- Zastanów się — próbowała wyperswadować jej Jo. — Nawet jeSli tam
jest, i tak go nie dostrzeżesz.
Wszystko jedno.
Ruszyła do drzwi.
Jo spojrzała na mnie.
A wy?
- Zostaniemy tu jeszcze chwilę, a potem wrócimy do domu. Dajcie nam
znać, jeżeli go odnajdziecie.
Pam wyszła. Jo włożyła kapelusz.
Masz przy sobie broń? — zapytałem.
Słucham?
Czy zabrałaś ze sobą spluwę?
Uśmiechnęła się.
- Nie, zamokłaby przy takiej pogodzie. A co, myślisz, że potrzebuję ochrony?
Nie wiadomo, kto się ukrywa w tych ciemnościach. Ludzie w mieście
są do nas bardzo wrogo nastawieni... Podczas deszczu pewnie siedzą w domu,
ale kto wie. Włócząc się w ciemnościach, stanowimy łatwy cel.
I co z tego?
Musimy być ostrożni.
Dobrze, będę ostrożna.
Uchyliłem drzwi i patrzyłem, jak znika w strugach ulewy.
— Dlaczego ją obserwowałeś? — spytała Robin, kiedy zamknąłem drzwi.
Żeby. wiedziała, że ją podejrzewam. Może to ją przed czymś powstrzyma.
Po chwili znowu uchyliłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz. Nikogo.
Co teraz? — spytała Robin.
— Albo wracamy do naszego pokoju i czekamy, aż się rozwidni, albo ty
wracasz sama i czekasz na mnie, a ja użyję klucza i sprawdzę, co dziewczyna
Gustawa może dla nas zrobić.
Potrząsnęła głową.
Jest też trzecia możliwość: składamy wizytę Emmie we dwoje.
Nie zaczynaj wszystkiego od początku.
To ja hodowałam tarantulę.
Faktycznie, są to jakieś kwalifikacje.
A co z twoimi kwalifikacjami?
— Jestem specjalistą od czubków.
Dotknęła mego ramienia.
— Zastanów się, Alex. Co wolisz: żebym została z tobą czy siedziała
sama z Jo za ścianą? Nie będzie podejrzewała, że tam poszliśmy. I nie bedz"
nas szukać, zwłaszcza jeżeli rzeczywiście boi się owadów. Bili jest stary"1
dziwakiem, ale na swój wariacki sposób zostawił nam logiczny trop.
Sprawdzałem dwukrotnie. Odczekałem. Sprawdziłem jeszcze raz. W końcu ^szliśmy na dwór.
Trzymając się z daleka latami oświetlających ścieżki, ruszyliśmy w żółwim tempie w kierunku dużego budynku. Kilkakrotnie zatrzymywaliśmy się nasłuchując, czy nikt za nami nie idzie.
Deszcz chłostał nas strugami wody. Byłem tak mokry, że nie zwracałem „a to uwagi.
Wreszcie' doszliśmy.
Trzy nowe zamki.
Klucz pasował do wszystkich.
Ostatnie spojrzenie za siebie.
Pchnąłem stalowe drzwi i wśliznęliśmy się do środka.
Otoczyły nas absolutne ciemności. Byliśmy w pozbawionym okien przedpokoju.
Bez obawy włączyłem światło.
Tak go właśnie zapamiętałem: pustka, białe nieskazitelne kafelki.
Sucha podłoga.
A więc odkąd zaczęło padać, nikt tu nie wchodził.
Wycisnęliśmy wodę z ubrań. Zgasiłem światło i pchnąłem drzwi do głównego pomieszczenia.
Zimne metalowe poręcze.
Jeszcze zimniej sza dłoń Robin.
Łagodna ciemność zoo, rozjaśniona bladoniebieskimi plamami w niektórych terrariach.
Przez dwa wybite okna sączyło się mdłe światło księżyca. Szkło popękało, ale druciana siatka pozostała nienaruszona. Przez obydwa otwory wpadała woda, bębniła po parapetach i spływała na betonową podłogę tworząc lśniące kałuże.
Lśniło coś jeszcze — odłamki szyby, ostre i nierówne jak kawałki lodu.
Czekaliśmy, aż nasze oczy przywykną do ciemności.
Znana woń rozkładu. Torf, przejrzałe owoce.
Ruszyliśmy środkową nawą. Po obu stronach rzędy stołów, a na końcu, obok najciekawszych okazów, miejsce do pracy.
Z niektórych pojemników dochodziły jakieś odgłosy, ale wszystko głuszył wszechpotężny deszcz.
Schody na dół. Trzynaście stopni, jak powiedział Moreland.
Trzynaście stopni. Powtarzał to dwukrotnie, a potem odliczał je na głos.
Czyżby wiedział, że ta noc w końcu nastąpi i będziemy schodzić po ciemku?
Wziąłem Robin za rękę. Miała na twarzy wyraz determinacji. Pierwszy «opień.
Nawet gdybyśmy go szukali, nie znaleźlibyśmy. Wiedziałem, że Morelan-i chodzi o coś innego.
w moim małym zoo.
230
231