Glen Cook
艢miertelne rt臋ciowe k艂amstwa
Detektyw Garret - tom si贸dmy
I
Nie ma sprawiedliwo艣ci, gwarantuj臋 to absolutnie i nieodwo艂alnie. Siedz臋 ja sobie jak cz艂owiek w gabinecie, nogi na biurku, z kufelkiem porteru od Weidera w jednej r臋ce, najnowszym bestsellerem Espinosy w drugiej, Eleanor czyta mi przez rami臋. Ona lepiej rozumie Espinos臋 ni偶 ja.
Cholerny Papagaj, cho膰 raz milczy, a ja napawam si臋 t膮 s艂odk膮 cisz膮 z jeszcze wi臋kszym entuzjazmem ni偶 piwem.
I wtedy jaki艣 idiota zacz膮艂 wali膰 do drzwi.
Walenie mia艂o w sobie co艣 niecierpliwego i aroganckiego. Czyli kto艣, kogo nie mam przyjemno艣ci ogl膮da膰.
- Dean! Zobacz, kto tam! Powiedz, 偶eby sobie poszed艂. Nie ma mnie w mie艣cie. Jestem na tajnej misji dla kr贸la. Wracam za kilka lat. A nawet, je艣li jestem w domu, to i tak nic kupi臋.
Cisza. Znaczy, to m贸j kucharz-kreska-gospo艣-kreska-lokaj wybra艂 si臋 poza miasto. By艂em na 艂asce niedosz艂ych klient贸w i Cholernego Papagaja.
Dean pojecha艂 do TemisYar. Jedna z jego stadka udomowionych bratanic wychodzi艂a za m膮偶. Pewnie chcia艂 dopilnowa膰, 偶eby ten g艂upek 偶onko艣 nie wytrze藕wia艂, zanim b臋dzie za p贸藕no.
Chyba ju偶 nawali艂 siniak贸w moim drzwiom. W艂a艣nie je zamontowa艂em, bo poprzednie wyt艂uk艂 jaki艣 dra艅, kt贸ry nie potrafi艂 poj膮膰 aluzji.
- Cholerny grubosk贸rny dupek - wymamrota艂em. Teraz do walenia do艂膮czy艂y wrzaski i gro藕by. S膮siedzi si臋 wkurz膮. Znowu.
Z ma艂ego pokoiku pomi臋dzy moim biurem a drzwiami zacz臋艂y dochodzi膰 zaspane, nieco zdziwione pomruki.
- Normalnie go艣cia zabij臋, je艣li obudzi t臋 gadaj膮c膮 kwok臋. Obejrza艂em si臋 na Eleanor. Nie chcia艂a mi nic poradzi膰. Wisia艂a sobie, przetrawiaj膮c Espinos臋.
- Chyba lepiej rozwal臋 mu 艂eb, zanim mnie napadnie komitet obywatelski - albo zanim rozwali mi drzwi. No co, drzwi s膮 drogie, a do tego trudno je zdoby膰.
Opu艣ci艂em nogi na ziemi臋, wyci膮gn膮艂em w g贸r臋 moje dwa metry co艣 i powlok艂em si臋 do wej艣cia. Cholerny Papagaj co艣 tam b膮kn膮艂 pod dziobem. Zajrza艂em do jego pokoju.
Ma艂y gnojek tylko gada艂 przez sen. Dossskonale! 艁adny by艂 z niego potw贸r. Mia艂 偶贸艂t膮 g艂ow臋, niebiesk膮 etol臋 wok贸艂 szyi, a korpus i skrzyd艂a czerwono-zielone. Pi贸rka w ogonie by艂y na tyle d艂ugie, 偶e jak b臋d臋 potrzebowa艂 forsy, to zrobi臋 na nich fortun臋, sprzedaj膮c je gnomom na ozdoby do kapelusza. Ale by艂 potworem, to na pewno. Kto艣 kiedy艣 musia艂 przekl膮膰 parszywy dzi贸b tego wybrakowanego s臋pa i obdarzy艂 go s艂ownikiem rynsztokowego poety. Niekt贸rzy 偶yj膮 tylko po to, 偶eby utrudnia膰 偶ycie innym.
Dosta艂em go od „przyjaciela” Morleya Dotesa. Zastanawiam si臋, czy to aby na pewno przyja藕艅.
Cholerny Papagaj - zwany te偶 Pan Wielki - poruszy艂 si臋. Wymkn膮艂em si臋 z pomieszczenia, zanim przyjdzie mu do 艂ba, 偶eby si臋 zbudzi膰.
Mam w drzwiach judasza. Wyjrza艂em i wymamrota艂em.
- Winger. Jak mog艂em si臋 nie domy艣li膰?
II
Moje szcz臋艣cie i woda maj膮 wiele wsp贸lnych cech, zw艂aszcza tendencj臋 spadkow膮. Winger to urodzona katastrofa, szukaj膮ca miejsca, 偶eby si臋 wydarzy膰. Uparta katastrofa. Wiedzia艂em, 偶e b臋dzie wali膰, a偶 zg艂odnieje, a nie wygl膮da艂a na niedo偶ywion膮.
I raczej b臋dzie mia艂a gdzie艣 moich s膮siad贸w. Zwykle liczy艂a si臋 z opini膮 innych mniej wi臋cej tak, jak mastodont liczy si臋 z krzaczkiem jag贸d.
Otworzy艂em. Winger w艂adowa艂a si臋 do 艣rodka bez zaproszenia. Nie ust膮pi艂em z drogi i omal nie przyp艂aci艂em tego 偶yciem. Winger jest wysoka i pi臋kna, ale pod sufitem ma niewiele i do tego nier贸wno.
- Musz臋 z tob膮 pogada膰, Garrett - warkn臋艂a. - Potrzebuj臋 pomocy. Biznes.
Powinienem by艂 wiedzie膰, 偶e to 艣mierdzi. Do licha, wiedzia艂em, 偶e to 艣mierdzi! Ale czasy by艂y spokojne. Dean nie chodzi艂 mi po nerwach. Truposz spa艂 od wielu tygodni. Do towarzystwa mia艂em wy艂膮cznie Cholernego Papagaja. Wszyscy moi przyjaciele wystraszyli si臋 jednej przyjaci贸艂ki, a co艣 takiego nie zdarzy艂o mi si臋 od wielu lat.
- W porz膮siu. Wiem, 偶e tego po偶a艂uj臋, ale niech ci b臋dzie. Zamieniam si臋 w s艂uch. I nic nie obiecuj臋.
- Mo偶e jakie艣 piwe艅ko do towarzystwa? - Winger nie艣mia艂a? Nie s膮dz臋. Ruszy艂a w kierunku kuchni. Dyskretnie 艂ypn膮艂em na zewn膮trz, zanim zamkn膮艂em drzwi. Nie wiadomo, kogo Winger mog艂a przywlec za sob膮. Nie mia艂a do艣膰 rozumu, 偶eby si臋 obejrze膰. 呕y艂a dzi臋ki szcz臋艣ciu, a nie kompetencjom.
- Au膰! Jasny gwint! Garrett! Ale jaja!
Kurde! Nie zamkn膮艂em drzwi pokoiku i mam za swoje.
Na ulicy wida膰 by艂o jedynie grupki ludzi, zwierz膮t, kar艂贸w i elf贸w i szwadron centaur贸w-imigrant贸w. Nic niezwyk艂ego.
Zatrzasn膮艂em drzwi. Poszed艂em do pokoiku i tam te偶 zamkn膮艂em, ignoruj膮c pe艂ne oburzenia oskar偶enia o zaniedbanie.
- Wsad藕 je sobie, ptaszynko. Chyba, 偶e mam ci臋 zaniedba膰 wprost do garnka najbli偶szego cz艂ekoszczura.
艢mia艂 si臋. Jaja sobie ze mnie robi艂.
I mia艂 racj臋. Nie cierpi臋 ludzi-szczur贸w, ale tego bym im nie zrobi艂.
Zacz膮艂 wrzeszcze膰, 偶e go gwa艂c膮. Nie szkodzi. Winger ju偶 to zna.
- Pocz臋stuj si臋, prosz臋 bardzo - powiedzia艂em, wchodz膮c do kuchni. Tak, jakby tego jeszcze nie zrobi艂a. I do tego wyszarpa艂a najwi臋kszy kufel w ca艂ym domu.
Mrugn臋艂a do mnie.
- Zdr贸wcio, wielgasie. - Wiedzia艂a dok艂adnie, co robi, ale nawet nie udawa艂a skr臋powania. - Twoje i twojego kumpla.
- Hej, a mo偶e ty chcesz papug臋? - Nala艂em sobie kufelek i postawi艂em na kuchennym stole.
- T臋 wron臋 przebran膮 za klauna? A co ja bym z nim zrobi艂a? - Rozsiad艂a si臋 naprzeciwko, tu偶 za wzg贸rzem brudnych talerzy.
- Kup sobie klapk臋 na oko i najmij si臋 do pirat贸w.
- Chyba nie umia艂abym ta艅czy膰 z drewnian膮 nog膮. A m贸wi czasem „Wszyscy na wanty” albo „Wsad藕 mi rej臋 bombramsla”?
- H臋?
- W艂a艣nie tak s膮dzi艂am. Chcesz mi wetkn膮膰 niedorobionego ptaka.
- Co?
- To nie jest ptak 偶eglarza, Garrett. To mieszczuch. Zna slang rynsztokowy lepiej ode mnie.
- No to go naucz paru szant.
- Yo ho ho ho, Dean wreszcie odwali艂 kit臋? - Obj臋艂a wzrokiem stos naczy艅 do mycia.
- Wyjecha艂. Bratanica wychodzi za m膮偶. Szukasz roboty na p贸艂 etatu?
Winger zna bratanice Deana, kt贸re s艂owu „domatorka” nada艂y ca艂kiem nowe znaczenie. Opanowa艂a jednak zdumienie i uda艂a, 偶e nie s艂yszy mojej uwagi na temat gar贸w.
- Kiedy艣 by艂am m臋偶atk膮.
O, nie. Mog艂em mie膰 tylko nadziej臋, 偶e znowu nie zacznie. Wci膮偶 pozostawa艂a m臋偶atk膮, ale takie prawne szczeg贸艂y nie mia艂y dla niej znaczenia.
- Chyba na mnie nie lecisz, Winger?
- Lecie膰? Na ciebie? Chyba by mi m贸zg wy艂ysia艂. Gdyby艣cie nie zauwa偶yli, Winger jest cokolwiek oryginalna. Ma dwadzie艣cia sze艣膰 lat, jest mojego wzrostu, zbudowana jak przys艂owiowy kowal - tylko na skal臋 epick膮. I jeszcze ma co艣, co niekt贸rzy uwa偶aj膮 za kompleks to偶samo艣ci. Nie umie si臋 znale藕膰.
- Chcia艂a艣 ode mnie pomocy. - Przypomnia艂em jej. Na wszelki wypadek. M贸j anta艂ek nie jest bez dna. Skrzywi艂em si臋. Mo偶e jest do艣膰 zdesperowana, 偶eby mnie uwolni膰 od Cholernego Papagaja.
- Uhm - co znaczy艂o, 偶e o艣wieci mnie dopiero, kiedy si臋 nape艂ni po brzegi. Wtedy si臋 zorientuj臋, jak si臋 ma jej sakiewka.
- Dobrze wygl膮dasz. Winger - nawet ona lubi s艂ucha膰 takich rzeczy. - Pewnie nie藕le ci si臋 wiedzie.
Uzna艂a, 偶e chodzi o jej str贸j. Faktycznie nowy i, jak zwykle, oryginalny do b贸lu.
- Tam, gdzie teraz pracuj臋, ka偶膮 si臋 elegancko ubiera膰.
Zachowa艂em powag臋. „Niezwyk艂y” to najostro偶niejsze, naj艂agodniejsze okre艣lenie gustu Winger. Ujmijmy to w ten spos贸b: trudno j膮 zgubi膰 w t艂umie. Gdyby si臋 przesz艂a z Cholernym Pa-pagajem na ramieniu, ptaka nikt by nie zauwa偶y艂.
- Do艣膰 skromnie. Pami臋tasz, kiedy pracowa艂a艣 dla tego t艂ustego zboka Lubbocka...
- Kwestia terytorium. Musisz si臋 wmiesza膰 w t艂um.
Zn贸w zachowa艂em pe艂n膮 powag臋. 艢mia膰 si臋 z Winger, kiedy ona si臋 nie 艣mieje mo偶e grozi膰 艣mierci膮 lub kalectwem - zw艂aszcza, je艣li zaczniesz b艂aznowa膰 na temat jej wmieszania si臋 w t艂um.
- Staruszek sobie pojecha艂, h臋? A paskuda? - M贸wi艂a o moim partnerze, Truposzu, zwanym tak dlatego, 偶e nawet nie kiwn膮艂 palcem od dnia, kiedy kto艣 wetkn膮艂 mu n贸偶 pod 偶ebro. To by艂o czterysta lat temu.”Paskuda” jest m膮dry. Nie jest cz艂owiekiem, lecz Loghyrem, dlatego wci膮偶 jeszcze p臋ta si臋 po tym padole tyle lat po 艣mierci. Loghyrowie to powolna i uparta rasa, zw艂aszcza, je艣li chodzi o uwolnienie si臋 ze 艣miertelnej pow艂oki. On by powiedzia艂, 偶e s膮 pe艂ni namys艂u.
- 艢pi. Nie zawraca艂 mi ty艂ka od wielu tygodni. Jestem w niebie. Winger zachichota艂a i odrzuci艂a z twarzy blond grzywk臋.
- Mo偶e si臋 zbudzi膰?
- Mo偶e, je艣li dom si臋 spali. Masz co艣 do ukrycia? - Naczelnym trickiem Truposza jest czytanie my艣li.
- Nie wi臋cej, ni偶 zwykle. Tak tylko sobie my艣la艂am, posucha okropna. Z tego co s艂ysza艂am, u ciebie te偶 niespecjalnie.
Ca艂a moja kochana kumpela Winger. Sama skromno艣膰 i przyzwoito艣膰.
Romantyzm i przygoda 艣cieka艂y po niej jak woda po kaczce.
- My艣la艂em, 偶e masz k艂opoty.
- K艂opoty?
- Omal nie wywali艂a艣 mi drzwi. Wrzaskami i wyciem obudzi艂a艣 Cholernego Papagaja. - Niedosz艂y kurak z ro偶na we frontowym pokoiku dar艂 dzioba jak op臋tany. - By艂em pewien, 偶e elfy-zab贸jcy depcz膮 ci po pi臋tach.
- Przyda艂oby si臋. M贸wi艂am ci, jakie mam ostatnio szcz臋艣cie. Chcia艂am tylko zwr贸ci膰 twoj膮 uwag臋 - dope艂ni艂a sw贸j kufel, potem m贸j i ruszy艂a w kierunku biura. - No dobra, Garrett. Najpierw biznes.
Zatrzyma艂a si臋, nas艂uchuj膮c. T.C. Papagaj wychodzi艂 z siebie. Wzruszy艂a ramionami, w艣lizn臋艂a si臋 do gabinetu. Szybciutko pod膮偶y艂em za ni膮. W obecno艣ci Winger przedmioty nabieraj膮 dziwnych sk艂onno艣ci do w艂a偶enia jej w kieszenie, je艣li si臋 ich nie przypilnuje.
Rozsiadlem si臋 w fotelu, bezpiecznie odgrodzony biurkiem. Eleanor strzeg艂a ty艂贸w. Winger skrzywi艂a si臋 pod adresem obrazu, zezem spojrza艂a na ok艂adk臋 ksi膮偶ki.
- Espinosa? Nie za ci臋偶kie dla ciebie?
- Porywaj膮ca rzecz. - W艂a艣ciwie nie nad膮偶am za tokiem my艣lenia Espinosy. Facet ma pomys艂y, kt贸re nikomu ci臋偶ko pracuj膮cemu na 偶ycie nie przysz艂yby do g艂owy.
Wybra艂em si臋 na randk臋 z bibliotekark膮 Biblioteki Kr贸lewskiej. Zosta艂em z ksi膮偶k膮 w gar艣ci.
- Filozofia porywaj膮ca? Jak hemoroidy. Ten facet powinien by艂 poszuka膰 sobie jakiego艣 przyzwoitego zaj臋cia.
- Mia艂. Filozofi臋. Odk膮d to umiesz czyta膰?
- Nie udawaj takiego zdziwienia. Uczy艂am si臋. Musia艂am co艣 robi膰 z t膮 krwaw膮 fors膮, no nie? Wydawa艂o mi si臋, 偶e troch臋 wykszta艂cenia mo偶e mi si臋 kiedy艣 przyda膰. Teraz przynajmniej wiem, 偶e nauka nie wystarczy, 偶eby si臋 pozna膰 na ludziach.
Ju偶 mia艂em si臋 zgodzi膰. Znam kilku do艣膰 t臋pych uczonych, kt贸rzy obracaj膮 si臋 w innym 艣wiecie, ale Winger nie da艂a mi doj艣膰 do s艂owa.
- Starczy k艂apania paszcz臋k膮. Do roboty. Ta stara wyw艂oka Maggie Jenn wybiera si臋 do ciebie. Nie wiem, co kombinuje, ale m贸j szef chce zap艂aci膰 ci臋偶k膮 fors臋, 偶eby si臋 dowiedzie膰. Ta wied藕ma Jenn zna mnie, wi臋c nie mog臋 jej podej艣膰. Pomy艣la艂am sobie, a dlaczego nie mia艂aby ci臋 wynaj膮膰, a potem ty mi powiesz, o co chodzi, a ja przeka偶臋 szefowi.
Stara, dobra Winger.
- Maggie Jenn?
- Dok艂adnie.
- Wydaje si臋, 偶e powinienem wiedzie膰, o kogo chodzi. Kto to taki?
- A my艣lisz, 偶e wiem...? Jaki艣 stary wycirus z G贸ry.
- Z g贸ry? - odchyli艂em si臋 w ty艂, jak zapracowany cz艂owiek interesu, kt贸ry w艂a艣nie robi sobie przerw臋 na pogaw臋dk臋 ze starym przyjacielem. - Mam robot臋.
- A co tym razem? Zbieg艂y jaszczur? - za艣mia艂a si臋. Jej 艣miech brzmia艂 jak stado g臋si odlatuj膮cych na zim臋 na p贸艂noc. - Miau, miau!
Kilka dni wcze艣niej przyszpili艂a mnie s膮siadka-staruszka, kt贸rej zgin膮艂 ukochany Moggie. Pomi艅my szczeg贸艂y. Rumieni臋 si臋 na samo wspomnienie.
- Rozesz艂o si臋?
- Po ca艂ym mie艣cie - Winger wspar艂a stopy na blacie biurka. Dean musia艂 macza膰 w tym paluchy. Ja si臋 nie przyzna艂em nikomu.
- Najlepsza historia o Garretcie, jak膮 s艂ysza艂am. Tysi膮c marek za kota? Daj se spok贸j.
- Wiesz, co starsze panie maj膮 na punkcie kot贸w. Kota. - Kot w艂a艣ciwie nie stanowi艂 problemu. K艂opoty zacz臋艂y si臋 dopiero wtedy, kiedy znalaz艂em prawdziwe zwierz臋, kt贸re do z艂udzenia przypomina艂o to wyobra偶one i zmy艣lone. - Kto by przypuszcza艂, 偶e przemi艂a starsza pani zechce mnie skonsumowa膰 do kolacji?
Chi-chi, cha-cha.
- Ja bym nabra艂a podejrze艅, gdyby nie chcia艂a przyj艣膰 do mnie do domu.
Uratowa艂 mnie znaleziony kot. Po艂apa艂em si臋, kiedy pr贸bowa艂em go odstawi膰 do domciu.
- No pewnie.
Truposz m贸g艂 mi zaoszcz臋dzi膰 wstydu. Gdyby wtedy nie spa艂. I teraz dr偶臋 na sam膮 my艣l, jak d艂ugo jeszcze b臋dzie mi to wypomina艂.
- Niewa偶ne. Skoro ju偶 o starszych paniach mowa, powiedz mi, czego mog艂aby chcie膰 ode mnie ta Maggie Jenn.
- Chyba chce kogo艣 zabi膰.
- Co niby? - tego si臋 nie spodziewa艂em. - Ej偶e!
- No wiesz...
Kto艣 jeszcze pr贸bowa艂, czy moje drzwi frontowe wytrzymaj膮. Ten kto艣 mia艂 kamienne pie艣ci wielkie jak kamienie.
- Mam z艂e przeczucia - mrukn膮艂em. - Za ka偶dym razem, kiedy t艂umy ludzi zaczynaj膮 mi si臋 dobija膰 do drzwi...
Winger prze艂kn臋艂a z艂o艣liwy chichot.
- No to znikam.
- Nie zbud藕 Truposza.
- 呕artujesz chyba. - Wskaza艂a palcem na sufit. - Tam b臋d臋. Przyjd藕, jak sko艅czysz.
W艂a艣nie tego si臋 obawia艂em.
Przyja藕艅 bez zobowi膮za艅 ma swoje zady i walety.
W pokoiku od frontu ucich艂o. Przystan膮艂em i rozwiesi艂em uszy. Doskona艂ej ciszy nie skala艂o ani jedno przekle艅stwo. T.C. Papa-gaj zasn膮艂.
Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e mo偶e powinna to by膰 ostatnia drzemka tego wypierdka z d偶ungli, najd艂u偶sza podr贸偶 do Krainy Wiecznych 艁ow贸w, naj...
Bum! Bum! Bum!
Wyjrza艂em przez dziur臋. Ostro偶ny Garrett, to ja. Chc臋 do偶y膰 tysi膮ca lat.
Ujrza艂em tylko drobnego rudzielca p艂ci 偶e艅skiej w lewym p贸艂-profilu. Istota gapi艂a si臋 na co艣. Ciekawe, czy to ona tak wali艂a w drzwi? Nie wygl膮da艂a na a偶 tak siln膮. Otwar艂em drzwi. Ruda dalej obserwowa艂a ulic臋. Ostro偶nie wychyli艂em si臋 na zewn膮trz.
Nastoletnie rusa艂ki z s膮siedztwa obsiad艂y wie偶yczki i rynny brzydkiej trzypi臋trowej kamienicy o dwie przecznice dalej i obrzuca艂y przechodni贸w zgni艂ymi owocami. Przechodz膮ce pod spodem gnomy kl臋艂y i wymachiwa艂y laskami. Wszystkie by艂y stare, brzydko ubrane i mia艂y bokobrody. 呕adne tam brody, tylko prawdziwe bokobrody, takie, jakie si臋 widuje na portretach dawnych genera艂贸w, ksi膮偶膮t i dow贸dc贸w. Wszystkie gnomy wydaj膮 si臋 stare i niemodne. Nigdy nie widzia艂em m艂odego gnoma. Gnoma-samicy te偶 nie.
Jeden cokolwiek cwa艅szy kurdupelek zanuci艂 barwn膮 pie艣艅 wojenn膮 o stopach dyskontowych i przysz艂o艣ci 偶yta, podni贸s艂 kamie艅 i waln膮艂 nim tak celnie, 偶e jedna z rusa艂ek rzeczywi艣cie wywin臋艂a salto i spad艂a ze swej pozycji na 艂bie gargulca. Gnomy zawy艂y rado艣nie, skacz膮c i zanosz膮c mod艂y dzi臋kczynne do niejakiego Wielkiego Rozjemcy, ale w艂a艣nie wtedy lataj膮ca g贸wniara rozpostar艂a skrzyd艂a i wzlecia艂a w g贸r臋, skrzecz膮c szyderczo.
- Daremne wysi艂ki - wyja艣ni艂em rudej. - Tylko si臋 w艣ciekaj膮 i wrzeszcz膮. Tak jest ju偶 od miesi膮ca i jeszcze nikt nie oberwa艂 naprawd臋. Je艣li kto艣 umrze, to chyba ze wstydu.
Gnomy ju偶 takie s膮. Ch臋tnie zbijaj膮 maj膮tek na wojnie, ale nie lubi膮 ogl膮da膰 rozlewu krwi.
K膮tem oka spostrzeg艂em lektyk臋 zaparkowan膮 przy skrzy偶owaniu z Zau艂kiem Czarownik贸w. Obok niej sta艂 go艣膰 ujawniaj膮cy wyra藕ne rodzinne podobie艅stwo z gorylem, a jego pie艣ci doskonale pasowa艂y do 艣lad贸w, jakie widnia艂y na moich drzwiach.
- Nie gryzie? - zapyta艂em.
- Mugwump? Ten kochany ch艂opak? Jest cz艂owiekiem, tak samo, jak ty. - Ton rudej sugerowa艂, 偶e by膰 mo偶e nie艣wiadomie obra偶a swojego kumpla Mugwumpa.
- Czy mog臋 w czym艣 pom贸c? - Kurde, chcia艂em jej pom贸c. Mugwump mo偶e si臋 ugry藕膰.
Zawsze staram si臋 by膰 uprzejmy dla rudzielc贸w p艂ci 偶e艅skiej, przynajmniej do chwili, kiedy to one przestaj膮 by膰 mi艂e dla mnie. Zawsze lubi艂em czerwie艅, ale blond i czarny nie pozostawa艂y daleko w tyle.
Kobieta raczy艂a na mnie spojrze膰.
- Pan Garrett? - zapyta艂a lekko schrypni臋tym i mocno erotycznym g艂osem.
Nikomu nic nie by艂em winien.
- Z przykro艣ci膮 potwierdzam.
Niespodzianka, niespodzianka. By艂a o dobr膮 dych臋 starsza, ni偶 mi si臋 na pocz膮tku wydawa艂o, ale czas jej jako艣 nie szkodzi艂. By艂a jawnym dowodem, 偶e kobieta jest jak wino.
Po drugim spojrzeniu dawa艂em jej trzydzie艣ci pi臋膰 do czterdziestu. Jako m艂oda, niewinna trzydziestka nie ogl膮dam si臋 za tak dojrza艂ymi owockami.
- Pan si臋 gapi, panie Garrett. S艂ysza艂am, 偶e to niegrzeczne.
- Co? A, tak. Przepraszam bardzo.
Cholerny Papagaj zacz膮艂 przez sen mamrota膰 co艣 na temat nekrofilii mi臋dzygatunkowej. To mnie otrze藕wi艂o.
- Co mog臋 dla pani zrobi膰, madame? - Poza tym, co oczywiste, je艣li szukasz ochotnik贸w. Huhu.
Zdziwi艂em si臋. C贸偶, prawda, 偶e mam s艂abo艣膰 i bywam 艣lepy wobec samic mojego gatunku, ale w innym przedziale wiekowym. Tym razem jednak czu艂em, 偶e mnie bierze, a ona doskonale o tym wiedzia艂a.
Garrett, jeste艣 w pracy.
- Madame, panie Garrett? Tak ju偶 ze mn膮 藕le?
Zakrztusi艂em si臋, prze艂kn膮艂em i przydepn膮艂em sobie ten parszywy oz贸r, a偶 poczernia艂 od b艂ota.
Zlitowa艂a si臋 wreszcie nade mn膮 i obdarzy艂a mnie promiennym u艣miechem.
- Mo偶emy wej艣膰 do 艣rodka?
- Jasne. - Odst膮pi艂em na bok, przytrzyma艂em drzwi. Co艣 nie tak z pogod膮? 艢liczna, jak na zam贸wienie. Chmurek tylko tyle, 偶eby艣 mia艂 si臋 czego przytrzyma膰, gdyby艣 chcia艂 wzbi膰 si臋 w najb艂臋kitniejsze na 艣wiecie niebo.
Prze艣lizn臋艂a si臋 obok mnie bez 偶adnych sztuczek, tylko na tyle blisko, na ile naprawd臋 musia艂a. Zacisn膮艂em oczy. Zacisn膮艂em z臋by.
- Moje biuro to drugie drzwi po lewej - wyrz臋zi艂em. - Mam tylko piwo i brandy. M贸j s艂u偶膮cy ma wychodne.
Ta baba to wied藕ma. Albo ja wyszed艂em z wprawy. Niedobrze.
- Brandy b臋dzie doskona艂a, panie Garrett. Jasne. Czysta klasa.
- Zaraz wracam. Prosz臋 si臋 czu膰 jak u siebie w domu. - Zanurkowa艂em do kuchni. Kop, kop, kop... wreszcie wygrzeba艂em jak膮艣 brandy. Wreszcie troch臋 szcz臋艣cia. Dean chowa butelki po k膮tach, 偶ebym nie wiedzia艂, ile naprawd臋 kupi艂. Nala艂em z butelki w nadziei, 偶e to co艣 przyzwoitego. W ko艅cu co ja wiem o brandy?
III
Moj膮 ulubion膮 potraw膮 jest piwo. Po偶eglowa艂em do biura. Ruda laska rozsiad艂a si臋 w moim go艣cinnym fotelu i ze zmarszczonymi brwiami studiowa艂a Eleanor.
- Prosz臋 uprzejmie.
- Dzi臋kuj臋. Interesuj膮cy obraz. Je艣li si臋 d艂ugo przygl膮da膰, mo偶na wiele zobaczy膰.
Usiad艂em, przelotnie spogl膮daj膮c na moj膮 艣licznot臋. By艂a urocz膮, 艣miertelnie przera偶on膮 blondynk膮 i ucieka艂a przed czym艣, co kry艂o si臋 w tle obrazu. Je艣li jednak przyjrze膰 si臋 obrazowi uwa偶niej, mo偶na by艂o odczyta膰 ca艂膮 jej przera偶aj膮c膮 histori臋. Obraz by艂 zakl臋ty, cho膰 cz臋艣膰 magii ulecia艂a w chwili, kiedy dorwa艂em faceta, kt贸ry zamordowa艂 Eleanor.
Opowiedzia艂em jej t臋 histori臋. By艂a dobr膮 s艂uchaczk膮. Uda艂o mi si臋 unikn膮膰 zatrucia w艂asnymi hormonami. Obserwowa艂em j膮 tylko uwa偶nie.
- Mo偶e si臋 pani przedstawi, zanim przejdziemy do konkret贸w? - zaproponowa艂em. - Nigdy nie lubi艂em m贸wi膰 do kobiety „Hej, ty tam”.
U艣miechn臋艂a si臋 tak, 偶e z臋by mi zmi臋k艂y.
- Nazywam si臋 Maggie Jenn. To znaczy Margat Jenn, ale wszyscy zawsze m贸wili do mnie Maggie.
Pot臋ga proroctwa. Stara wied藕ma z tej Winger. Pewnie jej ch艂opa odbi艂a.
- Maggie nie pasuje do rudych w艂os贸w. U艣miechn臋艂a si臋 cieplej. Nie do wiary!
- Panie Garrett, nie wygl膮da pan na takiego naiwnego.
- Wystarczy Garrett. Pan Garrett by艂 moim dziadkiem. Nie, doskonale wiem, 偶e kobiety potrafi膮 si臋 zmieni膰 z dnia na dzie艅.
- C贸偶, to tylko p艂ukanka. Troch臋 bardziej czerwona ni偶 m贸j naturalny kolor. Zwyk艂a pr贸偶no艣膰. Jeszcze jeden szaniec obrony w mojej wojnie z czasem.
Jasne. Biedna, bezz臋bna wied藕ma.
- Mnie si臋 wydaje, 偶e czas nie ma z tob膮 szans.
- S艂odki jeste艣. - U艣miechn臋艂a si臋 znowu i rozgrza艂a mnie do bia艂o艣ci. Pochyli艂a si臋 w prz贸d...
Maggie Jenn chwyci艂a mnie za r臋k臋, 艣cisn臋艂a.
- Kobiety czasem lubi膮, kiedy si臋 tak na nie patrzy. Czasem nawet odpowiadaj膮 takim samym spojrzeniem. - Po艂askota艂a wn臋trze mojej d艂oni. Zd艂awi艂em w gardle przyspieszony oddech. Obrabia艂a mnie, a ja mia艂em to gdzie艣. - Ale mo偶e lepiej przejd藕my do rzeczy. To wa偶ne.
Cofn臋艂a d艂o艅.
Prawdopodobnie mia艂em zmi臋kn膮膰 i prosi膰 o lito艣膰.
Zmi臋k艂em. Ale o lito艣膰 nie prosi艂em.
- Podoba mi si臋 ten pok贸j, Garrett. Wiele o tobie m贸wi. Potwierdza wszystko, co o tobie s艂ysza艂am.
Czeka艂em. Ka偶dy klient przez to przechodzi. Zjawiaj膮 si臋 tu w desperacji. Gdyby tak nie by艂o, w og贸le by nie przyszli. Drepcz膮 w miejscu i be艂kocz膮, byle tylko nie przyzna膰, 偶e 偶ycie wymkn臋艂o im si臋 spod kontroli. Wi臋kszo艣膰 zwykle t艂umaczy si臋, dlaczego wybrali w艂a艣nie mnie. Tak samo zrobi艂a Maggie Jenn.
Niekt贸rzy zmieniaj膮 zdanie, zanim przejd膮 do rzeczy. Ale nie Maggie Jenn.
- Nie wiedzia艂em, 偶e jestem a偶 tak znany. Troch臋 mnie to przera偶a - zdaje si臋, 偶e moje nazwisko cieszy艂o si臋 spor膮 popularno艣ci膮 w艣r贸d klasy rz膮dz膮cej, do kt贸rej najwyra藕niej nale偶a艂a Maggie Jenn, cho膰 ze wszystkich si艂 stara艂a si臋 tego nie zdradzi膰. Powinienem unika膰 rozg艂osu w tym kierunku. Nie lubi臋 by膰 zauwa偶any.
- Znajdujesz si臋 na ka偶dej li艣cie specjalist贸w, Garrett. Je艣li chc臋 zbudowa膰 pow贸z, id臋 do Lindena Atwooda. Chc臋 unikaln膮 zastaw臋 sto艂ow膮, zamawiam j膮 u Rickmana Plaxa i Syn贸w. Ch臋 najlepsze buty, kupuj臋 u Tate'a. A kiedy potrzebuj臋 nosa, by go wetkn膮膰 w cudze sprawy albo wyw臋szy膰 intryg臋, bior臋 Garretta.
- A skoro ju偶 o wtykaniu nosa mowa...
- Chcesz, 偶ebym przesz艂a do rzeczy.
- Przyzwyczai艂em si臋, 偶e ludzie niech臋tnie m贸wi膮 o swoich k艂opotach.
Zamy艣li艂a si臋 na chwil臋.
- Rozumiem, dlaczego. To trudne. No c贸偶, przejd藕my do rzeczy. Chc臋, 偶eby艣 odnalaz艂 moj膮 c贸rk臋.
- H臋? - To by艂 cios znienacka. Ju偶 by艂em przygotowany, 偶e mam kogo艣 zabi膰, a ona chcia艂a tylko podstawowej us艂ugi Garretta.
- Chc臋, 偶eby艣 odnalaz艂 moj膮 c贸rk臋. Nie ma jej od sze艣ciu dni. Martwi臋 si臋. No, co jest? Dziwnie wygl膮dasz.
- Zawsze tak mam, kiedy my艣l臋 o robocie.
- Znany jeste艣 z tego. To ile trzeba, 偶eby ci臋 wytaszczy膰 z domu?
- Wi臋cej informacji. I ustalone honorarium. - O, w艂a艣nie. By艂em z siebie dumny. Przej膮艂em dowodzenie, by艂em rzeczowy i pokona艂em s艂abo艣膰.
No dobra, ale w takim razie, jakim cudem prawie na 艣lepo przyj膮艂em spraw臋?
W istocie, pomimo opinii obiboka i wrodzonej niech臋ci do pracy, tyra艂em r贸wno, cho膰 niedu偶ym kosztem i, co za tym idzie, z niewielkim zyskiem. Udawa艂o mi si臋 za to unika膰 domu, razem z Deanem, Truposzem i Cholernym Papagajem. Zw艂aszcza pierwsza parka cierpi na urojenie, 偶e je艣li si臋 zatyram na 艣mier膰, im si臋 od razu poprawi. No, bo T.Ch.P. wy艂膮cznie marudzi.
- Garrett, ona ma na imi臋 Justina. Jest doros艂a, cho膰 bardzo m艂odziutka. Ale nie 艂a偶臋 za ni膮.
- Doros艂a? To ile mia艂a艣 lat, dziesi臋膰?
- Pochlebstwem daleko zajdziesz. Mia艂am osiemna艣cie lat. Ona sko艅czy艂a osiemnastk臋 trzy miesi膮ce temu. No dobrze, nie licz ju偶...
- Do licha, 艣wie偶utka jeste艣. Dwadzie艣cia jeden lat i tylko troszk臋 wi臋cej do艣wiadczenia. Za艂o偶臋 si臋, 偶e wszyscy ci臋 bior膮 za siostr臋 Justiny.
- Ale偶 ty potrafisz s艂odzi膰!
- No nie, ja tylko jestem szczery. Za bardzo mnie rozkojarzy艂a艣...
- Za艂o偶臋 si臋, 偶e dziewczyny ci臋 uwielbiaj膮, Garrett.
- Aha. Sama s艂ysza艂a艣, jak 艣piewaj膮 na ulicy, jak si臋 wspinaj膮 na 艣ciany, 偶eby przedrze膰 si臋 przez okienka na pi臋trze.
TunFaire to TunFaire. M贸j dom posiada tylko jedno okno na parterze, w kuchni, a i to zakratowane. Oczy Maggie Jenn zab艂ys艂y.
- Mam wra偶enie, 偶e zaraz zaczn臋 偶a艂owa膰, 偶e nie pozna艂am ci臋 wcze艣niej, Garrett.
Te oczu wiele obiecywa艂y. Mo偶e ja te偶 zaczn臋 troszk臋 偶a艂owa膰. Ka偶da ruda zbija mnie z n贸g. Nie ma zmi艂uj.
- Wracajmy do rzeczy - ci膮gn臋艂a. - Znowu. Justina zadawa艂a si臋 z niew艂a艣ciwymi lud藕mi. Och, nic szczeg贸lnego. Po prostu m艂odzi ludzie, kt贸rzy mi si臋 nie podobali. Mia艂am wra偶enie, 偶e kombinuj膮 co艣 niezdrowego. Nie, nigdy nie widzia艂am niczego, co mog艂oby to potwierdzi膰.
Rodzice, szukaj膮cy zagonionych dzieci maj膮 jedn膮 wsp贸ln膮 cech臋. Nie podoba im si臋 towarzystwo, w jakim dziecko si臋 obraca. Dzieciak uciek艂, poniewa偶 wpad艂 w z艂e towarzystwo. Nawet, je艣li staraj膮 si臋 okaza膰 obiektywizm, i tak od razu zak艂adaj膮, 偶e to kumple s膮 be. A je艣li ju偶 przypadkiem s膮 pici odmiennej, to w og贸le szok!
- Pewnie chcesz si臋 o niej wszystkiego dowiedzie膰, zanim zaczniesz, co?
Pierwotne za艂o偶enie by艂o takie, 偶e pracuj臋 dla Mamu艣ki Jenn. Mamu艣ka Jenn za艣 zawsze stawia na swoim.
- Tak b臋dzie najlepiej. Zna艂em w mojej profesji takiego go艣cia, kt贸ry uwa偶a艂, 偶e najlepiej jest wcieli膰 si臋 w poszukiwanego. Zapomina艂 o wszystkim, poza tym jednym. Stawa艂 si臋 t膮 osob膮.
Oczywi艣cie, czasem szybciej i 艂atwiej by by艂o, gdyby spogl膮da艂 na spraw臋 nieco szerzej...
- Musisz kiedy艣 opowiedzie膰 mi o swoich sprawach. Nie znam takiego 偶ycia. Pewnie jest bardzo podniecaj膮ce. Mo偶e przyjdziesz do mnie na tak膮 wcze艣niejsz膮 kolacyjk臋? B臋dziesz m贸g艂 obejrze膰 sobie pok贸j Justiny, jej rzeczy, wypyta膰 wszystkich. A potem zdecydujesz, czy we藕miesz te spraw臋.
U艣miechn臋艂a si臋 tak, 偶e jej poprzednie starania wypad艂y blado jak 艣mier膰. Wiedzia艂a, co robi. By艂em przypiekany, przysma偶any, manipulowany i cholernie mi si臋 to podoba艂o.
- Zdaje si臋, 偶e mam wolny wiecz贸r - odpar艂em.
- Doskonale. - Wsta艂a, zacz臋艂a wci膮ga膰 jasnobe偶owe r臋kawiczki, kt贸rych wcze艣niej nie zauwa偶y艂em. Jeszcze raz spojrza艂a na Eleanor i lekko spochmurnia艂a. Wzdrygn臋艂a si臋. No c贸偶, na niekt贸rych ludzi Eleanor w艂a艣nie tak dzia艂a.
- Pi膮ta? - zapyta艂a.
- Zjawi臋 si臋 na pewno, powiedz tylko, gdzie.
Zmarszczy艂a brwi. O, Garrett. Du偶y b艂膮d. Powinienem by艂 wiedzie膰 bez pytania. Niestety, wiedzia艂em o Maggie Jenn tak niewiele, 偶e nie mia艂em poj臋cia, i偶 nara偶臋 jej si臋 sam膮 moj膮 niewiedz膮.
IV
No, ale dama by艂a dobrym graczem i znios艂a t臋 obelg臋. Waha艂a si臋 przez chwil臋, zanim wreszcie poda艂a mi adres, a ja nagle si臋 zrobi艂em cholernie nerwowy. Mowa by艂a o G贸rze, i to wysoko. Tam, gdzie mieszkali najbogatsi i najpot臋偶niejsi z bogatych i pot臋偶nych. O miejscu, gdzie samo wzniesienie jest najlepszym wska藕nikiem si艂y i zamo偶no艣ci. Dla mnie ulica B艂臋kitnego Ksi臋偶yca znajdowa艂a si臋 w kr贸lestwie ba艣ni.
Maggie Jenn by艂a dam膮 o pot臋偶nych koneksjach, ale wci膮偶 nie mog艂em sobie przypomnie膰, dlaczego powinienem zna膰 jej nazwisko.
Przypomn臋 sobie dopiero wtedy, kiedy oka偶e si臋 to najmniej potrzebne. Odprowadzi艂em mojego uroczego go艣cia do drzwi frontowych. Uroczy go艣膰 nie przestawa艂 偶arzy膰 si臋 kusz膮co. Ciekawe, czy wiecz贸r b臋dzie mia艂 cokolwiek wsp贸lnego z zaginion膮 c贸rk膮?
Sta艂em jak wryty, obserwuj膮c rozko艂ysan膮 Maggie Jenn zd膮偶aj膮c膮 w kierunku lektyki. Wiedzia艂a, 偶e si臋 gapi臋. I stara艂a si臋 jak mog艂a.
Morderczy wypierdek Mugwump widzia艂, 偶e si臋 gapi臋. Nie odnios艂em wra偶enia, aby by艂 mi przyjazny.
- Nigdy nie przestaniesz si臋 艣lini膰, co?
Przy艂apa艂em si臋 na tym, 偶e przysiad艂em, aby rozkoszowa膰 si臋 ka偶d膮 sekund膮 odjazdu Maggie. Oderwa艂em wzrok, 偶eby sprawdzi膰, kt贸ra to z moich w艣cibskich s膮siadek uzna艂a za stosowne zla膰 mnie zimnym prysznicem dezaprobaty. Ale nie - przede mn膮 sta艂a drobna, atrakcyjna brunetka. Chyba nadesz艂a z drugiej strony.
- Linda Lee! - By艂a to moja przyjaci贸艂ka z Biblioteki Kr贸lewskiej, ta, o kt贸rej my艣la艂em dopieszczaj膮c tomik Espinosy. - Najmilsza niespodzianka, jaka mi si臋 przytrafi艂a ju偶 od jakiego艣 czasu.
Zbieg艂em po schodach na jej spotkanie.
- Ciesz臋 si臋, 偶e zmieni艂a艣 zdanie.
Linda Lee mia艂a zaledwie pi臋膰 st贸p wzrostu, 艣liczne br膮zowe oczy m艂odego szczeniaka i w og贸le by艂a naj艣liczniejsz膮 przedstawicielk膮 swojej profesji.
- Siad, ch艂opie. To miejsce publiczne.
- Wst膮p do mojego salonu.
- Je艣li to zrobi臋, zapomn臋, po co tu przysz艂am. - Przysiad艂a boczkiem na stopniu, krzy偶uj膮c kostki, podci膮gn臋艂a kolanka wysoko pod br贸dk臋 i obj臋艂a je ramionami, podnosz膮c na mnie spojrzenie uciele艣nionej niewinno艣ci. Wiedzia艂a, 偶e zaczn臋 si臋 pali膰 od 艣rodka.
Zdaje si臋, 偶e na dobre sta艂em si臋 zabawk膮 du偶ych dziewczynek.
Jako艣 sobie z tym poradz臋. Urodzi艂em si臋 do roli pluszowego misia do zada艅 specjalnych.
Linda Lee Luther nie by艂a niewini膮tkiem, cho膰 nietrudno by艂o si臋 nabra膰. Ci臋偶ko jednak pracowa艂a nad mask膮 lodowej dziewicy, kt贸r膮 wed艂ug niej powinna nosi膰 ka偶da bibliotekarka. Prawdziwy l贸d nie le偶a艂 w jej naturze. Sta艂em tam zatem, przyodziany w najbezczelniejszy z moich u艣miech贸w, pewien, 偶e zaraz da si臋 przekona膰 do opuszczenia miejsca publicznego.
- Przesta艅!
- Niby co? - spyta艂em.
- Tak si臋 na mnie gapi膰. Wiem, co ci chodzi po g艂owie.
- Nic na to nie poradz臋.
- No, bo przez ciebie zapomn臋, z czym tu przysz艂am.
Ani na chwil臋 w to nie wierzy艂em, ale jestem grzeczny ch艂opczyk. Potrafi臋 udawa膰.
- W porz膮dku. Zamieniam si臋 w s艂uch. - Co?
- No, co ci臋 przywiod艂o w szpony mojego nieodpartego uroku?
- Potrzebuj臋 twojej pomocy. Zawodowo. Dlaczego ja?
Nie uwierzy艂em. Bibliotekarki nie wpl膮tuj膮 si臋 w sprawy, z kt贸rych musia艂yby si臋 potem wypl膮tywa膰 przy pomocy takich facet贸w, jak ja. Nie takie 艣liczne ma艂e brzd膮ce, jak Linda Lee Luther.
Zacz膮艂em ma艂ymi kroczkami posuwa膰 si臋 w stron臋 drzwi. Zaaferowana dziewczyna wsta艂a i ruszy艂a za mn膮. Ju偶 po chwili by艂a w 艣rodku, a ja bezpiecznie zamkn膮艂em drzwi i zasun膮艂em zasuw臋. Cholerny Papagaj mamrota艂 przez sen jakie艣 艣wi艅stwa. Urocza Linda Lee nic nie zauwa偶y艂a. Zacz膮艂em sobie przypomina膰, dlaczego tak lubi臋 t臋 dziewczyn臋.
- Czym si臋 tak przej臋艂a艣? - zapyta艂em.
Mia艂a ostatni膮 szans臋, 偶eby rzuci膰 co艣 inteligentnego i sugestywnego. Zwykle by jej nie zmarnowa艂a. Teraz jednak tylko j臋kn臋艂a.
- Wywal膮 mnie. Wiem, po prostu wiem, 偶e mnie wywal膮.
- Nie s膮dz臋. - Naprawd臋 w to nie wierzy艂em.
- Nie rozumiesz, Garrett. Zgubi艂am ksi膮偶k臋. Rzadk膮 ksi膮偶k臋. Tak膮, kt贸rej nie mo偶na odkupi膰. Mo偶e j膮 kto艣 ukrad艂...
W艣lizn膮艂em si臋 do gabinetu. Linda za mn膮. No i gdzie ten m贸j s艂ynny urok, kiedy go najbardziej potrzebuj臋?
- Musz臋 j膮 znale藕膰, zanim si臋 dowiedz膮 - ci膮gn臋艂a Linda Lee. - Nie powinnam by艂a do tego dopu艣ci膰.
- Uspok贸j si臋 - odpowiedzia艂em. - We藕 dwa g艂臋bokie oddechy. Spokojnie. A potem opowiesz mi wszystko od samego pocz膮tku. P贸ki co, mam robot臋 i przez chwil臋 b臋d臋 zaj臋ty, ale jest szansa, 偶e uda mi si臋 co艣 ci podpowiedzie膰.
Wzi膮艂em j膮 za ramiona, nakierowa艂em na fotel klienta i posadzi艂em.
- Opowiedz mi wszystko od pocz膮tku - poleci艂em.
Grrrr! Najlepiej zaplanowane kampanie i tak dalej... Zamiast snu膰 swoj膮 偶a艂osn膮, pe艂n膮 smutku opowie艣膰, zacz臋艂a si臋 plu膰 i wymachiwa膰 ramionami, ca艂kiem zapominaj膮c, po co tu przysz艂a.
O rany.
Espinosa. Na moim biurku. Dok艂adnie po艣rodku.
No c贸偶, nie dopilnowa艂em wszystkich formalno艣ci, kiedy j膮 wypo偶ycza艂em. Wielki Duch biblioteki nie ufa maluczkim na tyle, aby po偶ycza膰 im ksi膮偶ki. Jeszcze by im si臋 zacz臋艂o roi膰 w g艂owach...
Wyb膮ka艂em co艣, 偶eby j膮 udobrucha膰, ale moje s艂owa uton臋艂y w og贸lnym jazgoci.
- Jak mog艂e艣 mi to zrobi膰, Garrett? I tak ju偶 mam k艂opoty... Je艣li zauwa偶膮, 偶e tej ksi膮偶ki te偶 nie ma, to ju偶 nie 偶yj臋. Jak mog艂e艣.
Jak? Ca艂kiem po prostu. Ksi膮偶ka nie by艂a du偶a, a staruszek weteran przy drzwiach uci膮艂 sobie drzemk臋. I tak mia艂 tylko jedn膮 nog臋.
A z ust Lindy Lee nadal wyp艂ywa艂 potok s艂贸w jak woda z rzygacza fontanny. Co za wyst臋p. Porwa艂a Espinos臋, jakby to by艂 jej pierworodny w艂a艣nie porywany przez kar艂a o wielosylabowym imieniu.
Jak mo偶na walczy膰 z panik膮? Podda艂em si臋.
- Ua-huuu! - stwierdzi艂 Cholerny Papagaj. Wspania艂y pretekst, 偶eby rozp臋ta膰 piek艂o. Natychmiast zabra艂 si臋 do roboty.
W chwil臋 p贸藕niej ogl膮da艂em Linde od ty艂u, jak maszerowa艂a przez Macunado. Jej gniew by艂 tak widoczny, 偶e nawet dwu - i p贸艂metrowe ogry schodzi艂y jej z drogi.
V
Jej odwiedziny trwa艂y tak kr贸tko, 偶e zd膮偶y艂em jeszcze pochwyci膰 spojrzeniem lektyk臋 Maggie Jenn, zanim i ta tak偶e znikne艂a w t艂umie. Mugwump obdarzy艂 mnie spojrzeniem, kt贸re mog艂o mi si臋 przy艣ni膰 w nocy.
Co za dzie艅. Kto nast臋pny?
Jedna rzecz przynajmniej zdawa艂a si臋 pewna. Koniec z wizytami 艣licznotek. Szkoda.
Najwy偶szy czas sprawdzi膰, co Eleanor s膮dzi o Maggie Jenn.
Usiad艂em za biurkiem, spojrza艂em na Eleanor.
- No i co s膮dzisz o Maggie, kotku? Mog臋 si臋 z tob膮 posprzecza膰? A mo偶e p贸j艣膰 na to, chocia偶 jest ode mnie starsza?
Eleanor niewiele si臋 odzywa, ale potrafi臋 zgadn膮膰, co my艣li.
- Tak, wiem. Na ciebie te偶 polecia艂em. Na ducha. Wyobra藕cie to sobie. Z tysi膮c razy ju偶 by艂em zadurzony, ale zakochany tylko dwukrotnie. Ostatnio w kobiecie, kt贸ra umar艂a, kiedy mia艂em cztery latka.
- No i co z tego, 偶e jest starsza o kilka lat?
Dziwne rzeczy mi si臋 przytrafiaj膮. Wampiry. Martwi bogowie, kt贸rzy pr贸buj膮 zmartwychwsta膰.. Morderczy zombie. Seryjni mordercy, kt贸rzy zabijali nawet wtedy, kiedy ju偶 ich dopad艂e艣 i wys艂a艂e艣 do krainy wiecznych 艂ow贸w. No i co z tego, 偶e przelecia艂em ducha?
- Tak, wiem. To by by艂o cyniczne. Co? Och, ona te偶 na pewno chce mnie wykorzysta膰, Wiem, wiem. Ale niechby sobie skorzysta艂a, no co...
Z holu us艂ysza艂em nagle:
- Garrett, mam tu osiwie膰?
Winger. Kurde! Przecie偶 nie mog臋 pami臋ta膰 o wszystkim, no nie? Wsta艂em powoli, nieco roztargniony. Maggie Jen rzuci艂a na mnie urok, to pewne. Prawie zapomnia艂em o rozczarowaniu Lind膮 Lee.
Znalaz艂em Winger przycupni臋t膮 na stopniach.
- Co ty wyprawiasz, Garrett? Ta stara suka wysz艂a pi臋tna艣cie minut temu. - Nic nie wspomnia艂a o jazgocie Lindy.
- Musia艂em pomy艣le膰.
- To niebezpiecznie dla faceta w twoim stanie.
- Co? - Riposta jako艣 nie przysz艂a mi do g艂owy. Po raz mniej wi臋cej dziesi臋ciotysi臋czny w 偶yciu. Doskona艂a odpowied藕 przychodzi mi do g艂owy zazwyczaj w czasie bezsennych godzin przed 艣witem.
Winger podesz艂a do drzwi sypialni Truposza i wsadzi艂a nos do 艣rodka. Jego pok贸j zajmuje po艂ow臋 parteru. Zerkn膮艂em jej przez rami臋. Ca艂e 450 funt贸w cielska le偶a艂o w fotelu. Jak zwykle nieruchomo, jak przystoi trupowi. S艂oniowy ryj Loghyra zwisa艂 mu na piersi. Zd膮偶y艂 si臋 jakby troch臋 przykurzy膰, ale robactwo jeszcze si臋 do niego nie dobra艂o. Nie ma sensu sprz膮ta膰 wcze艣niej. Mo偶e Dean wcze艣niej wr贸ci i oszcz臋dzi mi zachodu.
Winger cofn臋艂a si臋 i chwyci艂a mnie za 艂okie膰.
- On 艣pi. - Wiedzia艂a, poniewa偶 nie zareagowa艂 na jej obecno艣膰. Nie przepada za kobietami w og贸le, a za Winger w szczeg贸lno艣ci. Kiedy艣 mu zagrozi艂em, 偶e dam kopa Deanowi i zatrudni臋 j膮.
- Co powiedzia艂a - zapyta艂a Winger, kiedy ruszyli艣my na g贸r臋. - Kto jest celem?
- Niby nie wiesz?
- Nic a nic. Wiem tylko, 偶e mi dobrze p艂ac膮, 偶eby si臋 dowiedzie膰.
Forsa by艂a dla Winger bardzo wa偶na. Jak dla wszystkich, tyle, 偶e wi臋kszo艣膰 traktuje j膮 jak kobiet臋 - mi艂o j膮 mie膰, jeszcze milej jej u偶ywa膰. Ale dla Winger kasa by艂a czym艣 w rodzaju 艣wi臋tego patrona.
- Chce, 偶ebym odnalaz艂 jej c贸rk臋. Dziewczyny nie ma ju偶 od sze艣ciu dni.
- Co takiego? Niech mnie przeczy艣ci. By艂am pewna, 偶e wiem, co si臋 艣wi臋ci.
- Dlaczego?
- Bez powodu, Chyba 藕le pododawa艂am dwa do dw贸ch i wysz艂o sze艣膰. Szuka dziecka? Wzi膮艂e艣 t臋 robot臋?
- My艣l臋 o tym. Mam j膮 odwiedzi膰, sprawdzi膰 rzeczy zaginionej, a dopiero potem zdecydowa膰.
- Ale we藕miesz t臋 robot臋, no nie? Zarobisz sobie troch臋 kasy na stare lata?
- Ciekawy pomys艂. Tyle, 偶e od m艂odych lat jeszcze mi si臋 to nie uda艂o.
- Ty 艣wintuchu. My艣lisz tylko, jak wle藕膰 na ten stary materac. Jeste艣 tu ze mn膮, a my艣lisz o niej. Sukinsyn z ciebie. Pierwszej wody.
- Winger! Ta kobieta mog艂aby by膰 moj膮 matk膮.
- No to albo ty, albo mama k艂amiecie na temat swojego wieku.
- To ty ca艂y czas gadasz, co to z niej za stara wied藕ma.
- A co to ma w og贸le do rzeczy? Hej, przebaczam ci, Garrett. Tak, jak powiedzia艂am. Ty jeste艣 tutaj, a ona nie.
K艂贸tnia z Winger przypomina walenie grochem o 艣cian臋. Niewiele z tego wynika.
Wyrwa艂em si臋 na kolacj臋 z Maggie Jenn tylko kosztem heroicznego wysi艂ku.
VI
- Tra-ta-ta - mrukn膮艂em pod adresem Truposza, po cichutku, 偶eby Cholerny Papagaj nie us艂ysza艂. - Sp臋dzi艂em ca艂y dzie艅 z pi臋kn膮 blondynk膮. Za pokut臋 sp臋dz臋 wiecz贸r z przepysznym rudzielcem.
Nie odpowiedzia艂. Gdyby nie spa艂, ju偶 bym to odczu艂. A ju偶 do Winger ma szczeg贸ln膮 s艂abo艣膰. Prawie uwierzy艂a w to, 偶e zamierzam si臋 z ni膮 o偶eni膰.
艢miej膮c si臋 pod nosem jak ostatni 艂ajdak, podrepta艂em w kierunku drzwi frontowych. Przed wyjazdem, niewiarygodnym nak艂adem 艣rodk贸w (dla mnie) Dean zainstalowa艂 zamek z kluczem, tak, jakbym mia艂 nie prze偶y膰, je艣li on nie zasunie za mn膮 wszystkich zasuw i nie zahaczy wszystkich haczyk贸w. Dean ufa艂 nie temu, co trzeba. Zamek z kluczem powstrzyma jedynie uczciwego cz艂owieka. Naszym prawdziwym zabezpieczeniem jest Truposz.
Loghyrowie, 偶ywi czy martwi, maj膮 wiele talent贸w.
Pomaszerowa艂em przed siebie, u艣miechaj膮c si臋 g艂upio, nieczu艂y na docinki. W s膮siedztwie mieli艣my sporo nie-ludzi, zazwyczaj uchod藕c贸w z Kantardu, a ci nigdy specjalnie nie liczyli si臋 ze s艂owami. Zawsze co艣 si臋 tam dzia艂o.
Jeszcze gorsi byli proto-rewolucjoni艣ci. Ci t艂oczyli si臋 na poddaszach i w noclegowniach, przepe艂niali knajpy, gdzie bezsensownie k艂apali paszczekami, rozpracowuj膮c coraz to g艂upsze dogmaty. Wiedzia艂em, co nimi kieruje. Sam te偶 nie mam wielkiego serca do Korony. Ale wiem doskonale, 偶e 偶aden z nas nie nadaje si臋 na kr贸la.
Prawdziwa rewolucja tylko pogorszy艂aby spraw臋. A w og贸le w ca艂ej Karencie nie ma dw贸ch rewolucjonist贸w, kt贸rym chodzi艂oby o to samo. B臋d膮 si臋 musieli hurtowo wymordowa膰, zanim...
Pr贸bowali ju偶 nie raz, ale tak niezdarnie, 偶e tylko tajna policja si臋 domy艣li艂a...
Ignorowa艂em zaro艣ni臋tych, odzianych na czarno agent贸w chaosu pochowanych za w臋g艂ami, paranoicznie wykrzywionych w zaci臋tej dyskusji nad dogmatycznymi pierdo艂ami. Korona nie mia艂a si臋 czego obawia膰. Mam wtyczki w nowej policji miejskiej, w艣r贸d Stra偶y i wiem, 偶e po艂owa z tych buntownik贸w to w gruncie rzeczy szpiedzy.
Macha艂em do ludzi, gwizda艂em pod nosem. Co za 艣liczny dzionek.
I jeszcze do tego mia艂em robot臋. Pod艣piewuj膮c w臋drowa艂em sobie na kolacj臋 z pi臋kn膮 dam膮, ale uwa偶nie obserwowa艂em otoczenie i od razu si臋 zorientowa艂em, 偶e mam ogon.
Przyspieszy艂em, zwolni艂em, skr臋ci艂em, zatoczy艂em p臋tl臋. Usi艂owa艂em si臋 zorientowa膰, czego facet mo偶e chcie膰. Nie by艂 za dobry. Zacz膮艂em rozwa偶a膰 r贸偶ne warianty.
Mo偶e by tak obr贸ci膰 role? Zgubi臋 go, a potem sprawdz臋, do kogo si臋 uda z raportem.
Przykro stwierdzi膰, ale miewam wrog贸w. W trakcie wykonywania zawodu od czasu do czasu zdarzy艂o mi si臋 wprawi膰 w zak艂opotanie niezbyt sympatyczne osoby. Kto艣 m贸g艂 nabra膰 ochoty na wyr贸wnanie rachunk贸w.
Nie lubi臋 takich, kt贸rzy nie umiej膮 przegrywa膰.
M贸j kumpel Morley Dotes, profesjonalny zab贸jca, kt贸ry przebiera si臋 za wegetaria艅skiego kucharza, twierdzi, 偶e to wy艂膮cznie moja wina. Nie trzeba by艂o zostawia膰 ich przy 偶yciu.
Obserwowa艂em m贸j ogon, dop贸ki nie by艂em pewien, 偶e dam rnu rad臋, a potem pogna艂em na spotkanie z Maggie Jenn.
Dom Jenn by艂 pi臋膰dziesi臋ciopokojow膮 rezydencj膮 w wewn臋trznym kr臋gu G贸ry. 呕aden zwyk艂y kupiec, cho膰by i najbogatszy, cho膰by i najpot臋偶niejszy, nie mo偶e nawet marzy膰, 偶eby si臋 tam dosta膰.
Ciekawe. Maggie Jenn nie wyda艂a mi si臋 typem szczeg贸lnie arystokratycznym...
Nazwisko ci膮gle nie dawa艂o mi spokoju. Wci膮偶 nie wiedzia艂em, dlaczego mia艂bym je zna膰.
Ta cz臋艣膰 G贸ry by艂a ca艂a z kamienia, w pionie i w poziomie. 呕adnych dziedzi艅c贸w, ogrod贸w, chodnik贸w, zieleni, je艣li nie liczy膰 rzadkich balkon贸w na drugim pi臋trze. 呕adnej ceg艂y. Czerwona lub br膮zowa ceg艂a to budulec plebsu. Zapomnie膰 o cegle. Budowa膰 z kamienia sprowadzanego z innych kraj贸w i przewo偶onego barkami na przestrzeni setek mil.
Nigdy tu nie by艂em, wi臋c od razu straci艂em orientacj臋.
Pomi臋dzy budynkami nie by艂o wolnych przestrzeni. Ulice by艂y tak w膮skie, 偶e dwa powozy nie wymin臋艂yby si臋 bez naje偶d偶ania na kraw臋偶nik. By艂o tu czy艣ciej, ni偶 w reszcie miasta, ale bruk i budynki z szarego kamienia sprawia艂y pos臋pne wra偶enie. Ulica przypomina艂a ponury, wapienny kanion. Spacer tu to 偶adna przyjemno艣膰.
VII
Adres Jenn znajdowa艂 si臋 po艣rodku bezp艂ciowej kamiennej bry艂y. Drzwi przypomina艂y bardziej bram臋 do magazynu, ni偶 wej艣cie do domu. 呕adne z okien nie wychodzi艂o na ulic臋. 艢ciana by艂a g艂adka, pozbawiona nawet ozd贸b. Dziwne. Na G贸rze budowa艂o si臋 tylko po to, aby prze艣cign膮膰 s膮siad贸w w pokazie z艂ego smaku.
Jaki艣 cwany architekt musia艂 wm贸wi膰 temu w sumie nieg艂upiemu przecie偶 go艣ciowi, 偶e nago艣膰 jest sposobem na wyr贸偶nienie si臋 w t艂umie. Bez w膮tpienia pop艂yn臋艂a rzeka z艂ota, bo ascetyczna fasada wygl膮da艂a na dro偶sz膮, ni偶 niejedno z艂ocenie.
Ale ja lubi臋 tandet臋. Chc臋 mie膰 stado podw贸jnie brzydkich gargulc贸w i kilka ma艂uszk贸w sikaj膮cych do kana艂u na rogach.
Ko艂atka by艂a tak dyskretna, 偶e z trudem j膮 znalaz艂em. Nie by艂a nawet z mosi膮dzu, tylko z jakiego艣 szarego metalu, co艣 jakby cyna czy o艂贸w. Wyda艂a z siebie pe艂ne rezerwy cyk-cyk. By艂em pewien, 偶e w 艣rodku nikt nie us艂ysza艂.
Proste tekowe drzwi otwar艂y si臋 jednak natychmiast. Znalaz艂em si臋 nos w nos z go艣ciem, kt贸ry wygl膮da艂 tak, jakby na prze艂omie wieku otrzyma艂 od rodzic贸w pi臋kne imi臋 Ichabod i od tamtej pory przez kolejne dekady stara艂 si臋 usilnie 偶y膰 tak, jak wypada go艣ciowi z takim imieniem.
By艂 d艂ugi, ko艣cisty i zgarbiony. Mia艂 czerwone oczka i bia艂e w艂osy, a jego sk贸ra by艂a och, jaka strasznie blada.
- A wi臋c tak ko艅cz膮 na staro艣膰 - wymamrota艂em. - Odwieszaj膮 miecz na 艣cian臋 i dorabiaj膮 jako lokaje.
Mia艂 jab艂ko Adama, kt贸re wygl膮da艂o jak zb艂膮kany grapefruit, kt贸ry mu uwi膮z艂 w gardle. Nic nie powiedzia艂, tylko sta艂 jak stary pies, czekaj膮cy, a偶 mu gnat wystygnie.
Nad oczami mia艂 najwi臋ksze ko艣ciste arkady, jakie zdarzy艂o mi si臋 ogl膮da膰. Porasta艂y je bia艂e d偶ungle.
- Czy mam przyjemno艣膰 z Doktorem 艢mierci膮? - Dr 艢mier膰 by艂 postaci膮 z teatrzyku Puncha i Judy. Ichabod i tamten lekarz mieli ze sob膮 wiele wsp贸lnego, ale marionetka by艂a ni偶sza o jakie sze艣膰 st贸p.
Niekt贸rzy ludzie nie maj膮 poczucia humoru. Ten tutaj te偶 nie mia艂. Ani si臋 nie u艣miechn膮艂, ani nawet nie ruszy艂 jednym z zagajnik贸w, kt贸re hodowa艂 nad oczami. Ale przem贸wi艂. 艁adnie, po karenty艅sku.
- Ma pan jaki艣 pow贸d, aby zak艂贸ca膰 spok贸j tego domostwa? - Pewnie. - Nie cierpi臋 tonu, jakim wypowiada si臋 s艂u偶ba z G贸ry. S膮 tak pe艂ni obronnego snobizmu, jak kieszonkowiec przy艂apany na gor膮cym uczynku. - Chcia艂em sprawdzi膰, czy wy rzeczywi艣cie rozpadacie si臋 w proch na s艂o艅cu.
Mia艂em w tej grze pewne fory, poniewa偶 zosta艂em zaproszony, a on z pewno艣ci膮 dosta艂 m贸j rysopis. I r贸wnie偶 na pewno mnie rozpozna艂.
Gdyby tak nie by艂o, ju偶 mia艂bym drzwi na nosie. Po 艂obuzach i zabijakach w s膮siedztwie posz艂aby fama, 偶e kr臋ci si臋 tu taki jaki艣... I zaraz zebra艂aby si臋 odpowiednia grupa, 偶eby da膰 mi przyk艂adn膮 nauczk臋.
Jak si臋 tak zastanowi膰, to mo偶e ju偶 si臋 zbieraj膮, tak czy owak, je艣li kumple Ichaboda nie dysponuj膮 lepszym poczuciem humoru.
- Nazywam si臋 Garrett - oznajmi艂em. - Maggie Jenn zaprosi艂a mnie na kolacj臋.
Stary upi贸r odst膮pi艂 na bok. Nie odezwa艂 si臋, ale wida膰 by艂o, 偶e pow膮tpiewa w rozum swojej pani. Nie podoba艂o mu si臋, kiedy takie typy jak ja kr臋ci艂y mu si臋 po domu. Nie wiadomo, co mi wyci膮gn膮 z kieszeni, zanim mnie wypuszcz膮. Albo wyskoczy ze mnie par臋 pche艂 i zadomowi si臋 w ich dywanach...
Obejrza艂em si臋, 偶eby sprawdzi膰, jak sobie radzi m贸j ogon. Biedaczek m臋czy艂 si臋 jak w piekle, 偶eby wygl膮da膰 na przechodnia.
- 艁adne drzwi - zauwa偶y艂em i pomaca艂em kraw臋d藕. Mia艂y ze cztery cale grubo艣ci. - Spodziewacie si臋 komornika z taranem?
Ludzie z G贸ry miewaj膮 takie problemy. Mnie tam nikt nie po偶yczy na tyle, 偶ebym wpad艂 w k艂opoty. - Prosz臋 za mn膮. - Ichabod odwr贸ci艂 si臋 ty艂em.
- Mia艂o by膰 chyba „prosz臋 za mn膮, sir”. - Nie wiedzia艂em dlaczego, ale facet mnie wkurza艂. - Jestem go艣ciem. A ty jeste艣 fagas.
Zacz膮艂em zmienia膰 zdanie na temat rewolucji. Kiedy chodz臋 do Kr贸lewskiej Biblioteki, 偶eby si臋 zobaczy膰 z Lind膮 Lee, od czasu do czasu zagl膮dam te偶 do ksi膮偶ek. Kiedy艣 czyta艂em co艣 na temat rebelii. Zdaje mi si臋, 偶e s艂u偶ba upad艂ych monarch贸w jest gorsza, ni偶 ich panowie - o ile nie s膮 do艣膰 inteligentni, 偶eby sta膰 si臋 agentami rebeliant贸w.
- W istocie.
- Ach. Komentarz. Prowad藕, Ichabodzie.
- Nazywam si臋 Zeke, sir. - S艂owo sir ocieka艂o sarkazmem.
- Zeke - nie lepsze ni偶 Ichabod. W ka偶dym razie niewiele.
- Tak, sir. Idzie pan? Pani nie lubi czeka膰.
- No to prowad藕. Tysi膮c i jeden bog贸w TunFaire niech mnie broni膮, je艣li pozwol臋 czeka膰 Jej Rudzielcowato艣ci.
VIII
Zeke uzna艂, 偶e nie ma o czym gada膰. S膮dzi艂 chyba, 偶e mam konflikt osobowo艣ci. Oczywi艣cie, mia艂 racje, ale nie z tych powod贸w, co s膮dzi艂. W og贸le troch臋 mi by艂o wstyd. Pewnie by艂 mi艂ym staruszkiem z hord膮 wnuk贸w, a do pracy zmuszali go niewdzi臋czni potomkowie jego syn贸w zabitych w Kantardzie.
E, sam w to nie wierzy艂em. Ani przez chwil臋.
Wn臋trze domu nie przypomina艂o fasady. By艂o cokolwiek zakurzone, ale kiedy艣 chyba stanowi艂o spe艂nienie marze艅 jakiego艣 portowego utracjusza, kt贸ry wyobrazi艂 sobie, 偶e jest potentatem. Albo potentata o gu艣cie portowego utracjusza. Zna艂em troch臋 i takich, i takich... a tu brakowa艂o tylko p臋czka hurys.
Wn臋trze by艂o zapchane kiczowatymi 艣wiadectwami wielkiego bogactwa. Wszystko w pluszu, nawet to, co nie trzeba, a kiedy si臋 zbli偶yli艣my do 艣rodka tej jaskini, okaza艂o si臋, 偶e nawet jeszcze wi臋cej. Wydawa艂o si臋, 偶e przechodzimy od jednej strefy do drugiej, a ka偶da w coraz to gorszym gu艣cie.
- Niech mnie! - mrukn膮艂em, bo ju偶 nie mog艂em zdzier偶y膰. - I to te偶 tu jest...
„To” by艂o stojakiem na laski i parasole z nogi mamuta.
- Niecz臋sto si臋 teraz takie widuje...
Zeke spojrza艂 na mnie uwa偶nie, domy艣laj膮c si臋 mojej reakcji na ten przejaw dziadowskiego szyku i jego twarz z艂agodnia艂a na chwil臋. Zgadza艂 si臋 ze mn膮. W tym momencie zawarli艣my chwiejny i cherlawy pakt o nieagresji.
Z pewno艣ci膮 przetrwa on nie d艂u偶ej, ni偶 podobne pakty mi臋dzy Yenaget膮 a Karent膮. Najd艂u偶szy trwa艂 ca艂e sze艣膰 i p贸艂 godziny.
- Nieraz trudno cz艂owiekowi rozsta膰 si臋 z przesz艂o艣ci膮, sir.
- Czy Maggie Jenn polowa艂a kiedy艣 na mamuty?
Pok贸j zosta艂 zerwany. Tak po prostu. Stary poku艣tyka艂 dalej z nad臋ta min膮. Chyba dlatego, 偶e w艂a艣nie si臋 przyzna艂em, i偶 nie mia艂em zielonego poj臋cia o przesz艂o艣ci Maggie Jen.
Dlaczego, do jasnej cholery, wszyscy byli tak przekonani, 偶e powinienem j膮 zna膰? Ze mn膮 w艂膮cznie? Moja s艂ynna pami臋膰 zachowywa艂a si臋 dzisiaj wyj膮tkowo bezsensownie.
Zeke wprowadzi艂 mnie do najgorszej z komnat i oznajmi艂:
- Pani zaraz przyjdzie.
Rozejrza艂em si臋, os艂aniaj膮c oczy d艂oni膮 i zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy pani nie by艂a kiedy艣 panienk膮. Pok贸j by艂 urz膮dzony w stylu wsp贸艂czesny p贸藕ny burdel, pewnie przez tych samych dekorator贸w wn臋trz, kt贸rzy urz膮dzaj膮 co elegantsze lokale w Pol臋dwicy.
Obejrza艂em si臋, 偶eby zapyta膰.
Ichabod zdezerterowa艂. Omal nie zakwicza艂em, 偶eby wraca艂.
- Och, Zeke, przynie艣 mi opask臋 na oczy!
Nie wierzy艂em, 偶e bez niej zdo艂am znie艣膰 ten gwa艂t na moich zmys艂ach wzroku i estetyki.
Powali艂o mnie. Sta艂em, jakbym nagle nawi膮za艂 kontakt wzrokowy z bazyliszkiem. Nigdy w 偶yciu nie widzia艂em tyle czerwieni. Wszystko woko艂o by艂o czerwone, najczerwie艅sz膮 z mo偶liwych czerwieni, czerwone do granic wytrzyma艂o艣ci. Ozdoby ze z艂oconych li艣ci tylko pot臋gowa艂y i tak pora偶aj膮ce wra偶enie.
- Garrett.
Maggie Jenn. Nie mia艂em si艂y, 偶eby si臋 obejrze膰. Obawia艂em si臋, 偶e jest odziana w szkar艂at, a na ustach ma szmink臋 takiej barwy, 偶e wygl膮da jak wampir przy 艣niadaniu.
- 呕yjesz?
- Troch臋 mn膮 potrzepa艂o. - Machn膮艂em r臋k膮. - Ciut to przyt艂aczaj膮ce.
- Mia偶d偶y, prawda? Ale Teddy'emu si臋 podoba艂o, bogowie wiedz膮, dlaczego. Ten dom by艂 podarkiem od niego, wi臋c pozostawi艂am go takim, jakim go lubi艂.
Dopiero wtedy si臋 obejrza艂em. Nie, nie by艂a ubrana na czerwono. Mia艂a na sobie co艣 w rodzaju wiejskiej sukienki, jasnobr膮zowej z pian膮 bia艂ych koronek i 艣mieszny czepeczek z bia艂ego p艂贸tna, jak mleczarka. Mia艂a te偶 u艣miech numer jedena艣cie, co oznacza艂o, 偶e 艣wietnie si臋 bawi moim kosztem, ale je艣li chc臋, mog臋 si臋 przy艂膮czy膰.
- Czego艣 nie rozumiem, albo nie znam si臋 na 偶artach - stwierdzi艂em.
Jej u艣miech zblad艂 wyra藕nie.
- Co o mnie wiesz?
- Niewiele. Znam twoje imi臋. Wiem, 偶e jeste艣 najseksowniejsz膮 kobiet膮, jak膮 spotka艂em w ci膮gu ostatnich stu lat. Wiele r贸偶nych, bardzo widocznych rzeczy. Na przyk艂ad, 偶e mieszkasz w eleganckiej dzielnicy. I to by by艂o na tyle.
Pokr臋ci艂a g艂ow膮, a偶 zatrz臋s艂y si臋 rude loki.
- Zdaje si臋, 偶e nawet z艂a s艂awa si臋 zu偶ywa. Chod藕my st膮d. Nie mo偶emy tu zosta膰, bo o艣lepniesz.
Fajnie, 偶e kto艣 sobie ze mnie robi jaja. Oszcz臋dza mi to niepotrzebnego i bardzo kr臋puj膮cego wysi艂ku my艣lenia.
Poprowadzi艂a mnie przez kilka ogromnych komnat, widocznie nie do艣膰 wa偶nych, aby o nich wspomina膰. Wreszcie bam! Wychyn臋li艣my w realny 艣wiat. Jadalnia z nakryciem dla dw贸ch os贸b.
- Jak wiecz贸r na Wzg贸rzu Elf贸w - mrukn膮艂em. Us艂ysza艂a.
- Kiedy艣 te偶 tak si臋 czu艂am. Te pokoje mog膮 przyt艂acza膰. No, naprz贸d. Siadaj.
Zaj膮艂em miejsce naprzeciwko niej, po drugim ko艅cu sto艂u na trzydzie艣ci os贸b.
- Mi艂osne gniazdko?
- Moja najmniejsza jadalnia - u艣miechn臋艂a si臋 bledziutko.
- Twoja i Teddy'ego?
- C贸偶. Nawet ha艅ba si臋 wypala. Ju偶 nikt nie pami臋ta, opr贸cz rodziny. No c贸偶, nie szkodzi. I tak swoje prze偶yli. Teddy to Teodoric, Ksi膮偶臋 Kamarku. Zosta艂 Teodorikiem IV i przetrwa艂 na tronie ca艂y rok.
- Kr贸l? - Co艣 mi zaczyna艂o dzwoni膰. Wreszcie. - Chyba sobie co艣 przypominam.
- Dobrze. Nie chcia艂abym wnika膰 w zbyt kr臋te wyja艣nienia. - Niewiele wiem. W tym okresie by艂em w Marines. W Kantardzie nikt nie zwraca uwagi na skandale dworskie.
- Nie wiedzia艂em, kto jest kr贸lem i nic mnie to nie obchodzi艂o. - Mggie Jenn u艣miechn臋艂a si臋 promiennie. - Ju偶 to s艂ysza艂am. Teraz pewnie te偶 nie 艣ledzisz dworskich skandali.
- W niewielkim stopniu wp艂ywaj膮 na moje 偶ycie.
- Ani na twoj膮 prac臋 dla mnie, zapewniam ci臋. Niezale偶nie od tego, czy znasz te wszystkie brudy, czy nie.
Wesz艂a kobieta. Podobnie jak Zeke, by艂a stara jak grzech pierworodny i male艅ka - mog艂a mie膰 z pi臋膰 st贸p wzrostu, tyle, co dorastaj膮ce dziecko. Nosi艂a okulary. Maggie dba艂a o swoj膮 s艂u偶b臋. Okulary s膮 drogie. Staruszka stan臋艂a, krzy偶uj膮c d艂onie na piersi. Nie poruszy艂a si臋, ani nie odezwa艂a.
- Zaczniemy, kiedy b臋dziesz gotowa, Laurie - odezwa艂a si臋 Maggie.
Staruszka sk艂oni艂a si臋 i wysz艂a.
- Opowiem ci to i owo - ci膮gn臋艂a Maggie. - Cho膰by po to, aby zaspokoi膰 twoj膮 s艂awetn膮 ciekawo艣膰. 呕eby艣 m贸g艂 robi膰 to, za co ci p艂ac臋, zamiast grzeba膰 w mojej przesz艂o艣ci.
Siekn膮艂em.
Laurie i Zeke wnie艣li zup臋. Zacz膮艂em si臋 艣lini膰. Zbyt d艂ugo by艂em ju偶 na w艂asnym wikcie.
Tylko dlatego st臋skni艂em si臋 za Deanem! No, jak偶e by nie...
- By艂am metres膮 kr贸la, Garrett.
- Pami臋tam.
No, wreszcie. To by艂 prawdziwy skandal, ksi膮偶臋 krwi wpad艂 w sid艂a prostaczki tak doszcz臋tnie, 偶e ulokowa艂 j膮 na G贸rze. Jego 偶ona nie by艂a zachwycona. Stary Teddy nie bawi艂 si臋 w dyskrecj臋. By艂 zakochany i gdzie艣 mia艂, czy wie o tym ca艂y 艣wiat. Paskudne zachowanie u go艣cia, kt贸ry m贸g艂 zosta膰 kr贸lem.
艢wiadczy艂o o powa偶nych wadach charakteru.
Z pewno艣ci膮. Kr贸l Teodoric IV okaza艂 si臋 aroganckim, ograniczonym i samolubnym dupkiem, kt贸ry da艂 si臋 za艂atwi膰 w ci膮gu jednego roku.
Nie jeste艣my tolerancyjni dla kr贸lewskich s艂abostek. To znaczy: nasza szlachta i dw贸r nie s膮 tolerancyjni. Bo nikt inny nie bra艂by pod uwag臋 kr贸lob贸jstwa. Tego si臋 po prostu nie robi poza rodzin膮. Nawet nasi stukni臋ci buntownicy nigdy by si臋 do tego nie posun臋li.
- My艣l臋 o jego c贸rce - mrukn膮艂em.
- Nie jego.
Siorba艂em w zadumie zup臋. By艂 to ros贸艂 z czosnkiem i kto艣 wrzuci艂 do niego strz臋pki kurczaka. Smakowa艂 mi. Puste miski pow臋drowa艂y do kuchni. Pojawi艂a si臋 przystawka. Milcza艂em. Mo偶e Maggie zacznie m贸wi膰, 偶eby tylko podtrzyma膰 rozmow臋.
- Pope艂ni艂am w 偶yciu par臋 b艂臋d贸w, Garrett. Moja c贸rka jest wynikiem jednego z nich.
Skubn膮艂em co艣, co si臋 sk艂ada艂o z drobiowej w膮tr贸bki, bekonu i gigantycznego j膮dra orzecha.
- Dobre to.
- Mia艂am szesna艣cie lat. Ojciec o偶eni艂 mnie ze zwierzakiem, op臋tanym na punkcie dziewictwa, kt贸ry mia艂 c贸rki w wieku mojej matki. Potrzebowa艂 go do interes贸w. A poniewa偶 nikt mi nie powiedzia艂, co robi膰, 偶eby nie zaj艣膰 w ci膮偶臋, szybko zasz艂am. M膮偶 dosta艂 sza艂u. Nie mia艂am rodzi膰 bachor贸w, tylko rozgrzewa膰 jego 艂贸偶ko i opowiada膰 mu, jaki to z niego buhaj. A kiedy urodzi艂am c贸rk臋, odbi艂o mu kompletnie. Jeszcze jedna c贸rka. Nie mia艂 syn贸w. To by艂 babski spisek. Dobra艂y艣my mu si臋 do sk贸ry. Nigdy nie mia艂am do艣膰 odwagi, 偶eby mu powiedzie膰, co si臋 stanie, kiedy my, kobiety, zabierzemy si臋 za niego. Sam si臋 przekona艂 - paskudny u艣mieszek. Przez chwil臋 ujrza艂em mroczn膮 twarz innej Maggie.
Zacz臋艂a skuba膰 swoj膮 porcj臋, daj膮c mi szans臋 na komentarz. Skin膮艂em g艂ow膮, nie przestaj膮c 偶u膰.
- Stary dra艅 nigdy nie przesta艂 mnie wykorzystywa膰, cokolwiek sobie o mnie my艣la艂. Jego c贸rki zlitowa艂y si臋 i pokaza艂y mi wszystko, co powinnam by艂a wiedzie膰. Nienawidzi艂y go jeszcze bardziej, ni偶 ja. Gra艂am na zw艂ok臋. A potem mojego ojca zabili rabusie. Zyskali na tym dwana艣cie miedziak贸w i par臋 starych but贸w do gnoju.
- To cale TunFaire.
Skin臋艂a g艂ow膮. To rzeczywi艣cie ca艂e TunFaire.
- Tw贸j tato zgin膮艂 - zach臋ci艂em j膮.
- I ju偶 nie mia艂am powodu, 偶eby by膰 mi艂膮 dla m臋偶a.
- Rzuci艂a艣 go.
- Ale najpierw dorwa艂am go w czasie snu i wybi艂am z niego bebechy pogrzebaczem.
- Chyba wzi膮艂 to sobie do serca.
- Lepiej by by艂o. - W oczach mia艂a „ten” b艂ysk. Uzna艂em, 偶e zaczynam j膮 lubi膰. Ka偶da dziewczyna, kt贸ra przesz艂a przez to co ona i jeszcze mia艂a b艂ysk w oku...
To by艂a interesuj膮ca kolacja. Musia艂em si臋 dowiedzie膰, jak spotka艂a Teddy'ego, ale nie us艂ysza艂em ani s艂owa na temat okresu pomi臋dzy jej specyficznym rozwodem a pierwszym wybuchowym spotkaniem z przysz艂ym kr贸lem. Podejrzewa艂em, 偶e kocha艂a Teddy'ego tak samo, jak on kocha艂 j膮. Nie przechowuje si臋 czego艣 tak paskudnego, jak te czerwone pokoje na pami膮tk臋 kogo艣, kogo si臋 nie kocha艂o.
- Ten dom to wi臋zienie - szepn臋艂a wreszcie nieco niewyra藕nym g艂osem.
- Wysz艂a艣, 偶eby mnie odwiedzi膰. - Mo偶e wystawili j膮 na wabia.
- Nie o to chodzi.
Zapcha艂em sobie g臋b臋 i czeka艂em, a偶 pu艣ci troch臋 wi臋cej farby. Nie znam si臋 na 艂adniejszych metaforach.
- Mog臋 odej艣膰, kiedy tylko zechc臋, Garrett. Nawet zach臋cano mnie, 偶ebym odesz艂a. I to cz臋sto. Ale je艣li to zrobi臋, strac臋 wszystko. Nic tu naprawd臋 nie nale偶y do mnie. Korzystam z tego i tyle. - Zatoczy艂a kr膮g d艂oni膮. - Tak d艂ugo, dop贸ki tu jestem.
- Rozumiem. - Rozumia艂em. By艂a wi臋藕niem okoliczno艣ci. Musia艂a zosta膰. Niezam臋偶na kobieta z dzieckiem. Zazna艂a n臋dzy i ju偶 wiedzia艂a, 偶e lepsze jest bogactwo. Bieda te偶 bywa wi臋zieniem.
- Chyba ci臋 polubi臋, Maggie Jenn.
Unios艂a jedn膮 brew. C贸偶 za urocza umiej臋tno艣膰! Niewielu z nas ma do艣膰 pierwotnego talentu. Tylko najlepsi z ludzi potrafi膮 wymachiwa膰 brwi膮.
- Niewielu z moich klient贸w lubi臋 - doda艂em.
- S膮dz臋, 偶e ludzie, kt贸rych mo偶na polubi膰, nie pakuj膮 si臋 w takie sytuacje, aby wymagali twojej pomocy.
- Niecz臋sto, to fakt.
Bior膮c pod uwag臋 okoliczno艣ci, w jakich rozpocz臋艂o si臋 nasze spotkanie, uzna艂em, 偶e istnieje pewna mo偶liwo艣膰, i偶 od chwili, kiedy otwar艂em drzwi frontowe mojego domu, to znaczy od samego pocz膮tku sprawy zmierza艂y w jednym, konkretnym kierunku. Nie nale偶臋 do facet贸w, kt贸rzy wyci膮gaj膮 macki na pierwszej randce, ale nigdy te偶 nie opiera艂em si臋 zbyt mocno kaprysom losu. Zw艂aszcza, aby unikn膮膰 tego w艂a艣nie konkretnego losu.
Kolacja dobieg艂a ko艅ca. Poczu艂em si臋 niezr臋cznie. Maggie Jenn wyprawia艂a r贸偶ne rzeczy ze swoimi oczami. Takie rzeczy, od kt贸rych nawet m贸zg biskupa si臋 艣cina, a 艣lubowanie celibatu 艣wi臋tego przestaje mie膰 znaczenie. Takie rzeczy, 偶e nawet wyobra藕nia wielebnego fundamentalisty zaczyna wyprawia膰 szalone harce, kieruj膮c si臋 w kr贸lestwa, sk膮d nie ma powrotu, je艣li nie zrobisz czego艣 g艂upiego. By艂em zbyt przej臋ty, 偶eby sprawdzi膰, czy ju偶 sobie za艣lini艂em ca艂y prz贸d koszuli, czy nie.
By艂y igraszki s艂owne i dobroduszne kpinki. By艂a dobra. Naprawd臋 dobra. Ju偶 si臋 szykowa艂em, 偶eby z艂apa膰 za tr膮bk臋 i odtr膮bi膰 atak.
Siedzia艂a w milczeniu, analizuj膮c mnie, jakby sprawdza艂a, czy jestem ju偶 dosma偶ony, czy jeszcze nie.
Skupi艂em my艣li, kosztem heroicznego wysi艂ku woli.
- Mo偶esz mi co艣 powiedzie膰, Maggie Jenn? - wyrz臋zi艂em w ko艅cu. - Kto by艂by zainteresowany twoimi sprawami?
Nie odpowiedzia艂a, tylko zn贸w unios艂a brew. By艂a zaskoczona. Nie tego si臋 po mnie spodziewa艂a. Musia艂a teraz troch臋 zyska膰 na czasie.
- Nie pr贸buj rzuca膰 na mnie swoich czar贸w, kobieto. Nie wywiniesz si臋 tak 艂atwo od odpowiedzi.
Roze艣mia艂a si臋 gard艂owo, z przesadn膮, nami臋tn膮 chrypk膮 i pokr臋ci艂a biodrami, ot, tyle tylko, 偶eby mi pokaza膰, 偶e rozproszy mnie tak dalece, jak uzna za stosowne. Rozwa偶a艂em, czy nie warto troch臋 si臋 przewietrzy膰 i wsta膰, 偶eby poogl膮da膰 sobie obrazy na 艣cianach, ale odkry艂em, 偶e mog艂oby si臋 to okaza膰 kompromituj膮ce i kr臋puj膮ce. Podnios艂em wi臋c tylko wzrok na sufit, udaj膮c, 偶e szukam natchnienia po艣r贸d faun贸w i cherubin贸w na sklepieniu.
- Co masz na my艣li, m贸wi膮c o ludziach zainteresowanych moimi sprawami? - zapyta艂a.
Zawaha艂em si臋, zanim wreszcie odpowiedzia艂em:
- Cofnijmy si臋 troch臋 w czasie - zaproponowa艂em. - Kto wiedzia艂, 偶e si臋 do mnie wybierasz?
Kto艣 musia艂. Inaczej Winger nie zjawi艂aby si臋 u mnie. Potrzebowa艂em jednak punktu widzenia Maggie.
- To nie by艂a tajemnica, je艣li o to ci chodzi. Popyta艂am troch臋, kiedy uzna艂am, 偶e potrzebuj臋 kogo艣 takiego, jak ty.
Hmm... Kogo艣 takiego, jak ja?
Nie by艂o to nieznane mi zjawisko. Czasem moi nieprzyjaciele dowiaduj膮 si臋 o wszystkim od potencjalnego klienta, kt贸ry szuka pomocy.
- No to dalej. Kto nie chcia艂by, 偶eby艣 szuka艂a swojej c贸rki?
- Chyba nikt... - zaczyna艂a nabiera膰 podejrze艅.
- Aha. Wygl膮da, 偶e nikogo to nie powinno obchodzi膰. Chyba, 偶e musieliby ci pom贸c.
- Przera偶asz mnie, Garrett. Nie wygl膮da艂a na przera偶on膮.
- Mo偶e to nawet dobry pomys艂. Widzisz, wiedzia艂em, 偶e si臋 u mnie zjawisz.
- Co? - Teraz naprawd臋 do niej dotar艂o, 偶e ma k艂opoty. Wcale jej si臋 to nie podoba艂o.
- Zanim si臋 zjawi艂a艣, kolega po fachu wpad艂 do mnie i uprzedzi艂 o twojej wizycie.
Przesadzi艂em troch臋 m贸wi膮c, 偶e Winger i ja jeste艣my kolegami po fachu. Winger wejdzie we wszystko, co przyniesie jej brz臋cz膮cy zysk. Najlepiej szybko i bez potu.
- My艣la艂, 偶e chcesz wynaj膮膰 kogo艣 do mokrej roboty i uzna艂, 偶e powinienem by膰 uprzedzony.
Sprytnie odwr贸ci艂em uwag臋 od p艂ci informatora. Nawet martwy Loghyr nie uzna艂by Winger za faceta.
- Mokra robota? Ja? - Zna艂a gryps. Zatrz臋s艂o ni膮, ale szybko wraca艂a do siebie.
- By艂 pewien, 偶e o to chodzi. - Zacz膮艂em si臋 jednak zastanawia膰. Winger cz臋sto korzysta艂a ze skr贸t贸w my艣lowych. Wielka, powolna, kochana, g艂upia, zr臋czna, bigoteryjna i leniwa Winger. Przekonana, 偶e ka偶dy, kogo nie mo偶e rozszyfrowa膰 rozumem, zacznie gada膰 wobec staro艣wieckiego kopniaka w zadek. By艂a prost膮 i prostack膮 wiejsk膮 dziewczyn膮, o wiejskim i prostackim sposobie bycia - o ile zaakceptuje si臋 j膮 tak膮, jaka jest.
B臋d臋 sobie musia艂 z ni膮 pogada膰 o Maggie Jenn. Je艣li j膮 znajd臋. A to chyba nie b臋dzie trudne. Ten wiejski t艂umok sam si臋 wkr贸tce nawinie. Pewnie zanim jeszcze b臋d臋 got贸w.
- A potem kto艣 mnie 艣ledzi艂 w drodze do ciebie - stwierdzi艂em.
- Co? Kto? Dlaczego?
- I tu mnie masz. Wspomnia艂em o tym tylko dlatego, 偶eby ci pokaza膰, 偶e kogo艣 to jednak obchodzi.
Maggie pokr臋ci艂a g艂ow膮. 艁adna to by艂a g艂owa. Zn贸w zacz膮艂em traci膰 koncentracj臋, wi臋c skupi艂em si臋 na opisie 艂obuza, kt贸ry mnie 艣ledzi艂.
Maggie u艣miechn臋艂a si臋 przebiegle.
- Garrett! Czy ty nigdy nie my艣lisz o niczym innym?
- Bardzo cz臋sto - pomy艣la艂em, 偶e mo偶e ju偶 czas zacz膮膰 zawody, kto szybciej dojdzie do celu.
- Garrett!
- Sama zacz臋艂a艣.
W przeciwie艅stwie do innych kobiet, nie zaprzeczy艂a. - Tak, ale...
- Postaw si臋 na moim miejscu. Jeste艣 krwistym m艂odym cz艂owiekiem, kt贸ry nagle znalaz艂 si臋 sam na sam z kim艣 takim jak ty.
- Pochlebstwem daleko zajdziesz - zachichota艂a. Au膰! To ju偶 zaczyna艂o bole膰.
- Nie wstyd ci tak si臋 podlizywa膰?
Zachichota艂em tak偶e i postawi艂em si臋 na swoim miejscu, przyjmuj膮c, 偶e i ona chce si臋 postawi膰 na swoim miejscu i wszystko wreszcie ruszy z miejsca. Ale po bolesnej pielgrzymce na jej stron臋 sto艂u wszystko co ruszy艂o z miejsca, zatrzyma艂o si臋 ze zgrzytem. Niech臋tnie - albo tak mi si臋 przynajmniej wydawa艂o - odsun臋艂a si臋 ode mnie.
- Nie mo偶emy tego ci膮gn膮膰, je艣li chcesz mnie wynaj膮膰, 偶ebym zacz膮艂 szuka膰 twojej c贸rki.
- Masz racj臋. Interes to interes. Nie mo偶emy da膰 si臋 opanowa膰 instynktom.
A niechby mnie instynkty ponios艂y jak najdalej, ale wykrztusi艂em:
- Poza tym, ja si臋 tak nie daj臋 wynaj膮膰. Potrzebty臋 logiki i fakt贸w. To ca艂y ja. Garrett same fakty, pszepani. A mo偶e by膰 mi powiedzia艂a to i owo, zamiast marnowa膰 ca艂膮 energi臋 na rozpalanie tych b艂agalnych oczu?
- Garrett, nie b膮d藕 okrutny. Dla mnie to tak samo trudne, jak dla ciebie.
IX
Ostatecznie dotarli艣my do apartamentu c贸rki Maggie, Emerald.
- Emerald? - zdziwi艂em si臋. - A co si臋 staio z Justin膮? Emerald. Kto by pomy艣la艂. Gdzie si臋 podzia艂y urocze Patrycje i Bettiny?
- Ma na imi臋 Justin膮, ale ka偶e si臋 nazywa膰 Emerald. Sama wybra艂a, nie patrz tak na mnie.
- Jak niby?
- Tak, jakby艣 m贸wi艂 „jaja sobie ze mnie robisz”. Sama je wybra艂a. Mia艂a czterna艣cie lat. Wszyscy zacz臋li tak na ni膮 m贸wi膰, wi臋c i mnie si臋 tak czasem wypsnie.
- Jasne. Emerald. Tak ko艅cz膮 Patrycje i Bettiny. Ka偶膮 si臋 nazywa膰 Amber, Brandi albo Fawn. - Ale teraz mo偶e uchodzi膰 za Justin臋. Kiedy 偶ycie zaczyna gra膰 z nimi powa偶nie, wracaj膮 do swoich korzeni. Czy jest co艣, co powinienem wiedzie膰, zanim zaczn臋 przekopywa膰 ten apartament.
- Co masz na my艣li?
- Czy nie znajd臋 czego艣, co wymaga艂oby usprawiedliwienia jeszcze teraz, zanim to znajd臋?
Cud nad cudami - zrozumia艂a!
- Mo偶e i tak. Ale ja tu nigdy nie wchodz臋, wi臋c nie wiem, co by to mog艂o by膰. Jeszcze nie - spojrza艂a na mnie dziwnie. - Chcesz si臋 pok艂贸ci膰?
- Nie. - Cho膰 mo偶e, pod艣wiadomie, nie mia艂em ochoty, 偶eby mi wisia艂a nad g艂ow膮. - Wracaj膮c do imienia. Mo偶emy r贸wnie dobrze zabra膰 si臋 do tego po kolei. Najpierw dowiem sie wszystkiego, co potrafisz mi powiedzie膰, a potem sam zacz臋 szuka膰 tego, czego ty nie wiesz.
Zn贸w obrzuci艂a mnie tym dziwnym spojrzeniem. Chyba zacz膮艂em by膰 upierdliwy. Czy偶bym wyhodowa艂 w sobie a偶 tak膮 niech臋膰 do pracy? A mo偶e m贸wi艂em tak dlatego, 偶e wiedzia艂am, i偶 sk艂amie, a do tego zrobi wszystko, 偶eby ukszta艂towa膰 rzeczywisto艣膰 zgodnie z w艂asn膮 wizj膮? Wszyscy to robi膮, nawet je艣li nie ma nadziei, 偶e si臋 nie po艂api臋. Ech, ludzie. A偶 si臋 sam czasem zastanawiasz.
- Justina to imi臋 po mojej babce.
Wyczu艂em to z tonu jej g艂osu. Nie ma dzieciaka, kt贸ry by si臋 nie buntowa艂, 偶e nazwano go po jakim艣 starym pierdole, kt贸rego nawet nie zna艂 i kt贸ry go kompletnie nie obchodzi艂. Moja mama gra艂a w t臋 gr臋 ze mn膮 i z bratem. Nigdy nie zdo艂a艂em zrozumie膰, ile to dla niej znaczy艂o.
- Z jakiego艣 szczeg贸lnego powodu?
- To imi臋 pozostaje w naszej rodzinie od dawna. Babci by艂oby przykro, gdyby...
Jak zwykle. Nigdy tego nie zrozumiem. Skazujesz dzieciaka na ca艂e 偶ycie cierpie艅, bo inaczej komu艣, kogo to ju偶 w艂a艣ciwie nie obchodzi, by艂oby przykro. Chyba zaraz zaczn臋 wrzeszcze膰: dupki, dup-ki, dup-ki! W ko艅cu to nie oni potem maj膮 przechlapane.
Do apartament贸w Emerald wchodzi艂o si臋 przez ma艂y salonik. W saloniku znajdowa艂o si臋 biurko z jasnego drewna i dopasowane do niego krzese艂ko. Na biurku sta艂a lampa naftowa. Jeszcze jedno krzes艂o, skrzynia na odzie偶 z poduszk膮 na wierzchu i kilka p贸艂ek. Pok贸j by艂 przera偶aj膮co czysty i wygl膮da艂 jeszcze bardziej sparta艅sko, ni偶 to wynika z opisu. Niezbyt obiecuj膮ce.
Nienawidz臋, kiedy si臋 sprz膮ta przed przyj艣ciem go艣ci.
- Czy twoja c贸rka wcze艣niej bywa艂a na gigancie?
Maggie lekko si臋 zawaha艂a.
- Nie.
- Dlaczego si臋 zawaha艂a艣?
- Nie by艂am pewna. Ojciec porwa艂 j膮, kiedy mia艂a cztery latka. Paru przyjaci贸艂 przekona艂o go, 偶e dziecku lepiej b臋dzie z matk膮.
- A czy dzi艣 te偶 m贸g艂by tego pr贸bowa膰?
- Raczej nie. Od o艣miu lat nie 偶yje.
- No to chyba raczej niekoniecznie... - Martwi zazwyczaj nie wdaj膮 si臋 w spory o opiek臋 nad dzieckiem.
- Ma ch艂opaka?
- No, co ty? Dziewczyna z G贸ry?
- Zw艂aszcza dziewczyna z G贸ry. No to ilu ich ma?
- Co?
- S艂uchaj, mo偶esz mi wierzy膰 lub nie, dziewczyny z G贸ry maj膮 艂atwiej, ni偶 te z miasta - opowiedzia艂em jej kilka przypadk贸w z moich poprzednich spraw, na czele z gromad膮 dziewczyn z G贸ry pracuj膮cych w Pol臋dwicy dla samego dreszczyku.
Maggie Jenn opad艂a szcz臋ka. Macierzy艅ska 艣lepa plamka nie pozwala艂a jej wierzy膰, 偶e ukochane male艅stwo mo偶e nie by膰 a偶 tak idealne, jak sobie to wymarzy艂a. Nie przysz艂o jej do g艂owy, 偶e Emerald z艂amie jej serce. Nigdy by jej nie przysz艂o do g艂owy, 偶e jedni ludzie mog膮 innym zrobi膰 kuku z innego powodu ni偶 prawo d偶ungli. Kurestwo jako rodzaj rozrywki by艂o dla niej nie do pomy艣lenia.
Jedynie klasy 艣rednie nie wierz膮 w kurestwo.
- Nie pochodzisz z G贸ry.
- Nigdy si臋 tego nie wypiera艂am, Garrett. Podejrzewa艂em, 偶e w zamieszaniu pomi臋dzy m臋偶em a ksi臋ciem krwi moja 艣liczna Maggie musia艂a ci臋偶ko harowa膰 na 偶ycie. Ale na razie nie musia艂em tego wiedzie膰. Jeszcze nie. Mo偶e p贸藕niej, kiedy przesz艂o艣膰 nabierze znaczenia dla sprawy.
- Klapnij sobie. Opowiedz mi o Emerald, a ja popracuj臋. Ruszy艂em w tras臋 po pokoju.
- O ile wiem, nie mia艂a ch艂opaka - odezwa艂a si臋 Maggie. - Przy naszym trybie 偶ycia nie spotykamy wielu ludzi. Nie jeste艣my akceptowane w towarzystwie. Stanowimy oddzieln膮 klas臋 spo艂eczn膮.
Bardzo ekskluzywna klasa spo艂eczna, cho膰 Maggie Jenn i jej c贸rka nie by艂y jej jedynymi przedstawicielkami. Siostrzany zakon kochanek i utrzymanek jest raczej liczny. W g贸rnych partiach drabiny spo艂ecznej facet musi mie膰 kochank臋, bo tak wypada prawdziwemu m臋偶czy藕nie. A dwie to nawet jeszcze lepiej ni偶 jedna.
- A jacy艣 przyjaciele?
- Niewielu. Mo偶e kole偶anki z lat dzieci臋cych. Mo偶e kto艣, z kim chodzi艂a do szko艂y. Dzieciaki s膮 wra偶liwe na status Spo艂eczny i w膮tpi臋, 偶eby ktokolwiek przypu艣ci艂 j膮 do bli偶szej komitywy.
- Jak wygl膮da?
- Tak jak ja, tylko o dwadzie艣cia lat mniej zu偶yta. I wsad藕 sobie ten g艂upi u艣miech.
- My艣la艂em, 偶e gdybym zacz膮艂 szuka膰 kogo艣 m艂odszego od ciebie o dwadzie艣cia lat, musia艂bym zacz膮膰 grzeba膰 w pieluchach.
- I wiesz co, nie zapominaj, 偶e masz znale藕膰 moj膮 dziewczynk臋.
- Racja, racja, racja. By艂y mi臋dzy wami jakie艣 napi臋cia, zanim znikn臋艂a?
- Co?
- Pok艂贸ci艂y艣cie si臋 o co艣? A mo偶e wybieg艂a st膮d, tupi膮c i wrzeszcz膮c, 偶e jej noga wi臋cej w tym domu nie postanie?
- Nie - zachichota艂a. - To ja urz膮dza艂am matce takie sceny. Pewnie dlatego ani nie mrugn臋艂a, kiedy ojciec mnie sprzeda艂. Nie. To nie Emerald. To dziecko jest inne, Garrett. Nigdy nie pragn臋艂a niczego na tyle, aby walczy膰. Naprawd臋, uczciwie przysi臋gam na wszystkich bog贸w, nie by艂am wymagaj膮ca. A ona chcia艂a tylko sobie istnie膰. 呕ycie by艂o dla niej rzek膮, a ona unosz膮cym si臋 na wodzie kawa艂kiem drewna.
- No to mo偶e co艣 przegapi艂em. Albo przypominam sobie rzeczy, kt贸rych nie by艂o. Przysi膮g艂bym, 偶e wspomina艂a艣 co艣 o z艂ym towarzystwie.
Maggie za艣mia艂a si臋 pogardliwie. Przez chwil臋 wydawa艂a si臋 zmieszana. I w jednym i w drugim by艂o jej do twarzy. Pr贸bowa艂em sobie wyobrazi膰, jak wygl膮da艂a w czasach Teodorika i kolana si臋 pode mn膮 ugi臋艂y.
Wreszcie przesta艂a si臋 krygowa膰.
- Troch臋 przesadzi艂am. S艂ysza艂am, 偶e mia艂e艣 do czynienia z Siostrami Zguby i pomy艣la艂am sobie, 偶e dziecko w tarapatach ci臋 wzruszy. - Siostry Zguby to dziewcz臋cy gang uliczny, ale wszystkie dziewczyny zosta艂y zdeprawowane, zanim jeszcze wysz艂y na ulice.
- Mia艂em do czynienia z jedn膮 Siostr膮, a ona zesz艂a z ulicy.
- Przepraszam. Chyba przegi臋艂am.
- Co?
- Widz臋, 偶e dotkn臋艂am czu艂ego punktu.
- Och, tak. Maya by艂a szczeg贸lnym dzieckiem. Spieprzy艂em co艣 艂adnego, bo nie wzi膮艂em jej powa偶nie. Straci艂em przyjaci贸艂k臋, poniewa偶 nie umia艂em s艂ucha膰.
- Przykro mi, szuka艂am dobrego punktu zaczepienia.
- Czy Emerald spotyka艂a si臋 z kim艣 regularnie? - Biznes pozwoli mi oderwa膰 si臋 od wspomnie艅. Maya nie by艂a jedn膮 z moich wielkich mi艂o艣ci, ale czu艂em do niej co艣 szczeg贸lnego. Nawet Dean i Truposz j膮 lubili. Nie zasz艂o nic oficjalnego, po prostu przesta艂a si臋 pojawia膰, a wsp贸lni znajomi dali mi do zrozumienia, 偶e wr贸ci, kiedy troch臋 dorosn臋.
Moje ego troch臋 ucierpia艂o. Dziewczyna nie mia艂a jeszcze osiemnastu lat.
Biurko Emerald mia艂o kilka p贸艂eczek i ma艂ych szufladek. Przetrz膮sa艂em je kolejno, nie przerywaj膮c rozmowy. Niewiele znalaz艂em. Wi臋kszo艣膰 by艂a pusta.
- Ma przyjaci贸艂, ale przyja藕艅 to nie艂atwa sprawa.
Znowu inna opowie艣膰, ni偶 ta sprzed kilku minut. Zacz膮艂em podejrzewa膰, 偶e k艂opoty Emerald nie maj膮 nic wsp贸lnego z jej statusem spo艂ecznym. Raczej 偶y艂a w cieniu matki.
- B臋d臋 szuka艂 艣lad贸w w艣r贸d przyjaci贸艂. Potrzebuj臋 nazwisk. Musz臋 wiedzie膰, gdzie znale藕膰 tych ludzi i ich znajomych.
- Oczywi艣cie - przytakn臋艂a.
Zatrzasn膮艂em szuflad臋, odwracaj膮c wzrok. Musia艂em my艣le膰 o robocie. Ta baba to wied藕ma. A potem zerkn膮艂em. Czy naprawd臋 mam j膮 tak zostawi膰 i wyruszy膰 na poszukiwanie kogo艣, kto pewnie nie chce da膰 si臋 znale藕膰?
Ha! Jest co艣! Srebrny wisior.
- Co to jest? - pytanie czysto retoryczne. Wiedzia艂em, co mam w r臋ku. Amulet w kszta艂cie srebrnego pentagramu na ciemnym tle, z g艂ow膮 koz艂a po艣rodku gwiazdy. Pytanie brzmia艂o: co on robi艂 w miejscu, w kt贸rym go znalaz艂em?
Maggie wzi臋艂a go do r臋ki, przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie. Obserwowa艂em jej reakcj臋. Reakcji nie by艂o.
- Ciekawe, sk膮d to si臋 wzi臋艂o? - mrukn臋艂a.
- Czy Emerald interesowa艂a si臋 okultyzmem?
- Nic o tym nie wiem. Ale o dzieciach nigdy si臋 nie wie wszystkiego.
Mrukn膮艂em co艣 pod nosem i wr贸ci艂em do poszukiwa艅. Maggie trajkota艂a jak sroka, g艂贸wnie o c贸rce, ale raczej snu艂a rozwa偶ania, bo fakt贸w tam nie by艂o za grosz. S艂ucha艂em jednym uchem.
Na biurku nie by艂o nic wi臋cej. Podszed艂em do p贸艂ek. Po ilo艣ci ksi膮偶ek mog艂em s膮dzi膰, jaki maj膮tek Maggie mog艂aby straci膰. Kopiowanie ksi膮偶ki trwa ca艂膮 wieczno艣膰 i jest to najkosztowniejszy prezent, jaki mo偶na sprawi膰 dzieciakowi.
Przy trzeciej ksi膮偶ce siekn膮艂em z wra偶enia. By艂a ma艂a, oprawna w sk贸r臋, sfatygowana, ale nie na tyle, 偶eby nie by艂o wida膰 wyt艂oczonej na ok艂adce ko藕lej g艂owy. Sk贸ra by艂a wytarta, stronice prawie nieczytelne. Bardzo stara ksi膮偶ka.
Od razu stwierdzi艂em, 偶e nie by艂a napisana w nowym karenty艅skim.
Jak zwykle, no nie? Nikt by ich nie wzi膮艂 powa偶nie, gdyby pierwszy lepszy dupek m贸g艂 rozszyfrowa膰 strze偶one przez wieki tajemnice.
- Zobacz sobie. - Rzuci艂em ksi膮偶k臋 Maggie i nie spuszcza艂em z niej wzroku, cho膰 udawa艂em, 偶e szukam dalej.
- Dziwne, dziwniutkie, Garrett. Moje male艅stwo mnie zaskakuje.
- Jasne - Mo偶e. Ca艂a ta wizyta by艂a jednym wielkim zaskoczeniem. Poszlaki wskazuj膮ce na demoniczne czarnoksi臋skie praktyki by艂y wielkie jak g贸ra i grube jak drzewa.
Sypialnia i 艂azienka skrywa艂y kolejne akcesoria okultyzmu. W jaki艣 czas p贸藕niej spyta艂em:
- Czy Emerald by艂a pedantyczna?
Nie znam nastolatka, kt贸rego mo偶na by okre艣li膰 tym mianem.
- Tylko na tyle, na ile musia艂a. Dlaczego pytasz?
X
Nie powiedzia艂em. Wszed艂em w pe艂ny tryb 艣ledztwa. My, prywatni detektywi z wolnej r臋ki nigdy nie odpowiadamy na pytania dotycz膮ce naszych pyta艅, zw艂aszcza zadawanych przez klient贸w, prawnik贸w, oraz ka偶dego, kto m贸g艂by nas uchroni膰 od g艂臋bszego smrodu. Faktem jednak by艂o, 偶e w apartamencie Emerald panowa艂 zbytni porz膮dek. Kompulsywny pedantyzm, gdyby mnie kto pyta艂. Albo nikt tu nie mieszka艂. Mia艂em wra偶enie, 偶e jestem pomi臋dzy dekoracjami na scenie. Przez chwile bra艂em pod uwag臋 i t臋 mo偶liwo艣膰, w艂膮cznie ze strategicznie rozmieszczonymi wskaz贸wkami.
No i dobrze, powiedzia艂em sobie. Zacznij wreszcie my艣le膰. Wskaz贸wki s膮 zawsze wskaz贸wkami, nawet, je艣li zosta艂y spreparowane.
Nie by艂em taki pewien. Mia艂em w r臋ku kilka niesp贸jnych akcesori贸w czarnoksi臋stwa, co zreszt膮 jako艣 nie zdziwi艂o, nie przestraszy艂o, a nawet nie zdenerwowa艂o mojej klientki.
Mo偶e bior臋 si臋 za to nie z tego ko艅ca.
Poczu艂em dotkni臋cie.
- Jest tam kto?
- Co?
- Zamar艂e艣 i odlecia艂e艣.
- To mi si臋 zdarza, kiedy za jednym zamachem robi臋 i my艣l臋. Unios艂a brew. Zbi艂em j膮 z tropu, kiedy zrobi艂em to samo.
- Mam do艣膰 na pocz膮tek - stwierdzi艂em. - Dasz mi t臋 list臋 nazwisk, ale najpierw zajmiemy si臋 finansami.
Nie by艂o problem贸w, dop贸ki nie przysz艂o do zaliczki. Nalega艂em, 偶eby pi臋膰dziesi膮t procent honorarium dosta膰 z g贸ry.
- Maggie, to niez艂omna zasada. Bior臋 pod uwag臋 ludzkie s艂abo艣ci. Zbyt wielu klient贸w chcia艂o mnie wykiwa膰, skoro tylko dostali to, czego chcieli.
Nie by艂 to jedyny pow贸d.
Im mniej klient dyskutuje, w tym wi臋kszej jest desperacji. Moja 艣liczna Maggie Jenn dyskutowa艂a o wiele za d艂ugo. Wreszcie westchn臋艂a.
- Mugwump przywiezie ci list臋 najszybciej, jak si臋 da. By艂em zachwycony. Ach, jeszcze raz zobaczy膰 Mugwumpa i umrze膰. Mo偶e dam mu napiwek w postaci gadaj膮cej papugi.
XI
Sta艂em w cieniu o jedn膮 przecznice od domu Maggie. Musia艂em na chwil臋 znikn膮膰 i pomy艣le膰.
Podobnie jak wi臋kszo艣膰 ludzi, nie przepadam, kiedy mnie robi膮 w balona. Ale ka偶dy przynajmniej raz musi spr贸bowa膰. Choroba zawodowa. Przyzwyczai艂em si臋 i jestem przygotowany. Ale nie lubi臋 tego i ju偶.
Co艣 si臋 艣wi臋ci艂o. Kto艣 mnie pr贸bowa艂 wykorzysta膰 i to nie za subtelnie. Chyba, 偶e Maggie by艂a znacznie mniej 艣wiatow膮 dam膮, ni偶 si臋 zdawa艂o, bo inaczej nie wyobra偶am sobie, jak mog艂a uwierzy膰, 偶e dam si臋 nabra膰.
Oczywi艣cie, przes艂uchanie bardzo mi si臋 podoba艂o. Przynajmniej do tego punktu, w kt贸rym dobieg艂o ko艅ca.
A teraz musia艂em si臋 wzi膮膰 za to, za co mia艂em si臋 nie bra膰 pod 偶adnym pozorem: musia艂em sprawdzi膰 Maggie Jenn. Dla w艂asnego bezpiecze艅stwa. W moim zawodzie to, czego nie wiesz, mo偶e ci臋 zabi膰 r贸wnie szybko jak to, co wiesz. Skoro tylko si臋 zorientuj臋, na czym stoj臋, zajm臋 si臋 mo偶e Emerald.
Spojrza艂em w niebo. Zapad艂a noc, cho膰 jeszcze by艂o wcze艣nie. Mo偶e uda mi si臋 nawi膮za膰 par臋 kontakt贸w, rzuci膰 nieco 艣wiat艂a na to, co si臋 dzieje. Ale najpierw zawioz臋 do domu zaliczk臋 Maggie. Tylko dure艅 nosi przy sobie taki towar d艂u偶ej, ni偶 trzeba. Tun-Faire pe艂ne jest 艂obuz贸w, kt贸rzy na sto jard贸w potrafi膮 ci przeliczy膰 got贸wk臋 w kieszeni.
Nie potrafi艂em wymy艣li膰 偶adnego logicznego wyt艂umaczenia dla niedawnych wydarze艅. Bardziej logicznego, ni偶 to, co sugerowa艂a Maggie. W ka偶dym razie by艂a jeszcze Winger. Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. Mg艂a si臋 nie rozwia艂a. Nigdy si臋 nie rozwiewa. Wszystko wliczone w koszt us艂ugi. Cz臋艣膰 mego naiwnego uroku.
Rozejrza艂em si臋 za moim ogonem. Ani 艣ladu. Mo偶e si臋 zm臋czy艂 i poszed艂 do domu. Mo偶e ochroniarze G贸ry szeptali mu do ucha s艂odkie g艂upstewka typu „Spadaj z pierwsza fal膮, albo wyrwiemy ci nogi z ty艂ka i damy si臋 pobawi膰”. A mo偶e jego zadanie sko艅czy艂o si臋 z chwil膮, gdy si臋 dowiedzia艂, dok膮d id臋.
Ruszy艂em ty艂ek naprz贸d. Od tego my艣lenia nabawi臋 si臋 jeszcze odcisk贸w na m贸zgu.
I dobrze, 偶e si臋 ruszy艂em. Uda艂o mi si臋 opu艣ci膰 teren na chwil臋 przed nieprzyjemnym bliskim spotkaniem z band膮 skurczybyk贸w z pa艂ami, kt贸rych chyba nie obchodzi艂o, 偶e jestem tu ca艂kiem legalnie. Pewnie wezwa艂 ich Ichabod, w daremnej nadziei, 偶e naucz膮 mnie lepszych manier.
Najpierw zyg, potem zag, potem jeszcze w p臋telk臋. Kluczy艂em ile mog艂em. Ogona nie by艂o, wi臋c pogna艂em do domu i pozby艂em si臋 zaliczki. Nala艂em sobie pot臋偶ny kufelek, po czym rozsiad艂em si臋 w fotelu i uci膮艂em sobie pogaw臋dk臋 z Eleanor, kt贸ra wydawa艂a si臋 zatroskana stanem mojego ducha.
- Tak - wyzna艂em jej. - Staj臋 si臋 bardziej elastyczny przy kasowaniu forsy.
M贸wi艂em szeptem. Nie chcia艂em zbudzi膰 Cholernego Pa-pagaja. Podszed艂em na paluszkach i nape艂ni艂em mu miseczk臋 z karm膮.
Mo偶e, gdybym cz臋艣ciej o tym pami臋ta艂, mia艂by o mnie lepsze mniemanie. Mo偶e...
- No to co? Je艣li to dranie, lepiej im b臋dzie bez pieni臋dzy. - Nauczy艂a mnie, 偶e forsa nie ma pochodzenia i nie 艣mierdzi. - A je艣li nie s膮, zrobi臋 wszystko, 偶eby dostali to, za co zap艂acili.
Mniej wi臋cej. Czasem zdarza mi si臋, 偶e klient dostaje niekoniecznie to, o co mu chodzi艂o. Dzi臋ki jednemu z takich przypadk贸w wprowadzi艂a si臋 do mnie Eleanor.
Do艣膰 d艂ugo wyrasta艂em z przekonania, 偶e bior膮c od kogo艣 pieni膮dze, zobowi膮zuj臋 si臋 dostarczy膰 mu to, czego chcia艂. Chyba robi臋 si臋 stary i upierdliwy.
W dzisiejszych czasach ludzie powinni dostawa膰 to, na co zas艂uguj膮.
Co oznacza w najlepszym wypadku mieszany rezultat. I tak mam znacznie wi臋cej roboty, ni偶bym chcia艂. Ale sporo wi臋kszych spraw w臋druje do konkurencji, poniewa偶 klienci zdecydowali, 偶e powinni mnie unika膰. Zw艂aszcza ci, kt贸rzy rabuj膮 ludzi za pomoc膮 papieru, zamiast no偶a. Prawnicy i oszu艣ci. Niejednego ju偶 wprawi艂em w zak艂opotanie.
W istocie wol臋 raczej unika膰 pracy. Uwa偶am, 偶e nikt nie powinien harowa膰 wi臋cej, ni偶 potrzebuje, aby przetrwa膰. Pewnie, chcia艂bym, aby by艂o mnie sta膰 na jaki艣 ma艂y haremik i skromn膮 chatynke na pi臋膰dziesi膮t pokoi, ale nawet gdybym zapieprza艂 jak ma艂y konik, 偶eby sobie na to pozwoli膰, przez reszt臋 wolnego czasu musia艂bym tyra膰, 偶eby je utrzyma膰, a wtedy po co mi to wszystko?
Po paru piwach opracowa艂em sobie ca艂kowicie nowe podej艣cie, o kt贸rym zakomunikowa艂em Eleanor.
- Chyba najwy偶szy czas przespacerowa膰 si臋 do Domu Rado艣ci i pogada膰 z ch艂opakami.
Skrzywi艂a si臋 lekko.
- No, musz臋 pozbiera膰 plotki o Maggie Jenn.
Eleanor nie uwierzy艂a w ani jedno moje s艂owo.
Musz臋 chyba zmieni膰 dziewczyn臋.
XII
Morley Dotes nigdy si臋 nie zmienia, w przeciwie艅stwie do jego otoczenia. Kiedy艣, dawno temu, okolica by艂a najgorsza z mo偶liwych. Je艣li nie patrzy艂e艣, z czego 偶yjesz, mog艂e艣 straci膰 偶ycie za misk臋 zupy. A potem, z przyczyn, kt贸re mo偶na przypisa膰 wrodzonej niech臋ci Morleya do rozr贸b i paru interwencjom w spory p贸艂艣wiatka, okolica zmieni艂a sw贸j charakter na znacznie spokojniejszy, dochrapuj膮c si臋 nawet okre艣lenia Strefa Bezpiecze艅stwa. Ci, kt贸rzy pracowali po ciemnej stronie spotykali si臋 tam i ubijali interesy wiedz膮c, 偶e nie czeka ich tu zak艂opotanie, nieuprzejmo艣膰 i rozczarowanie, z jakim spotykali si臋 ze strony samotniczych socjalist贸w w innych 艣rodowiskach.
Ka偶de miasto potrzebuje spokojnego miejsca, gdzie mo偶na prowadzi膰 interesy.
- Ja-huuu! - wrzasn膮艂 jaki艣 facet, mijaj膮c mnie o trzy stopy nad ziemi膮 w drzwiach do lokalu Morleya. Wyl膮dowa艂 mniej wi臋cej po艣rodku ulicy. Bardzo si臋 stara艂, 偶eby przynajmniej wygl膮da艂o to na wyj艣cie z w艂asnej woli i prawie mu si臋 uda艂o, gdyby nie koryto dla koni, kt贸re go zaatakowa艂o zza w臋g艂a i wpad艂o mu pod nogi. Mazista, brudna woda trysn臋艂a w g贸r臋.
Kolejny go艣膰 wylecia艂 z wyciem, rozpostarty jak rozgwiazda. Pozna艂em w nim jednego z zabijakow-kelner贸w Morleya.
Co艣 si臋 pochrzani艂o, jak mam臋 kocham. W tym stylu wylatuj膮 z lokalu Morleya k艂opotliwi go艣cie, nigdy obs艂uga. Kto to widzia艂, 偶eby to oni ryli nosami po bruku.
Rozwrzeszczany kelner przelecia艂 przez ulic臋 jak kamie艅, kt贸rym puszcza si臋 kaczki. Zderzy艂 si臋 z go艣ciem nurkuj膮cym mozolnie w korycie dla koni. Gdyby kto mnie spyta艂, powiedzia艂bym, 偶e rozstawianie tych rzeczy na ulicy jest wielk膮 pomy艂k膮. Koryta dla koni niew膮tpliwie w ko艅cu przyci膮gn膮 rzeczone bestie, a w TunFaire i bez tego jest do艣膰 zarazy.
Przypad艂em do ziemi i na czworakach zajrza艂em przez szczelin臋 w drzwiach. Wewn膮trz panowa艂o istne pandemonium.
Olbrzymi, czarny facet, przewy偶szaj膮cy moje sze艣膰 st贸p o co najmniej trzy kolejne, zgarbiony, 偶eby sobie nie rozwali膰 czerepa o sufit, rz膮dzi艂 si臋 w sali niczym gosposia w kuchni. Warcza艂, rycza艂 i rzuca艂 lud藕mi i meblami. Ci, kt贸rzy przypadkowo trafili na drzwi, mieli du偶o szcz臋艣cia, bo wylatywali z gry. Pozostali, kt贸rzy pr贸bowali dotrze膰 tam o w艂asnych si艂ach, natychmiast byli zgarniani z powrotem na plansz臋.
Pod 艣cianami le偶a艂y stosy ofiar. Wielgas mia艂 w oczach dziwny ogie艅. Zwyk艂y 艣miertelnik chyba go nie uspokoi. Ju偶 paru takich 艣miertelnik贸w, wyj膮tkowo uzdolnionych w tym kierunku, pr贸bowa艂o interweniowa膰 i wyl膮dowali rozsmarowani na 艣cianach.
Zna艂em tego szale艅ca. Nazywa艂 si臋 Kole艣. By艂 jednym z moich najstarszych kumpli. Z zawodu by艂 kowalem i prowadzi艂 stajnie, ale poza tym by艂 艂agodny jak baranek albo pluszowy misiek. Schodzi艂 z drogi nawet karaluchom. Nieraz widzia艂em, jak op艂akiwa艂 psy rozjechane przez powozy. Ods艂u偶y艂 swoje w Kantardzie, jak wszyscy, ale jestem pewien, 偶e nawet tam nigdy nikogo nie skrzywdzi艂.
Pomy艣la艂em, 偶e mo偶e powinienem z nim pogada膰, ale na my艣leniu si臋 sko艅czy艂o. Byli艣my przyjaci贸艂mi, ale Kole艣 mia艂 przyjaci贸艂 r贸wnie偶 w艣r贸d tych, co sko艅czyli jako freski na 艣cianach. Wszyscy lubili Kolesia.
A ja oduczy艂em si臋 r偶n膮膰 bohatera w czasie moje pi臋cioletniej s艂u偶by w kr贸lewskich marines.
Kole艣 po prostu nie m贸g艂 a偶 tak si臋 w艣ciec.
Morley we w艂asnej osobie, spocony i przera偶ony, obserwowa艂 zaj艣cie ze szczytu schod贸w. By艂 to niski, przystojny facecik, odziany jak na m贸j gust nieco zbyt wytwornie. Wszystko, co na siebie w艂o偶y艂, wygl膮da艂o jak szyte na miar臋 i zapieczone w piecu.
Na mnie ka偶de ubranie po dziesi臋ciu minutach wygl膮da tak, jakbym przespa艂 w nim dwie noce.
Morley by艂 tak zrozpaczony, 偶e za艂amywa艂 r臋ce.
Pewnie, te偶 by mnie ruszy艂o, gdyby kto艣 mi urz膮dzi艂 w domu tak膮 imprezke. Dom Rado艣ci zaczyna艂 jako przykrywka dla zawodowego mordercy i 艂amignata, ale chyba Dotes czu艂 do艅 pewien sentyment.
Z t艂umu wysun臋艂a si臋 drobna, smuk艂a posta膰 i skoczy艂a Kolesiowi na plecy. Olbrzym rykn膮艂 i zacz膮艂 si臋 kr臋ci膰 wok贸艂 w艂asnej osi, ale nie m贸g艂 zrzuci膰 je藕d藕ca, kt贸rym by艂 siostrzeniec Morleya, Karpiel. Matka odda艂a go wujowi na wychowanie, bo sama nie mog艂a sobie da膰 z nim rady.
Przez chwil臋 Karpiel tylko si臋 trzyma艂. Dopiero, kiedy by艂 ju偶 pewien, 偶e nie spadnie, pu艣ci艂 si臋 jedn膮 r臋k膮 i si臋gn膮艂 do pasa. Kole艣 wci膮偶 jeszcze wirowa艂. Wreszcie chyba do niego dotar艂o, 偶e kr臋c膮c si臋, skacz膮c i rycz膮c nie pozb臋dzie si臋 je藕d藕ca, bo stan膮艂, skonsultowa艂 swoje po艂o偶enie z gwiazdami, kt贸re tylko on widzia艂, po czym rozp臋dzi艂 si臋 ty艂em w kierunku 艣ciany, planuj膮c poczochra膰 si臋 o ni膮 i pozby膰 Karpiela.
Ten jednak mia艂 sw贸j w艂asny plan.
Karpiel postanowi艂, 偶e zostanie bohaterem.
Dzieciak nie by艂 g艂upi, cierpia艂 jedynie na naturalny elficki nadmiar pewno艣ci siebie.
Wyj膮艂 r臋k臋 zza pasa, trzymaj膮c w niej czarny p艂贸cienny worek, kt贸ry najwyra藕niej zamierza艂 umie艣ci膰 na g艂owie kolesia.
Zgadnijcie, kto odm贸wi艂 wsp贸艂pracy?
Worek by艂 艣wiadectwem wielkiego szacunku, jakim cieszy艂 si臋 Kole艣. Facet wbi艂 sobie do g艂owy, 偶e rozwali lokal, a tu nikt nawet nie pr贸bowa艂 go naprawd臋 zatrzyma膰, 偶eby mu nie zrobi膰 krzywdy. Nikt w ca艂ym Domu Rado艣ci nie chcia艂 nic wi臋cej - tylko go uspokoi膰. Gwarantuj臋, 偶e to nie jest zachowanie typowe dla TunFaire, gdzie 偶ycie jest wyj膮tkowo tanim towarem.
Morely ruszy艂 w tan, skoro tylko po艂apa艂 si臋, co ch艂opak pr贸buje zrobi膰. Nie bieg艂, pozornie wcale si臋 nie spieszy艂, ale znalaz艂 si臋 na miejscu dok艂adnie w odpowiedniej chwili, to znaczy tu偶 po tym, jak worek Karpiela znalaz艂 si臋 na miejscu, a Kole艣 wystartowa艂 w kierunku najbli偶szej ze 艣cian i tr膮ci艂 ko艅cem stopy pi臋t臋 wielkoluda.
Bach!
Kole艣 leg艂 jak d艂ugi i szeroki. Karpiel katapultowa艂 si臋 w ostatniej chwili, 偶eby nie sko艅czy膰 jako placek. Mia艂 dzieciak szcz臋艣cie - zamiast zmia偶d偶enia i kilku otwartych z艂ama艅, zarobi艂 guza i odpad艂 na chwil臋.
Kole艣 - nic z tych rzeczy. M贸j stary kumpel pr贸bowa艂 wsta膰. Morley kilkakrotnie stukn膮艂 go w czaszk臋, tak szybko, 偶e prawie niedostrzegalnie. Kolesiowi si臋 to nie spodoba艂o. Uzna艂, 偶e najwy偶szy czas zdj膮膰 worek z g艂owy i sprawdzi膰, kto go 艂echcze, Morley waln膮艂 go jeszcze par臋 razy w miejsca, gdzie uderzenie powinno obezw艂adnia膰.
I oto nadszed艂 dzie艅, kiedy Kole艣, pogrzebany pod tuzinem ludzi, przesta艂 si臋 rzuca膰.
XIII
Morley spojrza艂 na Kolesia. Oddycha艂 ci臋偶ko. Wparowa艂em do 艣rodka.
- Gratulka! Zamem艂ali艣cie go na 艣mier膰! - za膰wierka艂em. Morley spojrza艂 na mnie szklanym wzrokiem, przez moment nie wiedzia艂, kto do niego m贸wi, wreszcie miaukn膮艂:
- No nie, jeszcze ciebie tu brakowa艂o!
Obejrza艂em si臋, 偶eby sprawdzi膰, kto to przysparza mojemu najlepszemu kumplowi tyle problem贸w. Ju偶 ja mu dam! Ale facet by艂 chyba szybszy ode mnie, bo w drzwiach nie ujrza艂em nikogo.
Przybra艂em najlepsz膮 ze swoich zbola艂ych min. W Domu Rado艣ci mam wiele okazji do pr贸b. Ch艂opcy Morleya zawsze robi膮 sobie ze mnie jaja, a ja udaj臋, 偶e si臋 daj臋.
Ustawi艂em sobie stolik, przysun膮艂em krzes艂o i rozsiad艂em si臋 wygodnie. Zezem spojrza艂em na Kolesia.
- Co si臋 sta艂o? Ten facet musia艂by wykurzy膰 ton臋 trawy, 偶eby zabi膰 much臋.
Morley odetchn膮艂 kilkakrotnie, miarowo, podni贸s艂 drugie krzes艂o i przysiad艂 si臋 do mnie.
- Doskona艂e pytanie, Garrett.
Kole艣 le偶a艂 nieruchomo. Ryki, dochodz膮ce spod worka, podejrzanie przypomina艂y chrapanie.
Morley Dotes jest nieco za niski, jak na doros艂ego faceta, ale nie jest w pe艂ni cz艂owiekiem. Ma czarnoelfickich przodk贸w. I raczej nie pozwala, aby jakiekolwiek ludzkie rysy przeszkadza艂y mu w 偶yciu.
Mo偶e to przez t臋 domieszk臋 jest jednym wielkim kontrastem. Zw艂aszcza je艣li chodzi o zaw贸d, kt贸ry stoi w ca艂kowitej sprzeczno艣ci z hobby. Prowadzona przez niego restauracja ze zdrow膮 偶ywno艣ci膮 sta艂a si臋 oaz膮 dla cz臋艣ci 艂otr贸w w TunFaire. I jeszcze jedna sprzeczno艣膰: po艂owa klienteli to te 艂obuzy, za艣 druga po艂owa to wytworni pajace, kt贸rzy pasowaliby do zupe艂nie innego 艣rodowiska.
- Ch艂opak nie藕le sobie poradzi艂 - zauwa偶y艂 Morley, zerkaj膮c na Karpiela. Ch艂opak mia艂 w艂a艣ciwie na imi臋 Narcisio, ale tylko matka go tak nazywa艂a.
- Nie藕le - zgodzi艂em si臋. - Wi臋cej jaj ni偶 rozumu.
- Rodzinne.
- Co si臋 sta艂o?
Morley zmarszczy艂 brwi. Zamiast odpowiedzie膰, rykn膮艂 na ca艂a knajp臋:
- Jajcarz! M贸g艂by艣 tu 艂askawie zwlec swoj膮 poga艅sk膮 dup臋?
Szcz臋ka mi opad艂a. Morley bardzo rzadko u偶ywa wulgaryzm贸w. Uwa偶a si臋 za 艂ajdaka-d偶entelmena. 艁ajdacy-d偶entelmeni s膮 艣liscy, jakby nasmarowani 艂ojem. Ale 艂ajdak to 艂ajdak, za艣 Morley jest jednym z najgorszych w zawodzie, bo wszystko mu uchodzi. Powinienem pr贸bowa膰 go zniszczy膰, ale nie mog臋, bo to m贸j kumpel.
Z kuchni wytoczy艂 si臋 kolejny rzezimieszek. Odziany by艂 w str贸j kucharza, ale 偶yciorys zawodowy mia艂 wyryty no偶em na twarzy. By艂 stary i wygl膮da艂 na g艂upiego jak pie艅. Tak ko艅cz膮 twardziele, kt贸rzy 偶yj膮 za d艂ugo. Zostaj膮 kelnerami. Nie mog臋 jednak zajarzy膰, jakim cudem ten 艂otrzyk prze偶y艂 do艣膰 d艂ugo, aby tu wyl膮dowa膰. Wygl膮da艂 jak kto艣, kto potrzebuje wyj膮tkowego szcz臋艣cia, 偶eby przetrwa膰 ka偶dy kolejny dzie艅.
Mo偶e bogowie faktycznie kochaj膮 niezgu艂贸w.
Morley kiwn膮艂 na niego.
Jajcarz podrepta艂 w nasz膮 stron臋, nie przestaj膮c zerka膰 w kierunku Kolesia, kt贸ry powoli wy艂ania艂 si臋 na 艣wiat艂o dzienne w miar臋, jak ch艂opaki z艂azili z niego i 艣ci膮gali pozosta艂ych.
- Ale bajzel, nie? - mrukn膮艂 Morley.
- Jasne, szefie. Bajzel, jak zwykle.
- Nie wiem dlaczego, co艣 mi m贸wi, 偶e ty macza艂e艣 w tym paluchy? Ciekawe, dlaczego twoja g臋ba od razu przysz艂a mi na my艣l, kiedy m贸j kumpel zapyta艂, co si臋 sta艂o?
Czy ta seria cud贸w nigdy si臋 nie sko艅czy? Po raz pierwszy w 偶yciu nazwa艂 mnie kumplem. Jajcarz wymamrota艂:
- Chyba mi si臋 wydaje, 偶e to przez to, 偶e lubi臋 偶arty.
- Czy to jeden z twoich dowcip贸w? - j臋kn膮艂 Morley. Kole艣 spa艂 jak niemowl臋, ale b臋dzie go bola艂a g艂owa, kiedy si臋 zbudzi. - Ten wielki cha-cha tam na pod艂odze?
G艂os Morleya brzmia艂 twardo, s艂ycha膰 w nim by艂o ulic臋. By艂 w艣ciek艂y. Jajcarza zamurowa艂o.
- Co zrobi艂e艣? - spyta艂 Dotes.
- W艂o偶y艂em mu anielskiego ziela do sa艂atki? - Jajcarz sformu艂owa艂 to jak pytanie, niczym bachor, kt贸ry wypr贸bowuje now膮 taktyk臋.
- Ile?
Doskona艂e pytanie. Anielskie ziele nie otrzyma艂o swej nazwy dlatego, 偶e wprowadza ci臋 w stan rajskiej ekstazy, ale dlatego, 偶e za艂atwia ci przyspieszon膮 podr贸偶 do ziem alleluja, je艣li nie uwa偶asz. Wrzucenie go do sa艂atki to dobry spos贸b na ululanie go艣cia. Listeczki wygl膮daj膮 jak nieco posinia艂y szpinak.
- P贸艂 tuzina listk贸w - Jajcarz rozgl膮da艂 si臋 na wszystkie strony, byle nie patrze膰 na Morleya.
- P贸艂 tuzina. Wystarczy, 偶eby zabi膰 niejednego cz艂owieka.
- To homungulus, szefie. Pieprzona g贸ra miecha. My艣la艂em, 偶e b臋dzie trzeba...
- I tu tkwi problem. - G艂os Morleya zni偶y艂 si臋 prawie do szeptu, nabra艂 jedwabistych ton贸w 艣wiadcz膮cych o morderczych zamiarach.
Jajcarz zacz膮艂 si臋 trz膮艣膰, a Morley ci膮gn膮艂
- Kiedy ci臋 zatrudnia艂em, uprzedzi艂em, 偶e nie 偶ycz臋 sobie my艣lenia. Tylko krojenie warzyw. 呕adnego my艣lenia. Zabieraj ty艂ek.
- Szefie, ja... Ja mog臋...
- Ciebie ju偶 tu nie ma, Jajcarz. Za drzwi. Pieszo lub drog膮 powietrzn膮. Wybieraj.
Jajcarz prze艂kn膮艂 艣lin臋. - Ugh... Ja...
- Wychodzi w stroju kucharza - zauwa偶y艂em.
- Nie szkodzi. Nie b臋d臋 robi艂 scen. Spojrza艂em na niego zach臋caj膮co i unios艂em brew.
- Nie cierpi臋 wyrzuca膰 ludzi, Garrett.
Do uniesionej brwi doda艂em wyba艂uszone oko. Czy to ma by膰 ten najgro藕niejszy najemny morderca w mie艣cie? Chyba sobie dworuje...
- Robi臋 to tylko dlatego, 偶e musz臋, je艣li chc臋 odnie艣膰 sukces w bran偶y - brn膮艂 Morley. - Poza tym, jestem mu wienien za osiem dni.
Zanim zd膮偶y艂em skomentowa膰, spojrza艂 na mnie wprost:
- Co tym razem, Garrett?
- Mo偶e najpierw talerz tej berbeluchy z czarnych grzyb贸w, str膮k贸w grochowych i ca艂ej reszty, na dzikim ry偶u? - rzuci艂em monet臋 na st贸艂.
Morley zwr贸ci艂 mi wyba艂uszone oko, pe艂ne zainteresowania. Zebra艂 monety, przyjrza艂 im si臋 uwa偶nie, jakby podejrzewa艂, 偶e s膮 sfa艂szowane.
- Chcesz tu je艣膰? W艂a艣nie tu? I jeszcze za to p艂acisz? - Zatopi艂 k艂y w monecie. Klasyczna pr贸ba twardo艣ci.
- Nie poszed艂bym a偶 tak daleko, 偶eby powo艂a膰 si臋 na przywilej, ale nadszed艂 czas cud贸w. Przekabaci艂e艣 mnie. Narodzi艂em si臋 na nowo. Od dzi艣 b臋d臋 je艣膰 tylko trzciny bagienne, kor臋 i 偶wir.
XIV
Morley tr膮ci艂 czubkiem stopy palce Kolesia.
- Wci膮偶 偶yje, ale nie wiem, dlaczego.
Wr贸ci艂 do mojego stolika, gdzie poch艂ania艂em grzybowe pomyje. Zawiera艂y wi臋cej czosnku ni偶 grzyb贸w.
- Chcesz si臋 op臋dzi膰 od dziewczyn?
- Na to nie potrzebuj臋 czosnku. Mam wrodzony talent.
Nie by艂 w nastroju do przekomarzania. Ja te偶 bym nie by艂, gdyby to m贸j dom przerobili na z艂omowisko.
- W czym teraz siedzisz, Garrett? Czego potrzebujesz?
- Szukam zaginionej osoby. - Kocham to okre艣lenie. Opowiedzia艂em mu wszystko po kolei, przemilcza艂em jedynie te sprawy, kt贸rych d偶entelmen nie opowiada. - Chc臋 wiedzie膰 wszystko na temat Maggie Jenn. Mam wra偶enie, 偶e ona co艣 kombinuje i to moim kosztem.
- Zawsze kto艣 co艣 kombinuje czyim艣 kosztem. S膮dz臋, 偶e nie widzia艂e艣 prawdziwej Maggie Jenn.
- Co?
- Odpu艣膰 sobie inteligentne pytania. Wybra艂a ci臋 z powodu twojej ignorancji, takie jest moje zdanie.
- Dzi臋ki. A mo偶e mnie o艣wiecisz i tym samym wsadzisz kij w szprychy tej maszyny.
- O, nie, to by艂oby nie w porz膮dku. Ca艂kiem nie w porz膮dku. Nie musisz si臋 interesowa膰 mi艂osnymi awanturami rodziny kr贸lewskiej, ale...
- No dobrze. Nie wiem tego, co ty, Morley. Dlatego jestem tutaj.
- Nie jest ca艂kiem wykluczone, 偶e sp臋dzi艂e艣 popo艂udnie z kochank膮 kr贸lewsk膮, ale uzna艂bym to za dalece nieprawdopodobne. Po 艣mierci Misia Teosia Maggie Jenn uda艂a si臋 na dobrowolne wygnanie na Wysp臋 Pokoju. Nigdy nie s艂ysza艂em o 偶adnej c贸rce. Takie rzeczy trzyma si臋 zwykle w tajemnicy. Z drugiej strony ten dom na G贸rze ca艂kiem pasuje do opisu lokum, jakie Teodorik fundowa艂 swoim flamom. Ciekawe.
Niedopowiedzenie roku.
- Zgubi艂em si臋, Morley. To nie ma sensu.
- Bo nie masz klucza.
- Nie mam klucza, zamka, pieprzonych drzwi i ca艂ego tego 偶elastwa. Kto艣 si臋 bawi moim kosztem? Kupuj臋. Zdarza mi si臋 to przez ca艂y czas. Ale ta kobieta zap艂aci艂a mi, 偶ebym szuka艂 jej c贸rki.
- A dobrze aby? - Czy ten u艣miech ma w sobie cie艅 drwiny?
- Powiedzmy, 偶e przyzwoicie. Na tyle, 偶e jestem pewien, i偶 oczekuje czego艣 w zamian. Nawet sam szczyt G贸ry nie szasta fors膮.
- Niby racja.
- Gdyby Maggie Jenn wr贸ci艂a. - duma艂em. - Co by zrobi艂a?
- Nie mia艂a powodu, aby wraca膰. 呕yje tam sobie jak kr贸lowa. A tu mia艂aby wy艂膮cznie k艂opoty. - Morley zerkn膮艂 na Kolesia. - Szkoda, 偶e nie zjawi艂e艣 si臋 wcze艣niej. On zawsze wie, co si臋 dzieje w rodzinie kr贸lewskiej.
- O ile si臋 na tym znam, przez najbli偶szy tydzie艅 b臋dzie wy艂膮cznie skar偶y艂 si臋 na b贸l g艂owy.
- Spieszysz si臋? Zastanowi艂em si臋.
- Chyba nie. Nie widz臋 wyra藕nej zasadzki, jedynie intryguj膮c膮 tajemnic臋. Maggie nie wydawa艂a si臋 zdenerwowana, najwy偶ej zatroskana.
- Uwierzy艂e艣 w jej bajeczk臋?
Nigdy nie wierz臋 bezkrytycznie w opowie艣膰 klienta. Jakie艣 naturalne prawo zmusza ich do cz臋艣ciowego bajdurzenia, co 艣lina na j臋zyk przyniesie.
- Mo偶e. Cz臋艣膰. To brzmia艂o jak prawda, wykorzystywana do innego celu.
- Wystawi臋 czujki. A ty tymczasem powiniene艣 przycisn膮膰 Winger.
- Te偶 mi to przysz艂o do g艂owy. - Jako艣 nie kwapi艂em si臋 do wyci膮gania z niej czegokolwiek. - Ma艂o apetyczna perspektywa.
- Niez艂y z niej numerek - zachichota艂 Morley. - Musisz tylko jej wm贸wi膰, 偶e to, czego od niej chcesz, jest jej w艂asnym pomys艂em.
- Genialne. Jak niby?
- Z wielkim trudem.
- Takiej rady mog艂aby mi udzieli膰 moja papuga, a ja zaoszcz臋dzi艂bym na tej kurzej strawie.
- Z tego, co s艂ysza艂em, Dean wyjecha艂 za miasto, a Truposz 艣pi. Pewnie t臋sknisz do kompanii, a ja chcia艂em, 偶eby艣 si臋 poczu艂 jak w domciu. Cholera, m贸g艂by艣 chocia偶 udawa膰 kumpla i pokaza膰, 偶e si臋 cieszysz. - Wyszczerzy艂 z臋by w diabolicznym, czarnoelfickim u艣miechu.
- Chcesz mie膰 kumpla? Dowiedz si臋 wszystkiego o Maggie Jenn.
U艣miech mu spad艂 z twarzy. - I chciej tu by膰 kumplem - pokr臋ci艂 g艂ow膮. I tak b臋dzie w臋szy艂. Uwa偶a, 偶e jest mi to winien. A ja si臋 zgadzam i egzekwuj臋 jak lichwiarz.
- Zaczynam ca艂kiem powa偶nie my艣le膰 o betach - mrukn膮艂em. - To by艂 ci臋偶ki dzie艅.
Morley st臋kn膮艂. Do sto艂u podszed艂 jego siostrzeniec. Nie chwyci艂 aluzji, 偶e powinien zabra膰 swoje wielkie uszy i ma艂y ty艂ek gdzie indziej. Przysun膮艂 sobie krzes艂o i usiad艂 na nim okrakiem. Wok贸艂 nas ludzie Morleya powoli sprz膮tali rozgardiasz, j臋cz膮c i post臋kuj膮c ze zbola艂ymi minami.
- Jak tam Ja艣niepan, panie Garrett? - zagadn膮艂 Karpiel. Zakl膮艂em.
Morley wys艂a艂 mi Cholernego Papagaja, kiedy by艂 w nastroju Jajcarza. By艂o to tak niepodobne do niego, 偶e w臋szy艂em w tym paluchy Sier偶anta i Ka艂u偶y. Ptak charakteryzowa艂 si臋 do偶ywotni膮 gwarantowan膮 nienawi艣ci膮 do kot贸w i mia艂 mi艂y zwyczaj atakowania ich z g贸ry. Przyj膮艂em go, gdy偶 Dean mia艂 paskudny zwyczaj znoszenia do domu zb艂膮kanych koci膮t.
Karpiel spojrza艂 na mnie brzydko. On jeden w ca艂ym 艣wiecie kocha艂 te pyskat膮 kur臋 z d偶ungli. Ka偶da potwora znajdzie swego amatora. Nawet Truposz m贸g艂by z niego skorzysta膰. Gdziekolwiek si臋 udam, Ja艣niepan wy艣ledzi mnie wsz臋dzie.
Pr贸bowa艂em przekaza膰 besti臋 dalej. Nie by艂o amator贸w. Stworzy艂em mu wszelkie warunki, 偶eby uciek艂. Ani mu si臋 艣ni艂o. By艂em got贸w na heroiczne wyczyny.
- Karpiel, skoro tak t臋sknisz za Ja艣niepanem, to chod藕 i go sobie we藕. Biedak potrzebuje kochaj膮cego domu.
- Nie, przykro mi - zar偶a艂 Morley. - To tw贸j ptak, Garrett. Skrzywi艂em si臋 bole艣nie. Nie wygram tej potyczki. Dotes znowu pokaza艂 spiczaste z膮bki.
- S艂ysza艂em, 偶e papugi do偶ywaj膮 stu lat.
- No, mo偶e niekt贸re. W dzikim stanie. - Mo偶e oddam Ja艣nie-pana na cele dobroczynne. Jakim艣 biednym, g艂odnym szczurom. - Wybywam, stary.
Morley wybuchn膮艂 艣miechem.
XV
Na zewn膮trz by艂a ju偶 noc. Nie pomog艂a mi.
Ani fakt, 偶e nie widzia艂em, sk膮d nadeszli. Nie mia艂em szansy si臋 przygotowa膰.
Walczy艂em jak wariat. Chyba nie藕le wyszczerbi艂em par臋 艂b贸w moj膮 podrasowan膮 pa艂膮, kt贸r膮 zawsze nosz臋 ze sob膮 na dalekie spacery. Jednego z napastnik贸w wstawi艂em w miejsce szyby w jedynym oszklonym oknie na ca艂ej ulicy. Ale i tak mia艂em pecha. Nie by艂em w stanie skorzysta膰 ze sztuczek, kt贸rych zawsze mam pe艂ne r臋kawy. Kto艣 艂omotn膮艂 mnie domem w skro艅. Tak mi si臋 zdaje, 偶e to by艂 dom. To musia艂 by膰 dom. 呕aden zwyk艂y cz艂owiek nie by艂by w stanie uderzy膰 mnie tak mocno. 艢wiat艂a zgas艂y - a ja wci膮偶 zastanawia艂em si臋, kto i po co.
Zazwyczaj po kontuzji 艂epetyny przychodz臋 do siebie powoli. Nie tym razem. Teraz w jednej chwili zosta艂em wy艂膮czony, a ju偶 za par臋 minut ko艂ysa艂em si臋 z g艂ow膮 w d贸艂, owini臋ty w co艣 mokrego. Pod艂oga przesuwa艂a mi si臋 o cale pod nosem. Nios艂o mnie czterech facet贸w. Ciek艂o ze mnie co艣 czerwonego. Nie pami臋tam, 偶ebym pi艂 jakie艣 wino. M臋czy艂 mnie b贸l g艂owy najgorszy od pocz膮tku istnienia 艣wiata.
Para zgrabnych damskich n贸g przesun臋艂a mi si臋 przed nosem, prawie w zasi臋gu k膮艣ni臋cia. Bardzo chcia艂em mie膰 si艂臋, 偶eby je doceni膰. W innych okoliczno艣ciach po艣wi臋ci艂bym im niejedn膮 godzink臋. Ale cz艂owiek musi zachowa膰 pewn膮 perspektyw臋. Sprawy nie przedstawia艂y si臋 najlepiej. Takie rzeczy raczej mi si臋 nie zdarzaj膮. Pr贸bowa艂em odepchn膮膰 od siebie b贸l na tyle, 偶eby pomy艣le膰.
Aha! Owin臋li mnie w mokry koc. Nie chcia艂bym zepsu膰 nikomu zabawy, ale nie poczu艂em si臋 tym faktem szczeg贸lnie uszcz臋艣liwiony. Rycza艂em, wygina艂em si臋, trzepota艂em, kr臋ci艂em i wy艂em. 呕adnego wra偶enia. Uda艂o mi si臋 podejrze膰, co by艂o w komplecie do tych wspania艂ych giczo艂贸w. Bogactwo od pi臋t po sam czubek g艂owy. W innym miejscu i czasie m贸g艂bym si臋 zakocha膰. Ale nie czas ani miejsce... Przy ogniu z kominka, na misiowej sk贸rze... mo偶e... tak tego... tylko ona i ja, i troch臋 wina z TunFaire.
Nie podobali mi si臋 ci ch艂opcy. Nie mieli w sobie nic z brun贸w, z kt贸rymi zabawia艂em si臋 wcze艣niej. Ci tutaj to zwyk艂e zbiry, do wynaj臋cia za kufel piwa. Mieli za to 艂achmany do艣膰 dalece spokrewnione z uniformami.
Jako艣 mnie to nie pocieszy艂o.
Byli nierozs膮dni. Nie odpowiadali na pytania. Nikt nie odpowiada艂, z wyj膮tkiem Panny N贸zi. Ta wydawa艂a si臋 smutna. Jeszcze troch臋 sobie pokrzycza艂em i powierci艂em si臋 w kocu, ale oni wlekli mnie uparcie d艂ugim korytarzem.
D艂ugi korytarz, h臋? Ciekawe, co to za zapach...
Wszyscy przystan臋li - tylko nie ja. Rzuca艂em si臋 jeszcze przez chwil臋, tym razem ca艂kiem na powa偶nie. Ju偶 wiedzia艂em, gdzie jestem. Pi臋tro dla wariat贸w w Bledsoe, imperialnym szpitalu dla ubogich.
Imperium przemin臋艂o ju偶 dawno, ale jego dzie艂a i rodzina imperialna pozosta艂y, ta ostatnia w nadziei na powt贸rk臋. Wspieraj膮 szpital, kt贸ry s艂u偶y okolicznym biedakom.
Dom bez klamek to paskudne miejsce. Je艣li ci臋 tu wsadz膮, mo偶esz ju偶 zosta膰 na zawsze. Niewa偶ne, czy kto艣 si臋 pomyli艂, czy nie...
- Hej! Postawcie mnie! Co to znaczy, do diab艂a? Czy ja wygl膮dam na wariata?
Niew艂a艣ciwie sformu艂owa艂em pytanie. Pewnie wygl膮dam na okaz pierwsza klasa. S膮dz膮c na oko, uznaj膮, 偶e skoro tu jestem, to widocznie tak trzeba.
Ludzie, to najgorszy numer, jaki mi kiedykolwiek wykr臋cili.
Rozleg艂 si臋 trzask otwieranych drzwi. By艂y d臋bowe, okute 偶elazem i grube na dziewi臋膰 cali. Oto moje przeznaczenie.
Jeden z przewodnik贸w rykn膮艂. Rozleg艂 si臋 tupot n贸g. Ch艂opcy rzucili mnie przez drzwi, celuj膮c we framug臋. Mia艂em twarde l膮dowanie. N贸zie spojrza艂y na mnie z politowaniem. Drzwi zamkn臋艂y si臋, zanim zd膮偶y艂em j膮 przekona膰, 偶e to jaka艣 okropna pomy艂ka.
Odpakowa艂em si臋, turlaj膮c si臋 po pod艂odze, chwiejnie stan膮艂em na nogi i zacz膮艂em marnowa膰 si艂y na walenie w drzwi. Wykorzysta艂em pe艂ny zakres przystosowanego do tej sytuacji s艂ownika, ale bez nale偶nego zapa艂u. G艂owa 艂upa艂a mnie potwornie. No, ale swoje trzeba by艂o odstawi膰 - tak si臋 robi, bo tak wypada, cho膰 wiadomo, 偶e to wo艂anie na puszczy. Rytua艂贸w nale偶y przestrzega膰.
Us艂ysza艂em szmery za plecami i obr贸ci艂em si臋 szybko.
Sta艂o przede mn膮 co najmniej tuzin ch艂opa, a wszyscy wgapieni we mnie. Zerkn膮艂em na sal臋 za ich plecami. Tam by艂o tego jeszcze wi臋cej. Niekt贸rzy z zainteresowaniem obserwowali nowego lokatora, inni studiowali moje ubranie. Musieli by膰 dobre kilkana艣cie lat w tyle za mod膮. No i chyba 偶aden z nich w ci膮gu ostatniego stulecia nie bra艂 k膮pieli. St膮d bra艂 si臋 od贸r, kt贸ry poczu艂em w holu. Jednym spojrzeniem upewni艂em si臋, 偶e ca艂y komitet powitalny sk艂ada艂 si臋 z miejscowych. Wida膰 to by艂o po oczach.
Powali艂em i pokrzycza艂em jeszcze przez chwil臋. Obs艂uga nie uleg艂a poprawie.
Przynajmniej nie wrzucili mnie razem z niebezpiecznymi czubkami. Mo偶e jeszcze mam szans臋.
Jaki艣 starszawy typek, na oko oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu funt贸w 偶ywej wagi, zrobi艂 krok w moj膮 stron臋.
- Jak si臋 masz? Jestem Ivy.
- Mia艂em si臋 艣wietnie jeszcze oko艂o sze艣ciu minut temu, Ivy.
- Jak si臋 masz? Jestem Ivy.
- On nie m贸wi nic innego, stary.
Jasne. Szybko si臋 ucz臋. Ivy nawet na mnie nie spojrza艂.
- Chwytam.
Go艣膰 o wzro艣cie mniej wi臋cej dziewi臋ciu st贸p rykn膮艂 艣miechem.
- Nie zwracaj uwagi na Ivy'ego, Lalu艣. To wariat.
- Jak si臋 masz? Jestem Ivy.
Zdaje si臋, 偶e to by艂 czubek g贸ry lodowej. Naj艂atwiejsza cz臋艣膰. Potem powinno by膰 ciekawiej.
Po chwili namys艂u kto艣 wrzasn膮艂 pod adresem wielgasa:
- Tyle masz do powiedzenia, ciemniaczyno?
- Taak? A co ty wiesz na ten temat? Mnie tu w og贸le nie powinno by膰. Kto艣 mnie na膰pa艂, albo co... tylko si臋 tu obudzi艂em.
Ojejku. Kumpel po fachu, normalnie. Czu艂em dla niego ogromne wsp贸艂czucie... dop贸ki jaki艣 wyszczerzony idiota nie wrzasn膮艂: Powziff艂e! Powziffle pheees! - czy co艣 w tym stylu.
Wielgas zgarbi艂 si臋, pochyli艂, zagulgota艂 i zacz膮艂 gania膰 wok贸艂 oddzia艂u jak goryl, wyj膮c przy tym tak, 偶e zawodowy banshee dosta艂by czkawki ze strachu.
- Jak si臋 masz? Jestem Ivy.
Rwetes, jaki podni贸s艂 wielkolud, zach臋ci艂 do wrzasku innego go艣cia. Ten z kolei dar艂 si臋 tak, jak pewien facet, kt贸rego s艂ysza艂em na wyspach. Znalaz艂 si臋 na pustkowiu z bebechami wylewaj膮cymi mu si臋 z brzucha i dar艂 si臋, 偶eby go kto艣 dobi艂. Po jakim艣 czasie 偶o艂nierze obu stron bardzo ch臋tnie przychyliliby si臋 do jego pro艣by, ale nikt nie by艂 taki g艂upi, 偶eby wyj艣膰 tam i da膰 si臋 zastrzeli膰. No wi臋c wszyscy tylko le偶eli i s艂uchali, zgrzytaj膮c z臋bami i mo偶e jeszcze dzi臋kowali swoim osobistym bogom, 偶e to nie oni.
Zerkn膮艂em na drzwi. Mo偶e jako艣 si臋 przegryz臋 na zewn膮trz.
Albo mo偶e... w ko艅cu nie przegl膮dali mi kieszeni. Musieli si臋 cholernie spieszy膰, 偶eby mnie upcha膰 gdzie艣 w k膮cie. Prawdziwa banda oferm batalionowych.
Pacjenci zaczynali podchodzi膰, 偶eby mnie sobie obejrze膰 - przynajmniej ci, kt贸rzy cho膰 jedn膮 nog膮 byli w naszym 艣wiecie. Inni... mo偶e niekt贸rzy znale藕li si臋 tu r贸wnie przypadkiem, jak ja, bo powinni trafi膰 na oddzia艂 dla niebezpiecznych.
Wola艂bym jednak, 偶eby si臋 odsun臋li.
Wszelkie w膮tpliwo艣ci, jakie mia艂em w stosunku do legalno艣ci mojego uwi臋zienia prys艂y, kiedy odkry艂em, 偶e nie przeszukali mi kieszeni. Gdybym zosta艂 zamkni臋ty legalnie, zabraliby mi wszystko, a wtedy przepad艂bym na zawsze.
Cz臋艣膰 ci臋偶aru spad艂a mi z serca. Mniej wi臋cej tyle, ile wa偶y du偶y karaluch.
Od strony fizycznej moja sytuacja nie wygl膮da艂a zach臋caj膮co: pomieszczenie mia艂o sto st贸p d艂ugo艣ci, trzysta szeroko艣ci i dwa pi臋tra wysoko艣ci. Jedyne umeblowanie stanowi艂y niesko艅czone rz臋dy materacy do spania, ale i tak zostawa艂o jeszcze du偶o miejsca.
XVI
Sufit by艂 bardzo wysoko, dobre dwadzie艣cia st贸p nad nami. Na 艣cianie przeciwleg艂ej do drzwi majaczy艂y brudne okna, o wiele za wysoko, 偶eby cz艂owiek m贸g艂 wyj艣膰, cho膰by nawet przeci膮艂 pr臋ty krat. Podejrzewam, 偶e w ci膮gu dnia nawet wpada艂o przez nie 艣wiat艂o. Teraz jednak jedyne dost臋pne 艣wiat艂o przes膮cza艂o si臋 przez okna umieszczone wysoko nad drzwiami, sk膮d oddzia艂 m贸g艂 by膰 obserwowany przez pracownik贸w szpitala.
- Jak si臋 masz? Jestem Ivy.
- Mam si臋 艣wietnie, Ivy. To co, mo偶e tak razem rozsadzimy ten sraczyk?
Ivy spojrza艂 mi prosto w oczy, wyra藕nie zaskoczony, po czym szybciutko si臋 zmy艂.
- Czy kto艣 jeszcze chce st膮d wyj艣膰?
Moja propozycja spotka艂a si臋 z do艣膰 sm臋tnym przyj臋ciem. Wygl膮da艂o na to, 偶e po艂owa pacjent贸w czuje si臋 tu dobrze, a druga po艂owa my艣li, 偶e mi odbi艂o.
- St膮d? Zapomnij!
Wielgas, kt贸ry mnie ostrzega艂 przed g艂upot膮 Ivy'ego sam nagle odzyska艂 przytomno艣膰. Podszed艂 do mnie.
- Nie ma st膮d wyj艣cia, Lalu艣. Inaczej po艂owy tych ch艂opc贸w ju偶 by tu nie by艂o.
Zn贸w si臋 rozejrza艂em. Perspektywy wyda艂y mi si臋 nagle jeszcze mroczniej sze.
- Karmi膮 tu czasem?
Wielgas wyszczerzy艂 z臋by w grymasie, kt贸ry starzy wyjadacze przybieraj膮 zwykle, kiedy daj膮 lekcj臋 nowicjuszom.
- Dwa razy dziennie, czy jeste艣 g艂odny, czy nie. Przez te pr臋ty na dole.
Spojrza艂em. Wzruszy艂em ramionami. Te pr臋ty na dole wygl膮da艂y beznadziejnie.
- Sprawy przybra艂y ju偶 tak kiepski obr贸t, 偶e r贸wnie dobrze mog臋 si臋 przekima膰, zanim zaczn臋 si臋 martwi膰 na powa偶nie. - Rozejrza艂em si臋 za pustym materacem. Musia艂em troch臋 przegimnastykowa膰 m贸zgownic臋. Zw艂aszcza je艣li chodzi o pow贸d, kt贸ry mnie tu sprowadzi艂.
Chcia艂em wrzeszcze膰 tak g艂o艣no, jak te wszystkie czubki, z kt贸rymi siedzia艂em.
- Do 艂贸偶ka ustawiasz si臋 w kolejce - ostrzeg艂 mnie wielgas. - Jak sobie znajdziesz kumpla, mo偶e si臋 z tob膮 podzieli. Inaczej musisz czeka膰, a偶 umrze tyle ch艂opak贸w, 偶eby艣 za艂apa艂 si臋 na w艂asne. - Jego swobodny ton u艣wiadomi艂 mi, 偶e to g艂贸wne prawo rz膮dz膮ce tym oddzia艂em. Zdumiewaj膮ce. My艣la艂by kto, 偶e przetrwaj膮 same najsilniejsze jednostki.
- Uwielbiam taki burdel - rozsiad艂em si臋 w pobli偶u drzwi. Wydawa艂o si臋, 偶e ten obszar nie jest specjalnie popularny. Mia艂em kup臋 miejsca na 艂okcie i reszt臋. Uda艂em, 偶e 艣pi臋.
W pomieszczeniu nie by艂o trup贸w, ani odoru 艣mierci. To znaczy, 偶e obs艂uga szybko wynosi艂a sztywniak贸w. Ciekawe, czy uda艂oby si臋 to zastosowa膰 w spos贸b, jakiego obs艂uga jeszcze nie zna.
Przyjrza艂em si臋 uwa偶nie pomys艂owi zamieszek. Kiep艣ciutko. Je艣li to ludzie z Bledsoe, po prostu nie przynios膮 偶arcia, a偶 ludziom g艂upoty wywietrzej膮 z g艂owy.
- Jak si臋 masz? Jestem Ivy.
Zdaje si臋, 偶e Ivy nie da艂 si臋 nabra膰 na moje udawanie. Rozwa偶a艂em skr贸cenie mu cierpie艅.
A to podsun臋艂o mi pewien pomys艂. Rozruchy z zakr臋tasem. Poszed艂em odszuka膰 wielgasa. Siedzia艂 sobie oparty o przeciwleg艂膮 艣cian臋. Usadowi艂em swoje szanowne cztery litery obok na twardej pod艂odze i zagai艂em.
- Drzazgi mi si臋 powbija艂y.
- Po艣lij po krzes艂o. M膮dry facet.
- Czemu tu tak spokojnie?
- Mo偶e dlatego, 偶e jest cholerny 艣rodek nocy. - C贸偶 za elokwencja i styl, no nie?
- Chodzi mi o to, 偶e tylko jeden wrzeszcza艂 - no, nie licz膮c jego. W tej chwili w og贸le nikt si臋 nie dar艂. - S艂ysza艂em, 偶e du偶o tu krzykaczy. G艂贸wnie ci, kt贸rzy nie mog膮 wytrzyma膰 ze swoimi wspomnieniami z Kantardu.
Twarz mu pociemnia艂a.
- Nooo... Jest tu paru takich. Je艣li si臋 robi膮 upierdliwi, dostaj膮 w 偶y艂臋. Nakr臋caj膮 si臋 wzajemnie.
Ciekawe.
- Znasz jaki艣 spos贸b, 偶eby ich uruchomi膰? Spojrza艂 na mnie uwa偶nie.
- Co ty kombinujesz, Lalu艣? - Widocznie uwa偶a艂, 偶e je艣li ma wywin膮膰 taki numer, to lepiej, 偶eby mia艂 ku temu porz膮dny pow贸d.
- Chc臋 st膮d wyj艣膰.
- Nie uda ci si臋.
- Mo偶e i nie. Ale nie wypr贸偶nili mi kieszeni, zanim mnie tu wrzucili. Chcesz spr贸bowa膰?
Pomy艣la艂 o tym przez chwil臋 i spos臋pnia艂 jeszcze bardziej.
- Tak! Tak! Mam tam co艣 do za艂atwienia. Tak. Je艣li otworzysz te pieprzone drzwi, p贸jd臋 na pewno.
- Jak ci si臋 zdaje, kt贸ry艣 z nich pomo偶e?
- Wszyscy, je艣li mury run膮. Nie wiem tylko, ilu pomo偶e je zburzy膰.
- Mo偶esz za艂atwi膰 jednego wrzeszcz膮cego na pocz膮tek?
- Jasne.
Wsta艂, ruszy艂 w kierunku ko艅ca sali, szepta艂 z kim艣 przez jak膮艣 minut臋, powolutku zawr贸ci艂. Obserwowa艂o go wiele par oczu.
Nagle facet, z kt贸rym rozmawia艂, zacz膮艂 wrzeszcze膰. Poczu艂em, 偶e mnie ciarki przechodz膮. Jedna z tych straconych dusz.
- Wystarczy? - zapyta艂 wielgas.
- Doskonale. A teraz spr贸buj znale藕膰 kilku ch艂opc贸w, kt贸rzy zechc膮 pom贸c. Ruszy艂 w drog臋, a ja zacz膮艂em imprez臋.
- Zamkn膮膰 si臋 tam! Pr贸buj臋 spa膰!
Facet nie przesta艂 wrzeszcze膰. Ba艂em si臋, 偶e przestanie. Zerkn膮艂em na okienka dla publiczno艣ci. Kto艣 tam by艂, ale ha艂as go nie interesowa艂. Czy偶by byli a偶 tacy oboj臋tni? Musia艂em mie膰 publik臋.
Wrzasn膮艂em na krzykacza. Kto艣 wrzasn膮艂 na mnie, a potem ja na niego. Jaki艣 geniusz zacz膮艂 rycze膰 na nas obu, jakby to nas mia艂o zamkn膮膰. Zacz臋艂a si臋 awantura. Byli艣my jak stado ma艂p. Paru ch艂opc贸w wsta艂o i zacz臋艂o kr臋ci膰 si臋 wko艂o, pow艂贸cz膮c nogami.
Wreszcie jazgot dotar艂 do kogo艣, kto mia艂 akurat dy偶ur. Spojrza艂 w d贸艂, ale nie wydawa艂 si臋 zainteresowany. Wrzasn膮艂em jeszcze g艂o艣niej, ni偶 krzykacz, gro偶膮c apokalips膮, je艣li si臋 kurde nie zamknie.
- Jak si臋 masz? Jestem Ivy.
- Pakuj walizki, Ivy. Idziemy z tego kuku艂czego gniazda. Wielgas wyr贸s艂 jak spod ziemi.
- Mam tuzin ch臋tnych, Lalu艣. Chcesz wi臋cej?
- Nie, wystarczy. Teraz niech wszyscy si臋 cofn膮 od drzwi. Zrobi si臋 nieprzyjemnie, je艣li tu wejd膮.
Mia艂em tak膮 nadziej臋. Chyba 偶e zg艂upia艂em do reszty.
- Zorientuj膮 si臋, 偶e co艣 kombinujemy, Lalu艣. Oni tylko wygl膮daj膮 na dupk贸w.
- Nie szkodzi. To nie ma znaczenia. Chc臋 tylko mie膰 otwarte drzwi.
Wyszczerzy艂 z臋by, przekonany, 偶e mam zdrowego fisia.
Znowu zacz膮艂em drze膰 si臋 na krzykaczy.
Teraz liczebno艣膰 publiki wzros艂a do kilku os贸b, w艂膮cznie z t膮 na apetycznych kolumnach.
Zachichota艂em, pewien, 偶e ju偶 wychodz臋. 呕adna baba nie b臋dzie pracowa艂a w Bledsoe, je艣li nie ma jakiego艣 gigantycznego s艂abego punktu. Rykn膮艂em, przegalopowa艂em po materacach i zacz膮艂em si臋 dobiera膰 do gard艂a najg艂o艣niejszego z wyjc贸w.
Wielgas podbieg艂 i chcia艂 mnie odci膮gn膮膰. Przekaza艂em mu instrukcje i pogoni艂em. By艂 ca艂kiem niez艂ym aktorem.
Aleja by艂em mistrzem. 呕yciowa scena, nie ma zmi艂uj. Ku mojemu zdumieniu, 偶aden z pacjent贸w nie pr贸bowa艂 mnie odci膮ga膰.
Poddusi艂em odrobin臋 moj膮 ofiar臋, ot tyle tylko, 偶eby zemdla艂.
Pogalopowa艂em do drugiego k膮ta, gdzie udziela艂 si臋 drugi wyj臋膰 i zabra艂em si臋 do dzie艂a.
Wkr贸tce ch艂opcy fruwali po oddziale jak ptaszki. Wi臋kszo艣膰 podchwyci艂a imprezowy nastr贸j i posz艂a na ca艂o艣膰. Nie wysz艂y mi z tego przyzwoite zamieszki, bo krew si臋 nie la艂a, ale pandemonium by艂o jak si臋 patrzy.
K膮tem oka stwierdzi艂em, 偶e kobieta sprzecza si臋 z facetami. Chcia艂a co艣 zrobi膰, a oni nie.
艢wietnie.
Jaki艣 ma艂y, goblinowaty, zwin膮艂 si臋 w kulk臋 i przycupn膮艂 opodal drzwi.
Na g贸rze mi艂osierdzie widocznie zapanowa艂o nad zdrowym rozs膮dkiem.
A ja nakr臋ca艂em pota艅c贸wk臋 ile si臋 da艂o. Pojawi艂y si臋 pierwsze si艅ce, ale ja nie by艂em w czu艂ym nastroju, 偶eby si臋 grzecznie wyrazi膰. Gdybym pozosta艂 d偶entelmenem, siedzia艂bym tu into mortis defecata. A gdybym mia艂 nie wyj艣膰, straci艂bym okazj臋 do rozwalenia 艂b贸w pajacom, kt贸rzy mnie tu wsadzili.
Wielgas zn贸w si臋 pojawi艂 w pobli偶u i troch臋 mn膮 potrzepa艂.
- Id膮 ju偶 - powiedzia艂em - A ty, nie b膮d藕 mi tutaj taki gorliwy! Zrobi艂 wzgardliw膮 min臋. Nie wiedzia艂em, dlaczego. Obejrza艂em si臋 na drzwi i uprzedzi艂em:
- Spokojnie. Nie musimy ich od razu przekona膰 - ko艂o drzwi nie by艂o nikogo, tylko ten ma艂y mieszaniec. Po偶a艂uje, 偶e si臋 zg艂osi艂 na ochotnika. - Ilu przyjdzie?
Wielgas wzruszy艂 ramionami.
- Zale偶y od tego, czy bardzo si臋 martwi膮. Co najmniej o艣miu albo dziewi臋ciu. Lepiej uwa偶aj.
Popchn膮艂 mnie. Ja go te偶 popchn膮艂em. Potoczyli艣my si臋 po pod艂odze, ok艂adaj膮c pi臋艣ciami. Ale mia艂 zabaw臋.
- Ich metoda polega na skopaniu dupy rozrabiakom, a偶 im w pi臋tach postygnie.
- Przewidzia艂em ten punkt programu. Kurde, przesta艂em krwawi膰, jestem got贸w na wszystko.
Niespecjalnie mi si臋 podoba艂 ten punkt z kopaniem. Obstawiasz zak艂ady, ryzykujesz, ale ci膮gle masz nadzieje, 偶e nie przywitasz si臋 z niczyim butem.
Musisz wierzy膰, 偶e si臋 uda.
Musia艂em wygra膰. Nikt nie wiedzia艂, gdzie si臋 podzia艂em. Zanim ktokolwiek zauwa偶y, mog膮 min膮膰 ca艂e tygodnie. Dean jest za miastem, Truposz 艣pi. Kolejne tygodnie min膮, zanim wpadn膮 na to, gdzie szuka膰. Je艣li w og贸le si臋 pofatyguj膮.
Nie mia艂em tych tygodni. Nie by艂em pewien, czy sta膰 mnie na ten czas, kt贸ry ju偶 tutaj zmarudzi艂em. Truposz mo偶e sobie chichota膰 i twierdzi膰, 偶e to pouczaj膮ce do艣wiadczenie, zw艂aszcza, je艣li b臋dzie mia艂 z艂y dzie艅.
Je艣li si臋 nie wyrw臋, b臋d臋 mia艂 naprawd臋 parszywy dzie艅, pierwszy w kolejce innych, jeszcze parszywszych.
Kobieta pozosta艂a w oknie dla publiczno艣ci. Wy艂em jak op臋tany i rzuca艂em lud藕mi, a tych, kt贸rzy si臋 odezwali, dusi艂em.
Musz臋 przyzna膰, 偶e w g艂臋bi ducha troch臋 mnie zmartwi艂o, kiedy si臋 zorientowa艂em, 偶e co najmniej po艂owa ch艂opc贸w nie wsp贸艂pracuje. Kilku nawet nie podnios艂o powieki. Le偶eli jak te k艂ody.
Kurde, to nie by艂o mi艂e. Je艣li to spieprz臋, b臋d臋 dwadzie艣cia lat do ty艂u.
Strach by艂 dobr膮 inspiracj膮 dla wycia i piany na ustach. Pr贸bowa艂em m贸wi膰 j臋zykami. To akurat sz艂o mi ca艂kiem nie藕le. Przyda si臋 na stare lata, kiedy ju偶 nie b臋d臋 m贸g艂 w艂贸czy膰 ty艂ka po ulicy. Kilka dobrych pomys艂贸w i cz艂owiek mo偶e za艂o偶y膰 w艂asny ko艣ci贸艂.
Drzwi otwar艂y si臋 wreszcie.
Cud nad cudami, dziw nad dziwami, te dupki naprawd臋 otwar艂y drzwi.
Otwiera艂y si臋 na zewn膮trz. Piel臋gniarze wparowali do 艣rodka. Byli gotowi na polk臋 z misiem. Mieli pa艂y i ma艂e tarcze. I wszyscy wygl膮dali, jakby mieli po dwana艣cie st贸p wzrostu. Zanim ruszyli w prz贸d, zbili si臋 w ciasn膮 grupk臋.
Kilka miesi臋cy temu, w chwili s艂abo艣ci sprowadzonej na mnie przez wypite morze piwa, kupi艂em troch臋 drobiazg贸w od trzeciorz臋dnego maga, kt贸ry kaza艂 si臋 nazywa膰 Straszliwym, cho膰 naprawd臋 nazywa艂 si臋 Milton. Nie nale偶y ufa膰 zdolno艣ciom maga, kt贸ry si臋 nazywa Milton... o czym si臋 przekona艂em, pr贸buj膮c u偶y膰 jednego z jego czar贸w. Czar mia艂 gwarancj臋, ale Miliona nie by艂o w pobli偶u, 偶eby przeprowadzi膰 serwis.
W kieszeniach mia艂em kilka buteleczek, resztki moich zakup贸w. Je艣li wierzy膰 Straszliwemu, stanowili doskona艂y 艣rodek na nieprzyjazne t艂umy. Nie wiedzia艂em, jak jest naprawd臋, bo nie sprawdza艂em. Ba, nie wiedzia艂em, czy pami臋tam instrukcj臋 obs艂ugi. Musia艂em by膰 zdrowo zakonserwowany...
Powiedzia艂em sobie, 偶e to jeszcze jeden pow贸d, 偶eby chcie膰 wyj艣膰. Musz臋 dorwa膰 starego Milta i z艂o偶y膰 reklamacje.
O ile dobrze pami臋ta艂em, mia艂em rzuci膰 butelk臋 o co艣 twardego i odskoczy膰 w ty艂.
Najpierw rzut. Butelka chybi艂a wszystkich ch艂opc贸w i odpad艂a od 艣ciany. Potoczy艂a si臋 w sam 艣rodek grupy piel臋gniarzy. Ch艂opaki podepta艂y j膮, a mimo to nie p臋k艂a.
Oho, m贸j anio艂 str贸偶 znowu si臋 wtr膮ca. Przekl膮艂em go i spr贸bowa艂em jeszcze raz.
Druga butelka p臋k艂a. Ze 艣ciany buchn臋艂a szara mg艂a. Dotar艂a do grupy piel臋gniarzy. Zacz臋li przeklina膰, ale przekle艅stwa szybko przesz艂y w wycie.
Przy okazji stracili ca艂e zainteresowanie uciszaniem ludzi. Wszyscy si臋 drapali, tarli i wrzeszczeli na pe艂ny etat.
Mo偶e Straszliwy nie by艂 a偶 tak kompletnym oszustem.
Nabra艂em w p艂uca czystego powietrza i ruszy艂em. Wstyd mi by艂o, 偶e robi臋 takie 艣wi艅stwo. No, prawie. W sumie zrobi艂bym to jeszcze raz. Gdybym sp臋dzi艂 wi臋cej czasu z Ivy'ym i ch艂opcami wkr贸tce do艂膮czy艂bym do klubu.
Mg艂a niespecjalnie mi przeszkadza艂a, cho膰 sw臋dzia艂o mnie tu i tam. Skoro mia艂em ju偶 ci臋偶ki przypadek b贸lu g艂owy i stos siniak贸w, ledwie to zauwa偶y艂em.
Kto艣 w korytarzu dar艂 si臋 jak op臋tany. Widocznie zostawili kogo艣 przy drzwiach, a on zez艂o艣ci艂 si臋 na mojego goblinka, kt贸ry nie da mu艂 zamkn膮膰 drzwi.
Biedaczek, nie mia艂 si臋 najlepiej. Mg艂a zacz臋艂a osiada膰 i ma艂y dosta艂 wi臋cej, ni偶 piel臋gniarze.
Ale spe艂ni艂 swoje zadanie.
Rozp臋dzi艂em si臋 i waln膮艂em w drzwi tak mocno, 偶e chyba sobie zwichn膮艂em rami臋. O kurde, ale bola艂o! A te pieprzone drzwi usun臋艂y si臋 tylko na tyle, 偶e mog艂em przeskoczy膰 nad piszcz膮cym miesza艅cem.
- Niespodziewanka! - Stra偶nik na zewn膮trz dosta艂 w 艂eb. Ca艂e stado pacjent贸w ju偶 depta艂o mi po pi臋tach. Ci, kt贸rzy nie mieli porachunk贸w z piel臋gniarzami, zostali jeszcze w 艣rodku.
Oczywi艣cie, nie by艂o szans, 偶eby moje zezowate szcz臋艣cie nie narai艂o mi kolejnej grupy piel臋gniarzy. Odstawi艂em m贸j numer banshee i ruszy艂em na nich. Ludzie, jeszcze troch臋, a b臋d臋 musia艂 leczy膰 gard艂o po tym ca艂ym wyciu.
Ci piel臋gniarze byli wy偶si i z艂o艣liwsi od poprzednich. By艂o ich o艣miu. Mia艂em zatem spore szans臋, bo by艂em tak w艣ciek艂y, 偶e rozwali艂bym w pojedynk臋 ca艂y batalion.
- Nic osobistego, ch艂opcy. - Nagle rozpozna艂em dw贸ch z tych b艂azn贸w, kt贸rzy mnie nie艣li w mokrym kocu. - Mo偶e nie do ko艅ca...
Z pocz膮tku nie mia艂em wielkiej pomocy. Kilku uda艂o mi si臋 wzi膮膰 z zaskoczenia, ale pozostali szybko si臋 ockn臋li. Zacz臋li sobie gra膰 mn膮 w zo艣k臋. Moi kumple byli bici zbyt cz臋sto. Trzymali si臋 z dala, dop贸ki m贸j dziewieciostopowy przyjaciel nie wkroczy艂 do akcji.
- Ouuu! - oznajmi艂em, krusz膮c czo艂em ko艣ci d艂oni jednego z napastnik贸w. - D艂ugo si臋 namy艣la艂e艣!
Teraz rozr贸ba rozgorza艂a na dobre. Fruwa艂y pi臋艣ci, nogi i cia艂a. Obdar艂em sobie kostki po 艂okcie, b臋bni膮c we wszystkie szcz臋ki i podbr贸dki, jakie mi si臋 nawin臋艂y. M贸j w艂asny podbr贸dek i szcz臋ka r贸wnie偶 by艂y traktowane do艣膰 liberalnie. Nos unikn膮艂 przemodelowania. Rozr贸ba by艂a w艂a艣ciwym lekarstwem na b贸l g艂owy. Mia艂em okazje by膰 wdzi臋czny za dobre z臋by, kiedy zatapia艂em je w ludziach, kt贸rym raczej nie zale偶a艂o na moim nieustaj膮cym dobrym zdrowiu.
Skoro wreszcie k艂aki przesta艂y fruwa膰 i py艂 osiad艂, ja i wielgas byli艣my ostatnimi, kt贸rzy stali w pionie. A ja i tak potrzebowa艂em pomocy 艣ciany.
Poku艣tyka艂em do drzwi na ko艅cu korytarza, depcz膮c po pokonanych piel臋gniarzach. Drzwi by艂y zamkni臋te. Wydawa艂y si臋 r贸wnie masywne, jak drzwi na oddzia艂. C贸偶, ca艂a robota na nic. Wymieni艂em spojrzenia z wielgasem, U艣miechn膮艂 si臋 i oznajmi艂:
- Przecie偶 m贸wi艂em.
Wytar艂 krew z twarzy, u艣miechn膮艂 si臋 znowu.
- No, ale b臋d膮 musieli mie膰 troch臋 czasu, 偶eby posprz膮ta膰. Mamy tu wi臋kszo艣膰 nocnej zmiany.
- Fajnie. Jeste艣my o krok bli偶ej. Chod藕, wrzucimy ich na oddzia艂 - mo偶e przydadz膮 si臋 jako zak艂adnicy.
Nagle zaroi艂o si臋 od pomagier贸w. Ch艂opcy zrobili si臋 odwa偶ni, walili po 艂bach, skoro tylko kt贸ry艣 piel臋gniarz pr贸bowa艂 si臋 zbudzi膰.
Sprawdzi艂em koniec holu, do kt贸rego wcze艣niej nie zagl膮da艂em. Jeszcze jedne sklepione d臋bowe drzwi. Oczywi艣cie, zamkni臋te.
- Zdaje si臋, 偶e mam z艂y dzie艅. - Mia艂em ju偶 takie chwile, ale tym razem chyba rzeczywi艣cie mi nie sz艂o. - Czy kto艣 zgadnie, ile czasu minie, dop贸ki nie przyjd膮 po nas kolejni?
Wielgas wzruszy艂 ramionami. Teraz, kiedy cz臋艣膰 artystyczna dobieg艂a ko艅ca, wydawa艂 si臋 traci膰 zainteresowanie.
Wyj膮艂em dwa ma艂e sk艂adane no偶yki, kt贸rych mi nie zabrali, pomy艣la艂em sobie, 偶e ten incydent zapewne sko艅czy si臋 powa偶nymi badaniami, jakim cudem ostre narz臋dzia i czarnoksi臋skie akcesoria i nie wiadomo, co jeszcze, dosta艂y si臋 w r臋ce ch艂opc贸w. Jakby w og贸le mo偶na by艂o w膮tpi膰, 偶e ka偶dy z pacjent贸w, kt贸ry 艣mierdzi groszem, mo偶e sobie kupi膰, co zechce.
艢ledztwo mo偶e oznacza膰 nadziej臋. Je艣li b臋dzie powa偶ne, zostan臋 wezwany na 艣wiadka. A to oznacza wskazanie palcem na ludzi, kt贸rzy za 艂ap贸wki zamykaj膮 bohater贸w w domu dla wariat贸w. Uch! 艁ajdacy, b臋d膮 doskonale wiedzieli, 偶e moje zeznanie mo偶e z艂ama膰 im karier臋. Z pewno艣ci膮 podejm膮 odpowiednie kroki, 偶eby uciszy膰 niewygodnych 艣wiadk贸w. Da艂em wielgasowi n贸偶.
- Wytnij mi podpa艂k臋 z czegokolwiek drewnianego. Je艣li uda nam si臋 rozpali膰 porz膮dny ogie艅, przepalimy drzwi.
U艣miechn膮艂 si臋, ale bez tego dzikiego entuzjazmu, kt贸ry okazywa艂 wcze艣niej. Uspokaja艂 si臋.
Za to wizja podpalenia podnieci艂a kilku innych.
Wszyscy zaj臋li艣my si臋 wyrywaniem nadzienia z materacy i upychaniem pod drzwiami oddzia艂u.
Wtedy, o wiele za p贸藕no, znowu nasz艂o mnie ol艣nienie. Bohaterowie w powie艣ciach tak nie maj膮. Uwa偶am si臋 za geniusza, gdy偶 nikt wcze艣niej nie pomy艣la艂 o tym, co ja. Ci od przyg贸d wiedzieliby od samego pocz膮tku, co robi膰. To jeden z ich starych trik贸w.
Pracownicy Bledsoe nosz膮 mundury. Dziadowskie, ale mundury.
Podpali艂em oba ko艅ce korytarza. Ivy pilnowa艂, 偶eby nie zgas艂y. Jego s艂ownik nie uleg艂 poprawie, ale znacznie si臋 o偶ywi艂. Podoba艂 mu si臋 ogie艅. Uwa偶a艂 nawet, kiedy do niego m贸wi艂em:
- U偶ywaj du偶o w艂osia ko艅skiego. Potrzebny na dym. Du偶o dymu.
Ko艅skie w艂osie pochodzi艂o z materacy.
Ivy u艣miechn膮艂 si臋 od ucha do ucha. Szcz臋艣liwy, spe艂niony wariat.
Ludzie na zewn膮trz b臋d膮 musieli ruszy膰 ty艂ki. Nie mog膮 czeka膰, 偶eby po偶ar strawi艂 wszystko. Z ogniem nale偶y walczy膰.
Musia艂em wyznaczy膰 jeszcze jednego go艣cia, 偶eby chodzi艂 za Ivy'ym i pilnowa艂 ognisk. Niech si臋 za mocno nie pal膮. I tak ju偶 mi si臋 wydawa艂o, 偶e pr臋dzej przepal膮 pod艂og臋 ni偶 drzwi.
Zaledwie dym sta艂 si臋 odpowiednio g臋sty, wybra艂em sobie piel臋gniarza mojego gabarytu i zacz膮艂em si臋 z nim zamienia膰 na ciuchy. Chyba on jednak lepiej na tym wyszed艂.
Moi kompani za艂apali. Wkr贸tce wyrywali ju偶 sobie dost臋pne mundury. Upewni艂em si臋, 偶e Ivy i wielgas te偶 dostali odpowiedni rozmiar. Chcia艂em wybra膰 co艣 dla naszego ma艂ego miesza艅ca, kt贸ry w艂asnym cia艂em blokowa艂 drzwi, ale zgubi艂by si臋 nawet w r臋kawie koszuli.
Ciekawe, mia艂em w tej chwili tylu poplecznik贸w, jakby艣my mieli jakie艣 szans臋.
Dym zrobi艂 si臋 o wiele za gesty, zanim kto艣 z zewn膮trz zareagowa艂.
Sprowadzili chyba wszystkich, kt贸rzy jeszcze nie ostygli. Natychmiast wywalili oboje drzwi, zalewaj膮c je przy okazji wiadrami wody. Skoncentrowali si臋 najpierw na po偶arze, pracuj膮c nad jego ugaszeniem, a potem zacz臋li wali膰 we wszystkich, kt贸rzy si臋 nawin臋li na wyci膮gni臋cie r臋ki. Wparowali na oddzia艂 i zacz臋li wywleka膰 poleg艂ych towarzyszy.
Przez chwil臋 by艂o naprawd臋 zabawnie, cho膰 definitywnie nie by艂o wiadomo, co si臋 dzieje.
Dym podzia艂a艂 na mnie mocniej, ni偶 s膮dzi艂em. Kiedy ju偶 mnie wywlekli, a ja zdecydowa艂em, 偶e jestem got贸w i mog臋 sobie p贸j艣膰, moje nogi stwierdzi艂y, 偶ebym nawet o tym nie marzy艂.
- Przesta艅. Musisz odpocz膮膰.
Nie spojrza艂em w g贸r臋 i podda艂em si臋. Kamraci wok贸艂 mnie doznali przyp艂ywu geniuszu w szale艅stwie i poszli w moje 艣lady. Ale towarzystwo! W holu by艂o ju偶 ponad tuzin ludzi, wielu z oddzia艂u. Pozostali polegli na polu chwa艂y.
W艂a艣cicielk膮 g艂osu by艂a kobieta, ta z nogami. Doda艂a:
- Wypchnij z organizmu dym, zanim zrobisz cokolwiek. Kas艂a艂em, charcza艂em i chowa艂em twarz. Posz艂a dalej i zaj臋艂a si臋 kim艣 innym, kto w艂a艣nie zacz膮艂 si臋 rusza膰. Kobieta lekarz? No wiecie co... Nigdy o czym艣 takim nie s艂ysza艂em, ale w ko艅cu dlaczego nie?
Cofa艂em si臋 tak d艂ugo, a偶 natrafi艂em plecami na 艣cian臋, wspi膮艂em si臋 po niej do pozycji stoj膮cej, podnios艂em g艂ow臋, 偶eby sprawdzi膰 mo偶liwo艣膰 ucieczki. Oczy mia艂em pe艂ne 艂ez i wszystko widzia艂em podw贸jnie. Podwin膮艂em nogi i 膰wiczy艂em wstawanie tak d艂ugo, a偶 mog艂em przesta膰 u偶ywa膰 r膮k.
Wybrana przeze mnie droga ucieczki nie zaros艂a, zanim odpocz膮艂em. Odepchn膮艂em si臋 od 艣ciany i ruszy艂em przed siebie. Przed sob膮, daleko, na horyzoncie, to znaczy o jakie艣 dwadzie艣cia st贸p dalej, mia艂em drzwi do klatki schodowej. Dochodzi艂y zza nich dziwne d藕wi臋ki, jakby para gromojaszczur贸w urz膮dzi艂a sobie seks-party na schodach, ale nawet nie zwr贸ci艂em na to uwagi. W og贸le nie zosta艂o mi ani troch臋 uwagi. A to, co zosta艂o, obraca艂o si臋 wok贸艂 jednego s艂owa „wia膰”.
Drepta艂em sobie w najlepsze, nawet nie upada艂em za cz臋sto, kiedy dama z nogami mnie dopad艂a.
- Co ty robisz? M贸wi艂am przecie偶, 偶eby艣... Och! Wyszczerzy艂em z臋by w najpi臋kniejszym z moich u艣miech贸w. - Och, och, o m贸j Bo偶e.
- Nie, daj spok贸j, ja jestem zwyk艂ym facetem!
Mo偶e nie s艂ysza艂a mnie poprzez 艂omot na schodach. A mo偶e nie s艂ysza艂a mnie poprzez 艂omot w holu i na oddziale. Z ca艂a pewno艣ci膮 nie odebra艂a mojej wiadomo艣ci. Wrzasn臋艂a, rykn臋艂a, jakby si臋 ba艂a, 偶e zaraz zostanie porwana przez wariata, albo co.
Z艂apa艂em j膮 za r臋k臋, g艂贸wnie po to, 偶eby nie upa艣膰. Zauwa偶y艂em, 偶e ma jasne w艂osy i przypomnia艂em sobie, 偶e to jeden z moich ulubionych kolor贸w, ale nie mia艂em do艣膰 si艂, 偶eby j膮 o tym poinformowa膰. Krwawienie usta艂o ju偶 dawno, ale i tak g艂owa nie pozwala艂a mi my艣le膰 o psotach. Dym te偶 mi nie pom贸g艂.
Wykrztusi艂em zatem tylko:
- Zamknij ten dzi贸b! Idziemy na spacerek, siostrzyczko. Nie chc臋, 偶eby komukolwiek sta艂a si臋 krzywda, ale nie b臋d臋 si臋 przy tym upiera艂. Kapujesz, skarbie? Je艣li dalej b臋dziesz miaucze膰...
Zamkn臋艂a si臋. Mia艂a niebieskie oczy, wielkie i pi臋kne. Kiwn臋艂a 艂ebkiem.
- Wypuszcz臋 ci臋 przy frontowych drzwiach, je艣li b臋dziesz grzeczna i nie narobisz k艂opot贸w.
Pieprzona retoryka, Garrett. S艂oma ci z but贸w wy艂azi.
W艂a艣nie zacz膮艂em pokonywa膰 dym. Got贸w by艂em si臋 za艂o偶y膰, 偶e b臋dzie grzeczna. Z tak膮 figur膮 a偶 parzy艂a r臋ce. O, nie. Zapomnij o ogniu. Nie ma ognia bez dymu, a ja najad艂em si臋 ju偶 dymu za wszystkie cholerne czasy.
Opar艂em si臋 na pani, jakby by艂a moj膮 dziewczyn膮.
- Potrzebuj臋 twojej pomocy. - Jestem zepsuty do szpiku ko艣ci. Ale to b臋dzie nasza ostatnia randka.
Skin臋艂a g艂ow膮.
A potem podstawi艂a mi nog臋. Niegrzeczna dziewczynka.
Wtedy w艂a艣nie moja przyjaci贸艂ka Winger rozwali艂a drzwi prowadz膮ce na klatk臋 schodow膮, popychaj膮c przed sob膮 mocno sfatygowan膮 obs艂ug臋 wej艣cia.
- Niech ci臋, Garrett! 艁aduj臋 si臋 tu, gotowa ratowa膰 tw贸j ty艂ek i co widz臋? Usi艂ujesz przelecie膰 jak膮艣 lask臋 na 艣rodku pieprzonego pokoju! - Z艂apa艂a mnie za ko艂nierz i odholowa艂a byle dalej od najnowszego z moich marze艅, kt贸ry pad艂 wraz ze mn膮. Winger postawi艂a mnie na nogi, po czym wr贸ci艂a do ubijania na pian臋 kr臋pego, kosmatego piel臋gniarza, kt贸ry pr贸bowa艂 sprzeciwi膰 si臋 jej metodom wypisywania pacjent贸w. Pomi臋dzy dwoma ciosami mrukn臋艂a:
- Ustaw sobie priorytety jak nale偶y, Garrett.
Nie by艂o sensu si臋 t艂umaczy膰, kto kogo przewr贸ci艂. Winger i tak nie przegadasz. 呕y艂a w swojej w艂asnej rzeczywisto艣ci.
W czasie, kiedy zabawia艂a si臋 z kosmatym 艂apiduchem, spyta艂em moj膮 pani膮 doktor:
- Co taka mi艂a dziewczyna jak ty robi w takim miejscu? Nie odpowiedzia艂a nawet wtedy, kiedy j膮 przeprosi艂em za brutalno艣膰.
- Na lito艣膰 niebios, Garrett, daj sobie siana! - warkn臋艂a Winger. - I chod藕 ju偶.
Poszed艂em bo z艂apa艂a mnie za kark i poci膮gn臋艂a. Po drodze uda艂o mi si臋 z艂apa膰 blondynk臋. Schodzili艣my po schodach, od czasu do czasu depcz膮c po j臋cz膮cych piel臋gniarzach. Winger przelecia艂a jak naturalna katastrofa.
- Mam nadziej臋, 偶e nie sprawili艣my za wiele k艂opotu - wybe艂kota艂em. - Przepraszam, ale nie mog臋 czeka膰 tylko dlatego, 偶e kto艣 tam na zewn膮trz nie chce widzie膰 moich obcas贸w na swoich paluchach. - Przybra艂em gniewny wyraz twarzy. - Kiedy ju偶 go z艂api臋, wycisn臋 z niego porz膮dn膮 darowizn臋. Do艣膰 du偶膮, 偶eby pokry膰 szkody.
Winger przewr贸ci艂a oczami. Nie zwolni艂a kroku ani nie pu艣ci艂a zdobyczy.
- M贸wisz powa偶nie, prawda? - odezwa艂a si臋 dama od n贸g.
Winger burkn臋艂a:
- Tak powa偶nie, jak tylko potrafi, kiedy tokuje.
Moja nowa przyjaci贸艂ka i ja udali艣my, 偶e nie s艂yszymy.
- To prawda - odpar艂em. - Dowiaduje si臋 dla ludzi r贸偶nych rzeczy. W艂a艣nie dzisiaj dama z G贸ry poprosi艂a mnie o znalezienie c贸rki. Zaledwie zacz膮艂em szuka膰, kiedy dopad艂a mnie banda 艂otr贸w. A kiedy si臋 ockn膮艂em, by艂em ju偶 tutaj i zobaczy艂em ciebie. My艣la艂em, 偶e umar艂em i jestem w tym drugim 偶yciu, gdzie s膮 anio艂y. Tylko g艂owa mnie za bardzo bola艂a.
- I po to ryzykowa艂am 偶yciem i zdrowiem - wymamrota艂a Winger. - Zaraz ci臋 dopiero 艂eb rozboli.
Pani doktor spojrza艂a na mnie tak, jakby naprawd臋 chcia艂a mi uwierzy膰.
- Nie kr臋puje si臋 go艣膰, prawda?
- Jak w wychodku - warkn臋艂a Winger, wracaj膮c do nieokrzesanych wiejskich zachowa艅. S艂oma wy艂azi z but贸w, gn贸j si臋 czepia sp贸dnicy i tym podobne...
- Gdyby艣 kiedykolwiek potrzebowa艂a pogada膰, zajrzyj na ulic臋 Macunado. W Zau艂ku Czarnoksi臋偶nik贸w zacznij pyta膰, gdzie mieszka Truposz.
Dama u艣miechn臋艂a si臋 blado.
- Mo偶e spr贸buj臋. Kto wie? Ot, 偶eby sprawdzi膰, co si臋 stanie.
- Mo偶esz liczy膰 na fajerwerki.
- Oszcz臋dzaj si臋 dla przysz艂ej 偶ony, skarbie, bo nic nie zostanie - zaproponowa艂a Winger.
U艣miech pani zblad艂.
Nie poradzisz sobie z wszystkimi naraz. Zw艂aszcza, je艣li twoi kumple wezm膮 sobie za punkt honoru spieprzy膰 ci zabaw臋.
Dotarli艣my na ulic臋 przed wej艣ciem do Bledsoe. Podj膮艂em m臋偶n膮 pr贸b臋 ucieczki w noc kurcgalopkiem. Uzna艂em, 偶e lepiej si臋 ulotni膰, zanim pojawi膮 si臋 偶膮dni zemsty piel臋gniarze.
Po kilku krokach Winger zauwa偶y艂a k膮艣liwie:
- To by艂 naprawd臋 najobrzydliwszy wyst臋p, jaki zdarzy艂o mi si臋 ogl膮da膰, Garrett. Czy tobie si臋 nigdy nie znudzi?
- Wyno艣my si臋 st膮d lepiej. - Spojrza艂em przez rami臋 na Bledsoe. Sam widok tego miejsca sprawi艂, 偶e omal nie spanikowa艂em. Blisko by艂o... - Musimy znikn膮膰, zanim kogo艣 po nas przy艣l膮.
- S膮dzisz, 偶e nie b臋d膮 wiedzieli, gdzie szuka膰. Da艂e艣 tej dziwce sw贸j adres.
- Hej! M贸wisz o mi艂o艣ci mojego 偶ycia. I tak mnie nie wyda. - Skrzy偶owane palce schowa艂em za plecami.
Winger zmieni艂a front.
- A w艂a艣ciwie po co mieliby sobie zawraca膰 g艂ow臋?
W tym momencie pewnie nie b臋d膮. Cokolwiek teraz zrobi膮, z pewno艣ci膮 艣ci膮gnie to na nich wi臋cej oczu, ni偶 s膮 w stanie wytrzyma膰.
Wzruszy艂em ramionami. Bardzo wygodne urz膮dzenie, te ramiona. Nie zobowi膮zuje do niczego.
Odczeka艂em, a偶 dobrze si臋 wysforujemy naprz贸d, ot tak, gdyby na przyk艂ad gang szpitalny uzna艂, 偶e nale偶y mnie z艂apa膰. Dopiero wtedy z艂apa艂em Winger za r臋k臋 i poci膮gn膮艂em za sob膮.
- Hej, co ty u diab艂a robisz, Garrett?
- Ty i ja si膮dziemy sobie tu na schodkach jak m艂odzi kochankowie, a ty b臋dziesz mi szepta膰 w uszko s艂odkie bzdurki o tym co si臋 tu do jasnej cholery dzieje.
- Nie.
Wzmocni艂em uchwyt.
- Au! Czy to nie typowo po m臋sku? 呕adnej wdzi臋czno艣ci. Ratuj臋 ci ty艂ek, a ty...
- A mnie si臋 wydawa艂o, 偶e ca艂kiem nie藕le sobie radz臋 z ratowaniem tej cz臋艣ci mojej osoby. Siad.
Usiad艂a, ale burcze膰 nie przesta艂a.
Nie popu艣ci艂em. Gdybym to zrobi艂, m贸g艂bym si臋 po偶egna膰 z odpowiedziami. - Gadaj, co wiesz, Winger.
- Niby o czym? - Je艣li chce, potrafi zmieni膰 si臋 w najg艂upsz膮 wie艣niaczk臋, jaka kiedykolwiek 偶y艂a.
- Znam ci臋. Nie marnuj na mnie swojej g艂upoty. Opowiedz mi o Maggie Jenn i o zaginionej c贸rce i jak to si臋 sta艂o, 偶e ledwie wzi膮艂em t臋 robot臋, zosta艂em pobity, og艂uszony i wsadzony do domu bez klamek w takim po艣piechu, 偶e dupki nawet nie pofatygowali si臋, 偶eby mi opr贸偶ni膰 kieszenie? Przez ca艂y czas, jak tu siedz臋, zastanawiam si臋 co jest grane, 偶e zdarza mi si臋 to, chocia偶 tylko moja kumpela Winger wie, co si臋 ze mn膮 dzieje. A teraz jeszcze si臋 zastanawiam, sk膮d moja kumpela Winger wiedzia艂a, 偶e potrzebuj臋 pomocy, 偶eby wyj艣膰 z Bledsoe. No, takie rzeczy.
- Ach, to. - My艣la艂a przez chwil臋, wyra藕nie kombinuj膮c. - Daj spok贸j, Winger. Daj po偶y膰 prawdzie. Dla odmiany. Spojrza艂a na mnie paskudnie, a偶 mi uszy pozielenia艂y.
- Pracowa艂am dla takiego pedzia, Grange'a Cleavera...
- Grange Cleaver? C贸偶 to za nazwisko? Daj spok贸j. Nie m贸w mi, 偶e chodzi po 艣wiecie facet, kt贸ry si臋 nazywa Grange Cleaver* [* Grange = stodo艂a (przyp. t艂um.)]
- A kto ma to niby powiedzie膰, ty czy ja? Je艣li chcesz tu siedzie膰 i s艂ucha膰 echa w艂asnej k艂api膮cej paszczy, nie ma sprawy. Ale si臋 nie spodziewaj, 偶e b臋d臋 siedzie膰 i s艂ucha膰. Wiem, jak si臋 jarasz, kiedy wsi膮dziesz na tego swojego konika.
- Ja? Jaram si臋?
- Jak jaki艣 艣wi臋to... bliwy ojczulek z udeptanych g艂osicieli 艣wi臋tej g贸wnoprawdy.
- Ranisz mnie.
- Czasem mam ochot臋.
- Obiecanki-macanki. Pracowa艂a艣 dla go艣cia o takim nazwisku, jakiego wstydzi艂by si臋 nawet karze艂. A jego mama i tata pewnie si臋 nazywali Trevor i Nigel.
Obdarzy艂a mnie kolejnym paskudnym spojrzeniem, jakby chcia艂a si臋 upiera膰.
- Pracowa艂am dla niego, co ci臋 obchodzi jego nazwisko. Kaza艂 mi 艣ledzi膰 Maggie Jenn. Twierdzi艂, 偶e ona tylko czeka, by go zabi膰.
- Dlaczego?
- A, tego nie wyja艣ni艂. A ja si臋 nie dopytywa艂am. Najcz臋艣ciej by艂 w takim humorze, 偶e wola艂am za g艂o艣no nie oddycha膰.
- A nie domy艣lasz si臋 nawet?
- Garrett, co si臋 z tob膮 dzieje? Dostaj臋 trzy marki dziennie za pilnowanie swojego nosa i zlecenia. W przeciwnym przypadku mog臋 dosta膰 z buta.
I w taki oto spos贸b rozmowa zesz艂a na odpowiedzialno艣膰 moraln膮. Po raz pi臋膰dziesi膮ty, albo co艣. Wed艂ug Winger, jak d艂ugo pilnujesz w艂asnego ty艂ka, tak d艂ugo za nic nie odpowiadasz.
Chyba pr贸bowa艂a mnie zwodzi膰.
- S膮dz臋, 偶e to nie ma znaczenia, Winger. Dobra. Gadaj, jak si臋 tu znalaz艂a艣.
- To 艂atwe. G艂upia jestem. Uwa偶a艂am ci臋 za kumpla. Kogo艣, kto nie zas艂uguje na taki los.
- No to jakim cudem mi si臋 zdaje, 偶e jakie艣 fakty wstydz膮 si臋 wyj艣膰 z ukrycia? Mo偶esz okrasi膰 te gnaty odrobink膮 substancji?
- Garrett, ty potrafisz by膰 naprawd臋 i rzetelnie upierdliwy. Wiesz, co mam na my艣li?
- S艂ysza艂em i takie plotki. - Czeka艂em. Nie puszcza艂em jej r臋ki.
- Dobrze ju偶, dobrze. No to pracowa艂am dla tego Cleavera. G艂贸wnie 艣ledzi艂am t臋 dziwk臋 Jenn, ale i inne rzeczy te偶 si臋 trafia艂y...To by艂o co艣 w rodzaju normalnej pracy, Garrett. Dobra p艂aca i zawsze co艣 do roboty. Dzisiaj zrozumia艂am, dlaczego. By艂am na 艣wieczniku. Ludzie ogl膮dali si臋 za mn膮, a on i jego fagasy za艂atwiali w cieniu swoje brudne interesy.
Siekn膮艂em, ale nie wyrazi艂em wsp贸艂czucia. Nie potrafi臋 wsp贸艂czu膰 komu艣, kto jest t臋py w nauce. Winger ju偶 nie raz da艂a sob膮 pomiata膰. By艂a wielka, 艂adna i by艂a kobiet膮, a jako kobiet臋 ma艂o kto bra艂 j膮 powa偶nie. Ten Grange Cleaver prawdopodobnie s膮dzi艂, 偶e jest us艂u偶n膮 dziwaczk膮, cho膰 pewnie sam do normalnych nie nale偶a艂.
- Wiem, Garrett, wiem. Ju偶 to s艂ysza艂e艣. I pewnie jeszcze nieraz us艂yszysz. Czasem mo偶na na tym zarobi膰.
Czytaj: r偶n臋艂a durn膮 wie艣niaczk臋 i pozwala艂a pracodawcom pomiata膰 sob膮, a sama wynosi艂a srebrne 艣wieczniki.
Zaszczyci艂em j膮 moj膮 s艂ynn膮 uniesion膮 brwi膮.
- Wiem, wiem. Ale jako艣 musz臋 偶y膰, zanim sobie wyrobi臋 nazwisko.
- No chyba. - Mia艂a obsesj臋 na punkcie wyrobienia sobie parszywej reputacji.
- Dzi臋kuj臋 za nami臋tne wsparcie. Przynajmniej za艂apa艂am, w czym rzecz, zanim by艂o za p贸藕no, 偶eby si臋 wycofa膰.
- Serio?
- Czy si臋 wycofa艂am? Pewnie, niech mnie pokr臋ci. Widzisz, ten Cleaver mi powiedzia艂, no wiesz, Winger, to 艣wietny pomys艂, 偶eby kogo艣 podstawi膰 do Maggie Jenn. Kogo艣 innego, 偶eby mnie nie rozpozna艂. Ale kiedy mu powiedzia艂am, 偶e zleci艂am to tobie, zrobi艂 si臋 na g臋bie taki, jakby mia艂 p臋kn膮膰 i narobi膰 smrodu. My艣la艂by kto, 偶e jaki艣 jego kole艣 podszed艂 go od ty艂u i z zaskoczenia pokaza艂 mu, jak go kocha. Wywali艂 mnie w takim tempie, 偶e nabra艂am podejrze艅. Pokr臋ci艂am si臋 tu i tam, gdzie mog艂am co艣 na jego temat us艂ysze膰.
Podejrzewam, 偶e Winger dosta艂a zakwas贸w na uszach od pods艂uchiwania.
- Nigdy nie s艂ysza艂em o 偶adnym Cleaverze. To jakim cudem on dosta艂 takiej trz臋sawki na m贸j temat?
- A sk膮d ja u diab艂a mam wiedzie膰? - splun臋艂a. - Masz opini臋 hiperuczciwego g艂uptaka. Pewnie to wystarczy艂o.
- S膮dzisz? - Winger przez ca艂y czas by艂a na bakier z uczciwo艣ci膮. - Zm膮drza艂a艣, widz臋. Trudno uwierzy膰, zwykle to zajmuje ci...
- Garrett, nie jestem taka g艂upia, jak ci si臋 wydaje. - Ale jako艣 nie raczy艂a tego udowodni膰. - Cokolwiek kombinowa艂, zebra艂 brun贸w z ulicy. Nie swoich normalnych kolesi贸w, tylko paru mi臋艣niak贸w. Powiedzia艂 im, 偶e ma taki wielki problem pod tytu艂em Garrett i spyta艂, czy nie mog膮 go za niego rozwi膮za膰? Brunowie powiedzieli no pewnie, 艣miali si臋 i 偶artowali, jak to ju偶 wcze艣niej robili z ch艂opcami, kt贸rych Cleaver nie lubi艂. Ludzie ze szpitala siedz膮 u niego w kieszeni. Ma znajomo艣ci, mo偶e nawet t臋 blondyn臋, do kt贸rej si臋 tak 艣lini艂e艣, kiedy ci臋 stamt膮d wyci膮ga艂am.
- Aha. Pewnie.
- W ka偶dym razie troch臋 mi zaj臋艂o, zanim si臋 wydosta艂am niepostrze偶enie. Przysz艂am od razu do szpitala.
Mog艂em sobie wyobrazi膰, co jej zaj臋艂o tyle czasu. Skoro ju偶 zdecydowa艂a si臋 rzuci膰 Cleavera, postanowi艂a zebra膰 wszystkie co cenniejsze rzeczy, kt贸re nie s膮 przyro艣ni臋te do pod艂o偶a. A potem musia艂a je odstawi膰 tam, gdzie trzyma swoje skarby. Potem jeszcze musia艂a poweszy膰, czy zdo艂a wynie艣膰 nast臋pny transport, zanim wreszcie zaj臋艂a si臋 mn膮.
Wiedzia艂a, 偶e nigdzie sobie nie p贸jd臋.
Szczurzyca.
- No i przyby艂a艣 z wrzaskiem na ratunek, 偶eby si臋 przekona膰, 偶e dzi臋ki wrodzonemu sprytowi sam zadba艂em o swoje uwolnienie.
- No, sz艂o ci ca艂kiem dobrze - przyzna艂a. - Ale nigdy by艣 nie wyszed艂, gdybym nie powybija艂a tych ch艂opak贸w na dole. Z艂apaliby ci臋.
No, niech b臋dzie. Winger jest kobiet膮. Przyzna艂em jej ostatnie s艂owo.
- Mo偶esz ju偶 pu艣ci膰 t臋 r臋k臋 - stwierdzi艂a. - Wi臋cej ju偶 ze mnie nie wyci艣niesz.
- To pewne? - Ciekawe, jakim cudem kraj ro艣nie w si艂臋, a ludzie 偶yj膮 dostatniej? Znowu udawa艂a kogo艣 innego. - W艂a艣nie zacz膮艂em sobie my艣le膰, 偶e przyda艂oby si臋 dowiedzie膰, sk膮d Maggie Jenn ci臋 zna. A jeszcze zainteresowa艂 mnie tw贸j kumpel Grange Cleaver. Nigdy o go艣ciu nie s艂ysza艂em, pewnie oszcz臋dzi艂aby艣 mi sporo czasu, gdyby艣 da艂a znak, gdzie mieszka, czy jest cz艂owiekiem i tak dalej, z kim ma powi膮zania, no wiesz, takie rzeczy. Drobiazgi. Bo ja jestem drobiazgowy ch艂opak, Winger.
Winger to w zasadzie baba, kt贸ra najpierw skacze na w贸z, a potem dopiero sprawdza, czy mu艂y s膮 zaprz臋偶one. Nigdy d艂ugo nie planuje, nie zastanawia si臋 nad konsekwencjami. Ani przesz艂o艣膰, ani przysz艂o艣膰 nie znacz膮 dla niej wiele. Nie dlatego, 偶e jest g艂upia czy szalona. Po prostu taka si臋 urodzi艂a.
- Jeste艣 po kr贸lewsku upierdliwy ch艂opak, Garrett.
- To te偶. Nic nowego, ci膮gle to s艂ysz臋. Zw艂aszcza od ciebie. Kompleks贸w si臋 nabawi臋.
- Nie ty. 呕eby dosta膰 kompleks贸w, musia艂by艣 by膰 wra偶liwy. Jeste艣 wra偶liwy jak cuchn膮cy stary kape膰. Grange Cleaver, o, ten jest naprawd臋 wra偶liwy - wyszczerzy艂a z臋by.
- Czy ty w og贸le zamierzasz mi co艣 powiedzie膰? A mo偶e b臋dziesz tak siedzia艂a i si臋 gapi艂a jak piorun w ka艂u偶臋?
Prychn臋艂a lekko.
- Ju偶 ci m贸wi艂am, Garrett. Grange Cleaver jest z tych facet贸w, co to nosz膮 kolczyki.
- Znam kup臋 facet贸w, kt贸rzy nosz膮 kolczyki. I wcale nie musza by膰 ciotami, tylko na przyk艂ad gro藕nymi piratami.
- Taaak? Ale on jest z tych facet贸w, co to nosz膮 r贸wnie偶 peruki i makija偶 i lubi膮 si臋 przebiera膰 za dziewczynki. S艂ysza艂am sama, jak si臋 chwali艂, 偶e pracowa艂 w Pol臋dwicy, a faceci nawet si臋 nie po艂apali, 偶e mieli do艣wiadczenie jedyne w swoim rodzaju.
- Bywa w Pol臋dwicy. - W TunFaire wszystko mo偶e si臋 zdarzy膰. Nie uzna艂em tego za nowin臋, cho膰 Cleaver do艣膰 liberalnie podchodzi艂 do swoich sekret贸w. Mo偶esz 藕le sko艅czy膰, je艣li za bardzo si臋 chwalisz takimi rzeczami. G艂upio tak si臋 prosi膰 o k艂opoty.
- Jest cz艂owiekiem? - zapyta艂em. - Tak.
- I nie ukrywa swoich... upodoba艅?
- Nie w domu. Nigdy nie widzia艂am, 偶eby biega艂 po ulicach za ma艂ymi ch艂opczykami. A bo co?
- Wydaje si臋 ma艂o ostro偶ny. Masz poj臋cie, co ciota musi przej艣膰 w wojsku? Kurde, trudno w to uwierzy膰. Koniec ko艅c贸w ka偶dy kryje si臋 jak mo偶e, bo inaczej ju偶 po nim. Kantard nie jest miejscem dla cz艂onk贸w ma艂o popularnych mniejszo艣ci.
- Nie s膮dz臋, 偶eby Grange by艂 w wojsku, Garrett.
- O, jeste艣cie po imieniu?
- Wszystkim si臋 ka偶e nazywa膰 Grange.
- Naprawd臋 demokratyczny go艣膰, no nie? - No.
- Dobra. No to tak: jest cz艂owiekiem, p艂ci podobno m臋skiej. Musia艂 gdzie艣 s艂u偶y膰, nie ma wyj膮tk贸w.
- Mo偶e zdezerterowa艂.
- Takich nigdy nie przestaj膮 艣ciga膰. Nigdy. Przenigdy. Zaci膮g nie zna przywilej贸w. To trzeba naszym w艂adzom przyzna膰. 呕adnego kumoterstwa. W艂a艣ciwie wr臋cz przeciwnie, robi膮 wi臋cej, ni偶 trzeba. Naprawd臋 dowodz膮 z frontu.
Zauwa偶yli艣cie, jak Winger mnie zwiod艂a z tematu? Bo ja tak. Rzuci艂a co艣 na temat ksi臋偶niczki Cleavera, ale nie przekaza艂a 偶adnej u偶yteczniej informacji na jego temat. To znaczy, 偶e wci膮偶 widzia艂a w nim kas臋.
Winger wsz臋dzie widzi kas臋.
- Wracamy do naszych baran贸w. Co jest pomi臋dzy Cleaveram a Maggie Jenn? Dlaczego si臋 ni膮 interesuje?
- Chyba jest jego siostr膮.
- Co ty gadasz?
- Albo kuzynk膮. W ka偶dym razie s膮 spokrewnieni. A ona ma co艣, czego on chce. Co艣, co on uwa偶a za swoje.
- No to mo偶e ona go zabije? - Z ka偶d膮 chwil膮 robi艂o si臋 dziwniej.
Nie cierpi臋 rodzinnych wojen. Najgorsze z mo偶liwych. Stawiaj膮 ci臋 na polu minowym bez mapy i gdziekolwiek si臋 obr贸cisz, b臋dzie 藕le.
- Czego on chce, Winger?
- Nie wiem. - Teraz zrobi艂a cierpi膮c膮 min臋, jak膮 zwykle robi膮 ludzie zasypywani pytaniami przez dziecko. - Ja tylko dla niego pracowa艂am. Nie spa艂am z nim. Nie by艂am jego spo艂eczn膮 sekretark膮. Nie by艂am jego partnerk膮. Nie prowadzi艂am mu pami臋tnika. Bra艂am fors臋 i robi艂am to, co mi kaza艂. A potem posz艂am, 偶eby ci臋 ratowa膰 g艂贸wnie dlatego, 偶e czu艂am si臋 odpowiedzialna za wpakowanie ci臋 w ten kompot.
- Bo by艂a艣. Gra艂a艣 ze mn膮 w kulki. Nie wiem, o co chodzi艂o, bo nie pu艣ci艂a艣 pary z g臋by. Na ile ci臋 znam, dalej sobie ze mn膮 pogrywasz, mo偶e nie?
By艂em cokolwiek zm臋czony Winger. Kolejny z jej talent贸w. Potrafi ci臋 doprowadzi膰 do rozpaczy, a偶 uciekniesz i b臋dziesz 艣wi臋cie przekonany, 偶e to wszystko twoja wina. I jeszcze do tego b臋dziesz czu艂 si臋 winien.
- No to co zrobisz? - zapyta艂a. Pu艣ci艂em jej r臋k臋.
- Chyba wyss臋 sobie par臋 piw i p贸jd臋 spa膰. Ale najpierw 艣ci膮gn臋 z siebie ten garniturek i odwszawi臋 si臋 gruntownie.
- Chcesz towarzystwa? Moja kochana Winger.
- Nie dzisiaj. Dzisiaj chc臋 spa膰.
- Nie ma sprawy. Jak sobie chcesz. - Znikn臋艂a, zanim zd膮偶y艂em zareagowa膰 na spro艣ny u艣mieszek, kt贸ry unosi艂 si臋 w powietrzu jeszcze dobr膮 chwil臋 po jej odej艣ciu. I zanim jeszcze zd膮偶y艂em si臋 zorientowa膰, 偶e odesz艂a, nie m贸wi膮c mi nic u偶ytecznego, cho膰by tego, gdzie do jasnej cholery mog臋 znale藕膰 jej przyjaciela Grange Cleavera.
- Ja ju偶 chce tylko spa膰. - Zazwyczaj s膮 to moje s艂ynne ostatnie s艂owa, zw艂aszcza kiedy pracuj臋. Z regu艂y udaje mi si臋 podleczy膰 oko jakie艣 trzy godziny na miesi膮c.
Bogowie robili sobie ze mnie jaja - nikt nie pr贸bowa艂 mnie zbudzi膰. Naturalnie, budzi艂em si臋 co chwil臋, nas艂uchuj膮c, czy nikt nie wali w drzwi. Gdzie艣 tam w g贸rze, w dole, albo w og贸le jeszcze gdzie indziej, jaki艣 poza tym ca艂kiem bezu偶yteczny bo偶ek odrabia艂 sta偶 torturuj膮c mnie na r贸偶ne bardzo pomys艂owe sposoby. Je艣li nie zni偶y lot贸w, mo偶e go mianuj膮 dyrektorem niebieskiej kanalizacji.
A zatem nie uda艂o mi si臋 zasn膮膰, pomimo okazji. Obudzi艂em si臋 w艣ciek艂y, po艂amany i przeklina艂em Deana za to, 偶e wyjecha艂 z miasta. Nikomu innemu nie mog艂em dokuczy膰.
Umkn臋艂a mi ca艂a prawdziwa g艂臋bia i wielko艣膰 mojego geniuszu, dop贸ki nie zszed艂em na d贸艂, 偶eby sobie upichci膰 obrzydliwe 艣niadanie z nale艣nik贸w. Zapomnia艂em przecie偶 zapyta膰 Winger o faceta, kt贸ry mnie 艣ledzi艂.
Kto艣 zastuka艂 do drzwi. Co u licha? Przecie偶 to prawie przyzwoita pora.
Pukanie by艂o tak dyskretne, 偶e prawie go nie us艂ysza艂em. Poburcza艂em pod nosem, przewr贸ci艂em nale艣nik i poszed艂em otworzy膰.
艢ci臋艂o mnie z n贸g, kiedy spojrza艂em przez judasza. Otwar艂em szybciutko drzwi, 偶eby promienie tej blond pi臋kno艣ci ogrza艂y moje serce.
- Nie spodziewa艂em si臋, 偶e jeszcze pani膮 zobacz臋, pani doktor. - Dyskretnie sprawdzi艂em ulic臋 za pleckami 艣licznotki, na wypadek, gdyby prowadzi艂a za sob膮 oddzia艂 ch艂opc贸w z Bledsoe, co to nie znaj膮 si臋 na 偶artach. Mog艂em sobie patrze膰. Ulica Macunado by艂a tak zat艂oczona, 偶e mo偶na by艂o na niej ukry膰 ca艂y szpital.
- Zaprosi艂e艣 mnie. - Wygl膮da艂a, jakby sz艂a prosto z pracy, to znaczy sp臋dzi艂a dwie zmiany na przygotowaniach. - A偶 si臋 艣lini艂e艣 na sam膮 my艣l.
Sarkastyczny ton stanowi艂 przeciwwag臋 dla promiennego u艣miechu.
- Czy偶by twoja wielka przyjaci贸艂ka nala艂a ci wody z lodem, gdzie trzeba?
- Po prostu, nie spodziewa艂em si臋, 偶e ci臋 jeszcze zobacz臋. S艂uchaj, naprawd臋 mi przykro z powodu tego ba艂aganu. Troch臋 si臋 zaczynam denerwowa膰, kiedy kto艣 mi wywija taki g艂upi dowcip, jak nocleg w domu bez klamek.
艢ci膮gn臋艂a usta.
- Nie mo偶esz u偶ywa膰 mniej pogardliwego okre艣lenia?
- Przepraszam, spr贸buj臋. - Zach臋ci艂o mnie wspomnienie paru sympatycznych okre艣le艅, ch臋tnie u偶ywanych w stosunku do mojej profesji. Wi臋kszo艣膰 z nich niepochlebna.
Odetchn臋艂a.
- W艂a艣nie przez ten g艂upi dowcip tu jestem. Co to za zapach? Okr臋ci艂em si臋 na pi臋cie. Z kuchni unosi艂y si臋 smu偶ki dymu.
Wrzasn膮艂em i pogalopowa艂em korytarzem. Nasza pani od cudownych n贸g dostojnie ruszy艂a za mn膮. Zsun膮艂em poczernia艂e placki do zlewu, bo wysy艂a艂y sygna艂y dymne zdradzaj膮ce moje kucharskie zdolno艣ci. Do diab艂a, by艂o ju偶 tak 藕le, 偶e got贸w by艂em i艣膰 na kuchni臋 do Morleya. Mieli w艂a艣nie otwarte.
- Nawet na dach贸wki si臋 nie nadaj膮 - westchn膮艂em. - Za kruche.
- Ka偶dy ma w sobie co艣 z aktora. Jad艂a艣 艣niadanie?
- Nie, ale...
- 艁ap za fartuch, ma艂a. Pomo偶esz mi. Troch臋 偶arcia dobrze zrobi nam obojgu. Co chcesz wiedzie膰.
Z艂apa艂a si臋 za fartuch. Zdumiewaj膮ca dziewczyna.
- Nie podoba艂o mi si臋 to, co m贸wi艂e艣 zesz艂ej nocy. Pomy艣la艂am, 偶e sprawdz臋. Nie by艂o zapisu o przyj臋ciu ci臋, cho膰 kiedy zapyta艂am piel臋gniarzy, kt贸rzy ci臋 nie艣li, stwierdzili, 偶e zosta艂e艣 sprowadzony przez Stra偶 i 偶e wpis jest w porz膮dku.
Wyda艂em z siebie par臋 nieprzyjemnych odg艂os贸w i zacz膮艂em szykowa膰 kolejne pokolenie nale艣nik贸w.
- 艁atwo by艂o sprawdzi膰. Wysoko postawiony oficer Stra偶y jest starym przyjacielem rodziny. Pu艂kownik Westman B艂ock.
Zaskrzecza艂em trzy lub cztery razy, zanim zdo艂a艂em zapyta膰:
- Pu艂kownik B艂ock? Zrobili z niego pu艂kownika?
- Wes dobrze si臋 o tobie wyra偶a, Garrett.
- No, my艣l臋.
- Powiedzia艂, 偶e nie zosta艂e艣 wys艂any do Bledsoe przez jego ludzi... Cho膰 偶a艂uje, 偶e mu to nie przysz艂o do g艂owy.
- Ca艂y B艂ock. Wesolutki jak gniazdo kobr.
- M贸wi艂 o tobie dobrze w sensie profesjonalnym. Ale ostrzeg艂, 偶e w ka偶dej innej sprawie powinnam zachowa膰 ostro偶no艣膰. - Jej tez przyda艂oby si臋 troch臋 艣miechu.
- B臋dziesz chcia艂a bekon?
- Teraz chcesz sma偶y膰? Od bekonu si臋 zaczyna. D艂u偶ej si臋 sma偶y.
- Umiem tylko po jednej rzeczy naraz. Dzi臋ki temu udaje mi si臋 spali膰 tylko jedn膮 rzecz naraz.
- Odwa偶ne podej艣cie.
- Redukcja koszt贸w.
Gotowali艣my razem, potem razem jedli艣my i sp臋dzi艂em mn贸stwo czasu na podziwianiu scenerii. Dama wydawa艂a si臋 zadowolona. Sprz膮tali艣my ju偶, kiedy powiedzia艂a:
- Nie b臋d臋 tego tolerowa膰. Nie b臋d臋 tolerowa膰 korupcji, kt贸ra pozwala na takie rzeczy.
Odst膮pi艂em w ty艂, spojrza艂em na ni膮 innymi oczami.
- Chyba dopiero zacz臋艂a艣 tam pracowa膰? Trudno znale藕膰 bardziej skorumpowane miejsce, ni偶 Bledsoe.
- Tak, jestem nowa. I zd膮偶y艂am si臋 ju偶 przekona膰, jakie to bagno. Codziennie co艣 nowego. To chyba najgorsze, co si臋 mog艂o zdarzy膰. Mog艂e艣 sp臋dzi膰 ca艂e 偶ycie nies艂usznie uwi臋ziony.
- Tak. I zdaje si臋, 偶e nie by艂em tam jedyny. Jeste艣 idea艂istk膮 i reformatork膮. - TunFaire ostatnio a偶 si臋 zaroi艂o od tej zarazy.
- Nie musisz m贸wi膰 tak, jakbym by艂a p贸艂g艂贸wkiem.
- Wybacz. Wi臋kszo艣膰 niedosz艂ych Utopian odpowiada rysopisowi, zw艂aszcza je艣li chodzi o rzeczywisto艣膰. Pochodz膮 z dobrych rodzin i nie maj膮 zielonego poj臋cia, na czym polega 偶ycie takich ludzi, kt贸rzy musz膮 liczy膰 na Bledsoe. Dla nich 艂ap贸wki i sprzeda偶 darowanych towar贸w to dodatkowe zyski z pracy. Nie zrozumieliby, gdyby艣 zacz臋艂a na to kl膮膰... no, chyba 偶eby sobie wykombinowali, 偶e po prostu chcesz zwi臋kszy膰 swoj膮 dzia艂k臋.
Spojrza艂a na mnie z odraz膮.
- Kto艣 ju偶 mi to wczoraj sugerowa艂.
- No widzisz. Jestem pewien, 偶e si臋 zagotowa艂a艣 i nic to nie pomog艂o. A teraz wszyscy my艣l膮, 偶e jeste艣 stukni臋ta. Mo偶e nawet ci na wy偶szych stanowiskach, kt贸rzy maj膮 wi臋cej kasy, zastanawiaj膮 si臋, czy nie jeste艣 niebezpieczna dla otoczenia. Zaraz zaczn膮 si臋 martwi膰, 偶e Stra偶 zacznie skopywa膰 ty艂ki i zbiera膰 nazwiska. Przekabacenie reformator贸w wymaga czasu.
Usiad艂a z fili偶ank膮 艣wie偶ej herbaty z miodem i mi臋t膮. Spojrza艂a na mnie i zamy艣li艂a si臋.
- Wes m贸wi, 偶e tobie mo偶na zaufa膰.
- Mi艂o z jego strony. Chcia艂bym m贸c powiedzie膰 to samo. Zmarszczy艂a brwi.
- Fakt pozostaje faktem, jestem ju偶 bezpieczna. Kilka dni temu znik艂 transport lek贸w za kilka tysi臋cy marek. Natychmiast wype艂ni艂am wolne etaty piel臋gniarzy lud藕mi, kt贸rych zna艂am. Kt贸rym mog臋 ufa膰.
- Rozumiem. - Z punktu widzenia jej powi膮za艅 ze Stra偶膮, domy艣la艂em si臋, 偶e to ludzie B艂ocka. Pracowa艂 dla niego taki jeden paskudny typ, Relway si臋 nazywa艂. Prowadzi艂 jego wywiad. Nieprzyjemny typ.
Je艣li Relway zainteresuje si臋 Bledsoe, polec膮 g艂owy i na ty艂ki spadnie grad kopniak贸w. Relway nie pozwala, aby biurokratyczne blokady i kruczki prawne wchodzi艂y mu w drog臋. Po prostu wchodzi i prostuje wszystko, co krzywe.
- Uwa偶aj - zasugerowa艂em. - Na pewno my艣l膮, 偶e sprowadzi艂a艣 sobie szpieg贸w. Mog膮 zapomnie膰 o manierach.
Popija艂a herbat臋, obserwuj膮c mnie uwa偶nie. Czu艂em si臋 zak艂opotany. Nie, nie przeszkadza mi, kiedy pi臋kna dziewczyna mi si臋 przygl膮da. Urodzi艂em si臋 jako obiekt po偶膮dania seksualnego. Ale ta pi臋kna dama mia艂a na my艣li co艣 znacznie mniej atrakcyjnego.
- Nie jestem taka naiwna, jak my艣lisz, Garrett.
- 艢wietnie, To ci zaoszcz臋dzi mn贸stwo cierpienia.
- Masz mo偶e jaki艣 pomys艂, kto ci臋 tam wsadzi艂?
- Nie, spa艂em wtedy. Ale s艂ysza艂em, 偶e ksi膮偶臋, kt贸ry zap艂aci艂 za m贸j hotel, nazywa si臋 Grange Cleaver.
- Cleaver? Grange Cleaver?
- Znasz go?
- Jest powiernikiem szpitala. Wyznaczonym przez dw贸r imperialny. - Przyjrza艂a mi si臋 jeszcze uwa偶niej. - Powiedzia艂am ci ju偶, nie jestem tak naiwna, na jak膮 wygl膮dam. To znaczy r贸wnie偶, 偶e rozumiem, i偶 mog臋 by膰 w niebezpiecze艅stwie.
Ja bym tam nie u偶y艂 s艂owa ”mog臋”.
- No i co?
- Mo偶e powinnam kogo艣 wynaj膮膰, 偶eby by艂 blisko, p贸ki kurz nie osi膮dzie.
- Ca艂kiem niez艂a my艣l.
- Piszesz si臋?
Pisa艂bym si臋, ale niekoniecznie na to.
- Szukasz ochroniarza?
- Wes m贸wi, 偶e si臋 nie sprzedajesz.
- Mo偶e i nie. Ale jest problem.
- Jaki? - Wydawa艂a si臋 zdenerwowana.
- Nie pracuj臋 jako ochroniarz. Przykro mi. Poza tym mam ju偶 klienta. Nie mog臋 si臋 wykr臋ci膰, cho膰 pewna cz臋艣膰 mojej osoby nie marzy o niczym innym. Poza tym twoi ludzie na pewno si臋 na mnie gniewaj膮. Nie odwa偶臋 si臋 tam p贸j艣膰.
Spojrza艂a na mnie, jakby mia艂a zamiar si臋 w艣ciec.
- No to co proponujesz? - Nie pr贸bowa艂a mnie przekona膰. Zrani艂a moje uczucia. Mo偶e jeszcze siebie by do czego艣 nam贸wi艂a...
By艂a tak cholernie oficjalna.
Maggie Jenn ju偶 dawno pr贸bowa艂aby mnie sprowadzi膰 z drogi cnoty.
- M贸j przyjaciel, Saucerhead Tharpe, m贸g艂by si臋 tego podj膮膰. I jeszcze paru innych znajomych. Problem w tym, 偶e oni wszyscy wygl膮daj膮 na sw贸j zaw贸d. - Nagle muza po艂askota艂a mnie za uchem. - O, moja znajoma z zesz艂ej nocy szuka pracy.
Dama rozja艣ni艂a si臋, widocznie widzia艂a ju偶 oczami duszy wszelkie udr臋ki, jakie przysz艂oby jej prze偶ywa膰, gdyby Winger by艂a facetem.
- Da sobie rade?
- Lepiej ode mnie. Nie ma czego艣 takiego jak sumienie.
- Mo偶na jej zaufa膰?
- No, lepiej jej nie wodzi膰 na pokuszenie, bo rodzinne srebra mog艂yby przypadkiem wyj艣膰 z domu na jej nogach. Ale zna swoj膮 robot臋.
- Twarda?
- Jada je偶e na 艣niadanie. Bez obierania. Nie pr贸buj z ni膮 rywalizowa膰, kto twardszy. Nie wie, kiedy przesta膰.
U艣miechn臋艂a si臋.
- Doskonale to rozumiem. Kiedy wychodzisz poza ramy tradycji, ci膮gnie ci臋, 偶eby pokaza膰 ch艂opcom, 偶e potrafisz zrobi膰 to samo, co oni, tylko lepiej. Dobrze. Pasuje mi to. Porozmawiam z ni膮. Gdzie j膮 znajd臋?
Nie jest 艂atwo znale藕膰 Winger. Ona tak lubi. S膮 ludzie, kt贸rym wola艂aby si臋 nie da膰 zaskoczy膰.
Wyja艣ni艂em jej wszystko, co mog艂em. Podzi臋kowa艂a mi za 艣niadanie, rad臋 i pomoc, po czym ruszy艂a w kierunku drzwi. Nie mog艂em doj艣膰 do siebie. By艂a gotowa do wyj艣cia, zanim ja zd膮偶y艂em si臋 pozbiera膰.
- Hej! Zaczekaj. Nie przedstawi艂a艣 mi si臋. Mrugn臋艂a.
- Chastity* [*Chastity = cnota, czysto艣膰 (przyp. t艂um.)],Garrett. Chastity Blaine. - Za艣mia艂a si臋 na widok mojej g艂upiej miny, wy艣lizn臋艂a si臋 na ulice i zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.
XXI
Za dnia Dom Rado艣ci jest nudny. Morley ostatnio w og贸le nie zamyka艂, nakr臋cony jakim艣 dziwnym spo艂ecznikowskim impulsem, kt贸ry kaza艂 mu udost臋pnia膰 wszystkim zielsko i siekane siano. Zacz膮艂em si臋 martwi膰. Jeszcze chwila i ten przybytek zaczn膮 nawiedza膰 konie.
Zaprosi艂em si臋 do baru.
- Wysma偶 mi krwisty stek, Sier偶ancie. I powiedz Morleyowi, 偶e tu jestem.
Sier偶ant st臋kn膮艂, podrapa艂 si臋 w krocze, podci膮gn膮艂 gacie, przemy艣la艂 sobie wszystko, zanim cokolwiek zrobi艂 - g艂贸wnie po to, 偶eby pokaza膰, sk膮d wytrzasn膮艂em ten durny pomys艂, 偶e Morleya w og贸le obchodzi, czy za艣miecam mu Dom Rado艣ci, czy 艣mierdz臋 sobie w piekle, tam, gdzie moje miejsce.
- Powiniene艣 otworzy膰 szko艂臋 dobrych manier i urody dla m艂odych dam z dobrych dom贸w, Sier偶ancie.
- Pieprzysz. Mo偶e nie?
Rozsiad艂em si臋 przy stole. M贸j stek zjawi艂 si臋 znacznie wcze艣niej, ni偶 Morley. Pi臋kny, gruby, soczysty kawa艂ek z samego 艣rodeczka. Ober偶yny. Wcisn膮艂em w siebie po艂ow臋, zamykaj膮c oczy i wstrzymuj膮c oddech. Kiedy nie musisz tego w膮cha膰 ani ogl膮da膰, nie jest nawet takie z艂e.
Kumpel Sier偶anta, Ka艂u偶a, wyturla艂 si臋 z kuchni. P贸艂 stopy w艂ochatego bandziocha zwisa艂o mu spod koszuli. Przystan膮艂, 偶eby wysmarka膰 nos w fartuch. Z szyi zwisa艂 mu jaki艣 klucz na sznurku. Zapyta艂em:
- A to co do jasnej Anielki? Uciekinier spod belki? Nie zaci膮gn臋li stryczka jak nale偶y?
- Garrett, ja tu jestem podczaszym. - Potwierdzi艂y si臋 moje najgorsze przypuszczenia - nie tylko na ucho, lecz i na nosa. Ka艂u偶a pilnie kiperowa艂 swoje napitki. - Morley m贸wi, 偶e musimy przyci膮gn膮膰 lepsz膮 klientel臋.
- By艂 taki czas, 偶e mog艂e艣 osi膮gn膮膰 ten cel sprowadzaj膮c tu tuzin skaza艅c贸w.
- Jeste艣 w艂a艣nie tym facetem, Ka艂u偶a. Ty mo偶esz tego dokona膰.
- Pieprzysz. Mo偶e nie?
Ci ch艂opcy musieli mie膰 tego samego nauczyciela od retoryki.
- Chcesz troch臋 wina, Garrett? - Do tego, co jesz, najlepiej b臋dzie pasowa艂a delikatna, przekorna, lekka fortunata, kt贸ra wprawdzie mo偶e nie jest tak subtelna jak nambo Arsena艂, ale...
- Ka艂u偶a!
- Taaak?
- To zepsuty sok z winogron. Je艣li nawet nazywaj膮 to winem, to tylko zepsuty sok winogronowy. Nie obchodzi mnie, czy je nazwiesz s艂odkim, wytrawnym czy jak tam chcesz. Wstawiaj sobie te snobistyczne gadki o winie do usranej 艣mierci. Spojrz臋 na nie dopiero wtedy, kiedy si臋 zmieni w ognist膮 brunetk臋, albo co. Jest zaple艣nia艂e i p艂ywaj膮 w nim g贸wna. W艂a艣nie tak produkuje si臋 alkohol, na kt贸ry mog膮 sobie pozwoli膰 pijacy i ludzie-szczury.
Ka艂u偶a mrugn膮艂 i szepn膮艂:
- Jestem z tob膮. Gdyby bogowie chcieli, 偶eby prawdziwi faceci pili to 艣wi艅stwo, nie wynale藕liby piwa.
- A ty co, wrabiasz Morleya w podawanie piwa, twierdz膮c 偶e to zupa-krem z chmielu?
W tym momencie pojawi艂 si臋 Morley.
- Wino to jeden ze sposob贸w, w jaki m膮dry restaurator potrafi skusi膰 ten specjalny typ ludzi, kt贸rzy wysoko nosz膮 g艂owy - zauwa偶y艂.
- Co ci si臋 sta艂o, 偶e nagle chcesz, 偶eby takie typy zawala艂y ci parkiet?
- Got贸weczka - Morley rozsiad艂 si臋 naprzeciwko mnie. - Prosta, zwyk艂a, czysta got贸wka. Je艣li jej potrzebujesz, musisz si臋 nauczy膰, jak j膮 wydoby膰 od tych, kt贸rzy j膮 maj膮. Nasza obecna klientela jest go艂a. Najcz臋艣ciej. Ale ostatnio zauwa偶y艂em, 偶e zacz臋li艣my przyci膮ga膰 poszukiwaczy przyg贸d. Zacz膮艂em zatem robi膰 wszystko, 偶eby sta膰 si臋 w艂a艣nie „tym” lokalem.
- Po co?
Spojrza艂 na mnie dziwnie.
- Nie przejmuj si臋, je艣li pytanie jest za trudne. Je艣li masz problemy z odpowiedzi膮, m贸w wprost.
- Rozejrzyj si臋. Masz odpowied藕.
Rozejrza艂em si臋. Zobaczy艂em Ka艂u偶臋 i Sier偶anta, plus kilku miejscowych, kt贸rzy schronili si臋 przed deszczem.
- Niespecjalnie to apetyczne - mrukn膮艂em. Mia艂em na my艣li Ka艂u偶臋 i Sier偶anta.
- To ten stary diabe艂 Kondycja, Garrett. Jeste艣my o funt ci臋偶si i o krok wolniejsi. Najwy偶szy czas spojrze膰 prawdzie w oczy.
- Mo偶e Ka艂u偶a i Sier偶ant. - Morley nie mia艂 na sobie ani grama t艂uszczu. Zrobi艂em moj膮 ukochan膮 sztuczk臋 z uniesion膮 brwi膮, popisowy i urokliwy numer.
Odczyta艂 to we w艂a艣ciwy spos贸b.
- Facet potrafi spowolnie膰 r贸wnie偶 pomi臋dzy uszami, stary. Mo偶e straci膰 偶ylasty i wyg艂odzony spos贸b my艣lenia. - Spojrza艂 tak, jakbym to ja powinien co艣 wiedzie膰 na ten temat.
- Albo zaczyna my艣le膰 jak krowa, poniewa偶 przez ca艂e 偶ycie wcina tylko krowi膮 pasz臋. - Znacz膮co spojrza艂em na zw艂oki mojej pol臋dwicy z ober偶yny, kt贸ra nie zdo艂a艂a spe艂ni膰 nawet najczarniejszych moich oczekiwa艅.
Morley wyszczerzy艂 z臋by.
- Nowy kucharz jest na okresie pr贸bnym.
- Pr贸bujesz go na mnie?
- A na kim by? No nie, Ka艂u偶a? Garretta ci臋偶ko rozczarowa膰. By艂 rozczarowany, zanim jeszcze przekroczy艂 pr贸g. B臋dzie kl膮艂 i pierdzia艂, cokolwiek mu podamy.
- Mog艂e艣 mnie otru膰. - Naburmuszy艂em si臋.
- Gdyby ci to mia艂o poprawi膰 humor...
- To jest my艣l! - Zachwyci艂 si臋 Ka艂u偶a. - Czemu sam wcze艣niej o tym nie pomy艣la艂em?
- Bo ty nie my艣lisz. Gdyby nawet jaka艣 my艣l zapl膮ta艂a si臋 do tego pustostanu w twojej m贸zgownicy, zab艂膮dzi艂aby i nigdy nie wysz艂a - mrukn膮艂em, ale i tak us艂ysza艂.
- Hej! Sier偶ant! Zosta艂o ci tam trutki na szczury? Ka偶 Wigginsowi przynie艣膰 dla Garretta specjalny deser-niespodziank臋!
Wyda艂em odpowiedni d藕wi臋k, 偶eby wiedzieli, co s膮dz臋 o tym poziomie dowcip贸w, po czym zwr贸ci艂em si臋 do Morleya.
- Musz臋 skorzysta膰 ze skarbnicy twojej m膮dro艣ci.
- Chcesz mi si臋 wyp艂aka膰 na ramieniu po kolejnej cizi?
- To te偶 jest my艣l. Nigdy jeszcze tego nie pr贸bowa艂em. Mo偶e odrobina magii wsp贸艂czucia...
- Ode mnie si臋 go raczej nie spodziewaj.
- Przyszed艂em, 偶eby pos艂ucha膰 ciebie, a nie na odwr贸t.
- To ma co艣 wsp贸lnego z t膮 twoj膮 spraw膮 Maggie Jenn?
- Tak. M贸wi ci co艣 nazwisko Grange Cleaver?
Morley spojrza艂 na Ka艂u偶臋. Twarz mu pomrocznia艂a. Ka艂u偶膮 zamieni艂 spojrzenie z Sier偶antem. A potem wszyscy zacz臋li udawa膰 oboj臋tno艣膰.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e Deszczo艂ap powr贸ci艂?
- Deszczo艂ap?
- Jedyny Grange Cleaver, jakiego znam, by艂 nazywany Deszczo艂apem. Paser. Kawa艂 skuba艅ca. Sk膮d znasz to nazwisko?
- Winger. Twierdzi, 偶e dla niego pracowa艂a.
- Ta baba to nie najbardziej wiarygodny 艣wiadek.
- Nie musisz mi m贸wi膰. Ale opowiada ciekaw膮 histori臋, jak to ten facet wynaj膮艂 j膮 do 艣ledzenia niejakiej Maggie Jenn. M贸wi艂a, 偶e Cleaver jest jej bratem, albo jakim艣 innym bliskim krewnym.
Morley zn贸w zerkn膮艂 na Ka艂u偶臋, po czym zamy艣li艂 si臋.
- A o tym to ja nie s艂ysza艂em - zachichota艂, ale nie by艂o w tym 艣miechu nic weso艂ego. - To nie mo偶e by膰 prawda, ale gdyby by艂a, wiele by wyja艣nia艂a. Mo偶e nawet to, dlaczego wr贸ci艂a.
- Zmieniasz stanowisko? - H臋?
- M贸wi艂e艣, 偶e by艂a na wygnaniu. I o co w og贸le tutaj chodzi?
- No dobra. Grange Cleaver, zwany Deszczo艂apem, wiele lat temu by艂 bardzo s艂awnym paserem.
- Jak mo偶na by膰 s艂awnym paserem. Zdaje mi si臋, 偶e mo偶esz by膰 jednym albo drugim, ale nie obydwoma naraz.
- S艂awnym po艣r贸d tych, kt贸rzy korzystaj膮 z us艂ug paser贸w, hurtowo i detalicznie, jako dostawcy lub ko艅cowi u偶ytkownicy. Deszczo艂ap zajmowa艂 si臋 w艂amaniami. Kr膮偶y艂y plotki, 偶e sam wyre偶yserowa艂 par臋 du偶ych skok贸w, 偶e mia艂 tam wtyczk臋, kt贸ra dostarcza艂a mu wszelkich potrzebnych informacji. Uderza艂 g艂贸wnie w G贸r臋. Wtedy nie by艂o tam tylu stra偶y. Dopiero po jego napadach stworzyli te oddzia艂y zbir贸w.
- A jak si臋 to wszystko ma do Maggie Jenn?
- Trudno powiedzie膰. Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e pi臋膰 minut Deszczo艂apa jako艣 dziwnie zbieg艂o si臋 ze s艂ynnym romansem Maggie Jenn. Zw艂aszcza w ci膮gu tych miesi臋cy, kiedy Theodoric wsz臋dzie j膮 ze sob膮 wl贸k艂, maj膮c gdzie艣, co m贸wi reszta.
- Musisz przyzna膰, 偶e nikomu nie przysz艂o do g艂owy, 偶eby to mog艂a by膰 wtyczka.
- W艂a艣nie. Jej przest臋pstwa towarzyskie wystarczy艂y, 偶eby j膮 serdecznie znienawidzi膰.
- To wszystko jest ogromnie ciekawe, ale z tego co widz臋, nie ma nic wsp贸lnego z moj膮 robot膮 - cho膰 mo偶e si臋 myli艂em. Cleaver nie wsadzi艂 mnie do czubk贸w za majtki nie pod kolor do koszuli. Chyba jednak by艂em dla niego zagro偶eniem. - Wci膮偶 twierdzicie, 偶e Maggie Jenn nie ma c贸rki?
- Powiedzia艂em tylko, 偶e nic o tym nie wiem. I dalej tak twierdz臋. Ale mam wra偶enie, 偶e bardzo wiele jeszcze nie wiem o Maggie Jenn.
- Ulica nic nie m贸wi?
- Za wcze艣nie, Garrett, to wielkie miasto. A je艣li Deszczo艂ap tu jest, ludzie, kt贸rzy go znaj膮, mog膮 nie chcie膰 gada膰.
- No. - To wielkie miasto. A gdzie艣 w nim zaginiona dziewczyna.
Gdzie艣 w TunFaire jest mn贸stwo zaginionych dziewczyn. Codziennie gin膮 kolejne. A tym razem zdarzy艂o si臋, 偶e kto艣 t臋 akurat chce znale藕膰.
Ruszy艂em w kierunku ulicy.
- Garrett.
Przystan膮艂em. Znam ten ton. Zza tony masek przem贸wi wreszcie prawdziwy Morley. - Co?
- Uwa偶aj z Deszczo艂apem. Jest tak stukni臋ty, jak ma艂o kto. Niebezpiecznie stukni臋ty.
Opar艂em si臋 o framug臋 i zacz膮艂em prze偶uwa膰 t臋 informacj臋.
- W t臋 spraw臋 zamieszanych jest paru dziwnych ludzi.
- Jak to?
- Maj膮 po dwie twarze. Maggie Jenn, jak膮 znam i ta, o kt贸rej m贸wi艂a mi Winger nie s膮 szczeg贸lnie podobne do kobiety, kt贸r膮 mi opisujesz. Grange Cleaver, dla kt贸rego pracowa艂a i ten, o kt贸rym wy m贸wicie, to nie ta sama osoba, o kt贸rej s艂ysza艂em z innego 藕r贸d艂a. Ten Cleaver jest jednym z zarz膮dc贸w Bledsoe. Jest powi膮zany z rodzin膮 kr贸lewsk膮.
- Kolejna nowina, jak dla mnie. No i co z tego.
W艂a艣nie. Co z tego? Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e k艂opoty Chastity ze z艂odziejstwem i korupcj膮 bior膮 si臋 z samej g贸ry.
Z jakiego艣 powodu nie potrafi臋 si臋 przyzwyczai膰 do takiego sposobu my艣lenia, jakiego wymaga ten rodzaj dra艅stwa. Okradanie ubogich i bezradnych nie ma wielkiego sensu, cho膰 pewnie Morley potrafi艂by przyklei膰 sobie na g臋b臋 zdziwion膮 min臋 i wyja艣ni膰 mi wszystko w dw贸ch s艂owach: okradasz ubogich i bezradnych, poniewa偶 oni nie mog膮 si臋 odgry藕膰. Ale musisz si臋 cholernie nakra艣膰, 偶eby mie膰 z tego fors臋.
Dlatego z艂odzieje wol膮 bogatsze ofiary.
XXII
Uzna艂em, 偶e najlepiej b臋dzie, je艣li p贸jd臋 do domu i usadowi臋 si臋 z piwem, a mo偶e pi臋cioma, 偶eby si臋 porz膮dnie zastanowi膰 nad t膮 robot膮. Grange Cleaver to pestka. Mo偶e po艣wiec臋 mu troch臋 czasu, kiedy znajd臋 zaginion膮 c贸rk臋. By艂em to winien temu pajacowi. Ale najpierw Emerald.
A skoro ju偶 o d艂ugach mowa, do tej pory ch艂opcy z Bledsoe na pewno donie艣li mu o mojej genialnej i 艣mia艂ej ucieczce. Mo偶e mi si臋 przyda膰, je艣li od czasu do czasu obejrz臋 si臋 za siebie...
- Cze艣膰, jak leci? Nazywam si臋 Ivy.
Pisn膮艂em i podskoczy艂em na poziom m艂odego go艂臋bia. Mog艂em jeszcze po drodze zaklaska膰 uszami i zagra膰 na nosie, ale zbyt by艂em zaj臋ty wydawaniem r贸偶nych d藕wi臋k贸w. Wyl膮dowa艂em. A w dole, na wszystkich bog贸w, czeka艂 na mnie m贸j kumpel z wi臋zienia, Ivy.
I nie tylko Ivy. Za Ivy'ym, rado艣nie u艣miechni臋ty, sta艂 wielki gostek, kt贸ry pom贸g艂 mi wyj艣膰.
- Hej, ch艂opaki, uda艂o si臋 wam! Ekstra. - Pr贸bowa艂em ich powolutku wymin膮膰. Nie wysz艂o. - Ilu jeszcze si臋 uda艂o? Wiecie mo偶e co艣?
Chcia艂em tylko by膰 grzeczny. Tak si臋 nale偶y zachowywa膰 wobec nieprzewidywalnych i potencjalnie niebezpiecznych typ贸w. Kurde, tak trzeba post臋powa膰 z wszystkimi nieznajomymi. Chamem mo偶na by膰 wobec kumpli, o kt贸rych wiesz, 偶e nie potn膮 ci臋 na plasterki. Do tego w艂a艣nie s艂u偶膮 dobre maniery.
Wyszczerzony g艂upek wyszczerzy艂 si臋 jeszcze szerzej.
- Prawie wszyscy zwiali, Garrett, Chyba ca艂y oddzia艂.
- Jak to si臋 sta艂o? - Wydawa艂o mi si臋, 偶e kiedy opuszcza艂em scen臋, obs艂uga zaczyna艂a opanowywa膰 sytuacj臋
- Kilku m膮drali w mundurkach stwierdzi艂o, 偶e mog膮 sobie powetowa膰 to i owo, kiedy ju偶 troch臋 ostygniemy. I wtedy tych paru ch艂opc贸w, kt贸rzy zostali w 艣rodku, dosta艂o chyzia.
- Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e nie dostali go wcze艣niej - no, ale teraz nie tylko mieli chyzia, ale i byli na wolno艣ci. Jeszcze raz spr贸bowa艂em ich obej艣膰. Wielgas mia艂 talent do wchodzenia mi w drog臋.
Nie przeoczy艂em faktu, 偶e zna艂 moje nazwisko, cho膰 mu si臋 nie przedstawia艂em.
- Jak si臋 tu znale藕li艣cie, ch艂opcy? - tu, to znaczy na ulicy Macunado mniej ni偶 o dwie przecznice od mojego domu. Tak nieprawdopodobny zbieg okoliczno艣ci mo偶e si臋 zdarzy膰 tylko co trzeci rok przest臋pny. A teraz nie by艂 rok przest臋pny.
Wielgas poczerwienia艂 i wyzna艂:
- 艁azili 偶e艣my tu i tam, 偶eby znale藕膰 wyj艣cie, a potem s艂yszeli, jak rozmawiasz z Doktorkiem Chazem. No wi臋c 偶e艣my czekali tutaj na ulicy, nie wiemy, co robi膰, ani gdzie i艣膰. Pyta艂em Ivy'ego, ale on nie ma pomys艂u.
Twarz Ivy'ego poja艣nia艂a na to wspomnienie. Przedstawi艂 si臋, na wypadek, gdyby tego nie zrobi艂 wcze艣niej, po czym wr贸ci艂 do studiowania ulicy. Wydawa艂 si臋 bardziej zadumany, ni偶 przestraszony, ale mia艂em wra偶enie, 偶e nie potrzeba mu wiele czasu, 偶eby zn贸w dojrza艂 do przymkni臋cia. Podejrzewam, 偶e wielu ludzi tak ma.
- Wi臋c przyszli艣cie do mnie.
Wielgas kiwn膮艂 g艂ow膮 jak nie艣mia艂y dzieciak.
- Wydawa艂e艣 si臋 facetem, kt贸ry wie, co robi. Przekl膮艂em si臋 w duchu za to, 偶e by艂em takim durniem.
- W porz膮siu, sam was w to wpl膮ta艂em, wi臋c czuj臋 si臋 odpowiedzialny. Chod藕cie, dostaniecie je艣膰, przenocujecie, mo偶e wam si臋 pomog臋 urz膮dzi膰.
Jasne, wiedzia艂em, 偶e za艣mierdz膮 si臋 jak stare ryby, zanim uda mi si臋 ich wyprosi膰. Ale mia艂em pewien atut w r臋kawie. Truposz nie ma problem贸w z dobrymi manierami, ani przero艣ni臋tym poczuciem obowi膮zku spo艂ecznego. Go艣cie raczej nie przed艂u偶aj膮 pobytu ponad jego cierpliwo艣膰.
Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy ju偶 nim nie potrz膮sn膮膰. Przyda艂aby mi si臋 rada. Wprowadzi艂em go艣ci do domu. Wielki facet by艂 na obcym terenie nerwowy jak ma艂y ch艂opak. Ivy by艂 ciekawski jak kot. Cholerny Papagaj naturalnie natychmiast rozp臋ta艂 w pokoiku prawdziwe piek艂o. Ivy wprosi艂 si臋 tam, podczas, kiedy ja pr贸bowa艂em rozwi膮za膰 problem, zwracaj膮c si臋 do wielgasa.
- Masz jakie艣 imi臋? Nie wiem, jak si臋 do ciebie zwraca膰. Pan Czubaty zacz膮艂 kl膮膰 na Ivy'ego, 偶e mu nie przyni贸s艂 jedzenia.
Zacz膮艂em t臋skni膰 za Danem z jeszcze jednego powodu. Zanim wyjecha艂, umia艂 sobie poradzi膰 z tym pierzastym ko艅cem 艣wiata. A ja wci膮偶 nie umia艂em.
Bydlak rozpocz膮艂 zwyk艂ym repertuarem:
- Pomocy! Gwa艂c膮! Ratujcie! Och, prosz臋 pana, prosz臋 nie kaza膰 mi tego robi膰 drugi raz! - Uda艂o mu si臋 wydoby膰 g艂os m艂odziutkiej nastolatki. Nauczy艂a go tego jedyna papuga na tyle cwana, 偶eby pami臋ta膰 wi臋cej ni偶 cztery sowa i z pewn膮 doz膮 rozumu. Ja po prostu wiem, 偶e je艣li s膮siedzi kiedy艣 go us艂ysz膮, nigdy nie zdo艂am przekona膰 t艂umu, 偶e to papuga tak si臋 dar艂a. Zlinczuj膮 mnie, jak nic zlinczuj膮. A to bydl臋 nie zamknie dzioba, dop贸ki mu nie skr臋c臋 karku.
Tymczasem wielki sta艂 sobie z zamy艣lon膮 g臋b膮, usi艂uj膮c sobie przypomnie膰, jak si臋 nazywa. Wydawa艂o si臋, 偶e jego rozum przechodzi r贸偶ne etapy, jak pory roku. Kiedy mi pom贸g艂 w Bledsoe, pewnie mia艂 akurat wiosn臋. Teraz by艂a p贸藕na jesie艅 albo wr臋cz zima. Cieszy艂em si臋, 偶e nie musz臋 z nim mie膰 do czynienia przez' ca艂y czas. Sam bym zwariowa艂.
Ciemno to widz臋... oj, ciemno.
Ivy zamkn膮艂 drzwi pokoiku. Cholerny Papagaj wci膮偶 dar艂 dzioba, ale Ivy u艣miecha艂 si臋 o ducha do ucha. S膮dz臋, 偶e wiedzia艂, jaki los czeka ptaszysko. M贸g艂 zosta膰 przyjacielem storturowanego towarzysza, kt贸ry desperacko potrzebowa艂 kumpla.
Storturowany towarzysz pop臋dzi艂 korytarzem, podczas, kiedy wielgas wci膮偶 prze偶uwa艂 sw贸j wielki problem.
- Hej! Wiem! - powiedzia艂 rado艣nie. - 艢lizgacz! - I jeszcze promienniej:
- W艂a艣nie! Tak jest! 艢lizgacz!
Jego u艣miech sprawia艂, 偶e wyszczerz Ivy'ego wygl膮da艂 jak dziurka w skarbonce.
- 艢lizgacz? - co to za imi臋? Pewnie przezwisko, cho膰 mnie tam na 艣lizgacza nie wygl膮da艂.
Ivy wstawi艂 twarz do mojego gabinetu. Zamar艂. Nagle wyda艂 z siebie cichy skrzek przera偶enia - pierwszy d藕wi臋k, kt贸ry zak艂贸ci艂 jego sze艣ciowyrazowy rytm. S膮dz膮c z kierunku, w jakim spogl膮da艂, zobaczy艂 Eleanor. Ten obraz wiele m贸wi艂 ka偶demu, kto spogl膮da艂 na niego okiem szale艅ca.
艢lizgacz puszy艂 si臋, zachwycony, 偶e przypomnia艂 sobie, jak si臋 nazywa.
- Ch艂opaki, z powrotem do kuchni - poleci艂em. - Na piwko i ma艂e co nieco.
Podejrzewa艂em, 偶e nie jedli od wyj艣cia ze szpitala. Wolno艣膰 ma swoje wady.
艢lizgacz skin膮艂 g艂ow膮 i b艂ysn膮艂 wyszczerzeni. Ivy uda艂, 偶e nie s艂yszy. Przeszed艂 na drug膮 stron臋, do pokoju Truposza, wszed艂 do 艣rodka i zafundowa艂 sobie wstrz膮s gorszy ni偶 na widok mrocznych cieni 艣cigaj膮cych Eleanor. Truposz nie jest ani puchaty, ani ma艂y, ani przytula艣ny. Nie budzi natychmiastowej mi艂o艣ci samym wdzi臋kiem i urokiem.
Wyci膮gn膮艂em Ivy'ego stamt膮d i zawlok艂em do kuchni. Usiedli艣my nad przek膮sk膮 z zimnej pieczeni wo艂owej, og贸rk贸w, sera i musztardy do艣膰 fertycznej, 偶eby艣my si臋 pop艂akali, oraz odpowiedniej ilo艣ci piwa. Wi臋cej ch艂epta艂em, ni偶 mlaska艂em. Skoro jednak 艢lizgacz i Ivy zwolnili na tyle, 偶e mogli ju偶 zacz膮膰 oddycha膰 mi臋dzy jednym k臋sem a drugim, zapyta艂em:
- Umiecie co艣 robi膰, ch艂opcy?
- H臋? - To 艢lizgacz. Ivy osusza艂 w艂a艣nie kolejny kufel piwa. Zacz膮艂 wygl膮da膰 inteligentniej i bardziej po ludzku. Zacz膮艂em podejrzewa膰 natur臋 jego szale艅stwa. By艂 zwyczajnie pijakiem.
- Co robili艣cie, zanim was tam wsadzili?
艢lizgacz zacz膮艂 kolejn膮 pi臋ciorundow膮 walk臋 ze swoj膮 pami臋ci膮. Zastanawia艂em si臋, jak mu sz艂o, zanim si臋 tam znalaz艂. Ivy wys膮czy艂 kufelek i ruszy艂 w kierunku ch艂odni. Z艂apa艂em go za nadgarstek. Nie musia艂em u偶y膰 du偶o si艂y, 偶eby go posadzi膰.
- Nie przesadzaj, Ivy.
Gapi艂 si臋 przez minut臋 w talerz, wreszcie podni贸s艂 do ust plaster mi臋sa. Powoli 偶u艂 przez d艂u偶sz膮 chwil臋. Prze艂kn膮艂 i nagle zwali艂 mnie z n贸g, stwierdzaj膮c:
- Nie mo偶esz zapomnie膰 o jedzeniu, Garrett. Tego zawsze musisz si臋 trzyma膰. Nie mo偶esz zapomnie膰 je艣膰.
Wywali艂em ga艂y. 艢lizgacz te偶 wywali艂. I zawy艂.
- Niech mnie szlag, niech mnie cholerny jasny szlag, Garrett, on gada! Co艣my zrobili? Nigdy przedtem tego nie robi艂.
Widok musia艂 i intelektowi 艢lizgacza podrzuci膰 kopa w zadek. Zacz膮艂 trajkota膰 do Ivy'ego, usi艂uj膮c zach臋ci膰 go do gadki. Ivy nie chcia艂 by膰 zach臋cany. Wbi艂 wzrok w talerz, grzebi膮c w jedzeniu. Podni贸s艂 oczy tylko raz, rzucaj膮c t臋skne spojrzenie w stron臋 ch艂odni. Obiekt jego uczu膰, m贸j anta艂ek, sta艂 tam ca艂kiem samotnie.
- No i?
艢lizgacz spojrza艂 t臋po.
- Co?
- Pyta艂em, co robi艂e艣 na zewn膮trz, zanim si臋 dosta艂e艣 do 艣rodka.
- A po co chcesz wiedzie膰? - P艂omie艅 geniuszu nigdy chyba nie p艂on膮艂 w nim zbyt jasno.
Musia艂em dzia艂a膰, zanim zga艣nie do reszty.
- Musz臋 wiedzie膰, co umiecie robi膰. Mo偶e uda mi si臋 wtedy znale藕膰 kogo艣, kto zechce wam za to zap艂aci膰.
W TunFaire nie brakuje pracy, ani uczciwej, ani innej. Wszyscy m艂odzi ludzie wyje偶d偶aj膮 do Kantardu na pi臋膰 lat, a niekt贸rzy nigdy nie wracaj膮.
- Najcz臋艣ciej by艂em ochroniarzem i dobrze mi sz艂o. A potem pojecha艂em na po艂udnie i chyba co艣 z艂apa艂em, bo nagle zacz膮艂em dostawa膰 za膰mie艅. Zacz膮艂em pope艂nia膰 b艂臋dy. Raz spieprzy艂em naprawd臋 dobr膮 robot臋, kt贸r膮 zreszt膮 dosta艂em g艂贸wnie z powodu wzrostu. Potem dosta艂em inn膮, gorsz膮 i t臋 te偶 spieprzy艂em. Potem dosta艂em nast臋pn膮, a za膰mienia by艂y coraz gorsze i gorsze. Zacz膮艂em zapomina膰. Chwilami nie pami臋ta艂em nic. Wiedzia艂em tylko, 偶e robi臋 rzeczy, kt贸re nie s膮 dobre. Mo偶e nawet bardzo z艂e, ale kiedy je robi艂em, nikt mnie chyba nigdy nie przy艂apa艂, bo zawsze budzi艂em si臋 w domu. Nieraz by艂em posiniaczony, podrapany, te rzeczy. A potem znalaz艂em si臋 we w艂a艣ciwym miejscu o w艂a艣ciwym czasie i by艂em w艂a艣ciwym facetem i dosta艂em marzenie nie robot臋. Nie wiem, co si臋 sta艂o i jak. Jednego dnia obudzi艂em si臋 i by艂em tam, gdzie mnie znalaz艂e艣 i nie wiem, ile tam by艂em, ani jak si臋 tam dosta艂em, ani co zrobi艂em, 偶eby si臋 tam dosta膰.
Widzia艂em go w czasie jednego z tych za膰mie艅. Paskudna sprawa. Mo偶e to akurat by艂o 艂agodne. Mo偶e w czasie innych dostawa艂 sza艂u.
Ale wtedy chyba by艂by w oddziale dla niebezpiecznych. Chyba... no nie?
- A co robi艂e艣 w trepach? - zapyta艂em.
- Nic, ch艂opie. Nie by艂em 偶adnym pieprzonym cz艂apakiem. Zna艂em ten ton i ten b艂ysk w oku.
- By艂e艣 w Marines?
- Absolutycznie! Pierwszy batalion, Flota Marines.
By艂em pod wra偶eniem. Dla Marin臋 to co艣. 艢lizgacz by艂 w elicie elity. Wi臋c jak w dziesi臋膰 lat p贸藕niej znalaz艂 si臋 na stanowisku gosposi w dziadowskim domu wariat贸w? Facet powinien by膰 twardy jak rzemie艅.
Z drugiej strony ilu twardzieli rozlecia艂o si臋 na kawa艂ki od jednego prztyczka we w艂a艣ciwe miejsce i w odpowiednim czasie.
- A ty? - zapyta艂 艢lizgacz.
- Zwiad.
- Hej! Ekstra! - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby przybi膰 pi膮tk臋. G艂upi zwyczaj, pozosta艂o艣膰 z Korpusu. Uprzedzali nas, 偶e nawet kiedy wyjdziemy, na zawsze pozostaniemy Marines.
- Je艣li b臋dziesz umia艂 utrzyma膰 rozum w kupie, mo偶e przydasz si臋 w mojej robocie.
Zmarszczy艂 brwi.
- Czym si臋 zajmujesz? Oczywi艣cie w wolnym czasie, kiedy akurat nie rozwalasz pomieszcze艅, jakby艣 chcia艂 ca艂y 艣wiat zmieni膰 w barowe mordobicie?
Wyja艣ni艂em. A potem jeszcze raz. Nie poj膮艂, dop贸ki nie powiedzia艂em:
- To tak, jak najemnik. Tyle tylko, 偶e ja znajduje r贸偶ne rzeczy, albo rozwi膮zuje r贸偶ne zagadki dla ludzi, kt贸rzy nie potrafi膮 tego zrobi膰 sami.
Wci膮偶 si臋 marszczy艂, ale chyba poj膮艂 podstawy. Chyba po prostu nie m贸g艂 zrozumie膰, dlaczego galopuj臋 ze wzniesionym mieczem jak rycerz w l艣ni膮cej zbroi.
Ubra艂em to w s艂owa, kt贸re chyba m贸g艂 zrozumie膰.
- Niekt贸rzy s膮 nadziani, wiesz? A kiedy wszystko idzie po mojemu, potrafi臋 z nich utoczy膰 niez艂膮 sumk臋.
Nawet Ivy si臋 rozja艣ni艂. Ale i tak ogl膮da艂 si臋 na moj膮 ch艂odni臋 jak na bram臋 niebios.
Wsta艂em, wydosta艂em butelk臋, kt贸ra spoczywa艂a tam pewnie od pocz膮tku czasu, postawi艂em j膮 przed Ivy'ym. Naci膮gn膮艂em kolejne kufle dla siebie i 艢lizgacza i rozsiad艂em si臋. Ivy zaj膮艂 si臋 swoj膮 butelczyn膮. Poci膮gn膮艂 od serca do pi臋t. Dopiero wtedy spyta艂em:
- A ty, Ivy? Co robi艂e艣 na wojnie?
Pr贸bowa艂. Naprawd臋. Ale j臋zyk mu si臋 popl膮ta艂. Wyszed艂 mu tylko be艂kot. Zaproponowa艂em, 偶eby jeszcze si臋 napi艂 i odpocz膮艂. Zrobi艂 to. I jako艣 posz艂o. W pewnym sensie.
- No? - nalega艂em 艂agodnie. Gdzie艣 w zakamarkach m贸zgu zacz臋艂o mi kie艂kowa膰 poczucie winy, 偶e siedz臋 tu i gaw臋dz臋 z dwoma pomyle艅cami, zamiast szuka膰 zaginionej c贸rki.
- Co tam robi艂e艣?
- Z-z-wia-wiad da-da-dale-kie-kiego za-zasi臋gu.
- Ekstra! - mrukn膮艂 艢lizgacz. Cywile by tego nie zrozumieli. Pokiwa艂em g艂ow膮 zach臋caj膮co i stara艂em si臋 ukry膰 zaskoczenie. Ivy nie wygl膮da艂 na takiego. Ale wielu facet贸w nie wygl膮da. I to w艂a艣nie najcz臋艣ciej ch艂opaki z elity s膮 na tyle dobrzy, 偶eby prze偶y膰. Wiedz膮, jak zadba膰 o w艂asny ty艂ek.
- Ci臋偶ko by艂o? - zapyta艂em.
Ivy kiwn膮艂 g艂ow膮. Ka偶da inna odpowied藕 by艂aby k艂amstwem. Walka by艂a twarda, zaci臋ta, nieko艅cz膮ca si臋 i nieunikniona. Lito艣膰 stanowi艂a nieznany czynnik. W tej chwili mo偶e si臋 wydawa膰, 偶e艣my wygrali, w wiele lat po naszym okresie s艂u偶by, ale walki wci膮偶 jeszcze si臋 tocz膮, cho膰 w mniejszej skali, gdy 偶o艂nierze Karenty 艣cigaj膮 niedobitki Yenagetich, albo pr贸buj膮 zd艂awi膰 rynsztokow膮 republik臋 stworzon膮 przez Glory'ego Moon-calleda.
- G艂upie pytanie - zauwa偶y艂 艢lizgacz.
- Wiem, ale kiedy艣 zdarzy艂o mi si臋 trafi膰 na go艣cia, kt贸remu tam si臋 podoba艂o.
- To chyba jaki艣 kmiotek z ty艂贸w. Albo k艂amca. Albo wariat. Tacy, kt贸rzy nie umiej膮 偶y膰, mog膮 tam zosta膰.
- W zasadzie masz racj臋.
- T-te-te-raz j-jest t-tam mi-miejsce, kie-kiedy u-ciekli-li-艣my... Z tym te偶 si臋 zgodzi艂em.
- Opowiedz nam wi臋cej o tym, co potrafisz robi膰 - rzek艂 艢lizgacz. - Nad czym teraz pracujesz? Kogo艣 musia艂e艣 nie藕le wkurzy膰, 偶e ci臋 wsadzi艂 a偶 do Bledsoe?
- Ju偶 sam nie jestem pewien. - Nie widzia艂em powodu, 偶eby nie podzieli膰 si臋 z nimi wi臋kszo艣ci膮 informacji. A偶 wspomnia艂em o Grange'u Cleaverze.
- Czekaj no sekund臋. Hej偶e. Prrr. Cleaver? Tak jak Deszczo艂ap Cleaver?
- Tak go te偶 czasem nazywaj膮. A co?
- Ta ostatnia robota. Ta luksusowa. By艂em ch艂opakiem na posy艂ki tego pieprzonego dupka.
- I co? - Poczu艂em lekkie uk艂ucie.
- I nie pami臋tam, co ja kurde robi艂em, zanim si臋 zbudzi艂em w wariatkowie. Jestem jednak pewien jak diabli, 偶e to Deszczo艂ap mnie tam wsadzi艂. Mo偶e dlatego, 偶e go czasami wpieprza艂em.
- A to ciekawe. Sk膮d mo偶esz by膰 tego taki pewien? - patrzcie, a dopiero co nie pami臋ta艂, jak si臋 nazywa.
- W艂a艣nie dlatego, 偶e teraz o nim gadamy. Pami臋tam, jak dwa razy sam pomaga艂em tam wnosi膰 jakich艣 gostk贸w. Facet贸w, kt贸rych Deszczo艂ap nie raczy艂 zabi膰, ale kt贸rych z jakiego艣 tam powodu musia艂 cholernie nie lubi膰. M贸wi艂, 偶e ka偶dy, kto jest taki g艂upi, 偶eby z nim zadrze膰, nadaje si臋 wy艂膮cznie do wariatkowa.
Podnios艂em d艂o艅.
- Prrr! - kiedy ju偶 si臋 rozkr臋ci艂, gada艂 jak naj臋ty. - Mam wra偶enie, 偶e musz臋 pogada膰 z panem Cleaverem.
艢lizgacz poblad艂. Zdaje si臋, 偶e to by艂 kiepski pomys艂.
XXIII
Sumienie mnie nagli艂o, 偶eby wywi膮za膰 si臋 z kontraktu z Maggie Jenn. Po co? No c贸偶, 艣lad jej c贸rki by艂 pe艂en tajemniczych sygna艂贸w, dla mamusi zapewne oznaczaj膮cych niespodziank臋, gdy偶 wszystko 艣wiadczy艂o o tym, 偶e Emerald zosta艂a wpl膮tana w dawn膮 czarn膮 magi臋.
Fetysze pojawia艂y si臋 tak cz臋sto i w takiej obfito艣ci, 偶e my艣l o fabryce nasuwa艂a si臋 sama. Potem cz艂owiek zaczyna艂 my艣le膰 kto i po co (podejrzewam, 偶e nie powinienem si臋 by艂 w to zag艂臋bia膰), a potem trzeba si臋 by艂o zastanowi膰, 偶e tak wyra藕ne i oczywiste 艣lady mog艂y by膰 sfa艂szowane. Czy偶by kto艣 by艂 tak g艂upi, 偶eby s膮dzi膰, 偶e inni to kupi膮?
No pewnie. W艣r贸d czarnych charakter贸w TunFaire rozum by艂 towarem deficytowym.
Postanowi艂em p贸j艣膰 za drogowskazami, cho膰by by艂y fa艂szywe. Mo偶e ten, kto je ustawi艂, b臋dzie w stanie mi co艣 powiedzie膰?
Nie mog艂em wykluczy膰 czar贸w. Wi臋kszo艣膰 moich znajomych kupi wszystko, je艣li tylko sprzedaj膮cy umie to poda膰. A kult贸w to my tu mamy z tysi膮c. I wiele z nich sk艂ania si臋 ku ciemnej stronie mocy. Wiele wchodzi w czary i oddawanie czci demonom.
A m艂ode dziewcz臋ta z bogatych rodzin zabawiaj膮 si臋 babraniem w tym b艂ocie.
Mo偶e powinienem by艂 zapyta膰 o stan dziewictwa Emerald. Wtedy to si臋 nie wydawa艂o takie wa偶ne. Zdaniem matki by艂a zdrowa i w og贸le raczej normalna. Nie by艂o specjalnych powod贸w, aby s膮dzi膰, 偶e w tym wieku jeszcze cierpi z powodu cnoty. Wi臋kszo艣膰 nastolatek uwalnia si臋 od tego balastu, zanim jeszcze uwolni si臋 od tr膮dziku.
Je艣li potrzebna ci jaka艣 informacja, najlepiej jest dorwa膰 eksperta. Ulica jest doskona艂ym 藕r贸d艂em informacji, ale cz臋sto musisz oddziela膰 ziarenka prawdy od masy plew plotek. Potem mo偶e si臋 okaza膰, 偶e musisz w niesko艅czono艣膰 szuka膰 go艣cia, kt贸ry jest po imieniu z wszystkimi interesuj膮cymi ci臋 ziarenkami.
Ludzie nazywali j膮 Pi臋kn膮 od niepami臋tnych czas贸w i bez widocznej przyczyny. W wi臋kszo艣ci by艂a cz艂owiekiem, ale mia艂a te偶 w sobie dosy膰 kropel krwi karlej, 偶eby zapewni膰 sobie d艂ugie, bardzo d艂ugie 偶ycie. By艂em pewien, 偶e charakter te偶 jej si臋 z czasem nie poprawi艂.
Jej sklepik znajdowa艂 si臋 w dziurze w 艣cianie s膮siedniego domu, na ko艅cu alejki tak ciemnej i nieprzyjemnej, 偶e nawet bezdomni ludzie-szczury by jej unikali, gdyby nie wiod艂a w okolice kramu Pi臋knej.
Alejka by艂a jeszcze gorsza, ni偶 j膮 zapami臋ta艂em. W syfie brn臋艂o si臋 g艂臋biej, szlam by艂 bardziej 艣liski, a smr贸d bardziej zab贸jczy. A pow贸d - prosty. TunFaire si臋 ko艅czy艂o. Rozlatywa艂o si臋 na kawa艂ki i 艣mierdzia艂o w艂asnymi bebechami. A kogo to obchodzi.
No, mo偶e kogo艣 tam obchodzi. Ale nie wielu i nie do艣膰. Dziesi膮tki frakcji wydaj膮 setki przepis贸w, ale ka偶da grupa i tak woli urz膮dza膰 polowania na czarownice we w艂asnym gronie. To 艂atwiejsze, ni偶 naprawa stanu miasta.
Ale, czy ja si臋 mog臋 uskar偶a膰? Chaos jest dobry dla interesu. Gdyby偶 tylko uda艂o mi si臋 przekona膰 samego siebie, 偶e bezprawie to hossa. Nic dziwnego, 偶e moi przyjaciele mnie nie rozumiej膮. Ja sam te偶 si臋 nie rozumiem.
W alejce, kt贸ra by艂a tak ma艂a, 偶e nie doczeka艂a si臋 nawet nazwy, czaili si臋 ludzie-szczury. Przest膮pi艂em przez jednego takiego, wtulonego czule w 艂ono swej kochanki - butelczyny i dotar艂em do drzwi Pi臋knej.
Otwar艂em drzwi. Zad藕wi臋cza艂 dzwonek. Alejka by艂a ciemna. Delikatnie zamkn膮艂em drzwi, czekaj膮c, a偶 wzrok si臋 przyzwyczai. Porusza艂em si臋 powoli, oddycha艂em p艂ytko, 偶eby niczego nie zrzuci膰.
Tak w艂a艣nie zapami臋ta艂em to miejsce.
- Niech mnie piorun strzeli, je艣li to nie ten bachor Garrett! My艣la艂am, 偶e pozbyli艣my si臋 ciebie wiele lat temu, przecie偶 poszed艂e艣 na wojn臋.
- Mi艂o ci臋 znowu widzie膰, Pi臋kna - ups! Wielki b艂膮d. Ona nie lubi艂a tego imienia. Dzisiaj jednak zdaje si臋 mia艂a dobry nastr贸j, bo nie zareagowa艂a. - Dobrze wygl膮dasz. Dzi臋ki za pami臋膰. Odrobi艂em moj膮 pi膮tk臋 i wr贸ci艂em do domu.
- Jeste艣 pewien, 偶e tam w og贸le by艂e艣? Ch艂opcy od Garrett贸w nigdy nie wracaj膮 do domu.
Uk艂u艂o mnie. Rzeczywi艣cie, ani m贸j brat, ani ojciec, ani ojciec mojego ojca nie wr贸cili do domu. Wydawa艂o si臋, 偶e to prawo natury: nazywasz si臋 Garrett, wi臋c twoim 艣wi臋tym przywilejem jest zgin膮膰 chwalebnie za kr贸lestwo i ojczyzn臋.
- Ja wywracam statystyk臋, Tilly. - Prawdziwe imi臋 Pi臋knej brzmia艂o Tilly Nooks. - Zdaje si臋, 偶e tym razem to Yenageti padli ofiar膮 艣redniej statystycznej.
- A mo偶e szybciej biegasz ni偶 inni Garrettowie?
S艂ysza艂em ju偶 kiedy艣 podobne zdanie. Tilly wyrazi艂a je po prostu bardziej dosadnie ni偶 inni. Mia艂a uraz臋. M贸j Dziadunio Garrett, kt贸ry umar艂 na d艂ugo przed moimi narodzinami, rzuci艂 j膮 dla m艂odszej.
To gorzkie do艣wiadczenie nigdy jej nie przeszkodzi艂o, aby nas traktowa膰 jak w艂asne wnuki. Nawet w tej chwili wiedzia艂em, 偶e kto艣 sprawdza, czy nikogo za sob膮 nie przywlok艂em.
Pi臋kna wesz艂a do sklepu przez wej艣cie ozdobione sznurami koralik贸w. Nios艂a lamp臋, kt贸ra dawa艂a 艣wiat艂o tylko z jednej strony. Lampa by艂a dla mnie. Jej karle oczy nie mia艂y problemu z widzeniem w ciemno艣ci.
- Nic si臋 nie zmieni艂a艣, Tilly. - To by艂a prawda. Wygl膮da艂a dok艂adnie tak samo, jak j膮 pami臋ta艂em.
- Nie wstawiaj mi tu pierdo艂. Wygl膮dam, jakby mnie tysi膮c razy zaje藕dzili na 艣mier膰 i odstawili do wyschni臋cia.
Wygl膮da艂a jak kobieta, kt贸ra prze偶y艂a siedemdziesi膮t bardzo ci臋偶kich lat. W艂osy mia艂a siwe i cienkie, sk贸ra g艂owy prze艣wieca艂a przez nie nawet w tym 艣wietle. Sk贸ra zwisa艂a z niej jak worek, jakby w ci膮gu tygodnia schud艂a o po艂ow臋. By艂a blada, cho膰 poznaczona plamami w膮trobianymi i w膮grami. Porusza艂a si臋 powoli, ale zdecydowanie. Chodzenie sprawia艂o jej b贸l, ale nie przejmowa艂a si臋 drobiazgami, cho膰 nieustannie o nich m贸wi艂a. Skar偶y艂a si臋 na wszystko, ale jako艣 nie zwalnia艂a tempa. Mia艂a szerokie biodra i obwis艂y brzuch i zad. Gdyby mnie kto spyta艂, powiedzia艂bym, 偶e urodzi艂a z tuzin dzieci, cho膰 nigdy ani nie widzia艂em, ani nie s艂ysza艂em o 偶adnym potomstwie.
Spogl膮da艂a na mnie badawczo z m臋偶n膮 pr贸b膮 u艣miechu. Zosta艂o jej tylko kilka z臋b贸w, ale oczy mia艂a b艂yszcz膮ce, a umys艂 za nimi by艂 bystry jak zawsze. U艣miechn臋艂a si臋 wreszcie, ale cynicznie i z pewnym znu偶eniem.
- No to czemu zawdzi臋czamy ten zaszczyt po tylu latach? - Mo偶e nie b臋dzie pr贸bowa艂a zaktualizowa膰 moich informacji na temat jej lumbago.
Reszta „nas” by艂a najbardziej parszyw膮 szylkretow膮 kocic膮, jak膮 zdarzy艂o mi si臋 ogl膮da膰. Podobnie jak Pi臋kna, mia艂a chyba ze sto lat. Ona tak偶e by艂a stara, sparszywia艂a i zmaltretowana od wielu lat, jak si臋gam pami臋ci膮. Spojrza艂a na mnie tak, jakby i ona mnie pami臋ta艂a.
Pi臋knej nie da si臋 ok艂ama膰. Zawsze si臋 na tym pozna. Nauczy艂em si臋 tego, kiedy mia艂em sze艣膰 lat.
- Biznes.
- S艂ysza艂am, w czym robisz.;
- M贸wisz tak, jakby ci si臋 to nie podoba艂o.
- Tak, jak ty do tego podchodzisz, to zabawa g艂upiego. Nawet nie masz z tego satysfakcji.
- Mo偶esz przypadkiem mie膰 racj臋.
- Siadaj chwil臋 - St臋kn臋艂a i opad艂a w pozycj臋 lotosu. Kiedy by艂em dzieckiem, zawsze mnie to zdumiewa艂o. Teraz te偶 by艂em zdumiony.
- Czego chcesz ode mnie? - Kotka usadowi艂a jej si臋 na podo艂ku. Usi艂owa艂em sobie przypomnie膰, jak si臋 bydl膮tko nazywa, nie mog艂em i mia艂em nadziej臋, 偶e to nie wyjdzie.
- Mo偶e chodzi膰 o czary. Szukam zaginionej dziewczyny. Jedyn膮 wskaz贸wk膮 s膮 przedmioty zwi膮zane z czarami, jakie znale藕li艣my w jej pokoju.
Pi臋kna mrukn臋艂a co艣 pod nosem. Nie pyta艂a, dlaczego przychodz臋 z tym w艂a艣nie do niej. By艂a g艂贸wnym dostawc膮 wszelkich wied藕mowych akcesori贸w, od kurzych warg i ropuszych warkoczy po 偶abie z臋by.
- Zostawi艂a je?
- Chyba. - Pi臋kna zawsze dostarcza艂a najlepszych surowc贸w, ale nie mia艂em poj臋cia, jak. Nigdy nie wychodzi艂a z domu, 偶eby naby膰 towar i nigdy nie s艂ysza艂em o jakichkolwiek hurtownikach tych d贸br. Powiadaj膮, 偶e Pi臋kna siedzi na forsie, pomimo pozornej n臋dzy. To by si臋 zgadza艂o. Zaopatrywa艂a ca艂e pokolenia czarownic. Gdzie艣 tu musi mie膰 pochowane ca艂e skrzynie forsy.
- Co艣 mi si臋 nie wydaje, 偶eby prawdziwa wied藕ma zrobi艂a co艣 takiego.
- Mnie te偶 nie. - Od czasu do czasu banda 艂obuz贸w postanawia艂a zignorowa膰 lekcje historii i pr贸bowa艂a obrabowa膰 Pi臋kn膮. Nikomu si臋 to nie uda艂o. A kl臋ska bywa艂a bolesna. Pi臋kna chyba sama by艂a do艣膰 pot臋偶n膮 czarownic膮.
Nigdy si臋 do tego nie przyzna艂a. Nigdy nie twierdzi艂a, 偶e ma specjalne moce. Tylko szarlatanki to robi膮. Sam fakt, 偶e do偶y艂a p贸藕niej staro艣ci p艂ywaj膮c w艣r贸d rekin贸w profesji m贸wi艂 sam za siebie.
Opowiedzia艂em jej ca艂膮 histori臋, niczego nie opuszczaj膮c, bo nie widzia艂em takiej potrzeby. By艂a dobrym s艂uchaczem.
- Deszczo艂ap macza艂 w tym palce? - Jej twarz zmarszczy艂a si臋 jak 艣liwka. - Nie podoba mi si臋 to.
- O? - Czeka艂em.
- Od jakiego艣 czasu go nie wida膰 w mie艣cie. Zaraza nie facet.
Pi臋kna lubi艂a m贸wi膰. Je艣li dam jej chwile ciszy do wype艂nienia, mo偶e wypluje wreszcie co艣 u偶ytecznego. Albo skorzysta z okazji, 偶eby mnie poinformowa膰 o wszystkich swoich b贸lach i b贸likach.
- Ludzie ci膮gle mi m贸wi膮, 偶e to kto艣 z艂y, ale jako艣 chyba si臋 wstydz膮 powiedzie膰, dlaczego. Ci臋偶ko si臋 przestraszy膰, kiedy sp臋dzi艂e艣 pi臋膰 lat nos w nos z najlepszymi z Yenagetich, a potem jeszcze zadziera艂e艣 z gostkami typu Choda Contague'a. Chodo by艂 kiedy艣 kacykiem podziemia zbrodni w TunFaire. Taki Chodo wykorzystuje tortur臋, morderstwo i gro藕b臋 u偶ycia si艂y jak narz臋dzia. Deszczo艂ap krzywdzi ludzi dlatego, 偶e to lubi. S膮dz臋, 偶e zale偶y mu na tym, 偶eby siedzie膰 cicho. Inaczej nie wsadza艂by ludzi do Bledsoe. Znajdowaliby艣my ich po kawa艂ku w ca艂ym mie艣cie. - Zacz臋艂a mi kre艣li膰 portret sadysty, kolejny obraz Cleavera.
Zaczyna艂em mie膰 w膮tpliwo艣ci, czy chc臋 pozna膰 faceta. W sumie jednak musia艂bym, cho膰by po to, 偶eby mu wyja艣ni膰, 偶e nie wsadza si臋 ludzi do wariatkowa tylko za to, 偶e ich nie lubi.
Pi臋kna trajkota艂a, wtykaj膮c mi r贸wnocze艣nie fakty, bzdury, plotki i spekulacje. Wiedzia艂a o Cleaverze okropnie du偶o - ale z dawnych czas贸w. O dzisiejszym nie umia艂a mi nic powiedzie膰.
- W porz膮dku - stwierdzi艂em wreszcie, powstrzymuj膮c potop s艂贸w. - A co z dzisiejszymi kultami czar贸w? Tak膮 czarn膮 magi膮, kt贸ra spodoba艂aby si臋 znudzonym panienkom? Kr膮偶y tu co艣 takiego?
Pi臋kna my艣la艂a przez d艂u偶sz膮 chwil臋. Zacz膮艂em si臋 ju偶 zastanawia膰, czy nie przycisn膮艂em za mocno. Wreszcie stwierdzi艂a:
- Mo偶e i jest.
- Mo偶e? - Nie wyobra偶a艂em sobie, 偶eby Pi臋kna mia艂a czego艣 nie wiedzie膰 na pewno. - Nie chwytam.
- Nie mam monopolu na dostaw臋 czarodziejskich akcesori贸w. S膮 inni. Nie mam r贸wnych, je艣li chodzi o jako艣膰 i asortyment, ale s膮 inni. Ostatnio pojawi艂o si臋 paru nowych. Nastawiaj膮 si臋 g艂贸wnie na rynek nie-ludzi. A ty b臋dziesz chcia艂 pogada膰 z niejakimi Vixonem i White'em. Nie zadaj膮 pyta艅, tak jak ja i ch臋tniej obs艂uguj膮 twoich bogatych dupk贸w.
- Lubi臋, kiedy brzydko m贸wisz.
- Nie wyci膮gaj pochopnych wniosk贸w o ludziach na podstawie tego, gdzie mieszkaj膮. S膮 geniusze w Bustee i s膮 idioci na G贸rze.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Zawsze by艂e艣 t臋py.
- Wol臋, kiedy ludzie wal膮 prosto z mostu. 呕eby nie by艂o nieporozumie艅.
- No dobra. Nie wiem nic o tym, czego szukasz, ale mam powa偶ne podejrzenia, 偶e istnieje ca艂a grupa bogatych ludzi bezwstydnie wykorzystywanych przez jakich艣 naprawd臋 parszywych czcicieli demon贸w. Wixon i White to tw贸j kolejny krok. Sprzedadz膮 wszystko i ka偶demu, byle mia艂 kas臋.
- I o to mi chodzi艂o. Punkt wyj艣cia. Pami臋tasz Maggie Jenn?
- Przypominam sobie ten skandal.
- Jaka to by艂a kobieta? Mog艂a by膰 powi膮zana z Deszczo艂apem?
- Jaka to by艂a kobieta? Co, my艣lisz, 偶e by艂y艣my kole偶ankami?
- Chyba masz na jej temat jakie艣 zdanie? - Je艣li by go nie mia艂a, to by by艂o po raz pierwszy w 偶yciu.
- By艂y tysi膮ce opowie艣ci. My艣l臋, 偶e w ka偶dej siedzia艂o po trochu prawdy. Tak, by艂a powi膮zana. A to powa偶nie martwi艂o Theodorika. Raz nawet grozi艂, 偶e zabije Deszczo艂apa. Wystraszy艂 go tak, 偶e Deszczo艂ap opu艣ci艂 miasto. S艂ysza艂am, 偶e Theodoric chcia艂 go od艂owi膰, ale wcze艣niej sam da艂 si臋 zabi膰.
- Jaki艣 zwi膮zek?
- Zbieg okoliczno艣ci. Ka偶dy kr贸l ma swoich wrog贸w. Ale je艣li Deszczo艂ap pozosta艂 w ukryciu nawet po 艣mierci Theodorika, to znaczy, 偶e mia艂 swoje powody. M贸wili, 偶e m臋drc贸w przyprawia艂 o szale艅stwo. Ciekawe, co go sprowadzi艂o z powrotem?
Wspomnia艂a o m臋drcach. To mog艂o mie膰 co艣 wsp贸lnego z cz臋艣ciow膮 emerytur膮 Choda. Wielu ambitnych facet贸w pr贸bowa艂o ju偶 z tego skorzysta膰, ale jego c贸rka gra艂a r贸wnie twardo, jak ojciec. Za艂atwi艂aby Deszczo艂apa, gdyby bodaj spr贸bowa艂.
A po stronie prawa mieli艣my now膮 Gwardi臋, kt贸ra ch臋tnie po艂o偶y艂aby 艂ap臋 na s艂awnym przest臋pcy - gdyby znalaz艂 si臋 cho膰 jeden bez powi膮za艅. Deszczo艂ap by si臋 nada艂.
Powolutku podrepta艂em w stron臋 wyj艣cia.
- Wixon i White? - upewni艂em si臋. Troch臋 si臋 balem, 偶e b臋dzie chcia艂a mi da膰 buzi, jak za dawnych czas贸w.
- Przecie偶 m贸wi臋. M贸g艂by艣 tu wpada膰 cz臋艣ciej, ni偶 raz na dwana艣cie lat, s艂yszysz?
- Jasne - obieca艂em z pe艂nym przekonaniem i szczerym zamiarem, jak zawsze, kiedy sk艂adam obietnice.
Nie uwierzy艂a mi. Zreszt膮 ostatnio ja sobie te偶 nie ufam.
XXIV
Przy okazji uda艂o mi si臋 zrobi膰 par臋 g艂upich rzeczy - na przyk艂ad zapomnia艂em zapyta膰 Pi臋knej, gdzie maj膮 sw贸j kramik Wixon i White. Przypomnia艂em sobie na trzeciej przecznicy, zawr贸ci艂em i - dosta艂em to, na co zas艂u偶y艂em.
Sklepiku ju偶 nie by艂o. Alejki te偶 nie. Rozdziawi艂em g臋b臋. S艂yszy si臋 o takich rzeczach, ale nigdy si臋 ich nie spodziewasz.
Unosz膮c ze sob膮 rozczarowanie, poszed艂em do najbli偶szego miejsca, gdzie kogo艣 zna艂em i zapyta艂em, czy s艂yszeli o Wixonie i Whicie. To fakt. Kto艣, kogo znasz, zawsze zna przynajmniej kogo艣, kto zna osob臋 lub miejsce, jakiego szukasz.
I tak tam dotar艂em. Pewien barman, nazwiskiem Krewetka, s艂ysza艂 o Wixonie i Whicie od klienta. Posiedzieli艣my zatem z Krewetk膮 nad kilkoma piwami na m贸j rachunek i ruszy艂em dalej. Wixon i White mieli sw贸j interes daleko, na West Endzie.
Zamkni臋te. Nikt nie odpowiada艂 na moje pukanie. Lokal by艂 wynaj臋ty. Wixon i White byli tak pewni siebie i kosztowni, 偶e nie musieli mieszka膰 w miejscu pracy.
Ta cz臋艣膰 West Endu to miasteczko snob贸w. Sklepy s膮 tylko dla tych, kt贸rzy nie wiedz膮, co maj膮 robi膰 z kas膮. Nie m贸j rewir. I nie m贸j nar贸d, bo zupe艂nie nie rozumia艂em ani klient贸w, ani kupc贸w.
Jednym okiem szuka艂em uzbrojonych patroli. Powinny si臋 tu kr臋ci膰, bo ka偶dy sklep by艂 pewny towaru. Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy Stra偶 nie macza w tym palc贸w. Niekt贸re sklepy mia艂y szklane szyby wystawowe. A to oznacza pot臋偶n膮 ochron臋.
Wixon i White wygl膮dali mi na miejsce, gdzie si臋 obs艂uguje czarownik贸w-amator贸w z najwy偶szych klas i po 偶enuj膮cych cenach. Pewnie sprowadzali towar od Pi臋knej, potrajali cen臋 detaliczn膮, a potem jeszcze raz. I tak bez ko艅ca, je艣li klient by艂 naprawd臋 t臋py na oko. Ludzie, kt贸rzy tu robili zakupy na pewno chwalili si臋 swoim znajomym, ile to zap艂acili za to czy tamto.
Czu艂em, 偶e moje uprzedzenia zaczynaj膮 nabiera膰 konsystencji odpowiedniej do wybijania szyb, wi臋c szybko si臋 stamt膮d zwin膮艂em.
Nie mia艂em nic do roboty, ani ch臋ci, 偶eby wraca膰 do domu, gdzie czeka艂o na mnie towarzystwo psychodelicznej papugi i dw贸ch czubk贸w wyj膮cych do ksi臋偶yca. Mia艂em nadziej臋, 偶e ta sfelerowana kura o parszywym dziobie zdechnie z g艂odu.
Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy nie zajrze膰 i sprawdzi膰, jak si臋 ma Kole艣. Do tej pory ju偶 mo偶e odzyska艂 艣wiadomo艣膰.
XXV
Kurde mol! Kole艣 wygl膮da艂, jak 艣wie偶o narodzony.
- Co ty, masz brata bli藕niaka? - warkn膮艂em.
- Garrett! - Wyturla艂 si臋 z cienia stajni z szeroko rozpostartymi ramionami. Do prac, jakie zazwyczaj wykonuje si臋 w stajni, u偶ywa艂 g艂贸wnie wide艂, ale nie wydawa艂 si臋 ani po艂amany, ani obola艂y. U艣cisn膮艂 mnie serdecznie. Zawsze by艂 taki wylewny, przynajmniej w stosunku do mnie, cho膰 min臋艂o ju偶 wiele czasu, odk膮d ocali艂em mu biznes.
- Spoko, ch艂opie, nie jestem nie艂amliwy. W przeciwie艅stwie do niekt贸rych. - Moje siniaki rodem z zasadzki jeszcze nie straci艂y wra偶liwo艣ci.
- S艂ysza艂e艣, co mi si臋 sta艂o?
- S艂ysza艂em? By艂em tam. Wci膮偶 si臋 dziwi臋, jak mo偶esz chodzi膰. Napocili si臋, 偶eby ci臋 obali膰.
- Jestem troch臋 obola艂y, ale kto艣 musi zaj膮膰 si臋 zwierz膮tkami.
- Po艣lij po ch艂opak贸w z garbami. - Ja i konie niespecjalnie si臋 lubimy. Nikt mnie nie bierze na powa偶nie, ale ja wiem, 偶e ca艂y ten szkapi r贸d zagi膮艂 na mnie kopyto. I kiedy tylko nikt nie patrzy, a szczeg贸lnie ja, te przekl臋te sianojady zaczynaj膮 knu膰.
- Garrett! Jak mo偶esz m贸wi膰 takie rzeczy!
- I tak za dobrze my艣lisz o nich. - Op臋ta艂y Kolesia, jak nic. Sta艂y sobie w boksach, chichocz膮c i bior膮c miar臋 na moj膮 trumn臋, a on ich broni艂. On kocha te potwory. My艣li, 偶e ja tylko si臋 z nim dra偶ni臋 i g艂upio 偶artuj臋. Kiedy艣 si臋 nauczy. Jak ju偶 b臋dzie za p贸藕no.
- Masz du偶o roboty? - spyta艂em. Wskaza艂 na stos gnoju.
- Trzeba wrzuci膰 siano do 艣rodka a naw贸z na zewn膮trz. One sobie nie robi膮 urlop贸w.
- Rzeczywi艣cie, pilna robota. Ale mo偶e znajdziesz chwil臋 czasu dla starego kumpla? 呕e o paru piwkach nie wspomn臋? Ja stawiam. Ta kupa nigdzie nie ucieknie.
- Je艣li ja jej nie przerzuc臋, to na pewno nie. - Zmarszczy艂 brwi. - Ty stawiasz? Chyba czego艣 ode mnie chcesz.
- Co?
- Musisz ode mnie chcie膰 czego艣 powa偶nego. Nigdy wcze艣niej nie chcia艂e艣 stawia膰 mi piwa!
Westchn膮艂em.
- B艂膮d. - I on, i wszyscy inni moi przyjaciele twierdz膮, 偶e nigdy si臋 nie pojawiam, je艣li czego艣 nie potrzebuj臋. Przecie偶 nie tak dawno postawi艂em Kolesiowi kolacj臋 i tyle piwa, ile da艂 rad臋 wypi膰, 偶eby mnie przedstawi艂 facetowi od powoz贸w. - Ale nie b臋d臋 si臋 upiera艂 - poka偶臋 mu, a co. - Idziesz?
Ca艂y problem z facetem gabarytu Kolesia polega na tym, 偶e on nie potrafi sko艅czy膰 na jednym. Jedno piwo to kropla w morzu jego potrzeb. Je艣li nabierze ochoty na powa偶niejsz膮 popijaw臋, musisz pos艂a膰 po beczkow贸z.
Sam wybra艂 lokal. By艂a to ma艂a, ciemna, jednoizbowa speluna o wystroju typu Wczesny Barak. Wszyscy tam znali Kolesia. Podchodzili, 偶eby si臋 przywita膰. Sporo czasu min臋艂o, zanim mogli艣my spokojnie pogada膰 - a i tak co chwil臋 kto艣 nam przerywa艂, po to tylko, 偶eby si臋 przywita膰.
W mi臋dzyczasie jedli艣my. I pili艣my. Au-au, szepn臋艂a moja sakiewka.
Knajpa by艂a n臋dzn膮 mordowni膮, ale podawali tu porz膮dne, ciemne, podobno firmowe. A w kuchni kto艣 zna艂 fach kucharski lepiej, ni偶 z widzenia. Po偶era艂em ze smakiem kolejne plastry pieczeni, kt贸ra wprawi艂aby talenty kulinarne Deana w niez艂e zak艂opotanie.
Ceny te偶 by艂y rozs膮dne - oczywi艣cie dla tych, kt贸rzy nie pr贸bowaliby nakarmi膰 ca艂ego regimentu smakoszy przywyk艂ych do jedzenia na cudzy koszt w jednej osobie.
- Jakim cudem ta knajpa nie kipi od go艣ci? - zapyta艂em. Kole艣 obdarzy艂 mnie zadumanym, szczerym jak jasny gwint spojrzeniem.
- Uprzedzenia, Garrett. - Uhm?
Znowu nadszed艂 czas pr贸by. - Kole艣 mia艂 by膰 duchownym, ci膮gle musia艂 mnie sprawdza膰 i pilnowa膰, 偶ebym nie zszed艂 za daleko na z艂a stron臋 艣cie偶ki.
W sumie pewien by艂em, 偶e powie, i偶 knajp臋 prowadz膮 ludzie-szczury - istoty, kt贸rych nie znosz臋 jeszcze bardziej, ni偶 koni - cho膰 mniej mam po temu powod贸w, to musz臋 przyzna膰. Dlatego by艂em mile zdziwiony, kiedy stwierdzi艂:
- Prowadz膮 go centaury. Rodzina uchod藕c贸w z Kantardu.
- A sk膮d by indziej? - Heroicznym wysi艂kiem zdo艂a艂em zachowa膰 powag臋. Rozumiem, 偶e mog膮 mie膰 problemy z klientel膮.
Centaur贸w si臋 raczej nie lubi. Za d艂ugo s艂u偶y艂y w si艂ach Kantardu jako armia pomocnicza Karenty. Kiedy jednak najemnik Glory Mooncalled zdradzi艂 i og艂osi艂 Kantard niezale偶n膮 republik膮, do艂膮czy艂y do niego wszystkie centaurze plemiona. Istnia艂o prawdopodobie艅stwo, 偶e i ta rodzina do niedawna walczy艂a z Karent膮. A kiedy wszystko si臋 porozlatywa艂o, gdzie niby mieli ucieka膰? Oczywi艣cie, 偶e do miast Karenty, kt贸rej lud mordowali.
Nie rozumia艂em, dlaczego w og贸le ich tolerowano. Oczywi艣cie, w gospodarce panuje dziura, kt贸r膮 wyrwali wszyscy ci m艂odzi ch艂opcy walcz膮cy na froncie, ale kiedy艣 przecie偶 wr贸c膮. Venageta zosta艂a wyp臋dzona z Kantardu. Glory Mooncalled zosta艂 zmia偶d偶ony. No, tak jakby.
Centaury. A niech to licho.
Zachowa艂em swoje my艣li dla siebie, zmieni艂em temat, opowiadaj膮c Kolesiowi, czym si臋 zajmuj臋 dla Maggie Jenn. Nie przeoczy艂em nawet tak wstydliwych przyg贸d jak niespodziewana wizyta w Bledsoe. U艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie i nie skorzysta艂 z okazji, 偶eby mi przyci膮膰 na temat stanu mojego zdrowia psychicznego. Za to uwielbiam tego faceta. 呕aden z moich innych przyjaci贸艂 nie opar艂by si臋 pokusie.
- No to czego ode mnie chcesz? - zapyta艂 wreszcie.
- Chcie膰? Niczego.
- Przyszed艂e艣, przywiod艂e艣 mnie tutaj, nakarmi艂e艣, napoi艂e艣 piwem. Garrett, musisz przecie偶 czego艣 chcie膰.
- Wiesz co, Kole艣, to by艂o 艣mieszne tak ze sto lat temu. Mog臋 znie艣膰, jak si臋 ze mn膮 czasem dra偶nisz. Czasami i w ma艂ych ilo艣ciach. Ale ta 艣piewka ju偶 naprawd臋 ma d艂ug膮, siw膮 brod臋. Mo偶e wymy艣lisz wreszcie co艣 nowego.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e nie 偶artujesz? Ani mrugn膮艂em.
- Jak najbardziej. - W艂a艣nie dosta艂em wszystko, czego mi by艂o trzeba: bezkrytycznego s艂uchacza i towarzysza samotno艣ci.
- Nawet nie masz poj臋cia... - mrukn膮艂 i g艂o艣niej doda艂:
- W takim razie s膮dz臋, 偶e mog臋 ci pom贸c. - Co?
- Wiem co nieco na temat czar贸w i czarodziejstwa. Mam klient贸w, kt贸rzy nale偶膮 do tego 艣wiatka.
By艂em zaskoczony. Jego religia, w艂asnego pomys艂u od艂am Ortodoks贸w, nie mia艂a wiele wsp贸lnego z czarami. Co te偶 nie ma wiele sensu, je艣li pomy艣le膰, jak czarodziejstwo i demonizm rozpanoszy艂y si臋 w mie艣cie. Podejrzewam jednak, 偶e religia nie musi mie膰 sensu. Gdyby mia艂a, nikt by tego nie kupi艂.
I zn贸w Kole艣 wykaza艂 si臋 tolerancj膮.
- W porz膮dku. Chyba skorzystam. Du偶o tu sekt?
- Oczywi艣cie. W takim mie艣cie zawsze tworz膮 si臋 sekty. Tworz膮 i rozpadaj膮. Wiesz, jaka jest ludzka natura, zawsze czyje艣 ego ulegnie posiniaczeniu i wtedy...
- Rozumiem. S艂ysza艂e艣 o czym艣 szczeg贸lnym? Mo偶e kto艣 robi艂 nab贸r na m艂ode kobiety?
- Nie.
- Cholera! No, trudno. Dobrze, opowiedz mi zatem o Maggie Jenn. Morley twierdzi, 偶e masz s艂abo艣膰 do kr贸lewskiej krwi.
- Powiedz, co ju偶 wiesz.
Zezna艂em.
- Niewiele mog臋 doda膰 - odpar艂. Mia艂a c贸rk臋. My艣la艂em, 偶e dziewczynka umar艂a, ale wychodzi na to, 偶e jednak nie. Nikt tego nie udowodni艂, ale Maggie prawdopodobnie by艂a kosztown膮 dziwk膮, zanim si臋 ni膮 zaj膮艂 Teodoric. Oczywi艣cie, pod zmienionym nazwiskiem. Morley myli艂 si臋 co do jej wygnania. Sp臋dza mn贸stwo czasu na Isle de Paise, ale z wyboru. Co roku sp臋dza miesi膮c w swoim domu na G贸rze. Gdyby go nie u偶ywa艂a, ju偶 by go straci艂a. Musi si臋 ukrywa膰, kiedy jest w mie艣cie. Nie chce, aby jej wrogowie cierpieli za bardzo.
Skin膮艂em g艂ow膮 ze zrozumieniem. Skin膮艂em, aby przynie艣li nam jeszcze tego doskona艂ego firmowego napitku. Mia艂em go w sobie do艣膰, by d藕wi臋ki zaczyna艂y pobrz臋kiwa膰 jak muchy, ale superman Kole艣 jeszcze nawet nie zacz膮艂 si臋 myli膰.
- Grange Cleaver - mrukn膮艂em. - Deszczo艂ap. Co z nim?
- Jako艣 dawno o nim nie s艂ysza艂em. Dziwne, 偶e wr贸ci艂 do miasta.
- Mo偶e. To ma chyba co艣 wsp贸lnego z Maggie Jenn.
- Musisz na niego uwa偶a膰, Garrett. On jest stukni臋ty. Cholernie stukni臋ty. Nazwali go Deszczo艂apem, bo zosta艂o po nim wiele p艂acz膮cych wd贸w. Zna艂 si臋 na torturach. Specjalista.
- Nic szczeg贸lnego, taki sobie czubek z s膮siedztwa. Co by艂o mi臋dzy nim a Maggie Jenn?
- Nie mog臋 przysi膮c. Z tego co s艂ysza艂em, m贸g艂 by膰 jej alfonsem.
- Alfonsem? - spr贸bowa艂em, jak to brzmi. - Alfonsem. C贸偶, brzmia艂o ca艂kiem nie藕le.
Po艂o偶y艂em przed Kolesiem troch臋 forsy na rachunek.
- Smacznego. Chyba p贸jd臋 sprawdzi膰, gdzie zostawi艂em g艂ow臋. Musz臋 pomy艣le膰.
Kole艣 nie powstrzyma艂 si臋 od r贸偶nych uwag, kt贸re polubili ostatnio wszyscy moi znajomi. Uda艂em, 偶e nie s艂ysz臋.
Ta ostatnia nowina stawia艂a wszystko w ca艂kiem odmiennym 艣wietle. Chyba, 偶e si臋 ca艂kiem, ale to ca艂kiem myli艂em. I to mog艂o si臋 zdarzy膰.
XXVI
Kto raz si臋 sparzy艂, na zimne dmucha, nie? Ile to razy ju偶 dosta艂em po 艂bie tylko za to, 偶e nie mia艂em do艣膰 rozumu, aby wycofa膰 si臋 z imprezy na czas? Na tyle cz臋sto, 偶e raczej nie ruszam si臋 z domu bez odpowiednich narz臋dzi. Na tyle cz臋sto, 偶e staj臋 si臋 czujny, kiedy kto艣 mi podpadnie.
Mimo 偶e wypi艂em kilka ale za du偶o, zdo艂a艂em odkry膰 zasadzk臋 na Macunado. G艂贸wnie dlatego, 偶e nagle zrobi艂o si臋 bardzo pusto. Obywatele tego pi臋knego miasta wyczuwaj膮 k艂opoty na tysi膮c jard贸w, jak ma艂a zwierzyna, kiedy do lasu zap艂acze si臋 troll.
Wok贸艂 mojego domu panowa艂 ruch jak na pustyni po zarazie. By艂o tak cicho, 偶e mia艂em k艂opoty z lokalizacj膮 zasadzkowicz贸w.
Wreszcie k膮tem oka pochwyci艂em drgnienie w cieniu zau艂ka Macunado. Z miejsca, w kt贸rym sta艂em, nie spos贸b by艂o si臋 zakra艣膰. Musia艂em i艣膰 na d艂u偶szy skr贸t.
Nagle zrobi艂o mi si臋 weso艂o. Perspektywa rozwalenia kilku 艂b贸w zadzia艂a艂a jak szampan. Niepodobne do mnie. Chyba sprawa zaczyna艂a uderza膰 mi do g艂owy - je艣li to chodzi艂o o spraw臋, bo nie by艂em tego pewien.
Zaszed艂em go艣cia od ty艂u nuc膮c pie艣艅 robocz膮 ludzi-szczur贸w. O ile wiem, to jedyna robocza pie艣艅, jak膮 maj膮. Tak niewielu z nich w og贸le ma jak膮艣 robot臋 do 艣piewania. Fa艂szywy akcent i fa艂szywa 艣piewka fa艂szywie przepitym g艂osem zmyli艂y go艣cia totalnie. Ochrzani艂 mnie, zamiast szykowa膰 si臋 na k艂opoty.
Zatoczy艂em si臋 na niego i waln膮艂em pa艂膮 miedzy oczy.
- Glip! - powiedzia艂 i zwali艂 si臋 na wznak, uginaj膮c nagle wymi臋k艂e kolana. Z艂apa艂em go za gors, zmusi艂em do ukl臋kni臋cia, zaszed艂em od ty艂u i podsun膮艂em mu pa艂臋 pod brod臋.
- Dobra, Brano. Jak si臋 za mocno cofn臋, to poczujesz, jak to b臋dzie w dniu, kiedy zawi艣niesz - docisn膮艂em lekko, 偶eby podkre艣li膰 wag臋 moich s艂贸w. I 偶eby za g艂o艣no nie jod艂owa艂. Je艣li b臋d臋 mu wydziela艂 powietrze malutkimi porcjami, inne g艂upstwa wywietrzej膮 mu ze 艂ba.
- Dotar艂o?
- Dotar艂o - st臋kn膮艂 uprzejmie. Jak go znowu docisn膮艂em.
Trzeba go艣ciowi przyzna膰, 偶e by艂 lojalny wobec kumpli. Tego si臋 raczej nie widuje w艣r贸d ulicznych 艂obuz贸w. Musia艂em go prawie odes艂a膰 tam, sk膮d si臋 nie wraca, 偶eby zacz膮艂 zeznawa膰. To si臋 sta艂o wkr贸tce po tym, jak stwierdzi艂em:
- Wiesz, jaki jest najlepszy blef? Nie blefowa膰. Nie pomo偶esz mi, to sobie upoluj臋 drugiego i tyle.
Blefowa艂em.
Wyda艂 z siebie d藕wi臋ki 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e moje uprzejme negocjacje odnios艂y skutek. Poluzowa艂em.
- M贸w lepiej na wydechu. Albo si臋 wkurz臋. Troch臋 mnie zdenerwowali艣cie wczoraj wieczorem, ch艂opaczki. By艂o si臋 nie wyrywa膰.
艁up! Waln膮艂em go za my艣lenie o tym, co zamierza zrobi膰.
- Kto ci臋 przys艂a艂? - Przydusi艂em go znowu, leciutko.
- G艂uchol - st臋kn膮艂. - Facet zwany G艂ucholem.
- Ciekawe, ciekawe - mrukn膮艂em. - A nie powiedzia艂, o co mu chodzi?
J臋k i rz臋偶enie. Co znaczy, 偶e nie, a w og贸le kogo obchodzi, dlaczego? G艂uchol p艂aci prawdziw膮 fors膮.
- Ilu masz kumpli?
- Siedmiu.
- Siedmiu? Pochlebiasz mi. Ten G艂uchol musi mie膰 o mnie doskona艂e zdanie. - Ja te偶 mam o sobie doskona艂e zdanie, ale moi wrogowie zwykle go nie podzielaj膮.
M贸j go艣膰 wydawa艂 z siebie d藕wi臋ki, kt贸re mia艂y znaczy膰, 偶e jest ca艂ym sercem przeciw. Uzna艂em, 偶e widocznie za szybko przychodzi do siebie. Stukn膮艂em go jeszcze raz.
Z wiekiem staje si臋 bardziej upierdliwy.
I tak od s艂owa do s艂owa dowiedzia艂em si臋, gdzie ukrywaj膮 si臋 jego kolesie i rozgryz艂em ich genialn膮 strategi臋, kt贸ra polega艂a na tym, 偶e mnie okr膮偶膮 i zawlok膮 do swojego szefa. Przyjaciel g艂uchol Grange, by艂y handlarz nieruchomo艣ciami, mia艂 ch臋膰 na pogaw臋dk臋.
- Aha, podoba mi si臋 ten pomys艂. Nie ma sprawy. Ale nie b臋dziemy si臋 za dok艂adnie trzyma膰 pierwotnego planu.
Stukn膮艂em go jeszcze raz, tym razem do艣膰 mocno, 偶eby si臋 zdrzemn膮艂. B臋dzie go bola艂 艂eb - troch臋 bardziej, ni偶 mnie o jego kumpli.
Dziwne, wcale mi nie dokucza艂o sumienie.
Zrobi艂em zatem rundk臋, tak d艂ugo wytrz膮saj膮c z ch艂opak贸w nadzienie, a偶 przesta艂em odczuwa膰 zadowolenie. Zastanawia艂em si臋, co powiedz膮 ch艂opcy po ciemnej stronie, kiedy wie艣膰 si臋 rozejdzie. Po kilku okr膮偶eniach nadmie si臋 tak, 偶e moi potencjalni przeciwnicy mog膮 zacz膮膰 si臋 martwi膰.
A mo偶e nikt nie uwierzy? Wszyscy s膮dz膮, 偶e ci臋偶sze prace odwala za mnie Morley.
Doko艅czy艂em najmniejszego z bandyt贸w, kt贸ry by艂 tak drobny, 偶e musia艂 by膰 miesza艅cem. Przerzuci艂em go sobie przez rami臋 i ruszy艂em w kierunku Domu Rado艣ci.
Nieraz przyda mi si臋 pomocna d艂o艅.
XXVII
Morley zmierzwi艂 kurduplowi w艂osy.
- To szaleniec, Garrett, lepiej go nie zostawia膰 przy 偶yciu. Siedzieli艣my w biurze Morleya na g贸rze. Na dole k艂臋bili si臋 mordercy warzywek.
- A ja w艂a艣nie mia艂em da膰 mu spok贸j. Kt贸ry艣 z tych ch艂opc贸w by艂 twoim krewnym, Knypku? Kochankiem, albo co艣 w tym stylu?
Ma艂y mieszaniec 艂ypn膮艂 z艂ym okiem.
- Podoba mi si臋 ten facecik. - Morley zmarszczy艂 czo艂o. Karpiel sumiennie przygotowywa艂 si臋, 偶eby go艣cia podsma偶y膰 tu i 贸wdzie. Bole艣nie podsma偶y膰.
- Co jest? - zapyta艂 m艂odzik.
- Wci膮偶 oficjalnie jest go艣ciem.
- Jasne. Gdybym to ja siedzia艂 nos w nos z facetem, kt贸ry w艂a艣nie wyeliminowa艂 mi ca艂膮 band臋, by艂bym troch臋 bardziej zdenerwowany. On ma takie rzeczy wliczone w ryzyko, kiedy wpadnie w g贸wno.
- Narcisio! Jak ty si臋 wyra偶asz!
- Morley, on ma racj臋 - wtr膮ci艂em. - Ten b艂azen powinien by膰 znacznie bardziej przestraszony.
- Jeszcze zd膮偶y, Garrett. Po prostu jest spoza miasta. Zgodzi艂em si臋 z tym.
- Sk膮d wiesz?
Ciekaw by艂em, czy my艣li o tym samym, co ja.
- Nie boi si臋. Patrz, dopiero teraz do niego dociera, w czyich jest r臋kach. Zaczyna sra膰 w portki. Chyba mu nic nie powiedzieli, kiedy dosta艂 t臋 robot臋. Wsadzili mu kas臋 w kiesze艅 i kazali pomaga膰 w porwaniu.
- Wydaje mi si臋, 偶e masz racj臋. - Pr贸bowa艂em przywo艂a膰 na twarz krwio偶erczy u艣miech, jak ch艂opaki na oddziale dla niebezpiecznych, kiedy brali si臋 do roboty.
Morley mia艂 racj臋. Ch艂opaczek s艂ysza艂 o Morleyu Dotesie, cho膰 mo偶e o mnie akurat nie. Kwikn膮艂. Mo偶e Winger mia艂a racj臋, 偶e reputacja jest pot臋偶nym narz臋dziem.
- Zdaje si臋, 偶e on chcia艂by co艣 powiedzie膰 - zauwa偶y艂 Morley.
- No - odpar艂em. - Chcesz by膰 szcz臋艣liwym numerkiem, tym, kt贸remu si臋 uda艂o, czy kolejnym sztywniakiem?
- Szcz臋艣liwy numerek mi odpowiada.
- Popatrz, Morley. To-to ma nawet poczucie humoru. To fajnie. Dobra, Szcz臋艣ciarzu, jaki by艂 plan? Szkoda, 偶eby si臋 zmarnowa艂 - rzuci艂em do Morleya.
Morley b艂ysn膮艂 z臋bami w nieweso艂ym u艣miechu.
- Od lat nie mia艂e艣 tylu b艂yskotliwych pomys艂贸w. - By艂 got贸w. Sam si臋 zdziwi艂em, jak szybko si臋 zgodzi艂 pom贸c. Przypomnia艂em sobie spojrzenia, jakie wymienili z Ka艂u偶膮 i Sier偶antem. Czy偶by jakie艣 zadawnione porachunki z Deszczo艂apem?
Martwi臋 si臋, kiedy Morley jest taki mi艂y. To si臋 zawsze dla mnie ko艅czy robot膮.
- Ile jeste艣 got贸w wyda膰, Garrett?
Rozwa偶y艂em moj膮 umow臋 z Maggie Jenn, a potem odliczy艂em zaliczk臋.
- Niewiele. Co艣 ci chodzi po g艂owie?
- Przypomnij sobie opini臋, jak膮 cieszy si臋 Deszczo艂ap. Przyda nam si臋 paru specjalist贸w, 偶eby go uspokoi膰, jak si臋 za mocno podnieci.
- Specjalist贸w?
- Trojaczki R贸偶e - Naturalnie. Wiecznie bezrobotni krewniacy.
Specjalistami to ja bym ich nie nazwa艂, ale maj膮 uspokajaj膮cy wp艂yw na ludzi. Dorish i Marsha maj膮 po siedemna艣cie st贸p wzrostu i jednym ciosem potrafi膮 po艂o偶y膰 mamuta. P贸艂 giganci, p贸艂 trolle, nie do zwyci臋偶enia, mo偶na ich pokona膰 jedynie beczkami piwa. Wszystko rzuc膮, 偶eby si臋 ur偶n膮膰.
Trzeci trojaczek to kurdupel wzrostu Morleya, ale potrafi tylko t艂umaczy膰 to, co m贸wi膮 jego bracia.
- Nie, Morley. Ju偶 i tak przypomina to jarmark cud贸w. Chc臋 tylko pogada膰 z go艣ciem, dowiedzie膰 si臋, co ma do mnie.
Morley spojrza艂 na Szcz臋艣ciarza.
- Garrett, Garrett, a ju偶 my艣la艂em, 偶e ci rozum wyrasta. Z Deszczo艂apem si臋 nie gada. Facet rozumie jedynie przemoc. Albo ty mu skopiesz dup臋, albo on tobie. No, chyba 偶e si臋 tak bardzo zmieni艂.
Skrzywi艂em si臋.
- Co jest?
- Mam ma艂y bud偶et.
- Te偶 mi nowina. - Hej!
- Znowu si臋 wyg艂upiasz, Garrett. Chcesz zaoszcz臋dzi膰? Nie zaczynaj z Deszczo艂apem. Zamknij drzwi, po艂贸偶 si臋 na workach z kas膮 i miej nadziej臋, 偶e nie wpadnie, jak ci臋 dorwa膰. Bo po dzisiejszym zacznie si臋 bardziej stara膰.
Wiedzia艂em o tym. Cleaver mia艂 rozd臋te ego i 偶adnych zahamowa艅. A ja mu ju偶 dostarczy艂em wszelkich powod贸w.
Garrett, ale z ciebie dupek. Sam si臋 pakujesz w k艂opoty. Powiniene艣 by膰 troch臋 bardziej zgodny.
- Sk膮d on wie, 偶e wydosta艂em si臋 z Bledsoe?
Morley i Karpiel podskoczyli, w臋sz膮c now膮 opowie艣膰. Musia艂em podzieli膰 si臋 paroma ponurymi szczeg贸艂ami, 偶eby si臋 ich pozby膰. Dowiedzieli si臋 o wiele za du偶o, jak na m贸j gust, ale trudno.
- Jak us艂ysz臋 o tym od kogokolwiek innego, b臋d臋 wiedzia艂, kogo mam w to ubra膰.
- Taaak - Morley u艣miechn膮艂 si臋 z艂owieszczo. - Winger. U艣mieszek ze z艂owieszczego zmieni艂 si臋 w szata艅ski. Wola艂bym nie wiedzie膰, kto ju偶 zna t臋 histori臋.
Wszystko, o czym wiedzia艂a Winger, mog艂o w ci膮gu jednej nocy obiec p贸艂 kraju. Lubi艂a kr臋ci膰 si臋 po knajpach z facetami, upija膰 si臋 i wymienia膰 opowie艣ci. Zanim sko艅czy, moja historia uro艣nie do rozmiar贸w doros艂ego smoka.
- Je艣li uwa偶asz, 偶e Roze'owie s膮 nam potrzebni, to ich bierz.
- Podsun膮艂e艣 mi lepszy pomys艂. - No?
- Wykorzystaj tych b艂azn贸w, kt贸rzy p臋taj膮 ci si臋 po domu. Niech na siebie zapracuj膮. Powiedzia艂e艣, 偶e wielki i tak ma ju偶 d艂ug u Cleavera.
- Niez艂y pomys艂. Szcz臋艣ciarz, w kt贸rym kierunku idziemy? Morley doda艂 szybko:
- Oczywi艣cie musisz wiedzie膰, 偶e b臋d臋 znacznie szybszy i skuteczniejszy od Cleavera, je艣li Garrett nie b臋dzie zadowolony.
- Na zach贸d. - Skrzek kurdupla by艂 a偶 cienki od pisku przera偶enia. Nie mia艂em mu tego za z艂e. By艂 mi臋dzy przys艂owiowym m艂otem a kowad艂em.
- Zach贸d brzmi nie藕le - odpar艂em. - To znaczy, 偶e mo偶emy wst膮pi膰 po drodze do mnie.
Uzna艂em, 偶e koledzy Szcz臋艣ciarza ju偶 sobie poszli.
Morley i jego paczka nie mieli najszcz臋艣liwszych min. W ko艅cu to zbiry, a 偶aden zbir przy zdrowych zmys艂ach nie zbli偶y si臋 do Truposza na odleg艂o艣膰 czytania umys艂u. Nie pomog艂y zapewnienia, 偶e 艣pi.
- Wi臋cej szczeka, ni偶 gryzie - t艂umaczy艂em.
- Jasne - warkn膮艂 Sier偶ant. Ka艂u偶a i Morley poparli go z ca艂ego serca. Karpiel uzna艂, 偶e tak wypada i zma艂powal doros艂ych. Podda艂em si臋.
Ivy'ego znalaz艂em w pokoiku od frontu. K艂贸ci艂 si臋 z Cholernym Papagajem. Cholerny Papagaj gada艂 bardziej sensownie. Powietrze ci臋偶kie by艂o od smrodu brandy i piwa. Ciekawe, kt贸ry wypi艂 wi臋cej? Kto wie? Cholerny Papagaj nie odmawia, tylko mu pozw贸l.
Ivy wyra藕nie mia艂 zamiar ogo艂oci膰 mnie ze wszystkiego, zanim wyleci na bruk.
- Zwolnij troch臋, bo braknie na 艣niadanie - rzuci艂em.
Ivy wpad艂 w rozpacz. Wida膰 by艂o, 偶e bardzo stara si臋 wykrzesa膰 z galaretowatej m贸zgownicy cho膰 troch臋 ognia. W膮tpi艂em, 偶eby uda艂o mu si臋 uzyska膰 bodaj iskierk臋. Ale chyba dotar艂o do niego, 偶e moje zapasy alkoholu maj膮 warto艣膰 sko艅czon膮.
- Gdzie 艢lizgacz? - Wielgas znik艂 z pola widzenia. Z g贸ry dobiega艂 jaki艣 ha艂as, ale to nie mog艂o by膰 nic ludzkiego.
Drzwi od kuchni by艂y otwarte, mog艂em zatem sam spraw-' dzi膰. Widok by艂 taki, 偶e zacz膮艂em rozmawia膰 sam ze sob膮. Kolega 艢lizgacz pr贸bowa艂 z moj膮 spi偶arni膮 zrobi膰 to samo, co Ivy z piwnic膮.
To si臋 nazywaj膮 dobre uczynki.
Wbijaj膮 ci to do g艂owy, zaledwie zaczniesz chodzi膰. Ale co si臋 dzieje, kiedy starasz si臋 pom贸c swoim braciom? Za ka偶dym razem dostajesz kopa w zadek. Bez lito艣ci.
Sk膮d te klechy czerpi膮 swoje szalone pomys艂y? Ile policzk贸w dziennie nastawiaj膮? I jak to si臋 dzieje, 偶e nie chodz膮 o kulach z kompresami na ty艂kach?
- Gdzie 艢lizgacz? - zapyta艂em jeszcze raz.
Ivy powoli wzruszy艂 ramionami. Nie s膮dz臋, 偶eby zrozumia艂 cokolwiek poza tonem mojego g艂osu. Zacz膮艂 wyja艣nia膰 Cholernemu Papagajowi transcendencj臋 religii Ortodoks贸w. Cholerny Papagaj odpowiada艂 mu komentarzami, z kt贸rymi nie mog艂em si臋 nie zgodzi膰.
Rozpocz膮艂em poszukiwania 艢lizgacza. Chrapanie z g贸ry a偶 prosi艂o si臋 o 艣ledztwo.
艢lizgacz le偶a艂 w poprzek 艂贸偶ka Deana, na plecach, a chrapa艂 jak dwa parz膮ce si臋 gromojaszczury. Znieruchomia艂em z podziwu. Ten facet nie m贸g艂 by膰 cz艂owiekiem. Musia艂 by膰 p贸艂bogiem. Jego chrapanie brzmia艂o jak piekielne organy, 艂膮cz膮c mruczenie, ryk, parskanie i skwierczenie. Wydawa艂 si臋 w stanie po艂膮czy膰 wszystkie istniej膮ce sposoby chrapania. I to na jednym oddechu.
Kiedy odzyska艂em zdolno艣膰 poruszania si臋, wr贸ci艂em do pokoju. Z wielk膮 przykro艣ci膮 musia艂em przeszkodzi膰 arty艣cie przy pracy. Zamkn膮艂em drzwi, podszed艂em do okna, sprawdzi艂em, co z Morleyem i kompani膮, po raz kolejny zdumia艂em si臋 ruchem panuj膮cym na Macunado. Gdzie偶 zd膮偶aj膮 te wszystkie stworzenia? Co je p臋dzi przed siebie o tej porze? A mo偶e to tylko w mojej okolicy tak ich sw臋dz膮 pi臋ty? Nie przypominam sobie, abym widzia艂 taki ruch gdziekolwiek indziej w mie艣cie - cho膰 wydawa艂o si臋, 偶e ca艂e miasto wyleg艂o na ulice.
Wci膮偶 s艂ysza艂em ka偶de chrapni臋cie 艢lizgacza. I b臋d臋 je s艂ysza艂 bardzo dok艂adnie przez ca艂y czas, jaki raczy sp臋dzi膰 pod moim dachem.
Tak si臋 ko艅cz膮 dobre uczynki.
Morley spojrza艂 na ch艂opc贸w i nic nie powiedzia艂. Pokr臋ci艂 tylko g艂ow膮. Nawet ja zastanawia艂em si臋 teraz, czy przypadkiem sobie nie zmy艣lili tej wojaczki. Zw艂aszcza Ivy. Cholerny Papagaj siedzia艂 mu teraz na ramieniu, mieszaj膮c najwymy艣lniejsze ze swych rynsztokowych wyra偶e艅 z okrzykami:
- Hej, kole艣! B臋dziemy strasznymi piratami! - To oczywi艣cie zwraca艂o uwag臋. A czeg贸偶 innego ci trzeba, kiedy chcesz si臋 zasadzi膰 na go艣cia, kt贸ry sam siebie zwie Deszczo艂apem?
M贸j wi臋zie艅 wskaza艂 na potworno艣膰 z ceg艂y i kamienia, twierdz膮c, 偶e to kwatera g艂贸wna Deszczo艂apa.
Dotes skrzywi艂 si臋.
- Masz to, za co p艂acisz, Garrett. - Zmia偶d偶y艂 spojrzeniem Ivy'ego i 艢lizgacza. - A nie p艂aci艂e艣 za braci R贸偶e.
- Nawet mi nie przypominaj. - 艢lizgacz nie spa艂, ale r贸wnie dobrze m贸g艂 chrapa膰. W jego g艂owie panowa艂a g艂臋boka zima. Ivy wci膮偶 usi艂owa艂 przekona膰 o czym艣 Cholernego Papagaja. Pierzasty diabe艂 uzna艂, 偶e ju偶 go rozpracowa艂 i wr贸ci艂 do wspomnie艅 swoich 偶eglarskich czas贸w.
Morley rzuci艂 okiem w bok, sprawdzaj膮c, gdzie ma Karpiela. Zgi膮艂 kilkakrotnie palce, jakby mia艂 te same pokusy, co ja.
- Naprz贸d - rzuci艂em. Skrzywi艂 si臋.
- Nie mog臋. Ale zaraz si臋 przyjrz臋, co i jak.
- Przebieg naszej znajomo艣ci nauczy艂 mnie kilku spraw na temat Pana Pyskacza. - Tym razem by艂em bardziej przewiduj膮cy, ni偶 zwykle i przewidzia艂em, 偶e Cholerny Papagaj mo偶e nam spa艣膰 na kark. Dlatego mia艂em ze sob膮 ma艂a flaszk臋 brandy, wydobyt膮 z kryj贸wki, kt贸rej Ivy jeszcze nie wyw臋szy艂.
Morley prychn膮艂. Wi臋c wiedzia艂.
- Musimy utrzyma膰 Ivy'ego na odleg艂o艣膰, dop贸ki ptak si臋 nie ur偶nie.
- By艂 zwiadowc膮, to go wy艣lij na zwiady. Razem z Karpielem.
- Ty cwaniaku. - Spojrza艂em na domostwo Cleavera. - Ciekawe, co oni zrobili temu facetowi, kt贸ry go projektowa艂?
Budynek kiedy艣 by艂 ma艂膮 fabryczk膮, pewnie zak艂adem pracy chronionej dla niewidomych, taki by艂 brzydki. Zdumia艂o mnie, 偶e mo偶na uzyska膰 tyle brzydoty korzystaj膮c wy艂膮cznie z materia艂贸w budowlanych.
- Pewnie spalili go na stosie, uwa偶aj膮c, 偶e 偶adna inna kara nie zmaz臋, jego zbrodni - Dotes zachichota艂. Ubawi si臋, graj膮c przede mn膮 dumnego elfa z zadartym nosem.
Jego gust w dziedzinie architektury i sztuki nie mia艂 w sobie nic ludzkiego. Na ile go zna艂em, szaleniec, kt贸ry zaprojektowa艂 ten dom, m贸g艂 by膰 jakim艣 jego przodkiem.
Podsun膮艂em mu ten pomys艂 i doda艂em:
- Mo偶e to nawet jaki艣 elficki pomnik kultury...
Morley skrzywi艂 si臋. Nie spodoba艂 mu si臋 ten 偶art. Z艂apa艂 Karpiela i Ivy'ego i kaza艂 im przeszuka膰 dom.
- Ptak zostaje tutaj. Nie potrafi trzyma膰 dzioba na k艂贸dk臋. Poszli sobie. My tymczasem schowali艣my si臋, nas艂uchuj膮c przekle艅stw wys艂annika Cleavera, bo zapomnia艂em go rozwi膮za膰.
- Czekaj, facet, zaj臋ty jestem, nie widzisz? - rzuci艂em przez rami臋. - Papug臋 karmi臋, no co?
Cholerny Papagaj ssa艂 brandy jak g膮bka.
- Uwolni臋 ci臋, jak si臋 oka偶e, 偶e nas nie wystawi艂e艣. Osobi艣cie uwa偶a艂em, 偶e to niemo偶liwe. Nikt normalny nie mieszka艂by w takim paskudztwie. Cleaver wydawa艂 si臋 jedynym osobnikiem, kt贸ry m贸g艂by doceni膰 niepowtarzalno艣膰 tego domostwa.
Ivy i Karpiel wr贸cili. M艂ody stwierdzi艂:
- Kto艣 tu mieszka. Nie pyta艂em o nazwiska. Ci, kt贸rych widzia艂em, wygl膮dali akurat na taki element, jakiego szuka pan Garrett.
Ja tam nikogo nie szuka艂em.
- Szkoli艂e艣 go?
- On to ma we krwi. Trzeba tylko popracowa膰 nad dykcj膮 i gramatyk膮.
- Niew膮tpliwie. Cwaniak musi umie膰 艂adnie m贸wi膰.
- Mog臋 ju偶 i艣膰? - zapyta艂 wi臋zie艅.
- A co z Panem Pyskaczem? - zainteresowa艂 si臋 Karpiel. - Hej! On si臋 ur偶n膮艂! Wujku Morleyu, czy ty...?
- Nie, Szcz臋艣ciarzu - odpar艂em. - Wci膮偶 nie wiem, czy nas nie wyratowa艂e艣. A mo偶e sprowadzi艂e艣 nas do jakiego艣 klubu twardzieli?
- Ta potworno艣膰 bardzo do niego pasuje - zaoponowa艂 Morley Pe艂no miejsca. W艂a艣ciciela pewnie nie by艂o tu od wielu lat. 呕adnych nici, gdyby nawet kto艣 szuka艂. Spr贸bujesz?
Spojrza艂em na moich pomagier贸w. Ani Ivy, ani 艢lizgacz nie wzbudzali we mnie szczeg贸lnego zaufania.
- Zdaje si臋, 偶e bardziej gotowi ju偶 nie b臋dziemy. Jakie艣 sugestie taktyczne?
- Prosto w drzwi frontowe mo偶e si臋 uda膰.
- M膮drala. 艢lizgacz, Ivy, za mn膮 - podrepta艂em w kierunku tego pomnika szpetoty. Moi dziwni asystenci pocz艂apali za mn膮, nieco oszo艂omieni, ale ca艂kiem lojalni. Morley poleci艂 Sier偶antowi, 偶eby na wszelki wypadek nie oddala艂 si臋 od nas. Sam te偶 do艂膮czy艂, wi臋c Karpiel i Ka艂u偶a nie mogli si臋 wy艂ama膰. Karpiel protestowa艂:
- Panie Garrett, pan nie powinien by艂 dawa膰 alkoholu Panu Pyskaczowi.
W艂a艣nie to zawsze chcia艂em zrobi膰 - zdobywa膰 fortec臋 na czele dru偶yny sk艂adaj膮cej si臋 z morderczych elf贸w, uciekinier贸w od czubk贸w i pijanej papugi.
Cholerny Papagaj mrucza艂 co艣 na temat swojej zagro偶onej cnoty, ale w tak p艂ynnej pija艅szczy藕nie, 偶e nawet zalany cz艂owiek-szczur nie by艂by w stanie go zrozumie膰.
- Wujku Morleyu, czy ty... - szepn膮艂 Karpiel.
- Cicho.
Spojrza艂em na tego wypierdka d偶ungli i wyszczerzy艂em z臋by z min膮 kar艂a, kt贸ry w艂a艣nie dosta艂 kontrakt na uzbrojenie armii.
Dom by艂 symbolem ohydy, ale nie fortec膮. Znale藕li艣my niestrze偶one boczne wej艣cie. Wy艂ama艂em prymitywny zamek i wprosili艣my si臋 do 艣rodka. Dean nie powinien tego ogl膮da膰. Lepiej, 偶eby nie wiedzia艂, na co zdaj膮 si臋 zamki.
- Ciemno tu - mrukn膮艂 Ivy. A czego si臋 spodziewa艂?
Wydawa艂 si臋 zdenerwowany, jakby kto艣 nie gra艂 czysto.
- P贸艂g艂贸wek ma bystre oko - zachichota艂 Sier偶ant. - Przekl臋ty Deszczo艂ap nie zmyli go nawet na sekund臋.
- Starczy tego ujadania! - sykn膮艂 Morley, rozgl膮daj膮c si臋 woko艂o. Elfy naprawd臋 widz膮 w ciemno艣ci, prawie r贸wnie dobrze, jak kar艂y.
- Co widzisz? - zapyta艂em szeptem. Wszyscy m贸wili艣my szeptem. Ca艂kiem sensowne, no nie?
- A czego by艣 si臋 spodziewa艂...
A co to za odpowied藕? Spodziewa艂bym si臋 brudu i insekt贸w i kupy zamieszania z powodu naszego wej艣cia. Ale tylko szczury wydawa艂y si臋 nami przej臋te - i to tyle o ile. By艂y tak pewne siebie, 偶e tylko wodzi艂y za nami wzrokiem.
Zgodnie z relacj膮 Karpiela, tubylcy mieszkali w drugiej cz臋艣ci budynku. I rzeczywi艣cie. G艂贸wnie tam.
Skradali艣my si臋 korytarzem o艣wietlonym p艂omieniem pojedynczej, rachitycznej 艣wiecy. W艂a艣nie sobie my艣la艂em, 偶e Deszczo艂ap musi by膰 cholernym skner膮, kiedy nagle jeden senny amator nocnego siusiu wszystko zepsu艂.
Wyszed艂 z pokoju tu偶 przed nami, przeczesuj膮c obiema r臋kami w艂osy, z kt贸rymi czas ju偶 si臋 w艂a艣ciwie rozprawi艂. Obudzi艂 si臋 b艂yskawicznie i zanim przywali艂em mu moj膮 prawie najlepsz膮 pa艂膮, wyda艂 z siebie ca艂kiem przyzwoity kwik. Wtedy kwikn膮艂 jeszcze g艂o艣niej. Musia艂em go waln膮膰 a偶 cztery razy, 偶eby si臋 zamkn膮艂.
- To by by艂o na tyle - skwitowa艂 艢lizgacz. Trudno go by艂o us艂ysze膰 przez rwetes, jaki podni贸s艂 wok贸艂 nas na razie niewidzialny garnizon.
- Pieprz badanie opinii spo艂ecznej. Znasz ten dom?
- Nigdy go wcze艣niej nie widzia艂em.
- Wydawa艂o mi si臋...
- Nigdy tu nie by艂em. Tyle pami臋tam.
Korytarz skr臋ci艂 w prawo. Nie protestowa艂em. Natkn膮艂em si臋 na tubylca, kt贸ry bieg艂 nam naprzeciw. On te偶 mia艂 pa艂臋. Wywali艂 ga艂y. Ja te偶. Waln膮艂em pierwszy, on si臋 uchyli艂, zawr贸ci艂, wyj膮c i wrzeszcz膮c.
- Wiesz co, Garrett, teraz to mog艂e艣 si臋 bardziej postara膰. - Zaproponowa艂 Morley. Ha艂as przed nami by艂 coraz g艂o艣niejszy i Morley chyba si臋 zmartwi艂.
Uciekinier wpad艂 w jakie艣 drzwi. Ja by艂em za nim o dwa kroki, ale kiedy tam dotar艂em, drzwi by艂y ju偶 zamkni臋te i zablokowane. Uderzy艂em w nie ramieniem z granitu. Popu艣ci艂y o jak膮 jedn膮 tysi臋czn膮 milimetra.
- Ty to zr贸b. - Morley wskaza艂 艢lizgacza. - Garrett, a ty przesta艅 j臋cze膰.
- Zwichn膮艂em sobie wszystko od kolan w g贸r臋.
艢lizgacz zapuka艂 do drzwi ogromnymi stopami, ale dopiero po chwili raczy艂 uruchomi膰 szanowne rami臋.
Drzwi eksplodowa艂y jak sceniczna dekoracja. Chyba trzeba mie膰 do tego dryg.
Dotarli艣my do magazyn贸w. Tu pali艂o si臋 tylko kilka lamp. Deszczo艂ap to faktycznie sknerus. Zdaje si臋, 偶e urz膮dzi艂 tu baraki. Ludzie pierzchali na wszystkie strony jak przera偶one myszy, kieruj膮c si臋 do innych wyj艣膰. Tylko ci z korytarza wydawali si臋 zdolni do walki.
Ciekawe.
Po艣r贸d og贸lnego wycia i chaosu ujrza艂em przelotnie znajomego gargulca, starego kumpla, niejakiego Ichaboda. Pardon. Mojego starego kumpla Zeke'a. Zeke szybko si臋 ulotni艂. Ruszy艂em za nim. Mia艂em z nim do pogadania. Maggie Jenn mia艂a do艣膰 k艂opot贸w i bez tego, 偶eby jej zaufany lokaj by艂 przydupasem Deszczo艂apa.
Ani 艣ladu. Znik艂 jak upi贸r, kt贸rego przypomina艂.
Przeszukali艣my ca艂y bajzel. Ani 艣ladu Grange'a Cleavera. Z艂apali艣my tylko troje ludzi - tego z korytarza, kt贸rego obali艂em w艂asnor臋cznie i par臋 staruszk贸w, kt贸rzy nie dotarli na czas do swoich chodzik贸w, 偶eby da膰 nog臋.
Staruszka by艂a mo偶e o tydzie艅 m艂odsza od Pi臋knej. Jej m膮偶 i ten drugi nie wydawali si臋 szczeg贸lnie rozmowni, ale ona trajkota艂a tak, jakby s艂owa j膮 wzdyma艂y i wyrywa艂y jej si臋 niczym wiatry po niezdrowym posi艂ku.
- Hej偶e, babciu, hej偶e! - Zala艂a mnie czym艣 w rodzaju dwutorowego potoku 偶al贸w na swoje lumbago i na niewiarygodn膮 niewdzi臋czno艣膰 jej niedobrych i pod艂ych dzieci. - Przykro mi przeokropnie. Naprawd臋. Ale ja chc臋 wiedzie膰, gdzie jest Grange Cleaver?
- Spr贸buj mo偶e troch臋 bardziej dyplomatycznie - podsun膮艂 Morley. Ciekawe, odk膮d to on taki cierpliwy si臋 zrobi艂, kiedy mu na czym艣 zale偶y?
- By艂em dyplomat膮 przez pierwsze trzy razy. Wystarczy. Teraz mi przesz艂o. Mam nastr贸j do rozwalania 艂b贸w.
Nie wysz艂o mi to szczeg贸lnie gro藕nie. Nikt si臋 nie przestraszy艂. Dopiero Karpiel zrobi艂 u偶ytek ze swego d艂ugiego j臋zora i wypapla艂 do艣膰, 偶eby si臋 zorientowali, 偶e s膮 w r臋kach nies艂awnego Morleya Dotesa. Dopiero wtedy nawet ten korytarzowy twardziel dosta艂 nieprzepartych ci膮got do wsp贸艂pracy.
No c贸偶, Winger chyba jednak mia艂a racj臋.
Ale nam to pomog艂o. Babcia Papla mia艂a jedn膮 odpowied藕, a ta odpowied藕 brzmia艂a:
- W艂a艣nie wyszed艂, razem ze swoimi ch艂opcami. Nigdy nie m贸wi, dok膮d idzie, ale chyba chcia艂 sprawdzi膰, co si臋 sta艂o z lud藕mi, kt贸rych wys艂a艂 kilka godzin temu. Zap艂aci艂 im, a oni si臋 nawet nie pokazali. - Spojrza艂 surowo na biednego Szcz臋艣ciarza.
Szcz臋艣ciarz wydawa艂 si臋 nieco zielonkawy. Staruszkowie ju偶 si臋 zorientowali, kto nas przyprowadzi艂 do tego domu nieszcz臋艣cia i biedak zacz膮艂 si臋 martwi膰, 偶e szef wpadnie w z艂y humor.
Morley okr臋ci艂 go ku sobie.
- Cleaver sprowadzi艂 ci臋 spoza miasta. Cz臋sto tak robi, Szcz臋艣ciarzu?
Szcz臋艣ciarz spojrza艂 na nas morderczym wzrokiem. Nie mia艂 wyj艣cia.
- Tak - odpar艂 niech臋tnie.
Uwa偶a艂 chyba, 偶e zerwali艣my umow臋. Mo偶e i tak. Przykro.
- Dlaczego?
- Chyba dlatego, 偶e tu w mie艣cie nie m贸g艂 znale藕膰 nikogo, kto chcia艂by dla niego pracowa膰. Zw艂aszcza po tym, kiedy si臋 dowiedzieli, kim by艂, kiedy tu mieszka艂 wcze艣niej. Zdaje si臋, 偶e narobi艂 sobie wtedy wrog贸w, kt贸rych nikt nie chcia艂by zdenerwowa膰.
Zerkn膮艂em na Morleya. S膮 tacy, kt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e jest gorszy od z艂ej nowiny, ale nie by艂 taki wielki, 偶eby jego niezadowolenie mia艂o zniech臋ci膰 zawodowych zbir贸w do s艂u偶by komu艣, kogo on nie lubi. Nie, nie s膮dz臋.
- Chodo - mrukn膮艂em. Nazwijmy to intuicj膮.
Morley skin膮艂 g艂ow膮.
- By艂 taki ma艂y braciszek, kt贸ry zgin膮艂 paskudn膮 艣mierci膮. Chodo by艂 wtedy malutki i nie m贸g艂 nikomu nic kaza膰. Ale nie zapomnia艂.
No tak, Chodo Contague nie pozostawia po sobie niezap艂aconych d艂ug贸w. - Ale...
- Wiesz o tym ty i ja. Nikt wi臋cej.
Tylko on i ja wiedzieli艣my, 偶e po udarze Chodo sta艂 si臋 ro艣lin膮. W艂adz臋 w organizacji przej臋艂a jego c贸rka. Udawa艂a tylko, 偶e przyjmuje instrukcje od ojca.
- Crask i Sadler - ci dwaj te偶 wiedzieli.
Morley lekko przekrzywi艂 g艂ow臋.
- To by wyja艣nia艂o par臋 rzeczy.
Crask i Sadler byli g艂贸wnymi 艂amignatami Choda, zanim si臋 nie zbuntowali, pr贸buj膮c przej膮膰 w艂adz臋 i doprowadzaj膮c go do udaru. Znikn臋li, kiedy c贸rka kacyka ich wymanewrowa艂a.
Przypadkiem istnia艂y pewne zastrze偶enia co do ich m臋sko艣ci, cho膰 niew膮tpliwie byli chodz膮cymi g贸rami mi臋艣ni.
Opisa艂em ich. Z niewyra藕nej miny Szcz臋艣ciarza wywnioskowa艂em, 偶e zna ich przynajmniej z widzenia. Da艂em Morleyowi znak spojrzeniem.
- Wi臋cej komplikacji ju偶 mi nie trzeba. Morley d藕gn膮艂 Szcz臋艣ciarza.
- Tych facet贸w tutaj nie ma - wyst臋ka艂 ten ostatni. - Grange ma ich u siebie w domu. Nie chce, 偶eby si臋 pokazywali publicznie w jego towarzystwie. Uwa偶a, 偶e tylko sprowadzaj膮 tutaj k艂opoty i tyle. Da艂 im zaj臋cie w Suddleton.
Gdzie, jak s膮dz臋, ka偶d膮 woln膮 chwil臋 po艣wi臋cali planowaniu zemsty na niejakim Garretcie.
- Morley, nie masz wra偶enia, 偶e nasz kochany Szcz臋艣ciarz nie jest ca艂kiem szczery? Wie cholernie du偶o na temat biznesu Deszczo艂apa.
- Te偶 mi si臋 tak zdaje. Szcz臋艣ciarz zacz膮艂 protestowa膰.
- Ja tylko s艂ysza艂em to, co m贸wili jego stali goryle. Wiecie, jak to jest, faceci sobie siadaj膮 w k贸艂ku, pij膮, gadaj膮, ten tego...
- Jasne. Gadaj, Szcz臋艣ciarzu, dok膮d pobiegniesz, kiedy ci przetniemy wie偶y?
Spojrza艂 na staruszk贸w, wzruszy艂 ramionami. Ba艂 si臋. Oni nie, cho膰 staruszka nie藕le si臋 rozgada艂a. Ciekawe, kim byli dla Deszczo艂apa.
W艂a艣nie mia艂em zapyta膰 o Zeke'a, kiedy Morley zauwa偶y艂:
- Ju偶 do艣膰 tu czasu zmarnowali艣my, Garrett. Pomoc mo偶e by膰 w drodze.
No tak. Faktycznie. Mo偶e.
- Przejdziecie si臋 z nami i odpowiecie jeszcze na par臋 pyta艅 - zaproponowa艂em Szcz臋艣ciarzowi i staruszkom. - A potem si臋 rozstaniemy.
Skin膮艂em r臋k膮, 偶eby szli za mn膮.
- By艂 tam taki facet, co si臋 nazywa Zeke...
I w艂a艣nie wtedy Przekl臋ty Papagaj zrobi艂 pierwsz膮 m膮dr膮 rzecz od chwili wyklucia. Wylecia艂 z mroku z wielkim trzepotem skrzyde艂, wrzeszcz膮c:
- Ratuj mnie! O, ratuj mnie, panie! - Takim tonem, 偶e nawet nie brzmia艂o to jak zwyk艂e marudzenie.
Bo nie marudzi艂.
By艂o ich o艣miu. Nie dawa艂em im wielkich szans, cho膰 wszyscy byli du偶ymi, paskudnymi zabijakami. Sier偶ant i Ka艂u偶a og艂uszyli naszych wi臋藕ni贸w, przeskoczyli przez to, co zosta艂o i zabrali si臋 za wykr臋canie cz艂onk贸w. Ogl膮danie ich przy pracy przyprawia艂o o niezdrow膮 fascynacj臋. Co艣 tak, jak ogl膮danie w臋偶a, kt贸ry po艂yka ropuch臋.
Nie mia艂em czasu na fascynacje. Siedzia艂em po ptaszka w krokodylach. Op臋dza艂em si臋 do chwili nadej艣cia odsieczy.
Morley i Karpiel ta艅czyli wko艂o, jakby odstawiali jaki艣 idiotyczny pokaz sztuk walki. Pan Pyskaty trzepota艂 skrzyd艂ami i skrzecza艂. Robi艂 wi臋cej ha艂asu ni偶 stado pawi. Jego s艂ownik si臋gn膮艂 nowych poziom贸w. Ka艂u偶a, Sier偶ant, 艢lizgacz, Ivy i zbiry Cleavera usi艂owali go nauczy膰 czego艣 nowego, ale nie za bardzo mieli czego.
Czterech brun贸w zanurkowa艂o szybko.
S艂ysza艂em opinie ludzi nie zwi膮zanych z fachem, 偶e nie jest mo偶liwe wyko艅czenie kogo艣 za pomoc膮 samych pi臋艣ci. To prawda, je艣li chodzi o przeci臋tnego pijanego amatorzyn臋, kt贸ry t艂ucze si臋 ze szwagrem w k膮cie knajpy. Po艣r贸d zawodowc贸w jest jednak ca艂kiem inaczej.
P贸ki co, Ka艂u偶a zarobi艂 rozkwaszony nos, Karpiel oberwa艂 w nerw 艂okciowy i teraz podpiera艂 艣cian臋, z blad膮 twarz膮 trzymaj膮c si臋 za 艂okie膰 i kln膮c na czym 艣wiat stoi. Morley zgromi艂 go wzrokiem.
- Zabi膰 ich, przekl臋ci! Zabi膰 wszystkich! - rozleg艂 si臋 nad zgie艂kiem dziewcz臋cy, piskliwy g艂os. - Przesta艅cie si臋 z nimi bawi膰! Pozabija膰!
Dostrzeg艂em niewysokiego faceta, wrzeszcz膮cego z odleg艂o艣ci, kt贸ra wydawa艂a mu si臋 bezpieczna. Cleaver? Deszczo艂ap we w艂asnej osobie?
Morley te偶 go zauwa偶y艂. Brunowie Cleavera powoli zacz臋li dochodzi膰 do jedynego rozs膮dnego wniosku, 偶e nie nale偶y denerwowa膰 go艣ci, kt贸rzy rozprawiaj膮 si臋 z nimi jednym palcem. Nie pos艂uchali rozkaz贸w. Morley wyszczerzy艂 z臋by i ruszy艂 po Deszczo艂apa.
Ja te偶 ju偶 by艂em w drodze.
Deszczo艂ap jednak chyba nie mia艂 ochoty na nasze towarzystwo.
Ten ma艂y kurdupel mia艂 niez艂e biegi!
Naturalnie, ca艂a nasza paczka rzuci艂a wszystko, co mia艂a w r臋kach i rzuci艂a si臋 w 艣lad za nami. Z oczywistym wynikiem. Deszczo艂ap znik艂 w tej samej mysiej dziurze, kt贸ra wcze艣niej skonsumowa艂a Zeke'a. Jego ludzie pozbierali cz臋艣ci cia艂a swoje i kumpli i ruszyli w kierunku wyj艣cia. I oto nagle znale藕li艣my si臋 sami w pustym budynku, sam na sam z histeryczn膮 papug膮. A wed艂ug Morleya „Stra偶 by艂a w drodze”.
- Mo偶esz przypadkiem mie膰 racj臋. - W tych czasach ludzie faktycznie czasem wzywali profesjonalnej pomocy. I czasem nawet j膮 otrzymywali.
- Narcisio, z艂ap tego sfelerowanego go艂臋bia i zatkaj mu dzi贸b - warkn膮艂 Morley. Pyskacz w艂a艣nie przesta艂 偶artowa膰.
Sprawdzi艂em, czy wszyscy nasi ludzie mog膮 i艣膰 o w艂asnych si艂ach. 呕adnych powa偶niejszych obra偶e艅. W ka偶dym razie sprawnych n贸g nie brakowa艂o. Ze sprawnymi m贸zgami jakby gorzej.
艢lizgacz i Ivy pomagali opanowa膰 CP. Pan Pyskacz u艂atwi艂 im to. Wpad艂 na 艣cian臋 z pe艂n膮 pr臋dko艣ci膮 i og艂uszy艂 si臋 na amen.
Szkoda, 偶e nie skr臋ci艂 sobie karku.
Ju偶 mia艂em mu to za艂atwi膰 i zwali膰 na kiepski pilota偶 ptaszyska, ale Karpiel za bardzo mnie pilnowa艂.
Dopiero na ulicy spyta艂em 艢lizgacza:
- Ten kurdupel to by艂 Cleaver, no nie? Ta krewetka o dziewcz臋cym g艂osie?
Morley wydawa艂 si臋 bardzo zainteresowany odpowiedzi膮. Czy偶by nigdy wcze艣niej nie ogl膮da艂 Cleavera?
- Jasne. To by艂 on. Ten wypierdek. Gdybym dorwa艂 tego konusa, zrobi艂bym z niego kap艂ona. Wsadzi艂 mnie do wariat贸w. Go艂ymi r臋kami bym go za艂atwi艂. Jaja bym mu ukr臋ci艂 i wsadzi艂 w g臋b臋. - Ale dygota艂 jak galareta. By艂 blady. Ocieka艂 potem. Nie wyobra偶a艂 sobie chyba, 偶e m贸g艂by podej艣膰 do Grange'a Cleavera bli偶ej, ni偶 na rzut kamieniem.
Cleaver musi by膰 bombowym facetem. Sprawdzi艂em Ivy'ego, ale niewiele mia艂 do powiedzenia. Zaj臋ty by艂 swoim pierzastym kumplem.
- Cleaver si臋 teraz przyczai - zauwa偶y艂 Morley.
- Tak s膮dzisz?
- Garrett, jego obecno艣膰 w mie艣cie to ju偶 偶adna tajemnica. Dowie si臋 o tym mn贸stwo ludzi, kt贸ry go nie lubi膮. A on te偶 sobie zda spraw臋, ilu ma wrog贸w od chwili, kiedy si臋 spikn膮艂 ze Szcz臋艣ciarzem.
- My艣lisz, 偶e da nog臋?
- Nie. Ale gdyby mia艂 cho膰 tyle rozumu co stara g臋艣, zrobi艂by to czym pr臋dzej. Pogadasz jeszcze z Winger?
No i ciekawe, kto si臋 ukrywa艂 w cieniu budynku, kiedy艣my tu wpadli.
- Widzia艂e艣 j膮, co?
- Widzia艂em.
Wynie艣li艣my si臋, zanim zjawi艂a si臋 Stra偶. Zaledwie znale藕li艣my si臋 w bezpiecznej odleg艂o艣ci uwa偶niej rozejrza艂em si臋 woko艂o. Ani 艣ladu mojej przero艣ni臋tej jasnow艂osej przyjaci贸艂ki. Mo偶e straci艂a zainteresowanie.
- Musisz j膮 poci膮gn膮膰 za j臋zyk, Garrett.
- Wiem, wiem... Ale chcia艂bym, 偶eby przysz艂a dopiero wtedy, kiedy b臋dzie gotowa. - Zastanawia艂em si臋, dlaczego Winger nie wyruszy艂a na poszukiwanie Chastity Blaine.
Morley nawet nie wspomnia艂 o drugim obserwatorze, tym, kt贸ry mnie 艣ledzi艂 do domu Maggie Jenn. Pewnie go przegapi艂. Pomieszanie z popl膮taniem. Wszystko bez sensu. I nie zapowiada艂o si臋 na lepsze.
- Nie czekaj za d艂ugo - mrukn膮艂 Morley. - Dwie pr贸by noc po nocy oznaczaj膮, 偶e Deszczo艂ap nie 偶artuje.
- Raczej 偶e jest stukni臋ty nie na 偶arty. - A ju偶 najmniej sensu mia艂a wrogo艣膰 Cleavera. - 艢wietnie. I z t膮 my艣l膮 udam si臋 teraz do domu podleczy膰 oko.
Karpiel trzyma艂 Cholernego Papagaja i szepta艂 ma艂emu skurczyflakowi pod dzi贸b s艂odkie s艂贸wka. Usi艂owa艂em si臋 ewakuowa膰. Morley wyszczerzy艂 z臋by i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Nic z tego, Narcisio.
Moje szcz臋艣cie wci膮偶 pozostaje t膮 sam膮 star膮 dziwk膮.
XXVIII
艢lizgacz mnie zaskoczy艂. Okaza艂 si臋 przyzwoitym kucharzem, o czym dowiedzia艂em si臋 w momencie, kiedy dowlok艂em si臋 na 艣niadanie, 艣ci膮gni臋ty z 艂贸偶ka przez Ivy'ego. Biedak musia艂 zarazi膰 si臋 czym艣 od Deana.
- Wyluzuj, Ivy - wymamrota艂em, wlok膮c si臋 do kuchni. - To nie wojsko. Nie musimy d藕wiga膰 ty艂ka, zanim wybije cholerne po艂udnie.
- Tatu艣 zawsze mi m贸wi艂, 偶e m臋偶czyzna nie nic do roboty w 艂贸偶ku, kiedy ptaki zaczynaj膮 艣piewa膰.
Chyba tylko bezw艂adno艣膰, bo na pewno nie wrodzone opanowanie, powstrzyma艂a mnie przed wyra偶eniem swojej opinii na temat tego niezdrowego przekonania.
Jeden 艣piewaj膮cy ptaszek ju偶 si臋 zbudzi艂 w pokoiku od frontu i wali艂 standard za standardem w stylu:,3y艂a sobie pi臋kna panna z...”. Zastanawia艂em si臋, czy Deanowi przypadkiem nie zosta艂o troch臋 tej trutki na szczury, kt贸ra wygl膮da jak ziarno dla ptak贸w. Szczury by艂y o wiele za m膮dre, 偶eby je je艣膰, ale to ptaszysko...
- Pracujesz nad czym艣, co? - 艢lizgacz wci膮偶 nie bardzo wiedzia艂, czym si臋 zajmuj臋.
- Misja - wymamrota艂 Ivy. - Najstarsza pierwsza zasada, Garrett, Nawet ciura powinien wiedzie膰. Dzia艂a膰 zgodnie z misj膮.
- Patrzcie, jak si臋 stary wojak rozciurowa艂. No dobrze, dobrze - dobre stare nawyki ze z艂ych starych czas贸w. Ciekawe, czy misja rozpocz臋ta o poranku ma faktycznie wi臋ksze szans臋 na powodzenie ni偶 misja rozpocz臋ta w po艂udnie? Przepraszam, ale mam pewne w膮tpliwo艣ci.
Ciekawe, czy zauwa偶yli zmiany w TunFaire. Pewnie nie. 呕aden z nich nie mia艂 szczeg贸lnie dobrych kontakt贸w ze 艣wiatem po drugiej stronie w艂asnej czaszki.
- Chyba musimy si臋 przej艣膰 do Wixona i White'a.
W tym momencie sklep okultystyczny by艂 moim jedynym punktem zaczepienia. Mugwump z obiecan膮 list膮 kontakt贸w jeszcze si臋 nie zmaterializowa艂.
Kuchnia 艢lizgacza przyprawi艂aby Deana o ci臋偶kie kompleksy, a Morleya o zawa艂 serca. Usma偶y艂 p贸艂 po艂cia bekonu, upiek艂 lane biszkopty. Przekroi艂 biszkopty i nas膮czy艂 t艂uszczem z bekonu, a potem posypa艂 cukrem. Jedzenie biednych ludzi. 呕o艂nierzy. 呕arcie, kt贸re by艂o cholernie smaczne na gor膮co.
W nocy pada艂o. Poranne powietrze by艂o ch艂odne. Powiew wiatru by艂 艣wie偶y i przyjemny. Ulice wysprz膮tano. Na niebie ani jednej chmurki. By艂 to jeden z tych dni, kiedy zbyt 艂atwo si臋 zapomnie膰 i odpr臋偶y膰, zbyt 艂atwo zapomnie膰, 偶e ja艣niejszy blask s艂o艅ca oznacza mroczniejsze cienie.
Na szcz臋艣cie, cienie te偶 w艂a艣nie odpoczywa艂y. 呕aden nie wyrzyga艂 艂otrzyka gotowego do akcji. Ca艂e miasto wydawa艂o si臋 w 艣wietnym humorze. Do licha, s艂ysza艂em nawet 艣piewy dochodz膮ce z Bustee.
Nie potrwa to d艂ugo. Przed zachodem s艂o艅ca znowu p贸jd膮 w ruch no偶e i krew pop艂ynie z poder偶ni臋tych garde艂.
Wyhodowali艣my sobie niez艂y orszak, poczynaj膮c od niezdarnego stworzenia, kt贸re 艣ledzi艂o mnie do domu Maggie Jenn, a sko艅czywszy na go艣ciu z kolczykiem, kt贸ry m贸g艂 by膰 r贸wnie dobrze piratem. Mia艂em jednak co do tego powa偶ne w膮tpliwo艣ci.
Nawet Ivy zauwa偶y艂 niezgu艂臋.
- Niech si臋 za nami w艂贸cz膮 - mrukn膮艂em. - Zeza dostan膮. Nie艂atwo obserwowa膰 to, co robi臋. I jeszcze trzeba mie膰 mocne nogi.
- To jak za czas贸w Korpusu - zauwa偶y艂 艢lizgacz.
Ivy mia艂 ze sob膮 Cholernego Papagaja. Ten spro艣ny gnojek bawi艂 si臋 jak szalony. „Kurde balans, patrz, jakie melony ma ta dziwka! Och. Patrz tutaj. Chod藕, skarbeczku, co艣 ci poka偶e...”
Mieli艣my szcz臋艣cie, 偶e mia艂 do艣膰 pod艂膮 dykcj臋.
Na ulice wyleg艂y t艂umy. Wszyscy chcieli zaczerpn膮膰 艣wie偶o wypranego deszczem powietrza, zanim wszystko wr贸ci do normy. Starzy i s艂abi b臋d膮 pada膰 pokotem. Takie 艣wie偶e powietrze to trucizna. Zanim dotarli艣my do West Endu, zauwa偶y艂em kolejny ogon. Ten za to by艂 pierwszej klasy profesjonalist膮. Zauwa偶y艂em go przez przypadek, 艂ut mojego szcz臋艣cia i ton臋 jego pecha. Nie zna艂em go i to mnie zmartwi艂o. Wydawa艂o mi si臋, 偶e znam g艂贸wnych graczy.
Niez艂a parada.
Wixon i White mieli otwarty kram.
- Zostajesz tutaj - poleci艂em Ivy'emu. - Jeste艣 na czatach. Wszed艂em do 艣rodka. 艢lizgacz za mn膮. Chcia艂em by膰 taki z艂y, na jakiego pr贸bowa艂em wygl膮da膰.
Zar贸wno Vixon, jak i White byli na pok艂adzie, ale ani 艣ladu reszty za艂ogi czy pasa偶er贸w.
- Niech mnie - mrukn膮艂em, zadowolony, 偶e wreszcie co艣 idzie po mojemu. - Niech mnie, ani 艣ladu gro藕nych pirat贸w.
Ch艂opcy przyjrzeli nam si臋 uwa偶nie. Potrzebowali kilku sekund, 偶eby stwierdzi膰, 偶e nie byli艣my najlepsza klientel膮, ale 偶aden ani okiem mrugn膮艂, bo 偶aden nie omieszka艂 zauwa偶y膰, 偶e wraz ze 艢lizgaczem g贸rujemy nad nimi jakimi艣 dwoma setkami funt贸w wagi.
- Jak mo偶emy wam pom贸c? - zapyta艂 jeden. Przypomina艂 mi 偶ebrz膮cego 艣wistaka. Mia艂 lekki przodozgryz obowi膮zkowo sepleni艂. Mi臋kkie, ma艂e 艂apki spl贸t艂 na piersi.
- Robin!
- Penny, zamknij si臋. Sir?
- Szukam kogo艣 - odrzek艂em.
- Jak chyba wszyscy? - Wielki u艣miech. Korsarz-komediant.
Penny uzna艂, 偶e to 艣mieszne. Penny raczy艂 zachichota膰.
艢lizgacz si臋 zmarszczy艂. Garrett si臋 zmarszczy艂. Ch艂opcy nagle ucichli. Robin spogl膮da艂 przez nas na wylot, w kierunku ulicy, jakby si臋 spodziewa艂, 偶e odpowied藕 na jego dylemat pojawi si臋 tam na karym koniu.
- Szukam dziewczyny. Szczeg贸lnej dziewczyny. Osiemna艣cie lat. Ruda. Wysoka, o taka. Prawdopodobnie piegowata. Zbudowana tak, 偶e nawet najgro藕niejsi piraci zatrzymuj膮 si臋 na chwil臋, a nawet zdarza im si臋 uroni膰 艂z臋 nad wyborem, jakiego dokonali. U偶ywa imienia Justina lub Emerald Jenn.
Ch艂opcy wytrzeszczyli oczy. Moja magia zamieni艂a ich w 艣lini膮ce si臋 p贸艂g艂贸wki.
Na zewn膮trz, Ivy poinformowa艂 jak膮艣 nadzian膮 lask臋, 偶e sklep jest zamkni臋ty, ale tylko na chwil臋. Dama pr贸bowa艂a si臋 awanturowa膰. Cholerny Papagaj w艂膮czy艂 si臋 do dyskusji i z艂o偶y艂 jej nieprzyzwoit膮 propozycj臋.
Obszed艂em sklep, dotykaj膮c wszystkiego, co wygl膮da艂o na kosztowne. Ch艂opcy mieli spor膮 powierzchni臋 i mn贸stwo dziwnych przedmiot贸w.
- Czy ten opis co艣 wam m贸wi? - Nie mog艂em nic wyczyta膰 z ich reakcji. Ta wyuczona neutralno艣膰 nic nie zdradza艂a.
Penny prychn膮艂:
- A powinna?
Od Robina mog艂em go odr贸偶ni膰 tylko po wielko艣ci w膮s贸w. Poza tym mogliby uchodzi膰 za bli藕niaki. Ci wielcy, kosmaci bukanierzy trzymali si臋 razem dzi臋ki ci臋偶kiemu przypadkowi narcyzmu.
- Chyba tak - opisa艂em przedmioty zwi膮zane z czarn膮 magi膮, kt贸re znalaz艂em w pokoju Emerald. M贸j opis by艂 bezb艂臋dny. Truposz dobrze mnie przeszkoli艂. Wystudiowane neutralne maski pokry艂y si臋 mikrop臋kni臋ciami.
Penny wiedzia艂 na pewno, o czym m贸wi臋, a Robin prawdopodobnie. Robin by艂 lepszym graczem.
- Doskonale. Widz臋, 偶e wiecie o czym m贸wi臋. Prawdopodobnie to wy ich dostarczyli艣cie. Powiedzcie mi tylko komu. - Wybra艂em wspania艂y sztylet z czerwonego szk艂a. Jaki艣 wielki artysta sp臋dzi艂 ca艂e miesi膮ce na jego formowaniu i polerowaniu. Diabolicznie pi臋kne, ceremonialne dzie艂o sztuki.
- Nie powiedzia艂bym ci nawet... ej, przesta艅! Sztylet omal nie wy艣lizn膮艂 mi si臋 z palc贸w.
- Co? Chcia艂e艣 powiedzie膰, nawet, gdyby艣 wiedzia艂, o czym m贸wi臋? Ale powiesz mi, Penny. Powiesz mi wszystko. Nie jestem grzeczny. A m贸j kumpel nie jest nawet w po艂owie tak grzeczny, jak ja - podrzuci艂em sztylet i z trudem go z艂apa艂em. Ch艂opcy drgn臋li. Nie mogli oderwa膰 oczu od ostrza. Musia艂o by膰 warte fortun臋. - Ch艂opaki, jestem tym facetem z waszych koszmar贸w. Tym w masce. Tym, kt贸ry u偶ywa bezcennego ceremonialnego sztyletu do gry w no偶e na pod艂odze z hartowanego d臋bu. Facetem, kt贸ry was tak urz膮dzi, 偶e zbankrutujecie.
Od艂o偶y艂em sztylet, wzi膮艂em do r臋ki ksi膮偶k臋. Na pierwszy rzut oka wydawa艂a si臋 stara i zwyczajna, bez 偶adnej symboliki okultystycznej. My艣la艂em, 偶e to nic takiego, kiedy nagle ch艂opcy zacz臋li rzuca膰 odpowiedziami, jakbym im przypala艂 pi臋ty.
Be艂kotali o facecie, kt贸ry kupi艂 opisane przeze mnie rzeczy. Zaskoczony uwa偶niej przyjrza艂em si臋 ksi膮偶ce.
Ciekawe, co im tak rozwi膮za艂o j臋zyki.
Tytu艂 brzmia艂 „Rozszala艂e Miecze”. By艂a 艣rodkowym tomem p贸艂fikcyjnej trzytomowej sagi „Kruki nie bywaj膮 g艂odne”. Przed tomem „Rozszala艂e Miecze” by艂 tom „Gra stali”, a po nim „Burza Wojenna”. Ca艂o艣膰 relacjonowa艂a upi臋kszone losy postaci historycznej zwanej Or艂em, kt贸ry grabi艂 i mordowa艂 na dw贸ch kontynentach i trzech morzach mniej wi臋cej tysi膮c lat temu. Wed艂ug obecnych norm facet by艂 kompletnym 艂ajdakiem. Przyjaciel czy wr贸g, wszyscy 偶a艂owali, 偶e go poznali. Na standardy swoich czas贸w jednak okaza艂 si臋 wielkim bohaterem, poniewa偶 d艂ugo 偶y艂 i prosperowa艂. Nawet dzisiaj, jak powiadaj膮, dzieciaki w prowincji Busivad marz膮, by wyrosn膮膰 na kolejnego Or艂a.
- Ciekawe, czy to pierwsza kopia? - zapyta艂em. Pierwsze kopie s膮 rzadko艣ci膮.
Ch艂opcy zacz臋li be艂kota膰 z podw贸jn膮 energi膮. Co jest? Byli gotowi przyzna膰 si臋 do morderstwa.
- Sprawd藕my. M贸wicie, 偶e to by艂 rudy facet, siwiej膮cy, zielone oczy, piegi, niski. Na pewno facet? - Kiwaj膮ce si臋 w艣ciekle g艂owy obali艂y moj膮 teori臋 jak zamek z piasku w po艂udniowym s艂o艅cu. Nawet te poronione wypierdki mamuta nie by艂yby w stanie wzi膮膰 Maggie Jenn za faceta. - Oko艂o czterdziestki, nie osiemnastki? - To nie pasowa艂o do nikogo znajomego. Chyba, 偶e tego paskudnego konusa z magazynu. Nie przyjrza艂em si臋 ani oczom, ani w艂osom Cleavera. - Wiecie co艣 na jego temat?
- Nie.
- Nic nie wiemy.
Oczy pozostawa艂y wbite w ksi臋g臋, ale ca艂a reszta pr贸bowa艂a udawa膰, 偶e wszystko jest wspaniale.
- Zap艂aci艂 got贸wk膮? Wszed艂, rozejrza艂 si臋, wybra艂 to, czego potrzebowa艂, zap艂aci艂 bez s艂owa na temat inflacji? A kiedy wychodzi艂, sam ni贸s艂 zakupy?
- Tak.
- Faktycznie, co za wie艣niak. - Z u艣miechem od艂o偶y艂em ksi臋g臋. - Widzicie? Jak chcecie, potraficie pom贸c. Musicie si臋 tylko zainteresowa膰 tematem. - Obaj odetchn臋li wyra藕nie, kiedy odsun膮艂em si臋 od ich skarbu. - Nie przypominacie sobie nic takiego, co mog艂oby 艂膮czy膰 te sprawy?
Wydawa艂o mi si臋, 偶e to nic takiego, ale co ja wiem na temat szata艅skich akcesori贸w? W艂a艣ciwie nawet nie chc臋 nic wiedzie膰. Odpowiedzia艂y mi kr臋c膮ce si臋 艂by.
- Wszystko by艂o ozdobione srebrn膮 gwiazd膮 z ko藕l膮 g艂ow膮 po艣rodku.
- To prawdziwe atrybuty kultu szatana - t艂umaczy艂 Penny. - Nasz towar to masowa produkcja kar艂贸w. Kupujemy hurtowo. To z艂om, bez warto艣ci w艂asnej czy okultystycznej. Nie jest fa艂szywy, ale nie posiada 偶adnej mocy.
Machn膮艂 r臋k膮. Podszed艂em do witryny pe艂nej medalion贸w podobnych do tego, kt贸ry znalaz艂em w pokoju Justiny.
- Znasz dziewczyn臋, kt贸r膮 opisa艂em? Znowu kr臋cenie g艂owami. Dziwne.
- I jeste艣cie pewni, 偶e nie znacie faceta, kt贸ry kupi艂 te przedmioty?
Znowu kr臋tu-kr臋tu.
- Nie wiecie, gdzie m贸g艂bym go znale藕膰? Zaraz zakr臋ci im si臋 w tych g艂upich czerepach.
- No to chyba sobie p贸jd臋 - skin膮艂em na 艢lizgacza.
Wixom i White pop臋dzili na zaplecze, jakby ich goni艂o sto diab艂贸w. Nie wiem, ale chyba podejrzewali, 偶e zrobi臋 zaraz co艣 wyj膮tkowo nieprzyjemnego. Zatrzasn臋li drzwi. Mocne by艂y, grube. 艢lizgacz pod膮偶y艂 za mn膮 na ulic臋, szczerz膮c z臋biska.
艢lizgacz obejrza艂 si臋 dyskretnie.
- Nie chcia艂e艣 przyciska膰 ich mocniej? Widzia艂e艣, jak si臋 spocili. Zw艂aszcza, kiedy si臋 bawi艂e艣 t膮 ksi臋g膮.
- Nieraz podej艣cie musi by膰 po艣rednie. Ivy, czekaj tutaj. Gwizdnij, gdyby kto艣 si臋 napatoczy艂.
W艂a艣nie tu znajdowa艂 si臋 wylot w膮ziutkiej uliczki wiod膮cej na zaplecze sklepu Wixona i White'a.
Sklep nie mia艂 okna na zapleczu. Niespodzianka, niespodzianka. Nawet w najlepszych dzielnicach miasta niewiele jest okien na parterze. Lepiej nie kusi膰 losu.
Dom mia艂 jednak tylne wej艣cie. A to niewiele bezpieczniejsze od okna. Zastanawia艂em si臋 co ci ch艂opcy robi膮, 偶e potrzebuj膮 tylnego wyj艣cia. Czy偶by w艂a艣nie tak za艂atwiali reklamacje klient贸w?
Drzwi prowadzi艂y do pokoju, do kt贸rego schronili si臋 ch艂opcy i s艂abo t艂umi艂y odg艂osy sprzeczki.
-... co ty mia艂e艣 we 艂bie, 偶eby tak j膮 zostawia膰 na wierzchu?
- Zapomnia艂em. W porz膮dku?
- Zapomnia艂e艣. Zapomnia艂e艣. Nie do wiary.
- Nic o niej nie wiedzia艂. Sam widzia艂e艣. Obchodzi艂o go tylko, gdzie ta ma艂a Jenn.
- No to dlaczego mu nie powiedzia艂e艣, 偶eby si臋 wreszcie wyni贸s艂? Musia艂 nabra膰 podejrze艅, tak si臋 wi艂e艣...
- Nie powiedzia艂em, bo nie wiem, skarbie. Nie widziano jej od dnia, kiedy jej matka przyby艂a do miasta.
No, no, no...
- Przesta艅 si臋 martwi膰 t膮 cholern膮 ksi臋g膮. Taki dupek nie potrafi odczyta膰 nawet w艂asnego podpisu.
- Garrett... - mrukn膮艂 艢lizgacz.
Machn膮艂em r臋k膮, pilnie nadstawiaj膮c uszu. Musia艂em tu i tam troch臋 nadrabia膰 z kontekstu, 偶eby wszystko zrozumie膰. Chyba sobie jeszcze pogadam z tymi korsarzami od okultyzmu.
- Garrett!
- Czekaj chwil臋.
- Ch艂opcy, lepiej, 偶eby艣cie byli lud藕mi-szczurami i 艣mieciarzami w przebraniu, bo je艣li nie, to... - odezwa艂 si臋 nieznajomy g艂os.
- Garrett, kt贸rego mam napocz膮膰 pierwszego?
-...je艣li nie, to wy sko艅czycie w pojemniku na 艣mieci - ten krasom贸wca by艂 rzecznikiem prasowym pi臋ciu 艂obuz贸w w koszmarnie niegustownych, orzechowej barwy przebraniach. Mog艂em przypuszcza膰, 偶e to mundury stra偶y s膮siedzkiej. Chyba zapomnia艂em wspomnie膰, jak cicho i spokojnie wydawa艂o mi si臋 w tej okolicy? Stary i powolny si臋 robi臋, skoro o tym zapomnia艂em i straci艂em czujno艣膰.
Nadeszli z kierunku, kt贸rego nie pilnowa艂em. Za drzwiami panowa艂a kompletna cisza. Naturalnie.
- Kt贸rego pierwszego? - zapyta艂 znowu 艢lizgacz. Rwa艂 si臋 do bitki, wida膰 by艂o, 偶e poradzi sobie z nimi jednym paluchem. Kolesie nie byli zbyt ro艣li, a znad pas贸w zwisa艂y im wielkie brzuszyska. Mieli ma艂e, z艂o艣liwie 艣wi艅skie oczka. Warczenie 艢lizgacza da艂o do my艣lenia naczelnemu knurowi. Zrobi艂 tak膮 min臋, jakby zach臋ca艂 艢lizgacza do wprowadzenia s艂贸w w czyn.
Wydawa艂o si臋, 偶e to nie najlepsza chwila na b贸jk臋. Wci膮偶 mia艂em przy sobie jedn膮 z flaszek soczku uciekinier贸w Cudownego Milta Straszliwego. Ostatni膮. 艢wisn膮艂em, 偶eby Ivy wiedzia艂, 偶e co艣 si臋 szykuje, po czym rzuci艂em buteleczk臋 na bruk tu偶 pod nogi stra偶nik贸w spokoju.
Mia艂em szcz臋艣cie. Buteleczka si臋 rozbi艂a.
Paskudna ciemna plama rozla艂a si臋 i rozpe艂z艂a jak 偶ywa istota. I nic wi臋cej. Brunowie ani mrugn臋li. Zrozumieli, 偶e co艣 powinno si臋 sta膰. Chyba nie chcieli sprawdza膰, co.
Z艂apa艂em 艢lizgacza za rami臋.
- Czas si臋 ewakuowa膰.
Z bruku unios艂a si臋 cieniutka smu偶ka dymu. C贸偶, lepiej p贸藕no ni偶 wcale. Niestety, kierowa艂a si臋 w moj膮 stron臋, jako 偶e by艂em jedyn膮 osob膮, kt贸ra si臋 rusza艂a.
- Au, Garrett - mrukn膮艂 艢lizgacz. - Nie lepiej to przemodelowa膰 jednego czy dw贸ch?
- Prosz臋 uprzejmie. Ale jeste艣 sam. Ja wychodz臋. - Smu偶ka mgie艂ki uparcie kierowa艂a si臋 w moj膮 stron臋.
Wprowadzi艂em w czyn moj膮 filozofi臋 dyskrecji szybko i z ogromnym entuzjazmem. Z艂apa艂em po drodze Ivy'ego i wynios艂em si臋 z zau艂ka. Wstrz膮艣ni臋ty Cholerny Papagaj wyg艂osi艂 jedno ze swych bardziej pami臋tnych kaza艅.
艢lizgaczowi te偶 si臋 chyba odwidzia艂o, bo depta艂 mi po pi臋tach.
Wej艣cie do sklepu. W oknie sta艂 wielki szyld ZAMKNI臉TE, podparty od ty艂u zasuni臋tymi storami. Mia艂em przeczucie, 偶e nawet, gdybym zapuka艂, ch艂opcy nie odpowiedz膮.
- C贸偶, wr贸cimy, kiedy ch艂opcy zaczn膮 my艣le膰, 偶e o nich zapomnieli艣my - oznajmi艂em. - Teraz jednak poszukajmy bardziej sprzyjaj膮cej pogody w innej cz臋艣ci miasta.
K膮tem oka zauwa偶y艂em jeszcze kilka orzechowych uniform贸w. Nietrudno je by艂o spostrzec, bo ulica opustosza艂a nagle. Tak to bywa w TunFaire.
Usun臋li艣my si臋 z okolicy tak szybko, jak pozwala艂o na to tempo Ivy'ego, obarczonego tym durnym ptaszyskiem. Orzechowi brunowie zadowolili si臋 pewno艣ci膮, 偶e idziemy rozrabia膰 gdzie indziej.
Po d艂u偶szej chwili spyta艂em:
- 艢lizgacz, wiesz mo偶e, dlaczego lubi臋 pracowa膰 sam?
- Co? Nie. A dlaczego?
- Dlatego, 偶e kiedy pracuj臋 sam, nikt nie zacznie mnie wo艂a膰 po nazwisku w obecno艣ci ludzi, kt贸rych nie chc臋 zna膰. Ani razu, a co dopiero cztery razy!
Przemy艣la艂 to sobie i chyba doszed艂 do wniosku, 偶e jestem w艣ciek艂y.
- No wiesz co! Ale faktycznie g艂upio, no nie?
- Tak - a co si臋 b臋d臋 pieprzy艂? Taki b艂膮d mo偶e by膰 fatalny w skutkach.
Z drugiej strony, orzeszki nie mia艂y powodu, 偶eby 偶ywi膰 uraz臋. Przegonili mnie, zanim nape艂ni艂em kieszenie zdobycz膮, do kt贸rej wed艂ug w艂asnego mniemania tylko oni mieli prawo. Teraz mog膮 wali膰 si臋 w piersi i powiedzie膰 stowarzyszeniu kupc贸w, 偶e s膮 pot臋偶nymi 艂owcami i obro艅cami.
Nie wydawali si臋 sk艂onni do kontynuacji sprawy. A tamtym chodzi艂o wy艂膮cznie o ksi膮偶k臋.
- Zamknij si臋, ty zmutowany go艂臋biu - warkn膮艂em.
Ta ksi膮偶ka mnie zastanawia艂a. Przeczyta艂em wszystkie trzy tomy „Kruki nie bywaj膮 g艂odne” kr臋c膮c si臋 po bibliotece. Ca艂a akcja opiera艂a si臋 na dynastycznym sporze pomi臋dzy t艂umami spokrewnionych ze sob膮 ludzi. Nagrod膮 by艂 tron kr贸lewski i panowanie tylko z nazwy nad band膮 barbarzy艅skich klan贸w. W ca艂ej sadze nie by艂o ani jednej osoby, kt贸r膮 chcia艂by艣 zaprosi膰 do domu. A sam bohater, niejaki Orze艂, w ci膮gu swojego 偶ywota zamordowa艂 nie mniej ni偶 czterdziestu ludzi.
„Kruki nie bywaj膮 g艂odne” opiera艂a si臋 na prawdziwych faktach, zamarynowanych w ustnej tradycji, zanim wreszcie kto艣 zlitowa艂 si臋 i je spisa艂.
Ksi膮偶ka nie podoba艂a mi si臋, poniewa偶 nie mog艂em polubi膰 偶adnego z bohater贸w, ale r贸wnie偶 i z tego powodu, 偶e autor uzna艂 za stosowne nazwa膰 po kolei ka偶dego z przodk贸w, kuzyn贸w i potomk贸w bohater贸w, jak r贸wnie偶 wszystkich, kt贸rych kiedykolwiek po艣lubili lub zamordowali. Po chwili trudno ju偶 by艂o si臋 po艂apa膰 w stadach Thor, Thralf贸w, Thorolf贸w, Thorold贸w, Thord贸w, Thordis, Thorid, Thorir贸w, Thorin贸w, Thorarin贸w, Thorgir贸w, Thorgyer贸w, Thorgil贸w, Thorbald贸w, Thorvald贸w, Thorium贸w i Thorstein贸w, nie wspominaj膮c o licznych Oddach, Eirikach i Haraldach - przy czym ka偶dy z nich m贸g艂 zmienia膰 imi臋, kiedy mu tylko odbi艂o.
- Co teraz? - zapyta艂 艢lizgacz, wyrywaj膮c mnie z zadumy. Ivy z nadziej膮 obejrza艂 si臋 przez rami臋. Wydawa艂 si臋 jeszcze bardziej zawiedziony ni偶 艢lizgacz, 偶e go omin臋艂a rozr贸ba. Trzeba jednak przyzna膰 偶e umiej臋tnie zatyka艂 dzi贸b Cholernemu Papagajowi, skoro ten tylko zaczyna艂 robi膰 propozycje przechodniom.
- Id臋 do domu, wrzuc臋 co艣 na z膮b. To na razie.
- A co nam z tego przyjdzie?
- Nie b臋d臋 g艂odny - i b臋d臋 m贸g艂 wreszcie pozby膰 si臋 jego, Ivy'ego oraz ca艂ego konduktu szpieg贸w, kt贸ry si臋 ci膮gn膮艂 za nami.
Mia艂em swoje plany.
Pozwoli艂em 艢lizgaczowi i Ivy'emu zrobi膰 lunch, a sam skry艂em si臋 w biurze, 偶eby sobie uci膮膰 pogaw臋dk臋 z Eleanor. Eleanor nie pomog艂a mi si臋 odpr臋偶y膰. M贸j niepok贸j nie chcia艂 ulecie膰. Zaintrygowany uda艂em si臋 na drug膮 stron臋 korytarza. Truposz wydawa艂 si臋 pogr膮偶ony w g艂臋bokim 艣nie, ale i tak si臋 by艂em pogr膮偶ony w myach. Ju偶 nie raz tak mnie nosi艂o.
Nie czu艂em si臋 na si艂ach, 偶eby z nim gada膰. Podzioba艂em troch臋 jedzenia, zafundowa艂em ch艂opcom szybkie i prawdopodobne k艂amstewko, 偶e id臋 si臋 na chwilk臋 po艂o偶y膰, po czym wymkn膮艂em si臋 na ulic臋. Zgubi艂em 艣ledz膮cych mnie pan贸w gdzie艣 w t艂umie, bo ulice by艂y bardziej zat艂oczone ni偶 zazwyczaj. Wsz臋dzie pe艂no by艂o uchod藕c贸w. W konsekwencji ka偶dy r贸g ulicy ozdobiony by艂 odmiennym guru, nawo艂uj膮cym do przegonienia ich z miasta. Albo jeszcze gorzej.
Czu艂em w powietrzu kolejny kryzys.
Skoro tylko si臋 upewni艂em, 偶e jestem sam, pop臋dzi艂em na G贸r臋.
Stan膮艂em przed drzwiami Maggie Jenn tak pewnie, jakbym zosta艂 wezwany. U偶y艂em tej dyskretnej ko艂atki, najpierw raz, potem drugi, ale nikt nie odpowiedzia艂.
Czy by艂em zaskoczony? Nie bardzo.
D艂ugo przygl膮da艂em si臋 pos臋pnej, bezbarwnej fasadzie. Pozosta艂a pos臋pna i bezbarwna. I nieprzyjazna.
Pospacerowa艂em przez chwil臋 po uliczkach. Nikt mnie nie zaczepi艂. Nie pozosta艂em tam jednak na tyle d艂ugo, 偶eby kusi膰 szcz臋艣cie.
By艂em ju偶 w po艂owie drogi do domu Morleya, kiedy si臋 zorientowa艂em, 偶e ju偶 nie jestem sam. Ten cholerny niezgu艂a zn贸w mi siedzia艂 na karku. No i co? Mo偶e chocia偶 on wie, co robi.
Wszed艂em do Domu Rado艣ci. Zasta艂em tam moich dw贸ch najlepszych kumpli: Morleya Dotesa i Saucerheada Tharpe'a. Obaj robili ma艣lane oczy do mojego sennego marzenia.
- Chastity?! Co taka grzeczna panienka jak ty robi w takim miejscu?
Morley obrzuci艂 mnie najmroczniejszym ze swych spojrze艅, kt贸rych u偶ywa nie tyle w stosunku do swoich ofiar, ile w stosunku do os贸b, kt贸re bodaj zmru偶eniem oka zasugeruj膮, 偶e Dom Rado艣ci jest czym艣 innym, ni偶 ostateczn膮 form膮 przybytku dla epikurejskich uciech.
Saucerhead wyszczerzy艂 z臋by. Wielki, olbrzymi g艂upek. Kocham go jak brata. Zauwa偶y艂em, 偶e straci艂 kolejny z膮b.
- Sprawdza艂am ci臋 - wyja艣ni艂a Chastity.
- Nie wierz ani s艂owu z tego, co m贸wi膮 ci faceci. Zw艂aszcza Morley. Nie powie prawdy, je艣li k艂amstwo wystarczy. Spytaj jego 偶on臋 i siedemnastu szalonych bachor贸w.
Morley pokaza艂 mi garnitur spiczastych z臋b贸w. Wydawa艂 si臋 zadowolony. Wyszczerz Saucerheada si臋ga艂 ju偶 uszu. Mia艂 z臋by jak 偶贸艂te i zielone 艂opaty.
Uzna艂em, 偶e najwy偶szy czas sprawdzi膰, czy w co艣 nie wdepn膮艂em, bo wydawa艂o si臋, 偶e jestem dziwnie blisko spo偶ycia w艂asnych but贸w.
Wydawa艂o si臋 to niemo偶liwe, a jednak ludzie m贸wi膮 o mnie czasem mi艂e rzeczy. Usiad艂em.
- Ka艂u偶a! Daj mi troch臋 soku jab艂kowego, sk贸ra z but贸w pozostawia niemi艂y smak w ustach!
Dotes i Tharpe nie przestawali si臋 cieszy膰. Karpiel przyni贸s艂 mi sok, ale omal mnie nie obla艂, bo ca艂y czas gapi艂 si臋 na 艣liczn膮 pani膮 doktor. Nie mog艂em go o to wini膰. Naprawd臋 艣wietnie wygl膮da艂a.
- Nie odpowiedzia艂a艣 na moje pytanie - zauwa偶y艂em.
- Po co tu jestem? Pan Tharpe zaproponowa艂, 偶eby艣my co艣 zjedli, zanim p贸jdziemy do szpitala.
- My? Do Bledsoe? - Pan Tharpe nienawidzi艂 Bledsoe ze 艣lep膮 nami臋tno艣ci膮. Pan Tharpe by艂 biedakiem. Pan Tharpe urodzi艂 si臋 w Bledsoe i by艂 zmuszony polega膰 na jego personelu medycznym przez ca艂e 偶ycie, je艣li nie liczy膰 paru lat w wojsku, gdzie po raz pierwszy odkry艂, jak mo偶na si臋 naprawd臋 leczy膰. Nie mog艂em sobie wyobrazi膰, 偶eby Saucerhead z w艂asnej woli bodaj zbli偶y艂 si臋 do tego miejsca.
Wiele os贸b przecierpi prawie wszystko, byle nie dosta膰 si臋 do Bledsoe. Wielu uwa偶a szpital za ostatni膮 bram臋 do 艣mierci.
- Jestem jej ochroniarzem - oznajmi艂 Saucerhead.
- Co? A ja my艣la艂em..
- Widzia艂am si臋 z twoj膮 przyjaci贸艂k膮. - U艣miechn臋艂a si臋 Chastity. Moi najlepsi kumple robili sobie ze mnie jaja.
- Moj膮 przyjaci贸艂k膮? No, ciekawe. Nie chcia艂a roboty?
- Wys艂a艂a j膮 do mnie - wyja艣ni艂 Tharpe. To wymaga艂o pewnego zastanowienia.
- A gdzie twoi kolesie, Garrett? - zapyta艂 Morley.
- W domu, pilnuj膮 Cholernego Papagaja. Mam nadzieje, 偶e go piek膮 na wolnym ogniu. Dlaczego?
- Chodz膮 s艂uchy, 偶e pr贸bowali艣cie obrabowa膰 jakich艣 kmiotk贸w na West Endzie.
Zmarszczy艂em brwi. Dziwne, 偶e ju偶 si臋 roznios艂o.
- Pr贸bowa艂em znale藕膰 艣lad Emerald. Nie posun膮艂em si臋 a偶 tak daleko. - Opowiedzia艂em im ca艂a histori臋.
Morley wkr贸tce spowa偶nia艂 i g艂臋boko zmarszczy艂 czo艂o. Pozwoli艂 mi m贸wi膰, ale kiedy sko艅czy艂em, zapyta艂:
- Jeste艣 pewien, 偶e to by艂a stara kopia jednego z tom贸w „Kruki nie bywaj膮 g艂odne”?
- „Rozszala艂e Miecze”. Wiesz co艣, czego ja nie wiem?
- Znasz t臋 histori臋?
- Czyta艂em ksi膮偶k臋.
- To mnie nie dziwi - za艣mia艂 si臋. Pami臋ta艂 jeszcze moje problemy z Lind膮 Lee. - Skoro j膮 czyta艂e艣, to wiesz, jak si臋 ko艅czy. Orze艂 ma osiemdziesi膮t lat, jest wci膮偶 zdr贸w, cho膰 traci wzrok.
Kobiety zaczynaj膮 nim pomiata膰, prawdopodobnie rewan偶uj膮c si臋 za to, jak je zawsze traktowa艂. To mu si臋 nudzi, zabiera ze sob膮 Id艂ku niewolnik贸w, ca艂y skarb, jaki zgromadzi艂 w ci膮gu siedemdziesi臋ciu lat i wynosi si臋 w nieznane. Po kilku dniach wraca sam i z pustymi r臋kami, nie wspomina te偶 ani s艂owem, co si臋 sta艂o z niewolnikami i ze skarbem.
- No i co?
- No i skarb Or艂a jest jednym z najwi臋kszych, o kt贸rych opowiadaj膮 艂owcy skarb贸w, kiedy si臋 spotykaj膮. Jeden z mit贸w g艂osi, 偶e najwcze艣niejsza wersja „Kruki nie Bywaj膮 G艂odne” zawiera wszystkie wskaz贸wki, aby go znale藕膰. Podobno kopi艣ci znale藕li skarb, zanim zrobili oko艂o pi臋ciu kopii, ale wymordowali si臋 wzajemnie, nim zd膮偶yli go wykopa膰. Morley opowiedzia艂 histori臋 chciwo艣ci i przebieg艂o艣ci godnej samego Or艂a.
Co prawda to prawda, jego opowie艣膰 brzmia艂a jak pierwszy lepszy brukowiec, wart tyle, ile papier, na kt贸rym go napisano. Gdyby nie mia艂 w oku pewnego znajomego b艂ysku, pewnie zignorowa艂bym wszystko, co m贸wi艂. Ale b艂ysk by艂. Zna艂em go i wiedzia艂em, 偶e jego z艂oty nerw zosta艂 podra偶niony. Zamierza艂 z艂o偶y膰 WLsonowi i White'owi wizyt臋, kt贸ra nie mia艂a nic wsp贸lnego z moj膮.
- Drugi tom? - wtr膮ci艂em w nadziei, 偶e go ostudz臋. - Dlaczego akurat ten? Przecie偶 Orze艂 zakopa艂 skarb pod koniec.
Morley z u艣miechem wzruszy艂 ramionami. Biedny, t臋py Garrett nie widzia艂 spraw oczywistych. Chastity obrzuci艂a nas dziwnym spojrzeniem. Wiedzia艂a, 偶e co艣 si臋 dzieje, ale nie by艂a pewna, co.
- W sumie mo偶esz mie膰 racj臋 - powoli odpar艂 Morley. Podejrzewam, 偶e chcia艂 tylko zamiesza膰 w g艂owach wszystkim obecnym.
Wiedzia艂 co艣, o czym nie chcia艂 m贸wi膰. Jak wszyscy ostatnimi czasy. Wzruszy艂em ramionami.
- Id臋 odwiedzi膰 Maggie. Chcesz przej艣膰 si臋 ze mn膮? - Jego z艂oty nerw zareaguje i na to, jak znam 偶ycie.
- Dlaczego nie? - zapyta艂.
Saucerhead te偶 za艂apa艂. Obrzuci艂 mnie pe艂nym pow膮tpiewania wzrokiem, ale nie zadawa艂 pyta艅. Nie ma sensu wtajemnicza膰 Chastity we wszystko. Zw艂aszcza, 偶e ma kumpli w Stra偶y.
Zorientowa艂a si臋, 偶e mamy przed ni膮 tajemnice. Nie spodoba艂o jej si臋 to, ale chyba mia艂a przeczucie, 偶e nie bardzo chce wiedzie膰.
- Znasz Grange'a Cleavera? Pojawia si臋 czasem w Bledsoe?
- Widywa艂am go. Ostatnio wi臋cej ni偶 kiedy艣. Wydaje si臋, 偶e mieszka w mie艣cie. Jest w Radzie. A Rada przez ca艂y czas gdzie艣 tu si臋 kr臋ci. Reszta zwraca uwag臋 tylko wtedy, kiedy zaczynaj膮 co艣 knu膰.
- Rozumiem. Co on tam robi?
- Nie wiem, jestem tylko lekarzem. Nie latam tak wysoko. Morley by艂 got贸w do drogi.
- Jak on teraz wygl膮da? - zapyta艂. - Kiedy艣 lubi艂 si臋 przebiera膰. Tylko najbli偶si wiedzieli, jak wygl膮da naprawd臋.
Zaskoczona Chastity mrukn臋艂a:
- A co mu pomo偶e przebranie? Niewielu jest tak niskich ludzi.
- Nie zawsze udawa艂 cz艂owieka - wyja艣ni艂 Morley. - Czasem kar艂a, je艣li chcia艂.
- Albo elfa? - podsun膮艂em.
- Garrett, takich brzydkich elf贸w po prostu nie ma! - warkn膮艂 Morley. - Nie zd膮偶yliby wyrosn膮膰 z pieluch!
Pomy艣la艂em o ksi臋ciu z magazynu. Zniewie艣cia艂y, ale nie brzydki. Nieszcz臋艣liwa dziewczynka, kt贸rej paskudny los przyklei艂 siurek.
- Mo偶esz go opisa膰, Chastity? Poza tym, 偶e jest niski. Zrobi艂a, co mog艂a.
- Dla mnie wystarczy. To ten facet, Morleyu.
Morley burkn膮艂 co艣 ze z艂o艣ci膮. Chastity znowu zrobi艂a zaskoczon膮 mink臋.
- Wyja艣ni臋 ci p贸藕niej - obieca艂em. Zastanawia艂em si臋, co 艂膮czy Dotesa i Deszczo艂apa.
Morley mia艂 sw贸j 艣wiat. Ja stara艂em si臋 pozostawa膰 poza nim. Mo偶e nawet lepiej, 偶e nie zna艂em 偶adnych szczeg贸艂贸w. Mia艂em nadziej臋, 偶e wyja艣ni, gdyby si臋 to okaza艂o potrzebne.
B臋d臋 mia艂 oczy otwarte. W przesz艂o艣ci znany by艂 z tego, 偶e potrafi艂 czeka膰 zbyt d艂ugo.
- Idziesz czy nie? - burkn膮艂.
- Spotkamy si臋 p贸藕niej - obieca艂em Chastity.
- Obiecanki-cacanki.
Saucerhead obdarzy艂 mnie spojrzeniem 艣wiadcz膮cym o tym, 偶e tak, b臋dzie jej pilnowa艂. Nie prosi艂em go o to, bo wiedzia艂em, 偶e to jego wra偶liwy punkt. Pewnego dnia poprosi艂em go, 偶eby pilnowa艂 pewnej kobiety, a on nie dopilnowa艂. Zgin臋艂a. Zar偶n膮艂 za to ca艂a band臋 opryszk贸w, sam znalaz艂 si臋 o krok od 艣mierci, ale wiedzia艂 tylko tyle, 偶e zawi贸d艂. I nie mo偶na by艂o go od te-20 odwie艣膰.
O
Chastity by艂a tak bezpieczna, jak to tylko mo偶liwe.
- Hej, Garrett! Mo偶e tak zwiniesz z g臋by ten durny wyszczerz i szklane spojrzenie cho膰by na chwil臋, 偶eby mnie wprowadzi膰 w spraw臋?
- Zazdro艣nik. - Przez chwil臋 zmaga艂em si臋 z wyszczerzeni, pokona艂em go. - Skorzystamy z Podej艣cia Dotesa.
Byli艣my blisko G贸ry. Wkr贸tce spotkamy pierwsze patrole. Musia艂em okie艂zna膰 wyszczerz, przesta膰 marzy膰 o pi臋knych blondynkach, bo u艣miechni臋ty od ucha do ucha obcy nie jest mile widziany w tym rejonie.
- Podej艣cie Dotesa? A co to takiego?
- Powiniene艣 wiedzie膰. Sam go wymy艣li艂e艣. Prosto przed siebie i furda 艣wiadkowie - wchodzimy i tyle.
- Nie ma sprawy, ale w 艣rodku nocy i w czasie burzy. Nie przesadzasz czasami?
Nie raczy艂em oprotestowa膰 tej odpowiedzi.
- Za tymi domami biegnie w膮ska alejka. Wykorzystuj膮 j膮 dostawcy i ludzie-szczury, kt贸rzy wywo偶膮 艣mieci.
- Wywo偶膮 艣mieci?
- Nowo艣膰, musz臋 przyzna膰. Ale to prawda. Ta alejka jest czystsza ni偶 ulica od frontu. Nigdy czego艣 podobnego nie widzia艂em.
- Prawie niepatriotyczne, no nie?
- Niekarenty艅skie z pewno艣ci膮. Ci臋偶ki przypadek dziwactwa.
- Konspiracja.
Dokucza艂 mi. Chyba czu艂, 偶e w 艣rodku wci膮偶 jestem z Chastity.
- To z 偶on膮 i dzie膰mi by艂o z twojej strony paskudne. - Obejrza艂 si臋 niedbale.
- By艂o, by艂o. Jeste艣 przewra偶liwiony, bo sam nie zd膮偶y艂e艣 zrobi膰 tego numeru ze mn膮. Wci膮偶 tam s膮?
- Przypuszczalnie. By膰 mo偶e. Warta jest paru sztuczek. S膮 tam ca艂y czas. Cala parada potencjalnych 艣wiadk贸w. To dama pierwszej klasy, Garrett. Nie spieprz sprawy, jak z Tinnie i May膮.
Zanim zd膮偶y艂em zaprotestowa膰, doda艂em:
- Przyci膮gasz to, czy jak?
- Sam powiedzia艂e艣. Ci臋偶ki przypadek dziwactwa.
- Z tym si臋 zgodz臋. Cho膰 tym razem dziwno艣膰 polega na tym, 偶e brak w tym sensu. Przynajmniej 偶aden facet nie spaceruje po niebie, ani nie odmawia rezygnacji z morderstwa tylko dlatego, 偶e wcze艣niej zosta艂 zabity i skremowany. Nie widzia艂em jeszcze 偶adnych zmiennokszta艂tnych i chyba jeszcze nikt nikomu nie zatopi艂 k艂贸w w szyi.
- Ale jest w tym co艣 z okultyzmu.
- S膮dz臋, 偶e to zmy艂ka Cleavera. S膮dz臋, 偶e to on ma dziewczyn臋. Te okultystyczne bzdety s膮 po to, 偶eby zmyli膰 Maggie.
- Ci膮gniesz to dalej? W艂a艣nie nad tym my艣la艂em.
- Na razie. Przynajmniej dla nich. Mo偶e by膰 ciekawie, kiedy si臋 zorientuj膮, co robimy. Zobaczymy, kto jak si臋 zachowa.
Byli艣my ju偶 na G贸rze, maszeruj膮c jak ca艂kiem uczciwi ludzie. Zachowuj si臋, jakby艣 by艂 st膮d, a wtedy nikt na ciebie nie zwr贸ci uwagi. Nawet na G贸rze du偶o uczciwych ludzi legalnie chodzi po ulicach. Lokalni stra偶nicy nie maj膮 odwagi zaczepia膰 wszystkich po kolei.
- Pewnego dnia te b艂azny przypomn膮 sobie o szkoleniach, ustawi膮 rogatki i zaczn膮 sprawdza膰 przepustki - zauwa偶y艂em.
- Nic z tego - prychn膮艂 Morley. Nie mia艂 wysokiego mniemania o brunach z G贸ry. - Tutejsi mieszka艅cy nie wytrzymaj膮 takiej niedogodno艣ci.
- Pewnie masz racj臋 - i to jest najwi臋kszy problem z bezpiecze艅stwem publicznym. Cholernie niedogodne.
- Liczysz na to, 偶e ci z ty艂u s膮 r贸wnie zboczeni, jak ty? To chyba jeszcze gorsze, ni偶 liczy膰, 偶e ka偶dy jest uczciwy.
- Zboczeni? - zaprotestowa艂em, ale wiedzia艂em, co ma na my艣li.
- Wiesz, co mam na my艣li. Przynajmniej jeden mo偶e by膰 tajniakiem.
Tajna policja to nowy problem dla p贸艂艣wiatka TunFaire. Tylko zawsze elastyczny Morley nie mia艂 problemu z przystosowaniem si臋.
- Mo偶e by膰. - Nie wierzy艂em w to i on chyba te偶 nie. Stra偶 by艂a mniej nie艣mia艂a ni偶 ci ludzie. Nawet szpiedzy Relwaya.
Morley musia艂 wreszcie to powiedzie膰:
- Winger mog艂aby mie膰 takie powi膮zania. Kurde!
- Tak, je艣li ma w tym zysk - zacz膮艂em si臋 zastawia膰. Czy Winger mog艂aby zdradzi膰 cz艂owieka, kt贸ry by艂 dla niej najlepszym przybli偶eniem s艂owa „przyjaciel” dla samej forsy? Straszne, ale nie umia艂em odpowiedzie膰 na to pytanie.
- Kiedy艣 mi da艂e艣 rade: nigdy nie wdawa膰 si臋 w stosunki z kobiet膮 bardziej stukni臋t膮 ode mnie - mrukn膮艂em.
- I chyba mia艂em racj臋, co?
- Tak. O, tak.
Skr臋cili艣my w alejk臋, kt贸ra przechodzi艂a za domem Maggie Jenn. Mieli艣my szcz臋艣cie i woln膮 drog臋 - przynajmniej do tej pory. Nawet patrole si臋 tu nie kr臋ci艂y. Dla str贸偶贸w prawa byli艣my niewidzialni jak duchy.
- Uwa偶aj na Winger, Garrett. Jest bardziej stukni臋ta od ciebie. - Zapu艣ci艂 wzrok w t臋 nieprawdopodobnie czyst膮 alejk臋. - Cho膰 niewiele. Ta droga jest otwarta. Ka偶dy mo偶e tu wej艣膰.
Zachichota艂 nerwowo, prawie nie wierz膮c w t臋 demonstracj臋 aroganckiej pewno艣ci siebie. Nikt nie mieszka tak wysoko na G贸rze, 偶eby by膰 poza zasi臋giem. Nawet najwi臋ksze wied藕my i czarownicy, stra偶nicy burz i lordowie wojenni, kt贸rzy ka偶膮 ksi膮偶臋tom i diukom pucowa膰 sobie buty... nawet oni mog膮 zosta膰 obrabowani.
- O Winger b臋d臋 si臋 martwi艂 p贸藕niej. Teraz musimy zrobi膰 swoje, zanim zjawi膮 si臋 nasi fani. T臋dy. - Wskaza艂em balkon z kutej stali, kt贸ry zwykle s艂u偶y艂 do zrzucania 艣mieci. Ludzie szczury przeje偶d偶ali pod spodem i s艂u偶ba zrzuca艂a, co trzeba. Podobne balkony zdobi艂y wszystkie ponure kamienne 艣ciany wzd艂u偶 ca艂ej alejki.
- Poza sprz膮taniem chyba nic specjalnego tu nie wida膰, co? - mrukn膮艂 Morley.
- Chcia艂by艣, 偶eby zdobili fasady fiku艣nymi rze藕bami dla takich jak my?
Morley zachichota艂 i ruszy艂 przed siebie. Znalaz艂 uchwyt dla r膮k na szorstkim kamieniu, wspi膮艂 si臋, zaopiekowa艂 symbolicznej grubo艣ci drzwiami i przewiesi艂 si臋 przez por臋cz, 偶eby mi pom贸c. W chwil臋 p贸藕niej byli艣my ju偶 w 艣rodku. Wyjrzeli艣my przez w膮skie okienko, szukaj膮c 艣wiadk贸w. W chwil臋 p贸藕niej w alejce pojawi艂y si臋 nasze ogonki. Morley zachichota艂, a ja westchn膮艂em:
- Tylko Winger.
- Sk膮d ona bierze takie ciuchy?
- Gdybym wiedzia艂, udusi艂bym krawcow膮. To sprzeczne z boskim prawem, a mo偶e i z ludzkim.
- Jeste艣my w 艣rodku. Czego szukamy?
- Kurde, nie wiem. Czegokolwiek. Dziej膮 si臋 rzeczy ca艂kiem bez sensu. Skoro szukam zaginionej dziewczyny, powinienem tkwi膰 po uszy w piraterii. Jestem prawie pewien, 偶e Maggie Jenn nie wynaj臋艂a mnie wy艂膮cznie po to, 偶eby znale藕膰 Emerald.
- H臋?
- Mo偶e sobie przypominasz, 偶e si臋 w to wpakowa艂em, poniewa偶 Winger chcia艂a, 偶ebym pilnowa艂 Maggie Jenn. My艣la艂a, 偶e Maggie chce, 偶ebym kogo艣 za艂atwi艂.
- A teraz ci si臋 wydaje, 偶e mo偶e Maggie mia艂a racj臋. 呕e ca艂a sprawa mog艂a by膰 ukartowana tylko po to, 偶eby艣 si臋 strzeli艂 g艂owami z Deszczo艂apem.
- Mo偶e by膰. S膮dzi艂em, 偶e znajd臋 tu jakie艣 wskaz贸wki.
- No to do roboty. Zanim Winger si臋 zorientuje, co tu robimy i wyjdzie ze 艣ciany.
- Absolutnie. Ale najpierw sprawdzimy, kto pierwszy wejdzie w alejk臋.
Min臋艂a nas ca艂a parada, zanim zn贸w opustosza艂o. Morley dobrze im si臋 przyjrza艂.
- To ten - szepn膮艂em. - Ten zawodowiec.
- Widz臋. Czuj臋 to. To szycha.
- Znasz go?
- I w tym problem - mrukn膮艂 Morley - Nie znam.
Te偶 mnie to martwi艂o. Mog艂em sobie wyobrazi膰, 偶e W艂nger pracuje dla Winger i ka偶dego, od kogo mo偶e wydusi膰 kas臋. Pirat musia艂 by膰 na wikcie Cleavera. Ale co z tym zawodowcem?
Wydawa艂o si臋, 偶e o sobie wiedz膮.
Podchody zwr贸ci艂y uwag臋 z艂o艣liwych oczu. Pojawili si臋 opryszkowie ze Stra偶y. Nawet Winger si臋 ulotni艂a, 偶eby b艂azn贸w nie kusi膰.
- Koniec zabawy i do roboty - poradzi艂 Morley. - Ch艂opaki z p艂askimi nosami nie b臋d膮 si臋 tu kr臋ci膰 przez ca艂y dzie艅.
Zacz臋li艣my od tego samego pokoju.
M贸wili艣my szeptem. Po chwili zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, dlaczego. Ani 艣ladu Maggie i jej cudownej za艂ogi. Zdaje si臋, 偶e Morley wyrazi艂 to pierwszy:
- Garrett, tu nikt nie mieszka i nie mieszka艂 od lat. - 呕aden z pokoi, w kt贸rych ostatnio bywa艂em, nie by艂 us艂any naftalin膮 i kotami z kurzu. Po chwili zacz膮艂em kas艂a膰 i chrz膮ka膰.
- Taaak... To tylko dekoracje do sztuki, jak膮 odegrali na m贸j u偶ytek.
- Zgadnij, po co?
- Nie musz臋 zgadywa膰. Po to tu jestem, 偶eby si臋 dowiedzie膰, czy Winger przypadkiem nie mia艂a racji.
Ka偶de z kolejno odkrywanych pomieszcze艅 pyszni艂o si臋 meblami w pokrowcach i warstw膮 kurzu.
- Hmmm.. ca艂kiem niez艂e antyki - zauwa偶y艂 Morley. Udawa艂 oboj臋tno艣膰, ale czu艂em, 偶e jest rozczarowany. 呕adnych 艂atwych w transporcie drogocenno艣ci. Chyba ju偶 si臋 zastanawia艂, jak wynosi膰 meble.
Po pewnym czasie, poniewa偶 mieli艣my mn贸stwo czasu, natrafili艣my na sypialni臋 na pi臋trze. By艂a u偶ywana, ale jej nie pami臋ta艂em.
- Dama, kt贸ra tu mieszka艂a, nie mia艂a zwyczaju sprz膮ta膰 po sobie - zauwa偶y艂 Morley.
I chyba nikogo, kto by po niej sprz膮ta艂. Resztki jedzenia na talerzach pyszni艂y si臋 jedwabistym, b艂臋kitnym futerkiem.
- S膮dz臋, 偶e opuszczono ten pok贸j jeszcze przed twoj膮 wizyt膮 - mrukn膮艂 Morley. - Sprawd藕my go bardzo dok艂adnie.
Siekn膮艂em z podziwu. Co za geniusz.
W chwile p贸藕niej:
- Garrett?
- Co?
- Popatrz na to.
„To” wstrz膮sn臋艂o mn膮 z lekka. „To” okaza艂o si臋 damsk膮 peruk膮. „To” by艂o ogromn膮 czupryn膮 wij膮cych si臋 dziko rudych w艂os贸w, bardzo podobnych do w艂os贸w Maggie Jenn, kt贸rych sieci膮 tak ch臋tnie da艂bym si臋 oplata膰. Sieci膮, z kt贸rej wyziera艂o teraz paskudne podejrzenie.
- A to co by艂o? - rzuci艂 Morley.
- Niby co?
- Ten d藕wi臋k. Jakby kto艣 ci臋 d藕gn膮艂 gor膮cym pogrzebaczem.
- Pr贸bowa艂em sobie wyobrazi膰 艂ys膮 Maggie. - Podnios艂em peruk臋, jakby to by艂a 艣ci臋ta g艂owa wroga.
- Wydu艣 to wreszcie. No, ju偶.
- Wiesz, o co chodzi? No to pos艂uchaj. Bierzesz tak膮 peruk臋, wsadzasz na 艂eb komu艣 takiemu jak Deszczo艂ap i masz ju偶 sobowt贸ra 艣licznotki, kt贸ra mnie wynaj臋艂a, 偶eby znale藕膰 jej dzieciaka. Je艣li jeszcze ubierzesz go w dziewcz臋ce szmatki. Sobowt贸ra 艣licznotki, kt贸ra mnie zaprosi艂a na nic innego, tylko...
Morley wyszczerzy艂 z臋by. Potem prychn膮艂. Wreszcie rykn膮艂 艣miechem.
- Och! Och! To by by艂a historyjka o Garretcie jak 偶adna inna! Ludzie zapomnieliby o staruszce i jej kocie... - Strzeli艂 palcami i znowu si臋 wyszczerzy艂. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e Winger wiedzia艂a. No za艂o偶臋 si臋 po prostu. A przynajmniej co艣 podejrzewa艂a... i mo偶e w艂a艣nie to chcia艂a sprawdzi膰. Napu艣ci膰 Garretta. On luuubi rude. Poleci, kiedy mu j膮 posadzisz na kolanach. - Cholerny konus omal si臋 nie zla艂 w gacie ze szcz臋艣cia. - Och, Garrett, zaimponowa艂a mi. Naprawd臋. Sam bym nie wpad艂 na co艣 takiego.
- Chyba ci si臋 co艣 pomyli艂o - zaprotestowa艂em. - To nie jest tok my艣lenia Winger.
Gada艂em i gada艂em, sam nie wiedz膮c, z kim si臋 sprzeczam. Podnosi艂em g艂os coraz wy偶ej, wyobra偶aj膮c sobie miliardy potworno艣ci, kt贸re mog艂y mi si臋 przytrafi膰 wy艂膮cznie z powodu mojej sk艂onno艣ci konesera do p艂ci przeciwnej. I to tylko dlatego, 偶e Maggie Jenn, kt贸ra rozgrza艂a mnie jak gardziel wulkanu, mog艂a nosi膰 t臋 peruk臋.
Utkwi艂em w niej wzrok. Nawet si臋 nie rozprostowa艂a pod wp艂ywem mojego morderczego spojrzenia. Pozosta艂a dok艂adn膮 kopi膮 fryzury Maggie.
- Chwytasz? - Upiera艂 si臋 Morley, jakby to nie by艂 m贸j osobisty pomys艂. - Grange Cleaver w艂o偶y艂 peruk臋 i oszuka艂 ci臋 na tysi膮c procent.
Poczu艂em, 偶e policzki mi p艂on膮.
- Mo偶e tak, a mo偶e nie. No, za艂贸偶my, niech b臋dzie. Przypu艣膰my na chwil臋, 偶e to on by艂 Maggie Jenn, kt贸ra mnie wynaj臋艂a. Pomi艅my kwesti臋, 偶e to ma jeszcze mniej sensu ni偶 przedtem. Cleaver nie skierowa艂by ostrza przeciwko samemu sobie. Szukajmy zatem podw贸jnego dna. Zastan贸wmy si臋, czego m贸j pracodawca chcia艂 naprawd臋, kimkolwiek by艂, by艂a, lub by艂o.
- Nie skacz tak, Garrett. - Pr贸bowa艂 powstrzyma膰 spro艣ny chichot.
- Dobra, Morley. Jedno pytanie. Za co mi zap艂aci艂 przyzwoit膮 zaliczk臋?
- Mo偶na by przypuszcza膰, 偶e mia艂e艣 zrobi膰 to, po co ci臋 wynaj臋li. Znale藕膰 dziewczyn臋. Ale je艣li lepiej pomy艣lisz, sam dojdziesz, 偶e Maggie Jenn, kt贸ra nie jest Maggie Jenn rzeczywi艣cie ma sens.
- Jaki?
- Widzisz, gdyby okaza艂o si臋, 偶e to Cleaver w przebraniu, nie by艂oby sprzeczno艣ci z tym, co eksperci m贸wi膮 o kobiecie.
- Sam do tego doszed艂em, zanim jeszcze zacz膮艂e艣 mi wia膰 przed nosem t膮 pieprzon膮 peruk膮. Prawdziwa Maggie Jenn pewnie le偶y na swojej wysepce ty艂kiem do g贸ry i nie podejrzewa, 偶e jej kumpel Grange Cleaver psuje jej reputacj臋, udaj膮c...
- Powiniene艣 si臋 raczej zastanowi膰, ile razy ju偶 to robi艂 wcze艣niej. Kiedy jeszcze sypia艂a z ksi臋ciem krwi.
No nie, w obliczu ksi臋cia pewnie by si臋 nie wa偶y艂. Ksi膮偶臋 zdecydowanie wola艂 panie i nie mia艂 cierpliwo艣ci do cnotek. Zna艂 prawdziw膮 Maggie Jenn.
- Ale fa艂szywa Maggie mog艂a si臋 w艂贸czy膰 gdzie chcia艂a, albo tam, gdzie tego chcia艂 Deszczo艂ap.
- Kto艣 mi m贸wi艂, 偶e Cleaver m贸g艂 by膰 jej bratem. Mo偶e byli bli藕ni臋tami.
- I by艂 alfonsem w艂asnej siostry?
- A bo to pierwszy raz facet str臋czy w艂asn膮 siostr臋?
- Masz racj臋. Chyba o tym zapomnia艂em. Pobo偶ne 偶yczenia. A my艣la艂em, 偶e ju偶 z nich wyros艂em. Nie powinienem ani na chwile zapomina膰, jakimi sukinsynami potrafi膮 by膰 ludzie...
- Wci膮偶 mamy jeszcze kilka pokoi do przeszukania - nie chcia艂em si臋 wdawa膰 w dyskusje o wy偶szej konieczno艣ci - Cho膰 Morley musia艂by chyba wle藕膰 pod w臋偶a, 偶eby znale藕膰 tam ni偶sze mniemanie o rodzaju ludzkim, ni偶 moje.
Wy偶sz膮 konieczno艣膰 jestem w stanie zrozumie膰. Wy偶szej konieczno艣ci nie pot臋pi臋. Pogardzam tymi tylko, kt贸rzy sprzedaj膮 swoje siostry, c贸rki i 偶ony, poniewa偶 to im pozwala miga膰 si臋 od pracy.
- Musisz mnie jako艣 trawi膰, Morley.
- Trawi臋, Garrett. I wszystkich innych te偶. Chcecie czy nie, jeste艣cie tera藕niejszo艣ci膮 i przysz艂o艣ci膮 艣wiata. Reszta z nas b臋dzie musia艂a sobie znale藕膰 jakie艣 dziury, inaczej nasz czas przeminie.
- Brawo! - zaklaska艂em. - Masz wizj臋. Zg艂o艣 si臋 na cz艂onka rady miejskiej.
- Nie mam w sobie do艣膰 z cz艂owieka, a poza tym nie mam czasu. Zatka艂o mnie. Moja 偶artobliwa uwaga zosta艂a przyj臋ta z ca艂膮 powag膮. Ciekawe. Morley Dotes, zab贸jca i 艂amignat, cz艂onkiem mojej i twojej rady miejskiej?
Faktycznie, wygl膮da na to, 偶e nadesz艂y dobre czasy dla p贸艂g艂贸wk贸w. Rz膮dzi膰 mog膮 wariaci, dyletanci, sklerotycy, a mo偶e i Cholerny Papagaj.
TunFaire jest miastem ludzi w kr贸lestwie ludzi, Karencie. Tak stanowi膮 liczne traktaty. Oznacza to, 偶e prawodawstwo ludzi ma priorytet, z wyj膮tkiem sytuacji, kiedy zosta艂o zmienione traktatem obejmuj膮cym jedynie konkretne obszary. Jest r贸wnie偶 miastem „otwartym” co oznacza, 偶e ka偶da rasa, kt贸ra podpisa艂a traktat, mo偶e si臋 tu swobodnie porusza膰, ciesz膮c si臋 mniej wi臋cej takimi samymi prawami, jak obywatele Karenty. I, teoretycznie, posiada te same obowi膮zki.
W praktyce kr臋c膮 si臋 tu r贸偶ne rasy, z traktatami i bez, wielu nie-ludzi wykr臋ca si臋 od swoich obywatelskich obowi膮zk贸w. Doskona艂ym przyk艂adem s膮 centaury. Wszystkie traktaty z centaurami szlag trafi艂, kiedy ich plemiona przy艂膮czy艂y si臋 do Glory'ego Mooncalleda. Z prawnego punktu widzenia s膮 obcymi o wrogich zamiarach. Ale ostatnio, odk膮d republika Mooncalleda upad艂a, zalewaj膮 miasto i kr贸lestwo i nikomu to nie przeszkadza, mo偶e z wyj膮tkiem ekstremist贸w.
Po艂ow臋 populacji TunFaire stanowi膮 gastarbeiterzy i rezydenci nie-ludzie. Wojna straci艂a ju偶 na impecie i teraz coraz wi臋cej os贸b zdaje sobie spraw臋 z dramatycznych zmian, jakie wkr贸tce nast膮pi膮 w spo艂ecze艅stwie. Zaczynaj膮 si臋 kwasy.
Wkr贸tce sprawa nie-ludzi zacznie w polityce zajmowa膰 centralne miejsce. Ju偶 jest, dla takich od艂am贸w jak Wezwanie. W ich statucie nie znajdziesz eufemizm贸w i niedom贸wie艅. Zabija膰 nieludzi tak d艂ugo, a偶 偶ywi sami uciekn膮.
Bogowie, nie chcia艂em, 偶eby moja awantura sko艅czy艂a si臋 w k艂臋bowisku politycznych 偶mij. Panowie w Niebiosach i w G艂臋binach, strze偶cie mnie przed polityk膮...
Ruszyli艣my dalej. Szukali艣my na g贸rze i na dole, na prawo i lewo, na po艂udnie, na p贸艂noc, wsch贸d i zach贸d. Szczeg贸lnie starannie przegrzebali艣my apartament, kt贸ry podobno nale偶a艂 do Justine Jenn.
- Garrett, tutaj nikt nie mieszka艂 - stwierdzi艂 wreszcie Morley. - Dekoracje.
Zgodzi艂em si臋 z nim.
- My艣lisz, 偶e jeszcze co艣 tu znajdziemy? - zapyta艂.
- W膮tpi臋. Chcesz zajrze膰 do piwnicy? - A ty?
- Pami臋tam nasz膮 ostatni膮 wypraw臋 do piwnic. Ju偶 wol臋 i艣膰 na zakupy.
- Wixon i White. Handlarze od siedmiu bole艣ci. Rzeczywi艣cie znali t臋 dziewczyn臋?
- Jak膮艣 dziewczyn臋 pewnie znali - przyzna艂em, tym razem bardzo ostro偶ny z identyfikacj膮.
- Racja. Ale to jaki艣 pocz膮tek. Mog臋 si臋 z tob膮 przej艣膰? Dawno mnie tam nie by艂o.
- Kurde, odbi艂o mi - wiedzia艂em, 偶e b臋dzie chcia艂 i艣膰. - Gdyby nie ci piraci, nie da艂bym za istnienie tej dziewczyny z艂amanego grosza.
- Jakiej艣 dziewczyny. Sam to powiedzia艂e艣. No to mo偶e wr贸cimy sobie na ulic臋?
- Niez艂y pomys艂. - Rozejrzeli艣my si臋 za ewentualnymi obserwatorami. Winger i w艣ciek艂y pirat pilnowali alejki, udaj膮c, 偶e si臋 wzajemnie nie widz膮. - Patrz, jak si臋 艂adnie dogadali.
- 艢wiat si臋 robi przez to lepszy. Uchyl troch臋 okienka od frontu i sprawd藕, co robi tamten geniusz.
Frontowa 艣ciana domu nie by艂a a偶 tak nijaka, jak si臋 wydawa艂a z do艂u. Wyjrza艂em.
Zawodowiec uzna艂, 偶e wyjdziemy frontowymi drzwiami, jak gdyby艣my tam mieszkali. On pewnie by tak zrobi艂. Odstawi艂 kawa艂 dobrej roboty, wtapiaj膮c si臋 t艂o. Ale je艣li kto艣 wiedzia艂, gdzie patrze膰, nigdy by go nie przeoczy艂.
Niezdary ani 艣ladu. Ciekawe.
Morley zachichota艂.
- Ciekawe, jak d艂ugo b臋d膮 czeka膰, je艣li nie wyjdziemy?
- Co masz na my艣li?
- Dachy. Zachichota艂em i ja.
- Chyba warto si臋 pokusi膰 o taki eksperyment. Do roboty.
- A jak ju偶 si臋 dobrze ulotnimy, na艣lemy na nich ch艂opak贸w z kijami.
- O, nie, nie. To by by艂o nie艂adnie. Nie mam ochoty ju偶 do 艣mierci ogl膮da膰 si臋 za siebie w oczekiwaniu na rewan偶 Winger.
- Niby racja. Dajemy nog臋.
Poszli艣my. 艁atwo by艂o. Dach okaza艂 si臋 p艂aski i pojawi艂 si臋 tylko jeden problem - jak zej艣膰.
Wypr贸bowali艣my ze trzy rynny. 呕adna by mnie nie utrzyma艂a.
- Chyba trzeba im przys艂a膰 hydraulika - burkn膮艂em. - Ludzie powinni si臋 troch臋 szanowa膰. 呕eby ani jedna rynna nie by艂a w przyzwoitym stanie.
- Albo Garrett powinien si臋 odchudzi膰, 偶eby mie膰 l偶ejszy ty艂ek. - Morley, ta ma艂a 艂asica, m贸g艂 zle藕膰 nawet po najgorszej.
Co gorsza, nasze pr贸by 艣ci膮gn臋艂y uwag臋 jakich艣 przedwcze艣nie dojrza艂ych bachor贸w, kt贸re uzna艂y widocznie, 偶e kombinujemy co艣 niedobrego. I to tylko dlatego, 偶e 艂azili艣my po dachu. Przecie偶 mogli艣my by膰 dekarzami. No to koniec zabawy. Zaraz zjawi si臋 patrol. Morley zerkn膮艂 za kraw臋d藕, spr贸bowa艂 kolejnej rynny. Banda wyrostk贸w obserwowa艂a nas z do艂u. Wykrzywia艂em si臋 do nich, ale jako艣 si臋 nie wystraszyli.
- Musi wystarczy膰 - mrukn膮艂 Morley.
Potrz膮sn膮艂em rynn膮. Nie to, 偶e mu nie wierzy艂em. Mia艂 racj臋. B臋dzie musia艂a wystarczy膰. Wydawa艂a si臋 solidna, chocia偶...
- Musimy si臋 dosta膰 na d贸艂 i to ju偶, Garrett.
- Nie boj臋 si臋 schodzi膰 na d贸艂. Martwi臋 si臋 tylko, w ilu b臋d臋 kawa艂kach, kiedy ju偶 si臋 tam znajd臋.
Morley ruszy艂 w d贸艂, pozostawiaj膮c mnie w艂asnemu losowi. Pozwoli艂em mu oddali膰 si臋 troch臋, ruszy艂em za nim, rozk艂adaj膮c ci臋偶ar na kolejne wsporniki. Zszed艂em ju偶 osiem st贸p, kiedy z do艂u dobieg艂a mnie imponuj膮ca wi膮cha elfickich blu藕nierstw. Przez sekund臋 s膮dzi艂em, 偶e nadepn膮艂em mu na ucho.
- Co jest? - zapyta艂em. - Wisz臋.
Wychyli艂em si臋 troch臋, 偶eby sprawdzi膰. Faktycznie. Koszula wysz艂a mu z portek i zaczepi艂a si臋 o jeden z hak贸w, kt贸rymi rynna by艂a przymocowana do budynku. Pr贸bowa艂 wspi膮膰 si臋 troch臋, 偶eby si臋 uwolni膰. Nie wiem, kto wymy艣li艂 te haki, ale to tylko pogorszy艂o spraw臋. Us艂ysza艂em odg艂os dr膮cego si臋 materia艂u. Morley zn贸w zacz膮艂 kl膮膰 jak szewc. Pu艣ci艂 si臋 jedn膮 r臋k膮, pr贸buj膮c uwolni膰 koszul臋.
Nie puszcza艂a. Tyle tylko, 偶e on obchodzi艂 si臋 z ni膮 cholernie ostro偶nie.
Kt贸ry艣 z g贸wniarzy na ulicy uzna艂, 偶e fajnie by艂oby troch臋 w nas porzuca膰 kamieniami. Pierwszy pocisk trafi艂 Morleya w kostki palc贸w, kt贸rymi trzyma艂 si臋 rynny.
Uratowa艂a go tylko zaczepiona koszula.
Bogowie daj膮 i bogowie odbieraj膮.
Koszula rozdar艂a si臋 jeszcze bardziej.
Morleyowi pu艣ci艂y nerwy. Zacz膮艂 wymy艣la膰 nowe przekle艅stwa.
- Rozetnij j膮! - wrzasn膮艂em.
- Nowa koszula! Pierwszy raz j膮 w艂o偶y艂em! - Nie przestawa艂 z ni膮 walczy膰.
Kamienie zab臋bni艂y w 艣cian臋. Harmider dochodz膮cy z ulicy ostrzeg艂 nas, 偶e zbli偶a si臋 patrol.
- Zr贸b z tym co艣 lepiej. Za chwil臋 zaczn膮 w ciebie rzuca膰 czym艣 wi臋cej, ni偶 tylko kamieniami
- We mnie?
- Tak, w ciebie. Ja ci臋 zaraz wymin臋 i zostawi臋.
Chcia艂 powiedzie膰 co艣 brzydkiego, ale oberwa艂 kamieniem w ty艂 g艂owy.
Stalowa plama. Pi臋kna tkanina a偶 zafurcza艂a. Morley pomkn膮艂 po rynnie jak wiewi贸rka, a dzieciaki rozbieg艂y si臋 z wrzaskiem. Dogoni艂em go, kiedy si臋 zastanawia艂, kt贸rego g贸wniarza zabi膰.
- Idziemy. - Byli艣my ju偶 w zasi臋gu cholernych w艂贸czni. Morley wygl膮da艂 tak, jakby wola艂 zosta膰 i kogo艣 zabi膰. Dysza艂 偶膮dz膮 krwi. Potar艂 d艂oni膮 guza i zje偶y艂 si臋 ca艂y.
- Wiejemy! - rykn膮艂em mu w ucho i zagoni艂em do roboty pi臋ty i kolana. Morley uzna艂, 偶e sam ze 艣wiatem nie wygra.
XXXIII
Zanim zgubili艣my po艣cig, nawet Morleyowi zabrak艂o tchu.
- I tak by艂a podarta - wydysza艂em, zataczaj膮c si臋 ze zm臋czenia. - A ty przecie偶 masz drug膮. Sam widzia艂em.
Nie odpowiedzia艂. Za bardzo by艂 zaj臋ty w艂asnym ubraniem, cho膰 i tak trudno by艂o co艣 zauwa偶y膰, dop贸ki mia艂 koszule w spodniach.
- Te ch艂opaki musia艂y nie藕le trenowa膰. - Ledwie m贸wi艂em, a nogi mia艂em jak z gumy.
- Dobrze, 偶e ruszy艂e艣, zanim si臋 obejrzeli. - Nie zipa艂 tak ci臋偶ko jak ja, w og贸le nie mam poj臋cia, co on robi, 偶e jest taki wysportowany. Rzadko widz臋, 偶eby uprawia艂 inne sporty ni偶 bieg na prze艂aj za warzywami.
Mo偶e po prostu mia艂 wi臋cej szcz臋艣cia z wyborem przodk贸w.
- Mo偶e przycupniemy na chwilk臋? - zaproponowa艂em. Mogli艣my sobie na to pozwoli膰. Potrzebowa艂em tego, 偶eby nie wywin膮膰 si臋 na lew膮 stron臋.
Uda艂o nam si臋 ostatecznie znikn膮膰 w ma艂ym przybytku grzechu, kt贸re oblepiaj膮 podn贸偶e Wzg贸rza, 偶ywi膮c si臋 i ci膮gn膮c zyski z bezczynno艣ci bogaczy. Nikt nas tutaj nie wy艣ledzi. Patrole nie s膮 mile widziane.
Usiedli艣my sobie na schodku, gdzie ruch nie by艂 za du偶y. Zaledwie nabra艂em do艣膰 powietrza, aby moje poczucie humoru zap艂on臋艂o 艣wie偶ym p艂omieniem, zacz臋li艣my kombinowa膰, jak to Winger robi r贸偶ne rzeczy w stylu Winger po to, 偶eby si臋 dowiedzie膰, co robili艣my w domu Maggie.
My艣la艂by kto, 偶e mamy po jedena艣cie lat. Chichotali艣my jak g艂upki.
- O, kurka! - nie mog艂em przesta膰 chichota膰, pomimo z艂ych wie艣ci. - Popatrz, kogo ja widz臋!
Niezdara omal si臋 o nas nie potkn膮艂, zanim zajarzy艂, 偶e nas znalaz艂. Wywali艂 ga艂y. G臋ba mu zblad艂a. Z trudem chwyta艂 powietrze.
- Ten b艂azen to chyba jaki艣 jasnowidz - wykrztusi艂em.
- Masz ochot臋 go dorwa膰?
On te偶 si臋 zorientowa艂, 偶e mo偶emy pr贸bowa膰 szcz臋艣cia. 艢mign膮艂 za r贸g, zanim zd膮偶yli艣my otrzepa膰 ty艂ki z kurzu.
- Kurde! Gdzie on si臋 podzia艂?
- Tak s膮dzi艂em. - Co?
- To duch. Albo poroniony p艂贸d naszej wyobra藕ni.
- Nie, to nie duch. Ma kup臋 szcz臋艣cia i tyle.
- S艂ysza艂em, jak szcz臋艣cie nazywali talentem wizjonerskim.
- Morley, odpu艣膰 sobie. Co przypadkowe wyniki mog膮 mie膰 wsp贸lnego z talentem?
- Gdyby szcz臋艣cie by艂o dzie艂em przypadku, wszystko by si臋 wyr贸wnywa艂o, no nie?
- Tak s膮dz臋.
- Wi臋c chyba ty te偶 od czasu do czasu powiniene艣 mie膰 troch臋 szcz臋艣cia, co? O ile nim jako艣 nie kierujesz?
- Czekaj no... - Nasze przekomarzanki wywiod艂y nas daleko na manowce. 艢wietnie si臋 bawili艣my przez ca艂膮 drog臋 do West Endu. Czysto dla jaj zastawili艣my po drodze kilka pu艂apek. Nasz ogon wymin膮艂 wszystkie dzi臋ki szcz臋艣ciu g艂upiego. Morley krzywi艂 si臋 niemi艂osiernie.
- Chyba zaczynam dostrzega膰, o co ci chodzi - pocieszy艂em go.
- M贸wi艂e艣, 偶e sklep Wixona i White'a ma cienkie tylne drzwi?
- Kiepski 偶art. Albo pu艂apka. - S膮 paj膮ki, kt贸re specjalizuj膮 si臋 w 艂apaniu innych paj膮k贸w.
- Poka偶 mi to. Musz臋 si臋 przyzwyczai膰 do twoich eksces贸w. W艂a艣nie. Przecie偶 Morley jest tu tylko dla rozrywki. Wixon i White mieli otwarte. Kr臋cili艣my si臋 wok贸艂, obserwuj膮c klient贸w.
- Lepiej we藕my si臋 do roboty - mrukn膮艂em. - Ich lokalna gwardia jak na m贸j gust za powa偶nie podchodzi do obowi膮zk贸w.
Morley ledwo odburkn膮艂. Przedstawi艂em go tylnemu wej艣ciu. Przyjrza艂 si臋 uwa偶nie i westchn膮艂.
- Daj mi dziesi臋膰 minut - zaproponowa艂.
- Dziesi臋膰? Zamierzasz wy艂uska膰 je razem z o艣cie偶nic膮?
- Nie. Zamierza艂em za艂atwi膰 to po cichu. Chcia艂e艣 szybko, trzeba by艂o wzi膮膰 ze sob膮 Saucerheada Tharpe'a. Troch臋 delikatno艣ci, Garrett. Z zaskoczenia. Nie lubi臋 tr膮bi膰 o swoim wej艣ciu.
- Jasne - pozostawi艂em artyst臋 z jego dzie艂em.
M贸j stary kumpel znowu co艣 kombinowa艂 po swojemu. Mia艂em pewne podejrzenia. I wcale mi to nie przeszkadza艂o. Chcia艂em jedynie zrobi膰 swoje - to znaczy to, co za „swoje” uwa偶a艂em.
Zastanawia艂em si臋, czy wci膮偶 jeszcze mam pracodawc臋. Bo w sumie nie by艂em pewien.
Czeka艂em w zau艂ku, a偶 Morley zrobi swoje. A robi艂 to naprawd臋 po cichu. Nie s艂ysza艂em ani szmeru, a i 艂obuzy w orzechowych 艂aszkach nie pokaza艂y si臋, 偶eby nam przeszkadza膰. Pr贸bowa艂em si臋 wczu膰 w rol臋.
No, ju偶 czas. Ruszy艂em w kierunku wej艣cia i zaprosi艂em si臋 do 艣rodka.
- Hejka - wyszczerzy艂em z臋by. P贸ki co, tylko oni i ja. Zamkn膮艂em drzwi i wywiesi艂em w oknie tabliczk臋 z napisem „ZAMKNI臉TE”.
Jeden z dzielnych korsarzy zapyta艂:
- Co tu robisz? - Chcia艂 udawa膰 twardziela, ale g艂os mu si臋 po艣lizn膮艂 ze strachu i wyszed艂 jak 偶a艂osny skrzek.
Drugi milcza艂. Po dziesi臋ciu sekundach parali偶u, jak legendarny ptak na widok w臋偶a, kwikn膮艂 i rzuci艂 si臋 na zaplecze. W chwil臋 p贸藕niej kwicza艂, jakby dosta艂 od Morleya go艂ym babskim ty艂kiem w pysk.
U偶y艂em tonu „radosnego pata艂acha”. Je艣li nad nim dobrze popracowa膰, sprawia wyj膮tkowo pos臋pne wra偶enie.
- Cze艣膰, Robin - Przez chwil臋 mia艂em problem z okre艣leniem, kt贸ry jest kt贸ry. - Wpadli艣my na chwil臋, 偶eby dowiedzie膰 si臋 czego艣 o Emerald Jenn. - Przyodzia艂em si臋 w m贸j najlepszy u艣miech sales-mana. Robin kwikn膮艂 znowu i zdecydowa艂, 偶e pogada z Pennym.
Obaj wspaniali bukanierzy byli wy偶si od Morleya. Do艣膰 zabawnie wygl膮dali, kiedy ich trzyma艂 z ty艂u za ko艂nierze twarzami do mnie. Trz臋艣li si臋 jak galareta.
Zamkn膮艂em drzwi sk艂adziku. Zabarykadowa艂em. Opar艂em si臋 o nie i rzuci艂em:
- No i co? Wybieracie rzecznika prasowego? Pomieszczenie wygl膮da艂o jak po huraganie. Jestem pewien, 偶e nigdy nie panowa艂 w nim porz膮dek, ale teraz wydawa艂o si臋, 偶e pospiesznie przerzuci艂 je jaki艣 koneser, mo偶e bibliofil w poszukiwaniu cennego pierwszego wydania.
- No, dajcie spok贸j, ch艂opaki.
Obie g艂owy zacz臋艂y si臋 pracowicie kr臋ci膰.
- No, nie b膮d藕cie g艂upi.
Morley zmusi艂 ich do ukl臋kni臋cia. Wyci膮gn膮艂 n贸偶, o wiele za d艂ugi, 偶eby by艂 zgodny z prawem. Przeci膮gn膮艂 nim po kamieniu, a偶 ostrze za艣piewa艂o.
- Ch艂opcy, chc臋 dosta膰 Emerald Jenn. Znan膮 r贸wnie偶 jako Justina Jenn. Powiecie mi wszystko na jej temat i zaraz poczujecie si臋 lepiej. Zacznijmy od pocz膮tku:
- Sk膮d j膮 znacie?
Wixon i White skowytali i skamleli cichutko, usi艂uj膮c po偶egna膰 si臋 czule. Niech mnie, dobry jestem. Co za dramacik. Morley te偶 艣wietnie sobie radzi艂, kiedy sprawdzi艂 ostrze na w膮sach Penny'ego. Wielki k臋dzior spad艂 na pod艂og臋. Morley wzruszy艂 ramionami i zn贸w przejecha艂 po ose艂ce.
- Nie b臋dziemy nikogo zabija膰 - zapewni艂em ich. - Najwy偶ej obedrzemy jednego z was ze sk贸ry.
Tr膮ci艂em ko艅cem buta k臋dziorek na pod艂odze.
- Imigranci - zauwa偶y艂 Morley.
- Pewnie tak. - Karenty艅czycy nie艂atwo p臋kaj膮, bo prze偶yli Kantard. Przy nich musieliby艣my si臋 nie藕le napracowa膰. - No, gada膰, cudzoziemcy.
- To by艂o prawie rok temu - wyrz臋zi艂 Robin. Penny zgromi艂 go wzrokiem.
- Co by艂o prawie rok temu?
- Kiedy ta dziewczyna po raz pierwszy przysz艂a do sklepu. Wydawa艂a si臋 zagubiona. Szuka艂a punktu zaczepienia.
- Tak sobie przysz艂a, po偶yczy膰 fili偶ank臋 偶abiego futerka?
- Nie. Szuka艂a czego艣. Og贸lnie rzecz bior膮c.
- To znaczy?
- By艂a zagubiona, zrozpaczona, szuka艂a brzytwy, kt贸rej mog艂aby si臋 chwyci膰. By艂 z ni膮 m艂ody ch艂opak, nazywa艂a go chyba Czery膮. By艂 jasnow艂osy, m艂ody i pi臋kny, i wtedy pojawi艂 si臋 ostatni raz.
- Biedactwo, musia艂 ca艂kiem z艂ama膰 ci serduszko. Ale na mnie nie licz.
Penny'emu nie spodoba艂 si臋 rozmarzony ton Robina, ale tylko dalej sma偶y艂 go wzrokiem.
- Czeryke? - zapyta艂em z takim samym naciskiem, jak on.
- Quince Cztery膮? - w zadumie podsun膮艂 Morley.
- Quince - Te偶 si臋 zacz膮艂em zastanawia膰. Quincy Quentin Q. Quintil艂as wystarczy艂by, 偶eby skompletowa膰 flot臋 tysi膮ca statk贸w i nape艂ni膰 ich w艣ciek艂ymi piratami. By艂 pok膮tnym oszustem, tak drobnym, 偶e ledwie go by艂o wida膰 i zbyt g艂upim, 偶eby odr贸偶ni膰 g贸r臋 od do艂u. Mia艂 w sobie kilka kropel elfickiej krwi, co sprawia艂o, 偶e wydawa艂 si臋 m艂odszy i nie wzi臋li go do wojska. Impreza z fa艂szywym straszyd艂em by艂aby w sam raz na jego miar臋.
Zaledwie go zna艂em, ale nie mia艂em ochoty pozna膰 go lepiej. Opisa艂em go.
Robin skwapliwie pokiwa艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 mi si臋 przypodoba膰. Zastanawia艂em si臋, czy przypadkiem nie m贸wi mi tego, co jego zdaniem chc臋 us艂ysze膰.
- Dzi臋kuj臋, Robinku. Widzisz? Jako艣 si臋 dogadujemy. To co kombinowa艂 Cztery膮?
T臋pe spojrzenie.
- Chyba nic. Po prostu by艂 z dziewczyn膮. Ona te偶 nie wyr贸偶nia艂a si臋 niczym szczeg贸lnym.
Oczywi艣cie, 偶e nie. 艢lini艂e艣 si臋 na kogo innego.
- Nie rozumiem, wyja艣nij, prosz臋.
- Chcia艂a szybkiej odpowiedzi. Szuka艂a szybkich odpowiedzi.
- My艣la艂em, 偶e by艂a zdesperowana.
- Zdesperowana jak na sw贸j wiek. Dzieciaki 偶膮daj膮 efekt贸w bez pracy. Uwa偶aj膮, 偶e nale偶膮 im si臋 magiczne odpowiedzi. Nie chc膮 s艂ysze膰, 偶e prawdziwa magia to ci臋偶ka praca. Wasi stra偶nicy burz i lordowie ognia ucz膮 si臋 i praktykuj膮 po dwadzie艣cia lat. A dzieciaki my艣l膮, 偶e wystarczy pokiwa膰 palcami...
Magiczne palce Morleya wystrzeli艂y i trzepne艂y d艂o艅 Robina, kt贸ry zacz膮艂 kiwa膰 palcami tak, jakby chcia艂 zademonstrowa膰, o co mu chodzi. M贸g艂by nas nabra膰, gdyby艣my si臋 nie znajdowali na zapleczu sklepiku z magi膮 i czarami.
- Nie zapominaj o Emerald Jenn. Je艣li nabior臋 ochoty na ploteczki, p贸jd臋 sobie na schody Chancery. - Tam w艂a艣nie prowadz膮 wyk艂ady najznamienitsi lunatycy i wariaci. - Emerald, Robinie. Cztery膮 nie wr贸ci艂, ale ona tak. Opowiedz mi.
- Nie musisz by膰 taki brutalny. Emmy by艂a na gigancie. Przyjecha艂a z daleka. Tyle wiedzieli艣my, ale nie wi臋cej. Reszty dowiedzieli艣my si臋 kilka tygodni temu.
- Na gigancie - mrukn膮艂em, usi艂uj膮c ka偶de s艂owo zabarwi膰 czystym i nieska偶onym z艂em. Morley wywr贸ci艂 oczy. - Przez rok zdana sama na siebie.
Przera偶aj膮ca my艣l. Na ulicach TunFaire dziewczyna w ci膮gu roku mo偶e prze偶y膰 ca艂e 偶ycie.
- Od kogo uciek艂a?
- Od matki.
Kt贸ra si臋 martwi艂a, 偶e jej c贸ruchny nie ma od tygodnia.
- Dalej.
- Nie wchodzi艂a w szczeg贸艂y, ale podobno ta baba by艂a chodz膮cym horrorem.
- Sp臋dza艂a tu du偶o czasu?
- Pomaga艂a. Nieraz spa艂a tam - Pokaza艂 rozklekotan膮 prycz臋. Nie przeprosi艂em za to, co sobie pomy艣la艂em. - By艂a jak zraniony ptaszek. Dali艣my jej bezpieczne schronienie.
Czy dobrze wyczu艂em odcie艅 dumy?
Rozumia艂em, 偶e dziewczyna mog艂a si臋 czu膰 bezpieczniej z Pennym i Robinem, ni偶 na ulicy. Mia艂em tylko jeden problem: nie umia艂em wyobrazi膰 ich sobie w roli filantrop贸w. Jestem na to zbyt cyniczny.
Robin okaza艂 si臋 prawdziw膮 trajkotk膮, skoro ju偶 si臋 rozlu藕ni艂. Ci臋偶ko si臋 napracowa艂em, 偶eby skierowa膰 jego elokwencj臋 na w艂a艣ciwe tory.
- Widywa艂e艣 j膮 ostatnio?
- Nie. Us艂ysza艂a, 偶e jej matka zjawi艂a si臋 w mie艣cie. - I to j膮 odstraszy艂o?
- My艣la艂a, 偶e matka jej b臋dzie szuka膰. I szuka, no nie? Jeste艣 tu. A ona nie chce by膰 znaleziona. Ludzie, kt贸rzy nie wiedz膮, gdzie ona jest, nie mog膮 jej zdradzi膰.
Wymienili艣my spojrzenia z Morleyem.
- Czego si臋 boi?
Robin i Penny te偶 wdali si臋 w przyspieszon膮 wzrokow膮 konferencj臋. Mieli pewne perspektywy, gdyby si臋 tylko tak nie dziwili.
- Nie wiecie. - Zatrudni艂em moj膮 intuicj臋. - Opowiedzia艂a wam bajeczk臋, kt贸rej nie kupili艣cie. Uwa偶acie, 偶e j膮 znacie? Czy jest taka, 偶eby was wystawi膰 na 偶er swoim prze艣ladowcom?
- Co?
- Zna swoj膮 matk臋. Wie, jakich ludzi wy艣le na poszukiwanie c贸rki.
Kolejne sygna艂y wzrokowe. Gniewni piraci tego 艣wiata s膮 paranoikami. A swoj膮 drog膮, wiedz膮c kim jeste艣my, nic dziwnego, 偶e si臋 boj膮.
Penny przez ca艂y czas nie przestawa艂 gniewnie 艂ypa膰 na Robina. Nagle chyba ogarn膮艂 go przyp艂yw pesymizmu, bo warkn膮艂:
- Marengo North English.
- Co? - powiedzcie, 偶e si臋 przes艂ysza艂em.
- Marengo North English.
A wi臋c dobrze s艂ysza艂em. Tylko po co on to powiedzia艂? I tak wszystko wydawa艂o si臋 do艣膰 szalone. Uda艂em, 偶e nie wiem o co chodzi.
- Co to?
Robin podskoczy艂.
- Nie co, tylko kto. Jeden z naszych najwi臋kszych klient贸w. Bardzo pot臋偶ny adept podziemia.
Przykre, niepokoj膮ce wie艣ci, ale u偶yteczne, nawet gdyby mia艂y oznacza膰, 偶e mam do czynienia z wariackim marginesem.
- Spotka艂 tu Emmy - m贸wi艂 Penny. - Zaprosi艂 j膮 do siebie. Posz艂a kilka razy, ale chyba nie spodobali jej si臋 albo ludzie, albo to, co robili.
- My艣leli艣my, 偶e mo偶e do niego uciek艂a.
- M贸g艂by j膮 ochroni膰 - podsun膮艂em. Morley spojrza艂 na mnie z ukosa.
- Znam faceta - wyja艣ni艂em. - Ale nie wiedzia艂em, 偶e zajmuje si臋 czarn膮 magi膮.
North English koncentrowa艂 si臋 g艂贸wnie na jadowitej formie rasizmu.
Penny i Robin wydawali si臋 zaskoczeni, jakby nie wiedzieli, 偶e m贸g艂by si臋 zajmowa膰 czym innym. G艂uptaski. Facet mia艂 w sercu ciep艂y k膮cik r贸wnie偶 dla takich jak oni.
Morley ruszy艂 nagle jak b艂yskawica, przyprawiaj膮c nas o kr贸tki zawa艂. Otwar艂 drzwi zaplecza, wyjrza艂, rozgl膮da艂 si臋 przez chwile, pokr臋ci艂 g艂ow膮 i zamkn膮艂.
- Wiesz, kto?
- Jaki艣 facet, kt贸ry omal si臋 nie zabi艂, tak pilnie wia艂.
- Masz pierwsz膮 nagrod臋. Czas si臋 wynosi膰.
- Mam jeszcze kilka pyta艅.
- Ten facet to piorunochron dla prawa.
W艂a艣nie. I nie uda艂o mi si臋 zrobi膰 nic wi臋cej, cho膰 mia艂em nadziej臋, 偶e uda mi si臋 sk艂oni膰 ich do pomocy Emerald. Mia艂em nazwiska tr贸jki ludzi, kt贸rzy rozmawiali z dziewczyn膮. Nie przyjaci贸艂. Nie u偶ytecznych ludzi. Emerald widocznie nie mia艂a 偶adnych przyjaci贸艂.
Wyszli艣my r贸wnie nagle, jak si臋 zjawili艣my. Nie by艂o nas, zanim pi臋kni bukanierzy zorientowali si臋, co si臋 dzieje. W chwil臋 p贸藕niej maszerowali艣my West Endem i ulotnili艣my si臋, zanim ch艂opcy w orzechowych kostiumach trafili na nasz 艣lad.
W艂a艣ciwie to by艂 cytat z Truposza, ale dlaczego mia艂bym rozczarowywa膰 m艂od膮 dam臋?
Chyba si臋 starzej臋. Zbudzi艂em si臋 z poczuciem winy, 偶e nie zrobi艂em niczego u偶ytecznego w temacie Emerald Jenn. Obserwowa艂em 艣pi膮c膮 Chaz. Przypomnia艂em sobie komentarz Morleya na temat jej klasy. Przypomnia艂em sobie widzian膮 wczoraj May臋 i poczu艂em uk艂ucie b贸lu.
Chaz uchyli艂a jedn膮 powiek臋, zobaczy艂a, 偶e na ni膮 patrz臋 i przeci膮gn臋艂a si臋 z u艣miechem. Koc zsun膮艂 si臋 z niej i zn贸w mnie zamurowa艂o. Dok艂adnie.
Doszed艂em do siebie mniej wi臋cej w godzin臋 p贸藕niej, a moje szanowne wyrzuty sumienia jako艣 nie zabiera艂y g艂osu.
- Co teraz zamierzasz zrobi膰? - zapyta艂a Chaz po wys艂uchaniu wszystkich szczeg贸艂贸w sprawy.
- To w艂a艣nie m贸j problem. Zdrowy rozs膮dek ka偶e wia膰 co si艂 w nogach. Powiedzie膰 sobie, 偶e kto艣 pr贸bowa艂 mnie wykorzysta膰, zarobi艂em troch臋 grosza i jeste艣my kwita.
- A cze艣膰 chce wiedzie膰, co si臋 dzieje. I jeszcze cz臋艣膰 boi si臋 o dziewczyn臋.
Nic nie zezna艂em.
- Waldo opowiada艂 mi o sprawie, w kt贸rej ci pomaga艂. Naturalnie. Nie by艂by w stanie przegapi膰 okazji odegrania swej wielkiej sceny To Nie Moja Wina.
- Waldo? - Ju偶 po imieniu?
- Waldo Tharpe.
- Saucerhead. Czasem zapominam, 偶e ma jeszcze w艂asne imi臋
- A tw贸j kumpel Morley opowiada艂 mi o sprawie, w kt贸r膮 by艂a zaanga偶owana dziewczyna imieniem Maya i co艣, co si臋 chyba nazywa艂o Siostry Pot臋pienia.
- Serio? - To mnie troch臋 zdumia艂o.
- To prawie oczywiste, Garrett. Jeste艣 romantykiem i idealist膮. O wielkich drewnianych nogach, fakt, ale jednym z ostatnich porz膮dnych facet贸w.
- Hej! Czekaj no chwil臋! Zaraz si臋 zaczerwieni臋. W ka偶dym razie nie znam lepszego pragmatyka ni偶 najm艂odszy synek mamci Garrett.
- Sam siebie nie potrafisz przekona膰, twardzielku. Id藕. Znajd藕 Emmy Jenn. Pom贸偶 jej, skoro tego potrzebuje, a ja ju偶 uciekam. Nie potrzebujesz, 偶eby ci臋 kto艣 rozprasza艂.
- I tu si臋 z tob膮 nie zgadzam.
- Siad, ch艂opcze. Kiedy wszystko poza艂atwiasz, prze艣lij mi li艣cik do domu taty, a ja zapukam do twoich drzwi, zanim zd膮偶ysz powiedzie膰, 偶e Chastity to niedobra dziewczyna.
- U-a - tylko nie to. - Co?
- Nie z艂o艣膰 si臋. Nie wiem, kim jest tw贸j ojciec.
- Nie sprawdzi艂e艣 mnie?
- Nie widzia艂em potrzeby.
- M贸j ojciec to Lord Ognia Fox Direheart.
O, nie. Wyda艂em z siebie co艣 w rodzaju kwikni臋cia.
- Nie pami臋tasz?
Kwik. Nie pieprz臋 si臋 z c贸rkami szlachty magicznej. Wola艂bym, 偶eby moja sk贸ra nie zdobi艂a czyjego艣 biurka, to dla mnie 偶aden zaszczyt.
- Niech ci臋 ten tytu艂 nie onie艣miela. W domu jest po prostu staruszkiem, Fredem Blaine.
Jaaaasne. Wierzcie mi, o niczym innym nie marzy艂em od chwili pocz臋cia. Dziewczyna, kt贸rej tatko jest dow贸dc膮 na froncie, ale chcia艂by, 偶ebym go klepa艂 po ramieniu i nazywa艂 Fredem.
- Skontaktujesz si臋?
- Wiesz, 偶e tak, diabelska kobieto. - Nie opar艂bym si臋.
- No to wracaj do swojej misji. Sama trafi臋 do domu. - Zmarszczy艂a si臋 艣licznie. - A potem papcio wyg艂osi mi kazanie na temat pracy w szpitalu „Wiedzia艂em, 偶e tak b臋dzie”. Nienawidz臋, kiedy ma racj臋, on ma zawsze racj臋, 偶e ludzie s膮 okrutni, samolubni i 藕li.
Zainkasowa艂em po偶egnalnego buziaka i ruszy艂em do domu, zastanawiaj膮c si臋, dlaczego jeden z g艂贸wnych czarownik贸w Karenty jest tu, w TunFaire, zamiast sprz膮ta膰 w Kantardzie.
XXXV
W艣lizn膮艂em si臋 przez tylne drzwi. 艢lizgacz i Ivy siedzieli w kuchni, jeden schlany, drugi zaj臋ty gotowaniem.
- Hej, Garrett - rzuci艂 przez rami臋. - W spi偶arni jest pusto.
- Anta艂ek te偶 ci b臋dzie potrzebny nowy - wybe艂kota艂 Ivy.
- 艢piewaj, papugo... tfu! - warkn膮艂em. Jak im si臋 nie podoba, to niech co艣 z tym zrobi膮.
O wilku mowa - od frontu Cholerny Papagaj dar艂 si臋, 偶e go zaniedbuj膮. Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy 艢lizgacz lubi zup臋 z papug.
Je艣li Truposz si臋 obudzi, pomy艣li, 偶e go przenios艂em do cholernego zoo.
- Zdaje si臋, 偶e nadesz艂a chwila, 偶eby艣cie si臋 przenie艣li na obfitsze pastwiska.
- H臋?
- Szukali艣cie chocia偶 pracy? A mo偶e mieszkania? Chyba ja ju偶 swoje zrobi艂em.
- Uhhhh!
- On ma racj臋 - mrukn膮艂 Ivy. J臋zyk mu si臋 pl膮ta艂, ale poza tym PO pijaku m贸wi艂 wyra藕niej, ni偶 jego kumpel po trze藕wemu. - Nic mu nie pomogli艣my. Mo偶liwe, 偶e nie jeste艣my w stanie, ale to jego dom.
Kurde. Ten facet wzbudzi艂 we mnie poczucie winy, cho膰 m贸wi艂 prawd臋 i tylko prawd臋.
- Umy艂em te pierdzielone gary, Ivy. Zrobi艂em pranie. Umy艂em pod艂ogi. Nawet spryska艂em sokiem z bagna to miecho w bibliotece, bo ju偶 je mole 偶ar艂y. To nie gadaj, 偶e nic nie zrobi艂em, Ivy. A w og贸le po co trzymasz w domu t臋 mumie, Garrett? A je艣li ju偶 musisz, to po co ci takie robaczywe paskudztwo?
- 艢wietnie si臋 z nim rozmawia. Wszystkie dziewczyny twierdz膮, 偶e jest 艣liczny.
O, nie obudzi艂 si臋. Ciekawe. 艢lizgacz nawet nie s艂ucha艂.
- A co z tob膮, Ivy? Co ty zrobi艂e艣? Je艣li nie liczy膰 wysysania tych ko艅skich szczoch贸w, rzecz jasna, bo si臋 zastanawiam, gdzie ty to wszystko mie艣cisz? G艂odny jeste艣, Garrett?
- Tak.
- No to pomem艂aj sobie te sucharki. Sos ju偶 idzie. - Okr膮偶y艂 Ivy'ego, ale ten te偶 ju偶 wsta艂 mozolnie wlok膮c nogi i ruszy艂 do frontowego pokoju. Zamkn膮艂em za nimi drzwi, zjad艂em szybko, zastanawiaj膮c si臋, czy ju偶 wzi臋li 艣lub, czy jeszcze nie. Nagle 艢lizgacz zacz膮艂 wrzeszcze膰 na ca艂y dom.
- Dosy膰! - rykn膮艂em. - By艂 kto艣?
- Kurka, Garrett, jeste艣 jednym z najpopularniejszych ludzi w mie艣cie. Ci膮gle kto艣 wali do drzwi.
- I?
- I co? Jak si臋 ich nie wpuszcza, to odchodz膮.
- To moja filozofia.
Ivy wsadzi艂 g艂ow臋 przez drzwi.
- By艂a ta 艣licznotka.
Podnios艂em brew. Szkoda takiego talentu na t臋 par臋.
- Tak - wtr膮ci艂 艢lizgacz. - To pies na baby.
Ivy wzruszy艂 ramionami, ale mia艂 zak艂opotan膮 mink臋.
- No i co, ch艂opaki?
- Nie wiem - odpar艂 Ivy. - Nie zrozumia艂em.
No, nie mo偶na powiedzie膰, 偶e mu si臋 to zdarzy艂o pierwszy raz.
- Niewiele powiedzia艂a. Co艣 na temat ksi膮偶ki, kt贸r膮 mia艂e艣 dla niej czy co...
Ksi膮偶ka?
- Linda Lee? - H臋?
- Powiedzia艂a, jak si臋 nazywa? Linda Lee? Ivy wzruszy艂 ramionami.
呕aden dobry uczynek nie pozostaje bez kary, Garrett. Po艂kn膮艂em ostatni k臋s, wla艂em w siebie kubek s艂abej herbaty i ruszy艂em do drzwi. T.Ch. Papagaj wydawa艂 si臋 z ka偶d膮 godzin膮 coraz bardziej nie do zniesienia.
Wszystko jest wzgl臋dne.
Wyjrza艂em przez wziernik.
Ulica Macunado. Na razie si臋 zgadza. Roj膮ca si臋 od quasi-inteligentnego 偶ycia. Szkoda czasu na jego badanie przez dziur臋. Otwar艂em i wyszed艂em na ganek.
Nie zauwa偶y艂em nikogo, ale poczu艂em na sobie czyj艣 wzrok. Usiad艂em na g贸rnym schodku, obserwuj膮c ruch. Jak zawsze zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, gdzie im si臋 wszystkim tak spieszy. Kiwa艂em g艂ow膮 znajomym, g艂贸wnie s膮siadom. Niekt贸rzy nawet mi odpowiedzieli. Inni zadarli nosy 偶ycz膮c mi, 偶ebym si臋 zapad艂 pod ziemi臋 w k艂臋bach dymu. Staruszek Stuckle, kt贸ry podnajmowa艂 pok贸j u Cardonlos贸w, by艂 jednym z tych przyja藕niejszych.
- Jak si臋 masz, synu?
- Nieraz dobrze, ojczulku. Nieraz 藕le. Ale ka偶dy nowy dzie艅 jest b艂ogos艂awie艅stwem.
- S艂ysza艂em. Gert a偶 si臋 zdenerwowa艂a, wiesz.
- Znowu? Czy dalej?
Wyszczerzy艂 si臋 w u艣miechu podpartym dwoma rozchwianymi z臋bami.
- No w艂a艣nie.
Gert Cardonlos zawsze stawa艂a w obronie drugiej strony, kiedy moi s膮siedzi si臋 buntowali. Zastanawia艂em si臋, czy gdyby zmieni艂a imi臋 na Brittany albo Misty, zestarza艂aby si臋 bez skwa艣nienia.
Pewnie nie.
Przez chwil? obserwowa艂em, jak Stuckle zanurza, si臋 w morzu cia艂, ale w tej samej chwili przypa艂臋ta艂a si臋 dziewczynka od s膮siad贸w.
- Jacy艣 ludzie obserwuj膮 tw贸j dom - oznajmi艂a. - Nie 偶artuj!
Becky Frierka wyobra偶a sobie, 偶e jest moj膮 asystentk膮. Nie mam nic przeciwko partnerce p艂ci 偶e艅skiej, ale wol臋, kiedy ma troch臋 wi臋cej, ni偶 osiem lat.
- Opowiedz mi.
Nigdy nie wiadomo, kiedy si臋 dowiesz czego艣 u偶ytecznego. A Becky poczuje si臋 lepiej.
Niezbyt dobrze pami臋tam ojca. Mama zawsze m贸wi艂a, 偶e mia艂 pewn膮 zasad臋: ka偶dego dnia postaraj si臋 zrobi膰 co艣 takiego, 偶eby kto艣 poczu艂 si臋 lepiej. Pewnie j膮 wymy艣li艂a sama. Ludzie tacy jak Pi臋kna przyznali, 偶e mama lubi艂a koloryzowa膰 i by艂a bardzo pomys艂owa. Ale zasada mi si臋 podoba艂a.
- Dzi臋ki, Becky. Bardzo mi si臋 to przyda. - wcisn膮艂em jej gar艣膰 miedziak贸w. - Zmykaj ju偶.
- Zabra艂e艣 t臋 pani膮 na kolacj臋. - Co?
- No, wczoraj. - I co z tego?
- Nie chc臋 pieni臋dzy. We藕 i mnie.
Och. Pewnie. Ciekawe, kiedy one z tym sko艅cz膮.
- A sk膮d ty wiesz, co ja robi艂em wczoraj wieczorem?
- Widzia艂am, jak wychodzili艣cie. Posz艂am za wami. - U艣miechn臋艂a si臋 jak ma艂y diablik. - Wiem, co robili艣cie.
- Jeste艣 przebran膮 karlic膮? Chcesz mnie szanta偶owa膰?
- No co ty. Ale mog臋 ci powiedzie膰, kto jeszcze ci臋 艣ledzi艂. Ohoho! Nie zauwa偶y艂em nikogo. Nawet jej.
- S艂ucham ci臋 bardzo uwa偶nie, Becky.
- Zaprosisz mnie na kolacj臋? Tam, gdzie t臋 jasnow艂os膮 pani膮?
- Jasne. - Nie ma sprawy. Jej mama mi to wyperswaduje. - Jak tylko sko艅cz臋 t臋 spraw臋. Zgoda?
Spojrza艂a na mnie podejrzliwie. Chyba za szybko si臋 zgodzi艂em. Ale..
- Zgoda. I nie my艣l, 偶e si臋 wywiniesz.
- Dobrze. Opowiedz mi o tym, kt贸ry mnie 艣ledzi艂, smarkulo.
- To by艂 m臋偶czyzna. Dziwny bardzo. Niezbyt wysoki, ale i tak ogromniasty. - Rozpostar艂a ramiona. - I dziwnie chodzi艂.
Pokaza艂a mi, jak.
- Mugwump. - Domy艣li艂em si臋. Nigdy nie widzia艂em, jak Mugwump chodzi, ale musia艂o to wygl膮da膰 podobnie.
- Mugwump?
- Tak si臋 nazywa. Pewnie to by艂 on. Mia艂 takie ogromne 艂apy?
- Nie wiem. - Nie藕le.
- I co robi艂?
- Po prostu poszed艂 tam, gdzie wy. A potem si臋 wyni贸s艂. Wygl膮da艂 naprawd臋 dziwnie, Garrett. Przez ca艂y czas do siebie m贸wi艂.
- Pewnie mieszka w takim otoczeniu, jak ja - zauwa偶y艂em 偶egluj膮cego w moj膮 stron臋 Saucerheada Tharpe'a. Nie widzia艂em powodu, 偶eby mia艂 maszerowa膰 w moj膮 stron臋 tak stanowczym krokiem.
- Dzi臋ki, Becky. Ale teraz ju偶 zmykaj.
- Nie zapominaj. Obieca艂e艣.
- Kto? Ja? No, ju偶 ci臋 nie ma. - Mia艂em nadziej臋, 偶e zapomni, ale nigdy jeszcze mi si臋 a偶 tak nie poszcz臋艣ci艂o.
- No to kto umar艂? - zapyta艂em Tharpe'a. Wielkolud cholerny, nawet si臋 nie zadysza艂.
- H臋?
- Gna艂e艣 tu, jak facet ob艂adowany wie艣ciami najgorszymi z mo偶liwych.
- Serio? My艣la艂em o Letycji.
- Letycja? Czy to co艣 z menu u Morleya?
- Moja dama. Jeszcze jej nie znasz. - Saucerhead mia艂 coraz to nowe przyjaci贸艂ki. Nie dojrza艂em kolejnych siniak贸w - by膰 mo偶e ta by艂a milsza od poprzednich.
- Przyszed艂e艣 po mi艂osn膮 porad臋?
- Od ciebie? - Ten ton wcale nie by艂 przyjemny.
- Od Jego Ko艣cisto艣ci. Najwi臋kszego autorytetu wszech czas贸w. W ka偶dej dziedzinie. To on tak s膮dzi.
- A skoro o nim mowa, opowiedzia艂e艣 mu naj艣wie偶sze nowiny z po艂udnia?
- A co, co艣 si臋 sta艂o? - na ulicy nie wyczuwa艂o si臋 tego szczeg贸lnego podniecenia, jakie zwykle towarzyszy wielkim nowinom z Kantardu.
- Jeszcze si臋 nie roznios艂o, bo to niby wielka tajemnica wojskowa, ale od mojego szwagra, kt贸ry pracuje dla stra偶nika burz Bumera Skullspite'a, s艂ysza艂em, 偶e pierwszy oddzia艂 kawalerii do zada艅 specjalnych zaatakowa艂 kwater臋 g艂贸wn膮 Glory'ego Mooncalleda.
- Nasi ch艂opcy znale藕li jego nor臋 ju偶 do艣膰 dawno, ty g艂upi dreptaku. - Saucerhead, poczciwiec, nie do ko艅ca mia艂 w艂a艣ciwy kontakt z rzeczywisto艣ci膮. W wojsku by艂 zwyk艂ym, ma艂o-m膮drym piechurem i cierpia艂 na popularn膮 w armii mani臋, 偶e kawaleria to jaki艣 rodzaj elity. No dajcie spok贸j, ludzie! To偶 to nawet nie Marines. Ju偶 nie wspomn臋, 偶e s膮 zbyt ciemni, 偶eby z w艂asnej woli wsiada膰 na konie...
- To jego prawdziwa kwatera g艂贸wna. Stare gniazdo wampir贸w. Co艣 w jego g艂osie...
- Tylko mi nie m贸w...
- Ale偶 w艂a艣nie tak.
- Dziwne to 偶ycie.
Jedna z poprzednich spraw zmusi艂a mnie do ponownego wkroczenia w stref臋 wojny. Razem z Morleyem i grupk膮 innych chwat贸w zaatakowali艣my podziemne gniazdo wampir贸w, twierdz臋 zgrozy. Mieli艣my szcz臋艣cie. Uda艂o nam si臋 zwia膰. Przekazali艣my informacj臋 Armii. 呕o艂nierze zrobili sobie urlop od wojny.
Wojna z wampirami ma priorytet.
A to by艂o przed buntem Glory'ego Mooncalleda. Tu偶 przed.
W moje bandzie by艂 jeden centaur.
- Co ci臋 jeszcze gryzie? - Tharpe zachowywa艂 si臋 jak zapchlony. Co艣 jeszcze mia艂 w zanadrzu.
- No. Atak by艂 prawdziwym zaskoczeniem. Ledwie si臋 po艂apali, co w nich waln臋艂o. Nie zd膮偶yli zniszczy膰 wszystkich dokument贸w.
Zdaje si臋, 偶e g艂臋boka studnia szcz臋艣cia Mooncalleda zaczyna艂a wysycha膰.
- Streszczaj si臋 troch臋, co?
- Dokumenty wskazywa艂y, 偶e jego ju偶 nie ma w Kantardzie. Nasi ch艂opcy gonili za cieniem.
O艣wieci艂o mnie.
- To znaczy, 偶e zd膮偶yli zniszczy膰 jedynie te dokumenty, kt贸re m贸wi艂y, dok膮d szef sobie pojecha艂?
- Sk膮d wiedzia艂e艣?
- G艂贸wka pracuje.
To mog艂oby zainteresowa膰 Truposza. Jego hobby polega艂o na 艣ledzeniu i przewidywaniu ruch贸w Glory'ego Mooncalleda.
- Wyci膮gn臋li co艣 z wi臋藕ni贸w.
- Nie by艂o wi臋藕ni贸w, Garrett.
- Zawsze bierzecie wi臋藕ni贸w.
- Nie tym razem, tamci nie mieli szans, ale si臋 nie poddawali. Nie mog艂em w to uwierzy膰. Cho膰by grupa by艂a nie wiem jak fanatyczna, zawsze znajdzie si臋 jeden taki, kt贸ry nie chce umiera膰.
- Ale nie po to tu przyszed艂em, Garrett. - O?
- Winger chcia艂a, 偶ebym...
- Winger! Gdzie ta przero艣nieta...?
- Jak przestaniesz k艂apa膰 jadaczk膮, mo偶e co艣 ci powiem. Najlepsza rada, jak膮 kiedykolwiek dosta艂em. S艂ysza艂em j膮 ju偶 i od matki i od Truposza. Ci臋偶ko s艂ucha膰 z pracuj膮c膮 g臋b膮. Zamkn膮艂em si臋.
- Winger kaza艂a ci powiedzie膰, 偶e ju偶 razem z tob膮 nie pracuje, ale powiniene艣 wiedzie膰, 偶e te stokrotki z West Endu 艣piewa艂y wyuczon膮 piosenk臋. Mia艂e艣 odbi膰 w nowym kierunku.
Spojrza艂 na mnie, jakby si臋 spodziewa艂, 偶e mu co艣 wyja艣ni臋.
Zamy艣li艂em si臋, My艣la艂em, 偶e Robin i Penny m贸wi膮 prawd臋. Mo偶e przemilczeli jedno czy drugie, ale nie odeszli daleko od prawdy. Po co mnie napuszcza膰 na Marengo North Englisha? Dlaczego Winger mia艂aby naprowadza膰 mnie na inn膮 drog臋?
Co艣 mi si臋 kurde zdaje, 偶e kto艣 zamiata za sob膮 艣lady zdech艂ym skunksem. Kto艣 wielki, jasnow艂osy, kto za bardzo wierzy w moj膮 naiwno艣膰.
- Sk膮d niby mia艂aby co艣 wiedzie膰?
- Zdaje si臋, 偶e wyci膮gn臋艂a co艣 od swojego ch艂opaka.
- Czego? Ch艂opaka? Odk膮d to? Saucerhead wzruszy艂 ramionami.
- Kr臋ci艂 si臋 tu troch臋. Nigdy si臋 nim nie chwali艂a, pewnie nie chcia艂a, 偶eby艣my wiedzieli. Gdyby艣 wyszed艂 z dziury i troch臋 po艂azi艂, to by艣 wiedzia艂.
Mia艂 racj臋. Informacja by艂a krwi膮 mojej profesji, a powi膮zania ko艣膰cem. A ja nie dba艂em ani o jedno, ani o drugie. Inaczej bywa艂o, zanim zamieszka艂em z Truposzem.
- Co dalej?
- Chcia艂a ci臋 ostrzec. Nie chcia艂a, 偶eby艣 wdepn膮艂 w co艣 nieoczekiwanego.
- Dobra dziewczyna. Zawsze o mnie my艣li, A co, sama nie mog艂a wpa艣膰?
Saucerhead wyszczerzy艂 z臋by.
- Wiesz, jak tak sobie my艣l臋, 偶e ona si臋 ba艂a, 偶eby艣 jej nie do艂o偶y艂.
- Ciekawe, wiesz? - Obejrza艂em si臋 przez rami臋. Ch艂opcy i ptaszysko nie patrzyli. - Chyba przelec臋 si臋 do Morleya. Chod藕, co艣 ci postawi臋.
Morley nie wygl膮da艂 na zachwyconego widokiem Saucerheada. Spojrza艂 na mnie jak piorun w ka艂u偶e. Nie wiedzia艂em, dlaczego. Tharpe to dobry klient.
Dotes przysiad艂 si臋 mimo wszystko. Od razu by艂o wida膰, 偶e ma co艣 z g艂ow膮. S艂ucha艂 jednym uchem, jedno oko mia艂 ca艂y czas skierowane na drzwi.
- Zdaje si臋, 偶e wiem, co jest grane - powiedzia艂em.
- Uhm? - Jak on m贸g艂 zmie艣ci膰 tyle niedowierzania w jednym chrz膮kni臋ciu?
- Kiedy Maggie Jenn wyjecha艂a z miasta, by艂a tak rozgoryczona, 偶e nie chcia艂a tu wraca膰. Zamordowali jej kochanka, jego ludzie j膮 znienawidzili, a ona musia艂a robi膰 wszystko, co trzeba, 偶eby zachowa膰 to, co jej ofiarowa艂. Dla dziecka i dla siebie. Jej stary kumpel i mo偶e brat Grange Cleaver przebiera艂 si臋 za ni膮, 偶eby dosta膰 si臋 do dom贸w na G贸rze, kt贸re p贸藕niej okrada艂, dlatego kaza艂a mu przebiera膰 si臋 r贸wnie偶 za ka偶dym razem, kiedy musia艂a si臋 pokaza膰 w mie艣cie. Cleaver ch臋tnie jej pomaga艂. Dzi臋ki temu m贸g艂 wje偶d偶a膰 i wyje偶d偶a膰 z TunFaire nie nadziewaj膮c si臋 na Choda Contague'a. W mi臋dzyczasie spikn膮艂 si臋 z imperialnymi, sprzeda艂 im jakie艣 barach艂o i zaanga偶owa艂 si臋 w spraw臋 Bledsoe. Za艂o偶臋 si臋, 偶e krad艂 i ze szpitala, i z domu na G贸rze. A teraz s艂uchaj. Pewnego dnia Crask i Sadler zjawili si臋 ze swoj膮 opowiastk膮 o Chodo i jego c贸runi. Cleaver da艂 si臋 nabra膰. Na to czeka艂. Teraz ma szans臋 wr贸ci膰 do miasta w wielkim stylu. Zosta艂 tylko jeden problem: Emerald Jenn. Jest w mie艣cie. Uciek艂a. Zna prawd臋 o Maggie Jenn i Grange'u Cleaverze. I b臋dzie m贸wi膰.
Morley i Saucerhead wygl膮dali, jakby mieli problem za艂apa膰. Dlaczego? Nic trudnego przecie偶.
- Dlatego Cleaver pr贸bowa艂 tutaj co艣 zmontowa膰, ale nikt si臋 na to nie pisa艂. Z wyj膮tkiem Winger. A ona te偶 zaczyna si臋 zastanawia膰, ale w臋szy szans臋 na kas臋. Kiedy Cleaver wspomina, 偶e chce odszuka膰 dziewczyn臋, ale tak po cichu, 偶eby nie by艂o wiadomo, 偶e to on szuka, Winger wspomina mu o mnie. Uwa偶a, 偶e mnie wykorzysta. Cleaver przebiera si臋 za Maggie Jenn i wynajmuje mnie. A ja wszystko pomiesza艂em, kiedy wspomnia艂em, 偶e zosta艂em uprzedzony o przyj艣ciu Maggie. Cleaver co艣 zw臋szy艂, ale jeszcze nie do ko艅ca wie, co. Poniewa偶 jest dobrym aktorem, bez trudu odgrywa rol臋 tak d艂ugo, 偶e w ko艅cu ma mnie na G贸rze. Skoro tylko jednak opuszczam dom, on pryska do swojej nory i za艂atwia, 偶ebym znik艂. Kto艣 inny poszuka mu dziewczyny.
Winger dowiedzia艂a si臋, 偶e wys艂a艂 ludzi i zda艂a sobie spraw臋, 偶e wkr贸tce Cleaver si臋 dowie, kto mi powiedzia艂. 艁apie tyle, ile zdo艂a unie艣膰 i pryska. Pomaga mi uciec z Bledsoe.
Kiedy chc臋 si臋 dowiedzie膰, co si臋 naprawd臋 dzieje, funduje mi podw贸jn膮 porcj臋 g贸wnoprawdy. Ci膮gle my艣li, 偶e mo偶e zarobi膰, wi臋c teraz trzyma si臋 ode mnie z daleka.
Zanim sko艅czy艂em snu膰 swoj膮 teori臋, Sier偶ant przyni贸s艂 herbat臋. Morley nala艂, poci膮gn膮艂 艂yk, skrzywi艂 si臋. Widocznie ro艣lina, z kt贸rej j膮 zaparzono, nie mia艂a nic wsp贸lnego z krzewem herbacianym. Te偶 mi nowina. Przecie偶 oni tu nie serwuj膮 nic normalnego.
Dotes by艂 roztargniony. S艂ucha艂, ale rozprasza艂 si臋 za ka偶dym razem, kiedy drzwi si臋 otwiera艂y. Zachowa艂 jednak na tyle uwagi, 偶eby stwierdzi膰:
- C贸偶, twoja hipoteza nie przeczy 偶adnemu ze znanych fakt贸w.
- Wiem o tym, sam j膮 wymy艣li艂em. Ale... wiem, 偶e masz jakie艣 ale.
- Nawet kilka. Nie podwa偶asz 偶adnego ze znanych fakt贸w, ale nie wyja艣niasz wszystkiego, co si臋 wok贸艂 ciebie dzia艂o. I nie postara艂e艣 si臋, 偶eby dobrze wyja艣ni膰 motywy Cleavera.
- Co? Czekaj. Hej偶e. W艂a艣nie zamiesza艂e艣 mi w g艂owie.
- Czy ma艂a Choda cofn臋艂a si臋 przed jakimkolwiek obowi膮zkiem kacyka?
- Nie. L贸d i stal. - Sam mia艂em blizny po cieciach i odmro偶eniach na dow贸d.
- W艂a艣nie. Cokolwiek zatem twierdz膮 Crask i Sadler, Cleaver bardzo ryzykuje siedz膮c tutaj. Zidentyfikowa艂em zawodowca, kt贸ry za tob膮 艂azi艂. Niejaki Cleland Justin Carlyle. Specjalista przypisany, 偶eby ci臋 艣ledzi艂. Zgadujesz do trzech razy, po co. Pierwsza odpowied藕 si臋 liczy.
Kiwn膮艂em g艂ow膮.
- I cud nad cudami, C.J. nigdy nie bywa艂 w tych okolicach, dop贸ki nie wspomnia艂em nazwiska Grange Cleaver mojemu przyjacielowi Morleyowi Dotesowi, kiedy ten偶e przyjaciel nie zdo艂a艂 osobi艣cie spotka膰 si臋 z Cleaverem.
Morley wzruszy艂 ramionami. Jakby przyzna艂 si臋 w艂asnymi s艂owami.
Nie udawa艂, 偶e 偶a艂uje. Nigdy nie ogl膮da艂 si臋 wstecz i rzadko przeprasza艂. Teraz te偶 nie widzia艂 potrzeby, 偶eby przeprasza膰.
- A co na to Winger? - zapyta艂
- Nie wiem i chyba to nie ma znaczenia. Pewnie sama nie wie, co robi. Chce tylko, 偶eby si臋 wszystko kie艂basi艂o, dop贸ki nie znajdzie sposobu, 偶eby zarobi膰.
Morley zar偶n膮艂 w powijakach u艣miech politowania.
- Wiesz co艣, czego ja nie wiem?
- Nie. Ty wiesz wi臋cej. Ale chyba ciut za wolno my艣lisz. Nie chwytasz najwa偶niejszego.
- Serio? Czego?
- 呕e Winger k艂amie jak z nut. Od samego pocz膮tku. Ani jednego s艂owa nie mo偶na zaliczy膰 jako prawdy. Wszystko, co pochodzi z jej ust, nadaje si臋 na 艣mietnik.
- O, tak. Tyle to i ja wiem.
Teraz wiedzia艂em. Jak ju偶 si臋 temu przyjrza艂em. Zapomnie膰 o wszystkim, co powiedzia艂a Winger. Pewnie.
- Nam贸wi艂em Ka艂u偶臋, 偶eby ci odda艂 przys艂ug臋, Garrett - stwierdzi艂 Morley.
Nie pyta艂em. Czeka艂em na nieuniknion膮 drwin臋. Znowu mnie wystawi艂. Nie mia艂 zamiaru ze mnie kpi膰.
- Uhm?
- Mia艂em wra偶enie, 偶e nie wybierasz si臋 do Cztery膮.
- Ka艂u偶a go przegoni艂? Morley kiwn膮 g艂ow膮.
- Szkoda czasu, co?
- Ka艂u偶a jeszcze si臋 d膮sa.
- O co posz艂o?
- Cztery膮 nie widzia艂 dziewczyny od o艣miu miesi臋cy. To on zerwa艂. Nie chcia艂a robi膰 tego, co jej kaza艂. Zdaje si臋, 偶e by艂a dla niego za porz膮dna.
- A Cztery膮 nie ma zielono偶贸艂tego poj臋cia, gdzie j膮 teraz znale藕膰, zgadza si臋?
- Nie zgadza.
- Co? - Zawsze by艂em dobry w szybkich i b艂yskotliwych ripostach.
- Powiedzia艂, 偶e trzeba pow臋szy膰 w艣r贸d czarownik贸w. Dziewczyna czego艣 szuka. Proponowa艂, 偶eby艣 zacz膮艂 od najczarniejszych z czarnoksi臋偶nik贸w. Tam si臋 w艂a艣nie wybiera艂a, kiedy si臋 rozstali - doda艂 Dotes z paskudnym u艣miechem.
- Twierdzisz, 偶e Cleaver wrobi艂 j膮 m贸wi膮c prawd臋?
- Mo偶e tylko ci臋 naprowadzi艂 na w艂a艣ciwy trop - znowu te z臋by. Ma ich pewnie ze dwie setki. I chyba zn贸w je ostrzy艂. - My艣la艂em, 偶e z艂apiesz kopa.
- Kopa w dup臋, jasne - pomiesza艂o mi si臋 kompletnie. Podnios艂em si臋 z miejsca.
- Hej! - warkn膮艂 Saucerhead. - Powiedzia艂e艣, 偶e...
- Nakarm tego zwierzaka, Morley. Co艣 taniego. Lucerna z rzepakiem, na przyk艂ad.
- A ty dok膮d?
Ju偶 mu chcia艂em powiedzie膰, ale zorientowa艂em si臋, 偶e sam nie wiem.
- To takie buty? A mo偶e p贸jdziesz w ko艅cu do domu? Zamkniesz drzwi, po艂o偶ysz si臋 do g贸ry p臋pkiem. Poczytasz. Zaczekasz na Deana. Zapomnij o Grange'u Cleaverze i Emerald Jenn.
Odpowiedzia艂em najbardziej podejrzliwym spojrzeniem, na jakie by艂o mnie sta膰.
- Dosta艂e艣 zaliczk臋, nie? Wydaje si臋, 偶e ta ma艂a potrafi o siebie zadba膰.
- Wiesz, Morley, odpowiedz mi na jedno pytanie. Dlaczego uciek艂a z domu? - Mo偶e to wa偶ne, skoro wszystko i tak ma si臋 sko艅czy膰 na dzieciaku na gigancie.
- Powod贸w pewnie jest tyle, ile uciekaj膮cych dzieci.
- Ale najcz臋艣ciej wszystko si臋 ko艅czy na potrzebie ucieczki spod kontroli rodzic贸w. Nie wiem tyle o Emerald. Nie wiem tyle o jej matce. Ich stosunki to wielka tajemnica.
- A co ja ci radzi艂em? Przesta艅 si臋 tym gry藕膰, Garrett. Nie masz najmniejszego powodu. Po co ci dodatkowe k艂opoty. Daj se luz. Wydaj troch臋 kasy. Pobaraszkuj z Chastity.
- Co?
- Niech nas bogowie broni膮 - wymamrota艂 Saucerhead. Przesta艂 walczy膰 z kolacj膮 na chwil臋, 偶eby wyszczerzy膰 z臋by. - Ona ma w oczach to co艣.
- Jakie co艣?
- To uparte spojrzenie, kt贸rego dostajesz, kiedy chcesz si臋 w co艣 wpakowa膰 i sam jeszcze nie wiesz, dlaczego - wyja艣ni艂 Morley.
- A, o to chodzi? Mam to ze cztery dni, czy co艣...
- A teraz ci g艂upio, bo wiesz, 偶e nie wysz艂o. Pomiota艂e艣 si臋 jak zwykle, poobija艂e艣, podstawia艂e艣 nogi ludziom, a teraz koniec. Jeste艣 poza tym. B臋dziesz bezpieczny, je艣li nikogo nie zdenerwujesz. Mo偶na to uzna膰 za fenomen. Nie rzucasz si臋 przed siebie jak g艂upi, 偶eby si臋 dowiedzie膰, dlaczego w Landing lecia艂y z nieba 偶ywe 偶aby, co?
- Ale... - Ale to by艂o co艣 innego.
- Nie musisz ju偶 szuka膰 dziewczyny. Nie dla niej samej, a o to przecie偶 ci chodzi.
- Garrett!
Podskoczy艂em. Nie spodziewa艂em si臋, 偶e Saucerhead tak ryknie. Wszyscy si臋 obejrzeli na nasz stolik.
- On ma racj臋. S艂uchaj. Nic z tego, co s艂ysza艂em, nie wskazuje na to, 偶e ci ludzie naprawd臋 martwi膮 si臋 o bachora.
- M贸wi z sensem - przyzna艂em. - Morley zawsze m贸wi z sensem.
Dotes spojrza艂 na mnie twardo. - Ale?
- Nie ma 偶adnych ale. M贸wi臋 szczerze. Masz 艣wi臋t膮 absolutnie racj臋. Nie ma cienia powodu, 偶ebym si臋 w tym dalej babra艂.
Morley wgapi艂 si臋 we mnie, jakby uwierzy艂 mi tak kompletnie, 偶e got贸w by艂 owin膮膰 mnie znowu w mokre prze艣cierad艂o.
- Ja naprawd臋 tak uwa偶am - j臋kn膮艂em 偶a艂o艣nie. - Id臋 do domciu, zalej臋 si臋 z Eleanor, prze艣pi臋 si臋 troch臋. A od jutra znowu zaczn臋 odgania膰 go艣ci. Wszystkich, Tylko jedna rzecz mnie nurtuje.
- To znaczy? - Morley wyra藕nie nie by艂 przekonany.
Nie mog艂em uwierzy膰 - on naprawd臋 by艂 艣wi臋cie przekonany, 偶e jestem ci臋偶kim przypadkiem syndromu b艂臋dnego rycerza.
- Czy Emerald nie mo偶e by膰 kolejnym wcieleniem Cleavera? Jak s膮dzisz, m贸g艂by si臋 tak umalowa膰, 偶eby uj艣膰 za osiemnastolatk臋?
Morley i Saucerhead otwarli usta, 偶eby spyta膰, po co Cleaver mia艂by to robi膰, ale 偶aden si臋 nie odezwa艂. 呕aden z nich nie chcia艂 mi poda膰 powodu do wystartowania za czym艣, co mo偶e zabija膰.
- Jestem tylko ciekaw. Ma opinie mistrza charakteryzacji. A Kole艣 twierdzi, 偶e zawsze by艂 pewien, i偶 c贸rka nie 偶yje. Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy ca艂a impreza nie by艂a bardziej skomplikowana, ni偶 s膮dzili艣my. Mo偶e Cleaver nie tylko rozpuszcza艂 wici na G贸rze. Mo偶e stworzy艂 ca艂kiem now膮 posta膰.
- Jeste艣 psychiczny, Garrett - warkn膮艂 Morley.
- Pewnie - zgodzi艂 si臋 Saucerhead. M贸wi艂 tak powa偶nie, 偶e a偶 od艂o偶y艂 widelec. - Wiem, 偶e nie jestem takim geniuszem jak wy, ch艂opaki, ale moim zdaniem trzeba przyj膮膰 najprostsze wyja艣nienie, bo to dziewi臋膰set dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 na tysi膮c, 偶e tak jest naprawd臋.
Do czego to dochodzi na tym 艣wiecie, 偶e Saucerhead zaczyna m膮drze gada膰?
- A czy ja si臋 k艂贸c臋? Jasne. Nieraz s膮dz臋, 偶e ten m贸j m贸zg to przekle艅stwo. Dzi臋ki, Morley. Za wszystko. Nawet za to, czego nie chcia艂e艣 mi da膰.
Zostawi艂em tyle pieni臋dzy, 偶eby starczy艂o na kolacj臋 Saucerheada. Pomy艣la艂em sobie, 偶e w艂a艣ciwie mog艂em nie p艂aci膰 i nikt by si臋 nie po艂apa艂. Uzna艂em jednak, 偶e Saucerhead na to zas艂u偶y艂. Mia艂 jeszcze bardziej zasrane szcz臋艣cie ni偶 ja. Rzadko starcza艂o mu na wi臋cej, ni偶 jeden posi艂ek dziennie.
A, ja, Garrett, wypad艂em z gry. Czymkolwiek by ona nie by艂a. Mog艂em sobie i艣膰 do domu, zorganizowa膰 si臋, ur偶n膮膰 piwem, wyk膮pa膰, u艂o偶y膰 plan zaj臋膰, w kt贸rym du偶o miejsca po艣wi臋ci艂bym spotkaniom z Chastity Blaine.
Ale wyszed艂em od Morleya ca艂y nabuzowany, jakby jaki艣 atawistyczny instynkt mi podpowiada艂, 偶e zaraz zjawi膮 si臋 starzy znajomi i z powrotem zainstaluj膮 mnie w Bledsoe. Szed艂em do domu jak na szpilkach.
M贸wi膮, 偶e Bledsoe ciekawie wygl膮da. Podobno pokrywaj膮 go coraz wy偶sze rusztowania.
Zmarnowane nerwy. Nikt nawet si臋 za mn膮 nie obejrza艂. Nikt mnie nawet nie 艣ledzi艂. Poczu艂em si臋 zaniedbany.
Nigdy w 偶yciu mi si臋 nie zdarzy艂o, 偶eby taka ciekawa sprawa po prostu zaskwiercza艂a i zgas艂a. Ale czasem tak bywa. Wtedy zwykle mog臋 sobie tylko pomarzy膰 o kasie. Z dum膮 przypomnia艂em sobie, 偶e tym razem wzi膮艂em zaliczk臋.
Truposz mi pewnie za to nie podzi臋kuj臋, ale b臋dzie musia艂 przyzna膰, 偶e potrafi臋 mie膰 g艂ow臋 do interes贸w nawet w obliczu napalonej rudej laski.
Spa艂em dobrze, ale zbudzi艂em si臋 niespokojny. Z艂o偶y艂em to na karb tego, 偶e zwlok艂em si臋 z bet贸w przed po艂udniem, cho膰 Ivy nie zawraca艂 mi g艂owy. Znowu si臋 zacz膮艂em zastanawia膰, czemu Truposz jeszcze si臋 nie zbudzi艂. Zajrza艂em, ale nie stwierdzi艂em 偶adnego ruchu. Truposz, czy 艣pi, czy nie, zmienia si臋 tylko pod wp艂ywem czasu.
艢lizgacz i Ivy byli dziwnie pokorni. Wyczuli, 偶e planuj臋 ich ewakuowa膰. Wiedzia艂em nawet, dok膮d ich wys艂a膰. Starsza pani Cordonlos nie uwierzy ani w jedno s艂owo, cho膰bym si臋 zaklina艂, 偶e b臋d膮 dobrymi lokatorami. A chrzani膰 to.
Po lunchu skontaktowa艂em si臋 z jedyn膮 osob膮, kt贸rej mog艂o cho膰 odrobin臋 zale偶e膰 na ich dobrym samopoczuciu.
Cud nad cudami, Kole艣 mia艂 pewien pomys艂. Wkr贸tce moi kumple z kampanii dostali prac臋 i mieszkanie na okres pr贸bny, a ja znalaz艂em si臋 nagle, cud nad cudami, sam we w艂asnym, rozkosznie pustym domu. Je艣li nie liczy膰 Truposza i Cholernego Papagaja. Przekl臋te ptaszysko ukry艂o si臋, zanim Ivy zdo艂a艂 je dorwa膰 i zabra膰 ze sob膮. Taka hojno艣膰 i po艣wi臋cenie na marne.
Mia艂em nadziej臋, 偶e minie jeszcze troch臋 czasu, zanim zn贸w zobacz臋 Deana. W sumie ja i Chaz i tak dalej...
Przegada艂em to z Eleanor. Nie mia艂a nic przeciwko, wi臋c napisa艂em listy i wsun膮艂em par臋 miedziak贸w w gar艣膰 dzieciaka od s膮siad贸w, 偶eby go zani贸s艂 do Chastity. G贸wniarz za偶膮da艂 premii za zbli偶enie si臋 do domu czarownika.
Sprawdza艂em ulic臋 co kilka minut, jednocze艣nie udzielaj膮c instrukcji ma艂emu najemnikowi. Nie dostrzeg艂em nikogo nawet odrobin臋 zainteresowanego domostwem Garretta. Ignorowali mnie nawet s膮siedzi, ale i tak fatalnie si臋 czu艂em.
Pok艂贸ci艂em si臋 z Papagajem, a偶 go zm臋czy艂em. Potem pomarzy艂em sobie z Eleanor. Czu艂em si臋 samotnie. Nieszczeg贸lnie si臋 cz艂owiek czuje, maj膮c za towarzystwo gadaj膮ce ptaszysko, obraz i typa, kt贸ry nie tylko 艣pi od kilku tygodni i jest martwy od czterech stuleci, ale jeszcze nie wychodzi艂 z domu od dnia, kiedy si臋 wprowadzi艂.
Moi przyjaciele mieli racj臋. To nie jest 偶ycie.
Rozleg艂o si臋 stukanie do drzwi. Nie reagowa艂bym, gdybym nie czeka艂 na odpowied藕 od Chaz.
I tak wyjrza艂em najpierw przez judasza.
Dzieciak. Mia艂 ze sob膮 list. Otwar艂em drzwi, do艂o偶y艂em mu jeszcze par臋 miedziak贸w, sprawdzi艂em raz jeszcze czy wszystko w porz膮dku i nie zauwa偶y艂em nic niezwyk艂ego. To mi si臋 podoba.
Usiad艂em za biurkiem, przeczyta艂em, podzieli艂em si臋 nowin膮 z Eleanor.
- Chaz pisze, 偶e mnie we藕mie. Jak ci si臋 to podoba? Odwa偶na kobitka, nie?
Po chwili doda艂em:
- W porz膮dku. Niech b臋dzie. Wysz艂a z roli, a nie jest odwa偶n膮 kobitka. I dalej nie b臋dzie przestrzega膰 tradycji. Zabiera mnie gdzie艣, gdzie jej si臋 podoba. I swojego tat臋 te偶.
To tylko obraz, upomnia艂em si臋. Te ploteczki to tylko sympatia. Eleanor nie mo偶e potraktowa膰 mnie widmowym drwi膮cym u艣miechem.
Nie mia艂em wielkiej ochoty na spotkanie z tatusiem Chaz, skoro by艂 jednym z pierwszej dwudziestki podw贸jnie paskudnych czarownik贸w, zatruwaj膮cych t臋 cz臋艣膰 艣wiata. Mia艂em nadziej臋, 偶e nie jest staromodny. Nie idzie mi dobrze ze spienionymi obro艅cami skalanej czci. Kolejny upiorny chichotek?
- M贸wi, 偶e on chcia艂by tylko porozmawia膰 o Maggie Jenn i Grange'u Cleaverze.
Jasne. To mnie zdenerwowa艂o bardziej, ni偶 gdyby powiedzia艂a, 偶e tatu艣 dyszy zemst膮.
C贸偶, nie ma co teraz si臋 rzuca膰.
Eleanor uzna艂a, 偶e to doskona艂a okazja, aby nawi膮za膰 odpowiednie znajomo艣ci w艣r贸d wysoko postawionych.
- Racja, kotku. Wiesz, jak bardzo cenie sobie moje kontakty z bogatymi i nies艂awnymi. W艂a艣nie tego nigdy nie chcia艂em.
Poszed艂em zmajstrowa膰 sobie jaki艣 lunch. Go艣cie zostawili mi buty i p贸艂 dzbanka wody.
Wyszed艂em w noc, mocno trzymaj膮c si臋 mej 偶yciowej filozofii: podejrzewa膰 najgorsze i nie da膰 si臋 rozczarowa膰. Staruszek Chastity to gigant. Je艣li zechce, rozp艂aszczy mnie jak krowi placek i b臋dzie mn膮 puszcza艂 kaczki na wodzie.
Zaskoczy艂 mnie. Nie wygl膮da艂 jak stuletni gargulec. Wydawa艂 si臋 zwyczajnym facetem po gorszej stronie pi臋膰dziesi膮tki. Czarne w艂osy mia艂 g臋sto poprzetykanie siwizn膮, nad pasem ma艂y brzuszek i cztery cale wzrostu mniej ode mnie. By艂 wymyty do blasku i a偶 promieniowa艂 zdrowiem. I to by艂a ta oznaka w艂adzy i pot臋gi, bo ubiera艂 si臋 nie lepiej, ni偶 ja. I mia艂 spalon膮 s艂o艅cem i stwardnia艂膮 sk贸r臋, jak facet, kt贸ry du偶o przebywa na powietrzu. I nie wydawa艂 si臋 a偶 tak zapatrzony w siebie.
Okaza艂 si臋 jednym z tych typ贸w, kt贸rzy tak dobrze umiej膮 s艂ucha膰, 偶e m贸wisz im rzeczy, o kt贸rych sam nie wiedzia艂e艣, 偶e je wiesz. Na pewno nieraz mu si臋 to przyda艂o podczas dzia艂a艅 wojennych. Najlepsi dow贸dcy to ci z uszami.
Przerwa艂 mi tylko dwa razy, zadaj膮c bardzo przenikliwe pytania. Zanim sko艅czy艂em, przyj膮艂em tak膮 sam膮 postaw臋, jak w przypadku Truposza i Eleanor. M贸wi艂em do siebie, a w艂a艣ciwie g艂o艣no my艣la艂em. Kiedy sko艅czy艂em, Chaz spojrza艂a na ojca. Milcza艂.
- Dlaczego si臋 pan tym zainteresowa艂? - spyta艂em. - Z powodu Chaz i szpitala?
- Kiedy wybuch艂a fala przest臋pstw w okresie romansu Teodorika z Maggie Jenn, nasz dom zosta艂 spl膮drowany.
Leciutko wyba艂uszy艂em oczy na Chaz. Nic mi o tym nie wspomnia艂a.
- Odzyskano kilka przedmiot贸w. Doszli艣my po nich do Grange'a Cleavera, ale jego samego nie uda艂o si臋 schwyta膰
- I nie powi膮za艂 go pan z Cleaverem ze szpitala?
- Nie by艂o mnie tutaj, kiedy Chaz nabra艂a ochoty na dobroczynno艣膰. I nie szuka艂bym z艂odzieja na tak wysokim stanowisku.
- Nie? A ja chyba tak... - Opanowa艂em durny oz贸r, kiedy Chaz kopn臋艂a mnie pod sto艂em.
Wyraz twarzy lorda ognia powiedzia艂 mi, 偶e nikogo nie oszukam. W艂a艣ciwie mia艂 racj臋. Zwykle mrocznych postaci szuka si臋 w mroku. O ile nie jeste艣 cynikiem.
- Zawsze s膮dzi艂em, 偶e Jenn by艂a w to zamieszania, Garrett. Ten napad by艂 zorganizowany z wojskow膮 precyzj膮. Nikt z zewn膮trz nie zna艂 trybu 偶ycia rodziny. Ale nie mo偶na oskar偶y膰 o kradzie偶 kochanki kr贸lewskiej.
- Rozumiem - no, mniej wi臋cej. - Chaz obdarzy艂a mnie u艣miechem, kt贸ry mia艂 mi doda膰 otuchy. Nic z tego, Przez sk贸r臋 czu艂em, gdzie zd膮偶a jej tatu艣. I nie pomyli艂em si臋.
- Jestem m艣ciwy, jak ka偶dy cz艂owiek - wyzna艂 Blaine. - Nawet teraz nie dobior臋 si臋 do Jenn, cho膰 rodzina kr贸lewska jej nie znosi. Potrafi膮 pilnowa膰 swoich czarnych owiec. Ale Cleaver nie ma przyjaci贸艂, kt贸rzy by si臋 liczyli, ani anio艂贸w str贸偶贸w. Chaz m贸wi艂a, 偶e znasz pu艂kownika B艂ocka. Poci膮gam za sznurki ca艂ej Gwardii i wsz臋dzie indziej, ale chcia艂bym, 偶eby艣 to ty znalaz艂 Cleavera. Je艣li zrobi to B艂ock, bydl臋 sko艅czy przed s膮dem, a ja chcia艂bym si臋 nim zaj膮膰 osobi艣cie.
Badabuch! Tatu艣 wszystkich najt艂ustszych portfeli wyl膮dowa艂 na stole z g艂uchym pla艣ni臋ciem.
- 艁adna robota - zauwa偶y艂em. Blady u艣miech.
- Chaz wystawia ci 偶arliwe recenzje, Garrett. Westman B艂ock podejrzewa jednak, 偶e nie potrafisz ta艅czy膰 na wodzie. - Spojrza艂em na Chaz z ukosa. Zarumieni艂a si臋. - Ale znam B艂ocka, wi臋c zasi臋gn膮艂em innych opinii.
A co, mia艂em si臋 nogami nakry膰 z wra偶enia? Blaine zacz膮艂 gada膰 z pomp膮.
Mo偶e mia艂em ju偶 k艂opoty ze s艂uchem.
Da艂em mu okazj臋, aby doceni艂 sztuczk臋 z uniesion膮 brwi膮. Podzia艂a艂o.
- Powiedzieli, 偶e jeste艣 najlepszy, ale sam nie zaczniesz. - Pog艂adzi艂 portfel, jakby to by艂a jego pani. - Niech ci臋 diabli, ch艂opie! Nie masz nic do Cleavera? Mog艂e艣 dokona膰 偶ywota w oddziale dla czubk贸w! - Przysun膮艂 portfel o p贸艂 stopy bli偶ej.
Chaz u艣miechn臋艂a si臋, skin臋艂a g艂贸wk膮 zach臋caj膮co. Mo偶e jej tatko te偶 potrafi ta艅czy膰 na wodzie.
- Rozmawia艂em z B艂ockiem, Garrett. Tu jest co艣 wi臋cej, ni偶 forsa. - G艂ask, g艂ask. - Jest tu list wprowadzaj膮cy z moim podpisem. Mo偶esz go u偶y膰, gdzie zechcesz. M贸wi, 偶e jeste艣 moim agentem i ka偶dy, kto nie udzieli ci pomocy, mo偶e nagle stwierdzi膰, 偶e 偶ycie jest bardzo ci臋偶kie. Jest tu r贸wnie偶 list 偶elazny od pu艂kownika, 偶eby艣 m贸g艂 za偶膮da膰 pomocy od stra偶y miejskiej. S膮 akredytywy, kt贸re pokryj膮 twoje wydatki i wszystkie op艂aty.
Och? A ten cholerny portfel brz臋cza艂, jakby by艂 wypchany tak膮 ilo艣ci膮 kasy, 偶e za艂ama艂by si臋 pod ni膮 stary troll.
Papcio Chastity przyszed艂 przygotowany. Nie spodziewa艂 si臋, 偶e mo偶e wr贸ci膰 do domu z kwitkiem. No c贸偶, nie b臋d臋 si臋 sprzecza艂.
I tak by mi nie pozwoli艂.
By艂 jak ca艂a jego klasa - cho膰 mia艂 sk艂onno艣ci do uczciwej gry.
Chaz uparcie milcza艂a i u艣miecha艂a si臋, jakby ju偶 mnie widzia艂a u bram raju.
- Nie jestem pewien, czego pan chce. - Pr贸bowa艂em gra膰 na zw艂ok臋.
- Znajd藕 dla mnie Grange'a Cleavera. Przywie藕 mi go, albo zaprowad藕 mnie do niego. Kiedy staniemy twarz膮 w twarz, twoja rola dobiegnie ko艅ca.
Niech臋tnie, jakby w portfelu faktycznie siedzia艂 troll, przyci膮gn膮艂em go do siebie. Zajrza艂em. Zobaczy艂em 艂adn膮 kaligrafi臋, eleganckie piecz膮tki, s艂odziutki widok dw贸ch gar艣ci l艣ni膮cego z艂ota. I - kostk臋 kurczaka?
- Ko艣膰 艣mierci?
- Co? A, tak. Faktycznie, s艂u偶y艂e艣 na wyspach. - Gdzie tubylcy maj膮 w艂asn膮 paskudn膮 magi臋. Reakcj膮 Karenty i Yenagety by艂a ca艂kowita eksterminacja praktykuj膮cych t臋 magi臋, gdziekolwiek si臋 zapl膮tali.
- Tak - mrukn膮艂em, krzywi膮c si臋 lekko.
- Nie, to nie to. Zwyk艂y trik. Gdyby艣 naprawd臋 wlaz艂 w k艂opoty, z艂am j膮 po prostu. Przestaniesz by膰 wyra藕nym celem dla ka偶dego, kto b臋dzie si臋 na tobie skupia艂. Nie zainteresowany obserwator b臋dzie ci臋 widzia艂, ale kto艣, kto zechce ci臋 zabi膰, nie zdo艂a skupi膰 na tobie uwagi. Cwane, nie?
Mo偶e. Nic nie powiedzia艂em. Nie powiedzia艂em, 偶e podobni mu byli zwykle tak cwani, 偶e nawet udawa艂o im si臋 oszuka膰 samych siebie.
- Jasne To niewiele, M贸j talent idzie raczej w kierunku zmiatania miast z powierzchni ziemi.
A Chaz u艣miecha艂a si臋 tak, jakby chcia艂a mnie roztopi膰. W艂adca ognia wsta艂 i przeprosi艂.
- Musze p臋dzi膰. My艣la艂by kto, 偶e teraz, kiedy wygrali艣my wojn臋, m贸g艂bym si臋 wycofa膰 i odpocz膮膰. A poza tym, chyba wy dwoje nie potrzebujecie mojego towarzystwa.
Ten facet nie mo偶e by膰 prawdziwy. Pomacha艂em mu na po偶egnanie. M贸j nowy szef, czy mi si臋 to podoba, czy nie. Dreszczyk nie trwa艂 tyle, co niegdy艣...
- Czy to nie cudowne - zapiszcza艂a Chaz. By艂a tak podniecona, 偶e zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy kto艣 jej nie waln膮艂 og艂upiaj膮cym” czarem.
- Co?
Zdziwi艂a si臋 troszk臋.
- Co si臋 sta艂o?
- Tw贸j tato. - Mocno trzyma艂em portfel.
- Nic nie rozumiem. - Chyba my艣la艂a, 偶e si臋 uciesz臋.
- Martwi臋 si臋 jego rozk艂adem zaj臋膰 na ten wiecz贸r.
- A co, nie wyrazi艂 si臋 jasno? Znikn膮艂 w chmurze dymu?
- Nie. - Nie mog艂em zaprzeczy膰. - Co pami臋tasz z tego napadu?
- Nic. Nie by艂o mnie tutaj.
- Co? - Si臋gn膮艂em g艂臋boko do mojego worka cud贸w i obdarzy艂em j膮 najpi臋kniejsz膮 uniesion膮 brwi膮, na jak膮 by艂o mnie sta膰. To je doprowadza do szale艅stwa.
- By艂am w szkole. Ko艅czy艂am j膮 w艂a艣nie. Ch艂opcy jad膮 do Kantardu jako m艂odsi oficerowie. - Chodzi艂o jej o klas臋. - Dziewczyny wracaj膮 do nauki.
- Nie k艂贸膰my si臋. - Skoro ju偶 prze偶y艂em spotkanie twarz膮 w twarz z ojcem, kt贸ry nie by艂 dziedzicznie obci膮偶ony zwyk艂ymi rodzicielskimi przes膮dami.
- Rodzina taty to pro艣ci ludzie, skarbie. On nie udaje. Zapomnij o jego talencie z ogniem. On to nazywa przekle艅stwem. - Zacz臋艂a ostro偶nie przesuwa膰 sw贸j pyszny ogonek coraz bli偶ej mnie. Chyba mia艂a ju偶 do艣膰 gadania o tatusiu.
Ale ja musia艂em zapyta膰.
- Czy to w jego stylu? - Co?
- Wynaj膮膰 kogo艣, 偶eby dorwa膰 kogo艣 innego i za艂atwi膰 stare porachunki?
- Mo偶e. Tylko raz nas okradli. Wiem, 偶e nigdy nie przesta艂 si臋 o to w艣cieka膰. Musia艂 zawsze co艣 spali膰, skoro tylko sobie o tym przypomnia艂.
Interesuj膮ce. Nawet ciekawe. Ani przez chwil臋 nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶eby by艂 op臋tany.
- Dobrze ju偶, Garrett. Zapomnij o nim - kusi艂a Chaz.
- Tak? A uwa偶asz, 偶e powinienem?
- Chyba powiniene艣 my艣le膰 o tym, co chce ci zapisa膰 pani doktor.
Jeszcze jedna uniesiona brew.
- O niczym innym nie my艣l臋.
Odpowiedzia艂a mi starym kobiecym trikiem po kt贸rym ca艂y si臋 za艣lini艂em.
Spokojnym, ch艂odnym, ca艂kowicie rzeczowym g艂osem stwierdzi艂a:
- Tata funduje. No, b膮d藕 艣wini膮.
- Kwi, kwi. Ale nie tutaj.
- Ooooch! Obiecankicacanki. Uwa偶aj lepiej. Dzisiaj nie musze pracowa膰.
By艂 to najlepszy pomys艂, jaki us艂ysza艂em od d艂u偶szego czasu, ale poniewa偶 by艂a taka pi臋kna, pozwoli艂em jej mie膰 ostatnie s艂owo.
Kilku bywalc贸w podnios艂o 艂apy na m贸j widok, kiedy wkroczy艂em do Morleya. Zarz膮d nie podziela艂 ich entuzjazmu. Ka艂u偶a zrobi艂 min臋, jakby si臋 zastanawia艂, gdzie u cholery wsadzi艂 te trutk臋 na szczury.
Za to Morley by艂 w 艣wietnym humorze. Galopkiem zbieg艂 po schodach, ledwie dosta艂em herbat臋.
- Znam to spojrzenie - stwierdzi艂em. - W艂a艣nie wygra艂e艣 w wy艣cigach wodnych paj膮k贸w. Albo czyja艣 偶ona si臋 potkn臋艂a, a ty j膮 przelecia艂e艣, zanim zd膮偶y艂a wsta膰.
Wyszczerzy艂 do mnie uz臋bienie m艂odego rekina.
- Zdaje si臋, 偶e sam kogo艣 te偶 przelecia艂e艣. - Co?
- Widziano ci臋 z osza艂amiaj膮c膮 blondyn膮 w miejscu, gdzie ludzie twojego pokroju raczej nie bywaj膮.
- Winien. Sk膮d wiesz?
- Odpowied藕 ci si臋 nie spodoba.
- Tak? Zwal mnie z n贸g z艂ymi wie艣ciami. Za dobrze mi by艂o.
- Wczoraj wieczorem zjawi艂a si臋 tu pewna parka. On by艂 panem Super. Ona si臋 nazywa R贸偶a Tate. Widzia艂a ci臋 przedtem.
- Ale mia艂a na g臋bie spro艣ny u艣miech - R贸偶a Tat臋 by艂a kuzynk膮 moje by艂ej, Tinnie Tat臋. I mia艂a do mnie uraz臋.
- Oj, tak. B臋dziesz g艂贸wnym bohaterem ciekawych babskich plotek.
- Bez w膮tpienia. Ale Tinnie zna R贸偶臋. Czy R贸偶a wspomnia艂a, z kim jeszcze by艂em?
- A co, masz harem?
- Chaz przyprowadzi艂a tatusia. - Opowiedzia艂em mu wszystko. - Widzia艂e艣 kiedy Blaine'a?
- Nie. Dlaczego?
- Znowu zacz膮艂em si臋 zastanawia膰 nad sobowt贸rami.
- My艣lisz, 偶e teraz Chastity ci臋 wrabia?
- To paranoja, wiem, Morley. M贸j 艣wiat przesta艂 si臋 zachowywa膰 z sensem.
- Je艣li dobrze ci p艂ac膮, sens nie musi stanowi膰 cz臋艣ci r贸wnania. Zgadza si臋?
- Ale pomaga.
- Martwisz si臋 tym zbiegiem okoliczno艣ci.
- Jakie jest prawdopodobie艅stwo, 偶e Chaz b臋dzie pracowa膰 u faceta, kt贸ry obrabowa艂 jej ojca?
- Jakie s膮 szans臋, 偶e wrzuc膮 ci臋 tam, gdzie b臋dziesz m贸g艂 na ni膮 wpa艣膰? Powiedzia艂bym, 偶e o wiele wi臋ksze.
- Jak to?
- A gdzie kobieta lekarz znajdzie lepsze warunki do startu? Gdzie imperialni ustawiliby Cleavera, 偶eby m贸g艂 pozosta膰 w TunFaire?
- My艣lisz, 偶e on co艣 z nimi kombinuje?
- Wydaje mi si臋, 偶e im si臋 wydaje, 偶e tak, ale on ich tylko wykorzystuje, 偶eby m贸g艂 w艣lizgiwa膰 si臋 i wy艣lizgiwa膰 z miasta niezauwa偶ony przez ludzi, kt贸rzy go znaj膮. Przypominasz sobie, 偶e na pocz膮tku Chastity nic o nim nie wiedzia艂a?
- A jej ojciec?
- No, nad tym b臋dziesz musia艂 popracowa膰.
- Ju偶 zacz膮艂em. Jego dom zosta艂 wysprz膮tany do czysta. By艂 to jeden z najwi臋kszych skok贸w w tym okresie. Wr贸ci艂 do miasta dopiero przedwczoraj.
- Kiedy to si臋 ju偶 zacz臋艂o.
- Nie by艂o go przez wiele lat. Wraca do domu tylko na kilka dni ka偶dej zimy - zima to sezon og贸rkowy dla strefy wojennej.
Morley spojrza艂 na mnie twardo, pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Wiesz, tw贸j najwi臋kszy problem to zdrowy rozs膮dek, kt贸ry ci臋 molestuje.
- Co?
- Nie mo偶esz sobie da膰 spokoju. Musisz w臋szy膰, skuba膰, dzioba膰 ka偶dy pretekst jest dobry. A skoro ju偶 ci si臋 uda艂o, teraz zdrowy rozs膮dek ka偶e ci wraca膰. Zapomnij o Deszczo艂apie, Garrett. Podrzuci艂em jedn膮 brew bardzo wysoko.
- O? - Czy偶by mia艂 co艣 do powiedzenia na temat Cleavera? - On jest teraz ruchomym celem, Garrett. Nie moim. Je艣li podejdziesz za blisko, sam te偶 mo偶esz przy okazji oberwa膰. - Wykona艂 gest, jakby chcia艂 mnie odepchn膮膰. - Id藕. Dowiem si臋, co si臋 da, na temat tatusia tej pani.
XLI
To chyba czary. Zanim dotar艂em do domu, zahaczaj膮c po drodze o kilku kumpli z wojny, obecnie dzia艂aj膮cych w ekstremistycznych ruchach praw cz艂owieka, zasta艂em budynek ca艂kowicie otoczony. O wygodne w臋g艂a opierali si臋 gro藕ni piraci. Facet z ferajny czai艂 si臋 znowu, tym razem w towarzystwie kolesi贸w. Niezgu艂a te偶 tam by艂 i te偶 nie sam, cho膰 Winger dostrzeg艂em jedynie k膮tem oka, zanim zwia艂a.
Przyci膮gn膮艂em nawet kilku nowych. Ciekawe, ilu przyjaci贸艂 i wrog贸w ma Deszczo艂ap?
Powinienem chyba zebra膰 ten t艂umek, zaproponowa膰 po艂膮czenie si艂, jakie艣 oszcz臋dne gospodarowanie zasobami ludzkimi, ale w pewnym momencie straci艂em koncentracj臋.
Na schodach przed drzwiami frontowymi siedzieli 艢lizgacz i Ivy.
Ivy mia艂 chocia偶 na tyle przyzwoito艣ci, 偶eby si臋 zaczerwieni膰.
- Wylali nas - miaukn膮艂. - Chcia艂em jednemu go艣ciowi co艣 wyja艣ni膰 i wtedy powiedzia艂em przypadkiem to s艂owo na P.
- Co? Jakie znowu s艂owo na P? - Spojrza艂em na 艢lizgacza. Wygl膮da艂 potwornie.
- No wiesz. To, po kt贸rym mu odbija.
Powziffle. W艂a艣nie.
- Tak z ciekawo艣ci, czy on mo偶e pami臋ta, co p贸藕niej robi?
Odpowied藕 chyba nieco przerasta艂a nadwer臋偶one zdolno艣ci intelektualne Ivy'ego. Wzruszy艂 ramionami. Ale sam pomys艂 chyba by艂 niez艂y. Z pewno艣ci膮 wyja艣nia艂 co nieco problemy 艢lizgacza.
Gdzie艣, kiedy艣, jaki艣 czas temu, kto艣 musia艂 grzeba膰 mu w umy艣le, pr贸buj膮c z niego zrobi膰 ludzk膮 bro艅. Nonsensowne s艂owa mia艂y wyzwala膰 agresje. Kto i kiedy - to ju偶 nie mia艂o znaczenia, ale spieprzy艂 robot臋. 艢lizgacz wymkn膮艂 si臋 spod kontroli. Trafi艂 do Bledsoe na lewo, ale tam by艂o jego miejsce. Po wyj艣ciu b臋dzie tylko gorzej, chyba, 偶e kto艣 go wcze艣niej zabije.
Po艂owa ludzi w臋druj膮cych po TunFaire powinna siedzie膰 pod kluczem. Niewielu jest normalnych, a przynajmniej ja niewielu spotykam.
Wszed艂em do 艣rodka. Ch艂opcy poszli za mn膮. Ivy od razu potupta艂 do pokoiku od frontu. Cholerny Papagaj zacz膮艂 swoje jeremiady. Zatrzyma艂em si臋, 偶eby spojrze膰 przez judasz. Morley chyba przelecia艂 si臋 po mie艣cie wrzeszcz膮c, 偶e wracam do roboty.
Ciekawe by艂o jedno: 偶e kumple Deszczolapa wy le藕li r贸wnie szybko, jak jego wrogowie. By膰 mo偶e paru z nich pracowa艂o dla tatusia Chastity.
W ko艅cu by艂o tak g臋sto, 偶e nie mogli si臋 nie widzie膰 wzajemnie. To mi dawa艂o do my艣lenia.
Gdybym to ja pracowa艂 dla organizacji i my艣la艂, 偶e kto艣 obok robi dla Cleavera, wzi膮艂bym go za ko艂nierz i szybciutko zapomnia艂 o Garretcie. Czy ta banda by艂a a偶 tak leniwa, 偶e chcia艂a, 偶ebym za艂atwi艂 to za nich? E, nie. Chyba wiedzieli, 偶e jestem odarty z ambicji.
艢lizgacz musia艂 zapomnie膰 charakterystyczne punkty terenu, bo nie umia艂 trafi膰 do kuchni. Wl贸k艂 si臋 tylko za Ivy'ym. Zanim zd膮偶yli si臋 przywita膰 z T. Ch. Papagajem, sam pop臋dzi艂em do kuchni i starannie ukry艂em skromne zapasy.
Jaki艣 pieprzony debil znowu zacz膮艂 wali膰 w drzwi i to tak nie艣mia艂o, 偶e omal go nie przeoczy艂em.
Cholerny Papagaj wy艣piewywa艂 spro艣ne peany, wychwalaj膮ce kolejne generacje Garrett贸w.
- Udu艣 t臋 kur臋 z d偶ungli, ja sprzedam pi贸ra - wrzasn膮艂em i wr贸ci艂em do judasza.
Sk膮d oni bior膮 tych facet贸w? Chude to, klata jak d贸艂 z wapnem, walcz膮 o 偶ycie przewalaj膮c sterty papierzysk. Wielkie czachy pe艂ne m贸zgu, niezdolne do wojaczki. Utopi膮 si臋 we w艂asnym nocniku, je艣li tylko zd膮偶膮 do niego doj艣膰. Ciekawe. Tacy rzadko si臋 tu kr臋c膮.
Ulica Macunado to nie Bustee, ale i tak jajog艂owi niech臋tnie odwiedzaj膮 te okolice. Boj膮 si臋.
A mo偶e to od Blainesa?
Otwar艂em.
B艂膮d.
Mo偶e co艣 wyczu艂em, bo w r臋ce wci膮偶 trzyma艂em moj膮 艂amig艂贸wk臋. Przyda艂o si臋. Z dw贸ch stron, z miejsc, kt贸rych nie by艂o wida膰 zza drzwi, zmaterializowa艂o si臋 dw贸ch go艣ci rozmiaru Saucerheada Tharpe, wyskoczy艂o na mnie i pr贸bowa艂o podepta膰.
Zdumiony, odskoczy艂em w ty艂 i doby艂em pa艂y. Ten bli偶ej pr贸bowa艂 mnie dosta膰, ale si臋 usun膮艂em i przeci膮gn膮艂em mu kijaszkiem po czaszce. Te b艂azny musia艂y by膰 chyba z innego wymiaru. Nikt z miasta nie pr贸bowa艂by dopa艣膰 mnie w domu.
Truposz nie lubi, jak mu si臋 przeszkadza.
No, zwykle nie lubi. Gdybym nie by艂 taki zaj臋ty, poszed艂bym sprawdzi膰, co mu teraz tak b艂ogo. Nie kiwn膮艂 nawet my艣lowym palcem.
Pierwszy go艣膰 zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek i zdrzemn膮艂. Jego kole艣 za艂apa艂, 偶e to nie 偶arty i podszed艂 do sprawy mniej pochopnie. Ale si臋 nie przestraszy艂. Mia艂 jeszcze dzielnych urz臋das贸w, kt贸rzy b臋d膮 go kryli.
艢lizgacz wystawi艂 g艂ow臋 z pokoiku od frontu. Nie wygl膮da艂 na osob臋, kt贸ra mog艂aby mi pom贸c, ale sta艂 za t艂umem napastnik贸w.
- Hej, 艢lizgacz. Powziffle pheez. Chyba dobrze to wym贸wi艂em.
Wrzaski o pomoc ucich艂y. Nie s艂ysza艂em j臋k贸w ani odg艂os贸w 艂amania mebli. Ostro偶nie, 偶eby nie narobi膰 ha艂asu, odsun膮艂em st贸艂 spod kuchennych drzwi i wyjrza艂em na korytarz.
Ivy przypar艂 艢lizgacza do 艣ciany, gro偶膮c mu palcem przed nosem. Cholerny Papagaj siedzia艂 mu na ramieniu i 艣piewa艂. O ile mog艂em si臋 zorientowa膰, wi臋kszo艣膰 napastnik贸w jeszcze 偶y艂a.
Wyszed艂em do holu.
- I po co艣 ty to zrobi艂 - piszcza艂 Ivy.
- Bo ci ch艂opcy chcieli mnie zoperowa膰 bez zgody pacjenta. - Nawet ten, kt贸rego sam po艂o偶y艂em, mia艂 posiniaczone si艅ce. 艢lizgacz pewnie zn贸w 膰wiczy艂 sw贸j dziwaczny taniec. - Nic mu nie b臋dzie?
- Nic specjalnego. Nie dzi臋ki tobie.
- Przesta艅 si臋 k艂贸ci膰. Mamy tu je艅c贸w wojennych. Kapewu? Zr贸b im przes艂uchanie. - Otworzy艂em drzwi pokoju Truposza - chcia艂em sprawdzi膰, co on sobie u diab艂a my艣li, 偶e przesypia p贸艂 mojego 偶ycia. Zajrza艂em i zobaczy艂em to, na co zas艂u偶y艂em - trupa t艂ustego Loghyra rozwalonego w zakurzonym fotelu.
Moi ch艂opcy potrzebowali jedynie kogo艣, kto by nimi pokierowa艂. Zanim sprawdzi艂em, co si臋 dzieje z moim by艂ym partnerem, napastnicy zostali zebrani i powi膮zani jak 艣winie na piecze艅. 艢lizgacz te偶 si臋 zjawi艂, zwabiony nowymi odg艂osami.
- Ch艂opaki, przes艂uchiwali艣cie kiedy艣 kogo艣? - zapyta艂em. Ivy kiwn膮艂 g艂ow膮, ale niezbyt ch臋tnie. 艢lizgacz tylko si臋 t臋po gapi艂. Dobrze mu to sz艂o. Wrodzony talent, albo co.
- M贸j styl polega na tym, 偶eby ich przestraszy膰, ale nie uszkodzi膰, jak d艂ugo si臋 da. Mamy tu czterech ludzi. Kt贸ry艣 powinien by膰 tym najs艂abszym. Zgadza si臋?
T臋pe spojrzenia.
- Spr贸bujemy sprawdzi膰, kt贸ry to. Niech nam wszystko powie, to reszta te偶 prze偶yje.
- Potraficie?
I po co ja chc臋 by膰 taki mi艂y? Nawet ci, kt贸rzy s膮 po stronie anio艂贸w, to znaczy mojej, nie ca艂kiem to rozumiej膮.
Zabra艂em ch艂opc贸w do kuchni. W oczekiwaniu, a偶 tamci si臋 ockn膮, przygotowali艣my sobie naprawd臋 prosty posi艂ek.
Wreszcie jeden po drugim zacz臋li si臋 budzi膰. Nie wydawali si臋 zachwyceni.
Zawr贸ci艂em do holu z fili偶ank膮 herbaty w r臋ce i wsp贸lnikami u boku, z Cholernym Papagajem sypi膮cym brudem tak, jakby to on wymy艣li艂 ten gatunek literacki.
- Dobrze, ch艂opcy. Zagramy teraz w gr臋. Zwyci臋zcy id膮 do domu, unosz膮c w komplecie palce r膮k i n贸g.
Skoro nic nie wiedzieli o Truposzu, pewnie si臋 nie orientuj膮, 偶e rzadko przysma偶am przeciwnikom paluchy.
艢lizgacz mia艂 w艂asne pomys艂y. Z艂ama艂 rami臋 jednemu. Niedbale, bez urazy, rzeczowo i bez wsp贸艂czucia. Kiedy ofiara przesta艂a wrzeszcze膰, dorzuci艂em swoje:
- Przede wszystkim chc臋 wiedzie膰, co艣cie za jedni. I po co z艂o偶yli艣cie mi wizyt臋, rzecz jasna.
Urz臋das z par膮 zdrowych ramion zg艂osi艂 si臋 na ochotnika.
- Mieli艣my ci臋 zniech臋ci膰. Ostrzec, 偶eby艣 si臋 odczepi艂.
- No, zaczynamy si臋 rozumie膰. A teraz szczeg贸艂y. Odczepi艂, ale od czego? Po co? I kto ci kaza艂?
Spojrza艂 na mnie, jakbym by艂 op贸藕niony w rozwoju. Mo偶e i mia艂 racj臋.
- Nie mam poj臋cia, przyjacielu.
- Masz zostawi膰 to, co teraz robisz.
- Mo偶esz si臋 troch臋 zag艂臋bi膰 w szczeg贸艂y...? Reakcja by艂a niewielka.
- W艂adcy Mroku - mrukn膮艂em i skin膮艂em na 艢lizgacza. Ten zbli偶y艂 si臋 o krok.
- Zaraz! Zaraz! Pan Davenport kaza艂 nam przekona膰 ci臋, 偶e szkoda twojego czasu na szukanie panny Jenn.
- 艢wietnie. Tylko, 偶e ja nie znam 偶adnego Davenporta. Nigdy w 偶yciu nie s艂ysza艂em o Davenportach. Kto to jest, u diab艂a?
M贸j podopieczny zrobi艂 tak膮 min臋, jakby chcia艂 powiedzie膰 „No wiesz!”. Oznacza艂o to, 偶e nie ma na tyle szarej masy, 偶eby znale藕膰 powi膮zanie, je艣li mia艂 wla膰 go艣ciowi, kt贸ry nigdy nie s艂ysza艂 o tym, kt贸ry kaza艂 mu wla膰. Obaj mieli艣my niet臋gie miny. Ale ja mia艂em jeszcze 艢lizgacza, a to oznacza艂o pewien potencja艂. 艢lizgacz zmarszczy艂 brwi. 艢lizgacz pochyli艂 si臋 gro藕nie.
- On lubi robi膰 krzywd臋 - zauwa偶y艂em niedbale. - Nie chcesz wr贸ci膰 do domu w postaci mielonego, lepiej zacznij mi szepta膰 w uszko i niech to nie b臋d膮 s艂odkie k艂amstewka. Co jest we mnie takiego, co denerwuje niejakiego Davenporta?
- Pr贸bujesz znale藕膰 pann臋 Jenn. Pann臋 Jenn, tak?
- Szczeg贸艂y, prosz臋 o szczeg贸艂y. Lubi臋 szczeg贸艂y, jestem skrupulatny ch艂opak.
Urz臋dasek zacz膮艂 sypa膰, jakby dosta艂 biegunki ustami. Przycupn膮艂em obok na pod艂odze, 偶eby odsia膰 plewy od ziarna.
Twierdzi艂, 偶e facet nazwiskiem Davenport, dobry kumpel niejakiego Marengo North Englisha, nie jest zachwycony tym, 偶e szukam Emerald Jenn, dlatego poprosi艂 kilku swoich kumpli, 偶eby mi to odradzili. Oczywi艣cie, kumple nie mieli poj臋cia, dlaczego Davenportowi zale偶y, 偶ebym znalaz艂 Emerald albo nie.
Za ka偶dym razem, kiedy zatrzymywa艂 si臋, 偶eby nabra膰 tchu, wtr膮ca艂em pytanie. Odpowiada艂 na wszystkie. Po jakim艣 czasie zrozumia艂em, 偶e nie zadar艂em z Marengo North Englishem, 偶e to sprawa wy艂膮cznie niejakiego Davenporta. 艢wietnie. Nie mia艂em ochoty wpa艣膰 w oko 偶adnym lunatykom.
- Wiecie co, panowie - oznajmi艂em. - B臋dzie mi bardzo przykro z艂ama膰 wam serduszka, ale guzik mnie obchodzi ta dziewczyna.
Ta sprawa ju偶 mnie nie dotyczy. Obecnie szukam sukinsyna nazwiskiem Grange Cleaver. Pom贸偶cie mi, a zapomn臋, 偶e zniszczyli艣cie mi hol. Nawet nie po艂ami臋 gnat贸w Davenportowi.
Zebra艂em kolejn膮 porcj臋 t臋pych spojrze艅. 呕aden z tych ch艂opc贸w nawet nie s艂ysza艂 o Grange'u Cleaverze.
- No dobrze. Z osobistej ciekawo艣ci i tak og贸lnie chcia艂bym sobie pogada膰 z Emerald. Wypyta膰 j膮 o matk臋 i Cleavera. Przeka偶cie jej to.
Skin膮艂em r臋k膮. 艢lizgacz i Ivy nie czekali na dalsze instrukcje. Ivy otwar艂 drzwi, 艢lizgacz zagna艂 go艣ci na w艂a艣ciw膮 艣cie偶k臋. Cholerny Papagaj w艂膮czy艂 si臋 do rozmowy, dopinguj膮c ich do wyj艣cia.
- Hej, ch艂opcy! A mo偶e chcecie gadaj膮c膮 kur臋? - Nieraz ludzie po prostu za szybko si臋 poruszaj膮. Ci wybiegli i nawet si臋 nie obejrzeli, a co dopiero m贸wi膰 o odpowiadaniu.
Pomy艣la艂by kto, 偶e gadaj膮cy ptak to prawdziwa gratka, nie? No, chyba 偶e go lepiej poznacie i nie dacie si臋 nabra膰.
Obserwowa艂em, jak obserwatorzy obserwuj膮 ucieczk臋 czterech przera偶onych aktywist贸w praw cz艂owieka. Ich odej艣cie nie wzbudzi艂o szczeg贸lnego entuzjazmu.
Ciekawe, czy zdo艂a艂bym dorwa膰 jednego z tych dzielnych pirat贸w. Gdyby mi si臋 uda艂o zmusi膰 go do gadania, m贸j W艂adca Ognia dosta艂by piorunem to, czego chce. Mo偶e. Cleaver sp臋dzi艂 ca艂e 偶ycie na ucieczkach. Pewnie teraz te偶 nie b臋dzie chcia艂 si臋 nikomu przys艂u偶y膰.
Wr贸ci艂em do kuchni, skonstruowa艂em kolejn膮 kanapk臋. Sprawdzi艂em Truposza. Wci膮偶 wy艂膮czony. Wr贸ci艂em do judasza. Noc zacz臋艂a opuszcza膰 sp贸dnic臋. Nie szkodzi. Na ulicy t艂um jak zawsze. M贸j fanklub jeszcze nie zako艅czy艂 dni贸wki.
Prze艣lizn膮艂em si臋 wzrokiem po zakolczykowanych anio艂kach - i prze偶y艂em pot臋偶ny atak intuicji.
Wiedzia艂em ju偶, gdzie znale藕膰 Grange'a Cleavera. Nie wyni贸s艂 swojego bukanierskiego zadka poza TunFaire. Wci膮偶 si臋 tu kr臋ci艂 i 艣mia艂 si臋 w nos ka偶demu, kto pr贸bowa艂 go wytropi膰. Dla niego to gra. Paskudna gra. Gdyby ba艂 si臋 przegra膰, zawsze m贸g艂 zwia膰.
Wezwa艂em Ivy'ego i 艢lizgacza.
- Przyznaj臋, 偶e chcia艂em si臋 was pozby膰, ch艂opaki. Nie uda艂o si臋, ale zamiast pecha chyba mam szcz臋艣cie. - Cholerny Papagaj nie lubi zostawa膰 sam. Zacz膮艂 znowu drze膰 g艂upi dzi贸b. Podszed艂em tak, 偶eby m贸g艂 mnie widzie膰 i spojrza艂em na niego takim wzrokiem, 偶e si臋 zatka艂 i zacz膮艂 przemy艣艂iwa膰 swoj膮 sytuacj臋. - B臋dziecie trzyma膰 fort.
Ivy wytrzeszczy艂 oczy.
- H臋? - wymamrota艂 艢lizgacz. 艢wietnie.
- Jeszcze raz, du偶ymi literami - zacz膮艂em m贸wi膰 powoli i wyra藕nie. - Zostajecie na gospodarstwie. Je艣li kto艣 b臋dzie stuka艂, nie wpuszcza膰, albo nic nie m贸wi膰. - Wykrzywi艂em si臋 najbrzydziej, jak umia艂em i stan膮艂em przed drzwiami pokoju Truposza. Kupa Gnat贸w tym razem zaspa艂.
Hej, a mo偶e za bardzo si臋 od niego uzale偶ni艂em. Przypomnia艂em sobie, 偶e w rzeczywistym 艣wiecie nie mo偶esz liczy膰 na nikogo, tylko na siebie. I jeszcze na siebie. No, i mo偶e jeszcze na siebie.
- Dobrze, Garrett - pisn膮艂 Ivy. Czy偶by znowu odchodzi艂? Mog艂o by膰 gorzej. Truposz twierdzi, 偶e zawsze mo偶e by膰 gorzej. Ale nie pytajcie, jak 藕le.
Wymkn膮艂em si臋 tylnymi drzwiami.
- Co jest? - rykn膮艂 Sier偶ant. - Mam ci臋 teraz znosi膰 trzy razy dziennie?
- Rozkoszuj si臋 t膮 my艣l膮, cz艂owiecze. Morley to m贸j numer jeden. Jest na g贸rze? Pewnie uczy jak膮艣 m臋偶atk臋 艣ciegu krzy偶ykowego? Mam mu do powiedzenia co艣, co pewnie zechce us艂ysze膰.
- Tak? A niby co? - Sier偶ant nie kupi byle czego.
- Na przyk艂ad, gdzie znale藕膰 zakopany skarb. Sier偶ant ruszy艂 na g贸r臋.
Wszyscy znamy si臋 ju偶 tak d艂ugo, 偶e wiemy, kiedy nawet g艂upie gadki co艣 znacz膮, a kiedy s膮 tylko sm臋tn膮 skarg膮 znudzonego macho. Sier偶ant domy艣li艂 si臋, 偶e co艣 mam i natychmiast wszed艂 w bli偶szy kontakt z m贸wi膮c膮 tub膮. Nie s艂ysza艂em, co m贸wi艂, ale Morley zjawi艂 si臋 na schodach ju偶 po trzech minutach. Jaka艣 zdumiewaj膮co pi臋kna kobieta wyjrza艂a zza jego plec贸w, jakby si臋 zastanawia艂a, jakie niesamowite zdarzenie jest w stanie oderwa膰 od niej Morleya Dotesa. Z tego, co mi si臋 uda艂o zobaczy膰, by艂o to dobre pytanie.
- Przepraszam. - Kobieta cofn臋艂a si臋, ale 艣ciga艂em j膮 wyobra藕ni膮. Nie lubi艂em Morleya za to, 偶e wynalaz艂 j膮 pierwszy. Jak on to robi?
- Kto to by艂? Wyszczerzy艂 z臋by.
- Wytrzyj sobie 艣lin臋 z klapy, ch艂opie. Kto艣 m贸g艂by ci臋 wzi膮膰 za w艣ciek艂ego wilko艂aka.
- Kto to jest?
- Nie, nic z tego. Ja by艂em d偶entelmenem, je艣li chodzi o Chaz. Cierpia艂em w milczeniu, kiedy zmarnowa艂e艣 Tinnie Tat臋. Nie pyskowa艂em, kiedy si臋 popsu艂o, bo mam nadziej臋, 偶e zn贸w si臋 zejdziecie. Wi臋c ty te偶 zapomnij o mojej Julci, dobrze?
- Daj臋 ci p贸艂 minuty.
- Hojny jeste艣, Garrett. Bardzo hojny. Co si臋 sta艂o, 偶e znowu przyszed艂e艣 zatruwa膰 mi 偶ycie?
Dziwne, ale wydawa艂 si臋 niespokojny. Ukrywa艂 to zerkaj膮c co chwila na g贸r臋, jakby mia艂 ochot臋 da膰 komu艣 w ty艂ek za pochopne ujawnienie si臋 t艂umom, a potem zn贸w przygl膮da艂 mi si臋, jakby si臋 spodziewa艂, 偶e rzeczywi艣cie zaraz powiem mu o ukrytym skarbie.
- Chwil臋 temu odnios艂em wra偶enie, 偶e ch臋tnie stan膮艂by艣 twarz膮 w twarz z Deszczo艂apem?
Zn贸w spojrza艂 na schody. Pi臋kna, przepyszna Julia pozostawa艂a z nami, cho膰 poza zasi臋giem wzroku.
- Powiedz, o co chodzi - mrukn膮艂 wreszcie.
Ciekawe. Znam hierarchi臋 Morleya. Tylko w wyj膮tkowych przypadkach uzna艂by Juli臋 za mniej interesuj膮c膮 od zemsty.
- Chyba wiem, gdzie go znale藕膰. Jeszcze jedno t臋skne spojrzenie na g贸r臋.
- Jak ci si臋 to uda艂o? Sta艂e艣 si臋 jasnowidzem? A mo偶e telepat膮? Albo Truposz si臋 zbudzi艂?
- U偶y艂em rozumu, ch艂opie, Czystego rozumu i nic wi臋cej. Morley obdarzy艂 mnie jednym z tych szczeg贸lnych spojrze艅
- ot, tak tylko, 偶eby mnie poinformowa膰, 偶e nie oszuka艂bym nawet bardzo t臋pego kamienia.
- Wchodz臋 w to, Garrett. Gdzie?
- Na G贸rze. W domu Maggie Jenn.
Uda艂, 偶e ci臋偶ko my艣li, po czym u艣miechn膮艂 si臋 nieprzyjemnie.
- Kurde, jak ty艣 to zrobi艂, 偶eby wle藕膰 w g贸wno i pachnie膰 perfumami? Powinienem by艂 o tym pomy艣le膰. Idziemy.
- Kto? Ja? Nie ma mowy. Zrobi艂em swoje. We藕 ch艂opc贸w. Sier偶ant i Ka艂u偶a powinni si臋 przelecie膰. Zostan臋 i b臋d臋 pilnowa艂 dobytku.
- Ha. To znaczy „cha”. Jak po艂owa od cha-cha.
- Niekt贸rzy nie maj膮 poczucia humoru.
- M贸wisz o mnie? Przecie偶 ci da艂em papug臋, no nie?
- No w艂a艣nie.
- Co zrobi膰? Ludzie ju偶 nie umiej膮 okazywa膰 wdzi臋czno艣ci. Dobrze. Chod藕my do faceta.
Skrzywi艂em si臋. Za plecami Morleya. Nie musi wiedzie膰, kto tu kim manipuluje. Jeszcze nie.
XLIV
Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy nie rozwiesili list贸w go艅czych z moim nazwiskiem. Trzy razy pr贸bowali艣my wej艣膰 na G贸r臋 i trzy razy patrole zagrodzi艂y nam drog臋. Niewiarygodny pech.
- Nie b膮d藕 taki radosny - warkn膮艂 Morley. Otworzy艂em usta.
- I nie pr贸buj mi wpiera膰 ciemnoty, 偶e nigdy si臋 nie rozczarujesz, je艣li spodziewasz si臋 najgorszego.
- Masz 艣wietny nastr贸j, wiesz? - zamy艣li艂em si臋 na chwil臋 - Chyba jednak troch臋 za d艂ugo si臋 znamy, no nie?
- Powiedz to jeszcze raz.
- Dobrze. Znamy si臋 od...
- I z ka偶dym dniem bardziej m臋drkujesz, je艣li ju偶 o tym mowa. Garrett, jakiego zna艂em... - Zacz膮艂 rozprawia膰 o przesz艂o艣ci z min膮 znawcy. 呕yjemy w r贸偶nych 艣wiatach. Nasze wspomnienia zupe艂nie si臋 nie zgadzaj膮. Pewnie to kwestia wychowania.
Stara, dobra etyka pracy przynios艂a wreszcie skutek. Za czwartym razem zdo艂ali艣my si臋 przedrze膰. Wspinaj膮c si臋 pod g贸rk臋, mrukn膮艂em pod nosem:
- Zaczynam s膮dzi膰, 偶e ten magiczny bibelocik dzia艂a wstecz.
- Co niby?
- Uhm... no, taki amulet. Je艣li kto艣 na艂o偶y艂 na mnie czar 艣ledzenia, mog臋 go oszuka膰. - Morley spojrza艂 na mnie podejrzliwie.
Nie m贸wi臋 mu wszystkiego. On mi te偶 nie. Przyjaciel, czy nie, nie dziel si臋 wszystkim.
Zbli偶yli艣my si臋 do szarego, pos臋pnego kanionu ulicy na szczycie G贸ry ze zdwojon膮 ostro偶no艣ci膮. Stwierdzi艂em, 偶e naprawd臋 si臋 denerwuj臋.
- Mam dziwne przeczucia - mrukn膮艂 Morley.
- Cicho. Ale tu jest zawsze cicho. Ci ludzie to lubi膮.
- Te偶 to czujesz.
- Co艣 czuj臋.
Ale nie zobaczyli艣my nikogo, nie zw臋szyli艣my 偶adnej pu艂apki zastawionej przez patrol. Dotarli艣my do domu Jenn na ko艅cu alejki. I min臋li艣my go, udaj膮c, 偶e szukamy ludzi szczur贸w i 艣mieciarzy.
Kto艣 skorzysta艂 z drogi przez balkon, 偶eby si臋 dosta膰 do 艣rodka. Kto艣 niezbyt ostro偶ny. Uznali艣my, 偶e to musia艂o si臋 sta膰 niedawno, bo 偶aden patrol si臋 tu nie kr臋ci艂.
- Musz臋 tam wej艣膰 - rzuci艂em Morleyowi.
Dotes nie zaoponowa艂, ale chyba nie by艂 zachwycony.
- W艂az w dachu jest otwarty... je艣li nikt si臋 tym nie zaj膮艂 od naszej poprzedniej wizyty.
Pozostawili艣my go bez zamykania, bo nie da艂 si臋 zamkn膮膰 od zewn膮trz.
- Akurat o tym dzisiaj marzy艂em. O 艂a偶eniu po dachach.
- To ty nie potrafisz da膰 sobie spokoju, nie ja.
- W艂adca ognia p艂aci mi za to, 偶ebym nie dawa艂 sobie spokoju.
- Dobra. Nie ma co si臋 sprzecza膰. - Morley rozejrza艂 si臋 woko艂o. Ja te偶. Mogliby艣my r贸wnie dobrze znajdowa膰 si臋 po艣rodku miasta upior贸w. Poza budynkami ani 艣ladu ludzkiej obecno艣ci.
- Upiorne - mrukn膮艂em. Morley ju偶 pi膮艂 si臋 po rynnie jak spiczastoucha ma艂pa. Powlok艂em si臋 za nim, siekn膮艂em, kiedy wreszcie wci膮gn膮艂 mnie na p艂aski dach. - A ja my艣la艂em, 偶e odzyskuj臋 form臋.
Uff.
- Przechylanie anta艂ka piwa naprawd臋 nie daje wystarczaj膮cego napi臋cia dla mi臋艣ni n贸g. Chod藕.
Anta艂ek piwa? I to ja mia艂em by膰 tym od m臋drkowania? Ojoj-ojoj.
Id膮c za Morleyem spojrza艂em w alejk臋 i spostrzeg艂em na balkonie jednego z dom贸w pokoj贸wk臋. Gapi艂a si臋 na nas. Wysz艂a, kiedy si臋 wspinali艣my.
- K艂opoty - powiedzia艂em do Morleya. - Mamy 艣wiadka.
- To si臋 schyl. Je艣li nie b臋dzie wiedzia艂a, dok膮d idziemy, b臋dziemy mie膰 wi臋cej czasu.
Na co czasu? Teraz naprawd臋 zw膮tpi艂em, czy dobrze robi臋.
Zanim dotarli艣my do klapy w dachu, stwierdzi艂em, 偶e Morley te偶 jakby straci艂 pewno艣膰 siebie. Ale on cz臋艣ciowo by艂 czarnym elfem, wi臋c chyba nie wycofa si臋 tylko na podstawie niejasnego przeczucia.
XLV
Nas艂uchiwali艣my uwa偶nie, ale po drugiej stronie klapy panowa艂a cisza. Z ponur膮 min膮 podnios艂em j膮 o cal. Morley wyt臋偶y艂 s艂uch. - By艂 w tym lepszy ode mnie. Zajrza艂 w mrok - oczy te偶 mia艂 lepsze. Poci膮gn膮艂 nosem, lekko zmarszczy艂 brwi.
- Co? - zapyta艂em szeptem.
- Nie wiem.
- Kto艣 tam jest?
- To nie to. Otwieraj. Musimy si臋 spieszy膰.
Podnios艂em. Na ulicy p贸ki co by艂o cicho, ale nie by艂em pewien, jak d艂ugo jeszcze. Do klatki schodowej wpada艂 promie艅 艣wiat艂a. 呕aden bandyta ani potw贸r nie wsta艂 na nasze powitanie.
Morley schodzi艂 szybko. Ruszy艂em za nim nieco wolniej, bo po zamkni臋ciu klapy zrobi艂o si臋 ciemno jak w ka艂amarzu. Weszli艣my na g贸rne pi臋tro bez przeszk贸d. Morley przez ca艂y czas w臋szy艂 jak pies. Ja te偶. Wci膮gn膮艂em do艣膰 kurzu, 偶eby si臋 zakicha膰 na 艣mier膰. Ale co艣 tu by艂o nie tak...
Z do艂u rozleg艂 si臋 odleg艂y d藕wi臋k, jak przed艣miertny okrzyk zb艂膮kanej duszy.
- Upiory - szepn膮艂em znowu.
- Nie.
Nie. Mia艂 racje. Kto艣 mocno cierpia艂. Po prostu wola艂bym, 偶eby to by艂 upi贸r.
Stali艣my si臋 ostro偶niejsi.
Byli艣my pewni, 偶e pi臋tro jest opuszczone, wi臋c zeszli艣my ni偶ej.
- Idziemy za wolno - mrukn膮艂em. Morley przytakn膮艂.
- Ale co zrobisz?
Jeszcze dwukrotnie us艂yszeli艣my krzyk b贸lu i rozpaczy.
Mogli艣my tylko wia膰, zanim nas dopadn膮.
Kolejne pi臋tro nosi艂o 艣lady ludzkiej bytno艣ci. Morley i ja w milczeniu zastanawiali艣my si臋 nad liczb膮 mieszka艅c贸w. Co najmniej p贸艂 tuzina i mo偶e jeszcze ten ca艂y t艂um z magazynu.
Kolejny wrzask. Ze szczytu schod贸w wiod膮cych na drugie pi臋tro s艂yszeli艣my odleg艂e g艂osy. Morley podni贸s艂 trzy palce, potem cztery. Potwierdzi艂em skinieniem g艂owy. Czterech. Plus ten, kt贸ry wrzeszcza艂.
Przypomnia艂em sobie, 偶e Deszczo艂ap wcze艣niej ju偶 s艂yn膮艂 z ciekawych miejsc zamieszkania.
Zapach w powietrzu by艂 coraz silniejszy, ale jeszcze nie potrafili艣my go zidentyfikowa膰.
Morley waha艂 si臋, czy i艣膰 w d贸艂. Ja ju偶 nawet nie chcia艂em ryzykowa膰 szeptu, wi臋c musia艂 ufa膰 instynktowi. Kiedy ruszy艂 w d贸艂, co艣 z okropnym brz臋kiem spad艂o na pod艂og臋. Pi臋tro ni偶ej. Zamarli艣my. Niespodzianka, niespodzianka.
Trzy bardzo du偶e egzemplarze m臋skiego rodu przyodziane w ci臋偶k膮 i ostr膮 stal przegalopowa艂y przez nasze pole widzenia i ruszy艂y w kierunku schod贸w na parter. Patrol. Pewnie wle藕li przez drzwi balkonowe. Spieszyli si臋, bo kt贸ry艣 z nich potkn膮艂 si臋 o w艂asn膮 sznur贸wk臋 i zdradzi艂 ich obecno艣膰.
- Kry膰 si臋! - z naciskiem wyszepta艂 Morley, pokazuj膮c kciukiem w g贸r臋. Kiwn膮艂em g艂ow膮. Uzna艂em, 偶e co zwinniejsi i m艂odsi gwardzi艣ci p贸jd膮 w nasze 艣lady.
Mieli艣my fantastyczny refleks. Zaledwie wsun臋li艣my si臋 pod pokrowce os艂aniaj膮ce najbli偶sze antyki, kiedy us艂yszeli艣my odg艂os zbiegaj膮cych w d贸艂 kilku par but贸w. Obawia艂em si臋, 偶e zaraz zaczn臋 kicha膰. Potem zacz膮艂em si臋 martwi膰 odciskami st贸p w kurzu. Nie mog艂em sobie przypomnie膰, czy ju偶 wcze艣niej kto艣 tam chodzi艂, czy nie.
Na dole rozp臋ta艂o si臋 piek艂o. Wygl膮da艂o to na du偶膮 bitw臋: du偶o metalu uderzaj膮cego o metal, krzyki i wycia ludzi, trzask rozbijanych mebli. Podejrzewa艂em, 偶e ludzie z patrolu weszli r贸wnie偶 od strony parteru.
K艂膮b walcz膮cych ruszy艂 w g贸r臋 po schodach. Banda z dachu zesz艂a na d贸艂 i przy艂膮czy艂a si臋 do zabawy. Przekle艅stwa i wrzaski przybra艂y og艂uszaj膮ce nat臋偶enie, ale i tak 艣ciska艂em sobie nos. Przy moim szcz臋艣ciu, us艂yszeliby najcichsze nawet kichni臋cie. Zacz臋艂o by膰 gor膮co. Przez chwil臋, pomimo przewagi liczebnej, wydawa艂o si臋, 偶e gwardzi艣ci przegraj膮. Brak im by艂o motywacji. Nie zostali zatrudnieni, 偶eby da膰 si臋 zabi膰 przy obronie cudzej w艂asno艣ci.
Nie w膮tpi艂em, 偶e tu umieraj膮 ludzie.
Ch艂opcy na schodach przypu艣cili ostry kontratak.
Teraz bitwa trwa艂a tylko kilka minut. Wkr贸tce przenios艂a si臋 z domu na ulic臋. Patrol z wrzaskiem rzuci艂 si臋 za tymi, kt贸rych uda艂o im si臋 namierzy膰.
Us艂ysza艂em skrobanie w pokrowiec, pod kt贸rym si臋 ukry艂em. Chwyci艂em pa艂臋, got贸w do zadania pot臋偶nego, dwur臋cznego ciosu.
- Wiejemy - szepn膮艂 Morley. - Zanim wr贸c膮, 偶eby si臋 rozejrze膰. Oczywi艣cie, mia艂 racj臋. Zaraz wr贸c膮. Na razie jednak byli艣my niewidzialni. O ile patrol uzna艂, 偶e pokoj贸wka widzia艂a tych z do艂u.
Cisza nie trwa艂a d艂ugo. Us艂ysza艂em j臋k, a po nim co艣, czego nie mia艂em okazji s艂ysze膰 od lat - chrapliwy oddech cz艂owieka z przebitym p艂ucem, desperacko walcz膮cego o powietrze.
Razem z Morleyem zbiegli艣my po dwa schodki, gotowi, aby w ka偶dej chwili bra膰 nogi za pas. Znale藕li艣my kilka ofiar. Wszystkie sturla艂y si臋 ze schod贸w na drugie pi臋tro. 呕aden z czw贸rki ju偶 nigdy z nikim nie zadrze.
Pozna艂em ju偶 zapach - teraz by艂 艣wie偶y i silny.
Krew.
Tr贸jka zabitych mia艂a na sobie prymitywne mundury stra偶y. Czwarty by艂 ich przeciwnikiem.
- Znasz go? - zapyta艂em Morleya. By艂em pewien, 偶e lepiej zna zawodowych zbir贸w ode mnie. Rozpozna艂em Grzmoc膮cego Nicka, zabijak臋 wagi 艣redniej ze Stra偶y.
- Tak - Dotes by艂 coraz czujniejszy i bardziej nerwowy.
- Schodz臋 - oznajmi艂em, cho膰 nie mia艂em najmniejszej ochoty. Zmusi艂em nogi do pracy. G艂owa wola艂aby nic nie wiedzie膰. Od贸r 艣mierci by艂 ju偶 nie do zniesienia.
Trzech kolejnych go艣ci z patrolu na pod艂odze parteru u st贸p schod贸w. Martwi. Wsz臋dzie pe艂no skrwawionej stali. Kolejny go艣膰 z syndykatu, jeszcze ciut 偶ywy. Kiwn膮艂em na Morleya.
- Gerichl Lungsmark? Skin膮艂 g艂ow膮.
- A tam Wenden Tobar.
Jeszcze paru ze Stra偶y. Lingsmark j臋kn膮艂. Odsun膮艂em si臋. Wola艂em, 偶eby mnie nie zobaczy艂, gdyby otworzy艂 oczy.
- Wpad艂a na to przede mn膮.
- Mo偶e - Dotes przesun膮艂 si臋 w kierunku kolejnego pomieszczenia, sk膮d dobiega艂y odg艂osy ci臋偶kiej walki cz艂owieka z w艂asnym oddechem. - Albo mia艂a pomoc.
- Co?
- Du偶o uszu w mojej knajpie. - Zacz膮艂 wymienia膰 jakie艣 nazwisko, ale urwa艂, bo sobie przypomnia艂, 偶e to nienajlepsze miejsce. - Kto艣 komu艣 co艣 powie, kto艣 inny b臋dzie szybszy...
Mo偶e, ale pokr臋ci艂em g艂ow膮. Raczej Stra偶 co艣 pokombinowa艂a, 偶eby sk艂oni膰 patrol do pomocy, ale...
- Oni...
Morley uciszy艂 mnie gestem.
Nie. Patrol nie wszed艂by w to nawet ze stra偶膮, gdyby wiedzia艂, 偶e b臋d膮 walczy膰 z ch艂opcami z syndykatu.
A jak tak si臋 lepiej zastanowi膰, zakapturzeni prawdopodobnie zrobili jedyn膮 logiczn膮 rzecz i pocz臋stowali si臋 piratem z mojej ulicy.
Morley zn贸w skin膮艂 na mnie i przemkn膮艂 przez drzwi. Przycupn膮艂em z drugiej strony.
Znale藕li艣my go艣cia, kt贸ry mia艂 problemy z oddychaniem. Niejaki Barclay Blue, w臋drowny 艂amacz ko艣ci.
- Chyba kto艣 tu awansuje, nie s膮dzisz?
Morley skrzywi艂 si臋 lekko. On by艂 w gorszej sytuacji ode mnie. Poza tym zawsze pozostawa艂o pytanie, dlaczego wsp贸lnicy Contague'a wdali si臋 w mordercz膮 walk臋 tak wysoko na G贸rze. Na pewni nie chodzi艂o o polityk臋.
Kolejny pok贸j by艂 zapewne 艣wiadkiem g艂贸wnej cz臋艣ci bitwy. Ch艂opcy ze Stra偶y weszli od ty艂u i tu natkn臋li si臋 na nieproszonych go艣ci. Co najmniej jeden z patrolu mia艂 kusz臋. Naliczy艂em osiem cia艂. Czterech ze Stra偶y. Kilka niez艂ych antyk贸w zredukowanych do stanu podpa艂ki. Wsz臋dzie pe艂no krwi.
Nie podoba艂y mi si臋 implikacje. Sprawy zdecydowanie wymkn臋艂y si臋 spod kontroli. Weszli艣my do jadalni, w kt贸rej przyjmowa艂a mnie Maggie Jenn teraz zrozumia艂em, czemu ci ze Stra偶y nie chcieli si臋 podda膰.
Tu od贸r 艣mierci mo偶na by艂o kroi膰 no偶em. Wi臋kszo艣膰 krzese艂 wok贸艂 sto艂u zajmowa艂y przywi膮zane trupy, lub ludzie, kt贸rzy nied艂ugo si臋 nimi stan膮. Rozpozna艂em dziadk贸w z magazynu, Zeke'a, kobiet臋, kt贸ra obs艂ugiwa艂a Maggie i mnie, innych, kt贸rych zna艂em z ulicy. 呕adne z nich nie oddycha艂o zbyt pewnie.
- Ukrywali si臋 tu - mrukn膮艂em.
- By艂y dwie bitwy. Jedn膮 wygra艂a Belinda Contague.
Do krzese艂 przywi膮zano czterna艣cie os贸b. Zeke i Mugwump oddychali jeszcze. Poza kilku facetami, kt贸rzy chyba dali si臋 zabi膰 na samym pocz膮tku, wszyscy byli poddawani torturom. Ci, kt贸rzy prze偶yli, byli nieprzytomni.
- Widzisz tu jakiego艣 Deszczo艂apa? - zapyta艂 Morley. - Bo ja nie? Maggie Jenn te偶 nie widz臋.
- Znany jest z tego, 偶e znika, skoro tylko g贸wno zaczyna la膰 si臋 z nieba. - Sprawdzi艂em Mugwumpa. Chyba mia艂 si臋 najlepiej ze wszystkich.
- O, tak. Na pewno. Co robisz?
- Uwalniam go艣cia. Czasem co艣 robi臋, bo po prostu czuj臋, 偶e tak trzeba.
- My艣lisz, 偶e co艣 tu jeszcze znajdziemy?
- Prawdopodobnie nie - zauwa偶y艂em, 偶e s艂owo „my” jakby troch臋 zmieni艂o znaczenie. - Lepiej si臋 ju偶 wyno艣my.
Ci z patrolu zaraz tu wr贸c膮, a Gwardia b臋dzie im depta艂a po pi臋tach.
Na pod艂odze le偶a艂 zakrwawiony n贸偶, pewnie narz臋dzie tortur. Po艂o偶y艂em go przed Mugwumpem.
- Wiejemy.
XLVI
- Sta膰, 艂ajdaku!
Co?
Zawsze by艂em buntownikiem. Ani mi si臋 艣ni艂o sta膰. Nawet nie sprawdzi艂em, ilu ich tam jest.
Morley te偶 nie. A on by艂 tam, gdzie go艣膰 nie m贸g艂 go zobaczy膰.
Zanurkowa艂em, przekozio艂kowa艂em, stan膮艂em na nogi poza zasi臋giem jego wzroku i zaatakowa艂em. Morley skoczy艂 z drugiej strony drzwi, wyj膮c jak op臋tany.
Jeden samotny ci臋偶arowiec my艣la艂, 偶e mnie przechytrzy. Nie zdzier偶y艂.
Morley waln膮艂 i kopn膮艂 go pewnie z dziewi臋tna艣cie razy. Wywija艂em moj膮 艂amig艂贸wk膮, kt贸ra dzi臋ki magii by艂a niezniszczalna. Facet pad艂 z tak膮 min膮, jakby uwa偶a艂, 偶e to niesprawiedliwe. Biedactwo. Wiedzia艂em o co mu chodzi. Ju偶 my艣la艂e艣, 偶e masz kogo艣 w gar艣ci, a tu wpada ci taki b艂azen z jeszcze wi臋ksz膮 pa艂膮.
Nie mieli艣my czasu sobie pogratulowa膰. Pojawi艂y si臋 kolejne patrole.
- Co si臋 tu dzieje? - zapyta艂 jeden z bardziej inteligentnych przedstawicieli podgatunku.
Bippety-bappety-buch!
Doskonale sobie zdawa艂em spraw臋 z tego, 偶e prawdziwi bohaterowie wymachuj膮 mieczem, a偶 powietrze 艣piewa, a ja mam tylko zaczarowany konar d臋bczaka.
Morley huka艂 i wy艂, wal膮c go艣ci po 艂bach i rozrzucaj膮c na wszystkie strony. Bawi艂 si臋 wy艣mienicie. Przy odrobinie motywacji potrafi si臋 艣wietnie znale藕膰.
Wyrwali艣my si臋. Ruszyli艣my p臋dem na g贸r臋, gardz膮c frontowym wej艣ciem, gdzie zgromadzili si臋 ju偶 pewnie wszyscy durnie z ca艂ej G贸ry, przypatruj膮c si臋 liczeniu cia艂, przeklinaj膮c bandzior贸w i zn臋caj膮c si臋 nad je艅cami.
M贸j zazwyczaj bezdenny pech tym razem znalaz艂 si臋 w sytuacji i pozwoli艂 mi zwia膰, g艂贸wnie dlatego, 偶e ci z patrolu ha艂asowali jak naj臋ci. Nie mieli szans us艂ysze膰, jak si臋 oddalamy z Morleyem.
- Najpierw spr贸bujmy przez balkon - zaproponowa艂 Morley. - I to szybko.
Nie spodziewa艂em si臋 艂atwej ucieczki. Ka偶dy, kto ma w g艂owie ze trzy szare kom贸rki na krzy偶, obstawi艂by stra偶nikami wszystkie mo偶liwe wyj艣cia.
Z 艂amignatami z TunFaire nigdy nic nie wiadomo. Wi臋kszo艣膰 nie potrafi wybiec my艣l膮 poza kolejne rami臋, kt贸re zamierza z艂ama膰. S膮 skuteczni i doskonali technicznie w ramach swojej specjalno艣ci, ale kiepsko im idzie planowanie i podejmowanie decyzji.
Na pi臋trze, ko艂o balkonu, musia艂o by膰 gor膮co. By艂o mn贸stwo krwi, ale 偶adnych cia艂. Krwawe smugi wskazywa艂y, gdzie wywlekano trupy. O ile pami臋tam, do niedawna tu by艂 sk艂adzik. Teraz odnios艂em wra偶enie, 偶e to w艂a艣nie tu inwazja Stra偶y napotka艂a na pierwszy silny op贸r. Zastanawia艂em si臋, dlaczego. Ten pok贸j nie nadawa艂 si臋 na fortec臋.
Po艣wi臋ci艂em chwilk臋 czasu, 偶eby go sobie dok艂adniej obejrze膰.
Co u diab艂a?
W chwil臋 p贸藕niej Morley zawo艂a艂 na mnie z balkonu.
- Co ty tam robisz? Chod藕! Tu nikogo nie ma. Sko艅czy艂em w艂a艣nie ogl膮da膰 kawa艂ek welinu, jedn膮 z kilku stron, kt贸re najwyra藕niej wypad艂y z ksi膮偶ki uszkodzonej podczas walki. Reszta ksi膮偶ki dosta艂a n贸g. Pojedyncze stronice mg艂y wypa艣膰 podczas pospiesznej ucieczki.
- Zaraz ci臋 tu zostawi臋 - ostrzeg艂 Morley.
Z艂o偶y艂em welin, wsun膮艂em za koszul臋. Lepiej si臋 pospieszy膰 i nie wzbudza膰 podejrze艅 Morleya. I tak ju偶 to czyta艂em. Ca艂膮 ksi膮偶k臋, nie t臋 jedn膮 stron臋.
Dotar艂em na balkon, doszed艂em do wniosku, 偶e Morley mnie ola艂 i skoczy艂 w alejk臋. Rozejrza艂em si臋 uwa偶nie dooko艂a, stwierdzi艂em, 偶e nic si臋 nie dzieje i skoczy艂em. Wyl膮dowa艂em tu偶 obok Dotesa.
- Chyba powinni艣my si臋 teraz rozdzieli膰.
Przyjrza艂 mi si臋 uwa偶nie. Jako艣 zawsze si臋 orientuje, 偶e kiedy wiem, czego chc臋, na pewno nie sko艅czy si臋 to dla niego dobrze. Nie mam poj臋cia, dlaczego tak s膮dzi.
- Wy艣wiadcz mi przys艂ug臋 - poprosi艂em. - Za kilka godzin od teraz przyprowadz臋 w twoje okolice tego niezgu艂臋. Pom贸偶 mi go z艂apa膰.
- Po co?
- Chc臋 pogada膰 z Winger. On b臋dzie wiedzia艂, gdzie j膮 znale藕膰. Znowu ujrza艂em przeb艂ysk jego podejrzliwej natury, wreszcie mrukn膮艂.
- Uwa偶aj. Wszyscy tutaj s膮 dziwnie nerwowi. B臋d膮 skaka膰 na wszystko, co si臋 rusza.
Kiwn膮艂em g艂ow膮. Mniej si臋 martwi艂em o siebie, ni偶 o niego.
Nie by艂em w najlepszym humorze. Nawet mi si臋 nie chcia艂o ta艅czy膰 na g艂owie, kiedy pu艂kownik B艂ock odp臋dzi艂 swoich b艂azn贸w.
- U艣miechnij si臋, Garrett. Wszystko ju偶 w porz膮dku.
- Jak mo偶esz wypuszcza膰 na ulic臋 takich dupk贸w, kt贸rzy nie potrafi膮 rozpozna膰 listu wydanego przez w艂asnego ukochanego dow贸dc臋? - Co, ja mia艂bym si臋 martwi膰, jak zej艣膰 z G贸ry? Z przepustkami i listami od wszystkich 艣wi臋tych?
- Facet, kt贸ry umie czyta膰 i pisa膰, raczej nie wybiera kariery w s艂u偶bie prawa. A ty musisz przyzna膰, 偶e odm贸wi艂e艣 wszelkich wyja艣nie艅, sk膮d si臋 wzi膮艂e艣 tam, gdzie ci臋 znaleziono.
- Gdzie mnie znaleziono? Ale偶 ja...
- No to zatrzymano.
- Ze zdecydowanym nadmiarem entuzjazmu. Pr贸bowa艂em by膰 grzeczny. Nie chcieli da膰 mi doj艣膰 do s艂owa.
- Ja ci dam. - Co?
- Pozwol臋 ci wyja艣ni膰. Ile tylko zechcesz.
M膮dry go艣膰. Nakaza艂em sobie daleko id膮ca ostro偶no艣膰. Cicho i ju偶.
- Pr贸bowa艂em tylko zrobi膰 to, do czego wynaj膮艂 mnie W艂adca Ognia. S艂ysza艂em plotki, 偶e Deszczo艂ap ukrywa si臋 na G贸rze.
B艂ock spojrza艂 na mnie tak, jakby chcia艂 mi zaproponowa膰, 偶ebym spr贸bowa艂 jeszcze raz. Nie pasowa艂o mu. Agenci ju偶 by mu donie艣li o takich wie艣ciach.
- Co si臋 sta艂o w tym domu, Garrett?
- Przypierasz mnie do muru, kapitanie.
- Pu艂kowniku, je艣li ju偶. Wiesz przecie偶. I to prawda, rzeczywi艣cie przypieram ci臋 do muru. Gdybym zechcia艂, m贸g艂bym ci臋 wys艂a膰 do Al-Khar na przes艂uchanie. Zdarza si臋, 偶e ludzie si臋 tam gubi膮, tak samo jak i w Bledsoe.
Al-Khar to miejskie wi臋zienie TunFaire.
- Dlaczego jeste艣 taki niedobry?
- Pewnie dlatego, 偶e nie lubi臋, kiedy mnie goni膮 z k膮ta w k膮t. Mam 艣wiadka, kt贸ry widzia艂 dw贸ch ludzi wspinaj膮cych si臋 po rynnie. Jeden by艂 ubrany dok艂adnie tak, jak ty.
- Ale minus wszystkie rozdarcia i ci臋cia, nie? Bez w膮tpienia jaki艣 ma艂y odwa偶niak, kt贸ry chce wyd臋bi膰 kilka miedziak贸w. Dziwny zbieg okoliczno艣ci.
- 艢wiadek wezwa艂 lokalny patrol. Patrol zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰 i znalaz艂 dom, wykazuj膮cy liczne 艣lady w艂ama艅. Wewn膮trz trafili na stosy trup贸w i grupk臋 ludzi gotowych do walki. Nie oskar偶y艂bym ci臋 o naci膮ganie przepis贸w. Nie ciebie, Garrett. Ty nie jeste艣 taki. Ale gdybym chcia艂 si臋 zabawi膰 w jasnowidza za trzy grosze, pewnie powiedzia艂bym, 偶e艣 tam by艂. Mam racj臋?
Nic nie powiedzia艂em.
- Podpowiedz mi co艣, Garrett. Kim byli ci ludzie.
Nie widzia艂em 偶adnej korzy艣ci w dalszym trzymaniu g臋by na k艂贸dk臋 i pogr膮偶aniu si臋 w nie艂asce w艂adzy.
- Cz臋艣膰 z nich by艂a lud藕mi Deszczo艂apa. - I co, tak ci臋偶ko by艂o?
Jasne, 偶e tak. Ludzie mojego pokroju nie powinni wsp贸艂pracowa膰 z lud藕mi jego pokroju. Zw艂aszcza, je艣li to mia艂oby mu zaoszcz臋dzi膰 b贸lu g艂owy. W moim zawodzie powiniene艣 by膰 uparty jak troll. I, jak wida膰, troch臋 t臋poty te偶 by si臋 przyda艂o.
- Pozostali przyznaliby si臋 do Wsp贸lnoty. S艂ysza艂em, 偶e dawno temu Cleaver przy艂o偶y艂 r臋k臋 do 艣mierci brata Choda.
- Rozumiem. Chodo sp艂aca d艂ugi.
- Zawsze.
B艂ock siedzia艂 dalej za sza艅cem swojego biurka. Si臋gn膮艂 do papier贸w i wyci膮gn膮艂 z艂o偶ony dokument, opatrzony wymy艣ln膮 piecz臋ci膮. Postuka艂 nim o kant blatu.
- Jak to wygl膮da, Garrett? B臋dzie wojna gang贸w? - To by mu popsu艂o kartotek臋.
- W膮tpi臋. Znasz Choda. Cleaver musia艂 wynaj膮膰 mi臋艣niak贸w spoza miasta. Po tej kl臋sce nie zosta艂o mu wielu przyjaci贸艂. Jego najdro偶szy przyjaciel zaraz zapyta,Jaki Grange?”.
B艂ock nie przestawa艂 stuka膰 dokumentem. Z ka偶d膮 minut膮 papier wygl膮da艂 bardziej oficjalnie.
- Tyle os贸b interesuje si臋 Grange C艂eaverem - mrukn膮艂 i machn膮艂 papierem. - Ja te偶.
Jakby dopiero teraz si臋 zorientowa艂, co trzyma w r臋ku, doda艂:
- O, to w艂a艣nie przysz艂o. Niejaki Grange Cleaver winien zosta膰 odnaleziony i sprowadzony przed oblicze S膮du Honorowego Magistratu Pozyskiwania Zasob贸w Ludzkich. Nic nie wskazuje na to, 偶eby odby艂 swoj膮 zaszczytn膮 obowi膮zkow膮 s艂u偶b臋 dla kr贸lestwa.
Trzeba by tam by膰, 偶eby w pe艂ni doceni膰 ironi臋 u艣miechu i sarkastyczny ton g艂osu B艂ocka.
Siekn膮艂em. A ja nie pomy艣la艂em, 偶e Cleaver m贸g艂 si臋 miga膰 od s艂u偶by?
- Nie b臋d臋 si臋 m臋czy艂 szukaniem tch贸rzy. Wyno艣 si臋 st膮d, Garrett.
Poklepa艂em si臋 po kieszeniach. Tak, dosta艂em wszystko, co by艂o moje. Ch艂opcy B艂ocka okazali si臋 niemal uczciwi. Zamierza艂em zastosowa膰 si臋 do jego rady.
- Czekaj!
Kurka! Wiedzia艂em, 偶e zmieni zdanie.
- S艂ucham?
- Wci膮偶 si臋 spotykasz z Belind膮 Contague? Za du偶o o mnie wie.
- Nie.
- Szkoda. My艣la艂em, 偶e jej przypomnisz, 偶e umowa z jej tatusiem obejmowa艂a trzymanie si臋 z dala od G贸ry.
- Och - co艣 wi臋cej, ni偶 delikatna sugestia, 偶e wszystko trzeba zatuszowa膰. - Nie s膮dz臋, 偶eby jeszcze pojawi艂y si臋 jakie艣 problemy.
Skoro wszyscy zb贸je Belindy wystarczaj膮co g艂upi, aby si臋 tam zjawi膰, oddali dusze, gdzie trzeba...
Wyszed艂em.
XLVIII
To by艂 d艂ugi i ci臋偶ki dzie艅.
I dopiero si臋 zaczyna艂.
Obola艂y, zdecydowanie zbyt wyra藕nie naznaczony sk艂onno艣ci膮 do jednostronnych burd z przedstawicielami prawa i porz膮dku, w艣lizn膮艂em si臋 przez tylne drzwi Biblioteki Kr贸lewskiej. Co okaza艂o si臋 znacznie 艂atwiejsze, ni偶 mog艂oby si臋 wydawa膰.
Stary Jake mia艂 pilnowa膰 tych drzwi, ale kiedy si臋 do tego przyk艂ada艂, jego kumple z frontu nie mieli szans prze艣lizn膮膰 si臋 z p艂ynnym prowiantem. Stary Jake by艂 jedynym stra偶nikiem biblioteki. Nie porusza艂 si臋 zbyt sprawnie na drewnianej nodze, ale serce mia艂 tam, gdzie trzeba. Linda Lee mia艂a paskudny zwyczaj powtarzania mi, 偶e tak b臋d臋 wygl膮da艂 w jego wieku.
Jake spa艂. Co u licha. W bibliotece niewiele by艂o rzeczy, na kt贸re m贸g艂by si臋 po艂aszczy膰 przeci臋tny z艂odziejaszek.
Prze艣lizn膮艂em si臋 obok starego, siwego capa. Chrapa艂. Rzadko widzia艂em go w innym stanie. Trudno uwierzy膰, 偶e dali mu t臋 robot臋 do ko艅ca 偶ycia, poniewa偶 straci艂 nog臋 jako jeden z bohater贸w wszechczas贸w w kr贸lewskich Marines. Czasem lepiej, kiedy 偶ywe legendy umieraj膮.
Uda艂em si臋 na poszukiwanie Lindy Lee. Mia艂em nadziej臋, 偶e nie przestrasz臋 wcze艣niej na 艣mier膰 jej wsp贸艂pracownik贸w. 艁atwo ich przerazi膰.
To ona mnie znalaz艂a.
Wygl膮da艂em zza ko艅ca rega艂u - p贸艂ek, jak si臋 tutaj m贸wi艂o - kiedy przem贸wi艂a do mnie od ty艂u.
- Co ty tu u diab艂a robisz?
Z艂apa艂em oddech, wsadzi艂em tam, gdzie nale偶y, sprawdzi艂em, czy ju偶 opad艂em na pod艂og臋 i obejrza艂em si臋 za siebie.
- Ja te偶 si臋 ciesz臋. Jeste艣 艣liczna jak zawsze.
Zmierzy艂a mnie wzrokiem od g贸ry do do艂u. Zadar艂a 艣liczn膮 g贸rn膮 warg臋.
- St贸j tu, gdzie stoisz. I odpowiedz na pytanie. Otwar艂em usta, ale ona jeszcze nie sko艅czy艂a.
- Naprawd臋 powiniene艣 bardziej dba膰 o sw贸j wygl膮d. Czysto艣膰 to wa偶na rzecz. Chod藕. Co tu robisz?
Zn贸w otworzy艂em usta.
- Narobisz mi okropnych k艂opot贸w.
Zdenerwowa艂em si臋. Zakry艂em jej usta d艂oni膮. Wyrywa艂a si臋 troszk臋... wcale nie takie zn贸w nieprzyjemne do艣wiadczenie.
- Chc臋 porozmawia膰 o ksi膮偶ce, kt贸r膮 kto艣 ci ukrad艂. Czy to by艂o pierwsze wydanie Rozszala艂ych Mieczy”?
Przesta艂a si臋 wyrywa膰 i zacz臋艂a s艂ucha膰. Pokr臋ci艂a g艂ow膮. Zdziwiony mrukn膮艂em:
- Cholera! By艂em pewien, 偶e jestem na tropie. - Wypu艣ci艂em j膮 z obj臋膰.
- To by艂 pierwszy tom Gry Stali. Biblioteka mia艂a j膮 od czas贸w imperialnych - zacz臋艂a opowiada膰 o jakim艣 staro偶ytnym imperatorze, kt贸ry chcia艂 zebra膰 ca艂y komplet, 偶eby odnale藕膰 bajeczn膮 hord臋 Or艂a. Podobno nikt z zewn膮trz o niej nie wiedzia艂.
Zg艂osi艂em par臋 w艂asnych uwag.
- Ha! Mia艂em racj臋. Nie ta ksi膮偶ka, ale w艂a艣ciwy 艣lad. - Wyj膮艂em kawa艂ek welinu, kt贸ry zebra艂em w domu Maggie Jenn, pojedyncz膮 stronic臋,.Metalowej Burzy”, wydanie nieznane, ale zgin臋li ludzie, kt贸rzy pr贸bowali j膮 ochroni膰 przed innymi lud藕mi, ca艂kowicie nie zainteresowanymi ksi膮偶k膮. Gwa艂towno艣膰 tego spotkania wp艂yn臋艂a na wszystkie inne okropno艣ci, kt贸re nast膮pi艂y p贸藕niej.
- A co z,.Rozszala艂ymi Mieczami”? - zapyta艂a Linda Lee. Nigdy nie mieli艣my pierwszego wydania.
- Wtedy widzia艂em jeden egzemplatz. W miejscu, gdzie go nie powinno by膰. Ale nie zda艂em sobie sprawy z tego a偶 do dzi艣. A potem pomy艣la艂em, 偶e rozwi膮偶臋 twoje k艂opoty.
A teraz mia艂em ju偶 w艂asny k艂opot. Linda nie chcia艂a sta膰 spokojnie, a ja nie mog艂em si臋 skoncentrowa膰. By艂a za blisko i zacz臋艂a mrucze膰, jakby rzeczywi艣cie spodoba艂o jej si臋 to, co o niej my艣l臋.
- No chod藕 tu, Jack! Chod藕, poka偶臋 ci! Nie uwierzysz mi, a ja ci poka偶臋.
- Nie uwierzy艂bym ci, kobieto, nawet gdyby艣 powiedzia艂a, 偶e niebo jest w g贸rze - wymamrota艂 jaki艣 g艂os.
- Zasn膮艂e艣. Mo偶esz sobie 艂ga膰 ile chcesz, a ja ci m贸wi臋, 偶e zasn膮艂e艣 na posterunku i wpu艣ci艂e艣 tu obcego. Jeste艣 za stary.
Nienawidzi艂em g艂osu tej baby prawie tak samo, jak nienawidzi艂em g艂osu Cholernego Papagaja, cho膰 s艂ysza艂em go tylko kilka razy. I o tych kilka razy za du偶o. Jak gwo藕dzie po szkle, nosowy, zawodz膮cy, zawsze w pretensjach.
- I kto tu m贸wi o staro艣ci. Sama by艂a艣 martwa ju偶 trzy razy, ale tego nawet nie zauwa偶y艂a艣, taka jeste艣 g艂upia. A upierdliwa jak ma艂o kto. - Stary Jack nie ba艂 si臋 zrani膰 jej uczu膰, pewnie i tak by mu si臋 nie uda艂o. By艂a g艂ucha jak pie艅.
- Spa艂e艣 jak zabity, kiedy tu przysz艂am po ciebie.
- Leczy艂em oczy, ty cholerna wied藕mo - 艁up! Stary Jack upad艂. Nie mia艂 ju偶 tak zr臋cznych palc贸w i kiedy si臋 spieszy艂, nieraz mia艂 problemy z porz膮dnym przypi臋ciem drewnianej nogi.
Cmokn膮艂em Linde Lee w czo艂o.
- Lepiej ju偶 p贸jd臋.
- Do zobaczenia - mrugn臋艂a zalotnie.
Zawsze mia艂em mi臋kkie serce dla mrugaj膮cych kobietek.
Doda艂a szeptem:
- Obiecuj臋 - i pobieg艂a pom贸c Jackowi. Zignorowa艂a staruch臋, kt贸ra nawet jej nie zauwa偶y艂a. 艢wietnie sobie radzi艂a, ci膮gn膮c obie strony k艂贸tni.
Usun膮艂em si臋 z widoku. Stary mnie nie widzia艂, wi臋c zacz膮艂 zn贸w marudzi膰 na temat starych, sfrustrowanych panien, kt贸re sobie wyobra偶aj膮 ch艂op贸w przyczajonych za ka偶dym rega艂em.
D艂ugi, ci臋偶ki dzie艅 i jeszcze si臋 nie sko艅czy艂. Bola艂y mnie nawet te miejsca, kt贸rych wi臋kszo艣膰 ludzi nie miewa. Przeszed艂em zbyt wiele mil i oberwa艂em zbyt wiele razy. Do licha, jak za dawnych dobrych czas贸w, kiedy Truposz pilnowa艂, 偶ebym si臋 przypadkiem nie rozleniwi艂.
Obieca艂em sobie, 偶e to ju偶 ostatni przystanek, a potem koniec na dzi艣. I j臋kn膮艂em bole艣nie. Przypomnia艂a mi si臋 umowa z Morleyem.
Tylko nie Winger! Wszystko, tylko nie ona! Po co ja to zrobi艂em?
Jak dobry 偶o艂nierz pomaszerowa艂em dalej.
Zastanawia艂em si臋, co za bezm贸zgi cywil to wymy艣li艂. Ka偶dy 偶o艂nierz, jakiego zna艂em, oszcz臋dza艂 mi臋艣ni, dop贸ki nie by艂o innego wyj艣cia.
Wyczu艂em k艂opoty na d艂ugo, zanim znalaz艂em si臋 w s膮siedztwie Wixona i White'a. Ta cz臋艣膰 miasta by艂a cicha. Cisz膮, jaka zwykle panuje wok贸艂 p臋cherza niewiarygodnie okrutnego gwa艂tu.
Min臋艂a chwila. Kiedy stan膮艂em przed wej艣ciem do sklepu, hieny ju偶 si臋 zbiera艂y, podziwiaj膮c krwaw膮 jatk臋.
Jedno spojrzenie wystarczy艂o, 偶eby si臋 przekona膰, 偶e ka偶dy m膮dry osobnik postawi艂by szybko jedn膮 stop臋 przed drug膮 i powtarza艂 ten proces szybko i skwapliwie. W moim przypadku powinien jeszcze zwr贸ci膰 si臋 w kierunku po艂udniowo-wschodnim. No, ale ja po prostu musia艂em rozejrze膰 si臋 woko艂o.
Pu艂kownik B艂ock odgoni艂 swoich ludzi jednym gestem.
- U艣miechnij si臋, Garrett. Wszystko ju偶 w porz膮dku.
- Echo jakie艣, czy co? - 偶e nie wspomn臋 o zbyt ostrym 艣wietle s艂onecznym. Wlewa艂o si臋 przez otwarte wschodnie okno z si艂膮 cyklonu. By艂o o wiele za wcze艣nie dla normalnych ludzi. B艂ock najwyra藕niej rozs膮dny nie by艂. M贸wi膮c szczerze, sam tez si臋 nie czu艂em przy zdrowych zmys艂ach. - Musimy przesta膰 si臋 tak spotyka膰.
- To nie by艂 m贸j pomys艂, Garrett. Podoba艂a ci si臋 kwatera? Sp臋dzi艂em o wiele za kr贸tk膮 noc na sienniku w cuchn膮cej celi Al-Khar, oskar偶ony o to, 偶e mog艂em by膰 艣wiadkiem.
- Pch艂y, wszy i pluskwy by艂y bardzo zadowolone z mojej wizyty - powinny czu膰 si臋 jak w domu. B艂ock to brudny pies.
- To jest ten moment, kiedy mi m贸wisz, dlaczego moi ludzie znale藕li ci臋 w 艣rodku kolejnej masakry.
- Kto艣 zacz膮艂 wo艂a膰 o pomoc i twoja banda naprawd臋 przybieg艂a. By艂em zaskoczony - dawna Stra偶 skierowa艂a by si臋 w dok艂adnie odwrotnym kierunku, aby na pewno nikomu, komu nie trzeba, nie sta艂a si臋 krzywda. - Podobno m贸wi艂e艣, 偶e wszystko jest ju偶 w porz膮dku.
- To znaczy, 偶e wiem, 偶e nikogo nie pokroi艂e艣 na kotlety. 艢wiadkowie twierdzili, 偶e zjawi艂e艣 si臋, kiedy krzyki ju偶 usta艂y. Chc臋 wiedzie膰 dlaczego zdarzy艂o si臋 to, co si臋 zdarzy艂o. I jakim cudem znowu tu si臋 znalaz艂e艣.
- Grange Cleaver.
- Tylko tyle? - Czeka艂, czy nie powiem czego艣 wi臋cej. Nic z tego.
- Nie widz臋 zwi膮zku. Mo偶e mnie o艣wiecisz. Tymczasem wiedz, 偶e wygl膮da na to, 偶e zabito ich za pomoc膮 wyj膮tkowo paskudnej magii.
Skin膮艂em g艂ow膮, ale nie uwierzy艂em.
- To nie ma najmniejszego sensu.
Kto艣 upozorowa艂 magiczny mord. Mia艂em ochot臋 si臋 za艂o偶y膰, 偶e Robin i Penny zaaran偶owali swoj膮 randk臋 ze 艣mierci膮 przez agencje diab艂a imieniem Cleaver, raz jeszcze pr贸buj膮c skierowa膰 podejrzenia na Marengo North Englisha.
Pomy艣la艂em od razu, 偶e Emerald Jenn zaszy艂a si臋 gdzie艣 z Marengo i teraz Cleaver pr贸bowa艂 j膮 zmusi膰 do wyj艣cia z ukrycia.
- Dlaczego mam wra偶enie, 偶e jeste艣 a偶 zanadto pomocny, Garrett?
- Co? A czego ty jeszcze u diab艂a chcesz ode mnie? Odpowiadam na twoje pytania, w艣ciekasz si臋. Nie odpowiadam, te偶 si臋 w艣ciekasz. Jak b臋d臋 chcia艂 podyskutowa膰 z zawodowym z艂o艣nikiem, pok艂贸c臋 si臋 w domu z Truposzem.
- Odpowiadasz na pytania, ale co艣 mi si臋 zdaje, 偶e nie m贸wisz mi tego, co chc臋 us艂ysze膰.
Odetchn膮艂em g艂臋boko. Byli艣my gotowi, aby wda膰 si臋 w jedn膮 z tych gwa艂townych dyskusji, kt贸re przynosz膮 tyle po偶ytku ludziom w naszym zawodzie. Wypu艣ci艂em powietrze.
Do biura wpad艂 jaki艣 ma艂y, paskudny mieszaniec. Skrzywi艂 si臋 na m贸j widok, jakbym nie mia艂 prawa za艣mieca膰 biura B艂ocka.
- O, Relway. - Skin膮艂em mu g艂ow膮. Nie odpowiedzia艂
- Zacz臋艂o si臋 - oznajmi艂 Blockowi.
- Niech ich pokr臋ci. - B艂ock nagle straci艂 zainteresowanie insektami mojego pokroju. Zdaje si臋, 偶e mia艂 gdzie艣 na oku t艂u艣ciejsze ofiary. Zaszczyci艂 mnie przynajmniej spojrzeniem.
- Powo艂anie.
Wyszed艂 za szefem swej tajnej policji, kt贸ry zd膮偶y艂 ju偶 si臋 ulotni膰.
- Wyno艣 si臋 st膮d. I postaraj si臋 nie wdepn膮膰 w kolejne trupy. Dobra rada. I jedna, i druga. Mo偶e nie by艂 kompletnym os艂em. Co z tym Powo艂aniem?
Nied艂ugo mi zaj臋艂o, 偶eby si臋 przekona膰. Wyszed艂em na ulic臋. Od wschodu, na oko ca艂kiem niedaleko mojego domu, wznosi艂 si臋 pot臋偶ny s艂up dymu. Wyrywa艂em strz臋pki wie艣ci od kolejnych przechodni贸w.
Barowa sprzeczka przeistoczy艂a si臋 w zamieszki na tle rasowym. Ludzie ruszyli na centaur贸w. Wygl膮da艂o na to, 偶e wszystko pozostawa艂o pod kontrol膮, dop贸ki kto艣 z Powo艂ania nie zacz膮艂 pod偶ega膰, a ludzie odpowiedzieli podpalaniem dom贸w centaur贸w. Wmiesza艂y si臋 inne rasy. Na rusztowaniach oplataj膮cych Bledsoe pochowali si臋 jacy艣 partyzanci z mordem w oczach. Szybko tracili grunt, wchodzili ju偶 do szpitala.
Szale艅stwo wybuch艂o. Mog艂em mie膰 tylko nadziej臋, 偶e B艂ock i Relway zdo艂aj膮 je opanowa膰. Przynajmniej tym razem.
B臋d膮 nast臋pne. I to jeszcze gorsze, dop贸ki sytuacja nie ulegnie poprawie.
Wkr贸tce i to naprawd臋 szybko, ludzie si臋 podziel膮.
Szed艂em ostro偶nie, nie kryj膮c si臋 przed nikim, kto m贸g艂by mnie udekorowa膰 zakl臋ciem 艣ledzenia.
艢lizgacz i Ivy dobrali si臋 do mnie, zanim jeszcze zd膮偶y艂em dobrze wej艣膰 do domu.
- Ch艂opaki! Ch艂opaki! Po to si臋 nie 偶eni臋, 偶eby nikt mi tak nie suszy艂 g艂owy, jak wy. Chc臋 je艣膰. Chc臋 spa膰. Chc臋 si臋 wyk膮pa膰. Chc臋 udusi膰 tego blu藕nierczego flaminga, 偶ebym m贸g艂 przyst膮pi膰 do pozosta艂ych zaj臋膰 bez konieczno艣ci mordowania bli藕nich.
To ptaszysko musia艂o przygotowywa膰 si臋 specjalnie na m贸j powr贸t.
Wzi膮艂em troch臋 pieni臋dzy z pokoju Truposza, przyjrza艂em mu si臋 podejrzliwie. Czy mi si臋 zdawa艂o, czy przez chwil臋 wyczuwa艂em jego skrywane rozbawienie?
Pos艂a艂em 艢lizgacza po zakupy. Kaza艂em Ivy'emu da膰 mi trzy godziny snu. Kiedy wstan臋, za偶yczy艂em sobie jedzenia i wody na k膮piel. Potem powlok艂em si臋 na g贸r臋 i rozsmarowa艂em na 艂贸偶ku. Truposz wyprowadzi swoje karaluchy p贸藕niej. Le偶a艂em, przewracaj膮c si臋 z boku na bok i s艂ucha艂em Cholernego Papagaja prawie do po艂owy zdania, a potem trzeba by艂o wstawa膰.
Ivy przej膮艂 si臋 swoj膮 rol膮, jakby od niej zale偶a艂o jego 偶ycie. Wsta艂em na czas, wyszorowa艂em si臋 w mojej miedzianej wannie.
Na dole czeka艂o na mnie porz膮dne 艣niadanie, Ivy by艂 pijany jak 艣winia, z Cholernym Papagajem na ramieniu. Rak milcza艂. Ca艂膮 uwag臋 po艣wi臋ca艂 temu, 偶eby nie spa艣膰. Z dzioba jecha艂o mu jak z gorzelni. Mo偶e 艢lizgacz da艂 mu butelk臋 na w艂asno艣膰. Dobry, stary 艢lizgacz, o ka偶dym pami臋ta.
Napakowa艂em si臋, po czym oznajmi艂em:
- Chcia艂em was znowu wygoni膰, ale nie b臋d臋 mia艂 na to czasu. Sp臋d藕cie mi艂e popo艂udnie na szukaniu roboty. Nie b臋d臋 was utrzymywa艂 do ko艅ca 偶ycia.
艢lizgacz kiwn膮艂 g艂ow膮, Ivy mrukn膮艂:
- Masz tu kilka list贸w.
- List贸w?
- Nikogo nie wpuszczali艣my - wyja艣ni艂 艢lizgacz. - Nie by艂o ci臋 w domu, wi臋c po co? No i kilka os贸b napisa艂o do ciebie listy. Po艂o偶yli艣my ci je na biurku.
By艂y trzy listy. Dwa nie nosi艂y 艣lad贸w pochodzenia. Trzeci nosi艂 podpis Morleya. Pyta艂, gdzie do cholery si臋 w艂贸czy艂em po nocy? Nie b臋dzie traci艂 cennego czasu na moje g艂upie zagrywki, je艣li si臋 zaraz nie poka偶臋.
Do tej pory ju偶 chyba wie, dlaczego si臋 nie zjawi艂em. Pewnie si臋 z tego nie藕le u艣miali z reszt膮 艂obuz贸w.
Otwar艂em list, kt贸ry twierdzi艂, 偶e pochodzi od Maggie Jenn. Chcia艂a si臋 ze mn膮 spotka膰. O? Naprawd臋?
- 艢lizgacz! Pami臋tasz, kto to przyni贸s艂? Wielgas zajrza艂 przez drzwi.
- Ten przynies艂a jaka艣 pani. Ma艂a, 艂adna, z rudymi w艂osami. Ciekawe, ciekawe... Bezczelna ma艂a wied藕ma... Och, straszna my艣l! A mo偶e to by艂a prawdziwa Maggie Jenn, kt贸ra opu艣ci艂a wyspiarsk膮 kryj贸wk臋? Nie. Ja sobie tego nie 偶ycz臋.
- Ten, kt贸ry otwar艂e艣, jest od twojego kumpla ze 艣miesznymi uszami.
- Morley Dotes. Wiem - wzi膮艂em ostatni z nich. - A ten?
- Przyni贸s艂 go jeden z tych go艣ci贸w, co tu byli, kiedy mia艂em atak.
- Jeden z tych lunatyk贸w od Powo艂ania?
- Z tych go艣ci贸w, co to pr贸bowali ci臋 pobi膰.
To nie mia艂o sensu. Trzeba b臋dzie otworzy膰 list, 偶eby sprawdzi膰.
Pochodzi艂 od Emerald Jenn. Chce ze mn膮 porozmawia膰, je艣li si臋 z ni膮 spotkam w posiad艂o艣ci na po艂udnie od TunFaire. Nie zna艂em posiad艂o艣ci, ale zna艂em miejsce. Tam si臋 pozna艂em z Eleanor. Ludzie tam byli podobni do tych z G贸ry, ale bardziej radykalni. Ich bogactwo sk艂ada艂o si臋 bardziej z ziemi, ni偶 pot臋gi. Trudno sobie wyobrazi膰 bardziej zadufan膮 band臋 bigoterii.
Emerald Jenn zaproponowa艂a miejsce spotkania, kt贸re znajdowa艂o si臋 nie opodal posiad艂o艣ci Marengo North Englisha.
Ciekawe.
- Jak tam z twoj膮 pami臋ci膮, 艢lizgacz?
- Dziej ca艂kiem nie藕le, Garrett.
Nie brzmia艂o to najlepiej, ale musia艂em mu wierzy膰 na s艂owo.
- Musz臋 ci臋 pogoni膰 do Morleya. Powiedz mu, 偶e id臋 do niego, je艣li chce ci膮gn膮膰 dalej to, o czym m贸wili艣my zesz艂ej nocy. Dasz rad臋 powt贸rzy膰?
Zamy艣li艂 si臋 ci臋偶ko.
- Mog臋 to zrobi膰. Nie ma sprawy, Teraz?
- Im szybciej, tym lepiej.
- Garrett, tam jest do艣膰 paskudnie. Zabijaj膮 si臋 na ulicach.
- We藕 Ivy'ego, b臋dzie wam ra藕niej. My艣la艂em raczej o sobie.
- Mam co robi膰 - m膮drala. Czy ja mam na sobie znak, kt贸ry widz膮 tylko inni? „Tu si臋 mie艣ci ego Garretta. Kopnij sobie”.
Przez chwil臋 sta艂em na ganku, obserwuj膮c wymarsz 艢lizgacza. Sprawdzi艂em przy okazji i ulic臋.
- Teraz wiem, jak si臋 czuje ko艅skie 艂ajno - mrukn膮艂em pod adresem Ivy'ego, kt贸ry sta艂 w drzwiach i kt贸remu trzeba by艂o wyja艣ni膰 aluzj臋. - Chodzi o muchy.
Wszyscy moi fani wr贸cili. Z wyj膮tkiem gro藕nych pirat贸w. Grono kumpli Grange'a Cleavera mocno si臋 przerzedzi艂o.
Przepowiedzia艂em to, no nie?
Wzruszy艂em ramionami, zawr贸ci艂em do domu i skre艣li艂em kartk臋 do Maggie Jenn. Ivy b臋dzie m贸g艂 j膮 przekaza膰 ka偶demu, kto si臋 zjawi po odpowied藕.
- Na staro艣膰 robisz si臋 przewidywalny - powiedzia艂em do Dotesowi, siadaj膮c obok niego na dok艂adnie tych schodkach, na kt贸rych si臋 go spodziewa艂em.
- Ja? Jestem tutaj, poniewa偶 wiem, 偶e w艂a艣nie tu b臋dziesz mnie szuka艂. Nie chcia艂em traci膰 czasu, zanim mnie znajdziesz.
Niewidzialny znak. Bez dw贸ch zda艅.
- Mo偶emy go dorwa膰?
- Ju偶 jest nasz. Nikt nie ma tyle szcz臋艣cia, 偶eby wymkn膮膰 si臋 z pu艂apki, kt贸r膮 ja zastawi艂em. - Obejrza艂 si臋 na lewo, na wznosz膮cy si臋 w oddali s艂up dymu.
Na ulicy powinno by艂o by膰 g艂o艣niej. Na wszystkich ulicach powinno by艂o by膰 g艂o艣niej. 艢lizgacz mia艂 racj臋. Tam si臋 zabijali, cho膰 wszystko nie posz艂o tak 藕le, jak mog艂o. Ci臋偶kozbrojni B艂ocka szybko si臋 pozbierali. No i garnizon wojskowy te偶 nie zach臋ca艂 do rozr贸b. Problemy nie mia艂y okazji, 偶eby si臋 rozrosn膮膰.
Pojawi艂y si臋 te偶 plotki, 偶e Marengo North English tego nie pochwala. Twierdzi, 偶e jeszcze nie czas. Przyw贸dcy siostrzanych grup wariat贸w przytakn臋li. Prosili o spok贸j, obiecuj膮c p贸藕niej pe艂ny wypas.
- Ciekawe czasy - mrugn膮艂em do Morleya.
- Jak zawsze. - Jakby go to kompletnie nie obchodzi艂o. - Prosz臋, oto i nasz go艣膰.
Niezgu艂a 艣mierdzia艂 jak szczur. Porusza艂 si臋 ostro偶nie. Problem polega艂 na tym, 偶e nos ju偶 nie ten. Zanim dobrze si臋 zaci膮gn膮艂, by艂o za p贸藕no.
- Chod藕, chod藕. - Zamacha艂 Morley.
Facio rozejrza艂 si臋 doko艂a. Z samych ruch贸w mo偶na by艂o wywnioskowa膰, 偶e by艂 pewien swojego szcz臋艣cia. Nieraz wpada艂 po uszy, ale zawsze si臋 wydostawa艂. Mo偶e i tym razem zdo艂a upa艣膰 i unie艣膰 si臋 z wiatrem. Prawdziwy nosek klonowy.
Przyjaciele, krewni i pracownicy Morleya zacie艣nili kr膮g. Szcz臋艣cie odm贸wi艂o go艣ciowi pos艂usze艅stwa. Grawitacja si臋 nie odwraca.
Pog艂adzi艂em drewienko, a Morley obserwowa艂, jak go艣膰 zmaga si臋 ze swoim rozczarowaniem.
- Chod藕 no tu, Asie - poleci艂em.
Podszed艂, ale chyba si臋 ba艂. Wci膮偶 si臋 rozgl膮da艂 za drog膮 ucieczki.
- Nie obchodzisz mnie nic a nic - oznajmi艂em. - Ale przyda艂aby mi si臋 Winger, a nie mog臋 si臋 z ni膮 skontaktowa膰.
Nie mo偶na powiedzie膰, 偶ebym si臋 zm臋czy艂 pr贸buj膮c.
- Co? Kogo?
- Twojej psiapsi贸艂ki. Wielkiej, g艂upiej blondyny bez cienia rozumu. Zawsze ma sw贸j pomys艂 na 偶ycie, nigdy nie powie prawdy tam, gdzie wystarczy sk艂ama膰. Ca艂a ona.
- Cz臋艣膰 tego opisu pasuje do wszystkich w tym bigosie - zauwa偶y艂 Morley. - Nawet na G贸rze nauczyli si臋 przerabia膰 prawd臋 na rt臋膰.
- Nieprawd臋 te偶.
- Rt臋ciowe k艂amstwa. 艁adnie brzmi.
- Zab贸jcze rt臋ciowe k艂amstwa - spostrzeg艂em przyjaciela CJ. Carlyle'a. - Patrz, kto si臋 nie za艂apa艂 na jatk臋 w domu Maggie Jenn.
Nasz go艣膰 obserwowa艂 nas takim wzrokiem, jakby by艂 przekonany, 偶e nam odbi艂o. Winger musia艂a mu wspomnie膰 o moim wyczynie w Bledsoe. Nie zauwa偶y艂 C. J.
- Nie obchodzi mnie, co ci powiedzia艂a Winger - wyja艣ni艂em mu. - Potrafi zmy艣la膰 jak ma艂o kto. Znam j膮, odk膮d przyby艂a do miasta. Nie pami臋tam, 偶eby kiedykolwiek powiedzia艂a prawd臋 za darmo.
Facet nie odpowiedzia艂, ale jego umiej臋tno艣膰 ukrywania my艣li w niczym nie przewy偶sza艂a umiej臋tno艣ci 艣ledzenia. By艂 niezdarny, ale lojalny. Milcza艂 jak gr贸b.
- Chcia艂bym si臋 z ni膮 rozm贸wi膰 jak przyjaciel.
Zesz艂ej nocy nie by艂em tego taki pewien. Kilka godzin znacznie zmieni艂o m贸j pogl膮d na 偶ycie.
- Nie s膮dz臋, 偶eby mi powiedzia艂a co艣, czego ju偶 nie wiem. Jestem pewien nawet, 偶e wiem par臋 rzeczy, o kt贸rych ona nie ma poj臋cia. Od kt贸rych ona mo偶e zgin膮膰. Mo偶e nawet zaraz po tobie.
Nie tylko uda艂o mi si臋 zmusi膰 go do my艣lenia, ale nawet zacz膮艂 s艂ucha膰, co m贸wi臋.
Nie mia艂 zamiaru umrze膰 z mi艂o艣ci. Ch艂opcy ju偶 nie s膮 takimi romantykami. Co艣 kombinowa艂 z Winger - i naprawd臋 dobrze wiedzia艂, ile to wszystko jest warte.
Ale nic nie powiedzia艂.
- Ona nie dostanie tych ksi膮偶ek - poinformowa艂em go. Nie ma szans. Nie doprowadzisz do tego, cho膰by艣 si臋 w艣ciek艂.
Go艣膰 zamkn膮艂 si臋 jak ma艂偶. Morley te偶, cho膰 wyra藕nie wida膰 by艂o, 偶e chcia艂by us艂ysze膰 co艣 wi臋cej. Powiedzia艂em mu:
- Je艣li spojrzysz poprzez t臋 zas艂on臋 dymn膮, Winger i Cleaver szukaj膮 kompletu pierwszych wyda艅 „Kruki Nie Bywaj膮 G艂odne”. Winger ubzdura艂a sobie, 偶e zdo艂a je wyd臋bi膰 od Deszczo艂apa. - Mia艂a jeszcze g艂upszy pomys艂, 偶e skoro tylko ich dopadnie, zdo艂a odczyta膰 wskaz贸wki, kt贸re s膮 w nich zawarte.
- Ta kobieta nie cierpi na brak pewno艣ci siebie.
- Problem w tym, 偶e szuka ig艂y nie w tym stogu siana. Deszczo艂ap nie ma pierwszej edycji. M贸g艂 j膮 dorwa膰, ale pope艂ni艂 b艂膮d i ten, kto je dosta艂, zdo艂a艂 uj艣膰 w jednym kawa艂ku.
Morley obdarowa艂 mnie paskudnym, szerokim u艣miechem czarnego elfa.
- Dlaczego odnosz臋 wra偶enie, 偶e znowu b臋dziesz wszystko wyja艣nia艂 od pocz膮tku? Dlaczego mi si臋 zdaje, 偶e powinienem postawi膰 przeciwko tobie akt w艂asno艣ci Domu Rado艣ci?
- Powiedz Winger, 偶e traci czas na mrzonki - warkn膮艂em do naszego wi臋藕nia. - Cleaver nie mo偶e po艂o偶y膰 艂apska na wi臋cej ni偶 dw贸ch tomach. Wynocha. Zabieraj si臋 st膮d.
M臋偶czyzna wyszed艂, ca艂kowicie zbity z tropu. Mo偶e sobie pomy艣la艂, 偶e jednak ma wi臋cej szcz臋艣cia ni偶 rozumu.
- A to co? To ja tu planuj臋 szeroko zakrojone dzia艂ania, a ty mamroczesz do faceta par臋 tajemniczych s艂贸w i puszczasz go wolno.
- Kogo chcesz buja膰? Sam wiesz, 偶e wszystko si臋 kr臋ci wok贸艂 skarbu Or艂a.
- Mo偶e. Tak jakby. Odczu艂em przemijaj膮ce zainteresowanie, kiedy mi si臋 zdawa艂o, 偶e natrafi艂em na co艣 na West Endzie.
- To, co mi powiedzia艂e艣, stanowi艂o klucz do ca艂o艣ci - oczywi艣cie, przesadzi艂em, cho膰 nie k艂ama艂em. No, nie ca艂kiem. Nie do ko艅ca.
Prawda by艂a taka, 偶e znowu snu艂em domys艂y, bawi膮c si臋 otrzymanymi informacjami. Przemy艣la艂em spraw臋, ale tak, jak m贸wi艂 wcze艣niej Dotes, myli艂em si臋. Wrzasn膮艂em za przyjacielem Winger:
- Powt贸rz Winger to, co powiedzia艂em! - A do Morleya:
- Zignoruje mnie i zrobi co艣 g艂upiego, ale dzi臋ki temu mam czyste sumienie.
My艣la艂em, 偶e jeszcze po偶a艂uj臋, 偶e wypu艣ci艂em ch艂opaka Winger. Ale po jednej uszczypliwej uwadze Morley nagle da艂 mi spok贸j, odchyli艂 si臋 i widocznie zacz膮艂 my艣le膰 o czym艣 innym.
Zacz膮艂em go podpuszcza膰...
- Pa艂uj si臋, Garrett. Kiedy艣 tam co艣 mi wpad艂o do g艂owy, ale zmieni艂em zdanie. - Obdarowa艂em go za to prababk膮 wszystkich uniesionych brwi.
- Zesz艂ej nocy Julia nie przysz艂a tu po to, 偶eby odwr贸ci膰 moj膮 uwag臋. Musia艂em przemy艣le膰 sobie sag臋 o Orle. I wiesz, do czego doszed艂em? Nigdzie nie jest napisane, 偶e ten b艂azen by艂 naprawd臋 bogaty. - Wed艂ug naszych standard贸w.
Pozwoli艂em sobie na zadowolony z siebie grymasik. M贸j kumpel potwierdza艂, 偶e dobrze wyci膮gn膮艂em wnioski.
- Nie zastanawia艂e艣 si臋 nigdy, jak Orze艂 mordowa艂 tych niewolnik贸w? Je艣li by艂 taki s艂aby i 艣lepy, 偶e potrzebowa艂 ich do przetransportowania i zakopania skarbu, jak zdo艂a艂 zaj艣膰 ich wszystkich od ty艂u i pozabija膰?
Wida膰, 偶e Morley si臋 nad tym nie zastanawia艂.
- Nieraz naprawd臋 podoba mi si臋 tw贸j tok my艣lenia, Garrett.
- Pozw贸l, 偶e ci powiem co艣, o czym pewnie nie wiesz. - Sam o tym nie wiedzia艂em, dop贸ki Linda Lee mi nie powiedzia艂a, kiedy jeszcze czytywa艂em sagi. - Wi臋kszo艣膰 sag zosta艂a skomponowana na zam贸wienie tych go艣ci, o kt贸rych opowiadaj膮. Ta o krukach zosta艂a stworzona przez wnuka siostry Or艂a, cz臋艣ciowo przy wsp贸艂pracy samego staruszka. I zacz臋li o wiele wcze艣niej, ni偶 pojawi艂y si臋 drwi膮ce kobiety, skarb i zamordowani niewolnicy.
- Jestem pewien, 偶e w ko艅cu przejdziesz do sedna sprawy.
- Sam zobaczysz. Chyba, 偶e jeste艣 bardziej t臋py, ni偶 twierdzisz. Powiedzmy, 偶e go艣膰 p艂aci ludziom za pisanie o sobie nad臋tych bajeczek. Nie tylko decyduje, co ma si臋 w nich znale藕膰 i co uwypukli膰, lecz r贸wnie偶 i to, co pomin膮膰 i stonowa膰.
- Chcesz powiedzie膰, 偶e mo偶e Orze艂 nie mia艂 powodzenia nie tylko dlatego, 偶e by艂 zdradziecki i lubi艂 macha膰 mieczem? Mo偶e mia艂 taki malutki wrodzony talencik do czar贸w?
- Bingo! Zosta艂 przez kogo艣 oskar偶ony, ale pewnie o nic wielkiego, nic, co mog艂oby 艣wiadczy膰 o formalnym szkoleniu. Pewnie by nie milcza艂 na ten temat, ale jaki艣 baran stwierdzi艂, 偶e to zabijaka wagi ci臋偶kiej. Musia艂o jednak by膰 co艣, co mu pomaga艂o w trudniejszych chwilach.
- No to nale偶y si臋 spodziewa膰, 偶e skarb jest ob艂o偶ony zakl臋ciami.
- Aha, tak to si臋 robi w tej profesji.
- A w s膮siedztwie b臋dzie pe艂no duch贸w w z艂ym humorze...
- A po co s膮 morderstwa?
Orze艂 nie nale偶a艂 do wyj膮tk贸w. Zazwyczaj pr贸buje szcz臋艣liw膮 kombinacj臋 gen贸w przerobi膰 na wielk膮, szybk膮 fortun臋. Manipulacja rzutami ko艣ci to jego ulubiona rozrywka. Kolejna to ku艣tykanie o kulach, kiedy ju偶 zostanie wykryty.
- Je艣li mnie spytasz, to ten skarb nie m贸g艂 by膰 a偶 taki du偶y, nawet, je艣li go nie znale藕li. Kiedy艣 forsa mia艂a inn膮 warto艣膰.
- Istotnie. A to ca艂kiem ciekawy pomys艂. - Nie zni偶y艂 si臋 do wyja艣nienia, o co chodzi.
- No? - warkn膮艂em.
- Sprawdza艂em tylko, czy zarazi艂e艣 si臋 od partnera zwyczajem czytania w my艣lach. Albo zacz膮艂e艣 wyci膮ga膰 wnioski na podstawie dost臋pnych dowod贸w.
- Nie, to nie w moim stylu.
- Srebro, Garrett. Srebro. Sam to powiedzia艂e艣. W dawnych czasach inaczej wyobra偶ali sobie bogactwo. Srebro nie by艂o wiele warte.
A teraz i owszem. Nawet w tej chwili, kiedy wojna jakby si臋 uspokoi艂a, a kopalnie znajdowa艂y si臋 w pewnych karenty艅skich r臋kach, braki srebra by艂y odczuwalne. Znikni臋cie srebrnych monet oznacza艂oby 艣mier膰 biznesu.
Srebro nap臋dza co pot臋偶niejsz膮 magi臋. Ostatnio jego warto艣膰 dor贸wna艂a z艂otu. Kr贸lewska Mennica z trudem nad膮偶a艂a z produkcj膮 alternatywnych 艣rodk贸w wymiany, czasem wybitnie niewygodnych.
Srebro. Pozorna mo偶liwo艣膰 wydobycia skarbu z dawnej kryj贸wki mog艂a podnieci膰 apetyty.
- Niech mnie Diabe艂 Harry - bluzn膮艂em jednym z ulubionych przekle艅stw mojej prababki. - Mo偶e w艂a艣nie trafi艂e艣 w samo sedno sprawy. - Mog艂o to nawet wyja艣ni膰 dlaczego nawet taki dupek jak Marengo North English interesuje si臋 c贸rk膮 s艂awetnej Maggie Jenn. Mo偶e nawet wyja艣ni艂oby, dlaczego to wariactwo musia艂o podnie艣膰 艂eb akurat teraz.
Niepr臋dko przestanie brakowa膰 srebra. Mo偶e nawet nigdy, je艣li kopalnie wpadn膮 w r臋ce niew艂a艣ciwych os贸b.
- Ale co ja mog臋 z tym zrobi膰? - wymamrota艂em. Morley pos艂a艂 w moim kierunku sm臋tny u艣miech.
- Co przepraszam?
- My艣l臋, 偶e masz racj臋. Wszyscy nagle zainteresowali si臋 skarbem Or艂a, poniewa偶 rynek metali dosta艂 kr臋膰ka. Ludzie w normalnych czasach nawet by o nim nie pomy艣leli. Pewnie w艂膮cznie z tatusiem mojej pani.
- Ot贸偶 i wyja艣nienie. - Powali艂 mnie na 艂opatki, unosz膮c brew.
- 膯wiczy艂e艣, czy co? - spyta艂em, kiedy ju偶 odzyska艂em dech.
- Od zawsze. Co z ojcem Chaz?
- Nazwij tg intuicj膮, ale za艂o偶臋 si臋 o tw贸j akt w艂asno艣ci Domu Rado艣ci, 偶e w istocie w aferze z Deszczo艂apem i Maggie najbardziej 偶a艂owa艂 utraty pierwszego wydania drugiego tomu „Kruk贸w”. Emerald zabra艂a go, kiedy uciek艂a z domu. Da艂a go Wixonowi i White'owi na przechowanie, albo jako艣 go od niej wycyganili.
Dlatego w艂a艣nie zosta艂em wynaj臋ty. Dlatego Emerald wrobiono w czarn膮 magie. Cleaver wiedzia艂, gdzie ona jest, ale nie m贸g艂 jej dopa艣膰. Pomy艣la艂, 偶e rzuci mnie na po偶arcie tym od praw cz艂owieka i mo偶e uda mi si臋 j膮 odbi膰.
I tak sobie gada艂em, dop贸ki nie zauwa偶y艂em dziwnie 艂agodnego u艣miechu Morleya. Spogl膮da艂 w przestrze艅, s艂uchaj膮c jednym uchem.
- Co jest?
- Mia艂em racj臋. Kolejne wyja艣nienie. Wiesz, 偶e obie twoje teorie s膮 sprzeczne?
- Ale nie wykluczaj膮 si臋 wzajemnie, co? Ludzie kieruj膮 si臋 tajemnymi motywami. Nie pomagasz mi z samego powodu, dla kt贸rego ja pomagam tatusiowi Chaz.
- Z tym si臋 sprzecza艂 nie b臋d臋, cho膰 mo偶e chcia艂bym. Zdecydowa艂e艣 si臋 ju偶?
- H臋?
- Co masz teraz zrobi膰.
- Zamierzam si臋 tam przej艣膰. Zobacz臋, co powie Emerald.
- Garrett, jak zwykle, wi臋cej jaj ni偶 m贸zgu. Skaczesz na g艂贸wk臋 w wielkie kaka.
Za艣mia艂em si臋. Prawie nie wypada, aby profesjonalny zab贸jca wypowiada艂 s艂owa, kt贸re zwykle padaj膮 z ust niegrzecznych sze艣ciolatk贸w.
- Z otwartymi oczami.
- Bawisz si臋 ze mn膮 w Winger?
- Co艣 w tym jest.
- Nie jestem takim paranoikiem, jak ty. Wiem, jak rozmawia膰 z tymi lud藕mi. Ug艂aska膰 ich ego i udawa膰, 偶e uwielbiasz ka偶d膮 nier贸wno艣膰 pod ich sufitem. Przyjm膮 ci臋 jak kr贸la.
Dotes nie przytakn膮艂, ale te偶 nie zaprotestowa艂.
- Mo偶e we藕miesz Saucerheada? - zaproponowa艂.
Nie wzi膮艂em Saucerheada. Nie potrzebowa艂em pomocy. Mia艂em tylko pogada膰 z nastolatk膮.
Nie zabra艂em nikogo, pr贸cz w艂asnej osoby, poniewa偶 uzna艂em, 偶e Marengo North English ma zwyczaj za艂atwia膰 sprawy w staro艣wiecki, sztywny i honorowy spos贸b.
No i chyba sam si臋 nabra艂em. Tak si臋 spieszy艂em, 偶eby pogada膰 z Emerald Jenn, 偶e nawet nie zauwa偶y艂em, jak daleko od Marengo North Englisha zaszed艂em. Posiad艂o艣膰 nale偶a艂a do typa, kt贸ry wys艂a艂 swoich ch艂opc贸w, 偶eby mnie za艂atwili. By艂 to fakt, do kt贸rego m贸g艂bym doj艣膰 sam, gdybym chwilk臋 pomy艣la艂 w domu, zanim ruszy艂em w drog臋. Szczyty nale偶a艂y do niejakiego Eliasa Davenporta. Elias Davenport my艣la艂, 偶e Marengo North English to lalu艣, kt贸ry tylko udaje, 偶e walczy o prawa cz艂owieka. Elias za to by艂 got贸w walczy膰.
Nie s艂ucha艂em, kiedy 艢lizgacz powiedzia艂 mi, kto przyni贸s艂 zaproszenie Emerald.
Wej艣cie na teren Szczyt贸w nie nastr臋czy艂o mi najmniejszej trudno艣ci. Troch臋 bardziej k艂opotliwe by艂o zaaran偶owanie spotkania z Emerald.
Ale偶 jestem g艂upi. My艣la艂em, 偶e mi pozwol膮 si臋 z ni膮 zobaczy膰, odwali膰 spraw臋 i o wszystkim zapomnie膰. Nie mia艂em poj臋cia, 偶e ich spuszczono ze smyczy.
Ale szybko si臋 o tym przekona艂em.
Ch艂opcy, kt贸rzy u艣miechali si臋 do mnie poprzez bram臋 posiad艂o艣ci dziwnie stracili poczucie humoru, kiedy brama zatrzasn臋艂a si臋 za moimi plecami. Oczy zrobi艂y im si臋 z艂o艣liwe. 艢miali si臋 dalej, ale najbardziej chyba bawi艂y ich kuksa艅ce. Najlepiej na wysoko艣ci nerek.
Z krzak贸w wyszli nagle ci, kt贸rzy odwiedzili mnie w domu. Zdaje si臋, 偶e maniery im si臋 wcale nie poprawi艂y.
Zdenerwowali mnie tak bardzo, 偶e najpierw im oddawa艂em spod os艂ony czaru, kt贸ry nie pozwala艂 nikomu skoncentrowa膰 na mnie wzroku. Kurde, nie藕le! Podskakiwali, wymachiwali 艂apami, walili na o艣lep, kl臋li i chybiali jak banda pijak贸w. Tymczasem ja ci臋偶ko pracowa艂em moj膮 mistyczn膮 艂amig艂贸wk膮, pozostawiaj膮c po sobie nieprzytomne cia艂a. Ogrodnicy Davenporta b臋d膮 po kolana brodzi膰 w nawozie. Sam siebie zadziwia艂em. No, ale ka偶dy z nas ma w sobie to co艣, je艣li tylko otrzyma odpowiedni膮 motywacj臋.
Dom Davenporta by艂 niewidoczny od strony bramy. Ruszy艂em zatem poprzez ogromn膮 przestrze艅 wymuskanego trawnika, manewruj膮c pomi臋dzy wymy艣lnie przyci臋tymi krzewami i drzewami. Omal si臋 nie zgubi艂em w labiryncie 偶ywop艂ot贸w. Ze zwisaj膮c膮 szcz臋k膮 min膮艂em niewiarygodnie sztywny ogr贸d kwiatowy. Chyba p贸艂 Bustee (m贸wi臋 oczywi艣cie o ludziach) mog艂oby si臋 tu utrzyma膰 z uprawy ziemi.
Samo domostwo mog艂o wywo艂a膰 rewolucyjny odruch u kamiennego pos膮gu. By艂o w nim co艣, co g艂osi艂o pogard臋 dla wszystkich ras.
Nie uda艂em si臋 do wej艣cia, aby wpa艣膰 w troskliwe 艂apy kolejnego Ichaboda. Skoro tylko zauwa偶y艂em g艂贸wny budynek, w艂膮czy艂 si臋 we mnie stary i u艣piony instynkt zwiadowcy. Skrada艂em si臋, czai艂em, przemyka艂em i bawi艂em w podchody na paluszkach, a偶 znalaz艂em si臋 pod domem. Wok贸艂 pe艂no by艂o ludzi i wielu mnie widzia艂o, ale by艂y to 偶a艂osne manekiny w podartych mundurach Yenagetich. Zatrudnieni byli przy tak spo艂ecznie u偶ytecznych pracach jak przycinanie trawy no偶yczkami. Odwzajemni艂em im si臋 tym samym, udaj膮c, 偶e nie widz臋 ich poni偶enia.
Nigdy nie przypuszcza艂em, 偶e je艅cy wojenni mog膮 upa艣膰 tak nisko. Nie, 偶ebym specjalnie kocha艂 Yenagetich. Je艣li kto艣 ci臋 goni po bagnach, pr贸buje zabi膰, je艣li musisz przez niego je艣膰 w臋偶e i robaki, 偶eby prze偶y膰, nie艂atwo przychodzi uroni膰 cho膰 jedn膮 艂z臋, kiedy mu si臋 noga powinie. W ich sytuacji jednak by艂o co艣 elementarnie niew艂a艣ciwego. S膮dz臋, 偶e by艂a to 艣wiadomo艣膰, i偶 Elias Davenport prawdopodobnie nie robi艂 wi臋kszej r贸偶nicy pomi臋dzy pokonanym nieprzyjacielem a „ni偶sz膮 rang膮” Karenty艅czyk贸w.
Elias musia艂 sobie za艂atwi膰 cieplutk膮 posadk臋 biurow膮 w czasie s艂u偶by. Z dala od zgie艂ku i walki. Wi臋kszo艣膰 przedstawicieli klasy rz膮dz膮cej, kiedy ju偶 trafi przypadkiem na pole walki, odkrywa, 偶e przy cieciu krwawi tak samo, jak syn farmera lub g贸wniarz z Bustee. „Ostrze nie zna szacunku” mawia艂 jeden z moich sier偶ant贸w i szczerzy艂 z臋by z satysfakcj膮.
Znalaz艂em tylne wej艣cie, kt贸re nie by艂o ani zamkni臋te, ani strze偶one. Kt贸偶by si臋 w艂amywa艂 do tego fiku艣nego gniazda? Kto o艣mieli艂by si臋 niepokoi膰 Eliasa Davenporta?
(Wedy jeszcze to nazwisko by艂o dla mnie tylko inicja艂em).
Nie mam nic przeciwko bezwstydnie bogatym ludziom. Sam te偶 chcia艂bym kiedy艣 by膰 bezwstydnie bogaty, mie膰 stupokojow膮 chatynk臋 na tysi膮cu akr贸w, z ciep艂ymi i zimnymi rudzielcami w 艂azience, a mo偶e nawet z ruroci膮giem wprost do browaru Weidera. Ale s膮dz臋, 偶e ka偶dy chcia艂by doj艣膰 do tego, tak, jak ja, urabiaj膮c sobie 艂okcie, nie za艣 otrzymuj膮c wszystko w spadku. A potem ju偶 mo偶na zadziera膰 nosa.
Wiem. To bardzo prostackie podej艣cie. Jestem prostym facetem. Pracuj臋 tylko tak ci臋偶ko, jak musz臋, dbam o przyjaci贸艂, tu i tam zrobi臋 jaki艣 dobry uczynek. I staram si臋 nikogo niepotrzebnie nie krzywdzi膰.
Ten dom by艂 domem cierpienia. Nie mo偶na si臋 by艂o pozby膰 tego uczucia ju偶 od progu. 艢ciany tchn臋艂y smutkiem i b贸lem. Dom kszta艂towa艂 swoich mieszka艅c贸w, a oni jego.
S膮 takie domy, nawiedzane przez w艂asne duchy, dobre lub z艂e, szcz臋艣liwe lub smutne.
Ten dom nawiedzony by艂 przez niepokoj膮ce milczenie.
Powinien w艂a艣ciwie posiada膰 w艂asny puls, jak 偶ywa istota, rozbrzmiewa膰 echem krok贸w, skrzypieniem, pobrz臋kiwaniem i g艂uchym dudnieniem zamykanych drzwi. Ale nie. Cisza. Dom zdawa艂 si臋 pusty, jak stary but - albo dom Maggie Jenn na G贸rze.
Upiorne!
Zacz膮艂em spodziewa膰 si臋 zasadzki. To znaczy, ci ch艂opcy przy bramie czekali na mnie. Chwilka zw艂oki, kto艣 pop臋dzi do domu niby zaanonsowa膰 i wszyscy huzia na mnie.
Czy mia艂em ich wymin膮膰? Czy mia艂em wej艣膰 w... co?
U艣miechn膮艂em si臋 do siebie.
Saucerhead twierdzi, 偶e za du偶o my艣l臋. Saucerhead ma racj臋. Skoro ju偶 si臋 czego艣 podejmujesz, lepiej porzuci膰 wszelkie „a co by by艂o, gdyby...” i rozterki duszy, zrobi膰 swoje i pryska膰.
Ostro偶nie porusza艂em si臋 w kompletniej ciszy, szczerz膮c z臋by jak kto g艂upi. Je艣li kiedykolwiek zaczn臋 tytu艂owa膰 swoje sprawy, ta b臋dzie O W艂amywaczu, Kt贸ry By艂 Porz膮dnym Facetem. Zakrada艂em si臋 do ka偶dego domu, kt贸ry chcia艂em odwiedzi膰.
Nie chcia艂em, 偶eby tak by艂o. To wszystko wina ludzi.
UV
Nie mia艂em si艂y podnie艣膰 oczu, 偶eby sprawdzi膰, sk膮d dochodzi g艂os, kt贸ry przem贸wi艂:
- Zdolny z pana cz艂owiek, panie Garrett. I wyj膮tkowo sprawnie pos艂uguje si臋 pan pa艂k膮. - G艂os mia艂 nosowy, rozwlek艂y akcent dawnej arystokracji. Ga艂膮藕 starego rodu, zwisaj膮ca w nasze czasy z ery imperium.
Zaledwie zachowa艂em przytomno艣膰, 偶eby si臋 zastanowi膰, co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o. W jednej chwili pr贸buj臋 znale藕膰 rozs膮dny pow贸d dla moich ci膮g艂ych w艂ama艅, a za chwil臋 jestem w zimnym, czerwonym pokoju pe艂nym ech, przywi膮zany do twardego krzes艂a i bezw艂adny jak mokra szmata. 呕aden wysi艂ek umys艂owy nie by艂 w stanie wype艂ni膰 luki pomi臋dzy jednym a drugim.
- Prosz臋 s艂ucha膰, panie Garrett. Otto.
Poczu艂em, jak niecierpliwe palce wbijaj膮 mi si臋 we w艂osy. Us艂u偶ny do b贸lu Otto szarpn膮艂 moj膮 g艂ow膮 w ty艂, wystawiaj膮c na widok publiczny za艂zawione oczy i p贸艂otwarte usta. Publiczno艣ci膮 by艂 jaki艣 go艣膰, siedz膮cy na podwy偶szeniu. Przera偶aj膮ca, czarna sylwetka na szkar艂atnym tle.
By艂em zbyt oszo艂omiony, 偶eby si臋 ba膰. Stara艂em si臋 jednak odzyska膰 panowanie nad g艂ow膮 na tyle, by poczu膰 strach. Teraz ju偶 poznawa艂em moje otoczenie - wed艂ug opis贸w zas艂yszanych od nie ca艂kiem zdrowych na umy艣le znajomych powi膮zanych z Powo艂aniem, znajdowa艂em si臋 w gwiezdnej komnacie 艢wi臋tego Wehma, honorowej sali s膮dowej Powo艂ania. Nie b臋d膮c aktywnym cz艂onkiem, mog艂em przypuszcza膰, 偶e pe艂ni臋 rol臋 zdrajcy rasy ludzkiej. Tyle tylko...
Z tego, co s艂ysza艂em, mia艂o by膰 podobno trzech s臋dzi贸w. Upi贸r na podwy偶szeniu powinien stanowi膰 mi臋sko w wariackiej kanapce.
Skoncentrowa艂em ca艂膮 swoj膮 osobowo艣膰 na j臋zyku.
- Co si臋 u diab艂a dzieje? - Nie wiem, po co sobie w og贸le zawraca艂em g艂ow臋 pierwszymi s艂owami. Wszystko wychodzi艂o w j臋zyku, kt贸rego sam nie rozumia艂em. Ale jestem optymist膮. Pr贸bowa艂em dalej. - Przyszed艂em porozmawia膰 z Emerald Jenn.
Ciekawe, czy kiedy by艂em nieprzytomny, podmienili mi j臋zyk, albo co?
- Zakl臋cie ust臋puje powoli, m贸j panie - oznajmi艂 g艂os za moimi plecami.
- Czy sylwetka mo偶e zmarszczy膰 brwi? Tej si臋 uda艂o.
- Wiem o tym, Otah. - Otah? Niby Otto z obcym akcentem? Oklap艂em znowu. Solidne szarpni臋cie za w艂osy zmusi艂o mnie do spogl膮dania na posta膰. Kto艣 zacz膮艂 mnie klepa膰 po twarzy. To te偶 pomog艂o.
O, nieba. Jeszcze jeden. Pomaga poprzedniemu, jest identyczny. Bli藕niaki zb贸je, czy jak? Ten pomys艂 by艂 zbyt bezsensowny, nawet jak na mnie. Czas si臋 zbudzi膰.
Zbudzi艂em si臋, ale tylko po to, 偶eby stwierdzi膰, 偶e dw贸ch identycznych kretyn贸w ok艂ada mnie po g臋bie. M贸j j臋zyk straci艂 sk艂onno艣ci do j臋zyka kar艂贸w. Zacz膮艂em wyra偶a膰 si臋 po karenty艅sku, z lekkim tylko obcym akcentem. A umys艂 p臋dzi艂 naprz贸d, nie czekaj膮c na ospa艂y organ mowy.
- Czy wiesz, do kogo m贸wisz? - zapyta艂a posta膰. Go艣膰 wydawa艂 si臋 nieco ura偶ony.
- Gdybym wiedzia艂, m贸g艂bym nieco bardziej szczeg贸艂owo okre艣li膰 k膮t podej艣cia i pr臋dko艣膰 wchodzenia.
- Prosz臋 opanowa膰 swoj膮 wulgarno艣膰, panie Garrett - przerwa艂 tamten. - W艂ama艂 si臋 pan do mojego domu.
- Zosta艂em zaproszony, 偶eby si臋 spotka膰 z Emerald Jenn.
- Obawiam si臋, 偶e to nie b臋dzie mo偶liwe.
- Nie ma jej tu? To ja mo偶e ju偶 sobie p贸jd臋.
Davenport zachichota艂. Pewnie dobrze mu sz艂o w szkole dla stukni臋tych potwor贸w. On to mia艂 w sobie. Wrodzony, obiecuj膮cy talent do z艂a.
- Nonsens, panie Garrett. Doprawdy.
Obdarzy艂 mnie kolejnym chichotem, r贸wnie przyjemnym jak poprzedni.
- Gdzie s膮 ksi膮偶ki? - Co?
- Gdzie s膮 ksi膮偶ki? Oho-ho.
- O czym pan m贸wi, do licha? - Nigdy nie przypuszcza艂em, 偶e kto艣 b臋dzie mnie o to pyta艂.
- Uwa偶a mnie pan za naiwnego, panie Garrett?
- Nie, za majacz膮cego wariata! - 艁up! W sam膮 jadaczk臋. Chaz b臋dzie musia艂a si臋 obej艣膰 bez ca艂usa, kiedy si臋 zn贸w spotkamy. S膮dz臋, 偶e Otto czy tam Otah nie podziela艂 mojej opinii.
Pomy艣la艂em te偶, 偶e Davenport to cholerny dure艅. Pope艂ni艂 ten sam b艂膮d, co 艂obuzy Deszczo艂apa kiedy艣, dawno temu, kiedy nie opr贸偶nili mi kieszeni. Jego ch艂opcy te偶 byli dupkami, poniewa偶 nie zawracali sobie g艂owy sprawdzaniem, a Davenport nie ryzykowa艂by po艂amania sobie paznokci, 偶eby mnie dotkn膮膰.
Mia艂em wszystko przy sobie.
Musia艂em si臋 tylko do tego dosta膰. 呕aden problem. Musia艂em tylko najpierw pozby膰 si臋 dwunastu mil morskich sznura wok贸艂 mojej osoby.
- Gdzie ksi膮偶ki?
- Prosz臋 o inny zestaw pyta艅, Bonzo. O czym u licha pan m贸wi? - Otto.
艁up!
Konstelacje rozpierzch艂y si臋 powoli, a ja wpad艂em na pomys艂. Nie najlepszy ze wszystkich. B臋dzie bola艂o. Jak to bywa z pomys艂ami Garretta.
- Ksi膮偶ki, panie Garrett. Niezmieniona pierwsza edycja,.Kruki nie bywaj膮 g艂odne”. Gdzie one s膮?
- Ach. Te ksi膮偶ki... Nie mam bladego poj臋cia. - Czy to mo偶liwe, 偶e w艂a艣nie on sta艂 za zamordowaniem Penny'ego i Robina.
- Nie wierz臋 ci.
- Chce mi pan wm贸wi膰, 偶e tak bezwstydnie nadziany facet jak pan musi torturowa膰 i zabija膰, kra艣膰 stare ksi膮偶ki i tak dalej, 偶eby dorwa膰 si臋 do tak n臋dznego skarbu jak skarb Or艂a?
- Zapisy powiadaj膮, 偶e skarb w ca艂o艣ci sk艂ada si臋 ze srebra, panie Garrett. Powo艂anie potrzebuje srebra, aby osi膮gn膮膰 cel.
Straci艂em koncentracj臋, pr贸buj膮c odgadn膮膰 natur臋 jego zainteresowania. Chcia艂 si臋 sta膰 wielkim mistrzem domu wariat贸w.
Srebro to paliwo dla czar贸w. Powo艂anie a偶 pe艂za艂o od czarnej magii. Mo偶e brak srebra by艂 jedyn膮 przyczyn膮, kt贸ra je powstrzymywa艂a, a nie nadmiar rozs膮dku, humanitaryzmu, czy zwyk艂ej przyzwoito艣ci. Mo偶e go艣膰, kt贸ry wniesie srebro, stanie si臋 w艂a艣cicielem Powo艂ania. A mo偶e ten, kto poprowadzi Powo艂anie, b臋dzie w艂ada艂 kr贸lestwem, je艣li ta banda lunatyk贸w zdo艂a wznieci膰 rasistowsk膮 rewolucj臋.
- Marengo North English kaza艂 panu je odnale藕膰?
Elias Davenport milcza艂 przez chwil臋, tym samym potwierdzaj膮c moje domys艂y. A potem, wci膮偶 nic nie m贸wi膮c zbli偶y艂 si臋 do mnie. To znaczy - nie dok艂adnie do mnie, a kiedy wszed艂 w smug臋 艣wiat艂a, zrozumia艂em, dlaczego. Musia艂 by膰 nie pierwszej m艂odo艣ci ju偶 wtedy, kiedy Orze艂 wymyka艂 si臋 ze swoimi niewolnikami.
Na lewej skroni mia艂 wypuk艂膮, pulsuj膮c膮 偶y艂臋.
- Nie ryzykuj udaru, staruszku - zasugerowa艂em.
Kurde. Nie mia艂 nawet zamiaru. Po prostu si臋 w艣ciek艂. Skin膮艂 r臋k膮, co mia艂o znaczy膰, walcie w Garretta tak, a偶 si臋 zwinie i wynicuje. Bli藕niacy zabrali si臋 do pracy. Sumiennie.
Poczu艂em si臋 wspaniale, kiedy sobie zrobili przerw臋. Wyplu艂em krew i mog艂em zaczerpn膮膰 troch臋 tchu.
- Gdzie s膮 brakuj膮ce stronice, Garrett? - wrzeszcza艂 Davenport. No c贸偶, to faktycznie nie by艂 m贸j najsprytniejszy pomys艂 i naprawd臋 bolesny. Uzna艂em, 偶e ju偶 do艣膰 ich trzyma艂em w napi臋ciu.
- Koszula. Kiesze艅 - wygulgota艂em. - Pude艂ko. Klucz. Dom.
Davenport skoczy艂 na mnie, d艂awi膮c cuchn膮cym oddechem. Popsute z臋by. By艂 taki napalony, 偶e nie czeka艂 na opowie艣膰, kt贸r膮 chcia艂em mu zaserwowa膰. Obmaca艂 mi koszule, znalaz艂 pude艂ko, kt贸re mia艂 znale藕膰, wyrwa艂 i poku艣tyka艂 w kierunku swojego fotela. Czy czego tam innego do siedzenia.
W uszach dzwoni艂y mi dzwony wszystkich ko艣cio艂贸w miasta, ale i tak s艂ysza艂em brz臋czenie tego czego艣, co zbudzi艂o si臋 po otwarciu pude艂ka. Bli藕niacy te偶 je us艂yszeli.
- Ostro偶nie, panie! - zawo艂a艂 jeden. - Co艣 jest nie w porz膮dku. Davenport niecierpliwie otworzy艂 pude艂ko. Wiedzia艂em kiedy, bo poinformowa艂 mnie o tym dzikim wrzaskiem.
Gdybym nie by艂 taki obola艂y, m贸g艂bym go nawet po偶a艂owa膰, tyle w tym okrzyku by艂o b贸lu i rozpaczy.
Jeden z bli藕niak贸w chwyci艂 mnie za gard艂o.
- Lepiej to powstrzymaj... - Ale zanim doko艅czy艂, sam zacz膮艂 wrzeszcze膰. To chyba zdenerwowa艂o jego braciszka, kt贸ry podszed艂, 偶eby mi do艂o偶y膰, ale zaledwie wyci膮gn膮艂 艂apsko, zrobi艂 ogromnie zaskoczon膮 min臋 i sam zacz膮艂 wrzeszcze膰.
Nie sprawdza艂em, co ich dopad艂o. Zwi膮zali mnie bardzo dok艂adnie. Wiedzia艂em, 偶e ha艂as zaraz 艣ci膮gnie tu ludzi - ju偶 艣ci膮gn膮艂. S艂ysza艂em nowe g艂osy, pytaj膮ce, co si臋 tu do cholery dzieje. A potem oni te偶 zacz臋li wrzeszcze膰. Ich krzyki opu艣ci艂y komnat臋 i znik艂y w oddali.
W tych okoliczno艣ciach, nie pozosta艂o mi w艂a艣ciwie nic innego, jak tylko siedzie膰 i kombinowa膰, co dalej. Pomimo niewygody uda艂o mi si臋 nawet przysn膮膰 (jestem za twardy, 偶eby zemdle膰) na kilka chwil. Pewnie bardzo d艂ugich chwil, cho膰 w takich sytuacjach chwile zawsze wydaj膮 si臋 do艣膰 d艂ugie, d艂u偶sze, ni偶 w rzeczywisto艣ci. S膮dz臋 jednak, 偶e na zewn膮trz nie min臋艂o wi臋cej, ni偶 kilka miesi臋cy.
Martwi艂em si臋 troch臋, 偶e morderczy robak wr贸ci po mnie, ale kiedy przez drzemk臋 us艂ysza艂em jakie艣 odg艂osy, stwierdzi艂em, 偶e moje k艂opoty maj膮 bardziej bezpo艣redni charakter.
- No to tym razem si臋 naprawd臋 wkopa艂e艣, Garrett. - Winger okr膮偶y艂a mnie powoli, podczas, gdy jej ch艂opak obserwowa艂 mnie z pewnej odleg艂o艣ci. Moja wina. Pozwoli艂em, 偶eby mnie znowu 艣ledzi艂. Ale mia艂em swoje powody, cho膰 nie mia艂y one teraz wi臋kszego znaczenia.
Winger nie odczuwa艂a jakiej艣 szczeg贸lnej ci膮goty, 偶eby mnie uwolni膰. Udawa艂em zatem mniej przytomnego, ni偶 by艂em w istocie. Czu艂em, 偶e Otto i Otah zostawili mnie w stanie wskazuj膮cym na zu偶ycie. Wyda艂em z siebie j臋k, kt贸ry nie do ko艅ca by艂 udawany.
- My艣lisz, 偶e im co艣 powiedzia艂? - zatroska艂 si臋 ch艂opta艣.
- Co? A jak? Przecie偶 on nic nie wie.
Ch艂opta艣 siekn膮艂, ale nie wydawa艂 si臋 do ko艅ca przekonany. D艂u偶ej jednak siedzia艂 mi na ogonie, ni偶 ona.
Winger z艂apa艂a mnie za w艂osy, poddar艂a mi g艂ow臋 do g贸ry.
- Jeste艣 tam, Garrett? Gdzie oni wszyscy poszli? Gdzie ich pos艂a艂e艣?
- Kotku, to nie to pytanie - wtr膮ci艂 ch艂opczyk. Podszed艂 do foteli s臋dziowskich. - Spytaj lepiej, co on im zrobi艂.
Winger podesz艂a, 偶eby sprawdzi膰, ile zosta艂o z Eliasa Davenporta.
- Jak to si臋 mog艂o sta膰? - mrukn臋艂a, ogl膮daj膮c si臋 na mnie nerwowo.
- Chyba nie chc臋 wiedzie膰 - stwierdzi艂 jej ch艂opak. - Patrz, tu jest tego wi臋cej, Czterech, mo偶e pi臋ciu ch艂opa. Wszyscy porozrywani w ten sam spos贸b.
- Co im zrobi艂e艣, Garrett? - Winger naprawd臋 wydawa艂a si臋 zatroskana. - Mo偶e si臋 ba艂a, 偶e zrobi臋 to znowu. Chyba si臋 starzeje.
Zauwa偶y艂em, 偶e jako艣 nikt si臋 nie kwapi, 偶eby mnie uwolni膰, ale Winger pyta艂a dalej:
- Czy oni maj膮 wszystkie trzy ksi臋gi, Garrett? Czy tylko t臋, kt贸r膮 dziewczyna zabra艂a matce?
Zastanawia艂em si臋, czy zdo艂am j膮 zwabi膰 tak blisko, 偶eby jej dosi臋gn膮膰 z臋bami.
- Kotku!
Nie mog艂em si臋 obr贸ci膰, ale s艂ysza艂em, jak wchodz膮 do pokoju. Co najmniej czterech ludzi. Mo偶e wi臋cej. Wszystko zamar艂o w bezruchu. Winger nie wiedzia艂a, co robi膰. Zastanawia艂em si臋, dlaczego.
- 艢wi臋te 艣wistaki! Patrzcie no na t臋 dupci臋! Cholerny Papagaj! A ten co tu robi?
W polu mojego widzenia nagle pojawi艂 si臋 艢lizgacz. Z sobie tylko znanych powod贸w ci膮gn膮艂 za sob膮 saperk臋 do okop贸w. Podsun膮艂 j膮 Winger pod nos, ale nic nie powiedzia艂.
Nast臋pn膮 rzecz膮, jaka do mnie dotar艂a, by艂a twarz Morleya, kiedy podnosi艂 mi g艂ow臋 i zagl膮da艂 w to, co pozosta艂o z moich oczu pod opuchlizn膮.
- 呕yje. Rozwi膮偶cie go.
W chwil臋 p贸藕niej Ivy i Karpiel zaj臋li si臋 kr臋puj膮cymi mnie sznurami. Jako艣 si臋, kurka, nie spieszyli.
- Saucerhead. Obstawiaj te drzwi. Sier偶ant, ty tamte. Zdaje si臋, 偶e w艂a艣nie t臋dy uciekli - Podni贸s艂 mi g艂ow臋. - Co tu si臋 sta艂o?
- Mimble sif cubby bunka snot! - O kurde! Znowu m贸wi艂em po karlemu. Dzi臋ki spuchni臋tej twarzy i j臋zykowi. Ale tym razem wiedzia艂em, co chc臋 powiedzie膰.
Cholerny Papagaj bez w膮tpienia mia艂 gust robola, je艣li chodzi o kobiety. I nie mia艂 zamiaru Winger popu艣ci膰, dop贸ki nie powie jej wszystkiego.
Zar贸wno ona, jak i jej ch艂opak bardzo si臋 starali, 偶eby nikogo nie zdenerwowa膰.
Ivy i Karpiel jeszcze kombinowali przy w臋z艂ach, a ja daremnie pr贸bowa艂em im wyt艂umaczy膰, 偶eby si臋 tak bardzo nie pie艣cili z tymi linami. N贸偶, ciach i po krzyku. Ale oni nie rozumieli. Rozsup艂ywali, snuli, a偶 wreszcie Morley sykn膮艂:
- Nikt nam nie ka偶e szanowa膰 cudzej w艂asno艣ci, Narcisio. W艂a艣ciciel le偶y tam i ma w sobie pe艂no dziur. Prokurator nie b臋dzie si臋 martwi艂 o poci臋ty sznur.
Saucerhead ochrzania艂 Winger. Karpiel i Ivy pr贸bowali postawi膰 mnie na nogi. Morley udawa艂, 偶e moje samopoczucie jest jedyn膮 rzecz膮 na 艣wiecie, kt贸ra go interesuje. 艢lizgacz w臋drowa艂 woko艂o, mamrocz膮c pod nosem i wywija艂 艂opat膮. Sier偶ant obserwowa艂 sw贸j brzuch, jakby si臋 zastanawia艂, czy nie narysowa膰 na nim mapy.
Nagle gdzie艣 z oddali rozleg艂 si臋 wrzask b贸lu, nie tu, w pomieszczeniu, ale nie tak znowu bardzo daleko. Potem jeszcze kto艣 zacz膮艂 krzycze膰 i rozleg艂o si臋 w艣ciek艂e bzyczenie. Zdaje si臋, 偶e to m贸j pupil wraca艂.
Ten g艂upek 艢lizgacz zachichota艂, jakby czeka艂 na to przez ca艂e swoje 偶ycie, jakby wreszcie wr贸ci艂 do niego ten morderca sprzed czternastu lat.
- Lepiej si臋 odsu艅 - poleci艂 Sier偶antowi. - Chyba, 偶e chcesz tym oberwa膰.
Sier偶ant spojrza艂 na cia艂a, wybra艂 dyskrecj臋 i elegancko ulotni艂 si臋 przez najbli偶sze drzwi.
W chwil臋 p贸藕niej co艣 wlecia艂o do pokoju tak szybko, 偶e wydawa艂o si臋 tylko plam膮 i skierowa艂o wprost na mnie.
艢lizgacz machn膮艂 艂opat膮. Zrobi艂 krok, wyci膮gn膮艂 ramiona i w艂o偶y艂 w uderzenie ca艂膮 si艂臋 ramion i bark贸w. Splang!
Opu艣ci艂 ostrze 艂opaty na pod艂og臋 i zacz膮艂 je czy艣ci膰 ko艅cem podeszwy buta. U艣miecha艂 si臋 od ucha do ucha.
- Tak si臋 post臋puje z tymi zarazami. S膮 szybkie i z艂o艣liwe, ale je艣li nie spu艣ci膰 ich z oka, mo偶na je pokona膰. S膮dz臋, 偶e nikt tu ich wcze艣niej nie widzia艂.
- Mo偶esz chodzi膰? - zapyta艂 Morley, pozostawiaj膮c innym peany pochwalne pod adresem 艢lizgacza.
Pr贸bowa艂em go zapyta膰, gdzie wcze艣niej natkn膮艂 si臋 na te szata艅skie osy, ale znowu gada艂em tylko po karlemu. Morley pomy艣la艂, 偶e m贸wi臋 do niego.
- Dobrze - rzek艂. - Jeste艣 twardszy, ni偶 si臋 to z pozoru wydaje. Wyno艣my si臋 st膮d.
Dobra my艣l. Trzeba tylko sprawdzi膰, czy nie zosta艂o nic, co mog艂oby zdradzi膰 nasz膮 to偶samo艣膰. Cho膰 z drugiej strony nie wyobra偶am sobie, 偶e kto艣 z nas i tak nie zosta艂by w to zamieszany. W domu wci膮偶 jeszcze byli 偶ywi ludzie, a je艅cy wojenni w ogrodzie mogli zosta膰 zmuszeni do m贸wienia.
Winger i jej kumpel usi艂owali stan膮膰 bokiem, 偶eby by膰 mniej widoczni, ale - jak to nam od czasu do czasu przypomina T.Ch. Papagaj, profilu Winger trudno nie zauwa偶y膰.
- Mo偶emy ci臋 tu zostawi膰 - stwierdzi艂 Morley. - Mamy do艣膰 sznura.
Wskaza艂 na kokon, kt贸ry po sobie zostawi艂em.
- Nie. Nie ma sprawy - Winger nie chcia艂a zostawa膰. Wydawa艂o si臋, 偶e pogoda si臋 zaraz zepsuje. Powo艂anie dowie si臋, 偶e Davenport wyzion膮艂 ducha. B臋d膮 偶膮dali krwi za krew.
Wszystko moja wina, musia艂em to przyzna膰. Gdybym szybciej przebiera艂 nogami, mo偶e nie trzeba by艂oby rozegra膰 ostatniej cz臋艣ci gry.
LV
Nie opu艣cili艣my gwia藕dzistej komnaty. To znaczy przebiera艂em nogami tak szybko, jak dawa艂y si臋 na to nam贸wi膰 moje palce i pi臋ty, ale nie odeszli艣my daleko.
Morley schyli艂 si臋 nagle. Reszta z nas zamar艂a, przestraszona. Kolejny robak? - pomy艣la艂em. Ale sk膮d? Dotes skoczy艂 w g贸r臋. Kiedy by艂 w najwy偶szym punkcie, do pomieszczenia wszed艂 facet i podstawi艂 mu podbr贸dek do kopniaka. Pad艂, jakby mu podci臋li nogi, ale po nim przelecia艂o ca艂e stado brun贸w. B臋dzie mia艂 siniaki na siniakach i ko艣ci w proszku, je艣li w og贸le wstanie.
Wszyscy, z wyj膮tkiem mnie, znale藕li si臋 nagle w wirze walki. Ivy i Karpiel oparli mnie o 艣cian臋 i zanurkowali w sam 艣rodek, a ja sta艂em tam, tak skoncentrowany na tym, 偶eby nie upa艣膰, 偶e nie mog艂em sobie pozwoli膰, by kibicowa膰 moim kumplom. Pr贸bowa艂em wy艂owi膰 z kieszeni co艣 u偶ytecznego, ale wysi艂ek by艂 zbyt wielki, jak na skromny zas贸b 艣rodk贸w, kt贸ry mi pozosta艂.
Nie zorientowa艂em si臋, co to za banda, dop贸ki nie zobaczy艂em Mugwumpa, kt贸ry unosi艂 si臋 na drugiej fali. W tym momencie sprawy zasz艂y za daleko, jak na polubowne rozwi膮zanie sprawy. Wsz臋dzie by艂o pe艂no trup贸w i rannych, g艂贸wnie po stronie Deszczo艂apa, ale biedak Ivy nagle zrobi艂 fa艂szywy ruch i kto艣 przypadkiem dziabn膮艂 go w plecy tak ze czterdzie艣ci cztery razy. Cholerny Papagaj oskalpowa艂 odpowiedzialnego typa do go艂ej ko艣ci, ale cz艂owiek szczur by艂 tak przej臋ty robot膮, 偶e nie m贸g艂 przesta膰 d藕ga膰 nawet na tyle d艂ugo, 偶eby strz膮sn膮膰 ptaszysko z g艂owy.
艢lizgacz chwyci艂 Mugwumpa i rzuci艂 nim na czterdzie艣ci jard贸w, po czym skierowa艂 si臋 w stron臋 Deszczo艂apa, kt贸ry w艂a艣nie si臋 pojawi艂. Spostrzeg艂, 偶e Saucerhead te偶 idzie w tamt膮 stron臋 i pr贸bowa艂 zrobi膰 unik. Wtedy zobaczy艂 艢lizgacza, pisn膮艂 i skoczy艂 pomi臋dzy obu olbrzym贸w. Ciekaw by艂em, sk膮d wzi膮艂 tylu brun贸w do艣膰 g艂upich, 偶eby dla艅 pracowali, zw艂aszcza, 偶e p贸艂 TunFaire ugania艂o si臋 za jego g艂ow膮. Mo偶e przebra艂 si臋 za panienk臋 i kaza艂 biedakom my艣le膰, 偶e pracuj膮 dla damy?
Ale jego ch艂opcy troch臋 si臋 zmieszali, kiedy rozpoznali moich przyjaci贸艂.
艢lizgacz by艂 zdecydowanie zbyt mocno zdeterminowany, by odp艂aci膰 Cleaverowi za Ivy'ego i stare swary. Rzuci艂 si臋 za nim, rozrzucaj膮c na prawo i lewo kawa艂ki przeciwnik贸w, ale nie dopad艂 go od razu i zapomnia艂 wysun膮膰 jedno oko w ty艂. Pr贸bowa艂em krzykn膮膰, ale mia艂em zepsut膮 krzykaczk臋. W艂a艣nie chwyci艂 uciekaj膮cego dziada, kiedy kto艣 wsadzi艂 mu n贸偶 w plecy. P艂aka艂bym, gdybym m贸g艂, ale zamiast tego, uruchomi艂em ostatnie rezerwy si艂, krzycz膮c.
- Pwziffle pheez!
艢lizgacz w艂a艣ciwie ju偶 nie 偶y艂, ale to go nie spowolni艂o. Nikt, kogo dorwa艂, nie m贸g艂 powiedzie膰, 偶e to przyjemne do艣wiadczenie. Z艂ama艂 Morleyowi r臋k臋 tylko dlatego, 偶e ten pr贸bowa艂 mu si臋 usun膮膰 z drogi.
Pr贸bowa艂em zmusi膰 moje nogi do udania si臋 w kierunku drzwi, ale nie chcia艂y wsp贸艂pracowa膰. Opryszki Davenporta musieli pocz臋stowa膰 mnie czym艣 wi臋cej, ni偶 tylko laniem. Mia艂em przykre wra偶enie, 偶e nie zdo艂am si臋 tak g艂adko wymiga膰, jak w Bledsoe, nawet gdyby 艢lizgacz zdo艂a艂 zdemolowa膰 ten niech臋tny t艂um, kt贸ry sprowadzi艂 tu Cleaver.
Wydawa艂o mi si臋, 偶e wszyscy, kt贸rzy kiedykolwiek za mn膮 艂azili, teraz zebrali si臋 tu, w Szczytach. I chyba wszyscy my艣leli, 偶e przyszed艂em tu po t臋 nieszcz臋sn膮 mistyczn膮 trylogi臋.
Mniej wi臋cej w tym samym czasie, kiedy 艢lizgacz pada艂, kto艣 wsadzi艂 n贸偶 pod 偶ebro ch艂opakowi Winger. Dosta艂a lekkiej apopleksji, skoczy艂a na paru ch艂opak贸w, kt贸rzy pr贸bowali da膰 nog臋, ale nie zd膮偶yli.
Rozejrza艂em si臋 woko艂o. Zdaje si臋, 偶e tylko Winger i Grange Cleaver nie oberwali. Saucerhead sta艂 oparty o 艣cian臋, dziwnie blady. Sier偶ant le偶a艂, ale nie potrafi艂em powiedzie膰, co mu jest. Karpiel, z T.Ch. Papagajem na grzbiecie, kl臋cza艂, podpieraj膮c si臋 r臋kami, i jako艣 nie m贸g艂 si臋 d藕wign膮膰. Morley, pomimo rany, robi艂, co m贸g艂, 偶eby 偶aden z ch艂opc贸w Cleavera ju偶 nigdy mu nie zawraca艂 g艂owy.
Wydawa艂o mi si臋, 偶e to wielka, krwawa, ale daremna ofiara. Nikt nie zyska艂, a wielu du偶o straci艂o.
By艂em z siebie dumny. Przy odrobinie pomocy mojej kumpelki 艣ciany zdo艂a艂em wreszcie ruszy膰 w kierunku drzwi.
Po艣wieci艂em tej skomplikowanej czynno艣ci ca艂膮 swoj膮 uwag臋. Musia艂em si臋 zatrzyma膰, 偶eby sprawdzi膰, co si臋 dzieje na polu bitwy.
Nie dzia艂o si臋 najlepiej. Pod艂oga zas艂ana by艂a czarnymi charakterami, ale ci dobrzy znikli. Je艣li nie liczy膰 Cholernego Papagaja, kt贸ry zatacza艂 kr臋gi pod sufitem, 膰wicz膮c najpaskudniejszy repertuar ze swego s艂ownika. Chcia艂em zawo艂a膰 Morleya, Winger, albo kogokolwiek, ale m贸j g艂os znowu twierdzi艂, 偶e nie wie, o co mi chodzi.
Cleaver wci膮偶 sta艂, Mugwump te偶, g艂贸wnie dlatego, 偶e by艂 tak szeroki, i偶 tylko si臋 turla艂 w pionie za ka偶dym razem, kiedy kto艣 go uderzy艂. 艢lizgacz mia艂 najlepszy pomys艂 - wbi膰 go w 艣cian臋 i tyle.
A gdzie moi kumple?
Uciekali przed kumplami kogo艣 innego, albo co?
Ruszy艂em znowu, kiedy Cleaver i Mugwump skierowali si臋 w moj膮 stron臋, ale w tym samym momencie kolejna grupa graczy zanurzy艂a si臋 w to bagno szale艅stwa.
Rozpozna艂em jednego ze spec贸w Belindy. Cleland Justin Carlyle. Przyj膮艂em, 偶e jego kumple to waga ci臋偶ka Stra偶y Obywatelskiej.
Teraz wiedzia艂em, dlaczego moi przyjaciele dali nog臋.
Carlyle i jego kolesie mieli mord w oczach. Trzeba by艂o pom艣ci膰 wydarzenia w domu Jenn. Je艣li kto艣 zadziera z ch艂opcami z syndykatu, musi si臋 liczy膰 z zap艂at膮. A wtedy ju偶 nie jest najwa偶niejsze, kto to b臋dzie.
Mugwump chwyci艂 mnie za koszul臋. Drug膮 r臋k膮 szarpn膮艂 Cleavera i powl贸k艂 nas obu w kierunku drzwi. Nie wiem, o czym my艣la艂, ale chyba by艂 nieco zdenerwowany. Wcisn膮艂 Cleavera w jak膮艣 dziur臋, podni贸s艂 mnie sobie do oczu, wydysza艂:
- Kwita, brachu - I wcisn膮艂 mnie obok. Nie w drzwi, tylko w jak膮艣 cholern膮 dziur臋 za tronami stukni臋tych s臋dzi贸w z Powo艂ania.
Mugwump z wielkim ha艂asem negocjowa艂 z ch艂opakami ze stra偶y, kiedy nagle debata dobieg艂a ko艅ca. Wszech艣wiat wype艂ni艂a kompletna cisza, je艣li nie liczy膰 kurwuj膮cego pod sufitem Cholernego Papagaja, ale ten by si臋 nie zamkn膮艂 nawet pod wod膮.
Wszyscy go zostawili. Mo偶e i mnie si臋 uda.
Cholernie ma艂o prawdopodobne. Nie przy moim szcz臋艣ciu. Bogowie uznali widocznie, 偶e nie jestem godzien, aby pozby膰 si臋 tej gadaj膮cej miote艂ki do kurzu.
W dziurze by艂o faktycznie ciasno. Nie by艂a przeznaczona dla dw贸ch ludzi. Nie by艂a przeznaczona dla dw贸ch takich ludzi, jak my.
Mugwump umie艣ci艂 mnie do艣膰 blisko Cleavera, 偶ebym m贸g艂 go udusi膰, czego 偶yczy艂em sobie zreszt膮 z ca艂ego serca. C贸偶, kiedy nie mia艂em do艣膰 si艂.
Sprzeczka papugi z rozumem nie ustawa艂a. Wreszcie sykn膮艂em:
- Zabierz ze mnie te 艂apy!
Podejrzewam, 偶e gdyby kto艣 by艂 niedaleko i mia艂 dobry s艂uch, m贸g艂by to us艂ysze膰. A nawet zrozumie膰, bo moja dykcja znacznie si臋 poprawi艂a.
- Nie gram w twoj膮 gr臋 - zachichota艂 Cleaver.
Zaczerwieni艂em si臋 tak, 偶e prawie 艣wieci艂em w ciemno艣ci, poniewa偶 ruchy Cleavera nie mia艂y nic wsp贸lnego ze mn膮. Nieraz cz艂owiek robi r贸偶ne g艂upie rzeczy, ale tylko ca艂kowity dure艅 dobiera艂by si臋 do kogo艣, kiedy wok贸艂 kr膮偶膮 spragnieni krwi mordercy, w ka偶dej chwili gotowi poci膮膰 go na gulasz.
- Garrett, jeste艣 niesamowity - odezwa艂 si臋 g艂osem Maggie Jenn, sycz膮cym jak gor膮cy pogrzebacz. - Mo偶e zaczn臋 ci臋 obmacywa膰, je艣li st膮d wyjdziemy.
- Zabieraj si臋! - warkn膮艂em.
Cofn膮艂 si臋 pos艂usznie, ale jego g艂os Maggie nie przestawa艂 z艂o艣liwie chichota膰. Z艂y, z艂y cz艂owiek. W chwil臋 p贸藕niej jednak sta艂 si臋 powa偶ny i rzeczowy.
- Odzyska艂e艣 ju偶 si艂y?
- Dali mi co艣. Nie b臋d臋 si臋 nadawa艂 do niczego jeszcze przez d艂u偶szy czas.
- Kiedy艣 b臋dziemy musieli si臋 st膮d wydosta膰, a ja nie mam przy sobie nawet pilniczka do paznokci.
- Fooey! - prychn膮艂em, co po karlemu mia艂o znaczy膰 „Cholera!”. Wyj艣cie z ukrycia by艂o 艣mia艂ym zamierzeniem. Wyj艣膰 z tej szafy... wyj艣膰 z tej szafy, kurde! Wyj艣膰 ze Szczyt贸w, mo偶e nawet opu艣ci膰 na chwil臋 prowincj臋, wszystkie te cele wydawa艂y mi si臋 dziwnie poci膮gaj膮ce. Tego bajzlu nie uda si臋 zatuszowa膰, cho膰by nie wiem, co.
Drzwi szafki otwar艂y si臋 raptownie.
Zala艂o nas 艣wiat艂o, prawie mnie o艣lepiaj膮c. Z trudem rozr贸偶nia艂em sylwetk臋 kogo艣 niskiego i mocno zniecierpliwionego. Cholerny Papagaj przelecia艂 nad nami, oblewaj膮c nas stekiem blu藕nierstw.
LVI
- Wy艂azi膰! - poleci艂 czyj艣 twardy g艂os. Zadygota艂em i... rozpozna艂em go.
- Relway?
- Tak - Ma艂y mieszaniec-tajniak zawsze by艂 osch艂y, a jeszcze cz臋艣ciej niecierpliwy. - Ruszaj si臋.
- A ju偶 si臋 zastanawia艂em, czy ty albo ten tw贸j W艂adca Ognia wreszcie si臋 pojawicie.
- Najpierw zjawi艂 si臋 tu cz艂owiek Direhearta: ty. A teraz znajduj臋 ci臋 w szafie z jak膮艣 lal膮. B臋d臋 potrzebowa艂 kilku woz贸w, 偶eby wywie藕膰 st膮d tych wszystkich sztywniak贸w.
Ludzie Relawya pomogli nam wyj艣膰 z szafy. Lal臋 traktowali ze szczeg贸ln膮 atencj膮.
Z trudem ukry艂em zaskoczenie. Powiadali, 偶e Cleaver to mistrz przebieranek. Oto dow贸d. W ci膮gu tej kr贸tkiej chwili, kiedy wierci艂 si臋 w mroku, zd膮偶y艂 si臋 przebra膰 i w艂o偶y膰 czarn膮 peruk臋. Wygl膮da艂 jak diablica, kt贸ra wysz艂a wprost z fantazji jakiego艣 biedaka.
- Nie by艂oby mnie tu, gdyby nie chodzi艂o o w艂a艣ciciela tego domu. B艂ock przymila si臋 grubym rybom, ale ja.
- Grube ryby. Nikt ich tak nie nazywa艂 od czasu, kiedy by艂em dzieckiem.
- Powiedzmy, 偶e jestem staro艣wiecki. Co powiesz, Garrett?
- Dziewczyna, kt贸rej szukam, mia艂a si臋 tutaj ukrywa膰. Dosta艂em list, kt贸ry podobno ona napisa艂a. Chcia艂a, 偶ebym przyszed艂 j膮 pogada膰. Przyszed艂em. Z艂apali mnie jacy艣 bandyci. Obudzi艂em si臋 na膰pany po czubek g艂owy. Zacz臋li zadawa膰 mi jakie艣 bezsensowne pytania. Potem wpad艂a grupa ludzi, wywi膮za艂a si臋 b贸jka, kto艣 mnie uwolni艂. Pewnie my艣leli, 偶e jestem jednym z nich. Ukry艂em si臋, bo nie by艂em w stanie nawet ucieka膰.
Zdaje si臋, 偶e nie by艂 pewien, czy funduj臋 mu ca艂膮 histori臋. Nie wiem, dlaczego. Nie wykazywa艂 zainteresowania Cleaverem i nie zadawa艂 pyta艅 o znanych wsp贸lnikach niejakiego Garretta, kt贸rych m贸g艂 widzie膰 w pobli偶u.
- Dlaczego tak was interesuje Elias Davenport?
- To zwariowana gruba ryba, przy kt贸rej reszta Powo艂ania to k贸艂ko gospody艅 wiejskich. To on jest inicjatorem wi臋kszo艣ci zamieszek. Jakiego rodzaju magii u偶ywaj膮?
- Magii?
- Co艣 wyprodukowa艂o ca艂e mn贸stwo trup贸w. Podziurawi艂o je, jak ser. 呕adna bro艅 tego nie dokona.
- I nie patrzy艂o na obozy, poruczniku - zauwa偶y艂 jeden z ludzi Relwaya. Ten st臋kn膮艂 tylko.
- Nie przyjrza艂em si臋 dobrze - oznajmi艂em. - To chyba by艂 jaki艣 ogromny owad. Kt贸ry艣 z ch艂opc贸w waln膮艂 go 艂opat膮 - wspomniany ch艂opiec i jego narz臋dzie le偶eli nieopodal.
Relway podszed艂 bli偶ej, skrzywi艂 si臋 niemi艂osiernie.
- Dosta艂e艣 to, po co przyszed艂e艣? - zapyta艂.
- Do licha, nie! Nie widzia艂em jej nawet. Przyszed艂em prosto tutaj. Gdziekolwiek to jest... nie pami臋tam niczego wi臋cej.
I zn贸w spojrzenie Relwaya powiedzia艂o mi, 偶e nie ma przekonania co do prawdziwo艣ci mojej bajeczki. Ludzie po prostu ju偶 nie wierz膮 nikomu na s艂owo.
- Tak to wygl膮da? B臋d臋 teraz zaj臋ty sprz膮taniem tej jatki. Pogadamy p贸藕niej. Tymczasem mo偶esz porozmawia膰 z W艂adc膮 Ognia. Mam wra偶enie, 偶e nie poczuje si臋 dobrze, widz膮c rozlew krwi, jaki ci towarzyszy.
- Mog臋 i艣膰?
- Byle nie tak daleko, 偶ebym nie m贸g艂 ci臋 znale藕膰.
- Zapomnij o tym. - Usi艂owa艂em sobie przypomnie膰, czy mam jakich艣 kumpli z wojaczki na wsi, kt贸rzy mogliby mnie przechowa膰.
- Garrett.
Przesta艂em sp艂ywa膰 w kierunku drzwi.
- Taaak?
- Dziwna mieszanka sztywniak贸w. Nie widzia艂e艣 przypadkiem, kto ich tu sprowadzi艂? - Jego ton i wyraz twarzy 艣wiadczy艂y o tym, 偶e my艣la艂 ca艂kowicie innym torem, ni偶 ja.
- Nie, raczej nie. Nie rozpozna艂em nikogo.
- A centaury? Kto艣 z dziwnym akcentem?
- Czy kto艣 tu wygl膮da na uchod藕c臋 z Kantardu?
- Nic o tym nie wiem. Dlaczego? Co si臋 dzieje?
- S膮 powody, 偶eby uwa偶a膰, 偶e uchod藕cy zorganizowali si臋 dla w艂asnego bezpiecze艅stwa. Kieruj膮 nimi dezerterzy spo艣r贸d oficer贸w Mooncalleda.
- Och, a czy to nie jest ju偶 szczyt wszystkiego? TunFaire ukrywa ocala艂ych od Mooncalleda. - Ciekawy pomys艂.
Relway zrezygnuje, skoro tylko zidentyfikuje pierwsze cia艂a.
Podj膮艂em mozoln膮 w臋dr贸wk臋, nie wypuszczaj膮c mojej la艂uni ze 艣miertelnego u艣cisku. I nie spuszczaj膮c oka z jej wolnej r臋ki, 偶eby przypadkiem nie zaw臋drowa艂a za pazuch臋 w poszukiwaniu jakiego艣 remedium.
Cleaver zawsze ma asa w r臋kawie.
LVH
Wygl膮da艂o na to, 偶e Relway sprowadzi艂 sobie kawaleri臋 tajnej policji. Na zewn膮trz musia艂o by膰 z tysi膮c koni. A ka偶dy z nich uznawa艂 za stosowne przerwa膰 po偶eranie trawnika na rzecz z艂o艣liwych spojrze艅, kt贸re rzuca艂 w moj膮 stron臋. Kula艂em i ku艣tyka艂em pomi臋dzy wozami ze sprz臋tem tak d艂ugo, a偶 im uciek艂em, zanim zd膮偶y艂y si臋 zorganizowa膰.
Nie s膮 takie bystre. Je艣li je wzi膮膰 z zaskoczenia, mo偶na je nawet przechytrzy膰.
Kiedy wychodzi艂em z piwnicy Davenporta, min膮艂 mnie jaki艣 go艣膰, ale chyba us艂ysza艂 ju偶, 偶e mog臋 sobie p贸j艣膰, bo mnie nie zatrzyma艂. W og贸le ma艂o kto mnie zauwa偶a艂, z wyj膮tkiem kilku znajomych, kt贸rzy pozdrowili mnie skinieniem g艂owy.
Cleaver trzyma艂 g臋b臋 na k艂贸dk臋, dop贸ki nie znale藕li艣my si臋 poza zasi臋giem czyjegokolwiek s艂uchu.
- To by艂o mi艂e, Garrett. Mog艂e艣 mnie wyda膰.
- Nie wy艣wiadczy艂em ci 偶adnej przys艂ugi.
- Tak s膮dzi艂em, ale wola艂em sprawdzi膰. - Podj膮艂 niepewn膮 pr贸b臋 wyrwania si臋 na wolno艣膰. Kombinowa艂 tak pilnie, 偶e prawie s艂ysza艂em, jak mu m贸zg pracuje.
Obejrza艂em si臋. Konie chyba postanowi艂y, 偶e pozwol膮 mi odej艣膰. Przynajmniej tym razem. Wydawa艂y si臋 nerwowe, przej臋te. Dziwne, bior膮c pod uwag臋, 偶e mia艂y szans臋 przy艂o偶y膰 kopyto do mojej zguby.
Cleaver wyczu艂 m贸j niepok贸j.
- Co jest?
- Co艣 dziwnego si臋 tu dzieje.
- Zauwa偶y艂e艣 to - zn贸w ten g艂os Maggie.
- Je艣li nie liczy膰 nas. Pospiesz si臋.
Czu艂em polityk臋. Relway kr膮偶y艂. Jego 艣wiat nie dzieli艂 si臋 na dobrych i z艂ych facet贸w. G艂owy lecia艂y nie dla zysku, lecz po to, aby zmusi膰 ludzi do robienia tego, czego si臋 od nich wymaga, zamiast tego, co by chcieli.
Straci艂em koncentracj臋. Cleaver pr贸bowa艂 wyrwa膰 mi rami臋 z korzeniami i w ko艅cu si臋 uwolni艂. Ruszy艂em za nim, ku艣tykaj膮c jak oferma. Brama by艂a ju偶 w zasi臋gu wzroku. Ma艂y 艂otrzyk by艂 coraz dalej, min膮艂 j膮, a ja 艂omota艂em swoj膮 drog膮. Mog艂em go przetrzyma膰. By艂em przyzwyczajony do bieg贸w.
Galop, galop. Skr臋ci艂em w alejk臋.
I patrzcie, m贸j kumpel Grange Cleaver, 艣mig艂y jak strza艂a, prysn膮艂 mi臋dzy Morleyem, Sier偶antem i Karpielem, kt贸rzy pr贸bowali go okr膮偶y膰. Sier偶ant i Karpiel wydawali si臋 w jeszcze gorszych humorach, ni偶 ja. Za to Morley szczerzy艂 z臋by, jak krokodyl, kt贸ry zamierza rzuci膰 si臋 na niezbyt inteligentn膮 dzik膮 艣wini臋.
Cleaver waln膮艂 go w z艂amane skrzyde艂ko. Morley kwikn膮艂. Cleaver wymin膮艂 go i da艂 nog臋.
- Hej - wydysza艂em.
Morley powiedzia艂 kilka s艂贸w. Zaskoczy艂 mnie. Nigdy nie przypuszcza艂em, 偶e tak p艂ynnie w艂ada bluzgami.
- Nie masz szcz臋艣cia do dziewczyn - zauwa偶y艂 wreszcie. - Nawet takie od ciebie uciekaj膮.
- Za艂o偶yli艣my si臋, 偶e pierwszy b臋dzie w mie艣cie. Ju偶 go dogania艂em. - Nie by艂o nadziei, 偶eby go teraz dopa艣膰.
- Gdzie Pan Pyskaty, panie Garrett? - wykrztusi艂 Karpiel. Ch艂opak dzielnie udawa艂, 偶e nic go nie obchodzi b贸l, jaki odczuwa艂.
- Kurde! Czas karmienia! - spojrza艂em na bram臋. - Je艣li mamy szcz臋艣cie, Relway ju偶 pozbiera艂 wszystko, co ma dzioby i poukreca艂 艂by.
M艂ody spojrza艂 na mnie lodowato.
- Nic ci nie b臋dzie?
- Na razie nie zrobi臋 gwiazdy na trawie. S艂uchaj, kto艣 nadje偶d偶a.
Ca艂e mn贸stwo ktosi贸w.
Wtopili艣my si臋 w zagajnik po drugiej stronie drogi, zanim zjawi艂 si臋 kolejny oddzia艂 Stra偶y. Ich wierzchowce dziwnie si臋 zachowywa艂y.
- Wygl膮daj膮 jak normalna kawaleria - szepn膮艂 Morley.
Mnie te偶 si臋 tak wydawa艂o.
- Relway odstawia wielk膮 pomp臋. - Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy w jego paranoi nie ma jakiej艣 metody.
- Lepiej spadajmy - zaproponowa艂 Sier偶ant. - Zanim zrobi si臋 taki t艂ok, 偶e nie damy rady si臋 ruszy膰.
Dobry pomys艂.
- Jeszcze nie - mrukn膮艂 Morley.
- Po co tu si臋 chcesz dalej kr臋ci膰? - zapyta艂 zdumiony Sier偶ant.
Dobre pytanie. Nic nam to nie pomo偶e.
- Czekam na Tharpe'a.
- Nic mu nie jest? - zapyta艂em.
- Nie by艂o.
- Jak d艂ugo...?
- Powiem ci, Sier偶ant. Garrett!
Zacz膮艂em si臋 trz膮艣膰, straci艂em koncentracj臋. Opad艂 ze mnie czas tera藕niejszy i mia艂em czas pomy艣le膰, przez co przeszed艂em. I dotar艂o do mnie, 偶e dw贸ch nie ca艂kiem zdrowych na umy艣le ch艂opak贸w nie d臋艂o rady...
- Co?
- Jeste艣 najzdrowszy z nas. Id藕, przypilnuj Saucerheada.
Westchn膮艂em. Chcia艂em ju偶 i艣膰 do domu. Chcia艂em si臋 po艂o偶y膰 do 艂贸偶ka i przespa膰 ca艂y tydzie艅, dop贸ki nie znikn膮 b贸l i poczucie winy. A potem zapomn臋 o tym 偶yciu, p贸jd臋 do Weidera, powiem, 偶e jestem got贸w na prac臋 ochroniarza na pe艂nym etacie.
W browarze nie odurzaj膮 ci臋, nie torturuj膮 i nie zabijaj膮 twoich kumpli. I nigdy nie jeste艣 daleko od piwa.
Znalaz艂em sobie wygodne miejsce w zagajniku i rozsiad艂em si臋, obserwuj膮c bram臋.
By艂em tam tylko kilka sekund, kiedy moj膮 uwag臋 zwr贸ci艂y brz臋cz膮ce muchy i dziwny od贸r. No c贸偶, 艣wie偶e ko艅skie g贸wno. I ko艅skie w艂osie na korze najbli偶szego drzewa. Rozejrza艂em si臋. Li艣cie 艣ci贸艂ki zosta艂y poruszone. Znalaz艂em odcisk podkutego kopyta. Mniejszego, ni偶 u normalnego konia wierzchowego. Kszta艂t podkowy rozpozna ka偶dy, kto s艂u偶y艂 w Kantardzie.
Podkowa centaura.
Odcisk nie by艂 do艣膰 wyra藕ny, 偶ebym m贸g艂 si臋 zorientowa膰, co to za plemi臋, ale to nie mia艂o znaczenia. Wa偶ne by艂o tylko to, 偶e centaur obserwowa艂 bram臋 posesji z tego samego miejsca, co ja. I to ca艂kiem niedawno.
Paskudne podejrzenia stawa艂y si臋 paskudniejsze z ka偶da minut膮. Chcia艂em sobie st膮d i艣膰. To absolutnie nie mia艂o nic wsp贸lnego ani ze mn膮, ani z tym, co robi艂em.
Ten cholerny Saucerhead. Nie pofatygowa艂 si臋, 偶eby u偶y膰 bramy, cho膰 nikogo tam nie by艂o. Przeszed艂 przez mur, a potem alejk膮. Zauwa偶y艂em, kiedy wielka ga艂膮藕 uderzy艂a z rozmachem w kurz drogi. Rozbuja艂a si臋, gdy Tharpe j膮 pu艣ci艂.
Ni贸s艂 kogo艣.
Jak ten facet wywija takie numery? To chyba nie cz艂owiek. Poku艣tyka艂em do niego.
- Co tam masz?
Jakbym nie wiedzia艂 od pierwszego spojrzenia.
Jej matka powiedzia艂a mi, 偶e wygl膮da tak samo, tylko m艂odziej. Mog臋 za艣wiadczy膰, 偶e Maggie Jenn musia艂a obraca膰 facet贸w w kamie艅, kiedy by艂a m艂oda. Z samego wygl膮du dzieciaka mo偶na by艂o si臋 domy艣li膰, dlaczego Teddy tak zg艂upia艂 swego czasu.
- Zauwa偶y艂em j膮, kiedy si臋 wymykali艣my. Uzna艂em, 偶e to nie w porz膮dku, 偶eby艣my sobie tyle trudu zadali, tylu ludzi zgin臋艂o i wszystko na darmo. W ko艅cu nie wiesz, od czego to si臋 zacz臋艂o.
Jego koszula zafalowa艂a nagle, zapulsowa艂a. Co艣 wyda艂o z siebie brzydki odg艂os. Mia艂em z艂e przeczucia. Saucerhead natychmiast je pogorszy艂.
- O, racja. Przynios艂em twojego ptaka. Wsadzi艂em go pod koszul臋, 偶eby zamkn膮艂 dzioba.
Pogrozi艂em niebiosom zwini臋t膮 pi臋艣ci膮. Wietrzyk w krzewach zabrzmia艂 jak boski chichot.
- Chcesz ptaka czy dziewk臋? - zapyta艂 Saucerhead.
- Ptaka to ja ju偶 mam i tak.
- Do niesienia. - Ale i tak zrozumia艂. - Ta g贸wniara wcale nie chcia艂a i艣膰.
- Nie. A ty pyskujesz jak naj臋ty.
Nie odezwa艂a si臋 do tej pory. Teraz te偶 nic nie powiedzia艂a, ale zimne spojrzenie starczy艂o za wszystkie s艂owa. Ucieszy艂em si臋, 偶e nie mo偶e zrobi膰 tego, o czym my艣li.
- Daj mi t臋 gadaj膮c膮 miot艂臋 do kurzu. Nie unios臋 niczego wi臋kszego.
- Jak se 偶yczysz. - Saucerhead przytrzyma艂 dziewczyn臋 na ramieniu jak worek ziarna.
Zapyta艂 tylko:
- Chcesz i艣膰? Czy mam ci臋 dalej nie艣膰?
Nie odpowiedzia艂a. Saucerhead wzruszy艂 ramionami. I tak prawie nie czu艂 jej ci臋偶aru.
Pozostali do艂膮czyli do nas, zwabieni naszymi g艂osami. Karpiel natychmiast zaj膮艂 si臋 ptaszyskiem. Morley zrobi艂 sobie prymitywne 艂ubki.
- M贸j kumpel wy艣wiadczy艂 mi przys艂ug臋.
Morley pr贸bowa艂 chichota膰, ale przeszkodzi艂 mu b贸l.
- Dasz rad臋? - zapyta艂em.
- Nie b臋d臋 gra艂 w kr臋gle w tym tygodniu.
- Biedna Julia.
- Co艣 wymy艣limy. - Przez twarz przemkn膮艂 mu cie艅 z艂o艣liwego u艣miechu. - Turlamy si臋. Zanim Relway si臋 zorientuje, 偶e gra nie w te karty i za偶膮da wyja艣nie艅.
- A co z Winger? Wie kto艣?
Nikt nic nie wiedzia艂, ale Morley stwierdzi艂:
- Uciek艂a. Ma w艂asnego anio艂a str贸偶a.
- Poci膮gnie za sob膮 Relwaya, je艣li b臋dzie go potrzebowa膰. Szli艣my tak szybko, jak si臋 da艂o, bior膮c pod uwag臋 rany i 艂adunek. Cholerny Papagaj oskar偶a艂 ca艂y pieprzony 艣wiat o wszystkie poni偶enia, jakie prze偶y艂. Nawet cierpliwo艣膰 Karpiela by艂a na wyczerpaniu.
- Przynajmniej ju偶 nie zwala wszystkiego na ciebie, Garrett - zadrwi艂 Sier偶ant.
Morley zezowa艂 na t臋 tropikaln膮 kur臋, jakby rozwa偶a艂 mo偶liwo艣膰 zarzucenia wegetarianizmu.
- Podzi臋kuj Saucerheadowi - mrukn膮艂em. - Ja go zostawi艂em Relwayowi. Pasuj膮 do siebie jak ula艂.
Nikt si臋 nie roze艣mia艂. Sztywniaki.
- Czy to Deszczo艂apa tak goni艂e艣? - Zainteresowa艂 si臋 Saucerhead. Wyplu艂 藕d藕b艂o trawy, kt贸re 偶u艂. Ci臋偶ar Emerald dalej mu nie przeszkadza艂.
- No.
- Ta wy w艂oka? Hej! - Dziewczyna zacz臋艂a si臋 wierci膰. - Spok贸j tam!
Trzepn膮艂 j膮 w ty艂ek.
- Zawsze my艣la艂em, 偶e Deszczo艂ap ma z dziewi臋膰 st贸p wzrostu.
- Z kopytami i rogami. Wiem. Te偶 by艂em rozczarowany.
- Pewnie, 偶e by艂 - zachichota艂 Morley. Obdarzy艂em go ponurym spojrzeniem. Nigdy sobie nie odpuszcza.
Przegra艂em wybory. M贸j dom przemieni艂 si臋 w sztab generalny i szpital. Morley twierdzi艂, 偶e nie chce, 偶eby wie艣膰 o jego ranie od razu si臋 roznios艂a. Nie chcia艂, aby wilki wyczu艂y krew, zanim b臋dzie got贸w.
Kupi艂em.
Mia艂 swoich wrog贸w.
Trudno mi by艂o si臋 przyzwyczai膰. M贸j dom zachowa艂 zbyt wiele wspomnie艅 o 艢lizgaczu i Ivy'ym.
- To niesprawiedliwe - zwierzy艂em si臋 Eleanor. - Nie zas艂u偶yli na to.
Nas艂uchiwa艂em przez chwil臋. Kuchnia sta艂a si臋 punktem sanitarnym. Saucerhead sprowadzi艂 jakiego艣 lekarza bez pracy, kt贸ry uwa偶a艂 si臋 za wyjadacza p贸艂艣wiatka. 艢mierdzia艂 w贸d膮 i nie potkn膮艂 si臋 o myd艂o i brzytw臋 przez kilka ostatnich tygodni. S膮dz臋, 偶e si臋 nadawa艂.
- Tak, wiem - m贸wi艂em dalej do Eleanor. - 呕ycie nie ma sensu, nie jest uczciwe, a ja ju偶 nawet nie prosz臋 bog贸w o sp贸jno艣膰 dramatyczn膮. Ale to nie znaczy, 偶e musi mi si臋 podoba膰. Jak s膮dzisz, co powinienem zrobi膰 z dziewczyn膮?
Emerald zosta艂a zamkni臋ta w pokoju Deana. Jeszcze nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. Nie uwierzy艂aby mi, gdybym powiedzia艂, 偶e jestem na 偶o艂dzie jej mamusi.
A mo偶e nawet by jej to nie obesz艂o. Niekt贸rzy ludzie po prostu nigdy nie staj膮 si臋 wylewni.
Eleanor nie mia艂a pomys艂u.
- Wypu艣ci艂bym j膮, gdybym nie wiedzia艂, 偶e s膮 ludzie, kt贸rzy natychmiast j膮 dopadn膮 - wyja艣ni艂em Eleanor, kt贸ra nie mia艂a nic przeciwko temu. - A skoro ju偶 o tym mowa, ciekawe, kiedy pojawi si臋 Winger i jej historie z dreszczykiem?
Ju偶 si臋 nie mog艂em doczeka膰.
Morley zawy艂. Rozleg艂 si臋 trzask. Ruszy艂em w stron臋 kuchni. Dotes grozi艂 krwaw膮 zemst膮.
- Nie w mojej kuchni! - wrzasn膮艂em. Zatrzyma艂em si臋, 偶eby zajrze膰 do Truposza.
Po policzku spacerowa艂 mu robak. Smym膮艂 i schowa艂 si臋 za tr膮b臋. Je艣li Dean szybko nie wr贸ci do domu, b臋d臋 musia艂 sam go posprz膮ta膰. Mo偶e nawet przynios臋 mu kwiatki. Truposz kiedy艣 lubi艂 bukiety.
Cholerny Papagaj zacz膮艂 si臋 drze膰 g艂o艣niej od Morleya.
- Nie zarabiasz na swoje utrzymanie - zgani艂em Truposza.
W kuchni wygl膮da艂o jak po bitwie. Wszyscy piszczeli i skamleli, ale doktorek zrobi艂 ju偶 swoje. Znajdowa艂 si臋 aktualnie pod odwr贸con膮 do g贸ry dnem butelk膮 wina, sp艂ukuj膮c podniebienie stru偶k膮 p艂ynu, kt贸rego nie tkn膮艂by nawet cz艂owiek-szczur. Skrzywi艂em si臋.
- B臋dziecie 偶y膰?
- Nie dzi臋ki temu rze藕nikowi. - Skrzywi艂 si臋 Morley.
- Widzia艂e艣 kiedy艣, 偶eby tak si臋 maza艂? - zapyta艂 Saucerhead.
- Ty przero艣ni臋ty... Gdyby m贸zg by艂 z ognia, nie podpali艂by艣 nawet w艂asnego domu. - Skoczy艂 na krzes艂o i zacz膮艂 wy膰, niczym jaki艣 艂owca dusz od 艢wi臋tego Wa艂a.
- Co mu da艂 doktor? - spyta艂em Sier偶anta. Ten wzruszy艂 ramionami.
- Daj spok贸j, szefie. Niech Doktorek troch臋 odpocznie. Nastawi艂 ci rami臋. A nie ma za du偶o roboty, odk膮d go wylali z Bledsoe.
Nic dziwnego, 偶e pije z samego dna beczki. Sam by艂 na dnie den. Obejrza艂em si臋 na Saucerheada. Doktorek chyba by艂 jakim艣 kuzynkiem jego ostatniej damy serca.
Nad膮sany, ale ju偶 spokojny Morley zap艂aci艂, ile trzeba. Karpiel te偶 nie wygl膮da艂 na szcz臋艣liwego. Stwierdzi艂em, 偶e najwy偶szy czas wyprowadzi膰 staruszka, p贸ki Morley nie zmieni zdania. Z艂apa艂em go za rami臋 i poci膮gn膮艂em.
- Naprawd臋 wykopali ci臋 z Bledsoe? - Trudno to by艂o sobie wyobrazi膰, ale to ju偶 drugi w ci膮gu kilku dni.
- Troch臋 pij臋, synu. - Nie.
- Kiedy by艂em m艂ody, mia艂em spokojne r臋ce. Ci膮艂em r臋ce i nogi w Kantardzie, ale to by艂o wieki temu. Teraz ju偶 nie pracuj臋. J臋czmie艅 leczy rany.
Wyszed艂 na zewn膮trz, otuli艂 si臋 p艂aszczem z resztk膮 godno艣ci i ruszy艂 schodami na ulic臋. Potkn膮艂 si臋, spad艂 z dw贸ch ostatnich schodk贸w. Pani Cardonlos na swoim ganku przystan臋艂a, spojrza艂a srogo i skin臋艂a g艂ow膮. Pos艂a艂em jej ca艂usa i rozejrza艂em si臋 po ulicy.
Trudno by艂o powiedzie膰 co艣 konkretnego, ale mia艂em wra偶enie, 偶e widz臋 paru ludzi, kt贸rzy mi nie pasuj膮.
Znowu? A mo偶e dalej? Jeszcze raz spojrza艂em na pani膮 Cardonlos. Jej pojawienie si臋 na zewn膮trz mog艂o r贸wnie dobrze oznacza膰, 偶e czeka na kolejne dowody wysokiej szkodliwo艣ci Garretta dla s膮siad贸w.
W zadumie zamkn膮艂em drzwi.
Mia艂em pomys艂.
Ruszy艂em do kuchni.
- Saucerhead, chcesz si臋 przelecie膰? - pokaza艂em mu l艣ni膮cego miedziaka.
- Przekona艂e艣 mnie, myd艂ku. Czego?
- Daj mi minut臋. Chc臋 napisa膰 list.
Wreszcie si臋 uspokoi艂o. T艂um poszed艂 sobie. Cholerny Papagaj mia艂 pe艂ny brzuch i drzema艂, a ja siedzia艂em w gabinecie, pogr膮偶ony w milczeniu z Eleanor.
Naturalnie, od razu kto艣 si臋 musia艂 przyp臋ta膰 do drzwi.
- Moja odpowied藕 od Chaz. - A mo偶e Winger, je艣li jej kreatywna cz臋艣膰 akurat dzia艂a艂a.
Mia艂em nadzieje, 偶e dosta艂a blokady. Wyjrza艂em przez judasz.
Pierwsza odpowied藕 by艂a prawid艂owa. Pan W. Tharpe z listem. Zajrza艂em w p贸艂mrok pokoju Truposza. Robactwo rozbieg艂o si臋 po k膮tach.
- Wychodz臋 - oznajmi艂em. - A ona jest najpi臋kniejsz膮 blondynk膮, jak膮 kiedykolwiek widzia艂e艣. Nie czekaj na mnie z kolacj膮.
Nie 偶yczy艂 mi szcz臋艣cia.
Wyszed艂em z domu nie po艣wi臋caj膮c ani jednej my艣li przepysznemu rudzielcowi upchanemu na g贸rze.
Stolik by艂 najlepszy w lokalu, ale i tak by艂 to tylko Dom Rado艣ci. Je艣li chcesz robi膰 interesy ze 艣wiatowej s艂awy czarownikiem, mo偶esz czu膰 si臋 odrobin臋 lepiej na znanym gruncie.
Morley i jego 艂obuzy dwoili si臋 i troili, chc膮c pokaza膰, jak膮 to maj膮 klas臋. Ka艂u偶a w艂o偶y艂 nawet czyst膮 koszul臋 i wsadzi艂 j膮 do spodni.
W艂adca Ognia nie przesadzi艂 ze strojem. 艢wietnie. Nie chcia艂em, aby przygodni klienci stali si臋 nerwowi z powodu jego obecno艣ci.
Wygl膮da艂 jak wielki 艂adowacz z dok贸w.
On by艂 ubrany jak robotnik, Chaz jak dama i dzi臋ki temu nikt go nawet nie zauwa偶y艂. Nawet ja mia艂em k艂opoty z koncentracj膮.
- S艂ucham?
- Powiedzia艂em, 偶e pilnuj膮 w艂asnych interes贸w.
Teraz sobie przypomnia艂em. Podzi臋kowa艂em mu, 偶e zjawi艂 si臋 dyskretnie.
- Och, tak.
- Wierz mi, s膮 ludzie, kt贸rzy mogliby zrobi膰 mi krzywd臋, gdyby mnie dopadli poza moim normalnym kr臋giem znajomo艣ci.
- Naprawd臋? - Pow臋drowa艂em wzrokiem w kierunku Chaz. By艂a zab贸jczo elegancka i mia艂a na ustach u艣miech zawodowej morderczyni.
- Trudno uwierzy膰, co? Taki wielki mi艣 jak ja? - Zwr贸ci艂 si臋 ku Morleyowi, kt贸ry sta艂 na czele plutonu gotowych na wszystko kelner贸w. - Nie jestem dzisiaj bardzo g艂odny. Zjem tylko p贸艂 funta pieczonej krwistej wo艂owiny, baranie 偶eberka i kotlet wieprzowy. 呕adnych owoc贸w i warzyw.
Morley zrobi艂 si臋 bledszy ni偶 anemiczny wampir. Skin膮艂 g艂ow膮 raz, ostro, jak w przed艣miertnym spazmie. W oczach mia艂 piekielne ognie. Uzna艂em, 偶e lepiej nie przegina膰.
Zam贸wi艂em co bardziej zjadliwe specjalno艣ci zak艂adu. Chaz posz艂a w moje 艣lady.
Mor艂ey pomaszerowa艂 w kierunku kuchni, z艂apa艂 Ka艂u偶臋 za 艂eb, mamrocz膮c polecenia. Zastanawia艂em si臋, do kt贸rej z s膮siednich knajp poleci zam贸wienie Direhearta.
Walczy艂em z chichotem, sk艂adaj膮c raport W艂adcy Ognia.
- Pozwoli艂e艣 mu uciec?
- Nie pozwoli艂em. Pozwolenie nie wchodzi艂o w gr臋. Odszed艂. Chce pan, p贸jdziemy si臋 z nim zobaczy膰 po kolacji.
Poczciwy stary Fred podni贸s艂 obie brwi, ale zaraz zacz膮艂 mnie wypytywa膰 o 艣lady centaura w pobli偶u Szczyt贸w. Jego zainteresowanie potwierdzi艂o moje podejrzenia. Mia艂 powa偶ne powody, 偶eby wcze艣niej wr贸ci膰 z Kantardu.
W swoim czasie sprowadzi艂em rozmow臋 z powrotem na Deszczo艂apa. Zmarszczy艂 brwi.
- Jestem hojny do szale艅stwa, Garrett. Wszyscy ci to powiedz膮. Zw艂aszcza, kiedy chodzi o moj膮 dziewczynk臋. Ale nie pozwol臋 ci doi膰 mnie bez ko艅ca.
- Dobrze to s艂ysze膰. Mam ju偶 do艣膰 tego wszystkiego. Oberwa艂em o jeden siniec za du偶o, i to za nic.
Morley zd膮偶y艂 wr贸ci膰, 偶eby us艂ysze膰 t臋 cz臋艣膰 rozmowy. Uni贸s艂 brew.
- Zamykam spraw臋 zaraz po kolacji - oznajmi艂em.
Morley zesztywnia艂 z zaskoczenia, ale Chaz i jej tatko jednocze艣nie krzykn臋li:
- Co?
- Zjemy, zaprowadz臋 was do Cleavera i tu ko艅czy si臋 moja rola. Reszta to wasza sprawa. Wracam do domu na piwo i do 艂贸偶ka.
Direheart zacz膮艂 si臋 podnosi膰. By艂 got贸w.
Morley ruszy艂 p贸艂eczk膮 w kierunku kuchni. Mo偶e chcia艂 si臋 okopa膰.
Chaz u艣miechn臋艂a si臋, jakby jej m贸zg zmrozi艂o. Zaczyna艂em si臋 nad ni膮 zastanawia膰. Kiedy tatu艣 by艂 w pobli偶u, gra艂a 艣liczn膮 a g艂upi膮.
- Prosz臋 usi膮艣膰 - powiedzia艂em. - Morley zada艂 sobie wiele trudu, 偶eby przygotowa膰 pa艅skie danie. A Cleaver b臋dzie tam, gdzie jest, kiedy wr贸cimy.
Kolacji jeszcze nie podano.
Morley by膰 mo偶e oddali艂 si臋, 偶eby sprawdzi膰, jak id膮 przygotowania, ale nie postawi艂bym na to dw贸ch zdech艂ych much.
Mi艂o, 偶e jest taki przewidywalny.
Po Szczytach nie zosta艂 mi ju偶 偶aden trik. Tego, czego nie zu偶y艂em, zgubi艂em albo mi zabrali. Mo偶e trzeba by艂o si臋 spotka膰 z Pi臋kn膮 przed kolacj膮.
Teraz ju偶 za p贸藕no.
Na st贸艂 wjecha艂a kolacja. 艢lini艂em si臋 nad daniem Direhearta, d艂awi膮c si臋 w艂asnym. By艂 to rodzaj sufletu, kt贸rego pr贸bowa艂em wcze艣niej i nie dosta艂em odruch贸w wymiotnych. Tym razem jednak kto艣 na艂adowa艂 tam zielonego pieprzu.
Mor艂ey wygl膮da艂 tak niewinnie, 偶e ch臋tnie bym go udusi艂, gdyby nie by艂 mi potrzebny.
- Nie dostanie pan z powrotem swojej ksi膮偶ki - wyja艣ni艂em Direheartowi. - Ju偶 dawno przesta艂a istnie膰.
Go艣膰 mia艂 jaja. Okaza艂 tylko lekkie zaskoczenie i tylko przez chwile. - Tak?
- O ile wiem, c贸rka Maggie Jenn zwin臋艂a j膮 Cleaverowi oko艂o roku temu, przywioz艂a do TunFaire, pokaza艂a niew艂a艣ciwym ludziom, a potem porwali j膮 ci od praw cz艂owieka. - Do tego punktu m贸wi艂em ca艂a prawd臋.
W艂adca Ognia u艣miechn膮艂 si臋, ca艂kiem opanowany.
- W膮tpi艂em, 偶e j膮 jeszcze kiedykolwiek zobacz臋, zw艂aszcza kiedy dowiedzia艂em si臋 o krwawym 艣ladzie, jaki po sobie pozostawia.
- Chcia艂em tylko, 偶eby pan zrozumia艂.
- Odzyska艂by艣 j膮, gdybym ci臋 wynaj膮艂?
- Nie chc臋 tej roboty. Zbyt wielu ludzi gotowych jest, 偶eby za ni膮 zabija膰.
Direheartowi nie spodoba艂o si臋 to, co us艂ysza艂, To ju偶 nie by艂 dobry star Fred, kiedy spojrza艂 na mnie z艂ym okiem, zastanawiaj膮c si臋, co kombinuj臋.
Zda艂em sobie wreszcie spraw臋, 偶e uzna艂 mnie za zbyt leniwego, 偶eby szuka膰 ksi膮偶ki na w艂asny rachunek.
W艂adca Ognia jad艂 niczym ma艂y piesek, usi艂uj膮cy po偶re膰 swoje, zanim nadejd膮 du偶e psy. Ja jad艂em powoli, g艂贸wnie wpatruj膮c si臋 w Chaz, kt贸ra stara艂a si臋 je艣膰 r贸wno ze mn膮 i gapi艂a si臋 na mnie. Brzydkie intencje a偶 sp艂ywa艂y jej z oczu.
LXI
Po kilku krokach zawaha艂em si臋. Na ulicy powinno by膰 wi臋cej ludzi. Prawdopodobnie wie艣ci z Domu Rado艣ci ju偶 si臋 roznios艂y.
Je艣li nawet W艂adca Ognia to zauwa偶y艂, nie da艂 tego po sobie zna膰. Ale mo偶e i nie. Od zawsze siedzia艂 w Kantardzie i nie wiedzia艂 nic o ulicach.
Za to Chaz by艂a dziwnie niespokojna. Poczu艂a natychmiast, 偶e co艣 nie pasuje. G艂upia blondynka znika艂a w oczach.
Bior膮c pod uwag臋 moje ostatnie przygody, nie mog艂em mie膰 sobie za z艂e, 偶e pozostawa艂em czujny do granic wytrzyma艂o艣ci nerwowej. Oczywi艣cie, nic si臋 nie wydarzy艂o. Je艣li nie liczy膰...
艁opot skrzyde艂 w ch艂odnym wieczornym powietrzu. Spr臋偶y艂em si臋 na przyj臋cie jakiego艣 skrzydlatego demona wprost z czelu艣ci piekielnych jednego z tysi膮ca jeden kult贸w religijnych Tun-Faire.
Mityczne znaczy mo偶liwe do opanowania.
Rzeczywisto艣膰 jest znacznie brzydsza.
Na ramieniu wyl膮dowa艂 mi Cholerny Papagaj.
Trzepn膮艂em go.
- Cholerny Dean! Wraca do domu w 艣rodku nocy i wypuszcza tego potwora!
Jak ten dra艅 mnie znalaz艂?
Ptaszysko w milczeniu przeprowadzi艂o si臋 na rami臋 Chaz.
- Co si臋 z tob膮 dzieje, ptaku? Chaz, uwa偶aj, na pewno na ciebie narobi.
Ta przygoda nie sz艂a w tym kierunku, w jakim si臋 spodziewa艂em. Nie pr贸bowa艂em nikogo zwodzi膰. Ruszy艂em prosto przed siebie. Byli艣my ju偶 w po艂owie drogi, kiedy Chaz za艣wiergota艂a:
- Bledsoe?
Odpowiedzia艂em - g艂贸wnie dla Morleya, kt贸ry chyba czai艂 si臋 ju偶 w mroku gdzie艣 w okolicy.
- A gdzie偶by indziej? Wykorzysta艂 ju偶 wszystkie kryj贸wki. A oni nie wiedz膮, jak wygl膮da naprawd臋.
Mo偶e. Ju偶 sarn zw膮tpi艂em we w艂asn膮 intuicj臋.
I zacz膮艂em w膮tpi膰 we w艂asny rozs膮dek. Pakowa膰 si臋 w niebezpiecze艅stwo z czarownikiem u boku? Nie mia艂em powodu, aby ufa膰 Direheartowi. Jego gatunek nale偶a艂 do urodzonych zdrajc贸w. A moim jedynym ubezpieczeniem by艂 czarny elf ze z艂amanym ramieniem, kt贸ry mo偶e nie pozosta膰 wierny mojej dru偶ynie, kiedy zobaczy Deszczo艂apa.
Ludzie m贸wi膮, 偶e za du偶o my艣l臋. Pewnie tak... Dlaczego uwa偶am, 偶e Cleaver po ostatniej historii b臋dzie dalej siedzia艂 w Tun-Faire? Dlaczego, ze wszystkich miejsc, mia艂by si臋 ukry膰 w艂a艣nie w Bledsoe?
Kiedy wszed艂em do izby przyj臋膰 Bledsoe, by艂em chodz膮c膮 galaret膮. Ale szybko odzyska艂em wiar臋 w siebie.
Po dw贸ch krokach zobaczy艂em damsk膮 po艂ow臋 pary staruszk贸w, kt贸rych uwi臋zi艂em w tym paskudnym magazynie. Ona te偶 mnie zauwa偶y艂a i podrepta艂a na najwy偶szych obrotach. Ruszy艂a w kierunku klatki schodowej, kt贸r膮 uciek艂em kilka wiek贸w temu.
Wygra艂em wy艣cig.
- Witam znowu. Direheart do艂膮czy艂 do mnie.
- Znasz j膮?
Opowiedzia艂em mu pokr贸tce, o co chodzi.
W艂adca Ognia obserwowa艂 okolic臋. Nasze przybycie nie pozosta艂o niezauwa偶one. Personel zbiera艂 si臋 dyskretnie, Zauwa偶y艂em nieznajome, nieprzyjazne twarze.
- Ci ch艂opcy nie znaj膮 si臋 na 偶artach, Fred - zd膮偶y艂em mu opowiedzie膰 o moim uwi臋zieniu. A oni widocznie uznali, 偶e nadszed艂 czas zap艂aty.
W艂adca Ognia zrobi艂 t臋 jedn膮 rzecz, kt贸ra sprawia, 偶e normalni ludzie czuj膮 si臋 niepewnie w towarzystwie jemu podobnych. Mamrotanie, przebieranie palcami i nag艂a ciemno艣膰 niczym serce prawnika. W chwil臋 p贸藕niej wsz臋dzie pojawi艂y si臋 kolumny ognia. A ka偶dy obejmowa艂 jednego g艂o艣no protestuj膮cego osobnika. Jeden zreszt膮 mia艂 nieszcz臋艣cie zrobi膰 krok w naszym kierunku. Direheart za艂atwi艂 to tak, 偶eby艣my nie musieli s艂ysze膰 jego wrzask贸w, ale go艣膰 pr贸bowa艂 dalej. Sta艂 si臋 ludzk膮 pochodni膮, kt贸ra o艣wietla艂a nam drog臋.
Chaz nie by艂a zszokowana. Tatu艣 wyra藕nie jej nie rozczarowa艂.
Staruszka ruszy艂a p臋dem po schodach, usi艂uj膮c nas wyprzedzi膰. Nie da艂a rady. Min臋li艣my oddzia艂, gdzie narozrabia艂em. Naprawy i remonty ju偶 si臋 rozpocz臋艂y. Uroni艂em 艂z臋 za Ivy'ego i 艢lizgacza.
Staruszka nagle okr臋ci艂a si臋, jakby wpad艂a na pomys艂, 偶e nas zatrzyma w艂asn膮 piersi膮. Wygl膮da艂a okropnie, o艣wietlona blaskiem padaj膮cym od p艂on膮cego cz艂owieka. By艂a 艣miertelnie przera偶ona i r贸wnie mocno zdeterminowana. W oczach mia艂a 艣mier膰. By艂a niczym nied藕wiedzica pomi臋dzy 艂owczym a ma艂ym mi艣kiem.
Bingo. W艂a艣nie j膮 pozna艂em. Nos w nos i te p艂on膮ce oczy. Minus kilka dziesi臋cioleci cierpie艅 i ub贸stwa i dostaniesz drug膮 Maggie Jenn.
Maggie nie powiedzia艂a, co si臋 sta艂o z jej matk膮.
Najwy偶sze pi臋tro Bledsoe zarezerwowane by艂o dla tych, kt贸rych jedyny kontakt z bied膮 mia艂 miejsce podczas akcji dobroczynnych. By艂o to wydzielone 艣rodowisko, uznawane za niezb臋dne i odpowiednie minimum, 偶eby swobodnie decydowa膰 o losie Waldo'贸w Tharpe w TunFaire.
Tu p艂on膮cy cz艂owiek przesta艂 nam by膰 potrzebny i poczciwy stary Fred uwolni艂 go z czaru. Upad艂, zmieniaj膮c si臋 w kup臋 zw臋glonego mi臋sa i ko艣ci. Direheart zignorowa艂 staruch臋. Nie potrzebowali艣my jej. Pr贸bowa艂em j膮 przegoni膰, ale si臋 nie da艂a.
Chaz nie by艂a przestraszona, ale wydawa艂a si臋 dziwnie oderwana od rzeczywisto艣ci. W trakcie moich okazjonalnych spotka艅 ze zdrowym rozs膮dkiem zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy to rzeczywi艣cie dziewczyna dla mnie. Jej zalety by艂y oczywiste, ale czego艣 brakowa艂o. Kiedy Poczciwy Stary Fred by艂 w pobli偶u, zmienia艂a si臋 w zombie.
Zielono-czerwono-偶贸艂ta miote艂ka z pi贸r na jej ramieniu te偶 nie okazywa艂a wiele charakteru. Dziwne.
A potem by艂o jeszcze dziwniej.
Najpierw zmaterializowa艂 si臋 Ichabod. Przepraszam. Skre艣lam - Zeke. Mo偶e wr贸ci艂 z grobu, bo wydawa艂o mi si臋, 偶e na G贸rze by艂 ca艂kiem porz膮dnie zabity. Ale teraz sta艂 tu ca艂y, sk贸ra, ko艣ci i bia艂e w艂osy, pr贸buj膮c podnie艣膰 wielki czarny miecz o wiele dla niego za ci臋偶ki. Poczciwy Stary Fred zrobi艂 par臋 brzydkich rzeczy i miecz zaatakowa艂 Zeke'a. Staruszek nawet porz膮dnie nie krzykn膮艂.
Z mroku wychyn膮艂 Mugwump. Ten 偶ywy pniak nie by艂 w najlepszym humorze (pewnie ju偶 uodporni艂 si臋 na katastrofy). Cieszy艂em si臋, 偶e Fred jest z nami.
Direheart nie by艂 przygotowany na Mugwumpa. Mugwump zamierza艂 go poci膮膰 na szczapy, zanim ten zd膮偶y艂 wykrzesa膰 bodaj b艂yskawic臋. Ostatecznie Mugwump straci艂 wzrok i sk贸r臋. Direheart kula艂 na jedn膮 nog臋 i nie m贸g艂 u偶ywa膰 lewego ramienia.
Chaz nie okazywa艂a zdenerwowania. P艂yn臋艂a sobie, pi臋kna, pusta i stale pod r臋k膮. Jej t臋pota martwi艂a mnie coraz bardziej. Podobnie jak milczenie Cholernego Papagaja.
Wreszcie trafili艣my na zaspanego Grange'a Cleavera, kt贸ry pr贸bowa艂 si臋 pozbiera膰 do kupy. Dzieli艂o nas od niego dwadzie艣cia st贸p. Fred straci艂 kontrol臋 nad sob膮. Zakl膮艂, prychn膮艂, wyci膮gn膮艂 n贸偶 i rzuci艂 si臋 na niego. Cleaver wypl膮ta艂 si臋 z bet贸w i otrz膮sn膮艂 z zaskoczenia. Wyci膮gn膮艂 dwa no偶e. Na szcz臋艣cie nie by艂 jednym z tych wieloramiennych b贸stw. Rzuci艂 oba ostrza. Jedno przeszy艂o prawe rami臋 Direhearta.
Cios nie by艂 mocny, ale wy艂膮czy艂 z u偶ytku zdrowe rami臋 W艂adcy Ognia. Czarownicy nie czuj膮 si臋 zdrowo, je艣li nie mog膮 przemawia膰 r臋kami.
Zbli偶a艂em si臋 do Cleavera. Mia艂 jeszcze jeden n贸偶. Przycupn膮艂 jak do walki wr臋cz, zrobi艂 krok w bok. Oczy mia艂 twarde, zw臋偶one i bardzo powa偶ne. Ale nie wydawa艂 si臋 przestraszony.
Chaz szepn臋艂a co艣 pod nosem.
- Zajmij si臋 ojcem - poleci艂em jej. - Ale najpierw zarygluj drzwi.
Bledsoe roi艂o si臋 od go艣ci, kt贸rzy jeszcze nie wybaczyli mi sprytnej ucieczki.
Direheart strzepn膮艂 Chaz z siebie. Powoli i spokojnie wyja艣ni艂 Deszczo艂apowi, 偶e nakarmi jego parszywym trupem szczury. By艂 wci膮偶 okropnie i strasznie w艣ciek艂y za tamto w艂amanie.
Cleaver porusza艂 no偶em od niego do mnie i z powrotem. Posuwa艂 si臋 w kierunku zewn臋trznej 艣ciany i wydawa艂o si臋, 偶e zmierza do kolejnego k膮ta.
A ja za艂apa艂em o wiele za p贸藕no.
Direheart pr贸bowa艂 skierowa膰 na mnie uwag臋 Cleavera, sam za艣 przygotowywa艂 si臋 do rzucenia jakiego艣 艣mierciono艣nego czaru.
Cleaver rzuci艂 si臋 na mnie. Cofn膮艂em si臋, potkn膮艂em. Deszczo艂ap, szybki jak magik, wydoby艂 sk膮d艣 n贸偶 i rzuci艂. Ostrze utkwi艂o w gardle Direherata.
Zamar艂em. Chaz krzykn臋艂a. Cleaver zachichota艂 dziko, okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie i wyskoczy艂 przez okno. Chaz z艂apa艂a mnie jedn膮 r臋k膮, ojca druga i ci膮gn臋艂a, jakbym m贸g艂 co艣 poradzi膰.
Jako urodzony d偶entelmen, z艂apa艂em j膮 za w艂osy i oderwa艂em od siebie.
- Ty jeste艣 lekarzem. R贸b, czego ci臋 nauczyli.
Rzuci艂em w艣ciek艂e spojrzenie starusze, ale pozwoli艂em jej poszura膰 w swoj膮 stron臋. O tak, teraz by艂a ju偶 gotowa, 偶eby si臋 wynie艣膰. Ruszy艂em za Cleaverem.
Nie przepadam za harcami na wysoko艣ciach - zw艂aszcza, je艣li m艂ody Garrett mo偶e z nich spa艣膰 i to z du偶ym prawdopodobie艅stwem. Zatrzyma艂em si臋, mierz膮c wzrokiem rusztowania pode mn膮.
Drwi膮cy chichot zelektryzowa艂 mnie. Zeskoczy艂em z wysoko艣ci o艣miu st贸p na najwy偶szy poziom, jaki zd膮偶yli ustawi膰 robotnicy. Uda艂o mi si臋 z艂apa膰 czego艣 i nie spad艂em na bruk sze艣膰dziesi膮t st贸p ni偶ej, gdzie k艂臋bi艂y si臋 jakie艣 cienie. By艂em zbyt wysoko, aby kogokolwiek rozpozna膰 - szczerze m贸wi膮c, nawet nie pr贸bowa艂em.
Cholerny Papagaj zanurkowa艂 nade mn膮 i na wskro艣 poprzez rusztowania. Lecia艂 zygzakiem jak gacek, wyda艂 z siebie jeden powa偶ny wrzask i lotem kosz膮cym przemkn膮艂 obok Deszczo艂apa, kt贸ry zakl膮艂 szpetnie, acz cicho.
Skoncentrowa艂em si臋 na tym, aby nie przej艣膰 przyspieszonego kursu latania. Trzyma艂em si臋 czego si臋 da i czym si臋 da. Wszystkie moje stopy uparcie utrzymywa艂y kontakt z ka偶d膮 solidniejsz膮 powierzchni膮. Powoli dogania艂em Deszczo艂apa, wystawianego mi przez dziki wrzask Cholernego Papagaja.
Cleaver zakl膮艂 znowu. Spojrza艂 w d贸艂, w mroczn膮 przysz艂o艣膰. K艂opoty tylko czeka艂y. Du偶e k艂opoty.
Sam tez sprawdzi艂em ulic臋. W cieniu kryli si臋 ludzie, kt贸rzy chcieli pogada膰 z Deszczo艂apem w cztery oczy i do tego osobi艣cie. Z pewno艣ci膮 dostali cynk od sta艂ych bywalc贸w Domu Rado艣ci.
Zamiast ucieka膰 w d贸艂, Cleaver zacz膮艂 okr膮偶a膰 Bledsoe. Przez jedno otwarte okno ujrza艂em czaj膮cych si臋 w pobli偶u ch艂opc贸w ze Stra偶y. Belinda musia艂a mie膰 ekip臋 w pe艂nej gotowo艣ci.
Nie do ko艅ca rozumiem powi膮zania Morleya z tymi lud藕mi. Nie jest od nich zale偶ny, a jednak oddaje im wi臋cej przys艂ug, ni偶 nale偶a艂oby oczekiwa膰.
Cholerny Papagaj nadawa艂 kolejne informacje o Cleaverze. Ciekawe ptaszysko. To by艂o ca艂kowicie nie w jego stylu. Normalnie zdradzi艂by mnie ju偶 z dziesi臋膰 razy na sekund臋.
Zbiry poni偶ej jeszcze nas nie spostrzegli, ale i oni pr贸bowali orientowa膰 si臋 na ptaka.
Ten niedorobiony sok贸艂 spieprzy艂 spraw臋. Cleaver zastawi艂 pu艂apk臋, a on pozwoli艂 mi w ni膮 wle藕膰.
By艂em dwa razy ci臋偶szy i dwa raz silniejszy od Cleavera i tylko dzi臋ki temu nie spotka艂 mnie trzypi臋trowy grymas losu. Rzuci艂 si臋 na mnie. Z艂apa艂em si臋 jakiej艣 rury i przyj膮艂em na siebie uderzenie. Pr贸bowa艂em si臋 na niego rzuci膰, skoro ju偶 by艂em tak blisko, ale nie ca艂kiem mi wysz艂o.
Odbi艂 si臋 ode mnie rykoszetem, waln膮艂 w pionowy s艂up, odskoczy艂 z powrotem w kierunku kamiennej fasady Bledsoe, wyda艂 z siebie jeden, jedyny szloch w艣ciek艂o艣ci, po czym spad艂 w szczelin臋 pomi臋dzy rusztowaniem a budynkiem. Chwyta艂 si臋, dar艂 palcami, obija艂 o rury, ale si臋 nie odzywa艂.
Ruszy艂em za nim ostro偶nie. Cholerny Papagaj 艂opota艂 wok贸艂 mojej g艂owy, ale jako艣 nie otwiera艂 przebrzyd艂ego dzioba. Wreszcie go dogoni艂em.
Cleaver zdo艂a艂 powstrzyma膰 upadek i wci膮gn膮艂 si臋 na platform臋 jakie艣 dziesi臋膰 st贸p nad ziemi膮. Nie by艂 w najlepszej formie, ale stara艂 si臋 opanowa膰 b贸l.
Ca艂y kwas z niego wyparowa艂, ale i tak porusza艂em si臋 ostro偶nie. Facet z reputacj膮 Deszczo艂apa to przeciwnik, z kt贸rym trzeba uwa偶a膰 nawet wtedy, kiedy jest martwy.
Opad艂em na jedno kolano. Jego d艂o艅 pow臋drowa艂a do mojej. Uwolni艂em si臋 szarpni臋ciem, przestraszony. D艂o艅 by艂a mi臋kka i ciep艂a.
- Mog艂o by膰 co艣... mi臋dzy nami.. Ale jeste艣... taki t臋py... Garrett. I uparty.
Nie wiem, czy uparty, ale t臋py by艂em na pewno. Nie za艂apa艂em od razu.
Cleaver odchodzi艂. Nie wydawa艂o si臋 to mo偶liwe, bior膮c pod uwag臋 jego kartotek臋. Bardziej pasowa艂by mu d艂ugi, bolesny nowotw贸r, a nie takie odp艂ywanie w niebyt.
Uwi臋zi艂 mi r臋ce, a ja nawet nie pr贸bowa艂em ich uwolni膰. Mia艂em w sobie do艣膰 empatii, 偶eby wiedzie膰, co si臋 dzieje w umy艣le Cleavera. Pomimo licznych z艂ama艅 przyci膮ga艂 mnie ku sobie, bli偶ej, bli偶ej...
O艣wieci艂o mnie powoli, jakby z boku, bez wielkiego zdumienia. Ta istota, w obliczu 艣mierci desperacko szukaj膮ca kontaktu z innym cz艂owiekiem, nie by艂a m臋偶czyzn膮.
Kiedy zn贸w zacz臋艂a majaczy膰 o tym, co mog艂o mi臋dzy nami by膰, obj膮艂em j膮, szepcz膮c:
- Tak, kochanie.
Od pocz膮tku si臋 myli艂em. Podobnie, jak ca艂e TunFaire. Dawni i obecni, wysokich i niskich rod贸w, widzimy tylko to, co spo艂ecze艅stwo nauczy艂o nas ogl膮da膰. A ona, w swym szale艅stwie, korzysta艂a z naszej 艣lepoty.
Paskudny 艂otr imieniem Grange Cleaver nigdy nie istnia艂. Nigdy, przenigdy.
Uroni艂em 艂z臋.
Musia艂em, je艣li mia艂em w sercu do艣膰 ludzkich uczu膰, 偶eby rozpozna膰 piek艂o, przez jakie trzeba by艂o przej艣膰, by stworzy膰 Grange'a Cleavera.
Mo偶esz p艂aka膰 nad cierpi膮cym dzieckiem, ale wiesz, 偶e musisz zniszczy膰 potwora, kt贸rym si臋 sta艂o.
W Bledsoe straci艂em Chaz. Nie wiem, dlaczego. Mo偶e wini艂a mnie o to, co si臋 sta艂o z jej ojcem.
Jej umiej臋tno艣ci medyczne okaza艂y si臋 niewystarczaj膮ce.
Nie wiem, dlaczego, ale magia zawiod艂a nas tej nocy.
I dla mnie nie by艂a to dobra noc. Zmarnowa艂em jej reszt臋 na udzielanie wyja艣nie艅. Wydawa艂oby si臋, 偶e wszyscy, kt贸rzy kiedykolwiek znali Grange'a Cleavera, ustawili si臋 w kolejce, 偶eby us艂ysze膰 moj膮 opowie艣膰. Naprawd臋 si臋 ucieszy艂em, kiedy Relway wreszcie si臋 zmaterializowa艂.
- Wszystko za艂atwione, Garrett - powiedzia艂 wreszcie pu艂kownik B艂ock. Znowu z艂o偶y艂em mu wizyt臋. Pozwolili mi skrusze膰 w celi przez kolejne dziesi臋膰 godzin. Musia艂em odb臋bni膰 odsiadk臋 w towarzystwie Cholernego Papagaja. - Tym razem nie by艂o a偶 tylu trup贸w - zauwa偶y艂, spogl膮daj膮c na mnie wyczekuj膮co.
Stara艂em si臋 go nie rozczarowa膰, ale streszcza艂em si臋, 偶eby jak najszybciej wyj艣膰. On i tak nie by艂 za bardzo zainteresowany. Nawet o Szczyty nie pyta艂 zbyt dok艂adnie. By艂 zbyt przej臋ty walkami na tle rasowym.
Ruszy艂em w kierunku domu, Nie zdo艂a艂em pozostawi膰 w wiezieniu ptaka zag艂ady. Z jakiego艣 nieznanego mi powodu ta 偶ywa miote艂ka do kurzu nie mia艂a wiele do powiedzenia. Nawet zamkni臋ty w celi siedzia艂 cicho przez wi臋kszo艣膰 czasu.
A mo偶e jest chory? Mo偶e cierpi na jak膮艣 艣miertelna ptasi膮 chorob臋? Nie, na tyle szcz臋艣cia nie m贸g艂bym liczy膰.
Den nie odpowiedzia艂, kiedy zacz膮艂em wali膰 w drzwi frontowe. W艣ciek艂y u偶y艂em w艂asnego klucza, wszed艂em tupi膮c i ruszy艂em w obch贸d po domu, kln膮c i wrzeszcz膮c tak d艂ugo, dop贸ki si臋 nie upewni艂em, 偶e starego naprawd臋 tu nie ma. 呕adnych 艣lad贸w, 偶e wr贸ci艂.
Co? No to jak si臋 wydosta艂o to cholerne ptaszysko?
I jeszcze jedna zagadka: dlaczego Emerald nie skorzysta艂a z mojej przed艂u偶aj膮cej si臋 nieobecno艣ci? Wygl膮d kuchni sugerowa艂, 偶e by艂a tu co najmniej kilka razy i nie pofatygowa艂a si臋 posprz膮ta膰 po sobie. Ale nie pr贸bowa艂a wyj艣膰.
Dziwne.
I jeszcze dziwniejsze: T.Ch. Papagaj polecia艂 na swoja grz臋d臋 i ani pisn膮艂.
Wi臋cej, ni偶 dziwne. Wr臋cz podejrzane.
- Justina? Musz臋 ci co艣 powiedzie膰 - nie b臋dzie to 艂atwe. Siedzia艂a na 艂贸偶ku Deana. Spojrza艂a na mnie beznami臋tnie, ale w jej oczach by艂a g艂臋boka, pos臋pna m膮dro艣膰.
Prosto z mostu wydawa艂o si臋 najlepsz膮 metod膮. Powiedzia艂em.
Nie spuszcza艂a ze mnie oczu i nie wydawa艂a si臋 zaskoczona.
Ale kocha艂a matk臋 - pomimo tego, co wiedzia艂a o Maggie Jenn i Grange'u Cleaverze. Za艂ama艂a si臋.
Przytuli艂em j膮, podstawi艂em r臋kaw. Pozwoli艂a na to, ale ju偶 na nic wi臋cej i nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. Nawet wtedy, kiedy odprowadzi艂em j膮 do drzwi frontowych i powiedzia艂em, 偶e jest wolna.
- Niedaleko pada jab艂ko od jab艂oni - mrukn膮艂em nieco zdegustowany, obserwuj膮c, jak znika w t艂umie. - No c贸偶, i tak by艂a przepi臋kna...
Nie by艂em zadowolony z tej sprawy. Nie lubi臋 smutnych zako艅cze艅, cho膰 w艂a艣nie one przytrafiaj膮 mi si臋 najcz臋艣ciej. I wcale nie by艂em pewien, czy wszystko zosta艂o za艂atwione i dopi臋te na ostatni guzik.
LXV
Zamkn膮艂em si臋 na klucz. Nie odpowiada艂em na pukanie. Zagl膮da艂em tylko przez judasz, kiedy kolejny socjopata kompulswnie u偶ywa艂 pi臋艣ci. K艂贸ci艂em si臋 z Cholernym Papagajem. Skrzecz膮cy potw贸r by艂 nieco powolniejszy, ni偶 zazwyczaj, ale i tak za cz臋sto przygwa偶d偶a艂 mnie okazjonalnym dowcipem kiepskiej marki.
Podejrzane i jeszcze raz podejrzane.
Jak zwykle nieustraszony w obliczu rozpaczy, pos艂a艂em list na G贸r臋. Nie dosta艂em 偶adnej odpowiedzi, nawet lakonicznego „Pieprz si臋!”. A w艂a艣nie stwierdzi艂em, 偶e Chaz jest w sam raz dla mnie. No c贸偶, p贸ki 偶ycia, poty nauki.
- Nie wie, co traci, no nie? - zapyta艂em Eleanor. Troch臋 pomog艂o, ale niedu偶o.
Przysi膮g艂bym, 偶e u艣miechn臋艂a si臋 ironicznie. Prawie s艂ysza艂em jej szept: „A mo偶e w艂a艣nie wie”.
Mia艂em dziwne uczucie, 偶e Eleanor uwa偶a, i偶 czas mojego uporu wobec Tinnie Tat臋 dobieg艂 ko艅ca i najwy偶szy czas, abym j膮 przeprosi艂 za co艣, czego nie zrobi艂em, albo nie wiedzia艂em, 偶e zrobi艂em.
- O, mog臋 jeszcze zajrze膰 do Mayi. 艁adnie wtedy wygl膮da艂a. Ta przynajmniej wie, z czego 偶yje. - U艣miech Eleanor mia艂 wszelkie szans臋 przerodzi膰 si臋 w wyszczerz.
Raz tylko z艂ama艂em 艣luby i wpu艣ci艂em jednego go艣cia. Nie mo偶na odm贸wi膰 kacykowi zbrodniarzy. Belinda Contague sp臋dzi艂a enigmatyczne p贸艂 godziny przy moim stole kuchennym. Nie wyprowadzi艂em jej z b艂臋dnego mniemania, 偶e dzi臋ki nieocenionej pomocy mojego przyjaciela, Morleya Dotesa, za艂atwi艂em George'a Cleavera tylko i wy艂膮cznie dla niej. W imi臋 starej przyja藕ni.
Pi臋kna jest, ale upiorna, jak czarna wdowa o lodowych ko艣ciach. Dobrze chyba, 偶e postanowi艂a, i偶 zostaniemy „tylko przyjaci贸艂mi”. Ka偶da inna relacja mog艂aby okaza膰 si臋 zab贸jcza.
Belinda wyrazi艂a swoj膮 wdzi臋czno艣膰 w jedyny spos贸b, kt贸rego nauczy艂a si臋 od tatusia Choda. Podarowa艂a mi ma艂y woreczek z艂ota. Przekaza艂em go szybko pod opiek臋 Truposza.
Sprawa z Deszczo艂apem okaza艂a si臋 przynajmniej zyskowna.
I tak mija艂y dni. Wychodzi艂em na kr贸tkie sprawunku, za ka偶dym razem odkrywaj膮c, 偶e wci膮偶 kto艣 mnie obserwuje. Becky Frierka by艂a zdecydowana upomnie膰 si臋 o swoj膮 kolacj臋. Nie zauwa偶y艂em, aby jej mama mia艂a co艣 przeciwko kontaktom c贸rki ze starszymi m臋偶czyznami.
G艂贸wnie jednak sp臋dza艂em czas z ptaszyskiem i Eleanor, potem nawet czyta艂em z czo艂em tak zmarszczonym, 偶e grozi艂o mi to rozci膮gni臋ciem sk贸ry czaszki w innym miejscu. Uzna艂em, 偶e Dean nie ma zamiaru wr贸ci膰 do domu, a Winger by膰 mo偶e zm膮drza艂a na tyle, 偶eby trzyma膰 si臋 z dala ode mnie. A mo偶e po prostu mia艂a pecha.
- Zrobi艂o si臋 potwornie i cholernie spokojnie - zwierzy艂em si臋 Eleanor. - Jak w tych opowie艣ciach, kiedy jaki艣 dupek stwierdza „Tu jest za cicho”.
Kto艣 zastuka艂.
Rzuci艂em si臋 do drzwi, spragniony prawdziwej rozmowy. Do licha, w tej chwili nawet kolacja z Becky nie wydawa艂a si臋 tak przera偶aj膮ca. Wyjrza艂em.
- No-no-no! - sprawy zaczyna艂y przybiera膰 przyjemny obr贸t. Szeroko otwar艂em drzwi. - Linda Lee Luther. 艢liczna moja. W艂a艣nie o tobie my艣la艂em.
U艣miechn臋艂a si臋 niepewnie. Za to ja wyszczerzy艂em z臋by.
- Mam co艣 dla ciebie.
- Na pewno.
- Jeste艣 zbyt m艂oda i pi臋kna, 偶eby by膰 tak cyniczna.
- A czyja to wina.
- Na pewno nie moja. Niemo偶liwe. Mam ci co艣 do opowiedzenia.
Linda Lee wesz艂a, ale pilnowa艂a, 偶ebym dobrze widzia艂 jej cyniczn膮 min臋. A przecie偶 pofatygowa艂a si臋 tak daleko, 偶eby si臋 ze mn膮 spotka膰.
Cholerny Papagaj wrzasn膮艂 jak op臋tany:
- Hej, mama! Pokr臋膰 dupci膮!
- Zatkaj si臋, rosole. - Zamkn膮艂em drzwi do pokoiku od frontu. - Nie chcia艂aby艣 jeszcze jednego zwierzaczka?
Wiedzia艂em przypadkiem, 偶e ma kota.
- Gdybym chcia艂a mie膰 gadaj膮ce bydl臋, wysz艂abym za marynarza.
- Marines s膮 ciekawsi. - Wprowadzi艂em j膮 do kuchni, kt贸ra przypadkiem by艂a czysta. Tak wolno toczy艂o si臋 to 偶ycie. Nala艂em jej brandy. Ogrzewa艂a j膮 w d艂oniach, a ja opowiada艂em jej o Deszczo艂apie.
Jednym z bardziej pora偶aj膮cych urok贸w Lindy Lee jest jej umiej臋tno艣膰 s艂uchania. Nie przerywa i uwa偶a, co si臋 m贸wi. Nie odezwa艂a si臋, dop贸ki nie przerwa艂em, aby dola膰 sobie piwa, a jej kropelk臋 brandy. Wtedy od razu przesz艂a do rzeczy.
- I co znalaz艂e艣, kiedy tam wr贸ci艂e艣?
- Ruin臋. Stra偶 zr贸wna艂a Szczyty z ziemi膮. Przes艂a艂a informacj臋 Powo艂aniu. Wi臋kszo艣膰 Yenagetich wci膮偶 tam by艂a. Nie mieli dok膮d ucieka膰. Tacy, jak oni, potrafi膮 by膰 prawdziwa zmor膮. Chod藕 ze mn膮 do biura.
Spojrza艂a na mnie z pewnym zdziwieniem, jak gdyby s膮dzi艂a, 偶e biuro jest ostatnim miejscem, gdzie zechc臋 j膮 zwabi膰. Przeci膮gn臋艂a si臋 ja kot i wsta艂a. Auuuuu!
Z trudem opanowa艂em oddech.
- Siadaj sobie. - Pokaza艂em jej fotel, a sam okr膮偶y艂em biurko i zapad艂em si臋 w moje siedzisko. Wsun膮艂em r臋k臋 pod biurko, wyci膮gn膮艂em jedno z tych arcydzie艂, od kt贸rych omal nie wy艂ysia艂em. - Popatrz.
- Och, Garrett! - pisn臋艂a. Podskoczy艂a jak pi艂eczka. Popiszcza艂a jeszcze przez chwil臋, rozkosznie przy tym podskakuj膮c. - Znalaz艂e艣 j膮!
Okr膮偶y艂a biurko i skoczy艂a wprost na moje kolana.
- Och, ty wielki, cudowny bohaterze.
Kim偶e jestem, 偶eby si臋 skar偶y膰? Od tego mam to pieprzniete ptaszysko za 艣cian膮. Dar艂 si臋, jakby go zarzynali t臋pym no偶em. Skrzywi艂em si臋 lekko i podda艂em bez reszty entuzjazmowi Lindy.
Kiedy przerwa艂a, 偶eby zaczerpn膮膰 tchu, pochyli艂em si臋 i wyj膮艂em z ukrycia drug膮 ksi膮偶k臋.
- Prawdopodobnie w Szczytach nie prze偶y艂 nikt, kto je zna艂. W ka偶dym razie 偶adna z zainteresowanych stron nie zg艂osi艂a si臋 po nie - a przynajmniej nie zrobili tego, zanim ja wpad艂em na ten pomys艂.
- To te偶 prawdziwa pierwsza edycja! Nigdy wcze艣niej nie widzia艂am „Rozszala艂ych Mieczy”. Sk膮d je wzi臋li?
- To ksi膮偶ka, kt贸r膮 Emerald ukrad艂a matce. Jej matka ukrad艂a j膮 W艂adcy Ognia Direheartowi. A on... nie wiem ju偶, komu. Ch艂opcy od Wixona i White'a wycyganili j膮 od Emerald, ale ona za to poskar偶y艂a si臋 kolesiom z Powo艂ania. Nie by艂o to szczeg贸lnie odkrywcze, ale odk膮d to takie zmanierowane dzieciaki wiedz膮, co jest dla nich dobre?
Linda Lee czule rozsiad艂a mi si臋 na kolanach i otwar艂a ksi膮偶k臋.
- Chcia艂bym, 偶eby艣 mnie te偶 traktowa艂a z tak膮 czu艂o艣ci膮 - zauwa偶y艂em.
- O nie. Mam by膰 czu艂a? Jeszcze czego - zamrucza艂a i odwr贸ci艂a stronic臋.
Wychyli艂em si臋 i wyci膮gn膮艂em trzeci膮 ksi膮偶k臋.
- „Burza Wojenna!” Garrett! Nikt nie mia艂 kompletu od trzystu lat! - Po艂o偶y艂a sobie, JAozszala艂e Ostrza na” kolanach i chwyci艂a Burz臋. Odchyli艂em si臋 w ty艂, odpr臋偶ony i bardzo z siebie zadowolony.
Odpr臋偶y艂em si臋 tak, 偶e przysn膮艂em w akompaniamencie zachwyconych westchnie艅 Lindy.
Nag艂y okizyk z艂o艣ci wyrwa艂 mnie ze snu, w kt贸rym sta艂em oboj臋tnie, a moja przyjaci贸艂ka Winger odbiera艂a lanie swego 偶ycia.
- Co? - ale jestem g艂upi, przez chwil臋 s膮dzi艂em, 偶e wpad艂a na trop skarbu Or艂a.
- To fa艂szerstwo! Garrett, sp贸jrz na t臋 stron臋. Jest na niej znak wodny, kt贸ry pojawi艂 si臋 dopiero w dwie艣cie lat po zapisaniu sagi o Orle - wydawa艂a si臋 ca艂kowicie za艂amana.
- Fruwa艂a艣 na jard nad pod艂og膮, kiedy ci si臋 wydawa艂o, 偶e masz z powrotem Gr臋 Stali. Teraz masz dwa orygina艂y i kopi臋...
- Grrr! Aha, masz racj臋. Ale to mnie doprowadza do sza艂u. To nie jest dok艂adnie tak, 偶e ona jest w ca艂o艣ci kopi膮 lub fa艂szywk膮. Cz臋艣膰 jest oryginalna. Widzisz, co zrobili? Wyj臋li kilka stronic i zast膮pili podr贸bkami.
Dopiero wtedy zainteresowa艂em si臋 bardziej. Pochyli艂em si臋 nad ni膮. Ogl膮da艂a w艂a艣nie ksi膮偶k臋, kt贸r膮 widzia艂em u Wixona i White'a, a nie, jak si臋 spodziewa艂em,,3urz臋 Wojenn膮”.
- Ksi膮偶ka Emerald. Jak s膮dzisz, jak dawno j膮 przerobiono?
- Papier jest stary. Po prostu nie tak stary, jak powinien by膰. A je艣li si臋 dobrze przyjrze膰 tuszowi, mo偶na zobaczy膰, 偶e nie jest tak sp艂owia艂y, jak powinien by膰.
- Nie przejmuj si臋 papierem, skarbie. Gdybym potrzebowa艂 starego papieru, ukrad艂bym jak膮艣 star膮 ksi膮偶k臋 i wyj膮艂 z niej kilka stronic. - W艂a艣nie tak robi膮 mistrzowie fa艂szerstwa, je艣li dokument ma wygl膮da膰 na stary.
- Och, masz racj臋! - Dok艂adnie przyjrza艂a si臋 ksi膮偶ce. - Wydaje mi si臋, 偶e to zrobiono ca艂kiem niedawno. Kto艣 j膮 rozebra艂, a potem z艂o偶y艂 na nowo z nowymi stronicami, ale nie by艂 w stanie dopasowa膰 si臋 do oryginalnego szwu. Wygl膮da to jak standardowa ni膰 introligatorska, kt贸rej u偶ywamy do oprawy. - Zaj臋艂a si臋 pozosta艂ymi dwoma ksi膮偶kami. - Do licha! A to nawet nie jest pierwsze wydanie,3urzy Wojennej”. Ale wczesne, wczesne... Mo偶e jaka艣 uczniowska kopia iluminacji Weisdala. O, patrz! Kto艣 kombinowa艂 te偶 przy „Grze Stali”. Ca艂a sygnatura zosta艂a podmieniona. Chyba mnie powiesz膮, Garrett. Zanim ukradli t臋 ksi膮偶k臋, by艂a w porz膮dku.
Ciekawe. Zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy Emerald Jenn nie jest r贸wnie sprytna i przebieg艂a jak kobieta, kt贸ra j膮 urodzi艂a.
- Na pewno masz kopi臋, zgadza si臋? Zachomikowa艂a艣, na wszelki wypadek?
- Mo偶e - skrzywi艂a si臋.
- Ale偶 oczywi艣cie. Mo偶e ciekawe by艂oby por贸wnanie tekst贸w. Cholerny Papagaj w pokoiku od frontu dosta艂 chyba jakiego艣 ataku. Mia艂em wra偶enie, 偶e si臋 艣mieje.
Linda Lee przyciska艂a ksi膮偶k臋 do piersi jedn膮 r臋k膮, a drug膮 wychyli艂a resztk臋 brandy.
- Musisz mnie odprowadzi膰 do biblioteki.
- Teraz? - Ch艂opie, tylko si臋 nie rozbecz.
- Nikogo tam nie ma. - Wyj臋艂a z kieszeni sp贸dnicy ogromny klucz. - Wyjechali na weekend.
M贸j charakter rycerza w l艣ni膮cej zbroi wzi膮艂 g贸r臋.
- Oczywi艣cie, 偶e ci臋 odprowadz臋. Dla tych ksi膮偶ek ju偶 gin臋li ludzie.
Zamkn膮艂em drzwi i w podskokach zbieg艂em na ulic臋. Pomacha艂em pani Cardolnos. Zadar艂a nosa tak pospiesznie, 偶e omal nie zwichn臋艂a sobie szyi. A potem pokaza艂em j臋zyk w艂asnemu domowi.
Bj(艂em pewien, 偶e to nie daremny gest.
LXVI
Min臋艂y dwa dni.
Wracaj膮c do domu by艂em mocno roztargniony. Po drodze rozwa偶a艂em tylko jedn膮 nienostalgiczn膮 my艣l - czy by艂em jedynym mato艂em, kt贸ry wiedzia艂 o podmianie stronic? A mo偶e w艂a艣nie dlatego nikt nie pofatygowa艂 si臋 do Szczyt贸w, kiedy Stra偶 si臋 stamt膮d zabra艂a?
Zanim zd膮偶y艂em wygrzeba膰 klucz, drzwi otwar艂y mi si臋 przed nosem. Znalaz艂em si臋 twarz膮 w twarz z imponuj膮cym go艣ciem mniej wi臋cej postury Ivy'ego.
- No, najwy偶szy czas, 偶eby艣 si臋 wreszcie pojawi艂. Przewr贸ci艂e艣 dom do g贸ry nogami. Szafki s膮 pu艣ciute艅kie. I nie zostawi艂e艣 mi grosza na zakupy.
Zza jego plec贸w odezwa艂 si臋 Cholerny Papagaj. On te偶 musia艂 sobie na mnie u偶y膰.
- Wiedzia艂em, 偶e moje szcz臋艣cie nie potrwa wiecznie. - Co?
- Wr贸ci艂e艣. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e si臋 postarza艂. Pewnie mia艂 ci臋偶k膮 prac臋, 偶eby utrzyma膰 m艂od膮 par臋 w kupie. - Wiesz, gdzie s膮 pieni膮dze.
Nie lubi si臋 zbli偶a膰 do Truposza, wi臋c powyciera艂 dooko艂a, my艣l膮c, 偶e mnie oszuka. Ale nic nie powiedzia艂. - I pozwoli艂e艣 komu艣 spa膰 w moim 艂贸偶ku.
- Niejednemu. I dobrze, 偶e si臋 nie spieszy艂e艣 z powrotem. Serce by ci nie wytrzyma艂o, szczeg贸lnie przy tej ostatniej. Pozwolisz mi wej艣膰 do mojego w艂asnego domu, czy nie? Za wcze艣nie tak sta膰 na ulicy. - M贸j plan obejmowa艂 dwana艣cie godzin we w艂asnym 艂贸偶ku. Musia艂em opu艣ci膰 bibliotek臋 o takiej godzinie, 偶e tylko ranne ptaszki, takie jak Dean, kr臋c膮 si臋 w postawie pionowej.
- Pan Tharpe przyszed艂.
- Saucerhead? Tutaj? - Postawa Tharpe'a jest bardziej elastyczna od mojej, ale te偶 nie przepada za wstawaniem w porze, kiedy rosa jeszcze wisi na listkach.
- Przyszed艂 przed chwil膮. Pomy艣la艂em, 偶e wkr贸tce wr贸cisz, wi臋c posadzi艂em go w kuchni z fili偶ank膮 herbaty - jak si臋 za chwil臋 przekona艂em, nie wspomnia艂 o wi臋kszej cz臋艣ci sk膮pych racji, jakie niedawno przynios艂em.
Saucerhead rzadko pozwala, aby grzeczna odmowa stan臋艂a pomi臋dzy nim a darmowym posi艂kiem.
Rozsiad艂em si臋 wygodnie. Dean nala艂 herbaty.
- Co jest? - spyta艂em Tharpe'a.
- Wiadomo艣膰 od Winger.
- Serio?
- Potrzebuje pomocy. - Trudno mu by艂o utrzyma膰 powag臋.
- O, z pewno艣ci膮. Co jej jest? I dlaczego mia艂by mnie o to r贸g ty艂ka zabole膰?
Tharpe zachichota艂.
- Pilnie potrzebuje kogo艣, kto j膮 wykupi z Al-Khar. Zdaje si臋, 偶e z艂apali j膮 na kopaniu do艂k贸w wok贸艂 pewnego domu wiejskiego i nie zdo艂a艂a przekona膰 Stra偶y, 偶e tam mieszka. W istocie to oni szukali wielkiej blondyny, kt贸ra mog艂aby im powiedzie膰, co si臋 tam naprawd臋 wydarzy艂o.
- Podoba mi si臋. Ale sk膮d ty si臋 o tym dowiedzia艂e艣? M贸wisz jak Pu艂kowinik B艂ock.
- B艂ock przyszed艂 do lokalu Morleya. My艣la艂, 偶e ci臋 tam znajdzie.
- A po co ja mu jestem? - mog艂em si臋 domy艣li膰. Par臋 pytanek na temat tego co si臋 sta艂o w Szczytach.
- M贸wi艂, 偶e chodzi o Winger, kt贸ra twierdzi, 偶e jeste艣 jej krewniakiem. Tak powiedzia艂a, gdy j膮 zapytali, kogo poinformowa膰, 偶e jest w kiciu i sk膮d mog艂aby wzi膮膰 kas臋 na kaucj臋, albo co.
- Rozumiem. - Nie, ja w to nie uwierz臋. Nigdy.
- By艂em tam, widzia艂em si臋 z ni膮. Ju偶 si臋 wda艂a w b贸jk臋 z jakim艣 typem, kt贸ry uwa偶a艂, 偶e nale偶y mu si臋 specjalne traktowanie. Z艂ama艂a mu r臋k臋.
- Oskar偶yli j膮 o co艣? Tharpe pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Relway pr贸buje tylko wycisn膮膰 z niej informacj臋, co si臋 tam w艂a艣ciwie sta艂o. Ale znasz Winger. B臋dzie si臋 upiera膰.
- Znam Winger. Ma szcz臋艣cie, 偶e Relway ostatnio jest w dobrym humorze. Wszystko idzie po jego my艣li. - Paskudna pogoda i stanowcza postawa Stra偶y i tajnej policji pohamowa艂y zamieszki. Na razie.
B臋d膮 kolejne. Z Kantardu nie nadchodzi艂y dobre wie艣ci, nawet o podj臋ciu od nowa dzia艂a艅 wojennych.
- Tak, powiedzia艂em jej to. Jak j膮 znam, to jej wisi.
- No to niech siedzi. Nie. Czekaj. Masz tu. Zanie艣 wiadomo艣膰. Zapytaj B艂ocka, czy mnie powiadomi, kiedy j膮 wypu艣ci.
- Sukinsyn z ciebie, Garrett.
- To przez towarzystwo, w jaki si臋 obracam. Ucz臋 si臋 od mistrza. - Kciukiem wskaza艂em na pok贸j Truposza.
Zamkn膮艂em drzwi za Tharpe'em, zasun膮艂em rygiel i pomaszerowa艂em do pokoju Truposza. Zajrza艂em do 艣rodka. Wygl膮da艂 jak zwykle: wielki i paskudny.
- Nie藕le mi posz艂o, jak na faceta leniwego do szpiku ko艣ci. Ca艂y czas ci臋 pilnowa艂em. Ryzyko by艂o mniejsze, ni偶 si臋 wydaje.
On wk艂ada cz艂owiekowi my艣li wprost do g艂owy.
- Mo偶e, zw艂aszcza, kiedy mnie poszczu艂e艣 ptakiem. Ale do tej pory ju偶 mia艂em za sob膮 najgorsz膮 cze艣膰.
Rozumiesz, 偶e to stworzenie imieniem Winger od samego pocz膮tku wiedzia艂o, 偶e Maggie Jenn i Cleaver to jedna i ta sama osoba?
- Pewnie. I wiedzia艂a, 偶e chrapiesz smacznie, bo inaczej nigdy by si臋 nie odwa偶y艂a zapu艣ci膰 w臋dki. Wci膮偶 ma przewag臋. My艣li, 偶e ma. Tylko Emerald naprawd臋 wszystkich wyprzedzi艂a, prawdopodobnie jeszcze przed ucieczk膮 z domu.
W istocie. Samica waszego gatunku, je艣li jest troch臋 艂adniejsza od ropuchy, potrafi wymanipulowa膰 nawet najinteligentniejszego z was.
- Je艣li to sobie zaplanuje. Belindy, Maggie i Emerald nie s膮 na szcz臋艣cie a偶 tak popularne. Na szcz臋艣cie.
Daleki jestem od przypuszcze艅, 偶e takie zachowania ci臋 podniecaj膮.
- Jasne. Ale mo偶e nie do艣膰 daleki. - W drugim pokoju Cholerny Papagaj zacz膮艂 g艂osi膰 prawdy, kryj膮ce si臋 w jednym z umys艂贸w Truposza. - Musz臋 co艣 z tym zrobi膰.
Kto艣 puka. Znowu masz szans臋 dotrzyma膰 s艂owa. Becky Frierka. I oczywi艣cie, jej mamu艣ka.
- Dlaczego ja do jasnej cholery musz臋 by膰 jedynym prawdom贸wnym facetem w ca艂ym mie艣cie?
Zanim doszed艂em do drzwi, Truposz przekaza艂 mi jeszcze: Poszukiwania skarbu Orla s膮 daremne. Kurhan znajdowa艂 si臋 kiedy艣 na zboczu nad fiordem Pjesemberdal. Ca艂a 艣ciana g贸ry zapad艂a si臋 do fiordu w czasie trz臋sienia ziemi na jakie艣 trzysta lat przed moim wypadkiem.
- Serio? - Je艣li w og贸le kto艣 dzisiaj co艣 wie na ten temat, to tylko on. - Szkoda, 偶e nie wiedzia艂em tego wcze艣niej. Skoro tak mnie pilnowa艂e艣...
Ka偶dy poszukiwacz przyg贸d, kt贸ry rozszyfruje sag臋, w ko艅cu do tego dojdzie. Ale rozlano ju偶 tyle krwi, 偶e winni nie maj膮 odwagi ostrzec reszty 艣wiata. W艂o偶y艂 w t臋 my艣l ogromny 艂adunek rozbawienia nad dziwactwami ludzkiego gatunku. Przy okazji przes膮czy艂o si臋 jednak co艣 jeszcze: obawia艂 si臋 mocno o klimat polityczny. W tolerancyjnym TunFaire czeka艂 go stos.
Szczeg贸艂y wy艂uskane z mojego umys艂u dziwnie go wytr膮ci艂y z r贸wnowagi.
Przyklei艂em sobie na usta ch艂opi臋cy u艣mieszek i ruszy艂em do roboty. Trzeba si臋 by艂o mocno napracowa膰, 偶eby go nie zgubi膰. Matka Becky nie ma m臋偶a i prowadzi aktywny odsiew kandydat贸w.
Nie ma lepszej chwili, 偶eby m贸j ptak zwariowa艂, s艂u偶膮cy pokazywa艂 humory, a m贸j stary partner wr贸ci艂 do siebie. Nikt jako艣 nie chce mi pom贸c.
Jestem naprawd臋 dzielny i bardzo mocno si臋 staram. Becky dosta艂a swoj膮 randk臋 i to dok艂adnie wed艂ug umowy.
Kole艣 by艂 ze mn膮 i z czystej uprzejmo艣ci stara艂 si臋 srogo wygl膮da膰. Podobnie Saucerhead i Winger, kt贸r膮 wyci膮gn臋li艣my z kicia. Dwa tygodnie w puszce nie nauczy艂y jej niczego - to zreszt膮 kryterium, wed艂ug kt贸rego dobieram sobie przyjaci贸艂. Potrzebowa艂em pomocy, aby wypchn膮膰 Winger w po偶膮danym przeze mnie kierunku.
Kilka tygodni odmieni艂o Stref臋 Bezpiecze艅stwa nie do poznania. Knajpa Morleya otrzyma艂a now膮 nazw臋 „Pod Palmami”. Przed wej艣ciem ustawiono doniczki z rachitycznymi palmiszczami, kt贸re i tak ju偶 wi臋d艂y w t艂ustym miejskim powietrzu TunFa-ire. Pojawi艂y si臋 lampy uliczne. M艂odzie艅cy o wyra藕nej domieszce krwi elfickiej odstawieni jak pu艂kownicy Yenagetich pilnowali koni i powoz贸w pomimo wczesnej pory dnia.
- O, ja si臋 ju偶 tu chyba nie b臋d臋 dobrze czu艂 - mrukn膮艂 Kole艣.
- Przecie偶 o to chodzi - sykn膮艂 Tharpe. - Dotesowi nagle odbi艂o i dosta艂 ataku wielkich ambicji. To ju偶 nie miejsce dla takich jak my.
Spojrza艂em na Winger. By艂a nad膮sana i nie mia艂a ochoty wyrazi膰 w艂asnej opinii na ten temat.
Wn臋trze Domu Rado艣ci zosta艂o zmienione. Teraz mia艂o przedstawia膰 tropikalny g膮szcz, oczywi艣cie zgodnie z wyobra偶eniem jakiego艣 durnia, kt贸ry nigdy tam nie by艂. Ja by艂em na wyspach, wi臋c wiem. Morley b艂yskawicznie upchn膮艂 nas na pi臋tro, 偶eby艣my nie wystraszyli klienteli, gdyby si臋 raczy艂a pojawi膰.
- Wiesz co, stary, brakuje tu robactwa - stwierdzi艂em.
- Czego? Robactwa?
- W tropiku s膮 robaki i owady. Robaki tak du偶e, 偶e musisz z nimi walczy膰 o miejsce przy stole. Muchy i komary, kt贸re zamiast zje艣膰 偶ywcem, wieszaj膮 ci臋 na drzewie na p贸藕niej. Du偶o ich jest. Bardzo du偶o.
- Garrett, wiesz, 偶e nie mo偶na przesadza膰 z realizmem.
- Robactwo s艂abo si臋 sprzedaje na G贸rze - domy艣li艂 si臋 Saucerhead.
Dotes zmarszczy艂 si臋 lekko. Nasza obecno艣膰 wyra藕nie go denerwowa艂a. Nienawidz臋, kiedy normalni ludzie nagle awansuj膮 w hierarchii spo艂ecznej.
- Czego chcecie? - zapyta艂 w ko艅cu.
- Nic takiego, tylko zako艅czy膰 spraw臋 Deszczo艂apa. Winger ju偶 wysz艂a, pewnie zreszt膮 sam zauwa偶y艂e艣. Wszystkie tomy trylogii znalaz艂y si臋 i zosta艂y policzone, cho膰 kto艣 zd膮偶y艂 je uszkodzi膰. I tak nic to nie da - kr贸tko zrelacjonowa艂em mu to, co opowiedzia艂 mi Truposz. Wiedzia艂em, 偶e wie艣膰 si臋 rozniesie. Za dobrze znam moich przyjaci贸艂 i ich przyjaci贸艂. Wreszcie ludzie przestan膮 za mn膮 艂azi膰, bo w艂a艣nie stwierdzi艂em, 偶e znowu ca艂e t艂umy snuj膮 si臋 moim 艣ladem. Zdaje si臋, 偶e Yenageti w Szczytach wspomnieli o mojej wizycie, komu trzeba.
- A dziewczyna? - z b贸lem zapyta艂 Morley.
- Znik艂a bez 艣ladu. Pewnie wyruszy艂a na poszukiwanie skarb贸w. - Nawet nie pr贸bowa艂em jej odszuka膰.
- To wszystko? - By艂 zdziwiony. Chyba si臋 nie zrozumieli艣my.
- To wszystko - odpar艂em. Nie mia艂em zamiaru m贸wi膰 nic wi臋cej.
- No c贸偶, to was ju偶 nie zatrzymuj臋. Mam jeszcze do zrobienia miliony rzeczy, zanim otworz臋 wieczorem. Tylko jedna sprawa, zanim p贸jdziecie. Wy艣wiadczcie mi pewn膮 uprzejmo艣膰, b艂agam.
- Zaczynasz m贸wi膰 jak ci gro藕ni piraci. O co chodzi?
Uda艂 ura偶onego.
- Moi przyjaciele s膮 zawsze mile widziani ”Pod Palmami”. Staramy si臋 jednak pokaza膰 si臋 z najlepszej strony, wi臋c, gdyby艣cie mogli ubra膰 si臋 ciut bardziej elegancko...
Nie mia艂em szansy odpowiedzie膰, bo Winger eksplodowa艂a pierwsza.
- Ch艂opaki, wdepn臋li艣cie ju偶 kiedy艣 w wi臋ksze krowie g贸wno? S艂yszycie tego o艣liz艂ego peda艂a? Nie do wiary, ty pieprzony miesza艅cu, ja dobrze wiem, kim jeste艣.
Dama potrafi wyrazi膰 swoje uczucia, je艣li si臋 przy艂o偶y.
Winger i ja wreszcie doszli艣my do porozumienia. Mniej wi臋cej. Kole艣 i Tharpe poszli sobie, a ja ruszy艂em w kierunku domu. Winger powlok艂a si臋 za mn膮. Jako艣 nie wykazywa艂a szczeg贸lnej ch臋ci, 偶eby si臋 od艂膮czy膰.
- Garrett? Czy to prawda, co m贸wi艂e艣 o skarbie Or艂a?
- Absolutnie tak. Truposz mi powiedzia艂.
Nie chcia艂a mi wierzy膰, ale nie mia艂a wyboru. By艂em cholernie bezpo艣redni i szczery do b贸lu.
- Toto zn贸w si臋 obudzi艂o?
- A Dean wr贸ci艂 ze wsi. Zn贸w jestem ch艂opcem na posy艂ki we w艂asnym domu.
Strzeli艂a palcami.
- Kurde! Wysch艂am na wi贸r. Pokr臋ci艂em g艂ow膮. Od tego si臋 zacz臋艂o.
- Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwa膰, Winger.
- Co? - Z艂apa艂a mnie za rami臋, odci膮gn臋艂a z drogi brz臋cz膮cej jak r贸j os chmary rusa艂ek, goni膮cych kilku m艂odych centaur贸w, kt贸rych przy艂apa艂y na kradzie偶y. P贸艂przytomnie odnotowa艂em obecno艣膰 osobnika, kt贸ry wygl膮da艂 mi na widmo od Relwaya. Nadzorowa艂 ca艂o艣膰 po艣cigu.
- Ostatnio, kiedy tak powiedzia艂a艣, dowiedzia艂em si臋, 偶e masz ch艂opaka, o kt贸rym nigdy nikomu nie wspomina艂a艣 i 偶e ten ch艂opak 艂azi za mn膮 jak przywi膮zany.
Nie odwa偶y艂a si臋 bezczelnie sk艂ama膰
- Hightower? Ja bym go nie nazwa艂a ch艂opakiem...
- Nie. Raczej dupkiem, kt贸ry my艣la艂, 偶e nim jest. I za fatyg臋 dosta艂 w 艂eb.
- Hej! Przesta艅 ju偶 mnie wychowywa膰! Nieraz ci臋 widzia艂am bez portek!
- Ja ci tylko przypominam, 偶e ludzie, kt贸rych lubisz, cz臋sto gin膮, Winger. K艂amstwa mog膮 zabija膰. Je艣li, aby dopi膮膰 celu, musisz ok艂amywa膰 przyjaci贸艂 i kochank贸w, mo偶e lepiej daj sobie spok贸j i dobrze si臋 zastan贸w, czy aby na pewno o to ci w 偶yciu chodzi.
- Wsad藕 sobie te gadki w sw贸j dobroczynny ty艂ek. To ja musz臋 ze sob膮 偶y膰. Ty nie.
By艂a to jedyna forma przyznania si臋 do b艂臋du czy przeprosin, do jakiej zdolna by艂a Winger.
- Kiedy przysz艂a艣, 偶eby mnie doko艅czy膰, wiedzia艂a艣, 偶e Maggie Jenn to Deszczo艂ap. My艣la艂a艣, 偶e masz nade mn膮 przewag臋 jako jedyna osoba z zewn膮trz, kt贸ra o tym wiedzia艂a. Nie zapomn臋 ci tego, b膮d藕 spokojna.
Winger nigdy nie przeprasza w normalny spos贸b.
- Dowiedzia艂am si臋 przypadkiem. G艂upi ma szcz臋艣cie. A na pewno nie wiedzia艂 nikt, mo偶e tylko jej ma艂a. Staruszka i Mu-gwump i mo偶e jeszcze kilka os贸b mieli wszystkie informacje podane na talerzu, ale nie chcieli uwierzy膰... Ale co ja gadam? Przecie偶 ju偶 po wszystkim. Zapomnij temat. Idziemy naprz贸d. Wiesz co, te bzdury, od kt贸rych a偶 trz臋sie si臋 miasto, rasistowskie pierdo艂y, nie s膮dzisz, 偶e to mo偶e by膰 znakomita okazja? Musz臋 to dok艂adniej sprawdzi膰. A wiesz co, mo偶e wpadniesz do mn臋?
Kusi艂o mnie, cho膰by po to, 偶eby si臋 dowiedzie膰, gdzie mieszka, ale pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Nie tym razem, Winger.
Truposz chcia艂, 偶ebym mu opowiedzia艂 o kolejnych dokonaniach Glory'ego Mooncalleda, wydarzeniach z Kantardu i w og贸le o wszystkim, co si臋 dzieje na mie艣cie. Wiem, bo wys艂a艂 w 艣lad za mn膮 Cholernego Papagaja, kt贸ry papla艂 mi nad uchem bez 艂adu i sensu. Co艣 mu si臋 chyba zagotowa艂o w m贸zgownicy.
M贸j najgorszy koszmar sta艂 si臋 rzeczywisto艣ci膮. Nie by艂em w stanie si臋 od niego oddali膰 nawet wtedy, kiedy by艂em daleko.
Musia艂em te偶 pogada膰 z Eleanor o ewentualnej zmianie pracy. Mam par臋 pomys艂贸w. U ich podstaw le偶膮 g艂贸wnie ciarki, kt贸rych dostaj臋 na my艣l, 偶e m贸g艂bym zn贸w trafi膰 do oddzia艂u dla wariat贸w w Bledsoe.
Gdybym wszystko sobie w艂a艣ciwie rozplanowa艂, urodzi艂bym si臋 bogaczem i prowadzi艂 bezu偶yteczne 偶ycie jako playboy.
A jeszcze gdyby to by艂o gdzie艣 poza TunFaire, te偶 bym si臋 chyba nie uskar偶a艂.
W ko艅cu 偶ycie nie mo偶e by膰 ca艂kiem do niczego, jak d艂ugo sp臋dzam je gdzie艣 w pobli偶u miejsca, gdzie warz膮 piwo.
66