wyglądało to, jakby dziwny, potężny wiatr wiał pośród drzew.

Nagle coś uderzyło go w ramię z głuchym stuknięciem. Potknął się, a no-

gi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł na ściółkę, niepewny, co się właściwie
stało. Las rozbrzmiewał hukiem spadających na ziemię wybuchowych pur-
chawek.

Próbował usiąść, ale zobaczył krew plamiącą martwe liście i spływającą

wzdłuż rękawa kombinezonu.

Z zarośli wyszedł Yuuzhanin Vong. W dłoni trzymał przedmiot, który

przypominał karabin: rurę rozdętą z jednego końca w coś w rodzaju zasobnika
lub magazynku.

Anakin stęknął głucho i z wysiłkiem podniósł się na nogi. Lewa strona

jego ciała wydawała się dziwnie odrętwiała. Sięgnął ręką i stwierdził, że ma
dziurę w ramieniu. W dziurze wyczuł coś twardego. Wyciągnął to dwoma
palcami. Zobaczył grudę zmiażdżonej chityny.

Nogi nie chciały go utrzymać, a Yuuzhanin się zbliżał, celując w nie-

127

background image

go. Wokół słychać było innych wrogów, którzy zmierzali w jego kierunku.
Anakin, o dziwo, nie czuł ani gniewu, ani strachu. W ogóle czuł niewiele,
z wyjątkiem Mocy.

I znajomą obecność w pobliżu. Właściwie nie jedną obecność, tylko wiele.
– To jest gra dla dwóch – szepnął.
Odłożył kij i podniósł ręce.
– Niezła robota – odezwał się do Yuuzhanina. – Strzeliłeś mi robalem

w plecy. Bardzo dzielnie.

Kątem oka widział teraz trzech lub czterech wrogów.
Nie przypuszczał, że wojownik mu odpowie, a jednak to zrobił. I to w ba-

sicu.

– Jestem dowódcą polowym, nazywam się Sinan Mat. Składam hołd two-

jej odwadze, Jeedai. Muszę odmówić ci uścisku śmierci w bitwie, I za to
przepraszam.

Trochę bliżej, myślał Anakin. Jeśli nie zamierzają mnie zabić. . .
– Będziesz walczył ze mną, Sinanie Mat? Tylko ty i ja?
– Takie jest moje życzenie, ale nie mogę go spełnić. Muszę odstawić cię

żywego do mistrzów przemiany.

– Przykro mi to słyszeć. Cóż, byłoby mi jeszcze bardziej przykro, gdybyś

nie strzelił mi w plecy, ale. . . przebacz.

Mat zmarszczył brwi i dotknął ucha.
– Tizowyrm nie zna takiego słowa „przebacza”. Co. . . – Nagle wytrzesz-

czył oczy, bo las zanucił pieśń śmierci.

Piraniożuki spadły na niego jak gęsta chmura. Sinan Mat upuścił broń

i darł pazurami twarz, którą szarpały setki okrutnych szczęk. Piraniożuki
nie oszczędziły też pozostałych Yuuzhan i chóralny krzyk bólu i wściekłości
zawtórował złowróżbnemu brzęczeniu owadów.

Anakin podniósł swój kij i pokuśtykał dalej. Zdawał sobie sprawę, że nogi

nie poniosą go daleko. Potrzebował miejsca, gdzie mógłby się ukryć.

Dziesięć minut później ciężko oparł się o drzewo. Gdzieś w oddali żarłocz-

ne piraniożuki dokończyły dzieła i Anakin poczuł wreszcie, jak jego kontrola
nad Mocą opada. Ramię znowu dało o sobie znać. Ból, niczym płynny ogień,
spływał mu po żebrach, ściekał po piersi i skroniach. Każdy krok przynosił
nową falę mdłości i oszołomienia.

Próbował zrobić jeszcze krok i stwierdził, że nie jest w stanie. Z wes-

tchnieniem opadł na mech. Tylko chwila odpoczynku, a potem. . .

Jakiś cień przysłonił światło. Podniósł wzrok i zobaczył, że przygląda mu

się dwóch yuuzhańskich wojowników, widocznie niedobitków grupy, którą

128

background image

właśnie unicestwił.

Przywołał na pomoc całą pozostałą mu energię, by znów odnaleźć pira-

niożuki, ale w tej chwili były daleko i do tego syte. Wola Anakina nie była
już tak mocna, by łatwo zwabić je do strawy.

Z zarośli za plecami wojowników wynurzył się trzeci Yuuzhanin. Wyglądał

jakby inaczej – okaleczony, podobnie jak wszyscy Yuuzhanie, których widział
Anakin, ale jeszcze bardziej groteskowo. W przeciwieństwie do tamtych nie
miał broni.

Przybysz warknął coś w swoim języku. Dwaj pozostali wlepili w niego

wzrok.

Anakin poczuł się, jakby śnił. Dwaj wojownicy obrzucali trzeciego ostrymi

słowami. Anakin słyszał ten ton już wcześniej – kiedy Yuuzhanie mówili
o maszynach lub innych rzeczach, uważanych przez nich za bluźnierstwo.
Był to ton czystej pogardy.

Przez chwilę wydawało się, że tamten ugnie się pod ciężarem słów, ale za-

raz się uśmiechnął, szczerząc złośliwie spiczaste jak igły zęby. Potem kantem
ręki uderzył jednego z pozostałych w szyję. Drugi wojownik wydał chrapli-
wy ryk oburzenia, opuścił amphistaffa i dźgnął nim tamtego. Nieuzbrojony
wojownik chwycił za koniec broni, podskoczył wysoko w powietrze i obiema
nogami kopnął właściciela amphistaffa w twarz.

Pierwszy z powalonych zaczął odzyskiwać przytomność. Masował sobie

szyję, kiedy nieuzbrojony wojownik chwycił go za włosy, wbił mu w oczo-
doły dwa sztywne palce i na tych palcach uniósł go do góry. Kiedy opuścił,
wojownik upadł na ściółkę, drgając konwulsyjnie.

Kopnięty w twarz wojownik nie wstał już. Anakin podejrzewał, że ma zła-

many kręgosłup. Tylko nieuzbrojony Yuuzhanin wciąż pozostawał na nogach.
Przykucnął obok Anakina i spojrzał na niego oczami przypominającymi męt-
ne jeziorka czarnej wody.

Wyglądał na. . . chorego. Yuuzhanie Vong demonstrowali swoją rangę po-

krywając się bliznami i odcinając sobie członki, ale ten wyglądał tak, jakby
mu się to nie udało. Włosy zwisały mu w czarnych strąkach, twarz i szyję
pokrywały strupy i otwarte rany. Były nabrzmiałe i wyglądały na zakażone.
Spiczaste naroślą na jego ramionach i łokciach wyglądały tak, jakby obumie-
rały albo już były martwe. Śmierdział rozkładem.

Przez dłuższą chwilę obserwował Anakina, aż wreszcie wstał, podszedł

do jednego z ciał i wetknął mu palce do ucha. Wyciągnął z niego coś, co
wyglądało jak robak i wsadził go sobie do owrzodziałej dziury, która pew-
nie kiedyś była uchem. Zadygotał, a jego ciało przeszedł dreszcz, jakby od

129

background image

wielkiego bólu. Z otworu pociekła cienka strużka krwi. Odwrócił się w stronę
Anakina i powiedział: – Jestem Vua Rapuung, Jeedai. Pójdziesz ze mną, a ja
ci pomogę.

background image

ROZDZIAŁ

18

Młoda Jeedai upadła, jej ciałem wstrząsały drgawki. Wiwarium wypełnił

zdławiony krzyk.

– Interesujące – mruknęła Mezhan Kwaad, obserwując reakcję. – Widzisz,

adeptko Yim, że. . .

– Nie wiem, co cię w tym interesuje, pani Mezhan Kwaad – odezwał się

głos za ich plecami.

Nen Yim odwróciła się i natychmiast padła na kolana. Do wiwarium

wszedł drugi mistrz, tak niewiarygodnie stary, że oznaki jego domeny zatarły
się całkowicie. Jego kołpak wyglądał jak mały obłoczek, obie dłonie były
dłońmi mistrza. Oczy zastępowały mu żółte maa’itsy. Towarzyszył mu adept
pomocnik.

– Mistrz Yal Phaath – odezwała się Mezhan Kwaad. – Jak dobrze, że cię

widzę, o starodawny.

– Odpowiedz mi, Mezhan Kwaad. Co cię tak interesuje w cierpieniu te-

go stworzenia? Jako niewierna nie potrafi przyjąć bólu. Nie ma w tym nic
zaskakującego, prawda?

– Uważam, że to interesujące, ponieważ induktor nerwokręg, który spra-

wia jej ból, został zaprojektowany tak, aby robić to selektywnie – wyjaśniła
Mezhan Kwaad. – Po jednej matrycy nerwowej naraz. To, co właśnie wi-
dzieliśmy, jest odruchem nieznanym u Yuuzhan Vong. Może my w tej chwili

131

background image

z dużą pewnością stworzyć mapę systemu nerwowego ludzi, który nie ma
odpowiednika w naszych ciałach.

– Do czego to miałoby służyć? – zapytał Yal Phaath.
– Nie możemy kształtować i przemieniać tego, czego nie znamy – odparła

Mezhan Kwaad. – Ten gatunek jest dla nas nowy.

– To naciągnie protokołu – mruknął stary mistrz. – Czy można odkryć

coś, co jeszcze nie zostało skodyfikowane?

– Ależ, mistrzu. . . – zaoponowała Nen Yim, zginając się w pokłonie.

– Z pewnością nowy gatunek. . . – urwała, kiedy mistrz skierował na nią
spojrzenie maa’itsów.

– Czy wszyscy twoi adepci są tak bezczelni? – zapytał sucho.
– Mam nadzieję, że nie – sztywno odpowiedziała Mezhan Kwaad.
Yal Phaath odwrócił się w stronę Nen Yim. Jego kołpak zafalował z lekka

i przybrał błękitny kolor.

– Adeptko, jeśli wiedzy nie można znaleźć w archiwach i świętych wspo-

mnieniach, co ma wobec tego zrobić mistrz przemian?

Nen Yim zadygotała ze strachu. Co on może widzieć tymi dziwnymi ocza-

mi? Maa’itsy sondowały ukryte rejony widma i miniaturę domeny, ale czy
mogły spojrzeć jeszcze dalej, na grzechy tkwiące głęboko w jej głowie? Zwi-
nęła czułki kołpaka, co miało być oznaką najwyższej pokory.

– Prosimy Najwyższego Władcę, mistrzu, aby raczył zapytać o to bogów.
– Słusznie. Nie ma czegoś takiego jak nowy gatunek, adeptko. Całe życie

pochodzi z ciała, krwi i kości Yun-Yuuzhan. Bóg zna je wszystkie.

Nie można stworzyć nowej wiedzy, to herezja. Jeśli bogowie nie dają nam

wiedzy, czynią to z sobie tylko wiadomych powodów, a wszelkie poszukiwania
stanowią próbę kradzieży.

– Tak, mistrzu Yal Plaath.
– Myślę, że to nie twoja wina, adeptko. To twoja mistrzyni używa w ten

sposób induktora nerwokręga. Ty jesteś tylko wrażliwa na jej wpływ.

Mezhan Kwaad uśmiechnęła się łagodnie.
– Protokół Tsong przewiduje użycie induktora właśnie w ten sposób.
– Jestem tego świadom. Ale ty naginasz intencję tego protokołu.
Może nie aż tak, żeby go złamać, ale kto wie, co bym tutaj zastał, gdybym

przyszedł nieco później?

– Oskarżasz mnie o coś, mistrzu? – słodko zapytała Mezhan Kwaad.
– Jeśli nie, to mogłabym pomyśleć, że jesteś po prostu zazdrosny o to, że

Pan Shimrra wybrał Domenę Kwaad, aby dokonała tej przemiany.

132

background image

– Nie oskarżam cię o nic, nie jestem też zazdrosny. W ostatnich latach jed-

nak wyłoniło się wiele niebezpiecznych herezji, najwięcej właśnie w Domenie
Kwaad.

– Nigdy nie zostałam oskarżona o herezję. . . ani żaden z moich pod-

władnych – odparła Mezhan Kwaad. – Jeśli próbujesz obrzucić mnie błotem
pomówień w żałosnej nadziei, że odzyskasz łaskę dla swojej domeny u pana
Shimrry, to wkrótce się przekonasz, że potrafię być bardzo niebezpieczna.

Stary mistrz przemian wyprostował się dumnie.
– Nie uciekam się do pomówień, ale czuwam, Mezhan Kwaad. Bądź pew-

na, że czuwam. A teraz. . .

Urwał nagle i zachwiał się na nogach. Pomocnik podtrzymał go. Nen Yim

wciąż zastanawiała się, co się dzieje, kiedy nagle poczuła, że coś ściska jej
ciało – zupełnie, jakby znajdowała się w wodzie, na dużej głębokości. Jej
płuca podjęły wysiłek oddychania gęstym powietrzem, serce zaczęło bić jak
szalone.

W rozbłyskach czerni i błękitu przed oczami widziała, że Mezhan Kwaad

i pomocnik Yala Plaatha również walczą o każdy oddech.

Ból stał się nie do wytrzymania. Wkrótce oczy Nen Yim ulegną zmiażdże-

niu, potem przestanie bić serce. Usiłując zachować spokój, powiodła wzro-
kiem po pomieszczeniu.

Młoda Jeedai stała pod ścianą wiwarium z dłońmi przyciśniętymi do prze-

zroczystej błony. Jej oczy ciskały błyskawice, wargi odsłaniały zęby w gry-
masie furii. Nen Yim zobaczyła w jej oczach śmierć i nagle zrozumiała.

Chwiejnym krokiem podeszła do mistrzyni. Mezhan Kwaad już straciła

przytomność. Olvillip, który kontrolował induktor nerwokręga, wyśliznął jej
się z rąk. Nen Yim podniosła go i pogłaskała zmienne tkanki – wszystkie
naraz.

Jeedai wrzasnęła i zaczęła walić pięściami w membranę. Na krótką chwilę

ciśnienie wzrosło, miażdżąc wszystko wokół z taką siłą, że Nen Yim nie mogła
oddychać. A potem uleciało równie nagle, jak się pojawiło, a płuca adeptki
zaczęły chłonąć tak bardzo potrzebne powietrze.

Jeedai leżała w konwulsjach na podłodze komory. Nen Yim przyglądała

się jej przez chwilę. Czuła, jak ogarnia ją narastające znużenie.

Ośmiopalczasta dłoń spadła na ramię Nen Yim.
– Adeptko – z wysiłkiem odezwała się mistrzyni. – Oddaj mi olvillipa,

zanim eksponat umrze.

Nen Yim machinalnie skinęła głową i podała organizm Mezhan Kwaad.

Mistrzyni regulowała go przez chwilę, aż wreszcie Jeedai przestała się wić

133

background image

i popadła w głębokie omdlenie.

– Postąpiłaś logicznie i prawidłowo – pochwaliła Mezhan Kwaad.
– Co się stało? Wytłumacz mi – niecierpliwie zażądał Yal Plaath.
– To wina Jeedai – wytłumaczyła Mezhan Kwaad. – Z pewnością słyszałeś

o ich mocy.

– Nie obrażaj mnie. Oczywiście, wiem wszystko, co można wiedzieć na

temat Jeedai. Mogą przesuwać obiekty, komunikować się jeden z drugim jak
villipy, nawet wpływać na umysły słabszych istot. Ale nigdy do tej pory nie
uzyskano dowodów na to, że mogą wpływać na

Yuuzhan Vong. Wręcz przeciwnie.
– Proszę mistrza o pozwolenie zabrania głosu – wtrąciła Nen Yim.
Yal Plaath obrzucił ją niechętnym spojrzeniem.
– Mów.
Jeedai nie mają na nas wpływu. Nie bezpośrednio. Ona wpłynęła na

molekuły atmosfery, ściskając je.

– Próbowała nas zmiażdżyć naszym własnym powietrzem?
– I udałoby jej się, gdyby nie moja adeptka – zauważyła Mezhan Kwaad.
– Zdumiewające. A ta jej moc. . . czy przypadkiem nie jest generowana

przez implanty?

– Ona nie ma żadnych implantów, ani biologicznych, ani – zniżyła głos
– mechanicznych. Z naszych wcześniejszych badań wynika, że Jeedai wie-

rzy w manipulację za pomocąpewnego rodzaju energii tworzonej przez życie.

– Idiotyczne – prychnął Yal Phaath. – Gdyby taka moc istniała, dla czego

bogowie mieliby jej odmówić Yuuzhanom Vong?

Mezhan Kwaad uśmiechnęła się drapieżnie.
– Bogowie wcale jej nam nie odmówili, a tylko nie udostępniali przez

pewien czas. A teraz obdarowali nas tą mocą. – Podeszła do membrany wi-
warium i otworzyła ją jednym dotknięciem czwartego palca.

Uklękła przy nieprzytomnej Jeedai i pogładziła ją po twarzy.
– Jest młoda, jej ciało i umysł wciąż jeszcze są podatne na przemianę.

Wojownicy obiecali nam, że niedługo dostarczą więcej takich. – Wstała, przez
chwilę w milczeniu przyglądała się istocie u swoich stóp, po czym wróciła
i zamknęła za sobą membranę.

Stary mistrz wzruszył ramionami.
– Dla chwały mistrzów przemian i Yuuzhan Vong, życzę ci szczęścia. –

W jego głosie brzmiało powątpiewanie.

– Możesz obserwować to w każdej chwili, kiedy zechcesz. – Nen Yim wy-

dawało się, że jej mistrzyni drażni się z Yalem Plaathem.

134

background image

Stary mistrz jednak odmówił jednym krótkim zafalowaniem rzęsek.
– Poza wszystkim innym, przyszedłem również się pożegnać. Czeka mnie

nowy projekt, przemiana, która na zawsze położy kres zagrożeniu ze strony
Jedai.

Mezhan Kwaad zesztywniała lekko.
– O? – zdziwiła się uprzejmie.
– W istocie. Niewierni, którzy nam służą, przyznali podczas przesłucha-

nia, że zostali oszukani przez tych, którzy zaczepiają nasze statki w przestrze-
ni. Z tego, co mówili, wyłuskaliśmy istotną informację o pewnym gatunku
zwierzęcia, które wyczuwa Jeedai i poluje na nich.

– Czy niewierni wiedzą, gdzie można znaleźć to zwierzę?
– Nie – odparł Yal Plaath. – Przynajmniej nie ci tutaj. Ale mamy wtycz-

ki w ich senacie. Jedna z nich zdołała odkryć i przekazać nam wiadomość.
Okazuje się, że te zwierzęta żyją na świecie, który znajduje się już w posia-
daniu pana Shimrry. Jest to planeta zwana przez niewiernych Myrkr. Mam
nadzorować przemianę tych zwierząt.

– Ciekawa historia. . . jeśli jest prawdziwa – zgodziła się Mezhan Kwaad.

– Dla chwały Yuuzhan Vong życzę ci powodzenia. Życzę ci również szczę-
ścia przy opuszczaniu systemu. Wydaje mi się, że niewierni dość skutecznie
ograniczają ruch na zewnątrz.

– Nie obawiam się niczego – odparł stary mistrz. – Jeśli YunYuuzhan

chce mojego życia, ma prawo mi je odebrać. Myślę jednak, że przewidział
dla mnie jeszcze wiele zadań.

– Kapitanie, jeden ze statków Yuuzhan Vong zszedł z orbity – zawiado-

miła H’sishi – Ma silną obstawę.

Karrde przygładził wąsa.
– Przyślij tu Solusara. Tymczasem zmniejsz dystans i niech „Etherway”

i „Układ Idioty” stworzą zaporę. Utrzymajmy je w cieniu giganta gazowego
tak długo, jak to będzie możliwe.

– Tak jest, sir – odpowiedział Dankin, pilot.
– I niech tu przyjdzie Solusar – powtórzył Karrde. – Potrzebuję go.
– Jestem, kapitanie Karrde.
Rzeczywiście, Solusar stał za jego plecami.
– Doskonale. Yuuzhanie Vong próbują przepchnąć statek przez naszą

obronę. Pewnie chcą opuścić system. Czy możemy im na to pozwolić?

– Innych nie przepuszczałeś – zauważył Solusar.
– To prawda, ale żaden nie leciał w takiej eskorcie. Jeśli zaangażujemy się

w walkę, stracimy więcej statków, niż możemy sobie na to pozwolić. Gdybym

135

background image

uważał, że posiłki są w drodze, mógłbym zaryzykować.

Wobec tego muszę wiedzieć: czy na tym statku są jacyś Jedi?
Przez krótką chwilę Karrde widział w oczach stojącego przed nim Jedi

coś, co mógłby uznać za strach.

– Nie mogę powiedzieć na pewno – oznajmił sztywno Solusar.
– Dlaczego nie?
– Nie potrafię wyczuć Yuuzhan Vong poprzez Moc. Ich statek mógłby

równie dobrze być martwym asteroidem, przynajmniej jeśli chodzi o moje
zmysły.

– W takiej sytuacji dzieci Jedi powinny się wyróżniać, i to bardzo wyraź-

nie.

– Powinny albo i nie. Gdyby to nie było ważne, powiedziałbym, że na

tych statkach nie ma żadnego nie-Yuuzhanina. Ale. . . jeśli się mylę, może się
okazać, że wypuściliśmy ich z rąk. . . i że walczymy tu na próżno.

– Jak możesz się mylić? Nie rozumiem.
– Yuuzhanie Vong nie tylko nie istnieją w Mocy, ale sprawiają, że w ogó-

le zaczynam wątpić w moje wyczucie Jedi. Przez nich cały ten obszar jest
jakiś. . . mroczny. Nie potrafię tego wyjaśnić inaczej.

Karrde spojrzał na ekran. Yuuzhanie Vong wypuścili pierwsze myśliwce.
– Nie mogę czekać tak długo, Solusar. Spróbuj ich po prostu wyczuć na

księżycu. Jeśli wciąż tam są, nie może ich być na statku.

– Spróbuję – szepnął Jedi i przymknął oczy.
Karrde przeniósł wzrok na ekran, obserwując, jak nieprzyjacielskie my-

śliwce podlatują coraz bliżej. Do tej pory zawsze atakował z zaskoczenia
i uciekał bez większego ryzyka dla swoich ludzi. Potrafił doskonale wykorzy-
stać kopalnie, asteroidy i inne klasyczne metody wewnątrzsystemowej gueril-
li.

Ale gdyby zechciał zatrzymać ten statek, będzie musiał stanąć twarzą

w twarz do prawdziwej walki, którą mógł wygrać – za cenę wielkiej bitwy.

Może właśnie o to im chodziło. Jego instynkt podpowiadał mu, że kryje

się w tym jakieś oszustwo, a nie to, o co gotów był walczyć. Solusar chyba
też tak myślał. Ale skoro nie mogą być tego pewni. . .

– Pierwsza fala myśliwców za trzydzieści sekund – martwym głosem

oznajmiła H’sishi.

– Przygotować się, dzieci.
Dobra załoga. Zginą, jeśli ich o to poprosi.
– Tahiri – szepnął Solusar. Jego twarz pokryły nagle krople potu.
– Co takiego?

136

background image

– Tahiri. I Valin, Sannah, Anakin. Wszyscy są na dole. – Mówił cicho,

a w jego głosie był strach. – Tahiri była torturowana.

– Więc są na dole.
– Tak. Jestem tego pewien.
– Dzięki ci, Jedi Solusarze. Dankin, wycofujemy się. Niech sobie leci.

Zostaw minimalny ogień zaporowy i niech pozostałe statki biorą silniki za
pas. Powalczymy sobie kiedy indziej, moi drodzy. . . kiedy naprawdę będzie
o co. – Karrde zaczerpnął głęboko tchu i rozluźnił mięśnie ramion i karku.

– Mam nadzieję, że dzieciaki Solo znajdą tego łotra Terrika – dodał
– zanim będziemy musieli zacząć prawdziwą walkę. Po tej historii z całą

pewnością zafunduję sobie własny gwiezdny niszczyciel.

background image

ROZDZIAŁ

19

Anakin wyprężył się i z trudem powstrzymał krzyk, gdy coś, co Yuuzhanin

Vong przyłożył mu do rany, zaczęło wysyłać fale bólu we wszystkie zakątki
jego ciała.

– Nienawidzisz bólu – zauważył Vua Rapuung z wyraźną odrazą.
Anakin nie mógł i nie chciał zaprzeczać. Zacisnął tylko zęby i czekał, aż

tortura się skończy. Wiedział, że Yuuzhanie Vong czczą ból własny i cudzy.
Był to jeden z wielu paskudnych dogmatów ich niezdrowej religii.

– Co mnie uderzyło? – zapytał.
– Nang hul – warknął wojownik. – Chrząszcz-pocisk.
– Trucizna?
– Nie.
Siedzieli w wilgotnej jaskini pod wodospadem. Podłoże było śliskie od

pleśni i mchu. Yuuzhanin Vong prawdopodobnie ukrywał się w tej jaskini
przez ostatni dzień lub dwa, ponieważ leżało tu kilka przedmiotów wyraźnie
należących do niego – między innymi taki sam okład, który przyłożył do
ramienia Anakina. Oderwał go od jasnozielonej, mniej więcej prostokątnej
płytki o grubości kilku centymetrów. Płytka składała się z wielu cienkich
warstw, niczym posklejane razem kawałki flimsi-plastu. Rapuung przycisnął
jeden z takich arkusików do rany Anakina. Podobnie jak wszystko, czego
używali Yuuzhanie Vong, plaster był żywy. Anakin czuł, jak się wije i wkrę-

138

background image

ca w jego ranę. Przyszło mu do głowy, że wojownik zamierza go otruć lub
zrobić coś jeszcze gorszego. Gdyby jednak chciał go naprawdę zabić, mógł to
zrobić w każdej chwili. W końcu załatwił dwóch wojowników Yuuzhan Vong
w rekordowo krótkim czasie, a Anakin nie miałby siły zabić nawet muchy.

– Ocaliłeś mi życie – niechętnie zauważył chłopiec.
– Życie się nie liczy – odparł Vua Rapuung.
– Tak? No to po co zawracać sobie głowę?
Czarne oczy Vui Rapuunga zabłysły ponuro.
– Ty, Jeedai, usiłowałeś dotrzeć do kompleksu przemian. Dlaczego?
– Wasi ludzie uwięzili moją przyjaciółkę. Mam zamiar ją zabrać.
– Ach, samica Jeedai. Chcesz ocalić jej życie? Żałosne. Co za żałosny cel.
– Tak? Wiesz co, nie prosiłem cię o pomoc, sam mi ją zaoferowałeś. Wy-

jaśnij to albo mnie zabij. Nie mam czasu do stracenia.

– Zemsta – mruknął Vua Rapuung niskim głosem. Oczy zwęziły mu się

w szparki. – Zemsta. Chcę udowodnić, że bogowie. . . – Oczy zalśniły mu
twardo. – Nie muszę ci nic wyjaśniać, człowieku. Nie muszę ci nic mówić,
nieświęty potomku maszyn – splunął ostatnim słowem, jakby było trucizną,
którą nagle wyczuł w ustach.

– Powineneś wiedzieć tylko jedno – ciągnął. – Będę stał u twojego boku

lub za twoimi plecami. Twoi wrogowie są moimi wrogami. Będziemy razem
zabijać, razem przyjmiemy ból, razem przyjmiemy śmierć, jeśli takie będzie
życzenie Yun-Yuuzhan.

– Pomożesz mi ocalić Tahiri? – z powątpiewaniem mruknął Anakin.
– To głupi cel, ale odnalezienie jej doskonale posłuży mojej sprawie.
Anakin pytająco zajrzał w czarne jak węgiel oczy, usiłując to zrozumieć.

Ale nie dojrzał w tych oczach nic, zupełnie nic. Yuuzhanin Vong był jak holo-
gram, nie jak żywa istota. Jak coś takiego może mieć zrozumiałe dla człowieka
uczucia? Bez Mocy nie ma nadziei na zrozumienie tak obcego stworzenia.

– Nie rozumiem – ppowiedział chłopiec. – Co ci zrobił twój lud?
Dlaczego ich tak nienawidzisz?
Vua Rapuung uderzył go z całej siły i poderwał się na nogi, dysząc ciężko.
– Nie drwij ze mnie! – wrzasnął. – Masz oczy! Widzisz! To nie bogowie

mi to zrobili, tylko oni!

Yuuzhanin Vong rzucił się znów w jego kierunku, ale Anakin podniósł

Mocą ciężki kamień i posłał go w jego splot słoneczny. Zaskoczył tym Ra-
puunga kompletnie. Yuuzhanin uderzył o ścianę jaskini i opadł na ziemię,
wyraźnie oszołomiony.

Anakin podniósł kamień jeszcze raz i zawiesił go nad głową tamtego.

139

background image

Yuuzhanin podniósł wzrok na kamień i nagle zaczął rzęzić, jakby go złapał

bagienny kaszel z Dagobah.

Dopiero po dobrej chwili Anakin poznał, że Rapuung się śmieje.
Kiedy się uspokoił, spojrzał na młodego Jedi z dziwnym wyrazem twarzy.
– Widziałem, co zrobiłeś z łowcami, ale skierować to przeciwko mnie. . . –

Twarz stwardniała mu znowu. – Powiedz mi prawdą, jak wojownik wojowni-
kowi, jeśli możesz. W naszej kaście chodzą plotki. Powiadają, że wasza moc
Jeedai pochodzi od maszynowych implantów.

Czy to prawda? Czy wy, ludzie, naprawdę jesteście aż tak chorzy?
Anakin wytrzymał wyzywające spojrzenie.
– Nasza moc nie pochodzi od maszyn. Co więcej, wielu z waszych musi

o tym wiedzieć, ponieważ robili sekcję niektórych z nas. Wasze plotki to
kłamstwo.

– Tak? Więc mistrz Jeedai nie ma mechanicznej ręki?
– Mistrz Skywalker? Tak, ale. . . – urwał nagle. – Skąd o tym wiesz?
– Słyszałem wiele historii od naszych szpiegów i tych od was, co przeszli

na naszą stronę. Więc to prawda! Przywódca Jeedai jest w części maszyną!
– Twarz Rapuunga pewnie nie mogłaby wyrażać większe go obrzydzenia bez
interwencji chirurgicznej.

– Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Mistrz Lukę Skywalker stracił

dłoń w wielkiej bitwie. Założyli mu protezę. Ale jego siła, podobnie jak moja,
pochodzi od Mocy.

– Czy ty też masz implanty, tak jak twój mistrz?
– Nie.
– A czy otrzymasz je, kiedy ci przyznają wyższą rangę?
– Nie – roześmiał się Anakin.
Vua Rapuung skinął głową.
– A więc będzie tak, jak powiedziałem. Będziemy razem walczyć.
– Nie, jeśli będziesz się wściekał się tak jak przed chwilą – odparł chłopak.

– Może jestem ranny, ale jak widziałeś, nie całkiem bezbronny.

– Zauważyłem – burknął Vua Rapuung. – Ale mnie nie prowokuj.
Nie podoba mi się to.
– Mnie też nie i lepiej o tym pamiętaj, kolego. W porządku. Mówisz, że

będziemy razem walczyć, tylko nie wyjaśniłeś, dlaczego. Mógł byś przynaj-
mniej powiedzieć mi, o co chodzi?

– Mistrzowie przemian zasadzili pięć damuteków na tym księżycu.
Tam przetrzymywana jest twoja towarzyszka Jeedai.

140

background image

Anakin odłożył na chwilę dokładniejsze wyjaśnienie natury i celu sadzenia

damuteków.

– Dlaczego? Co oni jej zrobią?
W oczach Rapuunga znów pojawiła się żądza mordu, ale tym razem opa-

nował się bez trudu.

– Któż zgłębi umysł mistrza przemian? – zapytał spokojnie. – Ale bądź

pewien, przerabiają.

– Nie rozumiem. Kto to taki ten mistrz przemian?
– Twoja ignorancja jest. . . – Rapuung urwał, powoli zamknął oczy, otwo-

rzył, znowu zamknął i zaczął od początku: – Mistrzowie przemian to ka-
sta najbliższa wielkiemu bogu, Yun-Yuuzhan, który utworzył wszechświat
ze swojego ciała. Tylko oni znają najgłębsze sekrety życia i naginają je do
naszych potrzeb.

– Bioinżynierowie? Naukowcy?
Rapuung przyglądał mu się przez chwilę.
– Tizowyrm, który tłumaczy mi te słowa, gada coś bez sensu. Podejrze-

wam, że są nieprzyzwoite.

– Nieważne. Był taki Jedi, nazywał się Miko Reglia. Twoi ludzie próbo-

wali złamać jego wolę, używając yammoska. Próbowali potem tych samych
sztuczek z innym Jedi, Wurthem Skidderem. Czy właśnie to chcą zrobić Ta-
hiri?

– Nie obchodzi mnie, co zrobią z twoją Jeedai. Ale to, co opisujesz, jest. . .

– Skrzywił się. – Znałem kiedyś mistrza przemian, który mówił o wojownikach
myślących, że są w stanie sami dokonać przemiany, tak jak to opisujesz. Ale
łamanie to nie przemiana. To jej dziecięca parodia.

Zrozum, mistrzowie przemian tworzą nasze światostatki. Tworzą yammo-

ski. Nie będą próbowali złamać tej twojej Jeedai oni ją przerobią.

Anakin poczuł w żyłach przenikliwe zimno i przypomniał sobie swoją

wizję dorosłej Tahiri.

Wiedział już, co mogą z niej zrobić. I na pewno im się uda, jeśli Anakin

poniesie klęskę.

Propozycja Rapuunga mogła się okazać okrutną sztuczką, fragmentem

wyjątkowo perfidnego planu, ale Anakin nie miał wyjścia. Bez Mocy jako
przewodnika nigdy nie będzie pewien, czy Yuuzhanin mówi prawdę, czy nie.
Teraz nie czas na wahania. Każdy kurs, który przybliży go do Tahiri, wart
jest wykreślenia, nawet jeśli będzie trzeba powierzyć część obliczeń komuś,
komu się nie ufa.

141

background image

– W porządku – zdecydował. – Wracamy do wcześniejszej rozmowy. Mó-

wiłeś coś o damutekach.

– To uświęcone miejsca, w których mistrzowie przemian żyją i pracują.
– Ilu jest tych mistrzów?
– Nie wiem na pewno. Około dwunastu, jeśli wliczymy w to kandydatów.
– To wszystko? To są wszyscy Vongowie na tym świecie?
Rapuung warknął coś, czego Anakin nie zrozumiał. Nie wydawał się nawet

wściekły, raczej szczerze wstrząśnięty.

– Nigdy nie mów o nas w ten sposób – powiedział powoli. – Jak możesz

być takim ignorantem? A może chcesz mnie obrazić?

– Nie tym razem – odparł Anakin.
– Użycie słowa Vong jest obelgą. Sugeruje, że osoba, do której się w ten

sposób zwrócono, nie cieszy się łaską i pokrewieństwem bogów lub rodziny.

– Przepraszam.
Rapuung nie odpowiedział, tylko zapatrzył się w las.
– Musimy ruszać – odezwał się w końcu. – Ukryłem nasz zapach przed

tropicielami, ale znajdą nas szybko, jeśli będziemy pozostawać w bezruchu.

– Dobrze – rzekł Anakin. – Ale najpierw. . . ilu według ciebie jest Yuuzhan

Vong na całym tym księżycu? Jak sądzisz?

Vua Rapuung zadumał się na chwilę.
– Tysiąc. . . może. Więcej wojowników jest w przestrzeni.
– Będziemy torować sobie drogę pomiędzy nimi?
– Czy taki był twój plan? – zapytał Rapuung. – Czy liczba wojowników

coś dla ciebie znaczy?

Anakin potrząsnął głową.
– Tylko w kwestii taktycznej. Tahiri jest tutaj. Znajdę ją i wyciągnę,

nieważne, ilu Yuuzhan Vong będę musiał podeptać.

– Doskonale. Możesz już chodzić?
– Mogę chodzić. Niedługo będę mógł biegać. Może będzie bolało,ale sobie

poradzę.

– Życie to cierpienie – zapewnił go Vua Rapuung. – Idziemy.

background image

ROZDZIAŁ

20

Vua Rapuung zazgrzytał zębami.
– Nie, ignorancie – warknął. – Nie tędy.
Anakin nie patrzył na niego. Wędrował wzrokiem pośród rozszeptanych

drzew Massassich, szukając w ich falowaniu cieni poruszających się niezgod-
nie z kierunkiem wiatru.

Dwa takie cienie zauważył na przecince na szczycie skarpy: jeden wężo-

wym ruchem zsuwał się w dół i oddalał od Anakina po prawej, drugi stał
nieruchomo na górze, po lewej stronie. Anakin ruszył stromą ścieżką w górę.

– Dlaczego? – zapytał Rapuunga. – Wehikuł poszukiwaczy jest tam na

górze – machnął ręką w kierunku równiny za skarpą po lewej.

– To nie jest wehikuł – wyjaśnił Rapuung.
– Wiesz, o czym mówię.
– Skąd wiesz, gdzie są, skoro nie wyczuwasz Yuuzhan Vong i życia, które

zostało dla nas ukształtowane?

– Ponieważ wyczuwam wszystko inne w lesie – odparł Anakin. -
Każdego szeptaczka i runyipa, każdego stintarila i wełnomandrę. A te,

które wyczuwam, są niespokojne. Odbieram ich błyski.

– Tak to wygląda? Ile jest skrzydlaków? Pięć, tak?
Anakin skoncentrował się.
– Chyba tak.

143

background image

– Rozdzielą się teraz w lav peq. Najpierw nizina, potem łuki zaciskające

się ku najwyższemu punktowi. Jeśli nas tu znajdą, połączą się i wypuszczą
sieciożuki.

– Co to są sieciożuki?
– Jeśli nie odizolujemy się na wzniesieniu, to się nie dowiesz. To nie jest

walka powietrzna, Jeedai. Jeżeli nie zamierzasz ufortyfkować tego wzgórza,
by stawić czoło wszystkim wojownikom z całego księżyca, wzniesienie na nic
ci się nie przyda.

– Chciałem się rozejrzeć.
– Dlaczego?
– Ponieważ zgubiliśmy się, jasne? Nie orientujesz się w położeniu bazy

Vo. . . Yuuzhan Vong, bardziej niż mynock w zasadach gry w sabaka.

– Potrafię znaleźć damutek mistrzów przemian. Ale jeśli pójdziemy tam

prostą drogą, zwabią nas w pułapkę.

– Znam ten księżyc – sprzeciwił się Anakin. – A ty nie. – Zatrzymał się

i podejrzliwie spojrzał na wojownika. – A w ogóle to jak mnie znalazłeś?

– Udałem się za grupami poszukiwaczy, niewierny. Szedłeś prosto, praw-

da? Jasne. Beze mnie zostałbyś już schwytany z dziesięć razy.

– Bez ciebie już dawno byłbym w bazie mistrzów przemian.
– Przecież właśnie to powiedziałem – odparł Rapuung. Zamknął oczy,

jakby nasłuchiwał. – Co ci teraz mówią zmysły, Jeedai ?

Anakin zmarszczył brwi w skupieniu.
– Chyba się rozdzielili – burknął niechętnie.
– Słyszę ich – szepnął Vua Rapuung. – Nie tak dobrze, jak kiedyś. . .

Kiedyś moje uszy były. . . – uniósł dłoń i lekko dotknął owrzodział ej, sączącej
się blizny z boku głowy. Warknął i opuścił rękę.

– Schodzimy – rozkazał.
– Ja idę do góry – odparł Anakin i ruszył ścieżką w górę. Nie oglądał się,

ale po mniej więcej trzydziestu krokach usłyszał słowa, które zapewne były
yuuzhańskim przekleństwem i odgłos kroków.

– Ja cię. . . – jęknął Anakin. Oczy zaszły mu łzami.
Stał na szczycie wzgórza, skąd mógł widzieć znajomy zakręt rzeki Unnh.

Z powietrza widział to miejsce może z pięćdziesiąt razy i znał je równie dobrze
jak każde inne.

Teraz jednak się tu zmieniło. Wielka Świątynia – która stała tu przez

niezliczone wieki, patrząc na przemijanie ludzi, którzy ją zbudowali, na Jedi,
tych związanych z jasną stroną i tych mrocznych, na zniszczenie Gwiazdy
Śmierci – teraz znikła bez śladu.

144

background image

Na jej miejscu w pobliżu rzeki stało pięć przestronnych kompleksów o kon-

strukcji kształtem przypominającej wieloramienne gwiazdy. Grube ściany bu-
dowli, o wysokości około dwóch pięter, kryły liczne pomieszczenia. Wewnętrz-
ne dziedzińce były otwarte. Dwa z nich wydawały się wypełnione wodą, jeden
jakąś bladożółtą cieczą. Czwarty mieścił jakieś struktury – kopuły i wieloboki
różnych kształtów, wszystkie w tym samym kolorze co reszta budowli. Piąty
zapełniały skoczki koralowe i wielkie statki przestrzenne. Było ich bardzo
dużo.

Wydawało się, że od rzeki wykopano kanały łączące ze sobą kompleksy.
– Musimy zejść, zanim nas wywęszą – upierał się Vua Rapuung.
– Myślałem, że to paskudztwo, którym nas natarłeś, oszuka wąchacze,

czy co to tam jest.

– Tylko pomiesza im szyki i da nam czas na ukrycie się. Tu nie ma się

gdzie schować, więc nas zobaczą. Tego nie da się oszukać.

Z Jedi się da. . . zazwyczaj, pomyślał Anakin, ale nie potrafiłby przeko-

nać Yuuzhanina, tak samo jak nie mógłby zatańczyć na powierzchni czarnej
dziury.

– Tam się można ukryć – wskazał do góry. Wzgórze pokryte było prze-

ważnie krzewami; brakowało tu wysokiej kopuły drzew, rozciągających się
prawie na całej powierzchni księżyca, ale te krzewy i tak były większe od
człowieka.

– Nie przed szperaczami ciepła – zaoponował Rapuung. – No i nie przed

sieciożukami.

Anakin w zadumie kiwnął głową, ale wciąż jeszcze przypatrywał się bazie

mistrzów przemian, zaledwie zwracając uwagę na to, co mówi stojący obok
niego Yuuzhanin.

– A to, z tyłu, za tymi budynkai? Te małe konstrukcje, które wyglądają

tak, jakby ktoś je po prostu rzucił i pozwolił im rosnąć? Co to takiego?
Wygląda jak wioska lepianek.

– Nie znam takiego słowa „lepiank”. Tam mieszkają robotnicy, niewolnicy

i zhańbieni.

– Kolonia robocza. . . czyli ci, co wykonują brudną robotę.
– Jeśli tizowyrm tłumaczy prawidłowo, to tak.
– Robotnicy i niewolnicy. . . wiem, kto to jest. A kim są zhańbieni?
– Zostali przeklęci przez bogów – wyjaśnił Rapuung. – Pracują jak nie-

wolnicy. Nie są godni, aby o nich wspominać.

– Przeklęci? Wjaki sposób?

145

background image

– Kiedy mówię, że nie są godni, aby o nich rozmawiać, czy używam nie-

jasnych słów?

– No dobrze. . . – westchnął Anakin. – Niech będzie po twojemu.
– Po mojemu powinniśmy opuścić tę skarpę i ruszyć po spirali w kierunku

zachodzącego gazowego giganta. Szybko.

– To zły kierunek! Jesteśmy tylko o kilka kilometrów!
– Cały las pod nami pełen jest pułapek – odparł Rapuung. – Rzeka też.

Dla nas istnieje tylko jedna droga do środka i ja ją znam.

– No to mi wytłumacz – rzekł Anakin. – Przekonaj. . . – urwał nagle. –

Posłuchaj.

Rapuung skinął głową.
– Słyszę ich. Rozwijają lav peq. Byłem szalony, że ci zaufałem.
Myślisz wszystkim, tylko nie mózgiem. – Zacisnął postrzępione, pełne

szram wargi w wyrazie pogardy.

– Jeszcze nas nie złapali. Czy w ich schemacie poszukiwań jest jakiś słaby

punkt?

– Nie.
– No to go stwórzmy. Te skrzydlaki, których używają. . .
– Tsik vai.
– No właśnie. Są takie same, jak te, które widzieliśmy wcześniej?
– Tak.
– To tylko pojazdy atmosferyczne, prawda?
Rapuung spojrzał na niego uważnie.
– Skąd to wiesz? – zapytał podejrzliwie.
– Wydaje mi się, że mają na bokach coś w rodzaju otworów oddecho-

wych. . . skrzela?

– Zgadza się
– No to idziemy. – Anakin ruszył w dół wzgórza. Rapuung poszedł za

nim, choć raz bez sprzeciwu.

Anakin czuł się dzisiaj znacznie lepiej. Techniki lecznicze i relaksacyj-

ne Jedi prawie zlikwidowały osłabienie, a sztuczna skóra Vui Rapuunga –
lub cokolwiek to było – wydawała się spełniać swoje zadanie na zranionym
ramieniu. Pędził w dół długimi, płaskimi skokami, wspomaganymi Mocą. Ra-
puung ledwo dotrzymywał mu kroku, bez szmeru klucząc pomiędzy gęstym
poszyciem. Anakinowi na jego widok włosy jeżyły się na karku. Trudno Vy-
ło uwierzyć, że ktoś tak śmiercionośny z wyglądu w ogóle może być istotą
inteligentną.

146

background image

Większość drzew znikła, prawdopodobnie spalona podczas jednej z wielu

bitew, jakie rozegrały się na zalesionym księżycu od czasu, gdy Sojusz Re-
beliantów po raz pierwszy umieścił tu swój sztab przed atakiem na pierwszą
Gwiazdę Śmierci. Pozostały tylko wysokie po pas zarośla. Dalej znów rozpo-
czynała się linia drzew, równa jak zielony naszyjnik. Anakin zdał sobie nagle
sprawę, że to właśnie drzewa tak bardzo niepokoją Rapuunga. Ogień wędruje
w górę, więc wszystko, co znalazło się tam w czasie pożaru, prawdopodobnie
zginęło. Jeśli te sieciożuki choć w części działają jak ogień. . .

Z niechęcią musiał przyznać, że Rapuung ma rację. Anakin myślał jak

pilot, dla którego wysokość stanowiła o wszystkim. Teraz nie był pilotem:
był zwierzyną.

Ale zwierzyną niebezpieczną: śmiercionośnym, nieoswojonym rykritem –

przypominał sobie, kiedy nadleciał pierwszy skrzydlak tsik vai.

Anakin nie wahał się, wiedział, co chce zrobić. Sięgnął Mocą w promieniu

dziesięciu metrów i podniósł wszystko, co nie było przymocowane – martwe
liście, gałązki, kamyki. Uniósł je jak cyklon i cisnął prosto w szpary odde-
chowe na bokach skrzydlaka.

– Durniu! – krzyknął Rapuung. – I to był twój plan?
Tsik vai zniżył lot, mackowate kable wystrzeliły w ich kierunku. Ana-

kin uskoczył, podtrzymując zaporę. Skrzydlak, bynajmniej niezniechęcony,
leciał tuż nad nimi, opadając coraz niżej. Jedna macka pochwyciła Rapu-
unga. Wojownik skoczył, przytrzymał się macki obiema rękami i zaczął się
wspinać z ponurym wyrazem determinacji na pokrytej bliznami twarzy. Ana-
kin zrozumiał, o co mu chodzi, ale pozbawiony Mocy, dającej pewność siebie
i pozwalającej zarówno wyczuć mackę, jak ją zobaczyć, nie trafił.

Nagle skrzydlak wydał z siebie dziwne wycie, a jego elastyczne skrzy-

dła zaczęły dygotać spazmatycznie. Macka trzymająca Rapuunga puściła;
Yuuzhanin natychmiast skoczył na ziemię. Skrzydlak wisiał nad nim, trzęsąc
się cały.

– Biegnij! – krzyknął Rapuung. – On zaraz oczyści płuca. Nie został

stworzony przez niedorozwinięte dzieci, jak ci się pewnie wydawało!

Anakin dogonił go bez trudu.
– Gdzie pozostałe skrzydlaki?
– Wiedzą, gdzie jesteśmy. Teraz rozsieją sieciożuki na całej nizinie, tak

jak ostrzegałem.

– Mógłbyś mi powiedzieć, jak to działa?
– Sieciożuki przeciągają włókna od drzewa do drzewa, od krzaka do krza-

ka. Nadlatują w falach, które na siebie zachodzą. Pierwsza falatka sieć, druga

147

background image

ją wypełnia. Poruszają się bardzo szybko.

– Cholera, to niedobrze. . . – nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. –

Kiedy skrzydlak cię złapał, zacząłeś się wspinać do góry. Sądziłeś, że uda ci
się go ściągnąć?

– Nie. Zdecydowałem, że umrę raczej w chwale niż w poniżeniu.
Nagimi dłońmi nie zdołałbym otworzyć kokpitów.

– Ale gdybyśmy mogli jakoś znaleźć się ponad siecią. . .
– Niektóre żuki będą snuły nici w górę i krzyżowały je nad naszymi gło-

wami. Gdybyśmy potrafili latać, pewnie zdołalibyśmy uciec.

Anakin stanął jak wryty.
– No to dlaczego biegniemy? W którąkolwiek stronę się udamy, tylko

zbliżymy się do sieci!

– Prawda. A jeśli pobiegniemy w górę, tylko opóźnimy konfrontację.
Czy masz to ostrze, które płonie, Jeedai ? Może nim przetniemy włókna.
– Nie mam! – Anakin spojrzał w dół zbocza. Drzewa znajdowały się

może o sto metrów dalej, ale chłopiec stał dość wysoko, aby widzieć falujące,
wyginane lekkim wiatrem wierzchołki aż po horyzont.

Z wyjątkiem jednego pasma, które nie poruszało się w ogóle. Powiódł

wzrokiem wzdłuż niego i stwierdził, że okrąża wzgórze.

– To chyba tam, prawda? – wymruczał. – Sieć trzyma drzewa nieruchomo.
– Tak. Włókna są bardzo mocne, a sieć bardzo gęsta.
W miarę jak patrzył, kolejne drzewa zamierały w bezruchu, pasmo roz-

szerzało się coraz szybciej.

– Czy sieciożuki nas pożrą?
– Przyczepią się do naszych ciał i osnują je włóknami, wykorzystując

w tym procesie część naszych komórek. Nie jest to zabójcze.

– Zwłaszcza, że do tego nie dojdzie. – Anakin zatrzymał się, przykląkł

i zdjął plecak. Pogrzebał w nim chwilę i znalazł to, czego szukał: pięć fosfo-
ryzujących flar.

– Czy to broń? Maszyny?
– Nic podobnego – odparł chłopiec. – Nie patrz prosto na nie.
Zapalił pierwszą, po czym, używając Mocy, rzucił ją długim łukiem w dół

zbocza.

Potem cisnął drugą podobnie jak pierwszą, ale w innym kierunku.
– Nie rozumiem – odezwał się Rapuung. – Jak światło powstrzyma sie-

ciożuki?

148

background image

– Światło nie powstrzyma, ale ogień tak. Żuki nie zdołają się przyczepić

do drzew i gałęzi, których nie ma.

Zapalił kolejną flarę. Kiedy zrobił wymach, żeby ją rzucić, Vua Rapuung

grzbietem dłoni uderzył go w twarz.

Chłopiec poczuł żelazisty zapach krwi; znalazł się na ziemi, zanim zdążył

zareagować i ochronić się przed uderzeniem. Rapuung był już na nim; warczał
jak dzika bestia i zakrzywionymi palcami sięgał mu do gardła. Anakin czuł
jego kwaśny, chory zapach.

Przed oczami zaczęły mu tańczyć świetliste punkty. Zrobił jedyną rzecz,

jaką był w stanie zrobić: Mocą odnalazł kamień i uderzył oszalałego wo-
jownika dokładnie między oczy. Głowa Rapuunga odskoczyła w tył i dłonie
odpadły od szyi chłopca. Anakin uderzył go pięścią w podbródek tak moc-
no, że kostki palców odezwały się ostrym bólem. Yuuzhanin Vong odpadł, ale
zanim Anakin się pozbierał, tamten już był na nogach w bojowej postawie.

– Sithowe nasienie! – warknął chłopak. – Co cię napadło?
– Spalanie! – warknął Yuuzhanin Vong. – Najgorszym bluźnierstwem jest

użycie ognia z maszyny!

– Co?
– To zakazane, ty cuchnący niewierny! Nie rozumiesz, co właśnie zrobiłeś?
– Jesteś pomylony! – krzyknął Anakin, rozcierając kostki, które wydawały

się co najmniej zmiażdżone i z trudem wciągając powietrze przez obolałą
tchawicę. – Właśnie pytałeś, czy nie mogę użyć miecza świetlnego. Myślisz,
że to nie jest maszyna?

Na twarzy Rapuunga pojawił się wyraz zgrozy.
– T. . . taak. . . Przygotowywałem się na to. . . Ale ogień, ze wszystkich

grzechów. . .

– Zaraz, zaraz – zawołał Anakin. – Pleciesz zupełnie bez sensu.
Yuuzhanie Vong używali wobec nas ogniodmuchów. . .
– Żywe istoty, które oddychają ogniem, to całkiem inna sprawa! – wrza-

snął Rapuung. – Jak możesz wyobrażać sobie, że to to samo, co ty zrobiłeś?
Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że dłoń wojownika Yuuzhan Vong i me-
talowy chwytak jednego z tych waszych mechanicznych bluźnierstw to to
samo, ponieważ i jedno, i drugie może utrzymać amphistaffa.

Anakin odetchnął głęboko.
– Słuchaj – zaczął. – Nie usiłuję nawet udawać, że rozumiem waszą religię.

Zresztą nie chcę jej rozumieć. Ale sam wybrałeś walkę u boku niewiernego
przeciwko własnemu ludowi, prawda? Bardzo chciałeś, żebym użył mojego

149

background image

bluźnierczego miecza świetlnego. Teraz musisz sobie z tym poradzić. . . albo
idź swoją drogą. Chyba że masz lepsze wyjście.

– Nie – przyznał Rapuung. – To tylko wstrząs. . . – opuścił głowę. -
Naprawdę tego nie rozumiesz. Bogowie mnie nie nienawidzą. Wiem, że

nie. Mogę to udowodnić. Ale jeśli tak się zhańbię, będą mieli powód, żeby
mnie znienawidzić! Ach, kimże się stałem?

Wiatr zmienił kierunek i swąd spalonych błękitnolistnych krzewów, przy-

pominający odór zwęglonego pieprzu, dostał się Anakinowi do płuc. Chło-
piec zaczął kasłać. Ostatnia flara odleciała tylko na odległość około trzech
metrów i teraz krzewy po całej ich nawietrznej płonęły wesoło. Panowała
susza, a w czasie suszy dżungla pali się naprawdę dobrze.

– Lepiej pozbieraj się szybko, Vuo Rapuung, albo to najgorsze bluźnier-

stwo pożre cię żywcem.

Yuuzhanin Vong stał nieruchomo przez dłuższą chwilę, ale kiedy podniósł

głowę, jego oczy płonęły wściekłością. Anakin sprężył się, gotów do następnej
bójki.

– To ona mnie do tego doprowadziła – rzucił wojownik. – Te grzechy

spadną na nią. Niech bogowie sami rozsądzą.

– Czy to znaczy, że możemy już iść? – zapytał chłopiec, obserwując, jak

ogień podąża w ich kierunku. U stóp wzgórza, gdzie wylądowały pozostałe
flary, dym buchał gęstymi kłębami.

– Tak. Idziemy. Wciąż razem przyjmujemy cierpienie, Jeedai.

background image

ROZDZIAŁ

21

Ogień przepędził ich wokół zbocza wzgórza i pod górę. Zmiana wiatru

wydawała się trwała. Dym pełzł nisko przy ziemi. Dżungla płonęła naprawdę
szybko.

– Moja opinia o tobie jako o strategu znacznie się poprawiła – mruknął

Rapuung. – Ogień prowadzi nas dokładnie na drugi koniec sieci.

Mamy do wyboru: dać się spalić głównemu bluźnierstwu albo najpierw

dać się złapać, a potem spalić.

– Wiatr trochę się zmienił. Mój plan polegał na tym, aby czekać, aż ogień

się wypali, a potem przejść po popiołach. Sieć zapadnie się tam, gdzie ogień
wypali drzewa, a my będziemy wolni.

– To znaczy, że bogowie wreszcie przemówili – uznał Rapuung.
Gwałtownie zakrztusił się dymem, który stał się już tak gęsty, że Ana-

kinowi zaczęły latać mroczki przed oczami. Przypomniał sobie, że większość
ludzi, którzy zginęli w pożarze, na ogół umierała znacznie wcześniej, niż do-
sięgnął ich ogień.

– Trzymaj się blisko gruntu – szepnął. – Dym się podnosi.
– Blisko gruntu. . . Pełzać jak tso’asu?
– Tak, jeśli chcesz żyć.
– Nie boję się śmierci – wykrztusił Rapuung. – Ale moja zemsta się nie

dokona, jeśli. . . – zaniósł się konwulsyjnym kaszlem, upadł, podniósł się na

151

background image

czworaki i upadł znowu.

– Wstawaj! – zbeształ go Anakin.
Rapuung zadygotał, ale się nie poruszył.
Poprzez dym widać już było żółte zęby ognia, wgryzające się w gąszcz.

Wokół nich zrobiło się nagle żółto od ognia. Anakin opadł na kolana obok

Vui Rapuunga. Czuł, jak powietrze zmienia mu się w płucach w rozżarzone
żelazo. W głowie dzwoniło mu jak na alarm.

Leżał płasko, próbując odnaleźć czystsze powietrze, ale jeśli nawet tam

było, to nie mógł na nie natrafić. Jeśli ma znaleźć coś, co nadaje się do
oddychania, musi tego szukać nad głową. Wyżej też będzie dym, ale warto
spróbować.

Sięgnął Mocą w górę i pociągnął; stworzył jakby rurę, która zasysała

powietrze z góry wprost na niego i Yuuzhanina Vong. Natychmiast zaczęło
mu się lżej oddychać.

Ogniowi też się to spodobało. Ściółka eksplodowała jak bomba. Anakin

przez chwilę czuł gorąco; wiedział, że taka temperatura w ciągu kilku sekund
zwęgli jego ciało. Nigdy do tej pory nie próbował przemiany energii, ale
Corran Horm to potrafił. Od tego zależało życie. Chłopiec otworzył się na
Moc, skoncentrował wszystkie siły i usunął ciepło z całego obszaru wokół
siebie i Rapuunga.

Nie wiedział, jak to długo trwało. Znalazł się w dziwnym, podobnym do

letargu stanie; każdym wdechem ściągał życie z nieba, z każdym wydechem
przesączał ciepło w skorupę Yavina Cztery. Nagle zamrugał i stwierdził, że już
po wszystkim; że ogień minął ich, poszedł dalej, a on sam klęczy w popiele.

Vua Rapuung wciąż leżał nieruchomo. Anakin potrząsnął nim. Ciekawe,

gdzie się szuka oznak życia u Yuuzhanina Vong? Czy mają serca jak ludzie,
czy może pompy liniowe albo coś jeszcze dziwniejszego?

Mocno uderzył go w twarz. Wojownik otworzył oczy i zamrugał.
– Nic ci nie jest? – zapytał chłopiec.
– Modlę się, abyś nie był jednym z bogów – odparł zapytany. – Inaczej

śmierć okazałaby się przerażająca.

– Jasne, jak sobie życzysz – odparł Anakin. – Możesz chodzić?
Musimy ruszać, zanim skrzydlaki wpadną na to, żeby nas tu szukać.
– Dym i ciepło zmyli je – wykrztusił Rapuung. Usiadł i rozejrzał się

wokoło. – Ogień. . . przeszedł nad nami.

– Tak.
– A my żyjemy.

152

background image

– Oczywiście – zapewnił go Anakin.
– To twoja robota? Kolejna sztuczka Jeedai ?
– Coś w tym stylu – przyznał chłopiec.
– Więc ocaliłeś mi życie. To odrażające. To prawdziwe nieszczęście.
– Nie przesadzaj, to naprawdę drobiazg. – Anakin wyciągnął rękę, żeby

pomóc mu wstać. Rapuung przyglądał się jego dłoni przez dłuższą chwilę
z takim wyrazem twarzy, jakby to były nerfie bobki, ale ostatecznie ujął ją
mocno.

– Wstawaj – nakazał Anakin. – Teraz po prostu musimy iść za ogniem.
Pod osłoną dymu prześliznęli się przez szczątki sieci sieciożuków. Same

nici nie spłonęły, ale srebrzyste i błyszczące leżały na popiołach, otulały
niczym całun kikuty wypalonych drzew. Kiedy Anakinowi zaplątała się w nie
stopa, stwierdził, że włókno lekko nadcięło podeszwę buta. Żadna nić nie była
zerwana. On też nie próbował ich zrywać, tylko delikatnie rozplatał palcami.
Potem już bardziej uważał, gdzie stąpa.

Ogień wypalił drzewa daleko poza zasięgiem sieci. Anakin widział skrzy-

dlaki, które węszyły dokoła granicy spalenizny. Jeden zawrócił, daleko po
lewej stronie.

Brnęli w prawo, dopóki nie zeszli z drogi ognia w żywy, niepokryty siecią

las. Nie zwolnili kroku przez kolejne dwie godziny. Anakin nagle poczuł się
bezpieczniej, otoczony przez żywy puls lasu.

Ale ten puls był otwartą raną pełną bólu.
Dopiero wtedy uderzyło go, co zrobił. Aby się ratować, spalił całe kilome-

try kwadratowe lasu. Czuł umierające zwierzęta tylko skrajem świadomości,
ale w tej chwili jego własny ból był niewyobrażalny. Cierpienie lasu uderzyło
go w twarz jak otwarta dłoń. Był rojem stintarili, skupionych na szczycie
drzewa, osaczonych przez wspinający się ogień.

Ich futro zaczynało już trzaskać w płomieniach. Był wielkim, nieszkodli-

wym runyipem, zbyt powolnym, aby uciec przed ogniem, zaganiającym małe
w bezpieczne miejsce, choć sam nie wiedział, gdzie ono jest. Był zwęgloną
skórą i poparzonymi płucami. Leżał martwy i umierał.

– Miałeś rację – rzekł później do Rapuunga, kiedy przystanęli, aby spry-

skać się wodą, wyczyścić popiół z oczu, nozdrzy i ust.

– Z czym, niewierny?
– Z tym, co zrobiłem z ogniem. To było złe.
Oczy Yuuzhanina Vong zwęziły się lekko.
– Wyjaśnij.
– Zabiłem niewinne żywe istoty, żeby nas ratować.

153

background image

Rapuung zaśmiał się chrapliwie.
– To nic. Zabijanie i umieranie to nic, taki jest świat, część bólu, który

należy przyjąć. To, co zrobiłeś, było złe, bo było bluźnierstwem, a nie dlate-
go, że zabiłeś. Nie oszukuj się. Widzę teraz, jaki jesteś zdeterminowany, by
ratować swoją towarzyszkę Jeedai. Gdybyś mógł ją dosięgnąć, wypełniając
trupami dzielącą was przepaść, uczyniłbyś to.

– Nie! – wybuchnął chłopak. – Nieprawda!
– Jeśli tak słabo pożądasz celu, to nie jest żaden cel.
Anakin westchnął.
– Znajdziemy ją. Ale nie lubię zabijać.
– Więc wojownicy zabiją ciebie.
– Wojownicy to co innego – zapewnił Anakin. – Będę się bronił z całą

zajadłością. Las jednak w niczym mi nie zawinił, żeby mu zrobić coś takiego.

– Nie mówisz logicznie – rzekł Rapuung. – Zabijemy tego, kogo musimy

zabić.

– A ja mówię, że nie.
– Rzeczywiście? Sam splamiłeś się największym bluźnierstwem, aby osią-

gnąć swój cel, a mnie każesz czepiać się dziecinnego strachu przez zabijaniem?
Każde życie ma swój koniec, Jeedai.

Anakin dobrze to czuł. Czy Yuuzhanie Vong naprawdę uważają, że niebio-

logiczne technologie są równie złe, jak w myśl nauk Jedi złe jest bezmyślne
zabijanie? Wydawało mu się, że rozumie to umysłem, ale jakoś nigdy zro-
zumienie to nie sięgnęło jego przekonań. Dopiero teraz, kiedy obaj zgodzili
się, że stało się coś strasznego – choć z całkowicie odmiennych powodów –
zobaczył w tym jakikolwiek sens.

Gdybyż tylko umiał wyczuć Rapuunga poprzez Moc. Gdyby potrafił po-

wiedzieć, czy Yuuzhanin Vong jest po ciemnej, czy po jasnej stronie. . .

Czy wobec braku Mocy takie pytanie w ogóle ma sens? Czy Jedi są na-

prawdę aż tak zależni od pochodzących z Mocy zmysłów, że bez niej stają
się moralnymi kalekami?

Rapuung świdrował wzrokiem Anakina, gdy ten szukał swojej odpowiedzi.

Teraz nagle spojrzał w inną stroną.

– Nie mówisz logicznie – powtórzył. – Ale. . . przyznaję, że uratowałeś mi

życie. Moja zemsta dokona się dzięki tobie, jeśli się dokona.

– Ty uratowałeś mnie kilka razy – odparł Anakin. – Jeszcze nie jesteśmy

kwita.

– Nie jesteśmy. . . co? Co to za słowo?
– Nieważne. Vuo Rapuungu, jakiej to zemsty tak bardzo pragniesz?

154

background image

Co ci uczyniono, że zwracasz się ku swemu własnemu ludowi?
Spojrzenie Rapuunga stwardniało.
– Naprawdę nie wiesz? Naprawdę tego nie widzisz? Spójrz na mnie!
– Widzę, że twoje blizny ropieją. Masz implanty, które wydają się martwe

lub umierające. Ale nie mam najmniejszego pojęcia, co to oznacza.

– To ciebie nie dotyczy – odparł Rapuung. – Nie wyobrażaj sobie za wiele,

niewierny.

– Dobrze. A więc opowiedz mi o tym swoim planie, o tym, który zapro-

wadzi mnie do Tahiri.

– Idź za mną, to sam zobaczysz – odparł Rapuung.
Przycupnęli w kłębowisku korzeni na brzegu jednego z dopływów wielkiej

rzeki.

– Jesteśmy dalej od bazy mistrzów przemian niż byliśmy wczoraj – po-

skarżył się Anakin.

– Tak, ale we właściwym miejscu.
– Właściwym miejscu na co?
– Czekaj. Patrz.
Anakin miał wielką ochotę powiedzieć mu coś niemiłego, ale przełknął te

słowa. Czy o to właśnie chodziło tym ludziom, którzy skarżyli się, że ciężko
wyciągnąć z niego dwa słowa naraz? Rapuung skąpił faktów, zupełnie jak
bothański kurier. Przez sześć dni uciekali i walczyli razem, a Anakin wciąż
jeszcze nic o nim nie wiedział, z wyjątkiem tego, że oszalał na jakimś tam
punkcie. Może w ogóle zwariował. Mówił coś o jakiejś istocie płci żeńskiej,
no i wydawał się mieć obsesję na temat swojej godności wobec bogów.

Ale może wszyscy Yuuzhanie Vong są tacy? Co nie znaczyło, że Anakin

miał okazję sobie z nimi kiedykolwiek pogadać. Może Rapuung jest tak nor-
malny, jak można być normalnym? Może utrzymywał swoje plany i motywy
w sekrecie, ponieważ Yuuzhanie Vong właśnie tacy są?

A może się boi, że gdyby Anakin wiedział, co zamierza, albo zorientował

się, jak dostać się do bazy mistrzów przemian, zabiłby go lub opuścił?

Ukradkiem zerknął na okrutną, płaskonosą twarz i milcząco zaprzeczył

sam sobie. Nie mógł sobie wyobrazić Vui Rapuunga, który boi się czegokol-
wiek. Może „ostrożny” będzie lepszym słowem.

A więc czekał w milczeniu i czuł, jak łagodny prąd strumienia hipnotyzu-

je go powoli. Wysunął się ostrożnie ku otaczającemu go życiu, wyczuwając
jeszcze cień bólu i śmierci, których był przyczyną.

„Przeprasza”, powiedział w duchu lasowi.
Jak blisko ciemnej strony się znalazł? Czy Rapuung miał rację?

155

background image

Sprzeczał się z Jacenem, że Moc nie jest ani dobra, ani zła, ale podobnie

jak każde narzędzie, może służyć do czynienia dobra lub zła. Czy zło może
być tak zwyczajną rzeczą jak bezmyślność? Niewykluczone. Corran Horn
powiedział mu kiedyś, że egoizm jest zły, a altruizm dobry. Jeśli to prawda,
egoistyczne spowodowanie śmierci, aby uratować własną skórę, było złem,
niezależnie od tego, że w tamtej chwili Anakin po prostu nie brał pod uwagę
konsekwencji swoich czynów. A przecież nie walczył wyłącznie o swoje życie.
Stawką było życie Tahiri. Może nawet więcej niż jej życie, ponieważ jeśli
urzeczywistniła się Tahiri z jego wizji, mogło to oznaczać koniec dla wielu,
bardzo wielu ludzi.

Gdyby miał być uczciwy, musiałby również przyznać, że nigdy dotąd nie

myślał o tych dalszych konsekwencjach. Miał problem do rozwiązania i roz-
wiązał go w taki sam sposób, jak rozwiązywałby równanie matematyczne lub
kłopoty z motywatorem hipernapędu w swoim X-skrzydłowcu. Nigdy nie za-
stanawiał się nad skutkami, jakie może mieć użycie takiej metody. Ostatnio
zachowanie tego rodzaju stało się dla niego bardzo typowe.

Mara Jadę już wcześniej wspominała mu o tej tendencji u młodych ludzi

w jego wieku. Było to wtedy, gdy razem obozowali na Dantooine. Z tego
wynika, że niczego się nie nauczył od tamtej pory. Może czas wreszcie zacząć.

A to skierowało jego myśli z powrotem na Vui Rapuunga. Facet sam

przyznał, że aż dyszy zemstą, a jeśli zdołali podczas szkolenia cokolwiek
wbić Anakinowi do głowy, to właśnie tę zasadę, że zemsta należy do ciemnej
strony. Jeśli dalej będzie pracował z Rapuungiem, czy i on stanie się czę-
ścią tej zemsty? Dokonaniu jakiej tragedii pomaga, współpracując z na pół
obłąkanym Yuuzhaninem?

Coś poruszyło las. Tysiące głosów zmieniło się nagle, gdy stworzenia po-

czuły coś nieznanego, coś, czego nie było do tej pory w ograniczonym słow-
niku drapieżcy i ofiary, głodu i niebezpieczeństwa.

Rzeką zbliżało się coś nowego. Coś, czego dotąd nie spotykano na Yavinie

Cztery.

– Czekamy tu na kogoś? – zapytał Anakin.
– Tak.
Anakin nie pytał, na kogo. Miał już dość zadawania pytań, na które nie

otrzymywał odpowiedzi. Wyostrzył tylko wszystkie zmysły i czekał.

Wkrótce na wodzie pojawił się dziwny kształt i szybko kierował się w górę

rzeki.

Z początku sądził, że to łódź, ale przypomniał sobie, że jeśli to łódź

Yuuzhan, to na pewno jest to coś organicznego. Kiedy przyjrzał jej się bliżej,

156

background image

wyłowił szczegóły, które potwierdziły jego przypuszczenia.

Najbardziej widoczną częścią była szeroka, płaska kopuła wystająca z wo-

dy i opasana płytami lub łuskami. Cokolwiek jąnapędzało, znajdowało się
pod powierzchnią wody i cały czas się poruszało. Od czasu do czasu przed
kopułą wychylało się coś jakby czubek głowy. Jeśli to była rzeczywiście głowa,
to bardzo wielka, prawie tak szeroka jak widoczna część skorupy i pokryta
łuskami barwy ciemnooliwkowej.

Na szczycie tego pojazdu siedział mężczyzna, którego Anakin nie wyczu-

wał poprzez Moc, ale im bardziej się zbliżał, tym mniej wyglądał na Yuuzha-
nina. Anakin nie od razu zorientował się, czemu zawdzięcza to wrażenie: miał
takie samo ostro ścięte czoło i płaskie nozdrza jak wszystkie inne istoty tej
rasy, które Anakin widywał.

Ale nie miał blizn. Anakin nie zauważył również ani jednego tatuażu,

choć widział większą część ciała gościa, ubranego jedynie w coś w rodzaju
przepaski biodrowej.

Od czasu do czasu dotykał powierzchni skorupy i wtedy stworzenie-łódź

lekko zmieniało kierunek.

– Pozostań w ukryciu – polecił Rapuung i wstał.
– Qe’u! – zawołał
Zza zasłony korzeni Anakin zobaczył, jak tamten ze zdumieniem odwraca

głowę. Wyrzucił z siebie strumień słów, którego chłopiec nie zrozumiał. Vua
Rapuung odpowiedział w tym samym języku. Pływak ruszył w ich kierunku
i Anakin schował się jeszcze głębiej.

Dwaj Yuuzhanie Vong dalej rozmawiali. Łódź zbliżała się do brzegu.
Anakin zaczerpnął kilka głębokich, uspokajających oddechów. Do tej pory

myślał o ostrożności Vui Rapuunga – nadeszła pora, żeby pomyśleć o wła-
snej. Kiedy Vua Rapuung przestanie go potrzebować? Teraz? Kiedy dotrą
do bazy przemian? Kiedy dokona już zemsty, której szuka? To może stać
się w każdej chwili. Przypomniał sobie, co opowiadał Valinowi o Yuuzha-
nach Vong i ich obietnicach. Czy miał jakikolwiek powód, żeby wierzyć, że
Rapuung dotrzyma swojej?

Nagle zauważył, że tamci skończyli rozmowę. Właśnie miał spojrzeć, co

się dzieje, kiedy usłyszał głośny plusk.

– Możesz już wyjść z ukrycia, niewierny – odezwał się Vua Rapuung

w basicu.

Anakin ostrożnie wysunął się z ukrycia. Rapuung stał na pływaku. Sam.
– Gdzie on się podział? – zapytał chłopiec.
Rapuung wskazał palcem na wodę po drugiej stronie pływaka.

157

background image

– W rzece.
– Wrzuciłeś go? Nie utopi się?
– Nie. Już jest martwy.
– Zabiłeś go?
– Zabił go skręcony kark. Właź na vangaaka i jedźmy już.
Anakin stał przez chwilę nieruchomo, usiłując opanować gniew.
– Dlaczego go zabiłeś?
– Ponieważ pozostawienie go przy życiu było niedopuszczalnym ryzykiem.
Anakin omal nie zwymiotował. W milczeniu wdrapał się na łódź, starając

się nie patrzeć na pływającego pod nią trupa.

Oto niewinna, nieuzbrojona istota rozumna zginęła, ponieważ Anakin

uratował życie Rapuunga. Ile ich jeszcze będzie?

Rapuung zaczął manipulować kilkoma guzowatymi wyrostkami na skoru-

pie. Anakin przypuszczał, że to sploty nerwowe albo coś w tym rodzaju.

– Kim on był? – zapytał, kiedy pływak leniwie zawrócił w dół rzeki.
– Zhańbiony. Osoba bez znaczenia.
– Nikt nie jest bez znaczenia – zaprotestował Anakin, usiłując ukryć drże-

nie głosu.

Rapuung roześmiał się.
– Bogowie przeklęli go przy narodzinach. Każdy jego oddech był poży-

czony.

– Ale go znałeś.
– Tak.
Płynęli nadal w dół rzeki w spokojnym, leniwym tempie.
– Skąd go znałeś? – dopytywał się Anakin. – Co on tu robił?
– Trałował strumień. To jego zwykła droga. Kiedyś była moja.
– Jesteś rybakiem?
– Między innymi. Dlaczego zadajesz tyle pytań?
– Po prostu próbuję zrozumieć, co się stało.
Wojownik burknął coś i przez pięć minut milczał. Potem, jakby niechęt-

nie, zwrócił się w kierunku Anakina.

– Aby cię odnaleźć, musiałem zniknąć. Upozorowałem swoją śmierć tam,

na rzece. Zrobiłem tak, żeby wyglądało, że pożarło mnie jakieś wodne zwierzę.
Wtedy dali moją trasę Qe’u. Wrócę i opowiem wszyst kim, jak przeżyłem,
zagubiłem się na tym obcym świecie i przypadkiem natrafiłem na vangaaka
bez ilota. Nie będę wiedział, co się stało z Qe’u.

Może zabił go Jeedai, może spotkał tę samą wodną bestię, co ja.

158

background image

– Ach, tak? A oni przepuszczą nas przez czujki na rzece. Ale dla czego

mieliby uwierzyć w twoją historię?

– A co ich to obchodzi? To był zhańbiony. Jego śmierć nie ma znaczenia.

Nawet gdyby podejrzewali, że zabiłem go z jakiegoś powodu, nikt nie będzie
kwestionował mojej opowieści.

– A jak wyjaśnisz mnie?
Rapuung wyszczerzył brzydko zęby.
– Nie wyjaśnię. Nie zobaczą cię.

background image

ROZDZIAŁ

22

Nen Yim znalazła swoją mistrzynię zapatrzoną w wodę basenu przemiany

– w serce, płuca i wątrobę damuteka. Woda falowała lekko, gdy ryby z tego
księżyca szukały w niej swojego miejsca. Wydzielała lekką woń chloru, siarki
i jeszcze czegoś oleistego. I spalenizny. Prawie jak spalone włosy.

Kołpak mistrzyni Mezhan Kwaad spleciony był w formę pełną zadumy.

Nen Yim stanęła z tyłu, czekając, aż zostanie zauważona.

Kropla plusnęła w wodę basenu przemiany tuż pod stopami mistrzyni.

Potem kolejna, i jeszcze jedna.

Kiedy Mezhan Kwaad odwróciła się wreszcie, Nen Yim zobaczyła, że to

krew ściekająca z jej nozdrzy.

– Witaj, adeptko – odezwała się mistrzyni. – Przyszłaś tu szukać mnie

czy basenu przemiany?

– Ciebie, pani. Ale jeśli wolałabyś porozmawiać kiedy indziej. . .
– Nie będzie lepszego czasu, dopóki mój cykl ofiarny nie dobiegnie końca

i nie usuną mi guza Vaa. Wczoraj wszczepiono ci pierwszy taki guz, prawda?

– Tak, pani. Jeszcze go nie czuję.
– Noś go dumnie. To jedna z najstarszych tajemnic. – Przekrzywiła głowę,

skupiając wzrok na twarzy Nen Yim. – Chciałabyś wiedzieć, jaką on odgrywa
rolę, prawda?

160

background image

– Jestem zadowolona, bo wiem, że bogowie pragną tej ofiary od naszej

kasty – zapewniła posłusznie Nen Yim.

– Wchodząc tu jako adept, wchodzisz w tajemnicę. – Mezhan Kwaad

mówiła jakby we śnie. – Podobnie jak wojownicy przyjmują zewnętrzne ce-
chy Yun-Yammka, my przybieramy aspekty wewnętrzne Yun-Ne’Shel, tej,
która przemienia. Guz Vaa jest jej najstarszym darem dla nas. YunNe’Shel
wyjęła fragment własnego mózgu, by go stworzyć. W miarę wzrastania mo-
deluje nasze komórki, zmienia nasze myśli, zbliża nas coraz bardziej do ducha
i obecności Yun-Ne’Shel. – Westchnęła. – Podróż jest bolesna. I chwalebna.
I, niestety, musimy z niej wracać, wyrywać jej dar z naszych ciał. Ale choć
wracamy podobne do takich, jakimi byłyśmy, za każdym razem, kiedy staje-
my się naczyniami tego bólu i chwały, zmieniamy się na zawsze. Coś z niego
pozostaje w nas. . . – Wydawało się, że mistrzyni brakuje słów. – Zobaczysz
sama – zakończyła wreszcie. – A teraz. . . co chciałaś mi powiedzieć?

Nen Yim rozejrzała się wokoło, żeby się upewnić, że nikt nie podsłuchuje.
– Tu jest całkiem bezpiecznie, adeptko – zapewniła ją Mezhan Kwaad. –

Mów śmiało.

– Wydaje mi się, że ukończyłam mapę systemu nerwowego i struktury

mózgu Jeedai.

– To dobra nowina. Bardzo ci się to chwali. W jaki sposób będziesz teraz

postępować?

– Zależy od tego, jaki wynik pragniemy osiągnąć. Jeśli chcemy jej posłu-

szeństwa, powinniśmy zastosować implanty powściągające.

– Dlaczego więc robiłyśmy mapę jej systemu nerwowego?
Nen Yim poczuła, że jej kołpak się denerwuje i spróbowała go uspokoić.
– Nie wiem, pani. To było twoje polecenie.
Mezhan Kwaad przechyliła głowę i uśmiechnęła się blado.
– Nie próbuję cię oszukać, adeptko. Wybrałam akurat ciebie z bardzo

szczególnych powodów. Niektóre już ci wyjawiłam, o innych milczałam, ale
podejrzewam, że jesteś dość inteligentna, żeby je odgadnąć.

Wyobraź sobie przez jedną chwilę, że nie ma protokołów, których trzeba

przestrzegać. Gdybyś nie miała wytycznych, co byś zrobiła? Czysto hipote-
tycznie, rzecz jasna.

– Hipotetycznie – szepnęła Nen Yim. Poczuła się tak, jakby znalazła

się na skraju niszy trawiennej maw luura. Prawie czuła kwaśny odór jego
soków. Gdyby odpowiedziała na to pytanie zgodnie z prawdą, mogłaby zostać
oskarżona o herezję. Jeśli to, o co podejrzewała swoją mistrzynię, okaże się

161

background image

pomyłką, ta rozmowa mogła być jej ostatnią rozmową jako mistrza przemian
i pewnie jedną z ostatnich w jej życiu.

Ale nie mogła poddać się lękowi.
– Zmodyfikowałabym induktor nerwokręga tak, aby w jej systemie ner-

wowym sprawował bardzo precyzyjną kontrolę.

– Dlaczego?
Tym razem Nen Yim się nie wahała. Było już za późno, niezależnie od

tego, w którą stronę potoczy się rozmowa.

– Pomimo zapewnień protokołu, który stosowaliśmy, w tej chwili ma-

my wyłącznie teorie na temat tego, jak funkcjonuje system nerwowy Jeedai.
Osiągnęliśmy tylko tyle, że na mapę nieznanego nanieśliśmy to, co znamy. Ale
„znane” to normy Yuuzhan Vong, nie ludzkie, a wiemy już, że w niektórych
przypadkach jej struktury nie mają analogii z naszymi.

– Chcesz więc powiedzieć, że odwieczny protokół nie ma znaczenia?
– Nie, pani Mezhan Kwaad, chcę tylko powiedzieć, że to punkt początko-

wy. Zakłada on pewne reguły, według których pracuje mózg Jeedai. Propo-
nuję, aby teraz zacząć testować te założenia.

– Innymi słowy, kwestionujesz protokoły przekazane nam przez bogów.
– Tak, pani.
– I rozumiesz, że jest to herezja pierwszego stopnia?
– Tak.
Oczy Mezhan Kwaad były jak ciemne jeziora – całkowicie nieod-gadnione.

Nen Yim spokojnie wytrzymała jej wzrok. Trwało to bardzo długo.

– Szukałam uczennicy takiej jak ty – powiedziała wreszcie mistrzyni prze-

mian. – Prosiłam bogów, żeby mi ciebie zesłali. Jeśli nie jesteś tym, kim się
wydajesz, nigdy ci tego nie wybaczę. Jedno ci mogę obiecać: nie zyskasz nic
na zdradzeniu mnie.

Nen Yim drgnęła zaskoczona. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mistrzy-

ni może się jej bać.

– Jestem twoją uczennicą – szepnęła. – Nie zdradzę cię. Złożyłam moje

życie i moją pozycję w twoje trzynaście palców.

– I dobrze uczyniłaś, adeptko – miękko odpowiedziała Mezhan Kwaad.

– Postępuj tak dalej. Nie rozmawiaj o tym z nikim innym, oprócz mnie.
Jeśli nasze rezultaty zadowolą przywódców, zapewniam cię, że nie będą się
uważnie przyglądać naszym metodom. Ale musimy być dyskretne. Musimy
działać ostrożnie. Kiedy ból guza Vaa osiągnie szczyt, podobno można ujrzeć
kolory, jakich nikt nigdy nie oglądał, można mieć myśli dziwne i potężne. . .
cóż, sama zobaczysz. Chwilami prawie wstydzę się tego, że mi go zabierają, że

162

background image

cofam się przed ostateczną konfrontacją. Pragnęłabym dowiedzieć się, dokąd
mnie to zaprowadzi – obdarzyła Nen Yim jednym z rzadkich u niej szczerych
uśmiechów. – Pewnego dnia bogowie zezwolą na to. Do tego czasu musimy
dużo pracować na ich chwałę. – Położyła osiem smukłych palców na ramieniu
Nen Yim. – Chodź, obejrzymy sobie tę młodą Jeedai.

Jeedai obserwowała ich zielonymi oczami, które były jedynym ruchomym

punktem w jej twarzy; zachowywała się jak bestia, porównująca jedno mięk-
kie podgardle z drugim.

– Radziłabym ci nie atakować nas swoimi sztuczkami, Jeedai – odezwała

się Mezhan Kwaad. – Poleciłam induktorowi, aby stymulował cię do ogrom-
nego bólu, jeśli będziesz próbowała nas dotknąć w ten sposób. Z czasem
zaczniesz rozumieć cierpienie, ale na razie wydaje mi się, że go nie lubisz,
a z pewnością rozprasza ono twoją koncentrację. Są jeszcze gorsze rzeczy,
które możemy ci zrobić.

Oczy Jeedai rozszerzyły się.
– Rozumiem, co mówisz – szepnęła. Nagle urwała, jeszcze bardziej zasko-

czona. – Ja też nie mówię w basicu. To jest. . .

– Tak, mówisz teraz naszym językiem – odrzekła mistrzyni przemian. –

Jeśli masz być jedną z nas, musisz mówić naszym świętym językiem.

– Być jedną z was? – wykrzywiła się Jeedai. – Dzięki, wolę już być śluzem

w tyłku Hutta.

– To dlatego, że wciąż postrzegasz siebie jako niewierną – spokojnie od-

parła Mezhan Kwaad. – Nie rozumiesz nas, a my również widzimy mylący
obraz ciebie oraz innych Jeedai. Ale postaramy się ciebie zrozumieć, a ty zro-
zumiesz nas. Staniesz się tkanką łączącą Yiiuzhan Vong i Jeedai, odżywczą
dla obu ras. Umożliwisz zrozumieniu przepływ w obie strony.

– I tego właśnie chcecie ode mnie?
– Jesteś naszą drogą wiodącą ku pokojowi – zapewniła ją Mezhan Kwaad.
– Porywając mnie, nie zapewnicie sobie pokoju! – krzyknęła Jeedai.
– Nie porwaliśmy cię – zaprzeczyła Mezhan Kwaad. – Uratowaliśmy cię

z rąk innych niewiernych, pamiętasz?

– Przekręcacie wszystko – odparowała Jeedai. – Jedynym powodem, dla

którego mnie porwali, było to, że zamierzali oddać mnie w wasze ręce.

Kołpak mistrzyni ułożył się w wyraz lekkiego gniewu.
– Pamięć jest bardzo elastycznym pojęciem – wyjaśniła Mezhan
Kwaad. – Polega głównie na chemii. Na przykład znasz teraz nasz język.
A przecież nie uczyłaś się go.
– Wsadziłyście mi go do głowy! – warknęła Jeedai.

163

background image

– Tak. Całą pamięć słów, gramatyki, syntaktyki. Wprowadziłyśmy

wszystko do twojego wnętrza.

– A więc potraficie implantować wspomnienia. Też mi coś. My, Jedi, też

to potrafimy.

– Istotnie. Nie wątpię, że te zdolności Jeedai mogą bardzo pomieszać

w głowie komuś tak młodemu jak ty. Ile z twoich wspomnień jest prawdzi-
wych? Ile zostało sfabrykowanych? Jak możesz je od siebie odróżnić?

– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Teraz uważasz, że jesteś. . . jak to było? Taher’ai?
– Nazywam się Tahiri.
– Tak, Tahiri, młoda kandydatka Jeedai, wychowana przez obce jej ple-

mię. . .

– Ludzi Piasków.
– Oczywiście. Ale wkrótce sobie przypomnisz. Kiedy już usuniemy wszyst-

kie fałszywe wspomnienia, jakie ci wszczepiono i wszystkie odrażające mo-
dyfikacje, jakich dokonano na twoim ciele, przypomnisz sobie, kim jesteś.

– O czym ty mówisz? – wykrzyknęła Jeedai.
– Jesteś Riina z Domeny Kwaad. Jesteś jedną z nas. Zawsze byłaś.
– Nie! Wiem, kim byli moi rodzice!
– Znasz kłamstwa, które ci wmawiano, wspomnienia, które ci wszczepio-

no. Nie martw się, sprowadzimy cię z powrotem.

Mezhan Kwaad dała znak Nen Yim, która skłoniła się i podążyła za nią.

Obie opuściły pokój.

Za ich plecami młoda Jeedai jęknęła boleśnie. Była to pierwsza oznaka

rozpaczy, jaką u niej zaobserwowały.

– Nie czekaj do jutra – poleciła Mezhan Kwaad. – Dokonaj modyfikacji

i rozpocznij próby. Musimy szybko wykazać się wynikami.

background image

ROZDZIAŁ

23

Anakin podróżował w brzuchu zwierzęcia.
Dosłownie. Śmierdziało potwornie. Yuuzhański odpowiednik organicz-

nych skrzeli, gnullith, którego nosił Anakin, w najmniejszym stopniu nie
tłumił pomieszanych i ohydnych woni rybokrabów rzecznych, węgorzy, gni-
jących wodorostów, lepkiej wydzieliny, która wyściełała wnętrze vangaaka
jak galareta – oraz samego respiratora, który ciągłym i powolnym pulsowa-
niem przypominał mu, że to żywe stworzenie zapuściło wijące macki w jego
gardło i nozdrza.

Jedynym jasnym punktem tej sytuacji było to, że przez ostatnie dwa dni

nic nie jadł.

Wcześniej, kiedy trawler wciąż jeszcze zgarniał ryby, było znacznie le-

piej. Potwór rozciągał paszczę w lej na szerokość dziesięciu metrów, a woda
przepływała przez membrany filtrujące w jego tylnej części, co dawało pod-
wodny odpowiednik lekkiej bryzy. Teraz, kiedy brzuch zwierza był pełny,
pysk zamknął się prawie całkowicie, pozostawiał tylko minimalny przepływ,
pozwalający na przetrwanie zdobyczy, która wiła się wokół chłopca.

Przypomniał sobie historię, którą słyszał wiele razy: jak jego rodzice się

poznali na Gwieździe Śmierci. W kilka sekund po tym, jak zobaczyli się po
raz pierwszy, uciekając przed szturmowcami, wylądowali w zsypie na śmieci.

– Cóż za niewiarygodny zapach pani odkryła! – sarkastycznie zauważył

165

background image

ojciec pod adresem swej przyszłej żony. Wtedy mu się chyba jeszcze nie
podobała.

Znalazłem lepszy smród niż ty, mamo, pomyślał Anakin.
Myśl o Rapuungu na górze, w ciepłym wietrzyku Yavina Cztery i z pew-

nością zachwyconym niewygodą, jaką cierpi jego niewierny sojusznik, nie-
szczególnie poprawiła nastrój chłopca. Gdyby miał sprawny miecz świetlny,
dawno temu wykroiłby sobie drogę wyjścia z vangaaka, nawet gdyby to miało
oznaczać walkę z setką wojowników Yuuzhan Vong. Niektóre sytuacje spra-
wiają, że śmierć wydaje się cudowna.

Natychmiast pożałował tej myśli. Niejedna istota w galaktyce z pewnością

cierpi teraz tak, że jego przygoda może się wydawać piknikiem w ogrodach
Ithory.

Wtedy, kiedy na Ithorze jeszcze były ogrody.
Tak czy owak, był bardziej niż gotów, żeby stamtąd wyjść. Zabijał czas,

zapoznając się ze swoimi sąsiadami z brzucha zwierzęcia, łagodnie przekonu-
jąc co zacieklejszych, że nie wypada go podskubywać. Próbował się odprężyć
i zapomnieć o własnym ciele, a zwłaszcza o nieprzyjemnych bodźcach zmy-
słowych, jakie odbierało. Odnalazł Tahiri – cierpiała, ale żyła. Wydawało mu
się, że na chwilę skontaktował się z Jainą, ale zaraz ją stracił. Czas wlókł się
i zaczynał tracić znaczenie.

Nagle poczuł wokół siebie dziwny ruch. Czyżby zasnął? Trudno powie-

dzieć.

Ruch powtórzył się. Był to nagły skurcz. Wszystkie wodne stworzenia

znalazły się na nim, ściśnięte jak w puszce.

Kolejny skurcz wyrzucił go do przodu; wystrzelił na zewnątrz w strumie-

niu cieczy i ryb, prosto do świeżej wody. Coś chwyciło go mocno za ramię
i wyciągnęło na powierzchnię. Stwierdził, że gapi się tępo w twarz Vui Ra-
puunga.

Wojownik postawił go w pozycji pionowej i zdjął mu gnullitha. Anakin

wykrztusił wodę i z wdzięcznością zaczerpnął kilka głębokich haustów powie-
trza. Spojrzał na Vuę Rapuunga.

– Zostałem wyrzygany przez rybę – oznajmił wstrząśnięty.
Vua Rapuung przekrzywił głowę.
– Naturalnie. Po co mi to mówisz?
– Nieważne. Gdzie jesteśmy? – Vangaak wypluł swoją ofiarę w wąskim

końcu klinowatego bajorka. Szerszy koniec klina, oddalony mniej więcej
o dwadzieścia metrów, otwierał się na przestrzeń wodną. Anakin i Rapu-
ung stali na czymś w rodzaju kei, otoczonej sześciometrowymi, nierównymi

166

background image

ścianami z koralu. Mniej więcej co sześć metrów tkwiły w ścianach jajowate
kształty wielkości drzwi, widoczne głównie dzięki ciemniejszemu zabarwie-
niu. Vangaak dostał się tu prawdopodobnie przez jakiś kanał wychodzący na
tę część klina. W oddali widać było światło dnia i drzewa Massassi poruszane
wiatrem.

Nad głową Anakin miał niebo.
– Jasne – zorientował się wreszcie. – Jesteśmy w jednym z tych. . . jak je

nazwałeś?

– Damuteki.
– Zgadza się. Mają kształt wieloramiennych gwiazd. Znajdujemy się na

końcu jednego z promieni, wypełnionego wodą.

– Każdy damutek ma zbiornik pamięci. Niektóre z nich zostały przykryte,

aby wykorzystać to miejsce na coś innego.

Anakin wskazał palcem kanał.
– Płynęliśmy tym kanałem, który rozpoczyna się nad rzeką, zgadza się?
– Znów powiedziałeś prawdę.
– Ale dlaczego woda w kanale płynie w kierunku rzeki?
– Dlaczego pytasz o tak nieistotne sprawy? Zbiornik pamięci zasilany jest

z dołu. Jego rurowe korzenie szukają wody i minerałów. Reszta spływa do
rzeki. Dość tego gadania.

– Masz rację – zgodził się Anakin. – Znajdźmy Tahiri i wynośmy się stąd.
Rapuung zmierzył go wzrokiem.
– To nie takie proste. Najpierw musimy cię przebrać. Człowiek nie może

chodzić luzem, bez więzów. A potem musimy znaleźć tę twoją Jeedai.

– Potrafię ją zlokalizować.
– Tak podejrzewałem, z tego, co słyszałem o Jeedai. Możecie się wzajem-

nie wywęszyć na odległość, prawda?

– Coś w tym rodzaju.
– Będziesz więc moim łowieckim uspeąiem. Ale jeszcze nie teraz.
Nawet kiedy się dowiemy, gdzie jest. . .
– Musimy wyznaczyć kurs. Rozumiem. Ty się rozejrzysz i sporządzisz

plan tego miejsca. A twoja zemsta? Co z nią?

– Kiedy znajdziemy tę drugą Jeedai, ja również znajdę swą zemstę.
Chłód głosie Rapuunga obudził czujność Anakina.
– Nie zamierzasz się chyba mścić na Tahiri? – zapytał. – Jeśli tak, lepiej

powiedz mi już teraz.

Rapuung wyszczerzył zęby w złowieszczym uśmiechu.

167

background image

– Gdybym chciał się mścić na twojej Jeedai, mógłbym po prostu pozwolić,

aby wzięli się za nią formierze. Nie ma gorszej rzeczy niż znaleźć się w rękach
Mezhany Kwaad.

– Mezhana Kwaad?
– Nie powtarzaj tego nazwiska – warknął Rapuung.
– Ale sam je przed chwilą wypowiedziałeś.
– Jeśli je jeszcze raz powtórzysz, zabiję.
Anakin wyprostował się na cała wysokość.
– Zawsze możesz spróbować – rzekł łagodnie.
Mięśnie Rapuunga skurczyły się, napięły, a okaleczone wargi zadrżały.

Znów wydawał się raczej jadowitym, niebezpiecznym zwierzęciem niż istotą
rozumną. Nagle westchnął chrapliwie.

– Tutaj to ja wiem, co jest najlepsze. Musisz nauczyć się słuchać.
Jak inaczej mógłbyś przedostać się do bazy? Od tej chwili grozi nam

znacznie więcej niebezpieczeństw. Musisz pokornie przyjmować moje rozkazy.
Im dłużej się sprzeczamy, tym większe prawdopodobieństwo, że zostaniemy
pokonani tu i teraz. Mamy szczęście, że nikt jeszcze się nie pojawił. Przesze-
dłeś przez nozdrza bestii, ale beze mnie nie dożyjesz chwili, aby dotrzeć do
jej bijącego serca.

Prawdopodobnie ma rację, uznał Anakin. Pycha nie leżała w charakterze

Jedi. Rapuung nieustannie mu dokuczał, a on wił się jak lekku Twi’leka.
Prawie słyszał, jak wujek Lukę do spółki z Jacenem prawią mu morały.

– Przepraszam – powiedział wreszcie. – Masz rację. Co teraz?
Rapuung krótko skinął głową.
– Teraz zrobimy z ciebie niewolnika.
Anakin uważał, że przeżył już niejedną przykrą przygodę, ale nic nie przy-

gotowało go na cierpienia, jakich przyczyną były koralowe implanty, nałożone
mu przez Vuę Rapuunga. Wyglądały dokładnie tak samo jak ohydne guzowa-
te narośle, które aż nadto często widywał na niewolnikach Yuuzhan. Widział
i czuł, jak za sprawą tych narośli istoty rozumne tracą zmysły, rozpływają się
i wreszcie znikają w Mocy, stając się bezmyślnymi sługami Yuuzhan Vong.

– Te nie są prawdziwe – wyjaśnił Vua Rapuung. – Masz jednak reagować

na nie tak, jakby były. Musisz stosować się do pewnych poleceń.

Skąd mam wiedzieć, że to nie jakaś sztuczka? – zaprotestował umysł Ana-

kina. Skąd mam wiedzieć, że to nie jest dokładnie przemyślany plan, żeby
mnie wprowadzić do bazy formierzy i skłonić do poddania się bez walki?

Znów poczuł się tak, jakby mu wydłubano oczy, odcięto język, a nerwy

palców pozbawiono czucia. Nie miał żadnego sposobu, żeby się zorientować,

168

background image

co myśli Vua Rapuung.

Jakoś jednak nie wydawało mu się prawdopodobne, aby okaleczony wo-

jownik mógł uknuć tak wymyślne draństwo.

– Czy to znaczy, że muszę się zachowywać jak bezmózgi głupek?
– Nie. Już nie używamy takich ograniczeń w stosunku do większości nie-

wolników. Okazało się, że w ten sposób tracą większość swoich zdolności. Na
co nam niewolnik, który umiera lub traci zmysły? Implant zapewnia tylko,
że w razie potrzeby można cię poskromić. Jeśli zaczniecię łaskotać, udawaj
ból lub paraliż. Jeśli rzeczywiście zacznie boleć, udawaj, że umierasz.

– Chyba kapuję.
Anakin pozwolił więc, aby wojownik Yuuzhan Vong wczepił stworzenie

w jego skórę, i starał sie nie krzywić, kiedy się ukorzeniało. Skoncentrował
się, gotów zareagować na pierwszy – jakikolwiek – znak, że odbiera mu się
wolną wolę.

Kiedy jednak Rapuung skończył, chłopiec czuł się wprawdzie tak, jakby

zadano mu gwałt, jakby jego własne ciało stało się czymś odrażającym, lecz
nie stracił kontroli nad sobą. Na razie.

– Gdzie mam schować miecz świetlny? – zapytał. Rapuung jeszcze w dżun-

gli kazał mu zdjąć ubranie i sprzęt. Zepsuta broń była teraz jedynym przed-
miotem, jaki zachował.

– I tak nie działa.
– Wiem. Gdzie go mogę ukryć?
Rapuung zawahał się na moment.
– Tu – rzekł. – W tym odległym zakątku zbiornika pamięci. W materiale

organicznym na dnie pozostanie niezauważony.

Anakin niechętnie usłuchał rady Rapuunga. Przykro było patrzeć, jak

miecz, który zbudował własnymi rękami, pogrąża się w wodzie. Jednak teraz
mógł mu wyłącznie zaszkodzić.

W chwilę później Anakin znalazł się nagle pośród setek Yuuzhan Vongów.

Wszyscy oni wyszli z większego kompleksu tą samą drogą, którą przedostała
się do wnętrza istota-łódź i szli teraz chodnikiem biegnącym wzdłuż kanału.
O ile mógł się zorientować, chodnik skręcał w kierunku rzeki.

Pomiędzy rzeką a kompleksem damuteków znajdowało się skupisko lepia-

nek, które zauważył wcześniej ze skarpy. W przeciwieństwie do uporządkowa-
nych kompleksów, te domki – popstrzone otworami organiczne kopuły i puste
kręgi – zdawały się porozmieszczane całkiem przypadkowo. Większość z nich
mogła pomieścić nie więcej niż jedną osobę i nie widać było wokół nich wiel-
kiego ruchu. Yuuzhanie, którzy pojawiali się na zewnątrz, najczęściej przy-

169

background image

pominali obserwatora, którego zabił Rapuung. Albo nie mieli blizn w ogóle,
albo bardzo niewiele.

U niektórych blizny były źle wykształcone lub ropiejące jak u Vui Rapu-

unga. Ci nosili podobne przepaski biodrowe jak Rapuung i Anakin.

Oczywiście to także nie była tkanina, tylko coś żywego. Odsunięte na

chwilę od ciała natychmiast przylegało do niego z powrotem.

Anakin miał również ukrytego w uchu tizowyrma. Dzięki niemu rozmo-

wy otaczających go osób docierały do niego w krótkich falach i zaraz cichły.
Prawie wszyscy zachowywali milczenie. Spokojnie zajmowali się swoimi spra-
wami, z rzadka wchodząc w kontakt wzrokowy.

Jak stwierdził, nie był tu także jedynym nie-Yuuzhaninem. Zauważył kil-

ku innych ludzi, wszystkich wyposażonych w ograniczające implanty. Łatwo
było rozpoznać ich uczucia: oscylowały od całkowitej beznadziei do przygnę-
bienia. Od czasu do czasu u któregoś z nich wyczuwał iskierkę niewygasłej
jeszcze nadziei na ucieczkę. Podobnie jak Yuuzhanie Vong, żaden z ludzi nie
poświęcił Anakinowi więcej niż przelotne spojrzenie.

– Hej, wy! – odezwał się nagle jakiś głos za ich plecami. Rapuung obrócił

się w jego kierunku. Anakin zrobił to także, ale znacznie wolniej, usiłując
przybrać taki wyraz twarzy, jaki widział u tamtych ludzi.

Yuuzhanin, który ich zaczepił, był wojownikiem – pierwszym, którego

Anakin tu zobaczył. Z trudem zmusił się do bezruchu; do tej pory zbliżenie
się do wojownika na taką odległość oznaczało walkę na śmierć i życie, a on
miał takich spotkań aż nadto.

Wojownik drgnął, kiedy zobaczył twarz Vui Rapuunga. Przez krótką chwi-

lę wydawało się, że uklęknie, ale zaraz jego oczy przybrały barwę obsydianu.

– To naprawdę ty. Powiedzieli mi w porcie, że wróciłeś.
– Wróciłem – potwierdził Rapuung.
– Wielu uznało, że uciekłeś przed swoją hańbą. Wielu radowało się, że

nie muszą na nią patrzeć.

– Bogowie wiedzą, że nie ciąży na mnie żadna hańba – odparł Rapuung.
– Twoje ciało powiada co innego – odparł wojownik.
– Być może – rzekł Rapuung. – Czy masz jakieś rozkazy?
– Nie. Jakie zadanie wyznaczył ci egzekutor?
– Muszę z nim teraz porozmawiać.
– Łowy zaplanowano jeszcze na cztery dni. Może powinieneś spędzić ten

czas na pokucie i ofiarach, błagając Yun-Shumo o wstawiennictwo. Może
słowo zabrzmi w uchu twojego egzekutora.

– To wielka uprzejmość, Hul Rapuung. Ja jednak nie żądam łaski.

170

background image

– Żadna to łaska, kiedy dostajesz czas, by błagać, choćby od bogów –

odparł Hul Rapuung. – Idź już.

Odwrócił się gwałtownie i ruszył w przeciwnym kierunku, ale obejrzał się

jeszcze.

– Niewolnik. Dlaczego ci towarzyszy?
– Znalazłem go wałęsającego się bez celu. Zabieram go do mojego egze-

kutora, by mu wyznaczył pracę.

– Bez celu, powiadasz? Wiesz, że w dziczy czają się Jeedai ?
– Ten był tu, zanim odszedłem. Zawsze miał skłonność do zapominania.
Hul Rapuung uniósł podbródek.
– Czyżby? – zniżył głos do szeptu. – Istnieją pogłoski. . . właściwie tylko

plotki, że jeden z tych Jeedai nie jest naprawdę Jeedai, ale Yuuzhaninem
Vong, który w jakiś sposób oszalał pod wpływem ich mocy.

– Nic nie wiem o tych plotkach.
– Pojawiły się dopiero niedawno – splunął. – Idź do swojego egzekutora.
– Pójdę – obiecał Vua Rapuung.
– Vua Rapuung. Jesteś zhańbiony – szepnął Anakin, skoro tylko wojownik

oddalił się poza zasięg głosu. Chłopiec nie podnosił głowy i starał się nie
poruszać wargami.

Rapuung rozejrzał się szybko, chwycił go za ramię i pchnął w kierunku

wejścia do najbliższej budowli. Wewnątrz było dość przytulnie, ale wokół
unosił się kwaśny odór, jakby niemytego Bothanina.

– Nie mówiłem ci, że masz się zamknąć? – warknął Rapuung.
– Powinieneś był mi powiedzieć – uparł się chłopak. – Jeśli chcesz, żebym

milczał, zrób coś, żeby mnie nie zaskakiwać co chwila.

Rapuung zacisnął pięści i zgrzytnął zębami.
– Muszę odgrywać rolę zhańbionego, ale nim nie jestem.
– A co to w ogóle znaczy: zhańbiony? Tylko mi nie wciskaj, że nie są

godni, żeby o nich wspominać.

– Nie są. . . – zaczął Rapuung, ale urwał. Przymknął oczy. – Zhańbieni

są przeklęci przez bogów. Ich ciała nie wytwarzają blizn. Nie goją się dobrze.
Ich słabe organizmy odrzucają implanty oznaczające przynależność i rangę,
według których dzielimy się na kasty i stanowiska. Sąbezużyteczni.

– Twoje blizny. . . Twoje rany. . . Implanty wyszły ci z ciała razem z ropą.
– Byłem wielkim wojownikiem – powiedział twardo Rapuung. -
Dowódcą. Nikt nie wątpił w moje zdolności. I nagle, jednego dnia, moje

własne ciało mnie zdradziło. – Zaczął maszerować w kółko, waląc dłońmi

171

background image

o koral i raniąc je do krwi. – To nie bogowie. Wiem, kto to uczynił. I ona mi
za to zapłaci.

– Ta kobieta, której imienia nie pozwoliłeś mi wymawiać. . .
– Tak.
– I to ją właśnie chcesz zabić.
– Zabić? – Rapuung wytrzeszczył oczy i splunął. – Niewierny, dla czego

uważasz, że śmierć, która przychodzi do wszystkich, jest karą samą w sobie?
Moja zemsta sprawi, że ta kobieta wyzna, co zrobiła, aby już nikt nie twier-
dził, że Vua Rapuung jest zhańbiony! Yuuzhanie Vong dowiedzą się o jej
zbrodni! Moją zemstą będzie pewność, że kiedy ona umrze, jakkolwiek to się
stanie, jej śmierć będzie potępieniem. Ale zabić ją? Nie, nie uczynię jej tego
zaszczytu.

– Och – mruknął Anakin. Tylko na tyle było go stać. Pomimo tajemni-

czych wypowiedzi Rapuunga zdawało mu się, że mniej więcej wie, co Yuuzha-
nie Vong uważają za zemstę. I oto nagle wszystko, co dotąd dowiedział się
o Rapuungu, okazało się pomyłką.

– Czy mógłbyś już przestać pastwić się nade mną? – zapytał Rapuung

dziwnie stłumionym głosem.

– Jeszcze tylko jedno pytanie. Chodzi o tego wojownika, którego spotka-

liśmy. Część jego imienia jest taka sama jak twojego.

– Tak być powinno. To latorośl z mojego gniazda.
– Twój brat?
Rapuung lekko skinął głową.
– Teraz pójdziemy do egzekutora. Proponuję, żebyś twierdził, że kiedyś

pracowałeś przy oczyszczaniu pól pod uprawy. Ci niewolnicy żyją najdłużej.
Spotkamy się, kiedy będę mógł to przeprowadzić bez budzenia podejrzeń.
Graj swoją rolę. Nie popełnij błędu. Wykorzystaj swoją moc, aby znaleźć
się jak najbliżej miejsca, gdzie przebywa drugi Jeedai. Przyjdę do ciebie za
jakieś siedem dni. Do tego czasu nie zamienimy ani słowa. Obserwuj innych
niewolników. Mów tak jak oni albo wcale. A teraz chodź.

Wyjrzał na zewnątrz i od razu wyszedł, holując Anakina za ramię. Wy-

dawało się, że nikt niczego nie zauważył. A przynajmniej Anakin żywił taką
nadzieję. Razem ruszyli w kierunku największego z budynków, niepostrzeże-
nie mieszając się z tłumem innych niewolników i zhańbionych.

background image

ROZDZIAŁ

24

Czoło Anakina przeszyła igła bólu tak nieoczekiwanego i silnego, że nogi

sią pod nim ugięły. Opadł na czarną ziemią dżungli i chwycił się za głowę
w poszukiwaniu rany. Miał wrażenie, że ktoś rozciął mu czoło od linii włosów
po nasadę nosa. Krew piekła go w oczy i zalewała mu nozdrza.

Kiedy jednak opuścił dłonie, stwierdził, że są czyste. Pocięte, pokryte

pęcherzami i otarciami od wielogodzinnego wyrywania twardych łodyg, ale
niezakrwawione.

Ostrożnie dotknął czoła jeszcze raz. Ból wciąż pulsował, ale teraz wyczuł

gładką, nienaruszoną skórę.

– Ty! Niewolnik! – zaszemrał w jego uchu tizowyrm, tłumacząc po swo-

jemu ordynarny wrzask jednego ze strażników. Koralowy wyrostek na karku
potraktował go lekkim wstrząsem i Anakin zorientował się, że został ukarany.
Zesztywniał i padł na ziemię, drgając spazmatycznie. Było to całkiem łatwe,
jeśli brać pod uwagę ból, który przeszywał mu czaszkę

Kiedy uznał, że odgrywał już swoją rolę dość długo, podniósł się znów

na klęczki i wrócił do pracy, chwytając otartymi do żywego mięsa dłońmi
rośliny i wyrywając je z ziemi.

Yuuzhanie Vong nie korzystali z żadnych maszyn, nawet tak mało skom-

plikowanych jak dźwignia. Znali biotyczne metody oczyszczania pól, niewy-
magające niewolników, ale widocznie postanowili najpierw zużyć tych ostat-

173

background image

nich.

Chwycić chwast, obluzować, wyciągnąć. I tak bez przerwy.
Ból pulsował nadal w oczodołach, ale zelżał odrobinę. Chłopiec zaczął

dostrzegać szczegóły w ogólnym chaosie.

To nie jego czoło, nie jego krew, nie jego zmysły. To Tahiri skaleczono.

Będzie miała bliznę jak Yuuzhanka Vong.

Tego było już za wiele. Od chwili jej porwania od czasu do czasu odczu-

wał zadawany jej ból. Czasem przypominał swędzenie, kiedy indziej był jak
płonący metanol wlewany w układ nerwowy. Tym razem był jednak bardziej
rzeczywisty, bliższy. Prawie czuł oddech Tahiri, smakował jej łzy. Czuł się
jak wtedy, gdy ją tulił w ostatnich spokojnych chwilach, kiedy byli razem.

Teraz jednak ona krwawiła, a on wyrywał chwasty. Gdyby chociaż jego

miecz świetlny działał. . .

Ale właśnie na tym polegał problem. A może jeden z wielu problemów.

I minie jeszcze wiele dni, zanim znów zobaczy Rapuunga.

– Niewolniku! – strażnik lekko smagnął go po plecach amphistaffem.
Chłopiec musiał użyć wszystkich sił, żeby nie skoczyć mu do gardła, nie

zabrać amphistaffa i nie zabić wszystkich Yuuzhan Vong w zasięgu wzroku.

Co oni ci robią, Tahiri?
Powstrzymał się. Stanął posłusznie z opuszczonymi rękami.
– Odejdź ze zhańbionym – polecił strażnik.
Odwrócił się do wskazanej osoby, młodej samicy bez widocznych blizn.

Wyglądała na bardzo wyniszczoną, ale jej oczy lśniły blaskiem, którego bra-
kowała wielu innym zhańbionym.

– Idź z nim na trzecie pole lambentów, w pobliżu ogrodzenia. Pokaż mu,

jak zbierać. – polecił strażnik samicy.

– Będzie mi potrzeba więcej niż jednego mdlejącego niewolnika, żeby wy-

konać plan – odparła.

– Śmiesz sprzeczać się ze mną? – warknął wojownik.
– Nie – odparła. – Uważam, że to prefekt przydziela robotników.
– Prefekt jest dziś zajęty. Może wolisz wykonać plan sama?
Zachowała przez chwilę dumny wyraz twarzy, po czym niechętnie spuściła

głowę.

– Nie. Dlaczego mi to robisz?
– Traktuję cię tak jak wszystkich innych.
Zmrużyła lekko oczy, ale nie odpowiedziała. Skinęła na chłopca.
– Chodź, niewolniku. Przed nami długa droga.

174

background image

Ruszył w ślad za nią, próbując na nowo nawiązać kontakt z Tahiri. Wciąż

żyła, tyle mógł stwierdzić, ale była bardziej odległa niż gwiazdy. Tak jakby
się broniła przed nawiązaniem kontaktu.

– Jak masz na imię, niewolniku? – zapytała kobieta. Anakin zaskoczony

omal się nie potknął. – No?

– Proszę o wybaczenie, ale odkąd to Yuzzhanin Vong raczy kalać swoje

uszy imieniem niewolnika?

– A odkąd to niewolnik ma prawo sądzić, że bezczelność ujdzie mu bez-

karnie? – odparowała.

– Nazywam się Bail Lars – odrzekł.
– Co się z tobą dzieje, Bailu Larsie? Widziałam, że o mało nie zemdlałeś.

Widział to też ten w brudzie kąpany Vasi. Dlatego kazał ci iść ze mną, żebym
nie wykonała planu.

– Czy on ma coś do ciebie osobiście?
– Puul. Chodzi mu raczej o to, czego ze mną mieć nie może.
– Naprawdę? Wydawało mi się. . . – zastanowił się nad tym, co chciał

powiedzieć i nie dokończył zdania.

Kobieta zrobiła to za niego.
– Co ci się wydawało? Że nie odmówiłabym wojownikowi?
– Nie, nie o to chodzi – zaprzeczył Anakin. – Chyba. . . chyba wydawało

mi się, że oni. . . to znaczy reszta Yuuzhan Vong są. . . to znaczy, że nie
uważają zhańbionych za. . . no wiesz, że nie są godni pożądania.

– Nie jesteśmy godni, to prawda. . . dla normalnych ludzi. Nawet dla sie-

bie. Ale Vasi nie jest normalny. Lubi chore rzeczy. Potrafi nakazać zhańbio-
nemu robienie czegoś, czego prawdziwy członek kasty nigdy by nie zrobił, nie
chciał zrobić i od nikogo ich nie żądał.

– Więc rozkazał ci, a ty tego nie zrobiłaś?
– Wie, że jeśli cokolwiek mi rozkaże, sprawię, że będzie musiał mnie za-

bić. Dlatego mi nie rozkazuje. Chce, żebym do niego przyszła. – Zatrzymała
się i gniewnie opuściła fałdy oczne. – A w ogóle to nie twoja sprawa. Nie
zapominaj: jesteś dla mnie tym, czym ja jestem dla nich.

Pewnego dnia Yun-Shuno ofiaruje mi odkupienie, a moje ciało przyjmie

blizny i implanty. Stanę się prawdziwym członkiem kasty, a ty na zawsze
pozostaniesz niczym.

– Naprawdę w to wierzysz? – zapytał Anakin. – Nie. Widzę, że nie.
Z całej siły uderzyła go w twarz. Kiedy nie zareagował na ból, w zadumie

skinęła głową.

175

background image

– Silniejszy niż myślałam – mruknęła. – Może jednak wykonam plan. Jeśli

mi pomożesz, wymyślę dla ciebie jakąś nagrodę.

– Zrobię to choćby z tego powodu, żeby rozczarować Vasi – zapewnił

Anakin. – Chociaż mogę zmienić zdanie, jeśli dalej będziesz mnie biła.

– Mówisz paskudne rzeczy i masz nadzieję, że ci to ujdzie bezkarnie?
– Nie wiedziałem, że to coś paskudnego.
– Słyszałam, że wy, niewolnicy, jesteście niewierni, ale nawet niewierni

powinni znać bogów i ich prawdy.

– A mnie się wydaje, że właśnie to, że ich nie znam, czyni ze mnie nie-

wiernego – odparł Anakin.

– Może i tak. To ma jakiś sens, ale ja nigdy przedtem nie rozmwiałam

z niewiernym, nie w ten sposób – zawahała się. – To jest. . . ciekawe. Może
w czasie pracy będziemy mogli pogadać. Opowiesz mi o swojej planecie. Ale
bądź ostrożny. . . może i jestem zhańbiona, ale nie pozwoliłam, aby hańba
mnie pokonała.

– Umowa stoi – odpowiedział. – Powiesz mi, jak masz na imię?
– Mam na imię Uunu. – Pokazała palcem przed siebie, na niską ścianę

z koralu. – Jesteśmy blisko pól lambentu. Są tam.

– Co to jest lambent?
– Za chwilę sam zobaczysz. A właściwie usłyszysz.
– Usłyszę?
Wtedy rzeczywiście doszedł do jego uszu cichy, brzęczący szept, niczym

chór głosów małych zwierzątek.

Dźwięk ten jednak nie pochodził z Mocy. Nie miał tego znajomego cha-

rakteru, tej głębi. Brzmiało to raczej tak, jakby miał w głowie szumiący
komunikator.

Okrążyli mur. Poza nim było pole, zaorane w koncentryczne, koliste bruz-

dy. Na tych bruzdach, mniej więcej w metrowych odstępach, rosły rośliny wy-
glądające jak wiązki krótkich, grubych, zielonych noży. Z centralnego pąka
wyrastały dwie, trzy lub cztery grube łodygi, a na końcu każdej z nich znaj-
dował się włochaty, czerwony jak krew kwiat. Kwiaty miały wielkość mniej
więcej pięści i to właśnie one zdawały się wydawać ten telepatyczny pomruk.

– Czym one są?
– Zacznij teraz pracować. Później ci wyjaśnię, co to jest, jeśli będzie za-

nosiło się na to, że wykonamy plan.

– Co mam robić?
– To samo co ja. Będę głaskać kwiaty. . . o, tak – niemal czule odgarnęła

czerwone, włochate płatki, odsłaniając żółtawą bulwę. – To je uspokaja.

176

background image

Kiedy to zrobię, ty je będziesz zrywał. To jest trochę trudniejsze. Nie ru-

szaj się, proszę. – Wyjęła z kieszeni ubrania zakrzywiony i czarny przedmiot.

– Umieść to na kciuku.
Spojrzał na to, co mu podała. Przypominało ostrogę o długości mniej

więcej ośmiu centymetrów. Wydawała się bardzo ostra. Wsunął ją na palec
i zaraz się skrzywił, czując, jak w ciało wgryzają mu się setki małych ząbków.

– To żyje – mruknął.
– Oczywiście. Kto używałby martwego. . . – Ze złością zmrużyła oczy. –

Mówiłam ci, żebyś nie gadał takich rzeczy, prawda?

– Nie powiedziałem nic złego – zaprotestował.
– Nie. Zasugerowałeś tylko, a mój umysł wykonał resztę brudnej roboty.

Przestań.

Anakin podniósł do oczu opatrzony ostrogą kciuk i obejrzał go z uwagą.
– Nie wyobrażaj sobie – warknęła. – To nie jest prawdziwy implant. Nawet

ja mogę go nosić przez chwilę, dopóki nie rozwinie się reakcja. To nie na stałe.
A gdyby ci przyszły do głowy jakieś niestosow ne dla niewolnika myśli. . . –
Ujęła jego przegub w zdumiewająco silny uścisk i uderzyła dłonią w ostry
koniec ostrogi.

Ostroga natychmiast zmiękła i sflaczała.
– Możesz skaleczyć nią innego niewolnika – powiedziała łagodnie.
– Słyszałam o takich rzeczach, robionych dla rozrywki strażników. Ale

Yuuzhanina Vong takim narzędziem nie możesz zranić.

– Uwierzyłbym ci chyba na słowo.
– Doskonale. Szybko się uczysz. No to użyj ostrogi i rozetnij powłokę

lambentu przy samym czubku. Do roboty.

Ukląkł przy roślinie i przycisnął ostry koniec do żółtej bulwy. Powłoka

pękła, brocząc mleczną substancją.

– Teraz tnij wzdłuż od góry do dołu. Będzie ciężko.
Było. Skórka okazała się rzeczywiście twarda. Dopiero kiedy naciął

z trzech stron, zdołał ją oddzielić od jądra. Przez cały czas, kiedy to ro-
bił, z pełną ostrością słyszał telepatyczny głos rośliny, cichutki szczebiot,
nieco inny niż głos wydawany przez jej towarzyszy, prawdopodobnie dzięki
„uspokojeniu” przez dłonie Uunu.

Największa niespodzianka czekała go w środku. Anakin wyciął ostrożnie

jądro i podniósł do góry.

Wyglądało zupełnie jak jakiś nieznany klejnot.
– Co to jest? – zapytał.

177

background image

– Później. Teraz ruszaj. Inaczej będziesz ciął wolniej, niż ja będę je uspo-

kajać. Musisz dotrzymywać mi kroku. Zazwyczaj jeden uspokajacz pracuje
z dwoma lub trzema obieraczami. Kiedy złapiesz rytm, a ja będę pewna, że
cię to nie wytrąca z równowagi, wtedy spróbujemy pogadać. Nie wcześniej.

Nie nastąpiło to tego samego dnia. Kiedy Anakin złapał wreszcie rytm

pracy, był daleko w tyle za Uunu. Lambenty rozpraszały go. Łaskotały jego
umysł, a on mógł ich dotykać, ale nie poprzez Moc, lecz w sensie konwen-
cjonalnym. Powiedziano mu, że Wurth Skidder miał podobne doświadcze-
nie z yuuzhańskim yammoskiem, stworzeniem, które koordynowało działania
statków wojennych. Yammoski łączyły się telepatycznie ze statkami-córkami
i załogami swojej floty i chroniły je, jakby były ich własnym potomstwem, kie-
rując losami bitew tak, aby zminimalizować straty. Skidder prawdopodobnie
osiągnął pewien stopień połączenia pomiędzy Mocą a telepatią yammoska. . .
przynajmniej tak twierdzili towarzysze, którzy przeżyli.

Czy lambenty były krewnymi yammosków? Uunu coś im robiła, zmieniały

się do pewnego stopnia pod wpływem jej głaskania, jakby oddalały się od
Anakina. Może wiązała je ze sobą w jakiś sposób? Czy Anakin także mógłby
się z nimi połączyć? Może gdyby to zrobił, dowiedziałby się, jaka jest ich
funkcja. Czy były tym, czym się wydawały z wyglądu i dotyku? To chyba
niemożliwe, ponieważ żyją, ale jednak!

Nie zdawał sobie sprawy, jak wiele nadziei utracił, dopóki nie zaczął jej

odzyskiwać.

Spał w dormitorium dla niewolników, niskim, rozłożystym budynku

z czterema obszarami do spania wyściełanymi gąbczastym, podobnym do
mchu porostem. Budynek zamieszkiwało osiemnastu niewolników. Spali ści-
śnięci jak stintarile. Bardzo trudno było ułożyć się tak, żeby nikogo nie do-
tykać.

Ku wielkiej uldze Anakina nie wszyscy należeli do Brygady Pokoju. Chło-

pak dowiedział się przy okazji, że wprawdzie większość członków Brygady
w systemie istotnie została uwięziona, ale większość z nich złożono w ofierze
bogom Yuuzhan Vong. Niewolnicy, którzy dzielili z nim kwaterę, pochodzi-
li z różnych punktów drogi podboju i wydawali się reprezentować członków
pewnej stałej grupy populacji niewolniczej, takich którzy wyeliminowali spo-
śród siebie malkontentów i podżegaczy. Żaden z nich nie miał takich implan-
tów, jakie Anakin widział na Dantooine.

– Tych używają głównie w przypadku niewolników wysyłanych w bój –

powiedział mu Twi’lek imieniem Poy, gdy go o to zapytał. – Sprawa wy-
gląda tak: jeśli ci założą implanty, one zniszczą cię, sprawią, że otępiejesz.

178

background image

Mistrzowie przemian nie chcą tępych niewolników, którzy wciąż zapominają
poleceń. Wojownicy za to potrzebują ciał, które wchłoną płomień miotaczy,
a tam rozum raczej nie jest potrzebny. – Lekku Poya drgnęły w zadumie. –
Zacznij jednak się stawiać albo udawać debila, a zaraz ci je nałożą i wyślą
na front.

Najbardziej pocieszające w jego towarzyszach niewoli było to, że Anakin

wyczuwał ich w Mocy. Jednak nie znajdował w nich większych nadziei na
pomoc, a za to ogromny potencjał zdrady, gdyby którykolwiek z nich zo-
rientował się, kim jest. Wyjaśnił wszystkim, że został schwytany na Duro,
a bardziej dociekliwym zasugerował, że nie muszą znać szczegółów.

Uunu zabrała go następnego dnia rano, kiedy jeszcze było ciemno. Budził

sie w nocy co chwila, usiłując zlokalizować Tahiri w Mocy. Wciąż cofała się
przed nim, była trudna do odnalezienia, ale przynajmniej wiedział, w którym
damuteku ją więzili.

Wciąż jeszcze był nieco zaspany, kiedy doganiał Zhańbioną.
– Masz – burknęła, podając mu coś w wyciągniętej dłoni.
– Co to takiego?
– Po prostu patrz, niewierny.
W jej dłoni pojawiła się smużka fosforescencji, która szybko zmieniła się

w całkiem mocne światło. W miarę jak się rozjaśniało, Anakin mógł stwier-
dzić, że to kryształ lambentu, podobny do tych, które zbierał wczoraj.

Rozjarzył się tak, że trudno było na niego patrzeć, po czym przygasł.
– Kontrolujesz jego jasność umysłem – odgadł Anakin.
Skinęła głową.
– Tak. Wykorzystujemy je jako przenośne źródła światła. Można je rów-

nież konfigurować z fotoczułymi organizmami, co pozwala sterować rozma-
itymi organizmami nadrzędnymi, zwłaszcza z tych latających w kosmosie. –
Zamknęła dłoń na klejnocie. – Chodź.

– Ale on ciągle żyje, prawda? – zapytał Anakin, kiedy ruszyli w kierunku

pól.

– Tak, oczywiście.
– A czym się żywi?
– Lambent składa się głównie z krzemu i metali pobieranych z gleby. Kiedy

majągaz, oddychają nim, ale głównie czerpią pożywienie z bioelektrycznego
pola istot żyjących wokół nich. – Zatrzymała się nagle i spojrzała na niego.
– Czemu masz taki dziwny wyraz twarzy?

Anakin zdał sobie sprawę, że szczerzy zęby od ucha do ucha.
– Nic takiego – odparł. – To po prostu zdumiewające. Tak mi się zdaje.

179

background image

– Jak wszystkie dary bogów – odparła Uunu. Anakinowi wydawało się,

że słyszy w jej głosie podejrzliwość.

Przez sześć godzin pracowali bez przerwy, ale Anakin już doszedł do wpra-

wy. Opowiedział Uunu, że należał do załogi statku frachtowca, opisał jej
Coruscant i Korelię. Była tym bardzo zgorszona, ponieważ trudno było mó-
wić o tak zaawansowanych technicznie miejscach, nie wpadając wielokrotnie
w pułapkę bluźnierstwa. Zmienił temat i opowiedział jej o straconej Ithorze
i księżycu Endora, co okazało się znacznie mniej drastyczne.

Po sześciu godzinach pracy zrobili sobie krótką przerwę na wodę i posiłek

w postaci ciastowatej papki, którą wysysali z czegoś, o czym Anakin wiedział,
że jest żywe, ale o czym wolał myśleć jako o miękkim, ciepłym bukłaku.

– Trudno sobie wyobrazić wszystkie te światy, każdy taki sam lub nawet

większy od tego – odezwała się Uunu pomiędzy kolejnymi łykami. – Wyro-
słam na jednym z biedniejszych światostatków. Było mało miejsca. Mieszka-
liśmy bardzo blisko siebie. Tu jest tyle przestrzeni.

– Jest wiele niezamieszkałych światów – zgodził się Anakin. – Nowa Re-

publika chętnie zrobiłaby wam miejsce.

Uunu obrzuciła go pełnym zadumy spojrzeniem, którego używała coraz

częściej podczas ich rozmowy.

– Dlaczego Yuuzhanie Vong mieliby prosić o to, co bogowie przewidzieli

dla nas w darze? Dlaczego mielibyśmy tolerować bluźnierstwo w galaktyce,
którą Yun-Yuuzhan przeznaczył na kres naszej tułaczki?

– Skąd wiesz, że bogowie tak postanowili, Uunu? – zapytał Anakin, usi-

łując nie podnosić głosu.

Zacisnęła wargi.
– Twój jęzor kiedyś poderżnie ci gardło, Bailu Larsie. Domyślam się, że

jesteś raczej ignorantem niż głupcem, ale inni nie będą tak wielkoduszni.

– Chcę tylko zrozumieć. Z tego, co sam wiem, Yuuzhanie Vong spędzili

stulecia, jeśli nie tysiąclecia w przestrzeni. Dlaczego teraz? Dlaczego nasza
galaktyka? Jak bogowie okazali wam swoją wolę?

Lekka zmarszczka przecięła czoło Uunu, ale tym razem dziewczyna go nie

zbeształa.

– Znaków było wiele – wyjaśniła. – Światostatki zaczęły umierać, pojawiły

się liczne niepokoje. Kasta walczyła z kastą, domena z domeną.

Był to czas próby, wielu sądziło, że bogowie nas opuścili. Wtedy pan

Shimrra ujrzał wizję nowego domu i galaktyki przeżartej herezją, wizję
oczyszczenia. Najpierw kapłani stwierdzili, że to prawdziwa wizja. Potem
uczynili to mistrzowie przemian. Potem wojownicy. Czas próby ustąpił miej-

180

background image

sca czasowi podboju. – Spojrzała na niego. – To wszystko. Właśnie tak musi
być. Nie pytaj o to już nigdy, bo nie ma nic więcej do powiedzenia. Lud tej
galaktyki musi albo zaakceptować wolę bogów, albo umrzeć.

Anakin skinął głową.
– A zhańbieni? Nie wspominasz o nich. Jaka jest ich rola?
Znów odwróciła wzrok.
– Mamy nasze własne proroctwa. W nowej galaktyce Yum-Shuno obiecała

nam odkupienie.

– W jakiej formie?
Nie odpowiedziała, ale podniosła wzrok na horyzont.
– Patrz, jak daleko sięga – szepnęła. – Wciąż dalej i dalej. . .
Anakin myślał, że rozmowa dobiegła końca, ale po długiej chwili
Uunu pochwyciła jego spojrzenie i nie pozwoliła mu odwrócić wzroku. Jej

głos opadł prawie poniżej jego progu słyszalności.

– Bailu Larsie – zagadnęła. – Czy ty jesteś Jeedai ?

background image

ROZDZIAŁ

25

– Co? – Anakin zakrztusił się żółtawą papką, którą i bez tego trudno było

mu przełknąć.

– Czy jesteś Jeedai ? – powtórzyła Uunu. – To proste pytanie.
– Dlaczego je zadałaś? – odparł chłopiec. – Czy gdybym był Jedi, znala-

złbym się w niewoli?

– Mistrzowie przemian mają jedną Jeedai. Krążą plotki, że jest ich więcej

na tym księżycu. A ty. . . chyba nikt nie pamięta, żeby cię tu sprowadzono.
A poza tym w jakimś sensie nie zachowujesz się jak niewolnik. Wydajesz się
zbyt. . . nieugięty. – Przyglądała mu się w zadumie. -

Powiadają też, że Jeedai czasami z własnej woli pozwalają się wziąć do

niewoli.

– No cóż, ja przynajmniej nie pozwoliłem się schwytać – odparł
Anakin. Uznał, że to nie jest kłamstwo, ponieważ w jego przypadku w ogó-

le nie było mowy o schwytaniu.

Teraz też nie da się złapać. Przebywał tylko z Uunu, a ona nie była wo-

jownikiem. Przygotowywał się, utrzymując równy rytm oddechu. Nie chciał
skrzywdzić Uunu. Traktowała go znacznie lepiej, niż musiała. Niby niewiele,
ale nie mógł nie wziąć tego pod uwagę.

Nagle coś go zastanowiło w wyrazie jej oczu.
– Chciałaś, żebym był Jedi, prawda? Rozczarowałem cię.

182

background image

Uunu westchnęła i znów wbiła wzrok w horyzont.
– Gdybyś był Jeedai, już byś mnie zaatakował – szepnęła.
– Wierzyłaś w to i mimo to mnie spytałaś? Dlaczego podejmowałaś takie

ryzyko?

– Nie ma ryzyka. Wojownicy są ukryci w pobliżu. Opowiedziałam im

o moich obawach. – Jej twarz przybrała nagle wyraz smutku i przygnębienia.

Włosy na karku Anakina stanęły dęba. Gdzie byli ci strażnicy? Nie wi-

dział nikogo.

– Czy wydanie Jedi pozwoliłoby ci opuścić status zhańbionej?
– Nie bezpośrednio – odparła z lekkim żalem. – Tylko bogowie mogą

zmienić mój stan. Ale chciałabym spotkać takiego Jeedai. No i odkrycie Jeedai
mogłoby dać Yun-Shuno pewien argument, żeby się za mną wstawić.

– Już o niej wspominałaś. Czy to twoja zwierzchniczka?
– To bogini, niewierny. Bogini zhańbionych. Jedyna, która może z nas

zrobić prawdziwych Yuuzhan Vong.

– Ach, tak.
– Wracaj do pracy.
I znów, tak jak przedtem, ona głaskaniem odsłaniała bulwy, on wycinał

lambenty.

– Jak się zostaje zhańbionym? – zapytał Anakin.
– Kolejne niegrzeczne pytanie – odparła Uunu, ale jej lekki ton zadawał

kłam słowom nagany. – Niektórzy z nas rodzą się tacy. Inni stają się nimi za
złe uczynki i grzechy.

– Słyszałem, że niektórzy zhańbieni uważają, iż nie zasługują na swój

status – rzucił Anakin możliwie najbardziej niedbałym tonem.

Parsknęła szorstkim śmiechem.
– Zasługiwać? Co to znaczy: zasługiwać? Po prostu jesteśmy. . . – spoj-

rzała na niego i wydawało się, że nagle zrozumiała. – Ach tak. Mówisz o Vui
Rapuungu, tym, który cię przyprowadził do prefekta oczyszczania pól.

– Może się tak nazywa, nie jestem pewien. Ale mamrotał różne dziwne

rzeczy. Nie do mnie. . . chyba w ogóle nie bardzo się orientował, że tam jestem.

– Vua Rapuung jest szalony – wyjaśniła Uunu. – Kiedyś był wielkim wo-

jownikiem. Teraz jest niczym. Nie może tego znieść, więc wymyśla kłamstwa.
Może nawet sam w nie wierzy.

– Kłamstwa?
– Twierdzi, że mistrzyni przemian złośliwie zakaziła go czymś, co stwo-

rzyło znamiona hańby.

– Dlaczego? – zdziwił się.

183

background image

– Bo go kochała – odparła. – A on nią wzgardził.
– Kochała? – Jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, że Yuuzhanie Vong

mogą kochać.

– Tak. Ale ta historia jest nieprawdziwa.
– Dlaczego?
– Znowu ta ignorancja! Ponieważ bogowie, którzy rządzą takimi sprawa-

mi, kochankowie Yun-Txiin i Yun-Q’aah, nigdy nie spletliby nicią namięt-
ności mistrzyni przemian i wojownika. Yun-Yuuzhan zawsze potępia bliźnia-
czych bogów za ich własne przewinienia. Oni nigdy by nie zaryzykowali jego
gniewu. To nie jest możliwe, dlatego bredzenie Rapuunga to słowa obłąkań-
ca. Został po prostu przeklęty, jak cała reszta z nas. Ostatnio stał się nawet
jeszcze bardziej pomylony. Wydaje mi się, że intendenci wkrótce go zniszczą,
jeśli już tego nie zrobili.

– Zniszczą?
– Zhańbieni muszą wykazać się użytecznością i pokorą. Wykonujemy pra-

ce, jakimi nie brukałby sobie rąk żaden członek kasty Yuuzhan Vong. Gdy-
byśmy tego nie robili, nie bylibyśmy warci karmienia. – Poderwała głowę. –
Troszczysz się o Vuę Rapuunga?

– Troszczę się o wszystkie żywe istoty – zapewnił ją chłopiec.
– Znowu mówiszjak Jeedai – oznajmiła.
Ciekawe, skąd ty tyle wiesz na temat filozofii Jedi? – zadumał się Anakin.

Skąd zhańbiona uzyskała taką informację? Co ją tak interesuje?

– Powiedz mi – nalegała Uunu. – Czy Jeedai przejąłby się losem zhań-

bionego? Tak samo jak przejąłby się losem osoby z wysokiej kasty?

– Tak. Znałem Jedi. Oni chronią każdą formę życia.
– Ale nie Yuuzhan Vong. Jeedai zabijają Yuuzhan Vong.
– Tylko wtedy, kiedy muszą – zapewnił Anakin. – Jedi nie lubią zabijać.
– Więc nie są wojownikami?
– Nie całkiem, przynajmniej z tego, co wiem. Są obrońcami.
– Obrońcami. Czy bronią wszystkich?
– Wszystkich, których mogą.
Zachichotała znowu, ale nieco nieszczerze.
– Zabawne kłamstwo. Daje nadzieję tym, którzy na nianie zasługują. De-

strukcyjne kłamstwo. Niektórzy zhańbieni nawet. . . – urwała znowu, a kiedy
się odezwała, w jej głosie brzmiał gniew. – Jak to się dzieje, że ci to wszystko
opowiadam, niewierny? Pracuj i nie gadaj tyle. Nie zadawaj mi więcej pytań.

Tej nocy Anakin wyśliznął się z kwatery niewolników. Nie było to trudne

zadanie. Dla większości niewolników nie było ucieczki z obozu. Ale jeśli chcieli

184

background image

marnować drogocenne godziny snu, jakie im przydzielono, Yuuzhanie Vong
nie mieli zamiaru im w tym przeszkadzać.

Dotarcie do pola było trochę trudniejsze, ale Anakin nabrał już doświad-

czenia w skradaniu się. W ciągu kilku chwil w świetle giganta gazowego,
klęczał już na polu lambentów. Rośliny szeptały cichutko jak nocna bryza
w ciemnych wierzchołkach drzew. Poza obszarem obozu, po drugiej stronie
rzeki, czuł dalekie życie dżungli. Gdzieś tam, na tle bólu i rozpaczy, wyczuwał
słabnące dotknięcie Tahiri.

Odnalazł ostatni z zebranych lambentów i ukląkł przy pierwszym, który

zamierzali ściąć następnego dnia. Przez chwilę przyglądał się blado oświetlo-
nej łodydze. Potem, ledwie ważąc się oddychać, sięgnął do nabrzmiałego paka
i zaczął go gładzić dokładnie tak samo, jak widział to setki razy w wykonaniu
Uumu.

Płatki były miękkie jak jedwab, bez trudu zsuwały się z bulwy pod do-

tknięciem jego palców. Anakin poczuł lekkie dotknięcie, niczym elektrycz-
ny wstrząs, powoli posuwające się wzdłuż jego ramienia. Nie było to ani
przyjemne, ani przykre; raczej przypominało pierwszy posmak potrawy, tak
egzotycznej, że język nie miał żadnego porównania, aby ocenić jej smak.

W miarę jak głaskał pąk, uczucie pogłębiało się, aż wreszcie poczuł nie

tylko płatki kwiatu pod opuszkami palców, lecz również ich muśnięcia na
skórze, Przez krótką chwilę był lambentem i czuł nie tylko jego przebudzenie,
ale także własne.

Nie przerywał pieszczoty, aż cichy szum w głowie stał się głośniejszy,

wyrażniejszy niż impulsy przesyłane przez inne kwiaty, a strąk zrobił się
całkiem gładki. Zamrugał i rozejrzał się wokół siebie, szukając oznak ruchu.
Tu, w polu był praktycznie ślepy i głuchy. Nie był w stanie wykorzystać nawet
rodzimego życia księżyca, aby kierować się jego reakcjami na nadchodzące
niebezpieczeństwo. A jeśli nie mógł go widzieć i słyszeć, to znaczy, że go tu
nie było.

Ale nie zarejestrował wzrokiem żadnych skradających się cieni, a uszami

słabych nawet szelestów, więc wyciągnął opatrzony ostrogą kciuk i przeciął
bulwę. Obdzierał skórkę tak długo, aż poczuł w dłoni klejnot. Chwycił go
mocno, a ten, nawet bez polecenia, zajaśniał łagodnym blaskiem.

– Tak! – syknął chłopiec.
Zażądał od klejnotu, żeby pociemniał i w geście triumfu mocno zacisnął

na nim pięść.

Teraz zawrócił przez pola i zabudowania. Nie były ciche pomimo noc-

nej pory. Minął kaplicę Yun-Shuno, słysząc jęki dochodzące z jej wnętrza.

185

background image

Szepty unosiły się także z innych wejść, tu i tam ktoś w ciemności krążył
niespokojnie.

Anakin szedł dalej, aż trafił na skraj gwiaździstego kompleksu, gdzie opu-

ścił żywą łódź. Wsunął się do środka.

Basen lśnił łagodną fosforescencją, która nie sięgała głęboko pod po-

wierzchnię. Anakin sięgnął Mocą, desperacko pragnąc, aby miecz świetlny
wciąż był tam, gdzie umieścił go wiele dni temu.

Woda była mętna. Czuł ją Mocą, ale jakby przez gęstą chmurę. Rybo-

-kraby i ich wodne towarzystwo też były wyczuwalne, ale jakby rozproszone.
Wyczucie gry życia i prądów energii w sercu damuteka mistrzów przemian
zajęło mu więcej czasu niż powinno. Wreszcie jednak miał go w swoim umy-
śle, lekko falujący, niczym miraż, ale był tam: prąd zniósł go aż do załomu
na skraju kompleksu i oparł o barierę, która zamykała drogę ucieczki rybom.
Wyraził swoją wolę; miecz świetlny drgnął, przesunął się, przeciął powierzch-
nię wody i znalazł się w jego dłoni.

– Kto tu jest? – zapytał głos dochodzący z ciemności wokół basenu. Ana-

kin szybko odstąpił w tył z sercem walącym niebezpiecznie szybko, i ostrożnie
wycofał się pod osłonę ciemności w odległym kącie kompleksu.

– Wybacz, panie – wychrypiał, wdzięczny za tizowyrma w uchu.
Usiłował możliwie najbardziej upodobnić brzmienie swego głosu do głosu

Yuuzhanina Vong. – Jestem nikim, jestem Zhańbiony.

Postać w ciemności poruszyła się i nagle zobaczył wyraźnie całą sylwetkę.

Miała coś dziwnego na głowie. Wiło się jak gniazdo węży. Nigdy do tej pory
nie widział u Yuuzhan Vong niczego podobnego.

– To kompleks mistrzów przemian – odezwał się głos kobiety. – Nie masz

tu nic do roboty, zhańbiony.

– Błagam cię o wybaczenie, wielka pani – szepnął Anakin. – Chciałem

tylko. . . miałem nadzieję, że wody basenu przemiany zainspirują mnie do
bardziej skutecznej modlitwy do Yun-Shuno.

Milczenie przeciągało się.
– Wiesz, że powinnam o tobie donieść. Wolno tu przebywać tylko zhań-

bionym z feromonem przejścia. Ja. . . – usłyszał nagle cichy jęk bólu.

– Czy coś się stało, wielka pani?
– Nie – odparła dziwnie napiętym głosem. – To tylko moje cierpienie.

Przyszłam tu, aby je kontemplować. Odejdź, zhańbiony. Nie będę przez ciebie
przerywać mojego transu. Odejdź, pozostaw mnie w pokoju i uważaj się za
szczęśliwca.

– Dzięki ci, o wielka mistrzyni przemian. Twoja wola.

186

background image

Wycofał się ostrożnie. Pot ściekał mu strużkami po twarzy, całe ciało

dygotało lekko, ale w duszy triumf jaśniał mu jak supernowa. Teraz miał
wszystko co trzeba.

Supernowa przygasła nieco, kiedy wrócił do miasteczka zhańbionych. Po-

trzebował czegoś więcej niż lambentu i miecza świetlnego. Potrzebował czasu
i samotności, a nawet dość pobłażliwa Uunu nie będzie skłonna mu tego za-
pewnić. Nie mógł jednak dłużej czekać na Vuę Rapuunga. Uunu zaczęła go
podejrzewać. Hul Rapuung pierwszego dnia też zachowywał się podejrzliwie.

A Vua Rapuung mógł już nie żyć.
Musi się gdzieś ukryć. Tylko gdzie?
Tak zamyślił się nad tym problemem, że wpadł na kogoś. Yuuzhanin Vong

zaklął głośno i silna dłoń chwyciła go za włosy. Przerażony Anakin upuścił
miecz świetlny i lambent, który nagle rozjarzył się jak gwiazda.

W jego świetle ujrzał zwróconą ku sobie okaleczoną twarz.
– Vua Rapuung! – jęknął.
– Tak – warknął tamten. – Ucisz ten lambent.
– No to mnie puść.
Yuuzhanin Vong posłuchał. Chłopiec ukląkł na jedno kolano, podnosząc

upuszczone przedmioty. Cicho, polecił w myśli lambentowi, wyobrażając go
sobie bez światła.

Blask zbladł i znikł.
– Co z tym robisz? – warknął Rapuung.
– Nieważne. Cieszę się, że cię widzę. Słyszałem. . .
– Próbowali mnie zabić – skwitował Rapuung. – Musimy działać teraz.

Dzisiaj albo nigdy.

– Nie możemy! – zaprotestował Anakin. – Jest jeszcze jedna rzecz, którą

muszę zrobić.

– Niemożliwe.
– Posłuchaj, powiedziałeś, że potrzebowałeś mnie przede wszystkim z po-

wodu mojego miecza świetlnego. Czy to prawda?

– Bardzo by nam pomógł – niechętnie wymruczał Rapuung. – Bez nie-

go nie jestem pewien, jak ominiemy wszystkie portale i zabezpieczenia. –
Przekrzywił głowę. – Okłamałeś mnie? Masz tę broń?

– Nie działa, ale mogę ją naprawić. Przy użyciu lambentu mogę ją napra-

wić.

– Więc zrób to, tylko szybko.
– Nawet jeśli się pospieszę, może to zająć dzień lub dwa.

187

background image

– To całkiem niemożliwe. Nie możemy się ukrywać przez dwa dni, a jeśli

wyjdziemy poza ogrodzenie, nigdy tu nie wrócimy.

– Potrzebuję dwóch dni – uparcie powtarzał Anakin.
– Jutro się zorientują, że żyję – odparł Rapuung. – Chyba że użyjesz

czarów Jeedai, aby uczynić nas niewidzialnymi. . .

– Nic z tego – powiedział Anakin. – Ale. . . słuchaj. Tu przedtem była

świątynia zbudowana z kamienia. W jaki sposób została zniszczona?

– Co? Damutek wylądował na niej. Jej substancja została rozpuszczona

i wykorzystana do odżywiania koralu

– A czy wypełniono jaskinie pod nią?
– Jaskinie?
– Jaskinie – z podnieceniem powtórzył Anakin. – Jeśli tylko spłaszczyli

świątynię jednym z damuteków, pod ziemią wciąż mogą być jaskinie. Mówiłeś
chyba, że damuteki zapuszczają w ziemię korzenie czy coś w tym rodzaju. . .
żeby wysączać wodę i minerały.

Rapuung zaklął.
– Niech tak będzie – zdecydował. – Jeśli rzeczywiście pod spodem są

jaskinie i jeśli bogowie są z nami. . . ale na pewno są. Jestem Vua Rapuung.

Ostatnie słowa wypowiedział jak mantrę i Anakin poczuł kolejny przy-

pływ niepokoju. Pamiętał opinię Uunu na temat Rapuunga. Jeśli istotnie
miał miejsce oficjalny zamach na jego życie, mógł z etapu elektromagnesu
bez transformatora przejść do etapu żelaznego złomu.

Ale jakie to miało znaczenie? Rapuung był jedynym sojusznikiem, jakim

dysponował. Musi się zadowolić tym, co ma.

Rapuung nie przestawał mówić; wydawało się, że rozmawia sam ze sobą.
– Pomyślą, że znowu uciekliśmy do dżungli. Ona będzie nas tam szukać,

nigdy nie przyjdzie jej do głowy zajrzeć pod korzenie własnej twierdzy. Nigdy
pod własne stopy. Ale będziemy potrzebować respiratorów gnallithów

– Możesz je zorganizować, prawda? – zapytał Anakin.
– Mogę je zdobyć. Ale jest ryzyko – ostrzegł go Rapuung. – Jeśli zauwa-

żą, jak wchodzimy w korzenie, zostaniemy tam zamknięci i zginiemy bardzo
powolną i bardzo haniebną śmiercią.

– Bardziej haniebną niż śmierć jako zhańbiony? – odparował Anakin.
– Szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że będziesz się martwił ryzykiem.
Nie mógł widzieć twarzy Rapuunga, ale wyobrażał sobie ten grymas.
– Dobrze, że nigdy ci to nie przyszło do głowy – mruknął Rapuung.
– Bardzo dobrze. Tak jak powiedziałem, czekaj tutaj.

background image

I zniknął, pozostawiając po sobie odór zgnilizny i cień gniewu. Anakin

znów został sam.

189

background image

ROZDZIAŁ

26

– Adeptko Nen Yim?
Nen Yim rozejrzała się po mrocznej grocie w poszukiwaniu miejsca, skąd

dochodziło jej imię i stwierdziła, że wypowiedział je młody osobnik ze zna-
kami Domeny Q’el na czole. Q’el była jedną z pomniejszych domen mistrzów
przemian. Tamten nie miał też dłoni mistrza przemian, co plasowało go po-
niżej jej rangi.

– Znasz moje imię, kandydacie – odparła, pozwalając sobie na okazanie

irytacji. – I masz moją uwagę.

Jej głowa pulsowała, a od czasu do czasu przenikał ją klin bólu. To guz

Vaa rozrastał się w jej czaszce. Na razie jednak opanowywała coraz większe
cierpienie. Nie będzie przeszkadzało jej ani w pracy, ani w tej rozmowie.

Kołpak mężczyzny zwinął się na znak szacunku, ale jego twarz wciąż

zachowała wyraz denerwującej dumy. . . może nawet arogancji.

– Nazywam się Tsun – powiedział. – Zostałem przysłany przez mistrzynię

Mezhan Kwaad, aby pomóc ci dziś w twojej chwalebnej pracy.

Nen Yim sceptycznie splotła czułki.
– Mistrzyni nic mi nie mówiła o asystentach – stwierdziła. – Miała się tu

ze mną spotkać osobiście.

I znów Tsun niebezpiecznie zbliżył się do granicy bezczelności, kiedy od-

powiedział ze swobodą:

190

background image

– Mezhan Kwaad wysłała mnie, adeptko, aby przekazać, że woli dziś

medytować niż pracować. Jej guz Vaa zostanie usunięty w następ nym cyklu
i mistrzyni pragnie poświęcić te ostatnie chwile, aby kontem plować swój ból.

– Rozumiem. Przekazałeś już wiadomość, ale jak mam rozpoznać w tym

jej polecenie?

W oczach Tsuna błysnął ognik przebiegłości.
– Muszę powiedzieć – zamruczał – że jestem zaszczycony. Bardzo pragną-

łem cię poznać, adeptko Nen Yim.

Wywarł na niej dziwne wrażenie. Poczuła lekkie ciepło, rozlewające się

po karku. Czy to kolejny efekt guza Vaa? Nakazała kołpakowi, żeby pozostał
w bezruchu.

– Czyżby? – zdziwiła się.
– Tak. Byłem kiedyś towarzyszem twojego przyjaciela Yakuna.
Tym razem musiała mocno zacisnąć czułki, żeby ukryć emocje. Znalazła

się nagle w zbyt niebezpiecznym i bolesnym wirze. Bała się w nim zanurzyć.

– Yakun? – powtórzyła, jakby usiłując sobie przypomnieć to imię.
– Czy on był kandydatem z Domeny Kwaad w Baanu Kor?
Tsun skinął głową.
– Tak. Kiedyś ci mnie przedstawił, kiedy razem opiekowaliście się stawami

hodowlanymi mernipów.

– To było przed jego herezją – zauważyła Nen Yim.
– Tak – potwierdził Tsun. – Zanim go zabrali.
– Wobec tego nie będziemy o nim rozmawiać – zarządziła Nen Yim.
– Jest heretykiem i nie należy o nim wspominać. Przebaczę ci twoje słowa

na jego temat. Ten jeden raz.

Tsun ukląkł.
– Znałem go dobrze, adeptko Nen Yim, na krótko przed twoim przeniesie-

niem. Mówił o tobie często. Pragnął też usłyszeć jakąś wiadomość od ciebie,
zwłaszcza pod koniec. . .

Jej język i kołpak były nieruchome jak martwy kamień, ale pamiętała.

Pamiętała, jak dowiedziała się o oskarżeniu i poświęceniu Yakuna. Pamiętała
zakazane chwile sam na sam z nim i daremne modły do Yun-Txiin i Yun-
-Q’aah, aby go chronili.

Choć tak bardzo próbowała nie myśleć o nim w ogóle.
Być może Tsun zrozumiał jej postawę, a może to kołpak ją zdradził, bo

mimo gwałtownego nawrotu bólu zorientowała się, że on wie o wszystkim.

– Nie chciałem cię zasmucać – rzekł. – Mistrzyni Mezhan Kwaad poprosiła

mnie, żebym ci wspomniał o tym, że go znałem i że byliśmy towarzyszami.

191

background image

Ból znikł równie nagle, jak się pojawił.
Mezhan Kwaad rzeczywiście go przysłała, pomyślała Nen Yim, a rosnąca

panika zaczęła powoli ulatywać. To jest jej wiadomość dla mnie, że mogę
mu zaufać. Yakun był heretykiem. Moja mistrzyni jest heretyczką. Tsun tak
samo.

– Kandydacie Tsun – oznajmiła stanowczo. – Powiedziałam już, że o tej

osobie nie należy rozmawiać. A teraz pozwól, że cię wprowadzę w naszą pracę.

Oczy Jeedai straciły wiele ze swojej bystrości. Nie rzucała już nimi błyska-

wic jak drapieżne zwierzę. Teraz przez długie godziny wpatrywała się w pust-
kę z lekkim zaskoczeniem na twarzy.

– Wydaje się oszołomiona – zauważył Tsun.
Nen Yim nakazała wiwarium, aby odizolowało więźnia od dźwięków.
– Może nas słyszeć i zna język bogów. Nawet w tym stanie może pamiętać

wszystko, co mówimy. Albo nic.

– Czy jest pod wpływem narkotyków?
– Niezupełnie. Zmieniamy jej wspomnienia.
– Ach – rzekł Tsun z mądrą miną. – Protokół Qah.
– Nie – poprawiła go Nen Yim. – Niezupełnie. Ten protokół okazał się

nieskuteczny w stosunku do jej ludzkiego mózgu.

– Jak to możliwe?
– To zwykły protokół biotyczny, w którym pęczki neuronów pamięci są

wprowadzane do mózgu Yuuzhanina Vong. Mózg Jeedai zbyt się różni od
naszego.

– A jednak modyfikujesz jej pamięć.
– Bardzo powoli. Niedługo będziemy mogli robić to o wiele skuteczniej.
– Wymodliłaś nowy protokół? – ostrożnie zapytał Tsun.
– Nie – odpowiedziała. – Nasze podejście obejmowało dwa kierunki. Wy-

konałyśmy mapę, a następnie przeformułowałyśmy jej system nerwowy. Zi-
dentyfikowałyśmy sieci neuronowe i wykorzystujemy teraz induktor nerwo-
kręga, aby zniechęcić ją do korzystania z nich.

– Czy to znaczy, że dawne wspomnienia wywołują w niej teraz ból?
– Tak. Czerpanie z pamięci długiej powoduje ofiarę z bólu. Im więcej

połączonych wspomnień próbuje przywołać do świadomości, tym bardziej
cierpi.

– Dlaczego po prostu nie oczyścicie jej ośrodków pamięci i nie zaczniecie

od początku?

– Ponieważ zachowuje w ten sposób pamięć o swoich mocach Jeedai.

192

background image

Przyjdzie taki dzień. . . już kiedy poddamy ją przemianie. . . że może ze-
chcemy, aby je sobie przypomniała.

Tsun przyjrzał się dziewczynie.
– Widzę, że naznaczyłaś ją blizną domeny Kwaad.
– Z czasem zrobimy więcej. Zmienimy jej twarz, zwłaszcza ten dziwaczny

nos. Ale to tylko powierzchowne zmiany. Spójrz teraz.

Nen Yim przykucnęła w pobliżu membrany wiwarium, otwarła ją na

dźwięki i przemówiła do Jeedai.

– Jak się nazywasz? – zapytała.
Jeedai nie zareagowała. Nen Yim z lekkim westchnieniem uaktywniła za

pomocą induktora nerwokręga niewielkie centrum bólu i nerw korowy.

To, co kilka cykli temu wywołałoby u młodej Jeedai wrzask bólu, teraz

skończyło się lekkim zmarszczeniem czoła i przymknięciem powiek.

– Tak, adeptko? – odezwała się Jeedai, jakby niechętnie budząc się ze snu.
– Jak się nazywasz? – zapytała Nen Yim.
– Jak się nazywam?
– Tak.
– To. . . – zmarszczyła brwi; nagle oczy wyszły jej z orbit i złapała się za

głowę. – Nazywam się. . .

Zacisnęła zęby i pobladła jak trup. A potem, jakby nagle sobie przypo-

mniała, jej twarz rozjaśniła się.

– Nazywam się Riina Kwaad – oznajmiła.
– Bardzo dobrze, Riino – pochwaliła Nen Yim. – Nauczyłaś się.
A dziś nauczysz się więcej.
– Rozumiem teraz – zauważył Tsun. – Ukierunkowujesz jej myśli.
Niepożądane wspomnienia przynoszą ból. Pożądane – nie.
– Nie o to chodzi – odparła Nen Yim. – To imię pochodzi z jej implanto-

wanej pamięci.

– Ale przed chwilą powiedziałaś, że protokół Qah okazał się nieskuteczny.
– Owszem. Ale możemy zbudować protokół Qah, opierając się na jej wła-

snych komórkach mózgowych.

Twarz kandydata rozjaśniła się szczerą radością.
– A więc to prawda – szepnął. – Tutaj tworzysz nasze marzenie: super-

protokół. Metody znajdowania nowej wiedzy bez proszenia o nią bogów.

Nen Yim stwierdziła, że jego radość jest zaraźliwa, ale ściągnęła czułki

w łagodnej naganie.

– Tu, w ścianach tej komnaty, można spokojnie mówić o takich sprawach

– ostrzegła. – Ale poza nimi uważaj.

193

background image

– Tak, oczywiście. Wiem tak samo jak ty, co się dzieje z heretykami. Ale

co mam robić? Rozkazuj, adeptko Nen Yim. Niech stanę się częścią tej pracy.

Nen Yim zauważyła, że jest bardzo podobny do Yakuna. Jak mogła nie

dostrzec od razu tej pasji w jego oczach? Wydawało się, że to jej kochanek
odrodził się z martwych.

Skup się na tym, co robisz, upomniała się w duchu.
– Zmodyfikowane komórki pamięci są słabe – wyjaśniła Tsunowi. – Więk-

szość zostaje odrzucona w ciągu paru godzin i trzeba je implantować na no-
wo. Moim zadaniem jest zrozumieć, dlaczego. Nie jest to kwestia biochemii,
przynajmniej w moim pojęciu. Trudno to wyjaśnić, może łączy się to z jej
mocą Jeedai. Twoim zadaniem, kandydacie Tsun, będzie wyhodowanie dla
niej nowych wspomnień. Jesteśmy w trakcie przenoszenia kompletnego ze-
stawu fałszywych wspomnień opracowanych zgodnie z protokołem Qah do
równoważnika komórki ludzkiej. Potem będziemy je mogli powielać, ile trze-
ba. Jeśli znajdę sposób, aby uwarunkować ją na całkowite zaakceptowanie
implantowanych wspomnień, będziemy mieli pełny zestaw do przeniesienia.
Tymczasem zmodyfikujemy komórki, wypróbujemy je i zobaczymy, jak długo
przetrwają. Możemy po drodze natknąć się na rozwiązanie niejednego pro-
blemu biologicznego, a w najgorszym wypadku dowiemy się więcej o tym,
jak pracuje jej pamięć.

– Słyszę i jestem posłuszny – ochoczo odezwał się Tsun. – Ale skoro nie

ma protokołu, według którego będę pracował.

– Pokażę ci to. Próby były bardzo starannie wykonane, wymagały wielu

testów.

– Testy – szepnął Tsun. – Nigdy jeszcze nie słyszałem tego słowa wypo-

wiedzianego w takim kontekście.

– Słuchasz mnie, kandydacie, czy będziesz komentował każde moje słowo?

– zganiła go surowo, usiłując zachować powagę.

– Przebacz mi, adeptko – szepnął. – Zamieniam się w słuch.
– Dobrze. Jak mówiłam, kandydacie, opracowanie tego procesu było trud-

ne, ale wynikowy protokół jest bardzo prosty i równie łatwo z nim pracować
jak z każdym innym, przekazanym przez bogów. Jeśli tu podejdziesz, opiszę
ci go.

Zgiął kolano i posłusznie podążył za nią, ale tym razem już jej nie prze-

rywał, poza niezbędnymi pytaniami.

Riina z pewnym zmieszaniem obserwowała dwoje Yuuzhan Vong zajętych

swoimi sprawami. Kim byli? Dlaczego się tu znajdowała?

Nieciągłość. Ocknęła się, drżąc. Jej myśli krążyły jak oszalałe, nie łącząc

194

background image

się ze sobą. Przypomniała sobie kobietę, która pytała ją o imię. Odpowie-
działa „Riina” i wtedy nie zabolało.

Ale coś było nie w porządku.
Były rzeczy, które widziała kątem oka, a nigdy nie udało jej się ich ujrzeć,

patrząc wprost. Podobnie było z jej prawdziwym imieniem, czającym się
gdzieś w pobliżu, tuż poza zasięgiem myśli. Kiedy tylko próbowała na nie
spojrzeć wprost, wbijało w nią gorące, ostre ząbki bólu.

To samo można było powiedzieć o bardzo wielu rzeczach. Twarz, która

pojawiała się w mrokach umysłu, głos, który słyszała w głowie, wciąż wal-
czące o swoje prawo wspomnienie o tym, jak się tu dostała. . . wszystko to
było jak ulotne kręgi na wodzie, wszystko prowadziło do bólu.

Ale nie mogła się poddać. Nie powinno jej tu być.
A może przeciwnie? Świat wywrócił się na lewą stronę, nadpłynęły krót-

kie przebłyski kolorów i dźwięków. Nie było już nieba, tylko ziemia, która
zwinęła się i zamknęła nad jej głową. Piastunka żłobka z twarzą niemal bez
nosa i ściętym czołem. Ostry, słodkawy zapach dymiącego omipala podczas
rytuału. Pikantny, nieco zgniły smak von’u, rzadkiego przysmaku, który po-
dawał jej ojciec imienia.

Nazwali ją Riina. Riina Kwaad.
Czuła, że unosi się w strumieniu łagodnej wody, otaczana przez krzepiące,

miłe głosy. Potarła czoło i namacała znak domeny. Nawet żywy ból rany był
przyjemny, na swój sposób właściwy.

Tahiri!
Znów ten głos. Wspomnienia rozprysnęły się jak kryształ i wbiły w jej

mózg. Pojawiły się inne obrazy, inne imiona. Jedno imię.

Anakin.
Strumień zmienił się w rzekę, wzburzoną, wsysającą, ją w głąb, a Anakin

był tam z nią. Uczepiła się tego obrazu, choć jej ciałem wstrząsały paroksy-
zmy bólu.

Tak było. To się naprawdę wydarzyło. Byliśmy mali, w akademii, poszli-

śmy razem za snem, który nas połączył.

Wrzasnęła, zerwała się i rzuciła na barierę, która oddzielała ją od Yuuzhan

Vong. Sięgnęła w Moc, żeby ich udusić, ale jakimś cudem nie było ich tam.
Poza ich zaskoczonymi twarzami nie było nic. Pustka.

– Nazywam się Tahiri! – wrzasnęła do nich. – Jestem Jedi! Tahiri!
A potem potężna fala oślepiającego bólu wgryzła się w każdy jej nerw jak

stonogi o ognistych szczękach. Straciła przytomność.

195

background image

– Nie. Wciąż się opiera. Stwierdziłyśmy, że w jakiś sposób odtwarza drogi

do wiązek nerwowych, których nie ruszyłyśmy. Z kolei induktor nerwokręga
postępuje za tymi nowymi drogami i stymuluje je również.

Z czasem nie będzie miała sposobu, żeby dotrzeć do tych wspomnień bez

bólu. Wtedy czas już nie będzie miał znaczenia. Nie będzie już niewierną
i chętnie przyjmie to wyzwanie.

– Dziękuję za wyjaśnienie – odparł.
Nen Yim przyjęła podziękowanie lekkim skrętem kołpaka i wróciła do

pracy.

– Co mówiła? – zapytał Tsun.
– To był basie, język niewiernych – wyjaśniła Nen Yim.
– Czy powinna była uzyskać do niego dostęp?

background image

ROZDZIAŁ

27

Korzeń damuteka był pustą rurą. W miejscu, gdzie Anakin i Vua Ra-

puung do niego weszli, miał ponad metr średnicy. Ciasno, ale bez obawy
o klaustrofobię.

Zaledwie jednak zwierzę wyczuło ich obecność, kanał skurczył się, obci-

skając kontury ich ciał z nieodpartą siłą. Anakin musiał wyciągnąć przed
siebie rękę i pociągnąć się w dół samą siłą palców.

Wydawało mu się, że zaraz się udusi. Nie mógł się cofnąć, przynajmniej

nie teraz, kiedy Vua Rapuung podążał za nim. Co gorsza, poruszał się pod
łagodny, ale nieustępliwy prąd. Kiedy ciśnienie wokół stawało się zbyt uciąż-
liwe, zwijał ciało w pozycję embrionalną. Ruch ten odbierał mu resztę sił,
jakimi jeszcze dysponował. Jednak kiedy rozprostowywał ciało, ściany ko-
rzenia potrzebowały kilku sekund, aby znów się skurczyć i zacisnąć wokół
niego. Miał wrażenie, że porusza się w górę przewodu pokarmowego, właśnie
zajętego połykaniem. Porównanie to jednak nie było całkiem odpowiednie:
gdyby znajdował się w przewodzie pokarmowym, mógłby przynajmniej mieć
nadzieję, że u wylotu śluzowatego kanału czeka na niego powietrze. Tu prze-
ciskał się w kierunku ciemności, może nawet nicości. A jeśli korzeń kończy się
w zamkniętej soczewce wodnej? Ile czasu minie, zanim respirator, wciśnięty
w jego krtań, odmówi współpracy? Pewnie dopiero kiedy zgłodnieje.

Obiecywał sobie, że jeśli kiedykolwiek uda mu się opuścić Yavin Cztery,

197

background image

odwiedzi rodzinny świat wuja, Tatooine, albo inne równie suche miejsce. Miał
na razie serdecznie dość wody i innych płynów; pewnie wystarczy mu to na
kilka dziesięcioleci.

Walcząc z rodzącą się paniką, Anakin parł do przodu. Minuty łączyły się

w godziny.

Myślał o słońcu, o wietrze, o nieskończonej przestrzeni.
Myślał też o Tahiri. Czy to źle, że próbuje odbudować miecz świetlny? Czy

powinien był ruszyć na jej ratunek bez niego? Wcześniejsze silne kontakty
poprzez Moc zmieniły się w pojedyncze muśnięcia, najczęściej wtedy, kiedy
Tahiri cierpiała. Anakin nie mógł pozbyć się wrażenia, że dziewczyna unika
kontaktu, że go odpycha.

Pomimo to udało mu się posklejać w umyśle obraz jej więzienia – niewiel-

ka komora oddzielona od większej cienką, ale niezniszczalną membraną. Jej
strażniczki były Yuuzhankami Vong w dziwnych czepcach, takich samych,
jaki nosiła kobieta, którą spotkał przy basenie przemiany. W pomieszcze-
niu było więcej podobnych celek, ale pustych i ciemnych, prawdopodobnie
czekających na kolejnych jeńców Jedi.

Zdumiewało go dziwne zachowanie Tahiri. Nie tylko nie odpowiadała na

jego dotknięcia, ale nieraz chyba go nawet nie rozpoznawała.

Gdyby uważał, że może ją uratować bez miecza świetlnego. . .
Ale nie mógł. Nawet Vua Rapuung, tak pozbawiony rozsądku, że gra-

niczyło to z szaleństwem, uważał, że powinien go mieć; inaczej nigdy nie
przepychaliby się przez te kilometry ciasnych bebechów.

Tahiri poradzi sobie przez następne dwa dni. Musi. A żeby ją uratować,

Anakin gotów był wleźć dosłownie wszędzie.

Dygocząc ze zmęczenia pomimo wsparcia Mocy, posuwał się dalej.
Wreszcie wychynęli na otwartą przestrzeń, dość dużą, aby unosić się swo-

bodnie i nie dotykać niczego. Anakin w milczeniu radował się wolnością –
przeciągał się, zwijał, machał rękami i nogami. W tej chwili było to najcu-
downiejsze uczucie, jakie mógł sobie wyobrazić. Przez jakiś czas nie myślał
o niczym, tylko się cieszył, ale już za chwilę czająca się w głębi umysłu ciem-
ność przypomniała mu, że zaraz będzie musiał wpełznąć z powrotem do tej
spłodzonej przez Sithów poczwary, jeśli się okaże, że jaskinia nie prowadzi
donikąd. Wyjął kryształ lambentu i pobudził go do życia.

Zobaczył Rapuunga, który unosił się naprzeciw niego niczym jakiś po-

tworny gad wodny. Za jego plecami dostrzegł rurę wystającą z kamiennej
powierzchni jaskini nieokreślonej wielkości, która ich otaczała. Anakin zorien-
tował się w kierunku grawitacji i zaczął szukać powierzchni, wodząc dłonią po

198

background image

skale. Jednocześnie sięgał wokół Mocą. Wyczuwał powolne bębnienie wody
o kamień; poszukiwał pustych dźwięków, wskazujących, gdzie poza kamienną
płytą czai się powietrze.

Anakin był już zadowolony, kiedy opuścił rurę. Teraz jednak, kiedy pod-

ciągnął się na mokry kamień i zerwał z twarzy i ust gnullitha, poczuł się
zdecydowanie lepiej.

– Mam nadzieję, że było warto – burknął Rapuung.
– Będzie.
– Ulecz swoją broń, żebyśmy mogli wyjść z tej przeklętej dziury.
– Zaraz zacznę – obiecał chłopak. – Ale najpierw powiedz mi jedno, Vuo

Rapuungu: czy naprawdę wierzysz w to, że oznaki twojej hańby zostały ci
wszczepione ręką mistrzyni przemian? Że to była jej zemsta za to, że wzgar-
dziłeś jej miłością?

– Z kim o tym rozmawiałeś?
– Inni zhańbieni mówili o tobie, bo widzieli nas razem.
Rapuung skrzywił się, jakby skosztował czegoś wyjątkowo obrzydliwego,

ake pokiwał głową twierdząco.

– Nasza miłość była przeklęta. Wiedzieliśmy o tym oboje. Przez jakiś czas

żadne z nas o to nie dbało. Wierzyliśmy, że Yun-Txiin i YunQ’aah zlitowali
się nad nami, stawili czoła gniewowu Yun-Yuuzhana i dali nam szczególną
dyspensę. Takie rzeczy już przedtem się zdarzały, nie zależnie od tego, co ci
ignoranci wygadywali – skrzywił się lekko. – Z nami było inaczej. Myliliśmy
się.

– I to ty zerwałeś.
– Tak. Miłość jest szaleństwem. Kiedy rozum zaczął mi wracać, wiedzia-

łem, że nie mogę pogwałcić woli bogów. Powiedziałem jej to.

– A jej się nie spodobało.
Rapuung prychnął.
– Bluźniła. Mówiła, że nie ma bogów, że wiara w nich jest przesądem, że

możemy robić wszystko, co nam się podoba, jak długo jesteśmy silni. Pomimo
takiej herezji nigdy nie powtórzyłbym jej słów nikomu.

Nie wierzyła w to. Obawiała się, że doniosę na nią albo że pewnego dnia

informacja o naszym zakazanym związku dojdzie do uszu naszych zwierzchni-
ków. A Mezhan Kwaad jest ambitna. Jest złośliwa. Sprawiła, żebym wyglądał
jak zhańbiony, bo wiedziała, że wtedy nikt nie da wiary moim słowom, że
wszystko, co powiem, będzie uznane za bredzenie szaleńca.

– Dlaczego cię po prostu nie zabiła? – zapytał Anakin. – Jakaś trucizna

albo śmiertelna choroba. . .

199

background image

– Nie była mi aż tak życzliwa – warknął Rapuung. – Co jeszcze mówili

inni zhańbieni? Nazywali mnie szaleńcem, prawda?

– Właściwie tak.
– Nie jestem szalony.
Anakin starannie zważył w myśli jego słowa.
– Nie obchodzi mnie, czy jesteś, czy nie – rzekł wreszcie. – Mało mnie też

obchodzi twoja zemsta. . . nie bardziej niż ciebie Tahiri. Ale muszę wiedzieć,
jak daleko jesteś w stanie się posunąć. Podobno pogodziłeś się już z myślą,
że będę używał mojego miecza świetlnego.

– Tak powiedziałem.
– Naprawię go, zgodnie z moją obietnicą. Nie powiedziałem ci tylko, że

użyję tego – podniósł w górę lambent.

Yuuzhanin Vong wytrzeszczył oczy.
– Chcesz zamknąć w swojej maszynie żywą istotę?
– Miecz świetlny to nie całkiem maszyna.
– Nie jest żywy.
– W pewnym sensie jest – sprzeciwił się chłopiec.
– Tak samo gówno jest w pewnym sensie jedzeniem, szczególnie na po-

ziomie molekularnym. Mów jaśniej.

– Żeby mówić jaśniej, musiałbym ci opowiedzieć o Mocy, a ty musiałbyś

mnie wysłuchać.

– Moc to coś, czym wy, Jeedai, zabijacie – stwierdził Rapuung.
– To coś znacznie więcej.
– Po co chcesz mi to wyjaśniać?
– Ponieważ, kiedy użyję mojego miecza świetlnego, nie chcę żadnych nie-

spodzianek z twojej strony, takich na przykład jak ta, kiedy rozpaliłem ogień.
Chcę to załatwić tu i teraz.

– Doskonale. Tłumacz mi tę swoją herezję.
– Widziałeś, jak używam Mocy. Musisz przyznać, że istnieje.
– Widziałem różne rzeczy. Mogły to być sztuczki. Mów.
– Moc jest generowana przez życie. Wiąże ze sobą wszystko. Jest obecna

we wszystkim: w wodzie, kamieniu, drzewach w lesie. Jestem rycerzem Je-
di. Urodziliśmy się ze zdolnością wyczuwania i ukierunko wywania Mocy. . .
strzeżemy jej równowagi.

– Równowagi?
Anakin zawahał się. Jak wyjaśnić pojęcie wzroku ślepcowi?
– Moc jest życiem i światłem, ale jest również ciemnością. Obie jej strony

są niezbędne, ale muszą pozostawać w równowadze. W harmonii.

200

background image

– Pomijając już idiotyzm tej całej idei – wtrącił Rapuung – mówisz, że wy,

rycerze Jeedai, utrzymujecie tę „równowag”. Jak? Ratując waszych towarzy-
szy? Zabijając Yuuzhan Vong? Czy walka z moim ludem przynosi równowagę
Mocy? Jakim sposobem, skoro sam przyznajesz, że my w niej nie istniejemy?
Możesz poruszyć kamień, ale nie możesz poruszyć mnie.

– Czasem rzeczywiście tak jest – przyznał Anakin.
– Doskonale. Jeśli twoje przesądy wymagają, abyś utrzymywał w równo-

wadze tę tajemniczą Moc, dlaczego obchodzą cię Yuuzhanie Vong? Czemu
się nami w ogóle zajmujecie?

– Bo najechaliście naszą galaktykę, zabijacie naszych ludzi, kradniecie

nasze światy. Uważacie, że nie powinniśmy się bronić?

– Uważam, że wojownicy powinni walczyć, przyjmować ból i śmierć, śpie-

wać pieśń rzezi zakrwawionymi ustami. To właśnie robią Yuuzhanie Vong
i nie dla jakieś tam równowagi, lecz dla prawdy. To, co opowiadasz, nie ma
sensu. Powiedz. . . czy Yuuzhanie Vong stanowią część tej „ciemnej stron”,
o której mówiłeś?

Anakin szczerze spojrzał mu w oczy.
– Tak sądzę.
– I to ci podpowiada twoja magiczna Moc?
– Nie,ponieważ. . .
– Ponieważ my w niej nie istniejemy. Nie jest częścią nas, a my nie jeste-

śmy częścią niej. Zapytam jeszcze raz: dlaczego uważacie, że stanowimy część
ciemnej strony?

– Przez wasze czyny – odparł chłopiec.
– Czyny? Zabijamy w walce. Wy też zabijacie w walce. Zabijamy z ukry-

cia. Wy też zabijacie z ukrycia. Ty walczysz za swój lud. Ja walczę za swój.

– Ale to nasza galaktyka!
– Bogowie nam ją ofiarowali. Rozkazali, abyśmy przynieśli wam prawdę.

Ta wasza Moc jest dla pomniejszych istot, które nie znąjąbogów.

– Nie akceptuję tego – sprzeciwił się Anakin.
– A mnie każesz zaakceptować coś, czego nie mogę zobaczyć ani pową-

chać? Coś, co istnieje tylko według twoich słów? Czy ty wierzysz w bogów?

Anakin zawahał się, ale spróbował raz jeszcze:
– Widziałeś, jak używam Mocy.
– Widziałem, jak robisz różne zdumiewające rzeczy. Nie widziałem, że-

byś zrobił coś, czego my, Yuuzhanie Vong, nie bylibyśmy w stanie dokonać.
Nasze dovin basale przemieszczają planety. Yammoski, a nawet takinędzny

201

background image

lambent, jak ten, który trzymasz w dłoni, mogąrozmawiać z innymi umysła-
mi. Akceptuję to, co mogę zobaczyć: że masz moc, której ja nie posiadam.
Nie muszę wierzyć w przesądy dotyczące źródła twojej mocy.

– No to nie wierz – zaperzył się Anakin.
– A co to wszystko ma wspólnego z budowaniem twojej odrażającej broni?
– Miecz świetlny jest czymś więcej niż zwykłą bronią. Każdy Jedi buduje

swój własny miecz. Jego elementy są wiązane Mocą i wolą Jedi, ale jakimś
sposobem stanowią coś więcej niż tylko sumę części. Miecz staje się istotą
żyjącą w Mocy.

– Jest wykonany z martwych części. Nie może być żywy.
– Wszystkie żywe istoty są stworzone z nieżywych części, jeśli zajrzysz

dość głęboko w ich strukturę – zauważył chłopiec. – Nic nie jest naprawdę
martwe. Tak jak powiedziałem, Moc jest we wszystkim. W moim mieczu
świetlnym znajdzie się cząstka mnie, a we mnie będzie cząst ka tego lambentu.

Vua Rapuung w zadumie pokiwał głową.
– Dostrzegam teraz korzenie twojej brudnej herezji. Wykorzystujecie bluź-

niercze przedmioty, ponieważ w jakimś stopniu uważacie je za żywe?

Anakin zerwał się na równe nogi.
– Wyjaśniłem ci, co zamierzam zrobić. Sprzeciwisz mi się? Załamiesz się,

kiedy zacznę walczyć moim mieczem świetlnym z twoimi pobratymcami?

Vua Rapuung zmierzył go gniewnym wzrokiem w mdłym blasku lamben-

tu. Anakin słyszał, jak szczęka zębami.

– Bogowie doprowadzili mnie do ciebie – rzekł wreszcie. – Nie Yun-Shuno,

wielooka matka łajdaków, ale sam Yun-Yuuzhan. Miałem wizję, w której po-
wiedział mi, że niewierny Jeedai z ostrzem zrobionym ze światła poprowadzi
mnie do zemsty i rehabilitacji. Dlatego przyszedłem za tobą aż tu, choć moje
instynkty wzbraniały się ze wszystkich sił.

Dlatego nie zabiłem cię, kiedy po raz pierwszy użyłeś bluźnierczego ognia.

Wszystko, co mówisz, brzmi dla mnie jak kłamstwo. Powody, dla których
według ciebie miałbym zaakceptować twoją broń, nie mają najmniejszego
sensu. Ale Yun-Yuuzhan przemówił do mnie.

– Zgadzasz się więc z tym, co ci powiedziałem na temat Mocy?
– Oczywiście, że nie. Jak już wcześniej mówiłem, mogę uznać to, co wła-

snymi zmysłami odczuwam jako prawdziwe, nie wierząc w twoje gorączkowe
brednie. Może bogowie akceptują twoją broń, ale twojej herezji na pewno
nie. Buduj swoje ostrze.

Po tych słowach Rapuung odszedł w ciemność.
– I ty twierdzisz, że to ja gadam bez sensu – westchnął Anakin.

202

background image

Rozczarowanie doprowadziło Anakina prawie do łez, ale się pozbierał.

Wyczuwał lambent, ale nie poprzez Moc, nie w taki sposób, w jaki odczuwał
wszystkie inne części swojej broni. Niby były na miejscu, dopasowane, goto-
we do działania, ale to, co powiedział Rapuungowi, było prawdą. Jedynym
momentem, w którym miecz świetlny stawał się bronią Jedi, była chwila, kie-
dy przechodziły przez niego pierwsze drgnienia prądu, kiedy każdy element
stawał się częścią innego elementu i częścią Jedi, który je połączył.

Tylko lambent się opierał. Nie stawiał, co prawda, namacalnego oporu,

lecz raczej nie pasował do ogólnego schematu.

Czas mijał nieubłaganie, każda chwila zbliżała Tahiri do jej okropnego

losu.

Skup się, myślał. Nie ma czasu na próby.
W tym rozumowaniu czaił się jednak błąd. Słowa mistrza Yody, jego cała

filozofia opierała się na założeniu, że Moc jest obecna wszędzie.

Tylko że nie było jej w Yuuzhanach Vong. Nie było jej w ich biotechnolo-

gii. Można było mieć z nimi kontakt jedynie pośrednio, poprzez rzeczy, które
są wyczuwalne w Mocy.

Nagle, jak uderzenie w twarz, wybuchła mu w głowie okropna myśl.
Mistrz Yoda się mylił.
Jedi też się mylili, a Vua Rapuung miał rację. Jeśli Jedi nie obchodzi nic

innego, jak tylko utrzymywanie równowagi w Mocy, rzeczywiście nie mają
żadnego powodu, żeby walczyć z Yuuzhanami Vong. Och, ostatecznie Ana-
kin może teraz nawet uratować Tahiri – powstrzymanie jej przed przemianą
w ciemnego Jedi świetnie się mieści tej filozofii. Ale czy czyny Yuuzhan Vong
– niezależnie od tego, czy wydają się dobre, czy złe – są warte przeciwdzia-
łania, skoro nie mają żadnego odzwierciedlenia w Mocy?

Naturalnie, obcy zabijają ludzi, co zawsze powoduje zakłócenia w Mocy.

Ale czy powoduje również brak równowagi? Yuuzhanie Vong nie otaczają się
mroczną energią. Jeśli już ktokolwiek miałby być nią zagrożony, to raczej taki
Jedi jak Kyp albo nawet on sam. Z tego punktu widzenia walka z Yuuzhanami
Vong bardziej grozi konsekwencjami w postaci zachwiania równowagi w Mocy
niż wszelkie działania samych Yuuzhan.

Cóż, to wszystko wydaje się całkiem logiczne, prawie tak, jakby wyszło

z ust Jacena, a nawet wujka Lukę’ a. Ale. . . ta logika opiera się na założeniu,
że Moc jest wszędzie.

A to nieprawda. Wszelkie fakty potwierdzające tę teorię aż kłują w oczy,

a jednak żaden z Jedi nie ma dość samozaparcia, żeby stawić czoło nowej rze-
czywistości. Zamiast tego zachowują się jak rozwydrzone dzieciaki: płaczą, że

203

background image

Yuuzhanie Vong nie grają czysto, że nie działają zgodnie z ich czarno-białymi
zasadami. Dlatego Kyp strzela do nich i usiłuje zlikwidować problem, zabi-
jając tego, kto go stworzył. Za to Jacen przycupnął w kącie niezdecydowany.
Może nawet ma rację.

Ale przecież to nie w porządku, aby Yuuzhanie Vong zabijali całe planety.

Nie mają prawa brać ludzi do niewoli. To złe, niewłaściwe czyny i należy z ni-
mi walczyć. Skoro Moc sama nie nakreśliła tu linii granicznej i nie włączyła
potężnych alarmów, ostrzegających o obecności ciemnej strony, może Ana-
kin nie służy Mocy. A raczej, ujmując to precyzyjniej, służy czemuś jeszcze
bardziej fundamentalnemu niż sama Moc, czemuś, czego Moc jest jedynie
manifestacją, emanacją. . . narzędziem wreszcie. Nie bogom Rapuunga ani
żadnemu innemu bogu, ale jakiejś fundamentalnej prawdzie wbudowanej we
wszechświat na poziomie sub-atomowym. W jego galaktyce sługą tej prawdy
jest Moc. Tam, skąd pochodzą Yuuzhanie Vong, gdziekolwiek to jest, rzą-
dzi coś innego. Ale światło pozostaje tam światłem, ciemność – ciemnością.
Cokolwiek zaś przydarzyło się Yuuzhanom Vong, przeszli na ciemną stronę
już bardzo dawno temu. Gdyby imperium Palpatine’a zwyciężyło i ruszyło
do innej galaktyki z zamiarem jej podboju, do galaktyki, gdzie Moc nie jest
znana, jaki dowód mieliby jej mieszkańcy na istnienie jasnej strony? Czy wie-
dzieliby, że Imperium jest aberracją tego, czym być powinno? Nie. Podobnie
Anakin nie wie – nie może wiedzieć – jaką manifestację jasności pozostawili
za sobą Yuuzhanie Vong. Pewne jest tylko to, że pozostawili ją daleko w tyle.

A może właśnie tak wygląda skutek ostatecznego przejścia wszystkich

ludzi na ciemną stronę. Może po prostu Moc ich odrzuca – albo oni ją.

To nie znaczy, że są źli, podobnie jak nie wszyscy poddani Imperium byli

źli. Ale robi to z nich godnych przeciwników. Bez nienawiści, bez gniewu. . .
po prostu trzeba ich powstrzymać i Anakin Solo nigdy o tym nie zapomni.

Z nagłym przypływem pewności siebie sięgnął po części miecza świetlnego

w Mocy i nacisnął głębiej. . .

A więc musi pośrednio działać na Yuuzhan Vong poprzez ich przedmioty.

Świetnie. Jednak pod tą pozorną osobnością musi kryć się jedność.

I nagle, w jednym przebłysku olśnienia już wiedział. Więzią, która łączy

miecz świetlny z lambentem, jest on sam – Anakin Solo. To w nim samym
muszą nastąpić zmiany.

Zasilanie podskoczyło, zatrzeszczało, rozległ się znajomy trzask i syk.

Gdzieś w ciemności odezwało się burczenie Vui Rapuunga.

Anakin otworzył oczy i oślepił go purpurowy płomień miecza świetlnego.

Chłopiec zdał sobie sprawę, że śmieje się od ucha do ucha.

204

background image

– Znowujestem Jedi – szepnął.
Cóż, może nawet całkiem nowym rodzajem Jedi.
– Dwa cykle już minęły – marudził trochę później Vua Rapuung.
Jego rysy w fioletowym świetle wyostrzyły się upiornie. – Twoja bluż-

niercza broń działa, jak widzę. Czy to już koniec tego siedzenia? Możemy
wreszcie przyjąć naszych wrogów?

– Ty ich będziesz przyjmował – odparł Anakin. – Ja ich będę tłukł.
Twoi mistrzowie przemian chcą Jedi? No to go będą mieli!

background image

III

PODBÓJ

background image

ROZDZIAŁ

28

Mezhan Kwaad weszła do laboratorium i zwinęła kołpak na widok Nen

Yim.

– Opisz swoje prace, adeptko – poleciła mistrzyni oschłym tonem.
– Pani, podczas twojej nieobecności poczyniliśmy znaczne postępy –

ostrożnie odparła Nen Yim. – Uważam, że przy niewielkich korektach ge-
netycznych implanty pamięciowe utrwalą się ostatecznie. Jeedai opiera się
im znacznie mniej niż wtedy, kiedy byłaś tu ostatnio.

– To dobrze – powiedziała Mezhan Kwaad, a czułki zadrżały jej z gniewu.

– Cenne dni stracone bezpowrotnie – zwróciła się znowu do Nen Yim. – Ale
przynajmniej ty tutaj byłaś, moja adeptko, i miałaś dość kompetencji, żeby
kontynuować moją pracę.

Nen Yim śledziła Mezhan Kwaad, która skierowała się w stronę wiwarium.

Jeedai wciąż jeszcze miała ten sam błędny wyraz twarzy, ale od czasu do czasu
Nen Yim wydawało się, że coś się dzieje za tymi obcymi zielonymi oczami.
Coś bardziej yuuzhańskiego niż ludzkiego.

– Możesz powiedzieć mi swoje imię? – zapytała Mezhan Kwaad Jeedai.
Tym razem wahanie było krótkie.
– Riina – odparła Jeedai. – Mam na imię Riina.
– Doskonale, Riino. Czy Nen Yim wyjaśniła ci, co z tobą zrobili?
– Częściowo.

background image

– Powiedz mi, co pamiętasz.
– Niewierni porwali mnie jako dziecko na skraju swojej galaktyki.
Przemienili mnie tak, abym wyglądała jak oni, i wszczepili mi fałszywe

wspomnienia razem ze swoimi mocami Jeedai.

– Czy wydaje ci się to właściwe?
– Nie zawsze. Nieraz wydaje mi się, że jestem. . . – jęknęła i zacisnęła

pięści – . . . kimś innym.

– Uwarunkowanie niewiernych było doskonałe. Zanim cię ocaliliśmy, pró-

bowali wyczyścić ci umysł. Narobili wiele szkód.

– Czuję to – odparła Jeedai.
– Jest coś, czego muszę się dowiedzieć – odparła Mezhan Kwaad.
– Urodziłaś się z pewnymi zdolnościami. Nauczono cię kłamstw dotyczą-

cych tych mocy, ale tym się już zajęliśmy. Boję się, Riino, że twoje urazy
mogły spowodować zanik tych mocy.

– Nie jestem w stanie nawet o nich myśleć – poskarżyła się Jeedai.
W kącikach jej oczu pojawiły się małe kropelki wody i spłynęły po po-

liczkach.

– Pomogę ci w tym – zapewniła mistrzyni. Gestem sprawiła, że wiwarium

stało się nieprzenikalne dla głosu i zwróciła się do Nen Yim.

– Ucisz induktor nerwokręga.
Nen Yim drgnęła.
– Pani, to może nie być zbyt rozsądne. Wciąż jeszcze są chwile, kiedy

pamięta swoją prawdziwą osobowość. Większość ze ścieżek neuralnych udało
nam się zamknąć, ale jeśli usuniemy obietnicę bólu. . .

– Nowe wspomnienia są już na miejscu, prawda? Wydaje się, że działają

całkiem dobrze. Chyba zdoła je utrzymać. To nie potrwa długo.

– Ale ją zdezorientuje – zaoponowała Nen Yim. – Możemy wrócić do

punktu wyjścia.

– Kto tu jest mistrzem, adeptko? – zirytowała się Mezhan Kwaad. –

Czyżbyś naprawdę kwestionowała moje doświadczenie?

Nen Yim szybko dygnęła.
– Jestem godna politowania, pani. Oczywiście, zrobię jak każesz.
Pragnęłam tylko dać wyraz mojej trosce.
– Pamiętam o niej. Teraz ucisz nerwokręga.
Nen Yim spełniła polecenie. Mezhan Kwaad sprawiła, że błona ponownie

zaczęła przepuszczać dźwięki. Wyjęła z kieszonki oozhitha niewielki kamyk
i położyła go na podłodze komory.

208

background image

– Kiedyś potrafiłaś podnieść taki kamyk samą siłą woli – powiedziała do

Jeedai. – Chcę teraz zobaczyć, jak to robisz.

– Będę musiała przywołać fałszywe wspomnienia – jęknęła Jeedai.
– Bolesne wspomnienia.
– My chętnie przyjmujemy ból – odparła Mezhan Kwaad. – Twój opór

przed nim to wpływ ludzkich słabości, które ci wszczepiono. Zrób,co mówię.

– Tak, pani – zgodziła się Jeedai. Utkwiła wzrok w kamieniu i przymknęła

oczy. Skrzywiła się lekko, ale zaraz twarz jej się rozjaśniła, a kamień uniósł
się nad podłogę, jak podniesiony niewidzialną ręką.

Mezhan Kwaad roześmiała się triumfalnie.
– Nen Yim – rozkazała – zrób mapą obszarów mózgu wykazujących naj-

większą aktywność.

– Tak, pani.
– Riino, możesz już opuścić kamień.
Kamień posłusznie opadł na podłogę.
– To nie bolało – zauważyła Jeedai. – Myślałam, że będzie boleć.
– Widzisz? Twoja rekonwalescencja postępuje bez zarzutu. Wkrótce przy-

pomnisz sobie wszystko z twojego yuuzhańskiego życia.

– Chciałabym. . . – Jeedai zawiesiła głos w rozmarzeniu.
– Co?
– Wydaje mi się, jakbym była dwiema połówkami dwojga różnych ludzi,

sklejonymi ze sobą – poskarżyła się. – Chciałabym znów być cała.

– Będziesz – obiecała Mezhan Kwaad. – Zanim się spostrzeżesz, już bę-

dziesz cała. A teraz proszę, podnieś ten kamień jeszcze raz.

– Widocznie te zdolności nie są zlokalizowane w jednym ośrodku mózgo-

wym, podobnie jak nie generuje ich żaden organ – zastanawiała się nieco
później Mezhan Kwaad, kiedy razem oglądały wyniki doświadczeń. – Jej
moce Jeedai są w jakiś sposób rozproszone po całym układzie nerwowym,
nie skupione. Polecenia pochodzą z płata przedniego mózgu, gdzie również
generowana jest większość jej spójnych myśli.

Ale w tylnej części mózgu również wyraźnie widać znaczną aktywność.
– Może ta kontrola emanuje ze zmodyfikowanego systemu mięśniowego –

zasugerowała Nen Yim.

– Nie widzę dowodów, aby ta młoda samica została zmodyfikowana w ja-

kikolwiek sposób, zresztą niewierni wykazują tylko najbardziej podstawową
wiedzę na temat biologii.

– Myślałam o modyfikacji poprzez selekcję pokoleniową.

209

background image

– Selektywne rozmnażanie? Interesujące. Wiemy od naszych źródeł wśród

niewiernych, że ta ich Moc w jednych rodzinach występuje silniej niż w in-
nych, a Jeedai często łączą się w pary z innymi Jeedai. – Splotła czułki
z lekką frustracją. – Potrzebujemy więcej Jeedai, większą próbkę. Niekompe-
tencja wojowników. . . – nagle zadrżała i podniosła do głowy ośmiopalczastą
dłoń. – Już czas. Muszą mi usunąć guz Vaa.

Jeszcze jedno niepożądane opóźnienie.
Nen Yim obrzuciła mistrzynię zdumionym spojrzeniem.
– Myślałam, że dlatego właśnie byłaś nieobecna, iż usuwali ci guz Vaa.
Oczy Mezhan Kwaad zwęziły się w szparki.
– Co? Dlaczego tak sądzisz?
– Nie było cię przez dwa cykle, pani.
– Zostałam wplątana w bezsensowne gierki polityczne mistrza Yala Pla-

atha. Zwołał za pośrednictwem villipa zebranie mistrzów na temat podziału
odpowiedzialności na nowym światostatku. Zostałam zmuszona do rytualne-
go odosobnienia i to w najmniej odpowiedniej chwili.

– Ale asystent, którego przysłałaś, nie wspomniał o tym ani słowa.
Powiedział tylko, że usuwają ci guz Vaa.
Słowa te wywarły dziwny skutek. Czułki Mezhan Kwaad opadły bezwład-

nie, a ton jej głosu stał się zimniejszy od zmrożonego azotu.

– Jaki asystent?
– Tsun.
– Nie znam nikogo o takim imieniu
– Ale powiedział mi, że to ty go przysłałaś. . .
– I że usuwają mi guz Vaa?
– Tak. Ale wiedział o mnie różne rzeczy. I o tym, co tu robimy.
Mezhan Kwaad opadła na matę do siedzenia i potarła czoło.
– Nie o to chodzi – westchnęła. – Domyślił się, że grzebiemy się w herezji,

a ty to potwierdziłaś. Zebranie było wybiegiem, aby mnie czymś zająć. Teraz
Yal Plaath ma już swoje dowody. Dzięki tobie.

– Nie!
– Obawiam się, że jednak tak – zagrzmiał głos od strony drzwi. NenYim

okręciła się na pięcie i zobaczyła w przejściu komandora Tsaaka Vootuha. Za
jego plecami widać było grupę gwardzistów.

Mezhan Kwaad wyprostowała się na całą wysokość.
– To damutek mistrzów przemian. Nie macie mojej zgody, aby tu wejść.
– Nie potrzebuję jej – odparł komandor. – Mam zezwolenie od mistrza

210

background image

Yala Plaatha. Obawiam się również, że muszę was obie zaaresztować i prze-
szukać wasze pokoje w poszukiwaniu dowodów.

– Dowodów czego? Spróbuj nas oskarżyć! – warknęła Mezhan
Kwaad. – Nie obrażaj nas aresztowaniem, jeśli nie postawiłeś nam żad-

nych zarzutów!

– Zarzut to herezja, oczywiście – odparł Tsaak Vootuh. – To oskarżenie

łatwo będzie poprzeć dowodami. Jestem tego pewien.

background image

ROZDZIAŁ

29

Droga z powrotem w górę korzenia była znacznie łatwiejsza niż w dół, bo

teraz poruszali się z prądem. Nie była jednak ani trochę przyjemniejsza.

Wynurzyli się w basenie przemian pod pomarańczowym światłem Yavin.
Po drodze na górę Anakin zauważył pewien interesujący szczegół.
Teraz Vua Rapuung istniał dla niego.
Nie w Mocy, nie z taką jasnością, jaką daje Moc, ale był tam; był jak

gniewny cień rzucany przez lambent do umysłu Anakina.

To nie wszystko. Wokół siebie czuł też zamglony, pełen zakłóceń szum se-

tek Yuuzhan Vong. Szum zanikał i wracał, niczym pełna zakłóceń transmisja,
ale bez wątpienia istniał.

Nie była to Moc, ale zawsze coś, dzięki czemu mógł spojrzeć na wszystko

nowymi oczami. Jego wzrok powędrował ku otaczającym go żywym struktu-
rom, których wcześniej nie potrafił – a może nie chciał – zauważyć.

Podążając za Rapuungiem, zanurzył się w mrok.
– Czy ta twoja Jeedai wciąż jeszcze jest w damuteku? – zapytał Rapuung.
Anakin skoncentrował się. Tahiri była tam, ale z każdym dniem stawała

się bardziej. . . niewyraźna, trudna do zlokalizowania. Teraz prawie wcale niej
nie wyczuwał.

– Nie zmieniła miejsca – odparł. – Jest tam – pokazał palcem.
Rapuung skrzywił się lekko.

212

background image

– To nie jest główne laboratorium kompleksu przemian.
– Ale tam ją właśnie wyczuwam.
Rapuung potarł płaski nos.
– To ma sens. Tam jest jej osobista komnata. Jeśli trzyma w tajemnicy

swoje prace nad Jeedai, bo ma nadzieję, że ujdzie jej to płazem, na pewno
robi to w swojej kwaterze.

– Dlaczego miałaby się ukrywać? – zapytał Anakin.
– Nie wiem. Nie znam się na tym, co robią mistrzowie przemian, a ona

zawsze trzymała swoje sprawy w tajemnicy. Zawsze była bardzo nerwowa. –
Głos zmiękł mu lekko. – Zawsze robiła nie to, co trzeba.

– Na przykład miała z tobą romans.
Nozdrza Rapuunga skurczyły się tak, że prawie zamknęły, ale skinął gło-

wą.

– Tak. Nie mów o tym więcej. Chodź, niewierny.
– Prowadź. Znam kierunek, ale nie drogę.
Rapuung bez słowa poczłapał przodem. Ściana rozstąpiła się przed nim.
Kompleks przemian był ośmioramienną gwiazdą z basenem pośrodku. Ko-

rytarz, którym podążyli, poprowadził ich jednym z ramion. Wewnątrz kom-
pleks był rozjaśniony fosforyzującym blaskiem, od czasu do czasu oświetlo-
nym dodatkowo pojedynczym lambentem, który rozpalał się, kiedy Rapuung
się zbliżał. W korytarzach, na przemian bardzo regularnych i zdumiewająco
asymetrycznych, unosił się słaby zapach wodorostów i gadów. Basen nie był
punktem centralnym – tę funkcję spełniał owalny plac w miejscu połączenia
korytarzy, łączący promienie gwiazdy.

Anakin sprężył się, kiedy spotkali pierwszych Yuuzhan. Stali w niewiel-

kiej grupce, dyskutując o czymś, czego nie mógł do końca zrozumieć. Kiedy
zobaczyli Rapuunga i Anakina, wytrzeszczyli oczy, ale nie odezwali się ani
słowem.

– To łatwiejsze, niż myślałem – uznał Anakin, kiedy już ich minęli.
– Zabiłbym ich, gdybym uważał, że to pomoże, ale wysłali sygnał w tej

samej chwili, kiedy nas zobaczyli.

– O czym ty mówisz?
– Zhańbiony i niewolnik w kompleksie przemian? Nieprawdopodobne.
– Ale przecież oni. . .
– Nie krzyczeli? Nie uciekali? Może to i mistrzowie przemian, ale są

Yuuzhanami Vong. Gdybyśmy rzucili się, żeby ich zabić, już byliby martwi.
Oni to wiedzą.

– Więc na co teraz czekamy?

213

background image

Rapuung nie musiał odpowiadać. Ściany, podłogi i sufity wokół nich nagle

zbliżyły się do siebie.

– Coś takiego – wykrztusił Anakin. Obejrzał się, ale za ich plecami też

nie było lepiej.

– Mamy kilka sekund – rzekł Rapuung. – Nie oddychaj.
Anakin skinął głową i włączył miecz. Jaskrawe purpurowe światło rozja-

rzyło mgłę wydzielaną przez ściany korytarza. Anakin podszedł do przegrody
i ciął w nią z szerokim zamachem.

Nie była to zbroja z kraba vonduun. Po pierwszym cięciu tkanka poddała

się i w kilka chwil chłopiec zdołał wyciąć dziurę dość dużą, aby można było
przez nią przejść.

Za nią korytarz ciągnął się przez jakieś cztery metry i kończył kolejnym

zamknięciem. Tu mgła była już bardzo gęsta.

Anakin przebił się i przez tę przeszkodę, ale płuca już go zaczęły boleć

i przed oczami zatańczyły mu czarne plamki. Dlatego zamiast ciąć w kolejną
nieuchronną barierę przed sobą, która już się zamykała, wbił miecz w ścianę
po prawej.

Wpadli do dużej komnaty, gdzie przywitały ich zdumione spojrzenia

dwóch Yuuzhan Vong, pochylonych nad czymś, co wyglądało jak splątany
kłąb czarnych pnączy grubości uda Anakina. Nie wiedział, czy to roślina,
czy zwierzę, ale wcale go to nie obchodziło.

– A teraz którędy? – zapytał.
Rapuung wycelował palec w kierunku dwóch mistrzów przemian.
– Jeden z was. Zaprowadzicie mnie do osobistych laboratoriów mistrzyni

Mezhan Kwaad.

Niższy z dwójki zmarszczył brwi.
– Jesteś zhańbiony.
Rapuund znalazł się przy nim w dwóch susach, uniósł go wysoko w górę

i walnął nim o ścianę. Tamten opadł na podłogę, brocząc krwią z ust.

– Ty – rzekł Rapuung do drugiego. – Zaprowadzisz nas do Mezhan Kwaad.
Drugi mistrz zerknął na swojego nieprzytomnego kompana.
– Chodźcie ze mną – rzekł.
– Czy oni mogą napełnić gazem również i tę komnatę? – zapytał Anakin.
– Oczywiście. Teraz jednak, kiedy opuściliśmy ten korytarz, w którym się

nas spodziewali, będą musieli skonsultować się z mózgiem damuteka, żeby
nas odnaleźć. To zajmie trochę czasu. Potem przyjdą wojownicy.

– Zastanawiałem się właśnie, dlaczego nie ma tu żadnych strażników.

214

background image

– To dom mistrzów przemian. Wojownicy nie mogą tutaj przebywać bez

zaproszenia, a i to tylko w nagłej potrzebie. Zazwyczaj nie ma potrzeby
wystawiania straży. Minęły stulecia od czasu, kiedy ktoś napadł na damutek
mistrzów przemian. Kto chciałby to zrobić, jeśli nie niewierni?

– Zdaje się, że niejaki Vua Rapuung – odparował chłopiec.
Mistrz przemian przeprowadził ich przez szereg ciasnych zakrętów do dłu-

giego, prostego korytarza, który kończył się przeponą, tutaj służącą za drzwi.

– Po drugiej stronie są osobiste pokoje mistrzyni – oznajmił. – Ale przej-

ście nie otworzy się przed żadnym z nas.

– Dlatego mam ze sobą Jeedai – odparł Rapuung, a Anakin kciukiem

włączył ostrze i przeciął błonę, przy okazji omal nie przepoławiając stojącego
za nią żołnierza. Yuuzhanin Vong spojrzał na niego zaskoczony i poderwał
amphistaffa do pozycji bojowej.

Rapuung przebiegł obok Anakina, zanurkował pod nie całkiem gotową

bronią strażnika i uderzył go w podbródek gnijącą naroślą na łokciu. Implant
uwiązł w szczęce tamtego i oderwał się, ale Rapuung chyba tego nawet nie
zauważył, pochłonięty całkowicie widokiem sali pełnej wojowników, w której
się nagle znalazł.

Anakin skoczył za nim i odbił amphistaffa, przecinając sobie mieczem

świetlnym drogę do Rapuunga. Napastnik Rapuunga w obliczu nowego nie-
bezpieczeństwa pozwolił amphistaffowi zwisnąć swobodnie, po czym śmignął
nim pod ramieniem, celując w gardło chłopca. Anakin sparował szybkim,
okrężnym ruchem, owijając miękkie zwierzę wokół ostrza miecza. Potem
gwałtownie wyrzucił stopę do przodu. Yuuzhanin Vong zablokował kopnia-
ka wolną ręką, ale część siły ciosu dotarła do celu. Anakin wyłączył ostrze,
rzucił się na wojownika, wsadził mu rękojeść pod pachę i włączył na nowo.

Wojownik drgnął i upadł, wydychając chmurę pary.
Anakin wyczuł cios od tyłu. Bez namysłu przykucnął, wykonał klasyczną

blokadę za plecami i poczuł ostre uderzenie amphistaffa. Upadł, przetoczył się
i podciął stopy niewidocznego przeciwnika, po czym odskoczył od kolejnego
napastnika.

Dopiero kiedy znalazł się znów na wolnej przestrzeni, szykując się na

spotkanie obu naraz, zdał sobie sprawę, co się wydarzyło: wyczuł Yuuzhanina
Vong za plecami. Nie tak wyraźnie, jak poprzez Moc, ale wystarczająco, żeby
sobie uratować życie.

Teraz wrogowie podchodzili z pewną ostrożnością, która dała mu czas, aby

stwierdzić, że Vua Rapuung położył jeszcze jednego przeciwnika i był zajęty
walką z kolejną trójką. Wyglądało na to, że na razie zasoby przeciwnika uległy

215

background image

wyczerpaniu, choć wkrótce w dużym otworze na drugim końcu pomieszczenia
z pewnością pojawią się kolejni wojownicy.

Po jednym problemie naraz.
Jeden z Yuuzhan ciął Anakina w lewą nogę, podczas gdy drugi zaatako-

wał jego prawe ramię. Chłopiec uskoczył przed atakiem z dołu i ciął ostrzem
na pół sztywny amphistaff drugiego przeciwnika. Miecz przeszedł przez pal-
ce Yuuzhanina, odcinając dwa z nich. Chłopiec skręcił miecz, celując w oko
drugiego. Tamten szarpnął głową w tył i poderwał amphistaff, żeby odparo-
wać cios, Anakin zrobił unik przed paradą i dokończył cios w miejscu, gdzie
u człowieka znajduje się splot słoneczny. Zbroja z kraba vonduun zadymiła,
ale nie ustąpiła. Cios jednak był bardzo silny. Yuuzhanin stracił już równo-
wagą unikając sztychu w oko i teraz po prostu runął jak długi.

W ciągu tych dwóch czy trzech sekund drugi przeciwnik Anakina uniósł

amphistaffa i skręcił go w taki sposób, aby ten owinął się wokół głowy chłop-
ca i ostrza, które Anakin podniósł do ramienia w bocznej zasłonie. Tylko
dzięki temu, że wyłączył broń, zdołał uniknąć skaleczenia własnym mieczem,
ale teraz amphistaff miał wolną drogę, aby owinąć mu się wokół szyi jak garo-
ta. Anakin odruchowo sięgnął do gardła i upuścił broń. Yuuzhanin odwrócił
się z dzikim wrzaskiem, zamierzając widocznie przerzucić Anakina przez ra-
mię i przy okazji skręcić mu kark. Anakin pozwolił się przerzucić, ale stanął
z wojownikiem twarzą w twarz, z nietkniętym kręgosłupem.

Nie zdążył nawet zaczerpnąć powietrza, kiedy wojownik niemal pogardli-

wie poderwał go w powietrze, trzymając za końce amphistaffa.

Yuuzhanin zauważył miecz, który uniósł się za jego plecami, dopiero,

kiedy purpurowe ostrze wyszło mu z szyi. Wtedy upuścił Anakina.

Niestety, amphistaffnie zaprzestał duszenia chłopca, a tymczasem jego

drugi wróg też stanął na nogi. Anakin zdołał chwycić miecz na czas, aby
zablokować tuzin ciosów, które spadły na niego, zanim poczuł, że traci siły.
Jego krew domagała się tlenu, nogi wydawały się wyciosane z drewna.

Cofnął się, unikając ataku, i upadł jak szmaciana lalka. Podczas króciut-

kiej przerwy, kiedy jego wróg sądził, że chłopiec naprawdę zemdlał, z upadku
przeszedł w przewrót, wyminął Yuuzhanina i ciął go po obu nogach pod ko-
lanami.

A potem zanurzył się w głęboki kosmos.
– Jak długo mnie nie było? – zapytał Anakin Vuę Rapuunga. Yuuzhanin

odrzucił amphistaf”, do tej pory owinięty wokół szyi chłopca.

– Tylko kilka uderzeń serca.
Anakin poderwał się na nogi.

216

background image

– Jest ich tu więcej?
– Zdolnych do walki – nie. Nie w tym pomieszczeniu. Może w pobliżu

kręcą jacyś, nie wiem.

Anakin skrzywił się i rozmasował sobie szyję.
– Zdaje się, że miało tu nie być żołnierzy. Przynajmniej twoim zdaniem.
– Myliłem się. Widocznie przybyli tu z jakiegoś powodu.
– Może wiedzieli, że się zbliżamy.
– Może, ale nie sądzę. To osobista gwardia komandora.
– Cudownie. Może jednak lepiej się pospieszmy.
– Nasz przewodnik uciekł, ale już go nie potrzebujemy. Musimy być cał-

kiem blisko.

Anakin rozejrzał się po ciałach powalonych żołnierzy.
– Nie sądzę, żebyś tego potrzebował – rzekł z powątpiewaniem – ale może

wziąłbyś jeden z tych amphistaffów?

– Ślubowałem przed obliczem bogów, że dopóki nie zostanę przywróco-

ny do łask w oczach mego ludu, nie podniosę broni wojownika – oznajmił
uroczyście Rapuung.

– Ach, tak. To nawet ma sens. – Anakin zrobił kilka kroków i rozrostował

ramiona, żeby upewnić się, że wszystko działa.

– Nie podoba mi się obecność tych wojowników – mruknął Rapuung.
– Ja też za nimi nie przepadam.
– Nie o to mi chodzi. Jeśli są tu bez pozwolenia mistrzów przemian, może

to oznaczać, że przybyli, żeby jednego z nich aresztować lub coś mu zabrać.

– A mogą to zrobić?
Vua Rapuung wybuchnął chrapliwym śmiechem.
– Zbyt mało wiesz o naszych zwyczajach, niewierny, a jeszcze mniej o Me-

zhan Kwaad.

– Ale co. . . – zaczął Anakin i nagle go oświeciło: – Tahiri!
– Chodź – rzekł Rapuung. – Wciąż jeszcze mamy czas.
– To tutaj – oznajmił Anakin. – Tutaj ją trzymali.
Rozejrzał się szybko po pokoju. Właściwie nie przypominało to labora-

torium, raczej pomieszczenie do wiwisekcji. Wszystkie powierzchnie pokryte
były żywymi organami wewnętrznymi – niektóre z nich pulsowały i popiski-
wały. Zazwyczaj wnętrzności tego nie robią. Jedna czwarta pomieszczenia
oddzielona była przezroczystą membraną.

– Ona tu była – wyjaśnił Anakin.
– Oczywiście.
– Dokąd mogli pójść?

217

background image

– Nie widzę żadnego innego wyjścia – odparł Rapuung.
– No to. . . – zanim skończył, wyczuł coś za plecami. Kolejna sekcja ścia-

ny stała się nagle przezroczysta i przepuszczalna. Wylała się z niej rzeka
wojowników Yuuzhan Vong. Za nimi Anakin spostrzegł żółtą plamę włosów
Tahiri.

– Tahiri! – wrzasnął i rzucił się na gromadę nieprzyjaciół.

background image

ROZDZIAŁ

30

Vua Rapuung wył przeraźliwie. Anakin walczył w ponurym, zaciętym

milczeniu. Rozpęd zaniósł ich w sam środek wojowników, którzy – w przeci-
wieństwie do poprzednich – nie działali w rozproszeniu i byli przygotowani
na walkę. Anakin i jego towarzysz zostali wkrótce wypchnięci z powrotem
do pierwszego wiwarium przez sześciu żołnierzy, którzy otoczyli ich ciasnym
kręgiem. Druga szóstka – z której jeden był znacznie gęściej pokryty blizna-
mi niż pozostali, a zatem prawdopodobnie przywódca – poprowadziła Tahiri
i dwie kobiety, które wyglądały na mistrzynie przemian, w kierunku koryta-
rza, którym przyszli Anakin i Vua Rapuung.

– Nie! – wrzasnął Anakin. Próbował przebić się przez pierścień żołnierzy

blokujących mu drogę, ale jeden z nich zdołał oplatać mu amphistaff dokoła
kostki i wykorzystać moment skoku, aby rzucić chłopcem o podłogę. Ana-
kin zamortyzował upadek Mocą, ale jego przeciwnik za gradzał mu drogę do
drzwi, a stopa wciąż była uwięziona. To znaczy do chwili, kiedy Vua Rapu-
ung walnął Yuuzhanina w tył głowy, aż poleciały zęby. Rapuung stanął nad
Anakinem i przez kilka sekund nikt ich nie atakował. Wojownicy czujnym
wzrokiem mierzyli Zhańbionego i Anakina.

– Vua Rapuung – warknął wreszcie jeden z nich. – Co tu robisz z tym

niewiernym? Powinieneś znajdować się w wiosce zhańbionych i od kupywać
swoje winy.

219

background image

– Nie mam nic do odkupywania – oburzył się Rapuung. – Zostałem

skrzywdzony. Wszyscy dobrze o tym wiecie.

– Wiemy to, co twierdzisz.
– Ty, Tuloku Naapie, walczyłeś u mego boku jeszcze kilkadziesiąt cykli

temu. Wierzysz, że bogowie mnie przeklęli?

Wojownik, do którego się zwrócił, rozdął nozdrza, ale nie odpowiedział.

Ten, który przemówił wcześniej, teraz zniżył głos:

– Kimkolwiek byłeś, czy zostałeś przeklęty, czy nie, najwyraźniej oszala-

łeś. Walczysz z niewiernym u boku przeciwko własnemu gatunkowi.

– Szukam zemsty – wyjaśnił Rapuung. – Mezhan Kwaad. . . Dokąd ona

się wybiera?

– Mistrzyni przemian została zabrana na proces. Oskarżonoją o herezję.
– Wyrzuciliście ją z systemu?
– Tego nie wiem.
– Nie mogę na to pozwolić, dopóki nie wyzna, że wyrządziła mi krzywdę.

A ci, którzy staną mi na drodze, odlecą z życia na krwawych skrzydłach.

– Zatrzymamy cię – zapowiedział Tolok Naap. – Ale będziemy z tobą

walczyć jak z wojownikiem, którym niegdyś byłeś. – Rzucił Rapuungowi
swój amphistaff. – Weź broń. Nie każ nam zabijać bezbronnego.

– Do tej pory zwyciężałem bez broni – odparł Rapuung. – Czy byłoby

tak, gdyby bogowie mnie nienawidzili?

– Twoim amphistaffem jest ten Jeedai – zadrwił jeden z nich. – Odłóż go,

a my również odłożymy broń. A wtedy zobaczymy, jak cię bogowie kochają.

Rapuung obejrzał się na Anakina z błyskiem w oku.
– Odstąp, Jeedai.
– Rapuung, nie mamy czasu na zabawy. Tahiri. . .
– Jest z obiektem mojej zemsty. Jeśli stracimy jedną, stracimy też drugą.

Załatwię to szybko.

Anakin wytrzeszczył oczy, po czym krótko skinął głową. Odsunął się na

bok i wyłączył miecz.

W osiem sekund później Anakin koso spojrzał na Rapuunga, przełażąc

przez stos trupów.

– Po co to ja ci byłem potrzebny? – zapytał. – Bo zapomniałem.
Pobiegli wzdłuż korytarza, zerkając na prawo i lewo w poszukiwaniu pu-

łapek i zasadzek.

– Kiedy dopadniemy Mezhan Kwaad – rzekł Vua Rapuung – musisz tak

długo trzymać śmierć z dala ode mnie, dopóki nie wymuszę od niej wyznania.
Dlatego jesteś mi potrzebny.

220

background image

– Tyle mogę zrobić.
– Przysięgnij. Przysięgnij na tę twoją Moc, którą tak czcisz. Utrzymuj

śmierć z dala ode mnie, dopóki ona nie przemówi. . . ani krócej, ani dłużej.

– Przysięgam – powiedział Anakin. – Oczywiście, jeśli w ogóle dotrzemy

tak daleko. Ile czasu mamy, zanim przybędą posiłki?

– Niewiele.
– Wobec tego zabieramy się za to nie tak, jak trzeba. Zaraz wpadniemy

w pułapkę, jaką na nas zastawili.

– I przejdziemy po ich grzbietach.
– Żaden z nas nie jest zrobiony z neutronium – zauważył Anakin.
– Nie będę się już ukrywał.
– Nie miałem na myśli ukrywania się – wyjaśnił chłopiec. – Tylko nie-

wielką zmianę taktyki.

– Wyjaśnij.
W odpowiedzi Anakin podniósł miecz i wyciął dziurę w niskim suficie.
– Podsadzić się? – zapytał.
Kilka chwil później Anakin i Vua Rapuung z dachu gwieździstego kom-

pleksu obserwowali wojowników okrążających wyjścia i wejścia na parterze.
Yavin ukrył się już do połowy za horyzontem i teraz było znacznie ciemniej
niż wtedy, gdy wynurzali się z basenu przemian. Anakin wiedział, że słońce
wkrótce wstanie.

– Szybko znajdą naszą drogę ucieczki – zauważył Vua Rapuung.
– Wiem. Nie potrzeba mi dużo czasu. – Znów sięgnął poprzez Moc, szu-

kając Tahiri. Była tam, ale jej obecność wciąż wydawała się ulotna, trudna
do zlokalizowania.

Tahiri, usłysz mnie. Muszę cię odnaleźć.
Odpowiedzią była niechęć.
Tahiri, znasz mnie. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Proszę.
Tym razem wyczuł słabe wahanie i coś jakby krok w jego kierunku. Przez

chwilę widział skoczki koralowe i większe statki yuuzhańskie, na które nie
miał nazwy.

– Sithowe nasienie! – krzyknął. – Wsiadaj na statek!
Rapuung warknął gardłowo.
– Nie, nie wsiadają – dodał – Tędy.
Wyskoczyli na zewnątrz kompleksu pomiędzy promieniami rozgwiazdy,

z dala od wszelkich wyjść i prześliznęli się obok tego najsłabiej strzeżonego,
niezauważeni przez straże. Kolejne sto metrów doprowadziło ich do komplek-
su portowego.

221

background image

Podobnie jak jego kuzyn, ten damutek również miał formę rozłożystej

gwiazdy z wejściami i wyjściami na czubkach promieni. Tu jednak basen prze-
mian był przykryty dziwną substancją, co pozwalało na lądowanie yuuzhań-
skich statków. Tahiri i otaczająca ją grupa wojowników wkroczyli już na
rampę – czy też język, czy cokolwiek to było – jednego z większych statków.
Około pięćdziesięciu innych Yuuzhan kręciło się przy różnych czynnościach
w całym kompleksie. Większość miała wygląd zhańbionych, ale widać było
również kilku intendentów. Anakin zdusił krzyk i ruszył pędem, z Rapuun-
giem depczącym mu po piętach bezszelestnie niczym cień.

Kiedy znaleźli się w odległości około dwudziestu metrów od statku, usły-

szeli krzyk. Trzej wojownicy strzegący rampy opadli na kolana i zasypali
ich gradem chrząszczy-pocisków. Czas zwolnił swój bieg dla Anakina; zapalił
i podniósł miecz, aby je odbijać.

Trzy owady uderzyły w świetliste ostrze i odbiły się od niego pod różnymi

kątami już jako węgielki. Żaden z nich nie zranił Anakina, ale Rapuung jęknął
cicho.

Nie zwolnił jednak. Wpadli na trójkę strażników niczym czoło cyklonu

i wskoczyli na rampę pod kolejną lawiną chrząszczy.

Tym razem Anakin nie miał tyle szczęścia. Jeden owad przebił mu udo,

chłopiec upadł na kolano, blokując dwa następne, które rozpłatałyby mu
pierś w bardzo nieprzyjemnych miejscach. Rapuung zawył, okręcił się i padł
na rampę z wilgotnym plaśnięciem.

Anakin usiłował wstać.
– Stój, Jeedai – odezwał się lodowaty głos.
To przemówił komandor. Stał obok Tahiri z amphistaffem owiniętym wo-

kół szyi. Trzech pozostałych wojowników zasłoniło go sobą.

– Tahiri! – zawołał Anakin.
– To nie moje imię – odparła Tahiri. – Jestem Riina Kwaad.
– Jesteś Tahiri, moja najlepsza przyjaciółka – sprzeciwił się Anakin. –

Cokolwiek ci zrobili, wiem, że mnie pamiętasz.

– Możesz być częścią tych kłamstw niewiernych, które jej wszczepiono –

odparła starsza mistrzyni przemian. – Ale niczym więcej.

– Dość – warknął komandor. – To bez sensu. Jeedai, jeśli przybyłeś jej

na pomoc, to poniosłeś klęskę. Jeśli nie przestaniesz walczyć, zabiję ją tam,
gdzie stoi.

– Czy to ta słynna odwaga Yuuzhan Vong? – zapytał Anakin. – Ukrywać

się za zakładniczką?

222

background image

– Nie zrozumiałeś mnie. Wiem, kim jesteś. Jesteś Anakin Solo, brat Ja-

cena Solo, którego tak bardzo pragnie dostać mistrz wojenny Tsavong Lah.
Chcę, żebyś się poddał. Chcę mieć cię żywcem. Jeśli nie spełnisz mojego
życzenia. . . jeśli zrobisz jeszcze choć jeden krok, by zaatakować, ta sami-
ca umrze. A potem cię okaleczę, jeśli zdołam. A ponieważ ta metoda może
skończyć się dla ciebie przypadkową śmiercią, wolał bym tę pierwszą.

– Pójdę zamiast niej – oświadczył Anakin. – Z własnej woli. Ale ją musicie

wypuścić.

– Cóż za dziecinada – odparł komandor. – Nic podobnego nie zrobię.

Tylko że twoja decyzja zaowocuje dla niej życiem lub śmiercią. Ona należy
do nas.

Jeedai – zaskrzeczał Vua Rapuung, chwiejnie stając na nogi. – Pamiętaj

o swojej przysiędze.

Anakin z przerażeniem zauważył, że Rapuung zaciska dłonią ziejącą ranę

w brzuchu.

Co może zrobić? Komandor zabije Tahiri. Był tego pewien, a w swo-

jej obecnej kondycji nie zdołałby niczemu zapobiec. Jeśli jednak się podda,
zdradzi tym samym Vuę Rapuunga.

Rapuung jednak i tak umierał. Jeśli nawet odzyska honor, czy pomoże to

komukolwiek?

Anakin położył dłoń na ramieniu towarzysza.
– Pamiętam o mojej przysiędze – rzekł. – Która to?
– Ta z dłonią o ośmiu palcach.
Anakin podniósł wzrok na komandora.
– W porządku. Jeszcze tylko jedna sprawa, jeśli chcesz mnie żywcem. Nie

będzie cię to nic kosztowało.

– Wątpię. Mów.
– Wezwij mistrzynię przemian imieniem Mezhan Kwaad, aby powiedziała

prawdę.

– O czym?
– Niech odpowie na pytania, które zada jej Vua Rapuung.
– Nie widzę tu żadnego Vui Rapuunga – sztywno odparł komandor.
– Tylko zhańbionego, który nie zna swojego miejsca.
– To nie ja jestem zhańbiony – odezwał się Rapuung. – Zrób, jak mówi

niewierny, a poznasz prawdę.

– Nie ma sensu słuchać bredni tego szaleńca – wtrąciła Mezhan Kwaad.

– Walczy przy boku niewiernego Jeedai. Czy trzeba czegoś więcej?

Za ich plecami plac powoli wypełnia się wojownikami i gapiami.

223

background image

– Boisz się prawdy, Mezhan Kwaad? – rozległ się okrzyk z dołu. – Jeśli

jest szalony, to cokolwiek powiesz, nie powinno ci zaszkodzić.

Anakin obejrzał się przez ramię i zobaczył tego samego wojownika, który

zatrzymał ich pierwszego dnia – Hala Rapuunga, brata Vui. Odpowiedział
mu ogólny pomruk aprobaty.

– Ilu z was walczyło razem z nim? – ciągnął Hal. – Czy kiedykolwiek ktoś

kwestionował odwagę Vui Rapuunga? Czy ktokolwiek wątpił, że bogowie go
kochają?

– Mezhan Kwaad ma rację – sucho odparł komandor. – Sam siebie ogłosił

szaleńcem poprzez swoje zachowanie. – Obejrzał się na mistrzynię. – Skoro
jednak dopatrzyłem się już jednej zdrady Mezhan

Kwaad. . . zdrady herezji, nie widzę powodu, aby wątpić, że jest zdol-

na do innych niegodziwości. Mistrzyni Mezhan Kwaad, wyzywam cię, abyś
odpowiedziała szczerze na pytania, które Zhańbiony, niegdyś znany członek
Domeny Rapuung, zechce ci postawić. Twoja prawdomówność nie zależy wy-
łącznie od twojego honoru, lecz od słuchacza prawdy, którego przygotowałem
na przesłuchanie w tej drugiej sprawie.

– Nie poddam się takiej niegodnej procedurze – oburzyła się Mezhan

Kwaad.

– Nie masz prawa odmówić, w przeciwnym razie twoja domena zapła-

ci najwyższą cenę. Odpowiedz na jego pytania i niech to wszystko już się
skończy.

– Zadaj swoje pytanie, zhańbiony.
– Mam tylko jedno – odparł Vua Rapuung. – Mezhan Kwaad, czy umyśl-

nie odarłaś mnie z implantów, zainfekowałaś moje blizny, przydałaś mojemu
wyglądowi znamion hańby? Czy to ty mi to uczyniłaś, czyzrobili to bogowie?

Mezhan Kwaad spojrzała na niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy

i uniosła głowę jeszcze wyżej.

– Nie ma bogów – odparła. – To ja uczyniłam z ciebie tę nędzną kreaturę,

którą się stałeś.

Tłum eksplodował szaleństwem.
Mezhan Kwaad rozpostarła swoje osiem palców, jakby pozdrawiając

tłum. Szybciej niż oko zdołałoby to uchwycić, palce wydłużyły się jak włócz-
nie. Zanim komandor zdążył bodaj mrugnąć, jeden szpon przeszył mu oko
i wyszedł z drugiej strony czaszki. Wojownicy padli bezgłośnie, zamordowani
w ten sam sposób. Anakin rzucił się do przodu, ale jeden skręt nadgarst-
ka mistrzyni wbił w jego ramię palec-włócznię. Każdy mięsień ciała chłopca
skurczył się pod wpływem bólu i miecz świetlny z łomotem spadł z rampy.

224

background image

Vua Rapuung rzucił się ku niemu jak błyskawica, ale padł po zainkasowa-
niu identycznej rany w udo. Leżał z twarzą obok twarzy Anakina, mrugając,
z dziwnym wyrazem zmieszania na twarzy. Usta miał mokre od krwi.

Jeedai . . . – wyrzęził, ale słowa utonęły w napadzie torsji.
Ból zelżał, ale chłopiec stwierdził, że ostatnią częścią ciała, jaką może

ruszać, są gałki oczne. Zobaczył, jak Mezhan Kwaad unosi coś w drugiej
ręce. Coś, co przypominało niewielki orzech.

– To huun – krzyknęła tak, aby tłum ją usłyszał. – Uwalnia truciznę

działającą na nerwy, której wystarczy, aby zabić wszystkich po kolei, jak tu
stoicie. Ja jestem na nią odporna. Wasza śmierć będzie bezużyteczna, nie po-
służy Yuuzhanom Vong. To komandor Vootuh i ci pozostali są prawdziwymi
zdrajcami. Ja jestem Mezhan Kwaad, odpowiadam wyłącznie przed Najwyż-
szym Władcą Shimrrą. Kiedy i on usłyszy o tym incydencie, przywróci tu
porządek. Tymczasem zabieram ten statek, aby lepiej się bronić. Nie chcę
wyrządzić szkody moim yuuzhańskim towarzyszom. Zrobię to tylko wtedy,
gdy będę musiała.

Tłum prowadzony przez Hala Rapuunga szedł już w górę rampy. Teraz

przystanął.

Mezhan Kwaad zwróciła się do swojej asystentki.
– Nen Yim, wciągnij tę dwójkę na pokład – wskazała na Anakina i umie-

rającego Vuę Rapuunga.

Młoda adeptka zawahała się, po czym ruszyła w kierunku Anakina. Przy-

stanęła, widząc, jak miecz świetlny chłopca unosi się zza jego pleców.

Mezhan Kwaad też to zobaczyła. Wysłała do ciała Anakina potężny im-

puls bólu, który rozproszył jego myśli w bezładne strzępki.

Miecz świetlny jednak wciąż płynął w powietrzu. Mezhan Kwaad podwo-

iła natężenie bólu.

Wtedy Tahiri chwyciła miecz w locie i zapaliła go z lekkim trzaskiem.

Na twarzy Mezhan Kwaad ukazał się najpierw wyraz zdumienia, a potem
ostatecznego zrozumienia zrozumienia, że to wcale nie Anakin. . .

A potem Tahiri obcięła jej głowę.
Znieruchomiała na chwilę, objęła wzrokiem swoje dzieło i uśmiechnęła

się. Anakin ujrzał znów swoją wizję starszej, dojrzalszej Tahiri, otoczonej
ciemną Mocą. Usłyszał jej bezlitosny, lodowaty śmiech.

– Tahiri – wykrztusił.
Dopiero teraz spojrzała na niego i z wahaniem zrobiła w jego kierunku

najpierw jeden krok, potem drugi. Opuściła koniec ostrza tak, że prawie
dotykał jego policzka.

225

background image

– Mój przyjaciel – odezwała się, zniżając głos niemal do szeptu. -
Mój najlepszy przyjaciel. Zostawiłeś mnie.
Jej oczy nie pasowały do uśmiechu. Miały ten sam kolor co zawsze, ale

kiedyś były ciepłe, pełne radości. Teraz wyglądały jak zamrożony chlor.

– Próbowałem cię odnaleźć – odpowiedział. – Przez cały ten czas. . .
– Nie jesteś prawdziwy – szepnęła. – Nic nie jest prawdziwe. Jesteś kłam-

stwem.

Wytrzymał jej spojrzenie i ujrzał w nim pustkę. Wyczuwał wewnętrzną

burzę, jaka w niej szalała.

– To nie kłamstwo, Tahiri. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Kocham

cię.

Ostrze ścięło kosmyk włosów, ale Anakin nawet nie mrugnął.
– Kocham cię – powtórzył, czując, jak nasiona jego wizji zaczynają wy-

puszczać pędy i korzenie. . .

Tahiri przymknęła powieki, a kiedy je otwarła, chłopiec zobaczył te same,

dobrze mu znane zielone oczy.

– Anakin? Ty naprawdę. . . – rozejrzała się wokół siebie, jakby poraz

pierwszy zauważyła tłum. – O, to nie wygląda najlepiej.

Anakin pojął, co miała na myśli. Po śmierci Mezhan Kwaad wojownicy

wmieszani w tłum wysunęli się na czoło. Uzbrojeni po zęby, obserwowali
przedziwny spektakl z odległości kilku metrów.

Niedługo przestaną zadowalać się samym patrzeniem.
– Musimy się stąd wynosić – mruknął Anakin.
– I to jest twój plan? – zapytała Tahiri głosem, który przynajmniej czę-

ściowo przypominał jej dawny.

– Hej, robię co mogę. Zatrzymam tłum, a ty biegnij do statku.
– Nie, Anakinie. Nie boję się śmierci. Nie po tym, co ze mną zrobili.

Choć, zabierzemy ze sobą tylu, ilu damy radę. – Podniosła miecz. Jejoczy
znów stały się zimne.

– Czy mogę dostać z powrotem swoją własność? – uprzejmie zapytał

chłopiec.

Spojrzała tak, jakby zamierzała odmówić, ale wzruszyła ramionami i po-

dała mu miecz.

– Jasne. To twoja broń. Ja swoją zgubiłam.
Anakin wziął miecz, chwiejnie stanął na nogi i zwrócił się twarzą do

zebranych wojowników.

background image

ROZDZIAŁ

31

Hal Rapuung podniósł amphistaff do pozycji na baczność.
Jeedai, udowodniłeś, że jesteś wielkim wojownikiem. Będzie to dla mnie

zaszczyt móc cię zabić.

– Nie – wychrypiał ktoś za plecami Anakina.
Vua Rapuung dokonał rzeczy niemożliwej: wstał. Wziął amphistaff z dłoni

jednego z martwych strażników.

– Dopóki żyję, nikt z was nie będzie walczył z Jeedai.
– Vuo Arpuungu – odezwał się jego brat. – Wszyscy słyszeliśmy, co po-

wiedziała Mezhan Kwaad. Już nie jesteś zhańbiony.

– Nigdy nie byłem zhańbiony. Ale teraz wiesz już, że masz przed sobą

wojownika.

– Vuo Rapuungu, nie – zaprotestował Anakin. – Dla ciebie to już koniec.
Rapuung zwrócił się ku niemu.
– Wkrótce umrę – rzekł. – Mogę ci dać tylko niewielką szansę. Bierz ją.

Teraz.

Znowu zwrócił się w stronę tłumu.
– Salut dla Jeedai ! – krzyknął. – Salut krwi!
Z tymi słowy skoczył pomiędzy wojowników, wywijając amphistaffem.

Pierwszym ciosem obalił brata, który upadł na ziemię, ale żył jeszcze. Innych
zaatakował z o wiele bardziej zabójczą precyzją.

227

background image

– Anakin? – odezwała się Tahiri.
– Do statku! – krzyknął. Jeśli zdoła ją usunąć w bezpieczne miejsce, będzie

mógł wrócić po Rapuunga.

Jednak większe zobowiązania miał wobec Tahiri. Jeśli będzie próbował

pomóc Rapuungowi, zginą wszyscy troje.

– Potrafisz tym latać? – zapytała.
– Będziemy się martwić, kiedy uda nam się wciągnąć rampę.
Skoczyli do środka i zaczęli gorączkowo szukać tablicy kontrolnej.
– Czego szukamy? – zapytała Tahiri.
– Jakiegoś przycisku, gładkiego miejsca. . . ogniska nerwowego. Nie wiem.
– Nie widzę nic takiego! To bez sensu! – zdenerwowała się.
Anakin przesuwał dłońmi po gąbczastym wnętrzu statku. Tahiri miała

rację. Jeśli nawet nie potrafią podnieść rampy, to jaką mają szansę na to, że
w ogóle ruszą to głupie bydlę?

Prawdopodobnie zerową, ale trzeba spróbować. Nie doszedł tak daleko po

to, żeby teraz dać się pokonać.

Widział, jak Vua Rapuung umiera. Otaczała go sterta ciał, stał w niej

po kolana, co zmuszało go do walki w nieruchomej pozycji. Jeden amphistaff
uderzył go w szyję i wyszedł w okolicy krzyża, ale zanim Vua Rapuung zginął,
zdołał jeszcze własnym amphistaffem rozbić czaszkę tego, który zadał mu
ranę. Potem upadł.

Wtedy reszta wojowników ruszyła na niego, waląc amphistaffami. Po jego

ciele rzucili się w kierunku rampy.

– Sithowe nasienie – warknął Anakin, rozpierając się w wejściu i wyma-

chując rozjarzonym ostrzem. Postanowił, że zginie przynajmniej tak samo
chwalebnie jak Vua Rapuung.

– Och! – krzyknęła nagle Tahiri. – Tsi dau poonsi.
Tizowyrm przetłumaczył to jako „Usta niechaj się zamkn”.
Wessana nagle rampa umknęła spod stóp szarżujących wojowników i właz

się zatrzasnął.

– Po prostu chyba trzeba wiedzieć, jak z tym rozmawiać – mruknę ła

Tahiri. Siliła się na lekki ton, ale było to jak parodia jej dawnej osobo wości.
Ona też to czuła. Oczy wypełniły jej się łzami. – Oni wsadzali mi do głowy
różne rzeczy, Anakinie. Nie wiem już, co jest prawdziwe, a co nie.

Dotknął jej ramienia.
– Ja jestem prawdziwy. I wyciągnę nas z tego. Wierz mi.
Nagle przytuliła się i objęła go ramionami, zanim jeszcze zdołał poprosić,

żeby to zrobiła. Była ciepła, drobna i miła w dotyku. Wtedy właśnie zraniona

228

background image

noga odmówiła mu posłuszeństwa.

Szybko odcięli część ubrania Tahiri, żeby zrobić z niego opaskę uciskową.

Żywa tkanina zachowała się nawet lepiej niż się spodziewali, bo po pierwszym
szoku, spowodowanym odcięciem od reszty, skurczyła się, być może w agonii.
Anakin marzył o takiej leczniczej łatce, jaką miał Rapuung. Może znajdą coś
takiego na statku.

Natrafili na układ sterowniczy w tej samej chwili, kiedy cały statek zako-

łysał się od potężnego trafienia.

– Niech to, szybko się wzięli do rzeczy – syknął Anakin. – Zastanawiam

się, dlaczego jeszcze nie otwarli włazu.

– Zahermetyzowałam go – wyjaśniła Tahiri. – Teraz nie posłucha nikogo

z zewnątrz.

– Skąd wiesz?
– Po prostu wiem. To znaczy. . . jestem pewna, że mają kogoś takiego,

kto zdoła to otworzyć, ale nie zdążą, zanim się oderwiemy.

– Przyjmując, że w ogóle się oderwiemy – zgodził się Anakin, obrzucając

wzrokiem układy sterowania i walcząc z przypływem rezygnacji. Rozpoznał
villipa i koję przyspieszeniową, ale to wszystko. Z „konsoli” wystawały prze-
różne nie całkiem geometryczne kształty, otoczone rozmaitością łatek o róż-
nych barwach i teksturze. Nic mu to nie mówiło. Nie widać było żadnych
napisów ani liczb, żadnych mierników, żadnych odczytów. Ściany pomiesz-
czenia też były nieprzejrzyste. Nie widział nawet, co wyprawiają na zewnątrz
Yuuzhanie. Należało się jednak domyślać, że przywlekli jakąś gigantyczną ka-
tapultę albo armatę.

Statek zatrząsł się znowu i kilka łatek zalśniło mdłym blaskiem, co praw-

dopodobnie oznaczało jakieś uszkodzenia.

– No dobrze – westchnął Anakin. – Może rzeczywiście nie wszyst kim

umiem latać.

Tahiri wzięła do ręki coś w rodzaju miękkiej torby leżącej na koi. Torba

była połączona cieniutkim wężem z konsolą.

– Włóż to na głowę – zaproponowała.
– Masz rację! – zawołał Anakin, nagle sobie przypominając, o co chodzi.

– Wujek Lukę nosił kiedyś na głowie coś takiego. To rodzaj bezpośredniego
interfejsu do mózgu.

Z powątpiewaniem spojrzał na przedmiot, po czym przymierzył go. Na-

tychmiast usłyszał odległy głos, mruczący coś, czego nie był w stanie zrozu-
mieć.

– Tizowyrm nie tłumaczy – mruknął. – Ten kaptur chyba go omija.

229

background image

Spróbował wydać umysłem kilka poleceń, ale bez skutku.
– Może być kiepsko – mruknął. – To chyba tak jak z lambentem. Bez

dostrojenia nasz mózg nie połączy się bezpośrednio z technologią Vongów.

– Yuuzhan Vong – machinalnie poprawiła Tahiri.
– Racja. Może to tylko bariera językowa. Może. . . Tahiri, przymierz to.
– Nie jestem pilotem.
– Wiem, ale spróbuj.
Tahiri wzruszyła ramionami i włożyła worek na głowę. Stwór zadrżał

i dopasował się do jej rozmiaru.

– Och! – szepnęła. – Czekaj!
Ściany stały się nagle przezroczyste, chociaż właśnie kolejne uderzenie

wprawiło statek w niekontrolowany dygot. Teraz Anakin widział, co się dzie-
je: inny statek, również stojący na lądowisku, strzelał do nich z broni plazmo-
wej. Yuuzhanie rozstąpili się, żeby umożliwić mu bezpieczne strzały. Anakin
pomyślał, że pewnie zamierzają się przebić przez powłokę. . . skórę?. . . nie
uszkadzając przy tym samego statku.

– Dobrze – mruknęła Tahiri, muskając palcami kolejne wiązki nerwowe.

– Zobaczmy, co. . . auuu!

Statek wyskoczył w górę niczym jeszcze żywy węgorz z patelni. Anakin

jęknął i zaraz wrzasnął z radości, waląc Tahiri po plecach.

– Jeszcze nam się uda! – krzyczał. – Spadamy stąd!
– Dokąd?
– Gdziekolwiek! Po prostu leć!
– Ty jesteś kapitanem – odparła. Damutek nagle uciekł w dół i stał się

niewyraźną plamą.

– Nie najgorzej – mruknął chłopak. – Teraz gdybyś tylko mogła jeszcze

sprawdzić, jak działa uzbrojenie. . .

Tahiri krzyknęła nagle i zaczęła szarpać worek, aż zdarła go z głowy.
– Co się dzieje?
– To coś w mojej głowie! Każe mi wracać! Jeszcze kilka sekund i już by

mnie miało!

– Niedobrze – mruknął chłopiec, obserwując błyskawicznie zbliża jącą się

powierzchnię planety. Wydało mu się, że widział to ostatnio zbyt wiele razy.
Pewnie to wina zbyt dużej grawitacji.

Zanim znaleźli właz i wydostali się na zewnątrz, Anakin usłyszał pomruk

zbliżającego się statku Yuuzhan Vong.

– Tahiri – zwrócił się do dziewczyny. – Pędź. Ja z tą moją nogą będę cię

tylko zatrzymywał.

230

background image

– Nie – odparła spokojnie.
– Proszę. Tyle przeszedłem, żeby cię uratować. Nie możesz tego zmarno-

wać.

Tahiri pogładziła go lekko po policzku. – Nie zmarnuję – szepnęła.
– Wiesz, o czym mówię.
– Wiem, że zawsze wszystko robiliśmy razem. Wiem, że jeśli to koniec, to

nie ma nikogo innego, kogo bardziej chciałabym mieć u mego boku. Wiem,
że wciąż jeszcze możemy sprawić, że pożałują, iż w ogóle z nami zadzierali.
– Ujęła go za rękę.

Anakin mocno ścisnął podaną dłoń.
– Dobrze – zgodził się. – Razem to razem.
Statek nie potrzebował dużo czasu, żeby ich znaleźć – nie zdołali zalecieć

dalej niż kilometr za rzekę. Nie był to też odpowiednik śmigacza, lecz coś
znacznie większego, rozmiarów korwety.

Tahiri delikatnie, nieśmiało dotknęła Anakina poprzez Moc i wtedy po

raz pierwszy chłopiec zrozumiał, co jej naprawdę zrobiono: ból i zamęt, kosz-
marne wrażenie nierealności. Wlał w nią strumień współczucia i siły. Więź
wzmacniała się z każdą chwilą. Dziewczyna ściskała jego palce coraz silniej,
aż wreszcie opuścił przed nią – przed obojgiem – ostatnie bariery i Moc
przepłynęła przez niego jak huragan.

Tahiri zaśmiała się. Nie był to śmiech dziecka.
„Razem jesteście silniejsi niż suma was obojga” – powiedział kiedyś Ikrit.
Razem.
Wyrwali z ziemi tysiącletnie drzewo Massasich i wystrzelili je pionowo

w górę. Zanim uderzyło w statek Yuuzhan Vong, miało już prędkość śmi-
gacza. Wyrżnęło prosto w dovin basala i rozszczepiło się, powodując obrót
statku. Kolejne drzewo wyskoczyło z ziemi, jeszcze jedno. . . i jeszcze jedno.
Statek zawisł w powietrzu, strzelając do drzew kłębami płynnej plazmy. Wi-
dać było, że załoga nie całkiem rozumie, co się dzieje. Jedno z drzew uderzyło
w wyrzutnię plazmy i cała jedna strona statku eksplodowała płomieniem.

Teoretycznie Jedi mogą używać Mocy bez wysiłku i bez zmęczenia.

W praktyce rzadko tak bywa.

Anakin i Tahiri przekroczyli już granice swoich możliwości i teraz szybko

opadali z sił.

Statek zakołysał się, płynny ogień ściekał kroplami ze stopionej broni, ale

wciąż jeszcze wisiał nad nimi, a tam, skąd przybył, było jeszcze wiele innych.

Anakin mocno ścisnął dłoń Tahiri.
– Razem – szepnął.

231

background image

Powietrze nad nimi zawyło i rozjarzyło się czerwonymi, ostrymi promie-

niami pulsującego światła, które cięły statek Yuuzhan Vong jak warzywo.
W chwilę później kula ognia, zbyt jasna, by na nią patrzeć, ugodziła po-
jazd w to samo, otwarte już miejsce. Statek Yuuzhan Vong był już trupem,
lecącym w dół jak kamień. Anakin spojrzał w górę z rozdziawionymi ustami.

Z nieba spływał kolejny statek – wykonany z metalu i szkła, a nie z żywego

koralu.

Był to zdezelowany transporter Remisa Vehna, najpiękniejszy przedmiot,

jaki Anakin oglądał w swoim życiu.

Opadał na repulsorach z otwartym włazem.
Qorl wystawił głowę na zewnątrz.
– Na co czekacie? – zawołał. – Wskakujcie na pokład.

background image

ROZDZIAŁ

32

Talon Karrde wzrokiem drapieżnego gada śledził celownik skanera dale-

kiego zasięgu.

Pomimo to doskonale wiedział, kiedy Kam Solusar wszedł do kajuty i sta-

nął bezszelestnie za jego plecami.

– Co jest? – zapytał Jedi.
– Czujniki dalekiego zasięgu twierdzą, że jakiś transporter właśnie opuścił

atmosferę Yavina Cztery – wyjaśnił Karrde.

– Kilka chwil temu poczułem niewiarygodny skok Mocy – zastanowił się

Solusar. – Jestem pewien, że to sprawka Anakina, a może i Tahiri.

– Wyczuwasz ich teraz? Czy są w tym transporterze?
– Myślę, że muszą tam być.
Karrde potrząsnął głową.
– To mało. Skoro już zapuszczam się tak głęboko na terytorium Yuuzhan

Vong z dużą szansą na to, że ani jeden statek z mojej floty nie powróci, to
wolałbym wiedzieć na pewno. A może to tylko jeden lub dwóch maruderów
z Brygady Pokoju, którzy ukrywali się po drugiej stronie Yavina?

– To Anakin – zapewnił go Solusar.
Karrde rozluźnił mięśnie ramion.
– No cóż, to brzmi lepiej. Oczywiście pod warunkiem, że mówisz to pew-

nym tonem – odparł. – Doskonale.

233

background image

Obejrzał się na swoją załogę.
– Wygląda na to, że mamy to, na co czekaliśmy. Zmiana celu misji.
Do tej pory tylko staraliśmy się przeżyć i zbierać zbłąkanych nieprzyjaciół.

Z tego, co się orientuję, Yuuzhanie wykorzystują nas jako tarczę strzelniczą
i do odsiewania idiotów z ich materiału genetycznego.

– Zaczną się zachowywać inaczej, kiedyruszymy, żeby przejąć tamten sta-

tek. Prawdopodobnie zaczną w nas strzelać wszystkim, co mają pod ręką,
a my znajdujemy się na takiej pozycji, że niewątpliwie dostaniemy. Możemy
zapomnieć o posiłkach z Nowej Republiki, musimy sobie radzić sami. Jeśli
są jakieś wątpliwości na temat naszych planowanych działań, chciałbym je
usłyszeć teraz.

Powiódł wzrokiem po mostku i ekranach, na których widniały twarze

kapitanów pozostałych statków. Odpowiedziało mu milczenie.

– Kiedy nie byliśmy z tobą, kapitanie? – zapytała Shada z „Układu Idiot”.
Jej uwaga została przyjęta chóralną owacją. Serce Karrde’a ścisnęło się

z dumy.

– Wspaniale, dzieci – powiedział. – No to do roboty.
Zaledwie Anakin wszedł na pokład, powitała go seria pisków i świergotów.
– Hej, Fiver, ja też się cieszę, że cię widzę – zawołał.
– Wracaj do roboty, ty mały mechaniczny leniuchu – warknął Vehn przez

ramię z fotela pilota. – A ty, rycerzu w gorącej wodzie kąpany, do działka.
Zobaczymy, czy uda nam się wstrząsnąć tym warzywniakiem.

– Lepiej się czuję przy sterach – odparł chłopiec, obserwując Yavin
Cztery znikający po sterburcie.
– Po tym, co z nim zrobiłeś ostatnio? – zapytał Vehn. – Nie, dzięki,

serdeczne dzięki, ale dość demolki jak na ten jeden raz.

– To twój statek – zgodził się Anakin.
– Masz cholerną rację.
Anakin nad ramieniem pilota spojrzał na ekran.
– Niezłe fory – zauważył.
– Aha. Statki Yuuzhan potrzebują więcej czasu, żeby wyjść z atmosfery.

Ale jak już raz wyjdą, to nas dogonią.

– Jaki mamy plan?
– Gnać szybko, aż im zwiejemy.
– I to wszystko?
– Hej, tylko improwizuję. Skarżysz się, że ci uratowałem tyłek?
– Nie – odparł chłopiec. – Właściwie myślałem o tym, żeby ci podzięko-

wać, ale teraz już nie jestem taki pewny.

234

background image

– Daj spokój, bo się zaraz rozpłaczę. Jeśli masz jakiś plan, daj mi znać.
Anakin rozejrzał się po rozgwieżdżonym niebie. Był słaby, bardzo słaby,

ale wydawało mu się, że coś wyczuwa.

– Podaj mi czujniki dalekiego zasięgu – szepnął.
– Przykro mi, ale nic z tego. Pracowaliśmy nad tym, kiedy te potworne

bliźniaki powiedziały mi, że czują, że potrzebujesz pomocy. Przerwaliśmy
naprawę i daliśmy gazu.

– Sannah, Valin – zawołał ich Anakin i gestem nakazał, żeby podeszli. –

Wyczuwacie tam coś?

– Jasne – odparł Valin po chwili. – Kam Solusar. . . jest gdzieś tam.
– Tak – dodała Sannah. – Ja go też czuję.
– Jestem za słaby, żeby mieć pewność, Tahiri też. Powiedzcie Vehnowi,

gdzie.

Valin przez chwilę bacznie obserwował przestrzeń na ekranie, wreszcie

wskazał punkt około dziewięćdziesięciu stopni na sterburtę.

– Tam.
– Tam? – zapytał Vehn. – I to ma być kierunek?
– Mamy hipernapęd? – wtrącił Anakin.
– Nie.
– To proponuję, żebyś ustawił kurs tak, jak pokazuje Valin. Inaczej prze-

robią nas w gwiezdny pył.

– Lepsze to, niż dać się znowu złapać – szepnęła Tahiri.
– No dobrze – zgodził się Vehn. – Do tej pory te małe potworki miały

rację, przynajmniej dziś.

Anakin ruszył w stronę siedzenia drugiego pilota, ale Vehn położył na

nim rękę.

– Tu siedzi Qorl – zaoponował.
– Ja ustępuję – wtrącił Qorl. – Każdy Solo, którego znam, jest lepszym

pilotem ode mnie.

– Nie bądź niemądry – odparł Anakin. – Nawet gdyby to była prawda,

jesteś w lepszej kondycji do latania niż ja. Przepraszam, że się wpychałem.
Wy dwaj tworzycie dobrą parę.

Mężczyźni spojrzeli po sobie.
– Qorl dał mi pewien. . . pogląd na sprawy – wyjaśnił Vehn.
– Częściej przy użyciu buta niż czegokolwiek innego – odparł stary, ale

i on się uśmiechał.

– No cóż – niezręcznie odezwał się Anakin. – Dziękuję wam obu.
Przylecieliście po mnie i Tahiri, chociaż mogliście po prostu uciec.

235

background image

– Żartujesz chyba – przerwał mu Vehn. – Żeby te małe potworkizmieniły

mi mózg w trociny?

– I tak jeszcze nie koniec wszystkiego. Już dwa razy byłem zestrzeliwany

na Yavinie Cztery. Nie mam szczęścia, jeśli chodzi o wychodzenie z tego
systemu.

– To prawda – odparł Anakin. – Ale i tak jesteśmy bliżej niż byliśmy.
– Skoro już o tym mowa, będziemy mieli randkę z Yuuzhanami za jakieś

pół godziny – oznajmił Vehn.

– Tak szybko nas doganiają?
– Nie. Już tam są.
– Idę na wieżyczkę – oznajmił Anakin.
– Dobra. Pokaż im przynajmniej, że zamierzamy się bronić – mruknął

Vehn.

– Transporter został zaatakowany przez Yuuzhan Vong, sir – zameldowała

H’sishi. – Oberwali kilka razy, ale wciąż lecą prosto w naszą stronę.

– Jak długo? – zapytał Karrde.
– Jeśli damy prosty kurs, nie więcej niż dwadzieścia minut. Ale jeśli to

zrobimy, staniemy się doskonałym celem dla tej blokady, która się tam tworzy.

– Ale jeśli polecimy okrężną drogą, nie dotrzemy do nich przedtym pseu-

doniszczycielem. Dankin, kurs prosto na nich. „Układ Idiot”, „Etherway”
i „Dymisja” będą nas eskortować.

– Sir, to nie są nasze najlepiej uzbrojone statki.
– Ale tylko one mogą nas dogonić, prawda? Spokojnie, stabilny kurs.
– Doskonale, sir. Będziemy w ich zasięgu za dziesięć minut. . . Jeżeli nie

mają czegoś, o czym nie wiemy, choć ostatnio z Yuuzhanami to właściwie
reguła.

Anakin obserwował skoczka koralowego, przesuwającego się ku rufie. Nie

zniszczył go jeszcze. Dwa pierwsze strzały zostały wessane przez anomalię
grawitacyjną wytwarzaną przez dovin basala, a trzeci tylko ją osłabił. Mały
stateczek nie miał jednak wystarczającej prędkości, żeby pozostać w okolicy
transportera. Na razie skoczki były tylko utrapieniem, nawet niezbyt dużym.

Bardziej martwił go niszczyciel, powoli opuszczający się nad nim po ster-

burcie, a jeszcze bardziej to, że niewiele zza niego widział. O ile się orientował,
pomiędzy nim a Talonem Karrde ’em mogła czekać cała yuuzhańska flota.
Jeszcze raz próbował dosięgnąć znajomej obecności Karna Solusara i tym ra-
zem przez krótką chwilę wydało mu się, że ją znalazł. Ale Kam mógł równie
dobrze być o całe lata świetlne w tamtym kierunku – a może to w ogóle tylko
pobożne życzenia. Nie miał żadnej pewności.

236

background image

Miał za to absolutną pewność, że niszczyciel już wkrótce dobierze im się

do skóry. Mógł mieć tylko nadzieję, że Vehn ma w zanadrzu parę sztuczek.

– Bezpośrednie trafienie w „Układ Idioty” – zameldowała H’sishi.
– Shada, jesteś tam? – zapytał Karrde przez komunikator.
– Wciąż jestem, szefie. Połaskotali nas, ale i tak nadążamy.
– Jeszcze jeden taki strzał i jesteście jonami – zdenerwował się Karrde. –

Odpadajcie. Już dość zrobiliście.

– Przepraszam, szefie, ale nic nie słyszą. Coś się dzieje z moim komuni-

katorem. Trzymaj się, jesteśmy blisko.

Moc w „Szalonym Karrdezie” nagle gwałtownie spadła i zaraz wróciła do

normy. Powłoka aż zadygotała od odległej wibracji Dwa statki eskortujące nie
były w stanie ochronić ich przed wszystkim. „Dymisja” zmieniła się w kulę
ognia już w pierwszej wymianie strzałów, prawdopodobnie z całą załogą na
pokładzie.

Z dobrą załogą. Później będzie ich opłakiwał, kiedy będzie miał na to

czas.

Zobaczył, jak „Układ Idioty” dostaje ostatni strzał wprost w silniki, sta-

tek rozjarzył się pióropuszami plazmy, na rufie zatańczyły ogniki wyładowań.

– Wynoś się stamtąd, Shada! – wrzasnął w komunikator.
Brak odpowiedzi.
– „Układ Idioty” wciąż leci równo z tamtym niszczycielem, sir – zameldo-

wała H’sishi. – Nie rozumiem tego. Jej silniki przepadły, a reaktor jest bliski
stanu krytycznego.

Karrde zamrugał.
– Shada! – warknął i rzucił się do Dankina. – Dwa stopnie na sterburtę

i tak trzymaj.

– Co on robi, sir?
– Trzyma ich na promieniu ściągającym. Chyba przekierowali na niego

moc. Całą.

W chwilę potem „Układ Idioty” zniknął w kuli oślepiająco białego świa-

tła, zabierając przy okazji duży kawał yuuzhańskiego niszczyciela.

– Shada – jęknął Karrde i nagle poczuł się bardzo zmęczony. W ciągu

swego życia stracił więcej przyjaciół niż wrogów. Patrzył śmierci w twarz
zbyt wiele razy, aby jeszcze zachować złudzenia. Pewnego dnia los zwróci się
przeciwko niemu i on także zginie. Wydawało mu się jednak, że z wszystkich
ludzi, których znał, Shada przeżyje go na pewno.

– Jeden niszczyciel załatwiony – zgrzytnął zębami. – Jeden przed nami.
– Właśnie straciliśmy „Etherwa”, sir – szepnęła H’sishi.

237

background image

– Zniszczony?
– Nie. Nie ma zasilania.
– Zostaliśmy tylko my.
– Tak.
– Przeciwko nim wszystkim.
– Chyba że chce pan czekać na cała resztę, sir. Ja. . . sir, za nami!
Karrde zobaczył statek na ekranie i tylko rutyna sprawiła, że serce nie

skoczyło mu do gardła.

Jednostka, która się pojawiła niemal tuż nad nimi, była imperialnym

niszczycielem gwiezdnym.

Czerwonym imperialnym niszczycielem gwiezdnym.
– Komunikat, sir – odezwał się Dankin.
– Przełącz.
Na ekranie pojawiła się brodata ludzka twarz.
– No dobrze, Karrde – warknął brodacz. – Podejrzewam, że ciebie także

będę musiał wyciągać z tego bagna. Mam nadzieję, że znajdziesz coś przy-
zwoitego, żeby mi to wynagrodzić.

– Booster Terrik!
– A któż by inny?
– Jestem pewien, że coś wygrzebię w magazynie.
– Na razie nieważne. Gdzie mój wnuk?
– Zdaje się, że na tym transporterze, który zaraz zostanie połknięty przez

ten wielki statek yuuzhański.

– Tylko to chciałem wiedzieć. Zobaczymy się po drugiej stronie,
Karrde.
– Po drugiej stronie czego?
– Mgławicy, którą zaraz wyprodukuję.
Ekran pociemniał.
– No cóż, moi drodzy – odezwał się Karrde. – Mamy całkiem nową grę.

Rozegrajmy ją dobrze.

Anakin utrzymywał ciągły ogień z turbolasera, aż kaskady stopionego

koralu yorik spływały po powłoce statku niszczyciela. Wróg ledwie zdawał
się go zauważać, nawet z całkiem bliskiego zasięgu, w jakim się znaleźli –
kilkadziesiąt metrów od powierzchni.

Musiał przyznać, że Vehn radzi sobie całkiem nieźle – podlatuje blisko,

aby uniknąć dużych dział, i wywija skomplikowany spiralny taniec wokół
osi statku, uchylając się przed grawitacyjnymi mackami dovin basala. Gdy-

238

background image

by odlecieli za daleko, mogliby mieć mniej szczęścia. Jeden porządny strzał
z dużego działa plazmowego i już po nich.

– Hej tam, nie spać – zatrzeszczał głos Vehna. – Wystrzeliwują skoczki

koralowe.

Anakin to widział. Yuuzhanie Vong nie dokowali myśliwców w śluzach,

ale transportowali je poprzyczepiane do całej powłoki statku. Anakin zdążył
już przyszpilić kilka nieaktywnych, ale teraz zaczęły się odczepiać całe ich
roje.

– Musisz je trzymać na dystans, Solo – warknął Vehn głosem pełnym

desperacji. – Jeśli spróbujemy im uciec, dopadną nas niszczyciele.

– Zrozumiano – odparł Ąnakin. Potem nie miał już czasu mówić.
Całym ciałem i duszą skoncentrował się na dziko tańczących organicznych

formacjach wroga. Nie wiedział nawet, skąd ma zacząć je liczyć.

Nadlatywały, a on je zestrzeliwał. Złapał rytm – raz-dwa-trzy. Pierwszy

strzał w anomalię grawitacyjną, żeby ją wyczerpać, Drugi – tuż poza hory-
zontem zdarzeń. Statek przesunie się, żeby go przechwycić, a wtedy trzeci
strzał zazwyczaj trafi w cel. Nieraz skoczek zdołał pochłonąć wszystkie trzy
strzały, czasem spójne światło zabłysło na tyle blisko anomalii, że zostawało
przez nią ugięte. Najczęściej jednak, przy odpowiednim rytmie, był w stanie
umieścić ten trzeci strzał tam, gdzie sobie tego życzył.

Nie mógł jednak powystrzelać wszystkich. Transporter podskakiwał i ję-

czał rozpaczliwie, gdy stopiona plazma dokonywała dzieła zniszczenia. Ana-
kin ignorował wstrząsy i walczył w ponurym milczeniu.

Vehn też się nie odzywał, jeśli nie liczyć przekleństwa od czasu do czasu.

Wszyscy mieli już dość gadania.

Jeden strzał wroga przedostał się przez zaporę ogniową Anakina i odbił

się od kokpitu wieżyczki, pozostawiając na transparistali nadtopione pasmo.
Anakin wycelował w śmiałka, ale tamtego już nie było. Odwrócił się z po-
wrotem, by dopaść drugiego, którego dostrzegł kątem oka, i uderzył go pełną
mocą. Skoczek zawirował, po czym wyprostował kurs.

W jego kierunku. Anakin z absolutnym spokojem strzelał raz za razem

i obserwował.

Anomalia połknęła pierwszy strzał, drugi odchylił się szerokim łukiem. Za

to trzeci trafił w sam środek. Stateczek z błyskiem zniknął z pola widzenia, ale
kokpit został zasypany strumieniem ostrych odłamków, jakby wpadł w pole
asteroid.

Pojawiły się pierwsze pąjęczynki pęknięć.
Jeszcze jeden strzał, a będę oddychał próżnią, pomyślał Anakin.

239

background image

Ale w żadnym wypadku nie mógł opuścić wieżyczki. Upewnił się, czy

zatrzasnął blokadę odcinającą go od reszty statku. Nie musiał wszystkich
zabierać ze sobą.

Zestrzelił jeszcze dwa skoczki, kiedy trzy następne w formacji klinowej ru-

szyły wprost na niego. Wziął głęboki, uspokajający oddech i zaczął strzelać,
ale wiedział, że nie da rady wszystkim.

Rzeczywiście, wystrzelił jeszcze ze dwa razy, po czym uszkodzony laser

przegrzał się i przeszedł na chwilę w stan odpoczynku. Anakin beznamiętnie
wodził wzrokiem za nadlatującymi skoczkami. Sięgnął w Moc w nadziei, że
znajdzie jakieś odłamki i obrzuci nimi stateczki.

Zaczął się zastanawiać, co to za uczucie, kiedy krew zaczyna wrzeć.
Wyczuł ich w Mocy w tej samej chwili, kiedy skoczki rozbryznęły się

w oślepiająco białej kuli światła, a dwa X-skrzydłowce wyskoczyły zza roz-
szerzającej się chmury gazów i odłamków koralu. Komunikator ożył.

– Pomóc ci, braciszku?
– Jaina!
– Ale nas wplątałeś w aferę, Anakinie – odpowiedział mu męski głos.
– Jacen! Gdzie. . . jak. . . ?
– Wyjaśnienia potem – przerwała Jaina. – Kto pilotuje tę balię?
– To ja – wtrącił Vehn.
– No to wynoś się stąd i to szybko – poleciła. – My dopilnujemy, żeby was

nie dopadły te szczeniaki. Corran Horn też tu jest. Prawie mi żal Yuuzhan.

– Ale jeśli odlecę. . .
– Uwierz mi, braciszku – wpadła mu w słowo. – Nie pożałujesz, jeśli

odlecisz.

Anakin wydał z siebie głębokie westchnienie ulgi, kiedy turbolaser obudził

się do życia.

– Mam tylne wyjście – oznajmił rodzeństwu. – Tylko oczyśćcie mi drogę.

Vehn, rób lepiej to, co ci każą,

– Jak sobie życzysz – sarkastycznie odparł pilot.
A potem tylko otworzył usta i westchnął. Anakin nie wiedział dlaczego,

dopóki nie znaleźli się po drugiej stronie „Błędnej Wypraw”. Tymczasem
statek Yuuzhan rozjarzył się ogniem niczym supernowa.

Anakin gapił się w transparistalowe okno i śmiał tak szeroko, że mógłby

połknąć półksiężyc w poprzek.

Karrde’owi nie było do śmiechu, kiedy w standardowy dzień później statki

Yuuzhan wreszcie podwinęły ogon i wykonały skok w nadprzestrzeń. Obser-

240

background image

wował dryfujące szczątki statków wroga i swoich, ponuro szacując własne
straty.

Tak, za stary już był na takie wariactwa.
– Kapitanie, wiadomość do ciebie.
Przez chwilę miał ochotę ją zignorować, ale w tym momencie – tuż po

walce – mogło to być coś naprawdę ważnego.

– Przełącz, H’sishi.
W chwilkę później na ekranie pojawiła się szczupła twarz mężczyzny

w średnim wieku.

– Corran Horn – powitał go Karrde. – Miło cię widzieć. Byłeś na niszczy-

cielu gwiezdnym teścia?

– Kiedy Jacen i Jaina nas znaleźli, rzeczywiście tak było. I. . . – Twarz

skurczyła mu się na chwilę, po czym znów przybrała obojętny wyraz. – Kar-
rde, chciałem ci podziękować za uratowanie mojego syna i innych dzieci.
Wiem, ile cię to kosztowało.

Nic nie wiesz, pomyślał Karrde.
– Proszę bardzo – odpowiedział na głos. – Kiedy coś obiecuję, robię

wszystko, żeby dotrzymać obietnicy.

– W tym jesteśmy do siebie podobni – podkreślił Horn. – Zawsze spłacam

moje długi. A teraz jestem twoim wielkim dłużnikiem.

Karrde przyjął to wyznanie lekkim skinieniem głowy.
– Cieszę się, że twój syn jest zdrów i cały. Czy mogę coś jeszcze dla ciebie

zrobić? Przepraszam, że jestem taki lakoniczny, ale jakoś nie mam w tej chwili
nastroju do rozmowy.

– Zaraz dam ci spokój. Oczywiście to nawet w części nie wyrównuje mo-

jego długu, ale mam coś dla ciebie.

– Co?
– Właściwie powinienem powiedzieć: kogoś. – Horn odsunął się, a na jego

miejscu pojawiła się smutna twarz Shady D’ukal.

– Shada!
– Dajże spokój, Karrde – odpowiedziała. – Chyba nie sądziłeś, że bę-

dę na tyle głupia, aby zostać na płonącym statku? Gdy tylko nas złapali,
wszyscy uciekliśmy w kapsułach ratunkowych. Horn nas namierzył swoim
X-skrzydłowcem, robiąc szeroką spiralę w kierunku gazowego giganta. -

Zmrużyła oczy i uważniej spojrzała na ekran. – Hej, szefie, co z twoim

okiem?

– Ten cholerny wentylator rozpyla kurz – odparł Karrde, mruga niem po-

zbywając się podejrzanej wilgoci. – A ty zbieraj swój szanowny tyłek i wracaj,

241

background image

żebyśmy mogli podyskutować, jak zamierzasz mi spłacić

„Układ Idiot”.
Shada przewróciła oczami.
– Do zobaczenia, szefie.
Pomimo wszystkich strat Talon Karrde pozwolił sobie wreszcie na dys-

kretny, leciutki uśmieszek. Właściwie dlaczego nie? Przecież zwyciężyli.

background image

EPILOG

– Nie wierzyłam, że znajdziemy Boostera – wyznała Jaina z pełnymi

ustami. – Już byłam gotowa porwać „Cień Jadę” i lecieć na Yavin.

Kiedy Booster nie chce dać się znaleźć, potrafi zniknąć jak nikt.
– A co robił? – spytał Anakin.
– Przemycał broń dla hutyjskiego podziemia, jeśli chcesz wiedzieć
– odrzekła. – Właśnie się zastanawiałam, dokąd uda się Booster, kiedy

zechce przyłożyć rękę do tej wojny i dalej ciągnąć z niej zyski bez moralnego
kaca.

– Żartujesz.
– Nie zaszkodziło, że Corran był z nim – dodał Jacen. – Dzięki temu

wyczuwaliśmy go w Mocy.

– Ale i tak. . .
– Jacen jest skromny – przerwała mu Jaina. – Spędził mnóstwo czasu

pogrążony w głębokiej medytacji, usiłując znaleźć Corrana. To nie był przy-
padek.

– Naprawdę imponujące – przyznał Anakin.
– Dziękuję, Anakinie – odrzekł Jacen, jakby zaskoczony. Zmarszczył czo-

ło, co niesłychanie upodobniło go do ojca. – W porządku, mały?

Anakin kiwnął głową.
– Tak, właściwie tak. Oczywiście noga jeszcze mnie boli, nawet z pla-

strem z bacty, ale poza tym chyba wszystko w porządku. Nawet lepiej niż
w porządku.

– Co masz na myśli? – zapytał Jacen podejrzliwie.
Anakin przez chwilę przeżuwał w zadumie.

243

background image

– Do tej pory nie potrafiłem patrzeć na Yuuzhan Vong inaczej, jak tylko

jak na wrogów – wyjaśnił.

– Bo to są wrogowie – zapewniła go Jaina.
– Tak – przyznał Anakin. – Tak samo jak Imperium. Ale mama i ojciec,

i wujek Lukę musieli przynajmniej wyobrazić sobie ludzi, z którymi walczyli,
poza Palpatine’em oczywiście, jako potencjalnych przyjaciół.

W końcu właśnie tak wujek Lukę zniszczył Imperatora, prawda? Potra-

fił sobie wyobrazić Dartha Vadera jako ojca, jako przyjaciela. Yuuzhanie
Vong. . . no cóż, szczerze mówiąc nigdy nie chciałem nawet myśleć o nich
w ten sposób.

– Nie ułatwiają nam tego, to fakt – mruknęła Jaina. – Wiesz przecież, co

się stało z Elegosem, kiedy próbował ich zrozumieć.

– Chcesz powiedzieć że tobie udało się to, czego nie potrafił zrobić Elegos?

– zdziwił się Jacen.

– Czy ich rozumiem? Nie, nie całkiem. Ale i tak mam o nich większe

pojęcie niż przedtem. Mogę zacząć myśleć o nich jak o ludziach, a to duża
różnica.

Jacen skinął głową.
– Oczywiście masz rację. Czy to oznacza, że już nie zamierzasz z nimi

walczyć? A może spróbujesz popracować nad zawarciem pokoju?

Anakin zamrugał.
– Chyba żartujesz! Musimy z nimi walczyć, Jacenie. W każdym razie ja

muszę. Po prostu teraz wiem już lepiej, jak się do tego zabrać.

Mars powrócił na czoło Jacena.
– Jesteś pewien, ze wyciągnąłeś z tej całej historii właściwą naukę?
– zapytał ostrożnie.
– Nie obraź się, Jacenie, ale chyba dam sobie spokój z zastanawianiem

się, jaką naukę mógłbym z tego wyciągnąć, gdybym był kimś innym. Szczerze
mówiąc, gdybym był kim innym, nie sądzę, żebym przeżył tak długo, by się
czegokolwiek nauczyć.

– Powiedz Boosterowi, że musimy ewakuować statek – wtrąciła Jaina. –

Anakin nadyma się w takim tempie, że zaraz rozerwie kadłub.

– Wierz mi albo nie – powiedział chłopiec – ale nie powiedziałem tego

z dumą. Po prostu stwierdziłem fakt.

– Duma jest bardzo zdradliwa – ostrzegł Jacen. – Potrafi się dobrze ukryć.

Mam nadzieję, że znajdziesz czas na długą rozmowę z wujkiem Lukiem. Chy-
ba że, twoim zdaniem, również on niczego cię już nie może nauczyć.

– Mów za siebie, Jacenie – odciął się Anakin.

244

background image

– I nie zapominaj, że w ostatecznym rozrachunku to my wyciągnę liśmy

twój zadek z ognia – dorzuciła Jaina.

Anakin pozwolił sobie na tajemniczy uśmieszek.
– Przecież właśnie to chciałem dać do zrozumienia, nie zauważyłaś? Kiedy

powiedziałem, że nikt inny nie przeżyłby tak długo, miałem właśnie na myśli
to, że nikt inny w całej galaktyce nie ma takiego rodzeństwa jak wy dwoje.

Wziął swoją tacę i wstał, hamując śmiech na widok ich rozdziawionych

ust.

– A teraz przepraszam was – dodał. – Muszę się z kimś zobaczyć.
Anakin znalazł Tahiri w jej kajucie. Przez uchylone drzwi widział, że

dziewczyna leży na łóżku z bosymi stopami opartymi o ścianę, a wzrok ma
wbity w okno z transparistali i odległą mgłę jądra galaktyki.

Anakin poskrobał palcem we framugę.
– Cześć – rzucił.
– Cześć. Wejdź, jeśli chcesz.
– Jasne. – Przysiadł na krawędzi łóżka.
– Nie było cię na kolacji – zaczął. – Myślałem, że coś ci przyniosę.
Umieścił pojemnik z posiłkiem na łóżku.
– To dzieło Corrana. Zdaje się, że ostatnio nic, tylko gotuje.
– Dzięki – odparła. Odwróciła głowę i po raz pierwszy spojrzała mu

w oczy.

– Co się z nią stało? – zapytała. – Co się stało z bazą mistrzów przemian?
– Jesteś pewna, że chcesz o tym usłyszeć? Za każdym razem, kiedy ktoś

próbuje poruszyć ten temat. . .

– Wtedy nie byłam gotowa o tym mówić. Teraz jestem.
– Dobrze. No cóż, Booster właściwie ją usmażył. Karrde i jego ludzie ewa-

kuowali niewolników. Niedługo gdzieś ich wysadzimy. Oczywiście Yuuzhanie
mogą wrócić, ponieważ zostawiliśmy system właściwie bez obrony, ale na to
nic nie możemy poradzić.

– Nie – zgodziła się. – Nie możemy. Zdaje się, że to koniec naszej akademii.
– Ależ skąd! Akademia nigdy nie była miejscem. To myśl, to idea.
Po prostu teraz będziemy się uczyć w biegu. Booster pozwolił dziecia-

kom z akademii pozostać na „Błędnej Wyprawi”. Będzie skakał tu i tam po
galaktyce, aż wreszcie znajdziemy dla nich jakieś bezpieczne miejsce.

– Bezpieczne? – syknęła Tahiri. – Jak można w ogóle mówić o bezpie-

czeństwie? Jak cokowiek w ogóle może być. . . – słowa uwięzły jej w gardle.
Szybko odwróciła głowę, żeby spojrzeć w przestrzeń.

245

background image

– Tahiri, wiem, co czujesz – szepnął Anakin.
Przymknęła oczy. Spod zaciśniętych powiek wypłynęły dwie łzy.
– Jeśli ktokolwiek może coś wiedzieć na ten temat, to pewnie ty – odrzekła

po chwili.

– To, co ci zrobili, było straszne, wiem. . .
– To, co oni mi zrobili? Anakinie, ja ucięłam głowę Mezhan Kwaad.
– Musiałaś.
– Chciałam. Spodobało mi się to.
– Ona cię torturowała. Próbowała zniszczyć wszystko, czym jesteś.
Nie możesz się obwiniać o chwilę gniewu.
– Myślę, że ona rzeczywiście zniszczyła wszystko to, czym byłam
– odparła Tahiri. – Kiedy ją zabiłam, to był także mój koniec.
– Nie – zapewnił ją Anakin. – To nieprawda. Chyba wiem, co mówię.

Zgodzisz się ze mną? To, co najlepsze, wciąż jest w tobie, Tahiri.

– Wszystko to moja wina – upierała się. – Mistrz Ikrit umarł z mojego

powodu, ludzie Karrde’a też zginęli przeze mnie.

– No nie, w tym ja powinienem być lepszy – zaprotestował. – W obwinia-

niu się o wszystko po kolei. Mogę cię nauczyć, jak się to robi.

Właściwie, jeśli dobrze się nad tym zastanowić, z pewnością znajdziemy

jakiś sposób, żeby zwalić na ciebie winę przede wszystkim za to, że Yuuzhanie
w ogóle trafili na tę galaktykę. – Przekrzywił głowę. – Nie. . . jednak wolę,
żebym to ja był temu winien. Na ciebie możemy zwalić

Palpatine’a, jeśli chcesz.
Tahiri zmarszczyła brwi.
– Odkąd to zrobiłeś się taki gadatliwy? – zapytała.
– Nie wiem. A odkąd ty zaczęłaś zacinać się na każdym słowie, jakby trzy

czy cztery naraz miały rozerwać ci gardło?

Kąciki jej ust zadrgały lekko i uniosły się w górę, choć jeszcze słabo

przypominało to uśmiech.

– Możesz się zamknąć? Wolałam cię takim, jaki byłeś przedtem.
– Ja ciebie też.
Przez chwilę w milczeniu obserwowali gwiazdy.
– Dokąd teraz pójdziemy? – zapytała, kiedy milczenie stało się już zbyt

męczące. – Wrócimy, żeby walczyć z Yuuzhanami?

– W końcu pewnie tak.
– Chcę iść z tobą.
– Dlatego powiedziałem „w końc”. Zostanę tu przez jakiś czas.

246

background image

Dopóki nie wyzdrowiejesz. Dopóki ja nie wyzdrowieję. A potem, jeśli

w dalszym ciągu będziesz chciała pójść, pójdziemy. Razem.

Nie odpowiedziała, ale po raz pierwszy od opuszczenia Yavina wyczuł

w niej coś w rodzaju nadziei.

– Adeptko Nen Yim. Wystąp.
Nen Yim złożyła głęboki ukłon i stanęła przed mistrzem wojennym, Tsa-

vongiem Lahem.

– Po pierwsze, żądam sprawozdania ze zniszczenia kompleksu mistrzów

przemian. Potem będę miał do ciebie inne pytania.

– Tak, mistrzu wojenny. Na twój rozkaz. . .
– Wydałem ten rozkaz. Mów.
– O bitwie w przestrzeni nie wiem nic, mistrzu wojenny. Wiele z naszych

statków zginęło na ziemi lub podczas walk w atmosferze. A potem zaatako-
wano damuteki z powietrza. Zostały zniszczone tak, że nie dały się uleczyć.

– To akurat jest oczywiste. Mów dalej.
– Potem bombardowania ucichły i niewierni zaczęli lądować. Z początku

nie wiedzieliśmy, dlaczego. Dłuższe bombardowanie wybiłoby nas wszystkich
bez ryzyka dla niewiernych. Tymczasem wielu z nich padło ofiarą wojowni-
ków.

– Nie znasz tych niewiernych tak dobrze, jak ci się wydaje. Ich przywią-

zanie do własnego gatunku prowadzi do bezsensownych czynów.

– Zgadzam się, mistrzu wojenny. To jasne, że ich celem było odzyskanie

niewolników.

– A ty gdzie wtedy byłaś?
– Ukryłam się pomiędzy zhańbionymi, mistrzu wojenny. Myślałam, że

prawdziwych członków kast będą brać do niewoli.

– To było tchórzostwo, mistrzyni.
– Proszę o wyrozumiałość, mistrzu wojenny, ale miałam inne powody niż

strach o własne życie.

– Wyjaśnij je. Byle krótko.
– Moja pani, Mezhan Kwaad, została zamordowana przez Jeedai, którą

poddawaliśmy przemianie.

– Nie dałyście sobie z tym rady.
– Przeciwnie, mistrzu wojenny. Jeszcze kilka cykli i byłaby nasza.
Gdyby nie wtrącił się ten drugi Jeedai . . .
– Tak – warknął mistrz wojenny. – Ten drugi. Solo. Jeszcze jeden Solo.
Odszedł gwałtownie, ale zatrzymał się i okręcił na pięcie.

247

background image

– Mistrz Yal Plaath nie zgadza się z tobą, adeptko. Twierdzi, że twoja

mistrzyni potajemnie praktykowała herezję, a wszelkie wyniki, jakie otrzy-
małyście, są splamione bluźnierstwem.

– Mistrz Yal Plaath to szacowny mistrz przemian. Podobnie jakm Me-

zhan Kwaad. Nigdy nie miała możliwości zareagować na te oskarżenia, a jak
nie mogę przemawiać w jej imieniu. Powiem ci jednak, mistrzu wojenny, że
to, czego dowiedzieliśmy się na temat Jeedai, było bardzo cenne. Ma wielką
wartość dla Yuuzhan Vong. Zapisy z damuteka zostały zniszczone, moja mi-
strzyni nie żyje. Dlatego ukryłam się pomiędzy zhańbionymi, aby chronić tę
informację.

– Zrobiłaś to bez powodu. Niewierni nie brali jeńców.
– Nie, mistrzu wojenny. Ale wtedy o tym nie wiedziałam.
– Zgadzam się. To dziwny gatunek. Nie trzymają niewolników, nie składa-

ją ofiar. Nie cenią jeńców. Nie wszczynają wojen, żeby ich zdobyć. Uważają
ich za niepotrzebny ciężar lub monetę, za którą mogą odzyskać własnych
nędznych pobratymców. Paskudna i bezbożna mieszanina gatunków.

– Jeśli mogłabym poprosić cię o opinię, mistrzu wojenny. . . dlaczego nas

nie zabili, kiedy już dostali to, czego chcieli? Trupy nie są ciężarem.

– Są słabi. Nie posiedli zrozumienia życia i śmierci.
Machnął dłonią na znak, że zakończył temat, po czym znów zwrócił spoj-

rzenie na Nen Yim.

– Ta sprawa została bardzo źle rozwiązana, zarówno przez mistrzów prze-

mian, jak i przez wojowników – orzekł wreszcie. – Gdyby Tsaak Vootuh nie
zginął, zabiłbym go osobiście. A ciebie oddałbym na ofiarę.

– Jeśli śmierć jest moim przeznaczeniem, mistrzu wojenny, jeśli to wła-

śnie przewidzieli dla mnie bogowie, przyjmę ją. Ale powtarzam: to, czego się
dowiedziałyśmy o Jeedai, nie może zginąć wraz ze mną. Daj mi przynajmniej
szansę zarejestrować to, co wiem, w ąahsie światostatku.

Okrutne spojrzenie mistrza wojennego nie drgnęło nawet.
– Zostanie ci dana taka możliwość. Nie zniwecz tego, jak uczyniła to twoja

mistrzyni.

– A jeśli schwytamy kolejnych Jeedai ? Czy prace nad nimi zostaną wzno-

wione?

– Wasza domena poniosła porażkę. Nie dostaną drugiej szansy pracy z Je-

edai. Domena Plaath przejmie pracę nad tym problemem.

Więc nigdy go nie rozwiążą, pomyślała Nen Yim. Nie miała oczywiście

odwagi powiedzieć tego mistrzowi wojennemu w twarz.

– A domena Kwaad? – zapytała.

248

background image

– Światostatki są stare. Trzeba się nimi opiekować.
Nen Yim poważnie skinęła głową, ale żołądek skurczył jej się boleśnie.

Znów na światostatek, do zamkniętych przestrzeni i gnijącego maw luur.
Znów będzie służyć mistrzom tak pogrążonym w dawnych wierzeniach, że
pozwoliliby raczej zginąć Yuuzhanom, niż dopuścić do zmian.

Niech będzie i tak. Ale w głębi serca Nen Yim wciąż uważała, że to Me-

zhan Kwaad jest jej mistrzynią. Postara się sama kontynuować prace, które
tamta rozpoczęła. Były zbyt ważne. A jeśli będzie musiała za nie zginąć, cóż,
mus to mus. Chwalebna herezja przetrwa.

– Poddaję się twojej woli, mistrzu wojenny – skłamała.
– Jeszcze jedna sprawa, zanim odejdziesz – odezwał się Tsavong Lah. –

Spędziłaś wiele czasu pomiędzy zhańbionymi, zanim przybyła odsiecz. Czy
słyszałaś o nowej herezji, jaka podobno krzewi się między nimi, a dotyczy
Jeedai ?

– Słyszałam, mistrzu wojenny.
– Wyjaśnij mi ją.
– Zhańbieni żywią dla nich pewien szczególny podziw, mistrzu wojen-

ny. Wielu uważa, że Vua Rapuung został podniesiony ze statusu zhańbione-
go przez Jeedai Solo. Wielu także sądzi, że ich własne odkupienie nie leży
w modlitwie do Yun-Shuno, lecz w Jeedai.

– Czy możesz podać imię kogoś, kto wyznaje tę herezję?
– Kilku osób, mistrzu wojenny.
– Podaj więc. Niechaj ta herezja zginie w zarodku, tu, na tym księżycu,

choćby każdy Zhańbiony po kolei miał zginąć w chwalebnej ofierze.

Nen Yim skinęła głową twierdząco, ale w duchu powtarzała sobie jedno:
Represje zawsze były ulubioną pożywką dla herezji.

background image

PODZIĘKOWANIA

Wielkie dzięki dla Shelly Shapiro, Sue Rostoni, Jima Luceno i Troa Den-

ning za pomoc podczas tworzenia rękopisu; Mike’owi Stackpole’owi, za radę
i zapewnienie, że to będzie świetna zabawa, oraz Krisowi Boldisowi, Enrique
Guerrero i Lisie Collins za skrupulatne sprawdzanie faktów i edycję.

background image

Here is how much of TEX’s memory you used:

4715 strings out of 95310
59921 string characters out of 1187982
108617 words of memory out of 1559971
7426 multiletter control sequences out of 10000+50000
16803 words of font info for 45 fonts, out of 1000000 for 2000
34 hyphenation exceptions out of 1000
364 words of extra memory for PDF output out of 65536

Output written on NEJ08.pdf (251 pages, 836259 bytes).

Skanowane przez Adam

Plik „NEJ08.pdf” utworzony przez S

0

ciku w L

A

TEX

WW Grudzień 2006

Wersja 1.01


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
88 NEJ 8 Greg Keyes Ostrze Zwycięstwa I Podbój
88 NEJ 8 Greg Keyes Ostrze Zwycięstwa I Podbój
Greg Keyes Nowa era Jedi 07 Ostrze zwycięstwa 01 Podbój
93 NEJ 9 Greg Keyes Ostrze Zwyciestwa II Odrodzenie
63 Greg Keyes Ostrze Zwycięstwa I Podbój
Gwiezdne Wojny 103 NOWA ERA JEDI Ostrze Zwycięstwa Podboj Greg Keyes(1)
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Podbój
145 (26) Greg Keyes Ostrze zwycięstwa 1 Podbój
Greg Keyes Nowa era Jedi  Ostrze zwycięstwa Odrodzenie
ABY 0026 Ostrze Zwycięstwa 1 Podbój
Ostrze Zwycięstwa I Podbój
ABY 0026 Ostrze Zwycięstwa 1 Podbój
111 NEJ 07 Ostrze Zwycięstwa 01 Podbój
Keyes Greg The Elder Scroolls Miasto w przestworzach (CzP)
Praca zbiorowa Zmierzch Azteków Kronika Zwycieżonych indiańskie relacje o podboju

więcej podobnych podstron