Dickens Ciężkie czasy


KAROL DICKENS

CIĘŻKIE CZASY

KSIĄŻKA i WIEDZA

WARSZAWA 1960

102723

.Książka i Wiedza" Warszawa

Printed i n Polami

Lntr 1850 rok

«

Przełożyła

Wanda Golawlezyóska-Nadasfnowa

Dr

Wstęp Jacka Lindsaya

Okładkę projektował

Piotr Baro

B-E8176

Tłoczono IS.COO+BOO egzemplarzy

Z a fet ad y Graficzne „Książka i Wiedza" w Warszawie

ObJĘtofć 22,25 ark. Papier druk mat. kl. V, 80 g. 61 x 86 cm.

Nr 868. Druk ukończono ».III 1850 r.

WSTĘP

Na początku 1854 r. Karol Dickens opuścił Londyn i udał

się na północ do Preston, fabrycznego miasta w LaJicashire,

gdzie właśnie odbywał się strajk. Postanowili napisać po-

wtiieśc na temat związany bezpośrednio z przemysłem. Myśl

o tego rodzaju dziale nurtowała go od piętnastu lat, od cza-

su jego pierwszej bytności w Manchester i ukończenia „Sta-

rego sklepu antykwarskiego" („Thie old Curiosity Shop").

Ostatnio w „Pustkowiu" („Bleak House") pisarz pokazał

w dodatnim świetle Nowego Człowieka, przemysłowca, n.'i

tle na wpół feudalnego środowiska Chesn'ey Wold. Teraz

pragnął przedstawić odwrotną, stronę kapitalistycznego pro-

cesu uprzemysłowienia, uwydatnić jego wpływ na każdego,

kto ma z nim styczność, niosący stęplienie uczuć ludzkich

i odmalować cierpienia, na jakie skazuje on klasę robot-

niczą.

Gdy Dick'ens przybył w sobotę do Preston, zastał tam

zupełny spokój; wiatr zmiótł dymy z nieba nad miastem.

„Ohydna miejscowość (a ja myślałem, że to miasto posłuży

mji za wzór)". Następnego dnia był obecny na zebraniu de-

legatów strajkowych w Cockpit i ogromne wrażenie zrobiły

na nim ich stanowczość, spokój i zdrowy rozsądek. W po-

niedziałek przyglądał się wypłacie zapomogi dla strajkują-

cych, a następnie poszedł na wiec pod gołym niebem, na

którym robotnicy śpiewali *):

Już dość wam snu wy, których zrodził trud!

Wy, gdy miliony szarpie płacz i głód,

Żądanie praw tyranom rzućcie w twarz!

Wolności hasło wznieście — sztandar wasz!

Po powroci'8 do Londynu Dickens ujawnił swą postawę

w rozmowach z Layardem, skrajnym radykałem, który

chciał się dostać do Parlamentu, a którego pisarz bardzo lu-

bił. Obiecał pomóc mu wszelkim możliwym poparciem.

W obronie Layarda i jego idei użył swego pióra i głosił spo-

łeczeństwu, że jeśli nie wpłyn'e ona na poprawę warunków

mieszkaniowych ubogiej ludności, zasłuży na m;ano mor-

derców. Ostrzegł robotników, aby nie pozwolili się zwieść lu-

dziiom podającym się za reformatorów, a dążącym tylko do

zdobycia prawa zasiadania w Izbie Gm'n. Natomiast należy

nadal organizować zw.ązk zawodowe, gdyż w nich jest cała

nadzieja. Jeśli chodzi o Parlament, to „staje się on najokrop-

niejszym fla&k-em i najstrasznIeJSzą zmorą, jaka kiedykol-

wiek prześladowała ten i tak wl'elce udręczony świat".

Potem wybuchła wojna krym&ka. „Doznaję uczucia, jak-

by świat został cofnięty o pięćset lat wstecz" — pisał Dic-

kens. Uważał wojnę za dywersję w stosunku do ruchu po-

stępowego w kraju. Lud, oszukany raz jeszcze, miał być pod-

stępnie wciągnięty w namiętności wojenne; chciano go skłc"

•) Stary hymn czartystów, nieznanego autora.

Czartyzm był wielkim ruchem masowym w Anglii w latach 1830—1840

wywołanym rozwojem fabryk i ostateczną utratą ziemi przez lud. Ustawa

o reformie wyborczej (Reform Bili) dała udział w rządach jedynie średniej

klasie przemysłowej a wykluczyła warstwy najbiedniejsze. Stąd politycz-

ne żądania „Karty Ludowej" (People's Charter), które zmierzały do po-

prawy warunków socjalnych. Czartyzm miał wiele odcieni — jedna z jego

grup była bojowo socjalistyczna. Po roku 1850 ekspansja przemysłowa

i handlowa W. Brytanii położyła kres wszelkim ruchom masowym. Dzie-

siątki lat upłynęły nim siły ludowe zreorganizowały się i wyłoniły już

w sytuacji bardzo zmienionej.

nic, aby intonując „Bule Brytannia 'śpiewał własna

pieśń śmierci, i doprowadzić do tego, aby jego krzywdy

i clierpieniLa zostały przesłonięte dymem armat i oparami

krwi!" Wszyscy znajomi Dickensa sypali datkami pienięż-

nymi na Fundusz Patriotyczny nile poświęcając ani jednej

myśli spustoszeniom szerzonym przez cholerę, „na którą

w samym tylko Londynie zmarła nędznie i bez potrzeby

o wiele większa liczba Anglików, niż prawdopodobnie zgi-

nie ich w czasie całej wojny rosyjskiej".

Te szczegóły rzucają pewne światło na ogólny nastrój,

w jakim znajdował się pisarz w chwili, gdy przystąpił do

pisania „Ciężkich czasów" i podczas pracy nad tym dziełem

(w kwietniu 1854 zaczął drukować tę powieść w redagowa-

nym przez się bile tygodniku „Household Words''). Jak

zwykle, gdy zagłębił się w twórczość, temat porwał go. „Je^

stem w trzech czwartych szalony, a w jednej czwartej obłą-

kany od tego ciągłego pośpiechu, w jakim pracuję nad „Cię-

żkimi czasami". Mam nadzieję, że postać Stefana wypadła

dobrze z punktu widzenia całości książki". A potem: „Ta

sprawa Stefana pochłaniała mnie od tylu tygodni, że teraz —

jak to u mnie zwykle — gdy już się zakończyła, czuję się tak,

jak gdyby nic na świecie, żadne namiętne i gwałtowne mio-

tanie się w tę czy inną stronę, nie mogło już przywrócić mi

całkowicie równowagi".

Aby zrozumieć, dlaczego Dickens zwrócił się do tematu

„Ciężkich czasów" w tym momencie swego rozwoju, musi-

my waiąć pod uwagę zarówno jego życie osobste jak i hi-

storię. Rok 1848 stanowił punkt zwrotny w ewolucji nowo-

czesnej Europy i wywarł ogromny wpływ na los ludu bry-

tyjskiego. Dickens, chociaż w swych poglądach politycznych

był pewnego rodzaju anarchistą, chociaż nienawidził głębo-

ko państwa burżuazyjnego, parlamentu jako instytucji kla-

sowej i prawa jako klasowego narzędzia niesprawiedliwości,

mię wyrażał nigdy swego buntu w słowach zaczerpniętych

z terminologii politycznej. Ubierał zagadnienia polityczne

w oKresienia z dziedziny moralności i problemów socjalnych,

ale nie przekreślało to związku j'ego wypowiedzi z polityka.

Eok 1848 był również krytycznym rokiem w jego życiu

o&obistym. W 1847 roku założył pismo codzienne, które mia-

ło pełnić rolę ogniwa łączącego radykałów klas średnich

z eziartystami klasy robotniczej w duchu reform postępo-

wych; ale gdy tylko uwikłał się w mechanizm prowadzenia

daiemnika, zmienił całkowicie stanowisko d. uznał wszelki

kompromis za niedopuszczalny. Po kilku tygodniach zre-

zygnował z prowadzenia pisma, ale doświadczenia te skłoniły

go do napisania powieści „Dombey i syn" — w powieści tej

poddał zasadniczej krytyce potęgę pieniądza i sposób, w jaki

działała ona po 1832 roku (w roku 1832 klasy średnie na

zasadzce ustawy o reformie wyborczej zdobyły znaczny

udział w rządach). Potem nadeszły politycznie konwulsje 1848

roku i w tym samym czasiei siostra Dickensa, Fauny, zacho-

rowała i zmarła. Jej choroba i śmierć obudziły w nim wspo-

mnienia szczęśliwych dni dzieciństwa w Chathan, kiedy har-

monijne współżycie z Fanny ii matką stwarzało mu rodzaj

raju.

Tak więc z wydarzeń roku 1848 Dickens wyłonił się jako

człowiek pod wieilu względami zmieniony. Ozuł, że aby zy-

skać nową odskocznię do pracy, musi się cofnąć wprost do

analizy własnej przeszłości. Pisze więc autobiograficznego

„Dawida Copperfielda". Ta próba zbadania źródeł własnego

życia uczuciowego dała mu możność napisania „Pustkowia",

książki, w której skupił namiętne uczucia osobistego i spo-

łecznego buntu wokół obrazu znienawidzionego Prawa.

W pracy tej po raz pierwszy nakreślili świadomie obraz

schyłkowego i skazanego na zagładę społeiczństwa. Teraz

uczuł potrzebę przyjrzenia się temu, co się dzieje z klasą

robotniczą w ośrodkach przemysłowych i wciągnięcia jej

życia w krąg swojej wyobraźni.

Aby zrozumieć obraz odmalowany w „Ciężkich czasach",

musimy uświadomić sobie, jakie było położenie aaigrels.kiej

JKiasy rooomicAeJ pu ruiŁu. ±o'±o. .oa^a bporeczna v, lelKiego oo-

joweigo ruchu czartystów została rozbita. Anglia, przodują-

ca teraz światu w dziedzinie uprzemysłowienia, mogła przy-

stąpić do wyzyskania ogromnego rozrostu rynków handlo-

wych, który nastąpił po złamaniu barier feudalnych w roku

1848. W latach 1850 — 1860 oblicze Europy zmieniło się,

rozwinęła się komunikacja kolejowa, handel światowy wkro-

czył w nową fazę. Stary, walczący ruch związkowy zamierał.

W latach 1830 i 1840 usiłowano nieustannie wykorzystać

związki do celów politycznych i stworzyć organizację na

wielką skalę, która miałaby decydujący wpływ na bieg ży-

cia narodu. Ale obecnie Narodowa Federacja Związków Za-

wodowych („National Association of United Trades") roz-

padła sdę, a separatystyczna polityka konserwatystów przy-

brała na sile. Przywódcy związków sprzeciwiali się straj-

kom i ograniczali się do walki o lepsze pozycje do targów

dla członków swoich organizacji. Starali się je zdobyć ta-

kimi metodami jak skrócenie czasu trwania terminatorstwa

lub odstręczanie od pracy w godzinach nadliczbowych.

A więc rok 1854, w którym Dlickens sięga po temat zwią-

zany z miastem przemysłowym i związkami zawodowymi,

nie był okresem bojowym i musimy o tym pamiętać, gdy

rozważamy postać Stefana Blaekpool. Był to raczeg etap

ostrożnej stabilizacji. Klaisa robotnicza zaczynała się do-

piero uczyć, jak powoli, lecz nieustanniei budować trwałą or-

ganizację, jak różnymi sposobanri zdobywać doświadczenie

i jak ufl-nacniać się z myślą o przyszłości, w której będzie mo-

gła upomnieć się o swe prawa polityczne bez obawy kracha.

W latach czteirdzieistych powieść angielska unoszona

przez potężną falę bojowego czartyzmu rozwinęła się znacz-

nie. W poprzednim dziesięcioleciu stopień uświadomienia

społecznego poiwieściopisarzy uwypuklony został doskonale

przez wystąpienie pani Trollope przeciw pracy dzieci w po-

wieści „Michał Armstrong" i przez atak Dickensa na ustawę

ubogich („Pour Law") w książce ,.01'iver Twiist". Wielkam

w-Kiaaem iai czieraziesiycn Dyro rozszerzenie zakresu pro-

blematyki społecznej, tak że poszczególne zagadnienia, jak

zatrudnianie dziiieci czy ustawa ubogich, "występowały już

wyraźnie jako elementy większej a jednocześnie zmiennej

całości. Ważną pozycją w ewolucji powieści angielskiej sta-

nowi- książka Bulwer Lyttona „Noc i ranek", która obszer-j

nie maluje obraz społeczeństwa opartego na hipokryzji i we-

wnętrznym skłóceniu. Ten właśnie obraz umożliwił Dioken-

sowi wystąpienie z „MartiLnem Chuzzlewitem". „Sybil" Dis-

raelcigo wysunęła masowy ruch robotniczy wprost na pierw-

szy plan, a rok 1848 przyniósł wydanie całej serii, doniosłych

powieści osnutych na zasadniczych zagadnieniach socjał-,

nych — powieści Dickensa, Mr. G-askell, Karola Kingsleya,

Charlotty Brontei. Dziieła te były następstwem czartyzmu

nawet; wtedy, gdy nie wiązały się z niLm bezpośrednio tema-

tycznie.

Do powstania tej nowej fazy przyczyniła się w znacznym

stopniu pami Gaskell. Mieszkała przez szesnaście lat w Man-

chester i znała warunki życia klapsy roboitnicizej. Dotknięta

nieszczęściami osobistymi starała się zneutralizować własny

ból spoglądając nań jako na cząstkę ogromniej masy cier-

pienia. Usiłowała „dać wyraz męce, której konwulsje wstrzą-

sają raz po raz tymi niemymi ludźmi". Zaczęła pisać sw^

„Mary Barton'' w 1845 r., ale opublikowała ją dopiero w paź-

dzierniku 1848. Bohaterką tej książki jest robotnica ii na ma-

teriał powieści składają się wszystkie zagadnienia politycz-

ne owych dni, agitacja-i strajki. „Zawsze czułam głębokie

współczucie dla tych udręczonych ludzi, którzy wyglądają

tak, jakby byli skazani na walkę przez całe życie, dzielone

żałośnie pomiędzy pracę a niedostatek; najwidoczniej kapry-

sy losu miotają nimi w stopniu jeszcze bardziej bezwzględnym

niż ich bliźnimi" — pisała pani Gaskell. „Manchester Guar-

dian" nazwał to stanowisko „ponurą nadwrażliwością na

warunki bytu robotników".

10

Charlone oiuu.L'3 nu,^^^ ^-„^„ „_ _

blikowała ją w październiku następnego roku. Autorka wy-

chowała się w okręgu przemysłowym i znała opisywane

przez siebie wypadki, howi-em Haworth, jej rodzinna miej-

scowość, było zamieszkane głownia przez robotników fabryk

tkackich i od dawna stanowiło ośrodek buntu i agitacji.

Kingsley przeżywał namiętnie walkę 1848 roku i pod,

wpływem tego nastroju podjął próby przedstawienia stru-

dzonego robotnika miejskiego i schylonego -w mozole na roli

chłopa.

W twórczości wszystkich tych pisarzy — a szczególnie

u Dickensa i u pami Gaskell — możemy wyśledzić wpływ

myśli Carlyle'a. Cariyle był bardzo mętnym myślicielem, ale

widział dość jasno, że w jego świecie siły kapitalistyczne

(które nazywał „więzami gotówkowymi") wyparły wszelkie

stosunki pomiędzy ludźmi, że społeezsiństwo stało się zbio-

rowiskiem walczących pomiędzy sobą jednostek i porzuciło

zupełnie dążenia do idealnej cnoty, że upływające stulecie

jest wiekiem rewolucji. Słabą stronę jego filozofii stanowiło

oglądanie się wstecz w poszukiwaniu „wzorowego społe-

czeństwa" i pragnieinie „silnego kierownictwa", które przy-

wróciłoby porządek rzeczy zgodny z prawami ludzkimi.

W jego sądach istniały zasadnicze sprzeczności — niektór'"'

z jego tez prowadziły do wniosków socjalistycznych, inire —

do faszyzmu. Ale za jego dni proces historyczny nie skrysta-

lizował jeszcze tych przeciwieństw i pisarza tacy jak Dickens

mogli czerpać z jego filozofii podnietę do głębokiej krytyki

indywidualizmu i wartości premiądza. Atak na Gradgrinda "

i jego kapitalistyczną postawę w „Ciężkich czasach" opiera

się w dużym stopniu na wyrażeniach używanych przez Car-

lyle'a.

Rozmiary powieści „Ciężkie czasy" są niewielkie jak na

Dickemsa i jej krótkość może być miarą napięcia, jakie od-

czuwał podczas jej pisania. Czuł nakaz moralny przeprowa-

11

uAciiiio. w^u vł^pauLi w uicumg. uui; &yLuauJi JJ.retiUl.ysiowcJ.

i obrony robotników przed Gradgrindami i ich politycznymi

wspólnikami. Zazwyczaj DickeniS używa w swej twórczości

pewnych elementów fantazji 'zaczerpniętych z własnej mło-

dości, pewnych pierwiastków marzenia, które pomagają, mu

osiągnąć dynamiczny .stosunek do materiału historycznego

i pogłębiają jego wizję życia ludzkiego. Ale „Ciężkie czasy"

pozbawione są w znacznym stopniu togo natężenia wyobraź-

ni ii dlatego autor ,nie osiąga pełnej swobody. Nici wciela on

całkowicie swych obaw i nadziei w Stefana Blackpool, jak

to czyni z Pawłem Florencją Dombey, z ofiarami Prawa

w „Pustkowiu", z Pip'em w „Wielkich nadziejach" itd.

Toteż książka jest bardziej „obiektywna", w ogranicao-

nym zresztą sensie, tego słowa, niż inne, dzieła Dickenisa; ale

chociaż oznacza to pewne braki, nadaje również tej powieś-

ci rodzaj jednokierunkowości, obcej innym jego diziełom.

„Ciężkie czasy", pomimo ż'ei stanowią w pewnej mierze od-

chylenie od głównej linii twórczości Dickenisa, mają jednak

szczególne zalety i wyznaczają zasadniczy etap w jej rozwo-

ju. Tworzą one pomost pomiędzy „Pustkowiem" a ponurym

obrazie' niesprawiedliwości' a „Maleńką Doirrit" z, jej rozle-

głym wizerunkiem społeczeństwa wiktoriańskiego pogrążo-

nego w wielorakim rozkładziei. Gdyby nie powstała ta książ-

ka, 'zabrakłoby czegoś bardzo' ważkiego w twórczości Dicken-

sa i nie zrodziłoby się żadne z późniejszych jego dzieł, które

zostały zbudowane na gruncie oczyszczonym przezi „Ciężkie

czasy'' ich bezpośrednią konfrontacją z wrogiem,

Trudności, z jakimi Dickens walczył piisząc tę książkę,

wypływały głównie ,z głębokiej nienawiści, jaką odczuwali

do G-radgrinda i Manchesterskiej Szkoły Ekonomia. Było to

uczucie tak gwałtowne, m z. trudem zmuszał się do trakto-

wania tych przedmiotów swej awersji jako zjawisk ludzkich.

Nastrój jego charakteryzują różne tytuły, jakie wymyślał

dla rozdziałów powieści, a potem odrzucał. „Kamień młyń-

12

ski. Kdza i kurz. r'o pi-u»iu. i\.wcoi-ia, ^^^.1.. -i-/^,,^.^v*~^*^ ~~o-.

po prostu arytmetyka. Fakty pana Gradgrinda..." Chciał

zaatakować całą etykę kapitalistyczną, która traktowała lu-

dzi jako istoty dająJce się sprowadziło do' jednostek ekono-

micznych, do zwykłych elementów procesu robienia pienię-

dzy.

Filozofia Gradgrinda, która wszelkie] stosunki pomiędzy

ludźmi pozbawiała cech człowieczeństwa i iindywidualności,

głosiła również usunięcie z życia wszelkiej fantazji twórczej,

a Dickens żywił najgłębsze przekonanie, że miłość i brater-

stwo ludzi wiążą się z radością, fantazją, swobodą ujawnia-

nia możliwości twórczych w przekształcaniiu jednostki i spo-

łeczeństwa.

Aż do tego puniktu Dickens czerpał z Carlyle'a, 'ale nie

mógł się zgodzić na jego rozwiązanie oparte ma mistycznym

poglądzie na władzę, na sięganiu wstecz do' śireidnilowiecza, na

gloryfikacji silnych władców. Pragnął „zmiainy serca", ale

był jednocześnie zbyt wielkim realistą, aby przypuszczać, że

taka "-asadnieza zmiana mogłaby nastąpić beiz walka., bez, me-

usitam.iego atakowania iisitniejących warunków.

T. A. Jackson w swojej książce o Dickensie pisze:

— „Chociaż w «Pustkowiu» Dicbens przedstawia Koun-

cieweilla walczącego' zaciekle i zręcznie przi&ciw panowaniu.

Sar Leioester Deadllocka i jcigo klasy, a w „Ciężkich cza-

sach" pokazuje bojowy rouneieiwe'111'sm przeobrażony w trium-

fujący bounderbyzim, to jednak nie zdradza najmniej,szych

oznak czegoś tak bezgranicznie bez;&ensowneigo, jak pragnie-

niie powrotu do preszłośoi.

Przeciwnie, arystoktratycana pani Sparsalt, która żyje ja-'

ko dekoracyjny pasożyt przy wulgarnie brutalnym wyzyski-

waczu Bounderbym, sprawia, że w pewnych chwilach pra-

wie że •czujemy litość dla Bounderby'ego' — niezależniei ocŁ

fatetu, że zasługuje on na to wszystko, 'oo go spotyka, a na-

wet na jeszcze gorsze nieszczęścia. Obraz pogardliwie kry-

13

tycznego stosunku do wszystkiego, co niearystokratyczne, za-

inaugurowany przez panią Sparsit, uzupełnia postać ary-

stokraty Jamesa Harthouse'a, również pasożytującego na

klasie Bounderby — Gradgrinda i odznaczającego się bez- .

graniczną nudą, brakiem serca i wszelkich skrupułów".

Następnie Jackson dowodzi, że Dickens szuka drogi dla

wyrażenia swego poczucia potrzeby „rewolucyjnrego zakoń-

czenia procesu emancypacji". Sądzę, że jest to trafne, ale

Jackson nie ma racji twierdząc, że Dickens widział w agita-

torach związkowych tylko demagogiczne pasożytnictwo. Tu,

jak i w wielu innych sprawach, Dickens wykazuje postawę

dwoistą. Pragnie on zjednoczenia robotników i zawsze do-

wodzi, że lud sam będzie musiał zdobyć sobie prawa, że ni-

gdy nie uzyska ich od Parlamentu. Pisarz nie tylko zajmuje

tego rodzaju stanowisko we własnej twórczości, ale zezwala

^ na stałe głoszenie takiego poglądu w artykułach drukowa-

) nych przez jego tygodnik. Opublikował nawet eiss'ej wzywa-

jący pół żartem klasy średnie do z a stosowani a oręża straj-

ków przeciw wysokim cenom itp. Ale jednocześnie fakt po-

wstawania organizacji na wielką skalę napełnia Dickensa

pewną obawą; pisarz zaleca organizowanie związków zawo-

dowych, alei cofa się przed pełnymi konsekwencjami swych

zaleceń.

< Oto dlaczego wysuwa Stefana Blackpool jako wzór idę- •

^ alnego we własnym pojęciu robotnika, przeciwnego zarów-

1 no strajkowi jak i gospodarce kapitalistycznej. I tu tkwi po-

\i ważna słabość, która przeszkadza pełnemu artystycznemu

t rozwinięciu tematu.

ż Ponieważ Dickens sam w znacznej mierze jest częściowo

s zwolennikiem strajku i ponieważ rzeczywiście (jak to stwier-

D dza w listach) pragnie ujrzeć zz^pełną zagładę istniejącego

d społeczeństwa, nie może nadać Stefanowi cech prawdziwego

w poszukiwacza metod pośrednich. Stefan sprzeciwia się straj-

kowi nie z jakiego® głębokiego przekonania, ale dlatego, ze

l' , '

14

dał iS-towo -nacneiii, w bi.ubiuLK.u. uu a-mnoJ ny n± n^u.^^ e,.^^„

nej miłości. (Słabość konstrukcji ujawnia się w fakcie, że

Rachela nie zwalnia go z obietnicy, gdy dowiaduje się jak

ujemnie wpłynęła ona na jego stosunki z iirurymi robotnika-

mi — rozdz. V części II). Gdy Bounderby wyraża przypusz-

czenie, że Stefan jest przeciwny strajkowi, ten odpowiada

mu szlachetną obroną robotników: „Oni są oddani jeden

drugiemu, wierni jeden drugiemu, serdeczni jeden dla dru-

giego, na śmierć i życie... Zostaliby rozbici i rozdrobnieni,

gdyby byli inni".

Trudno o gorętszą obronę solidarności robotniczej, któ-

rej nieuniknionym wyrazem były związki zawodowe i straj-

ki. Dickens rozumiał to dobrziei. Ale mógł wczuć się w poło-

żenie klasy robotniczej tylko za pośrednictwem takiej posta-

ci jak Stefan, w kitórego wcielają się gorzkie sprzeczności

sytuacji.

W przeżycia osobiste Stefana Dickens włożył wiele

z własnych trosk owych lat. Własne jego małżeństwo było

bliskie rozbicia i skrępowany w pragnieniu zupełnego zer-

wania, buntował się gwałtownie przeciwko prawom rządzą-"

cym jego światem. Stefan przykuty do żony, której już nie

może kochać, pragnący połączyć się z Rachela, stanowi do-

kładny wizerunek Dickensa uwikłanego w nieszczęśliwe

małżeństwo i zwracającego się ku swej sizwagierce Georginie.

Aby przydać wagi temu motywowi, Dickens łączy go z te-

matem małżeństwa bez miłości (Luiza i Bounderby). Na

wyższym szczeblu społecznym mechanizm państwa popych-i

łudził do związków wyzutych z uczuć ludzkich. Robotnicy

dzięki solidarności zachowują ludzką serdeczność, lecz dzie-

je się to kosztem wspólnego stłoczenia w dotkliwym cierpie-

niu, zjednoczenia w narzuconym niedostatku.

"W dwóch innych ważnych momentach emocjonalny

symbolizm Dickensa służy nadaniu głębszego znaczenia to-

kowi opowieści. Pierwszy, to usunięcie się oskarżonego nie-

15

słusznie Stefana do opuszczonego szybu noszącego z-towroz la-

ną nazwę. Dickens dał lekkie przygotowanie do tego epizio-

du w rozdziale V części II, gdy Stefan mówi: „Wszyscy pę- ;

dzący podobne życtiei i pogrążeni -w- tych samych kłopotach...

Czarny nieprzebyty świat będzie was od nich dzielił dopó-

ki pozostaiiiiie taka nędza".

Upadek w głąb szybu symbolizuje sprzeczności; zacho-

dzące w życiu klasy robotniczleij •w ówczesnym świecie, jak

również konflikt wynikający z ostrego dylematu istniejące-

go w samym Stefanie. Dickens przedstawia tein konflikt

otwarcie w całeji rozciągłości, gdy Stefan. zostajie wydobyty

z' szybu. ' ' .

„Wpadłem do tego szybu, moja droga, który za, pamięci

żyjących jeszcze starców-kosztował życie setki i setki lu-

dziii — ojców, .synów, braci, drogich tysiącom i tysiącom osób

i chroniących je przed niedostatkiem i głodem. Wpadłem do'

tego szybu, który ze swymi gazami trującymi jieist okrutnieg-

szy niż bitwa... Gdy go używano, zabijał bez. potrzeby; te-

razi, gdy go' opuszczono, też mresilei niepotrzebną śmierć. Wi"

' dziszl, jak my umieramy nadaremmie, tak czy inaczej —

w tym. piekielnym młynie — każdego' dnia". Dickems rozwi-

ja ten momeint obszernie, aby mieć pewność, że' czytelnik

dojrzy jego .symbolicznie znaczei-nie. Upadek w głąb szybu

stanowi punkt kulminacyjny obsesji Stefana, że „wpadnie

w piekielny młyn" i Dickens używa tego obrazu, aby dać

wyraz swemu poczuciu, tragicznej sytuacji robotników w je-

go świecie, gdzie wszelka ludzka uczciwość domaga się re-

.wollucyjinych zmian społecznych, które jednak nie są jeszcze

historycznie możliwe.

I wbrew tej symbolice musimy czytać o- nawrócenini się

Gradgrinda. To nawrócenie może by& dla czytelnika trudnię

do przełknięcia, ale jest to jedyny sposób, w jaki Dickens

może przeciwstawić obrazowi' upadku w szyb dalszy obraz

ludzkiego odrodzenia.

16

Aby uwypuklić i nasycić ciepłem len wąne^ iiawruceina,,

wprowadza Dickens motyw cyrkowców, którzy pojawiają

się na początku i w zakończeniu powieści. We właściwy so-

bie beztroski i lekki sposób uosabiają oni życie pełne pogo-

dy i. wesołości, i wszystko to, co dostarcza prawdziwego

oderwania się od trosk w świat wyobraźni i wobec tego re-

prezentują pierwiastki;, które Gradgrialdowie i Bouinder-

by'owie pragną usunąć ze swego kapitalistycznjegoi świata.

Cyrkowcy wnoszą na ciemną scenę tchnienie nadziei i są

przedstawicielami przeobrażających sił miłoscu.i.szctuki, do

których musi należeć pierwsze i ostatnie słowo, jeśli zie-

mia ma się wyzwolić z piekła Gradgrinda'.

Jeden zi końcowych momentów ułatwia poznanie sposo-

bu, w jaki wyobraźnia uczuciowa Dickensa czerpie natchnie-

nie z buntu przeciwko istniejącemu światu i z tęsknoty, aby

ziemia stała się krainą miłości i jedności. Zjawisko to jest

charakterystyczne nie tylko dla tego epizodu, ale i dla całej

twórczości pisarza.

Gdy Stefan zostaje wydobyty ze studni i wygłasza swe

tragicaniei oiśw'iadczienie, powtarza, jak widział gwiazdy po-

nad mrokiem studni, jak czuł, że ujrzał gwiadę zwiastunkę

Nowego Życia. „Patrzałem na nią i myślałem o tobie, Eache-

lo, dopóki obrazi piekielnego młyna niei uszedł mi z, głowy. —

Mam nadzieję, że zdołałem wznieść się: wyżej. Gdy światło

jej padało na mnie— widziałem jaśniej i w przedśmiert-

nej modlitwie błagałem, aby świat zdołał się bardziej zje-

dnoczyć..."

Gwiazda ta nie po raz pierwszy pojawia się w twórczoś-

ci Dickensa. Aby zrozumieć, jak działała ona na jego wy-

•obraźnię, musimy się zwrócić do „Snu dziecka o' gwieździe"

(„A Chiikfs Dream of a Star") napisanego wkrótce po

śmierci Farmy. Tu symbolika występuje w całej pełni.

Gwiazda początkowo uosabia niczym niezmąconie współży-

ihwilę' jej utraty zapowia^

17

cie Dickensa Zi Faamy, a

f; leskie czasy — 2

daję^cą pełnieijszy związek w przyszłości. "W tym momencie

Stefan i Rachela stają się po prostu Karolem ii Fauny w ra-

ju dzieciństwa i zacierają się "wszelkie 'okrutne sprzeczności

targające współczesnym społeczeństwem. Ta pamięć o szczę-

ściu osobistym i' miłości jest rękojmią ludzkiego odrodzenia

i celem, ku któremu zmierza proces historyczny. *)

J a c k Lindsay

*) Warto wspomnieć, że Dickens zaczerpnął pomysł upadku w szyb

z opowiadania nieznanego autora, które wydrukował w swym tygodniku

na parę lat przed napisaniem „Ciężkich czasów". Tematem opowiadania

jest bunt robotników leśnych. Bohater zostaje fałszywie oskarżony o peł-

nienie szpiegostwa na rzecz rządu, podczas gdy w rzeczywistości dąży on

do powstania przeciw władzom. Drwale spuszczają go do nieużywanego

szybu. Jego dziewczyna odszukuje go i wydobywa na powierzchnię.

Ciekawe, że ten epizod zyżytkowany przez Dickensa utkwił w jego

umyśle jako przykład bojowości klasy robotniczej. Opowiadanie to poka-

zuje robotników pokonanych przez wroga, który zasiewa wśród nich nie-

zgodę. W „Ciężkich czasach" autor podejmuje ten sam temat dla wyra-

żenia konfliktu pojedynczego robotnika ze społeczeństwem, konfliktu,

który nie może jeszcze przeobrazić społeczeństwa.

4

l E W

Rozdział!

JEDYNA RZECZ POŻYTECZNA

— A więc, chcę Faktów. Uczcie tych chłopców i dziew-

częta wyłącznie Faktów. W życiu są potrzebne wyłącznie

Fakty. Nie zaszczepiajcie niczego innego, wypleńcie wszyst-

ko inne. Umysły stworzeń myślących mogą być uformowane

tylko na Faktach; wszystko inne nie przyniesie im nigdy

żadnego pożytku. Według tej zasady wychowuję swoje

własne dzieci i zgodnie z tą zasadą chcę wychować lei dzie-

ci. Proszę trzymać się Faktów, mój panie l

Słowa te padały w brzydkiej, nagiej ii ponurej izbie

szkolnej, a kwadratowy kciuk mówiącego podkreślał każde

zdanie, rysując linię na rękawie nauczyciela. Emfazę mów-

cy podkreślało jeszcze jego kwadratowe czoło, którego

podstawę stanowiły brwi, podczas gdy oczy znajdowały ob-

szerne pomieszczenie w dwóch ciemnych zagłębieniach oczo-

dołów, ocienionych czołem. Emfazę tę podkreślały usta

mówcy — duże, wąskie i zaciskające się twardo. Emfazę

podkreślał jego głos, twardy, suchy i dyktatorski. Emfazę

podkreślały włosy mówcy, które sterczały wokół jego gotej

czaszki jak krzaki, chroniące przed wiatrem łysinę, całą

pokrytą małymi guzami, niczym placek śliwkowy posyp-

ką — jak gdyby ta głowa z trudnością zaledwie mieściła-

w sobie złożone tam twarde Fakty.

Dumna postawa mówcy, kwadratowy surdut, kwadra-

towe nogi i ramiona — ba, nawet chustka, zawiązana na

szyi, która ułożona 'była w ten isposób, że obejmowała jego

gardło twardym chwytem, jak uparty Fakt, jakim zresztą

była — wszystko to podkreślało jego emfazę.

— W tym życiu nie potrzebujemy niczego, oprócz Fak-

tów, mój panie; niczego oprócz Faktów!

Mówca, nauczyciel i trzecia obecna łam osoba cofnęli się,

trochę i powiedli wzrokiem po pochyłej płaszczyźnie, jaką/

tworzyły głowy uczniów, podobne do naczyń, gotowych

przyjąć olbrzymile ilości faktów, które będą w we wlewa-

ne,' póki nie wypełnią ich po brzegi.

• " ' ^ ,. .

Rozdział II

RZEŹ NIEWINIĄTEK

[ — Tomasz Gradgrind, mój panie. 'Człowiek trzeźwy.

[ Człowiek faktów i kalkulacji. Człowiek, który postępuje

według zasady, że ,dwa i dwa jest cztery i nic ponadto

i którego nie można przekonać, aby zgodził się, że jest to

coś więcej. Tomasz Gradgrind, mój panie — stanowczo To-

masz Gradgrind. Przy pomocy linii i wagi, i zawsze z ta-

bliczką mnożenia w kieszeni, gotów jestem zmierzyć i zwa-

żyć każdą ludzką paczkę i powiedzieć, co to jest warte. Jest

to po prostu kwestia cyfr, sprawa prostej arytmetyki. Mo-

że pan liczyć na to, że wpoił pan jakieś idioityceiie przeko-

nania w głowę Jerzego Gradgrinda albo Augusta Gradgrin.-

da, albo Jana Gradgrinda czy Józefa Gradgrinda (wszystko

są to wymyślone, nie istniej.ące osoby), ale w głowę Toma-

sza Gradgrinda — nie, mój panie!

Tymi słowy zwykł pan Gradgrind przedstawiać się

w duchu zarówno swemu prywatnemu gronu znajomych

jak i szerszej publicznościi. Tymi słowy, wstawiając oczy-

wiście „chłopcy i dziewczęta" zamiast „mój panie", To-

§9

piasz Grradgrind przedstawiał oebcnie Tomasza U-radgrinda

stojącym przed nim małym istotom, które niby naczynia

miały być wypełnione ca&owicie faktami.

I rzeczywiście, gdy patrzył na nie przeolikliwie, oczyma

błyszczącymi, ze wspomnianych już głębokich piwnic oczo-

dołów, wyglądał na rodzaj armaty naładowanej faktami aż

po wylot lufy i gotoweji jednym wystrzałem, wynieść je

z okresu dzieciństwa. Wyglądał również na aparat galwa-

nizacyjny, wypełniony jakąś ponurą, mechaniczną namiast-

ką, która miała zastąpić ich wrażliwą młodą imaginację,

skazaną na wygnanie.

— Dziewczyna numer dwudziesty — powiedział pan

Gradgrind wskazując ją wyraźnie kwadratowym palcem. —

Nie znam jej. Kim jest ta dziewczyna'?

— Sissy Jupe^ proszę pana — wyjaśnił numer dwu-

dziesty rumieniąc się, wstając i dygajęc.

— Sissy to nie jest imię — powiedział pan Gradgrind.—

Nie nazywaj siebie Sissy. Nazywaj; siebie Cecylią.

— To ojciec nazywa mnie Sissy, proszę pana — odpo-

wiedziała dziewczynka drżącym głosem, kłaniając się

znowu.

— Nie ma prawa tego robić — powiedział pan Grad-

grind. — Powiedz mu, że nie powinien. Cecylia Jupe. Chwi-

leczkę. Kim jest twój ojciec? .

— On pracuje w cyrku, zia pańskim pozwoleniem, pro-

szę pana. .

Pan. Gradgrind zmarszczył się i ruchem 'ręki odsunął od

siebie tę podejrzaną profesję.

— My tutaj nie chcemy wiedzieć o tym. Nie wolno ci tu

mówić o tym. Twój ojciec trenujici konie, ozyż 'nie'?

— Za pańskim pozwoleniem, proszę pana... Jeśli mają

jakieś konie do trenowania, to trenuje konie w cyrku, pro-

szę pana.

— Tutaj nie wolno ci mówić o cyrku. Dobrze więc. Na-

21

ysywaj swego oya trenerem 'koni. On leczy także chore ko-

nie, przypuszczam?

— Och, tak, proszę pana.

— Bardzo dobrze. Jest więc weterynarzem, kowalem,

trenerem koni. Podaj ml swoją definicję koma. |

Żądanie to wprawiło Slssy Jupe w najgłębsze przera- |

żenię, j

— Dziewczyna numer dwudziesty nie może okreśT.ć ko- |

nią — powiedział pan Uradgrind ku ogólnemu pożytkowi |

wszystkich małych istot. — Dziewczyna numer dwudziesty

nie posiada znajomości żadnych faktów, dotyczących jedne-

go z najpospolitszych zwierząt! Który z chłopców poda de-

finicję konia? Bitzer, ty!

Kwadratowy palec, poruszając się to tu, to tam, wska-

zał nagle na Bitzera, może dlatego, że przypadkiem siedział

on w zaś.egu tego samego promienia słońca, który, wpadar

jąć przez jedno z nagich okien surowo wybielonego pokoju,

oświetlał Slssy. Chłopcy l dziewczęta siedzreli bowiem na

pochyłej płaszczyźnie w dwóch stłoczonych grupach, prze-

dzielonych w środku wąskim przejściem, l Slssy, która sie-

działa w rogu szeregu po słonecznej stronie, znajdowała się

na początku promienia słonecznego, a na Bitzera, który zaj-

mował miejsce w rogu szeregu po drugiej stronie, o parę

rzędów z przodu, padał koniec tego promienia. Ale ponie-

waż dziewczynka była clemnooka i ciemnowłosa, padający

na nią promień słońca zdawał się obdarzać ją jeszcze-ciem-

niejszymi i silniejszymi kolorami, podczas gdy chłopiec

miał tak jasne oczy i włosy, że ten sam promień zdawał się

pozbawiać go i tej odrobiny koloru, jaką kiedykolwiek po-

siadał. Jego zimne oczy omal nie wyglądałyby jak oczy,

gdyby nie krótkie rzęsy, które, kontrastując z czymś jeszcze

bledszym niż one, podkreślały wykrój oczu. Jego krótko

przystrzyżone włosy mogłyby być po prostu kontynuacją

jasnych piegów na czole i twarzy. Jego skóra była w tak

22

niezdrowy sposoo pozuawwua. ucu.win.o,, m vi Juwnw.u .-"y, u-. .

skaleczony krwawiłby na biało.

— Bitz-er — powiedział Tomasz Gradgrind — twoja de-

finicja konia l

— Czworonóg. Trawożerny. Czterdzieści zębów, w tym

dwadzieścia cztery trzonowe, cztery kły i dwanaście sieka-

czy. Traci sierść na wiosnę; w krajach bagnistych traci

również kopyta. Kopyta ma twarde, ale wymagają podku-

cia żelazem. Wiek poznaje się po znakach -w pysku. Tyle

(i o wiele więcej) Bitzer. ,

.— A teraz, dziewczyno numer dwudziesty — powiedział

pan Gradgrind —: wiesz już, co to jest koń.

Skłoniła 'się znowu i może zarumieniłaby się jeszcze bar-

dziej, gdyby mogła zarumienić się bardziej, niż czyniła to

przez cały ten czas. Bitzer, mrugnąwszy jednocześnie obu

oczyma na Tomasza Gradgrinda, tak że światło padające

na jego drżące rzęsy upodobniło je do czułek jakiegoś ruch-

liwego owada, przyłożył pięści do swego piegowatego czo-

ła i usiadł z powrotem.

Teraz wystąpił trzeci gentleman. Był to doskonały czło-

wiek, jeśli chodziło o to, aby kogoś urazić i znudzić; urzęd-

nik państwowy; znakomity bokser we własnym mniemaniu

(a także w oczach innych łudzi) zawsze w formie, zawsze

mający jakiś system, który chce wepchnąć w gardło słucha-

czów jak pigułkę, zawsze przemawiający z wysokości swe-

go małego urzędu, gotów walczyć przeciw całej Anglii. Uży-

wając w dalszym ciągu terminów bokserskich, miał on ta-

lent do mieszania się w bójki gdziekolwiek i o cokolwiek

chodziło i okazywał się niebezpiecznym przeciwnikiem.

Ezucał się i miażdżył każdego ciosem, z prawej — dokładał

z lewej — stop — zmiana pozycji — atak — rzucał swego

przeciwnika na sznury (a zawsze walczył w zawodach ogól-

noangielskich) i zręcznie padał na niego. Umiał doskona-

le obezwładniać zdrowy rozsądek i uczynić swego nieszczę-

śliwego przeciwnika głuchym na głos czasu. Najwyższe wła-

23

dze powierzyły mii "wprowadzenie, tiry "Urzędników, 'która

miała zapanować "na całym świecie.

-— Doskonale — powiedział ten .jegomość uśmiechając

' się raźnie i krzyżując ramiona. — To jest koń. A teraz p^>- '*

zwólcie zapytać się, chłopcy i dziewczęta: czy oblepilibyś-

cie pokój wizerunkami konia?

Po chwili jedna połowa dzieci, krzyknęła chórem — Tak,

panie! — na co druga połowa, wnioskując z twarzy jego-

mościa, że odpowiedz: — Tak.— jest błędna, krzyknęła

chórem — Nie, panie! — jak to jest w zwyczaju przy tego

rodzaju egzaminach. '

— Oczywiście, nie. A dlaczego nie?

Pauza. W końcu pewien tłusty, powolny chłopak o sa-

piącym oddechu zaryzykował odpowiedź: nie, ponieważ

w ogóle nie tapetowałby pokoju, ale ipoinalowałby go.

— Musisz go wytapetować — powiedział jegomość

z pewnego rodzaju zapałem.

— Musisz wytapetować — powiedział Tomasz Grad-

grind — czy ci się to podoba, czy nie. Nie mów nam, ż'ei go

' niei wytapetujesz. Cóż ty sobie myślisz, chłopcze'?

— A więc wytłumaczę wam — powiedział jegomość po

3'eiszcze jednej przykrej, pauzie — dlaczego nie wykleilibyś-

cie pokoju wizerunkami koni. Czyście widzieli kiedy konie

spacerujące po ścianach pokoju tam i nazad, czyście wi-

dzieli coś takiego naprawdę'? 'Widzieliście'?

— Tak, panie! — wołała jedna połowa klasy. — Nie,

panie! — wołała 'druga.

— Oczywiście, ż-e nie — powiedział gentleman rzucając

oburzone spojrzenie na tę połowę, która powiedziała źie.

.-ySTwięc nie wolno wam nigdzie widzieć tego, czego nie

możecie zobaczyć w życiu; nie możecie mlieć nigdzie tego, co

j nie jest faktemi. To, co nazywamy gustem, jest tylko inną

nazwą dla faktu. \

Tomasz, Gradgrind przytaknął temu z zadowoleniem..

— To jest nowa zaaada, odkrycie, wielkie odkrycie —

24

tto-wiedział gentleman. —-. Teraz zapytam Was znowu. Przy-

puśćmy, że macie wyłożyć pokój dywanem. Czy użyjecie do

tego dywanu, na którym są wizerunki kwiatów?

Ponieważ ogólnym obecnie przekonaniem było, że —

Nie, panie! — jest zawsze słuszną odpowiedzią dla tego je-

gomościa, chóralne — Nie! — było tym razem głośne. Je-

dynie paru cichych marudeirów powiedziało — Tak —;

wśród nich była Sisisy Jupe.

— Dziewczynka numer dwudziesty — powiedział jego-

mość uśmiechając się ze spokojem, płynącym z wiedzy.

Sissy zaczerwieniła się i wstała. .

— A więc wyłożyłabyś swój pokój— albo pokój swego

męża, gdybyś była dorosłą kobietą i miała męża — dywa-

nem'w kwiaty? — powiedział gentleman. — Dlaczego?

— Bo, proszę pana, ja bardzo lubię kwiaty — odpowie- •

działa dziewczynka.

— I dlatego pozostawiłabyś na mich stoły i krzesła, i po-

zwoliłabyś chodzić po nich ludziom w ciężkich butach?

— To by ich nie bolało, proszę pana. One nie połamały-

by się ani nie powiędły. To by było bardzo ładne i miłe,

a moim marzeniem...

— Aj, aj, aj! Ależ__tQ.bie nie wolno marzyć — krzyknął

jegomość, zachwycony, że talT^gładkó doszli do tego, co

chciał powiedzieć. — O to chodzi! Nie powinnaś nigdy ma-

rzyć!

— Nie powinnaś, Cecylio Jupe — powiedział poważnie

Tomasz Gradgrind — robić niczego w tym rodzaju.

— Fakt, fakt, fakt — powiedział jegomość. I — Fakt,'

fakt, fakt! —powtórzył Tomafcz Gradgrind.

—" W6 wszystkich rzeczach—— powiedział jegomość —

^powinniście kierować i rządzić się faktami. Mamy nadzieję

w niedługim czasie stworzyć komisję faktów, złożoną z. ko-

misarzy faktów, która zmusi ludzi, aby byli ludźmi fak-

tów i niczego — tylko faktów. Musicie całkowicie odrzu-

cie słowo Fantazja. Nie mieć z nim nic do czynienia. Nie

25

•wolno wam mieć w żadnym przedmiocie użytecznym, czy

ozdobie niczego, co byłoby zaprzeczeniem faktu. Faktem jest,

że nie chodzicie po kwiatach, nie -wolno więc wam chodzie

po kwiatach na dywanach. Nie zdarza się, aby egzotyczne

ptaki i motyle siadały na waszych naczyniach; nie wolno

więc malować wam egzotycznych ptaków i motyli na wa-

szej porcelanie. Nigdy nie spotkacie czworonoga spaceru-

jącego po ścianach; nie możecie więc mieó wizerunków ko-

ni na ścianach. Musicie — powiedział jegomość — używać

do tych celów kombinacji i odmian figur matematycznych,

które mogą podlegać analizie i demonstracji. Oto jest nowe

odkrycie. To jest fakt. To jest gust.

Dziewczynka dygnęła i usiadła. Była bardzo młodziut-

ka i wyglądała tak, jakby była przerażona materialnością

świata, jaki jej przedstawiono.

— A teraz, jeśli pan M'Choakumehild — powiedział je-

gomość -— zechce rozpocząć swoją pierwszą lekcję tutaj, to,

za pańskim pozwoleniem, panie Gradgrind, będzie mi miło

przyjrzeć się jego metodzie postępowania.

Pan Gradgrind był bardzo zobowiązany: — Panie

M'Choakumchild, czekamy więc tylko na pana.

A więc pan M'Choakumchild rozpoczął jak umiał naj-

lepiej. On i jeszcze około stu czterdziestu innych nauczy-

cieli opuściło niedawno, w tym samym czasie, rodzaj fabry-

ki, gdzie obtoczono ich na takich samych zasadach, jak ob-,

tacza się nogi fortepianowe. ^Przeszedł przez niesłychaną

rozmaitość stopni, odpowiedział na całe tomy zagadkowych

pytań. Ortografię, etymologię, składnię i prozodię, biogra-

fię nieskończonej tilościi łudź,!, astronomię, geografię, kos-

mografię ogólną, wiedzę o procentach składanych, algebrę,

geodezję, śpiew i rysowanie modeli — wszystko to miał

w czubkach swoich dziiesięciu zmarzniętych palców. Z tru-

dem wypracował sobie drogę do „spisu B". Najczcigodniej-

szych Członków Tajnej Rady Jej Królewskiej Mości, i ze-

brał kwiat z wyższych gałęzi nauk matematycznych i fi-

26

zycznych, francuskiego, niemieckiego, łaciny i greckiego.

Wiedział wszystko o wszystkich działach wodnych całego

świata (jakiekolwiek są), znał całą historię wszystkich na-

rodów, znał wszystkie nazwy wszystkich gór i rzek, pro-

dukcję, obyczaje i zwyczaje wszystkich krajów, ich granice

•i ich stosunek do 32 punktów kompasu. Ach, trochę pan

przesadził, panie M'Choakumchild. Gdyby tylko nauczył

się pan trochę mniej, o ileż lepiej mógłby pan nauczyć du-

żo więcej!

Rozpoczął pracę tą przygotowawczą lekcją, podobny

trochę do Morgiany z baśni o Czterdziestu Rozbójnikach:

zaglądał do każdej głowy, jak do naczynia, aby zobaczyć,'

co zawiera. Niech pan sam powie, zacny panie M'Choa-

kumchild: Czy sądzi pan, że jeśli napełni pan kiedyś te na-

czynia swoją wrzącą mieszaniną — zabije pan od razu tego

czającego się wewnątrz rozbójnika — Fantazję? A może

tylko — okaleczy go pan i wypaczy?

Rozdział III

. - DZIURA W PŁOCIE

Pan Gradgrind szedł ze szkoły do domu pełen głębokie-

go zadowolenia. Była to jego szkoła i chciał, aby stała się

wzorową. Pragnął, aby każde dziecko w niej było wzoro-

we — tak jak wzorowe były wszystkie jego dzieci.

Młodych Gradgrindów było pięcioro i każde z nich by-

ło wzorem. Wygłaszano do nich odczyty od najmłodszych

lat; goniono je jak młode zające. Gdy tylko zaczęły cho-

dzić, nauczono je uczęszczać do sali wykładowej. Pierwszym

przedmiotem, z którym się stykały i który zapamiętywały,'

była duża tablica, na której oschły Olbrzym wypisywał kr

da okropne białe cyfry.

Oczywiście nie znały one ani tego słowa, ani T

„Olbrzym". To było zakazane! Używam tego słów?

, ! ' ! <

kazać potwora z Zaniku 'Wykładów, potwora o nie "wiedzieć j

ilu głowach, wtłoczonych w jedną, który 'brał w niewolę 1

dzieelństw.o a' wciągał je za włosy do ponTirych jaskiń Sta-

tystyki.

Żadne z małych Gradgrindów nie widziało nigdy twarzy

w tarczy księżyca; za to wiedziało już wszystko o księżycu,

zanim nauczyło się wyraźnie mowie. Żadne z małych Grad-

grindów nie uczyło się nigdy wieriSEyka „Świeć nam, świec,

gwiazdko miła, nie wiem, sikądzaś się zjawiła". Żadne z ma-

łych Gradgrindów nie miało nigdy wątpliwości na ten te-

mat, ponieważ każde a nich od piątego roku życia rozróż-

niało w Wielkiej Niedźwiedzicy poszczególne gwiazdy ni-

czym profesor Owen i jeździło na Wielkim Wozie jak ma-

szynista na lokomotywie. Żadne z małych Gradgrindów nie

skojarzyło krowy na polu z ową słynną krową ze złamanym

rogiem, która ubodła psa, który drażnił kota, który zagryzł

szczura, który zjadł słód, albo z jeszcze słynnieJBzą krową,

która połknęła Tomcia Paluszka: nigdy bowiem nie słysza-

ło o tych znakomitościach i przedstawiono im krowę jedy-

nie jako trawożernego czworonoga o wielu żołądkach.

Pan Gradgrind kierował kroki do swego bardzo prozar-

icznego domu, noszącego nazwę Kamiennej Willi. Zanim

jeszcze' ją wybudował, zrezygnował z prowadzenia intere-

sów — hurtowa sprzedaż wyrobów żelaznych — i obecnie

czekał tylko na stosowną okazję, aby 'stać się czynnikiem

arytmetyki parlamentarnej. Kamienna Willa stała na wrzo-

sowisku położonym o jedną, najwyżej dwie mile od wielkie^

go miasta —- noszącego według ostatniego szczegółowego

przewodnika — nazwę Coketown.

Kamienna Willa była bardzo regularnym rysem na obli-

cza terenu. Nie istniały nawet pozory zharmonizowania lub

zatuszowania w krajobrazie tego bezkompromisowego Fak-

tu. Był to wielki kwadratowy dom, z ciężkim dachem ocie-

niającym frontow.e.okna, podobnie jak ciężkie brwi właści-

ciela ocieniały jego oczy^Dokładiiue obliczony, wzniesiony,

28

zrównoważony i JUŻ wyproDowany aom. OZCKC uKien po Lej

stronie drzwi, sześć po drugiej; ogółem dwanaście w tym

skrzydle i ogółem dwanaście w drugim skrzydle; dwadzies-

eia cztery przenosimy na tylne skrzydła. Trawnik i ogród,

i młoda alejka — wszystkie linie przeprowadzone były pro-

sto, niby w jakiejiś botanicznej książce buchalteryjnej. Gaz

i wentylacja, kanalizacja i woda, wszystkie urządzenia

w najlepszym gatunku. Żelazne umocowania i belki, odpor-

ne na ogień — w całym domu, od góry do dołu; mechanicz-

ne windy dla służących razem ze wszystkimi ich szczotka/-

mi i szczoteczkami; jednym 'słowem wszystko, czego serce

zapragnie, i

Wszystko? Tak przypuszczam. Mali Gradgrindowie mie-

li również iszafki z eksponatami z różnych dziedzin wiedzy.

Mieli małą gablotkę z muszlami i gablotkę z próbkami me-

tali, i gablotkę z różnymi minerałami; wszystkie okazy by-

ły uporządkowane i opatrzone napisami, a kawałki kamie-

ni i rudy wyglądały jakby zostały odłupane od swoich ro-

dzimych złóż za pomocą tych niesłychanie twardych instru-

mentów, jakimi były ich własne nazwy. Tak, że parafrazu-

jąc bajkę o Piotrusiu Kobziarzu, która nigdy zresztą nie

dotarła do ich dziecinnego pokoju, jeśli mali żarłoczni

Gradgrindowie chcieli jeszcze czegoś ponadto, to, na litość

boską, czegóż oni mogli jeszcze chcieć!

Ojciec ich, zadowolony i pełen nadziei, szedł dalej. Był

on na swój własny sposób czułym ojcem, ale prawdopodob-

nie sam określiłby siebie (gdyby kazano mu, tak jak Sissy

Jupe, podać definicję) jako „wybitnie praktycznego" ojca.

Był szczególnie dumny z@' zwrotu „wybitnie^ pxaktyczny'^i_

który, jak mniemano, był dlań specjalnie' stosowny. Jeśli

odbywało się jakiekolwiek publiczne zebranie w Cokołowa,

bez względu na to, w jakim celu było ono zwołane, zawsze

jakiś obywatel Coketown korzystał z tej okazji, aby wspom-

nieć o swoim „wybitniife praktycznym" przyjacielu, Grad-

grindzie, A czynił to ku wielkiemu zadowoleniu wybitnie

29

praktycznego przyjaciela -— który wiedział, że mu się UJ

Błuisznie należy, ale jednocześnie sprawiało mu to wielka

przyjemność.

Dotarł właśnie do neutralnych terenów na przedmieś-

ciach miasta, które nie są ani miastem, ani wsią, ale jednym.

i drugim — w stanie wynaturzonym, gdy do uszu jego

wtargnęły dźwięki muzyki. Hucząca i hałaśliwa orkiestra

cyrku, który rozłożył się tu w drewnianym pawilonie,

grzmiała na całego. Flaga powiewająca ze szczytu tej świą-

tyni oznajmiała ludzkości, że to „Cyrk Sleary'ego" domaga

8ie W poparcia. Sam pan Sleary, niby współczesny posąg

ze szkatułką na pieniądze u łokcia, siedząc w kościelnej ni-

szy we wczesno-gotyckim stylu — przyjmował pienią-

dze. Panna Józefina Sleary, jak to oznajmiały, bardzo

długie i wąskie, drukowane afisze, rozpoczynała widowis- l

ko wdzięcznym numerem woltyżerskim — „Tyrolskie Kwia-

ty". 'Wśród innych miłych, lecz zawsze najzupełniej przy-

zwoitych cudów, które trzeba zobaczyć, aby w nie uwierzyć,

Slignor Jupe miał tego popołudnia „objawić widowiskowe

przymioty ^wego tresowanego psa Merrylegsa". Miał on

również pokazać „swoją zdumiewającą sztukę żonglowania

ciężarkami, o ogólnej wadze siedemdziesięci.u pięciu cetna-

rów, przez co tworzył w powietrzu, ponad swoją głową, fon-

' tannę z żelaza, sztukę niewykonywaną dotychczas an'i1

w tym, ani w żadnym innym kraju, która wywoławszy tak

entuzjastyczne aplauzy 'ze' strony zachwyconej ciżby, ni'^

może być odwołana". Tenże sam Signor Jupe' miał również

„podczas częstych przerw, ożywić różnorodne występy swo-

imi oryginalnymi szekspirowskimi dowcipami". W końcu

miał rozerwać publiczność, ukazując się w swojej ulubio-

nej roli „Pana Williama Button z Tooley Street" w najnow-

szej i bardzo śmiesznej hippokomedii „Podróż Krawca do

Brentford".

Tomasz Gradgrind oczywiście nie zwrócił uwagi na tak

pospolite rozrywki, ale przeszedł, aak przystało na pra-k-

^9

tycznego człowieKa, usuwając ze SWOICH mysn Te naiasuwe

insekty, wględnie skazując je na dom poprawy. Aliści za-

kręt drogi zawiódł go na tyły budy, a tam właśnie przycza-

iła się gromadka dzieci usiłując zerknąć na ukryte wspa-

niałości tego miejisca.

To 'spowodowało, że przystanął. — No i pomyśleć tyl-

ko •— powiedział — że te włóczęgi przyciągają tu młode po-

spólstwo z wzorowej szkoły.

Ponieważ między nim a młodym pospólstwem znajdowa-

- ła się przestrzeń wydeptanej trawy i suchych śmieci, wyjął

z kamizelki swój monoki, aby zobaczyć, czy nie ma tu ja-

kiegoś dziecka, które zna z nazwiska i które mógłby ode-

słać do domu. Zjawisko wprost niewiarygodne, choć najwy-

raźniej widziane, cóż bowiem oto spostrzegł, jak nie swoją

własną metalurgiczną Luizę zaglądającą z całym zapałem

przez dziurę w sosnowej desce i swego matematycznego

Tomasza, rozciągniętego na ziemi, aby ujrzeć chociaż kopy-

to z kwiatowego numeru tyrolskiego!

Oniemiały ze zdumienia, pan Gradgrind podszedł do

miejsca, w którym jego rodzina tak się zhańbiła, położył rę-

kę na każdym ze swoich grzesznych dzieci i powiedział:

— Luilzo, TomaiSzu!

Wstali oboje. Czerwoni i zmieszani. Ale Luiza patrzyła

na swego ojca z większą odwagą niż Tomasz. Zaiste, To-

masz nie spojrzał nawet na niego, ale pozwolił zaprowadzić

się do domu jak maszyna.

— W imię głuppty, próżniactwa i szaleństwa! — powie-

dział pan Gradgrind odciągając je za ręce — co wy tu ro-

bicie? .

— Chciałam zobaczyć, jak to wygląda — odpowiedzia-

ła krótko Luiza.

— Jak to wygląda?

— Tak, ojcze.

Oboje mieli miny znudzone i nadąsane, zwłaszcza dziew-

czynka; mimq to przez niezadowolenie malujące się na jej

%

twarzy przebijało światło, które nie miało na czym spo-

cząć, ogień, który •nie miał nic do spalenia, wygłodzona wy-

obraźnia, która jakoś trzymała się przy życiu i rozjaśniała

jej pełną, wyrazu twarzyczkę. Nie była to jasność właściwa

pogodnej młodości, ale niepewne, żarliwe, niewyraźne błys-

ki, które miały w sobie coś bolesnego, niby zmiany na twa-

rzy ślepca szukającego drogi.

Była jeszcze dzieckiem, piętnaste- czy szesnastoletnim;

ale pewnego niedalekiego dnia stanie się nagle kobietą. Tak

myślał ojciec patrząc teraz na nią. Była ładna. Byłaby upar-

ta (pomyślał w swój wybitnie praktyczny sposób), gdyby

nie system, w jakim ją wychowano.

— Tomaszu, pomimo że mam ten fakt przed sobą, trud-

no mi uwierzyć, że ty, z twoim wykształceniem'i możliwoś-

ciami, że ty przyprowadziłeś siostrę w podobne miejsce.

— Ja go przyprowadziłam, ojcze — powiedziała szybko

Luiza. — Ja go namówiłam, żeby tu przyszedł.

— Przykro mi to słyszeć. Bardzo mi przykro to słyszeć.

To wcale nie czyni Tomasza ani trochę lepszym, ale ciebie,

Luizo, znacznie gorszą.

Spojrzała znowu na ojca, al& łza nie spłynęła -po jej po-

liczku.

— Ty! Tomasz i ty, dla których otwarte są księgi wie-

dzy; Tomasz i ty, o których moana powiedziieć, że jesteście

wypełniłem faktami; Tomasz i ty, którzy byliście przyzwy-

czajeni do matematycznej dokładności; Tomasz i ty, tutaj!—

krzyknął pan Gradgrind— w tak hańbiącej sytuacji! Je-

stem zdumiony.

— Byłam znużona ojcze: Byłam już od dawna znużo-

na—powiedziała Luiza.

— Znużona. Czym'? — zapytał zdumiony ojciec.

— Nie wiem czym— wszystkim, przypuszczam.

— Ani słowa więcej — odpowiedział pan Gradgrind. —

Jesteś dziecinna. Nie chcę słyszeć nic więcej. Nie odezwał

się dopóki, nie przeszli w milczeniu ;|aKies poi mm. wieoy

powiedział poważnie:

— A co powiedzą na to twoi przyjaciele, Luizo? Czy nie

cenisz sobie ich dobrego zdania o tobie? Co powie na to pan

Bounderby?

Gdy wymówił to nazwisko, córka'rzuciła nań pytające

spojrzenie, które zdumiewało swoją mocą. Nie spostrzegł

tego, ponieważ zanim spojrzał na nią, opuściła oczy.

— Co — powtórzył jeszcze raz — co powie pan Boun-

derby!

Przez całą drogę do Kamienej Willi, prowadząc oboje

delikwentów z pełną oburzenia powagą do domu, powtarzał

od czasu do czasu:

Co powie na to pan Bounderby! --- jakby pan Boun-

derby był wszechwiedzącą panią Grundy.

R o z d z i a l IV

PAN BOUNDERBY

Jeśli pan Bounderby nie był panią Grundy, kim więc

był? Otóż pan Bounderby był tak bliski tego, aby być naj-

lepszym przyjacielem pana Gradgrinda, jak tylko jeden

człowiek całkowicie pozbawiony uczucia może zbliżyć się

duchowo do drugiego człowieka również całkowicie pozba-

wionego uczucia. Tak bliski był tego pan Bounderby — al-

bo, jeśli czytelnik woli, tak daleki.

Był to człowiek bogaty: bankier, kupiec, przemysłowiec,

wszystko co chcecie. Wielki, hałaśliwy mężczyzna, o groź-

nym spojrzeniu i metalicznym śmiechu. Człowiek zrobiony

z szorstkiego materiału, który zdawał się być rozciągnięty,

żeby starczyło go na całość. Człowiek o wielkiej rozdętej

głowie i czole, nabrzmiałych żyłach na skroniach i tak na-

ciąg-męitej skórze na twarzy, że zdawało się, iż to nie pozwala

Ciężkie czasy — 3 33

mu zamknąć oczu i podnosi jego brwi. Człowiek, który spra-

wiał wrażenie, że jest napełnionym balonem, gotowym do

wzlotu. Człowiek, który nigdy nie przestawał chełpić się

tym, że wszystko zawdzięcza sobie. Człowiek, który głosem

brzmiącym jak mosiężna trąba oznajmiał wszystkim o swo-

jej dawnej biedzie i ciemnocie. Człowiek, który znęcał się

nad pokorą.

O rok czy dwa młodszy od swego wybitnie praktyczne-

go przyjaciela, pan Bounderby wyglądał starzej; można mu

było dodać jeszcze' drugie siedem czy osiem lat, tyle bowiem

miał powyżej czwartego krzyżyka i nikt by się nie -zdziwił.

Miał niewiele włosów. Można było przypuszczać, że wystra-

szył je swoim gadaniem; a te, które mu pozostały, stercza-

ły nieporządnie, jakby ustawicznie poruszane jego nadętą

chełpliwością.

Stojąc na dywanie przed kominkiem w oficjalnym salo-

nie Kamiennej Willi' i grzejąc isię przy ogniu, pan Bounder-

by wygłosił do pani Gradgrind 'szereg spostrzeżeń z tej ra-

cji, że w dniu tym przypadały jego urodziny. Stał przed ko-

minkiem częściowo dlatego, że mimo świecącego słońca by-

ło to chłodne wiosienne popołudnie, a mroki Kamiennej Willi-

były stale nawiedzane przez, upiora mokrej zaprawy wapien-

nej; a trochę dlatego, że w ten sposób przybierał władczą po-

stawę usuwając w c^eń panią Gradgrind.

— Nie miałem nawet buta na nodze'. Jeśli chodzi o poń-

czochy, to nie znałem takiej rzeczy nawet z imienia. Dzień

spędzałem w rowie, a noc w chlewiku. W ten isposób obeho-

dziłem swoje dziesiąte urodziny. Rów zresztą nie był no-

wością dla mnie, urodziłem się bowiem w rowie.

Pani Giradgrin-d, 'z zaczerwienionymi oczyma, która wy-

glądała ja]? mały, chudy, biały kłębek szalów, osoba, zdu-

miewająco słaba fizycznie i umysłowo, na którą, ilekroć da-

wała oznaki; powrotu do życia, zawsze spadał jakiś ciężki

fakt i ogłuszał ją — wyraziła nadzieję, że rów ten był suchy.

34

.— Nie. Mokry jak diabli. Na stopę wody — powiedział

pan Bounderby.

.— Wystarczy, żeby dziecko się zaziębiło — zauważyła

pani Gradgrind.

—— Zaziębić? Ja urodziłem się z zapaleniem płuc i, jak są-

dzę wszystkich innych organów, które podlegają tej choro-

bie — odparł pan Bounderby. Przez całe lata, szanowna pa-

ni, byłem jedną z najbardziej nieszczęśliwych istot, jaki'&

kiedykolwiek widziano. Byłem tak chorowity, że stale pła-

kałem i jęczałem. Byłem tak oberwany i brudny, że nie do-

tknęłaby mnie pani nawet tymi szczypcami od węgla, i

Pani Gradgrind spojrzała na szczypce, ponieważ w głu-

pocie swojej przypuszczała, że będzie to najstosowniejsze.

— Jak to przetrwałem, sam nie wiem — powiedział

Bounderby. — Byłem uparty, przypuszczam. W- później-

szym życiu miałem bardzo stanowczy charakter i jak sądzę,

że wtedy także. W każdym razie, oto żyję pani Gradgrind,

i nikomu z.a to nie potrzebuję dziękować, tylko samemu

sobie.

Pani Gradgrind słabo i łagodnie wyraziła nadzieję, że

jego matka...

— Moja matka? Uciekła, proszę pani!

Bounderby.

— powiedział 1

opadła z sił

rzekł Boun-

Pani Gradgrind, zaskoczona jak zwykle,

i zrezygnowała.

— Moja matka zostawiła mnie babce - -_._„ --.-„„

derby — i sądząc z moich wspomnień moja babka była naj-

podlejszą i najgorszą starą kobietą, jaka kiedykolwiek

istniała. • Jeśli jakimś przypadkiem dostałem parę buci-

ków, zabierała je, aby sprzedać na wódkę. Cóż, pamiętani

moją babkę leżącą w łóżku i wypijającą czternaście kielisz-

ków wódki przed śniadaniem!

Pani Gradgrind, uśmiechając się słabo i nie dając żad-

oych innych oznak życia, wyglądała (jak zawsze zresztą)

3*

35

niczym nieaDale wykonana, przezroczysta tigurlsa ^obieca,

niedostatecznie oświetlona.

— Miała sklepik mydlarski — ciągnął dalej Bounder-

by — i trzymała mnie w skrzynce po jajach. To było łóżecz-

ko mego dzieciństwa: stara skrzynka po jajach. Jak tylko

urosłem na tyle, aby iiciec, oczywiście uciekłem. Stałem się

4 wtedy włóczęgą i zamiast jednej starej kobieity, która nur'e

biła i głodziła, wszyscy poszturchiwali mnie i głodzili. Mie-

li zresztą rację; nie mogli postępować inaczej. Byłem utra-

j pieniem wszystkich, nicponiem i zarazą. Wiem o tym bar-

i dzo dobrze. ,

Duma jego z tego powodu, że osiągnął kiedyś w życiu

tak wielkie społeczne wyróżnienie jak to, że był utrapie-

niem wszystk'eh, nicponiem i zarazą, musiała zadowolić się

jedynie trzykrotnym ponurym powtórzeniem tej przech-

wałki.

— Widocznie przeznaczone mi było, jak przypuszczam,

przeżyć to wszystko, droga pani G-radgrind. Czy było mi to

przeznaczone, czy nie, w każdym razie wytrwałem. Wydo-

stałem się z tego, mimo że nikt nie rzucił mi liny. Włóczę-

ga, chłop'.ec na posyłki, włóczęga, portier, robotnik, urzęd-

nik, główny zarządzający, mały wspólnik, Josiah Bounder-

by z Coketown. Oto są kolejne stopnie i punkt szczytowy.

Josiah Bounderby z Coketown uczył s'ę liter z szyldów skle-

powych, pani Gradgrind, a rozpoznawania godzin — stu-

diując zegar na wieży kościoła St. Giles w Londynie pod

kierunkiem pijanego kaleki, który był złodziejem z przeko-

nania i niepoprawnym włóczęgą. Możecie opowiadać Jo-

siahowi Bounderby z Coketown o waszych szkołach powia-

towych i szkołach wzorowych, i szkołach przygotowaw-

czych i o tych wszystkich waszych szkołach w ogóle; Jo-

siah Bounderby odpowie po prostu — w porządku, bardzo

dobrze — on sam nie m'ał wprawdz'e takich możliwości,

ale przydadzą się nam ludzie o twardych głowach i moc-

nych pięściach — wykształcenie, które on otrzymał, nie na-

36

dal'e się dla każdego, wie o tym dobrze — takie jednak było

-ieo-o wykształcenie i można go, być może, zmusić do połknię-

cia wrzącego tłuszczu, ale nigdy nie zmusicie do zatajenia

faktów z własnego* życia.

Doszedłszy do tego szczytowego punktu, Josiah Boun-

derby zadyszany zatrzymał się. Stało się to w chwili, gdy

iego wybitnie praktyczny przyjaciel w towarzystwie dwoj-

ga młodych winowajców wszedł do pokoju. Jego wybitnie

praktyczny przyjaciel, zobaczywszy go, zatrzymał się rów-

nież i spojrzał na Luizę z wyrzutem, jak gdyby mówił: oto

twój Bounderby!

— No, no — krzyknął zawadiacko pan Bounderby — co

się stało? Dlaczego młody Tomasz taki osowiały?

Mówił o młodym Tomaszu, ale patrzył na Luizę.

— Podglądaliśmy cyrk — mruknęła wyniośle Luiza nie

podnosząc oczu — i ojciec nas przyłapał.

— A, pani Gradgrind — powiedział jej mąż wyniosłym

tonetm — mogłem się tak samo spodziewać tego, jak i tego,

że zastanę moje dzieci czytające poezję.

— Mój Boże — szepnęła pani Gradgrind — Tomaszu

ł Luizo, jak wy możecie. Dziwię się wam! W końcu dopro-

wadzicie do tego, że człowiek będzie żałował, że w ogóle ma

lodzinę. Mam wielką ochotę powiedzieć, że chciałabym jej

nie mieć. Ciekawa jestem, co byście wtedy zrobili.

Na panu Gradgrind te przekonywające uwagi ni'e zrobi-

'ły korzystnego wrażenia. Skrzywił się niecierpliwie.

— Jak gdybyście nie mogli teraz, gdy mi głowa po pro-

stu pęka, pójść i popatrzyć na te minerały i muszle, które

dla was sprowadzono, zamiast gapić się na cyrk! — powie-

działa pani Gradgrind — wiecie równie dobrze jak ja, że

nikt z młodych ludzi nie ma nauczycieli cyrku, ani nie trzy-

ma cyrku w specjalnych gabinetach, ani nie uczęszcza na

wykłady o cyrku. Cóż więc chcecie wiedzieć o cyrkach? Je-

stem pewna, że macie dość roboty, jeśli o to chodzi. Przy

37

moim bólu głowy, me mogłabym poznać nawet z na%wy po-

łowy tych faktów, które wy musie'e zapamiętać. —

— O to chodzi! — skrzywiła się Luiza.

— Nie mów mi, że to jest przyczyną, bo tak być nie mo-

że — powiedziała pani Gradgrind. — Idź natychmiast i zaj-

'mij się jakąś ologią. — Pani Gradgrind nie była osobą uczo-

ną i zwykle tym ogólnikowym powiedzeniem odsyłała swe

dzieci do nauki, aby wybrały sobie jakiś przedmiot studiów.

W rzeczywistości bowiem zasób posiadanych przez pa-

nią Gradgrind wiadomości był żałośn'e mały, ale pan Grad-

grind, podnosząc ją przez małżeństwo do obecnzj wysokiej

pozycji, k'erował się dwoma motywami. Po pierwsze dawa-

ła mu pełne zadowolenie, gdy chodziło o cyfry, a po drugie

„nie trzymały jej się żadne głupstwa''. Mówiąc głupstwa

miał na m^śli fantazję; i rzeczywiście prawdopodobnie po-

zbawiona była domieszki fantazji w tym stopniu, jaki kie-

dykolwiek mógł osiągnąć człowiek, który nie był komplet-

nym idiotą.

Już to, że została sama w towarzystwie męża i pan^i

Bounderby wystarczyło, aby ogłuszyć tę zacną damę tym

razem nawet bez zderzenia się z jakimś faktem.

Tak więc zamarła raz jeszcze i nikt nie zwrócił na nią

uwagi.

— Bounderby — powiedział pan Gradgrind przysuwa-

jąc krzesło do kominka — zawsze tak się interesujesz moi-

mi dziećmi — a zwłaszcza Luizą, że mogę powiedzieć ci bez

ogródek, iż jestem bardzo zirytowany tym odkryciem. Sy-

stematycznie poświęcałem się (jak ci wiadomo) kształceniu

umybłów mojej rodziny. Umysł (jak ci wiadomo) jest jedy-

nym składakiem istoty ludzkiej, który można kształcić.

A jednak, Bounderby, okazuje się z dzisiejszych nieocze-

kiwanych wypadków, drobnych zresztą, że w umysły Toma-

sza i Luizy wkradło się coś, co jest — albo raczej co n'9

iest — me wiem, czy potrafię wyrazić się dobrze, mówiąc —

ze jest to cos, czego nigdy nie miałem zamiaru rozwi.saó

i coś, w czym rozsądek ich nie bierze żadnego udziału.

.— Oczywiście, że nie ma sensu interesowanie się bandą

włóczęgów —»odparł Bounderby. — Gdy ja sam byłem włó-

częgą, nikt się mną nie interesował. Wiem o tym.

— I teraz — powiedział wybitnie praktyczny ojciec —

powstaje pytanie, z czego bierze swój początek ta wulgar-

na ciekawość?

— Ja mogę powiedzieć, z czego. Z bzdurnej wyobraźni'.

— Mam nadzieję, że nie — powiedział jego wybitnie

praktyczny przyjaciel — przyznaję, że jakieś złe przeczucie

przeszło mi przez głowę, gdy szedłem tutaj.

— Bzdurna imaginacja, Gradgrind — powtórzył Boun-

derby. — Jest bardzo złą rzeczą dla każdego, ale dla dziew-

czyny takiej jak Luiza to przekleństwo. Powinienem prze-

prosić panią Gradgrind za moje silne wyrażenie, ale w^e ona

bardzo dobrze, że niie jestem człowiekiem dobrze wychowa-

nym. Ktoś, kto spodziewa się po mnie dobrych manier, za-

wiedzie się. Ja nie byłem dobrze wychowany.

— A może — ciągnął dalej pan Gradgrind zadumany,

z rękoma w kieszeniach i wzrokiem utkwionym w ogniu —

a może podsunął coś jakiś nauczyciel lub służący? A może

Luiza albo Tomasz coś przeczytali? A może, mimo ostroż-

ności, dostała się do domu jakaś książka z głupimi opowia-

daniami? Bo jednak jest to tak dziwne, tak niezrozumiałe,

jeśli chodzi o umysły tak praktycznie kształcone od kołyski

według pewnych^ prawideł i zasad.

— Poczekaj chwilkę! — krzyknął Bounderby, który

przez cały czas stał jak poprzednio przed kominkiem, na-

rzucając nawet meblom pokoju swoją wybuchową poko-

rę — masz w szkole dziecko jednego z tych włóczęgów.

— Imisniem Cecylia Jupe — powiedział pan Gradgrind

rzucając przyjacielowi znaczące spojrzenie.

— A teraz, chwileczkę! — krzyknął znowu Bounder-

' by — jak ona się tam dostała?

39

— Jeśli o to chodzi, ja sam widziałem tę dziewczynę po

raz pierwszy przed chwilą. Ona zgłosiła się tu do domu

z prośbą o przyjęcie, ponieważ nie zalicza się do stałych

' mieszkańców miasta i — tak, masz rację, Bounderby, ty

masz rację.

— A teraz, chwileczkę! — krzyknął jeszcze raz Boun-

derby — czy Luiza widziała ją, gdy ona tu przyszła?

— Na pewno ją widziała, ponieważ to ona wspominała

mi o tej prośbie. Niewątpliwie Luiz;a rozmawiała z nią i to

w obecności pani Gradgrind.

— Proszę, pani Gradgrind — rzekł Bounderby — powie-

dzieć nam, co tu zaszło?

— Och, jak ja się źle czuję — odparła pani Gradgrind. —

Dziewczynka chciała chodzić do szkoły, a pan Gradgrind

chce, żeby dziewczynki chodziły do szkoły, a Luiza i To-

masz oboje powiedzieli, że dziewczynka chce chodzić do

szkoły i że pan Gradgrind chce, żeby dziewczynki chodziły,

więc jak można było zaprzeczać temu, co jest faktem!

( — A teraz posłuchaj, co ci powiem, Gradgrind — rzeKł

\ pan Bounderby — przepędź tę dziewczynę, a wtedy to się

j skończy.

— Jestem całkowicie twego zdania.

— Zrób to natychmiast — powiedział Bounderby — takie

jest moje motto od dziecka. Gdy tylko pomyślałem, że trze-

ba będzie uciec od mojej babki i skrzynki po jajach, zrobi-

łem to natychmiast. Ty zrób tak samo. Zrób to natych-

miast!...

— Czy przyszedłeś tu piechotą? — zapytał jego przy-

jaciel — Mam adres jej ojca. Czy masz coś przeciwko temu,

aby pójść ze mną do miasta?

— Bynajmniej — powiedział pan Bounderby — jeśli

tylko zrobisz to natychmiast!

Tak więc pan Bounderby wcisnął na głowę kapelusz —

zawsze wciskał go niedbale, podkreślając w ten sposób, że

40

1'est człowiekiem, który był dotąd zbyt zajęty pracą nad so-

łia aby zastanowić się nad sposobem noszenia kapelusza —

- g rękami w kieszeniach przeszedł niedbale do hallu. — Nie

noszę nigdy rękawiczek — miał zwyczaj mówić — Nie mia-

łem ich; gdy wspinałem się w górę po drabinie życia. Nie

zaszedłbym w nich tak wysoko.

Pozostawiony sam w hallu, podczas gdy pan Gradgrind

poszedł na górę po adres, otworzył drzwi do pokoju dziecin-

nego i zajrzał do tego ponurego apartamentu, w którym po-

dłoga wyłożona była suknem i który mimo szafek z książ-

kami, szaf ze zbiorami i najróżniejszych pomocy naukowych

przypominał bardzo salon fryzjerski. Luiza rozłożyła się

niedbale na oknie wyglądając przez nie, a jednocześnie nie

patrząc na nic, podczas gdy młody Tomasz stał przed ko-

minkiem na złość głośno siąkając nosem. Adam Smith

i Malthus, dwaj młodzi Gradgrindowie, wyszli pod opieką

na odczyt; a mała Jan'e z większą ilością wilgotnej glin-

ki — wyprodukowanej przy pomocy szyferka i łez — na twa-

rzy, zasnęła nad zwykłymi ułamkami.

— Już wszystko będzie dobrze, Luizo, wszystko w po-

rządku, młody Tomaszu — powiedział pan Bounderby —

nie zrobicie tego już nigdy więcej, prawda? Zaręczam wam,

że załatwię to wszystko z ojcem. No cóż, Luizo, to warte ca-

łusa, prawda?

— Może pan raz pocałować, panie Bounderby — odpai-

ła Luiza, przechodząc powoli przez pokój, zatrzymując się

spokojnie i niechętnie podstawiając mu policzek, a jedno-

cześnie — odwracając wzrok.

— Wiesz, że jesteś moją ulubienicą, prawda, _ Luizo? —

rzekł pan Bounderby. — Do widzenia, Luizo!

Poszedł w swoją drogę, a ona stała wciąż w tym samym

Miejscu,' trąc chusteczką pocałowany przez niego policzek,

3'z stał się czerwony i gorący. W pięć minut później wciąż

Jeszcze robiła to samo.

41

— <^oz ty ronisz, JUU? — zapytał: ponuro brat — wytrzesss

sobie dziurę w twarzy.

—, Możesz wyciąć to miejsce scyzorykiem, jeśli chcesz

Tom. Nie Będę płakać!

Rozdział V

NUTA PRZEWODNIA

Coketown, do którego udawali się teraz panowie Boun-

derby i Gradgrind, był triumfem faktu. Było to miasto rów-

nie nieskażone fantazja, jak sama pani Gradgrind. Uderzmy

więc w podstawową nutę Coketown, zanim podążymy za

naszą melodią. ""~"

yByło to miasto z czerwonej cegły albo raczej z cegły.

która byłaby czerwona, gdyby pozwoliły na to dym i sadza;

tak jak się rzeczy miały — było to miasto nienaturalnie

czerwone i czarne, jak pomalowana twarz dzikiego człowie

ka. Było to miasto maszyn i wysokich kominów, z których

ciągnęły się stale i zawsze długie kręcone węże dymu. Mia-

ło ono czarny kanał i rzekę purpurową od śmierdzące,]' far-

by i ogromne bloki budynków o wielu oknach rozdygota-

nych od huku. Przez cały dzień dochodził stamtąd stukot

miarowy i monotonny: to tłok maszyny parowej poruszał

się w górę i w dół, niczym głowa słonia oszalałego z melan

cholii. Składało się to miasto z kilku wielkich ulie, podob-

nych jedna do drugiej, i wielu małych uliczek, jeszczs. bar-

dziej do siebie podobnych, zamieszkałych przez równie po-

dobnych do siebie ludzi, którzy wchodzili i wychodzili z do-

mów o tej samej godzinie, których kroki tak samo brzmia-

ły na chodnikach, którzy mieli jednakową pracę i dla któ-

rych każdy dzień był wczoraj taki sam jak jutro, a każdy

rok kopią roku ubiegłego i przyszłego. Te cechy Coketown

były zasadniczo związane z pracą, którą miasto żyło; moż-

na by im przeciwstawić szerzące się po całym świecie udo-

42

godnienia i elegancję życia, której zawdzięcza, nie pytajmy

"1p piękna dama, wstrząsająca się na samą wzmiankę o tym

mieście. Inne z jego cech były przypadkowe, a były one na-

stępujące:

W Coketown. nie ujrzałeś niczego, co by nie było surowo

nraktyczne. Jeśli ludzie o religijnym usposobieniu wybudo-

wali tu kaplicę — jak to uczynili członkowie osiemnastu re-

i, p-nnych sekt — to były one magazynami pobożności z czer-

wonej cegły, czasem (ale tylko w wybitnie dekoracyjnych

wypadkach) z dzwonkiem osadzonym na dachu w ptasiej

klatce. Jedynym wyjątkiem był tu Nowy Kościół; ozdobio-

na stiukami budowla z kwadratową dzwonnicą nad drzwia-

mi zakończona czterema krótkimi wieżyczkami podobny-

mi do ukwieconych drewnianych nóg. Wszystkie napisy

w tym mieście były wymalowane jednakowo, surowymi

czarno-białymi znakami. Więzienie mogłoby być szpitalem,

a szpital więzieniem, zaś ratusz mógłby być jednym i dru-

gim albo tymi obiema instytucjami, jeśli chodzi o wymowę

ich konstrukcji. Fakt, fakt, fakt wszędzie w materialnym

aspekcie — miasta; fakt, fakt, fakt wszędzie, jeśli chodzi

o jego duchowe oblicze. Szkoła pana M'Choakumehilda by-

ła samą rzeczywistością i Szkoła Eysownicza również, a sto-

sunki między panami a pracownikami były oparte na kon-

kretnych zasadach, tak samo jak stosunek między ludźmi

leżącymi w szpitalu a cmentarzem, i wszystko, czego r-ie

można wyrazić cyframi albo zakupić na najtańszym rynku

a sprzedać na najdroższym, nie istniało i nie powinno istnieć

do skończenia świata. Amen.

Miasto tak całkowicie poświęcone faktom i tak pewne

swoich praw, oczywiście prosperowało znakomicie? No, nie,

nie tak całkiem dobrze. Nie? Coś podobnego!

Nie. Coketown nie wyłaniało się ze swoich piecóy? fa-

brycznych na podobieństwo złota, które przeszło przez pró-

bę ognia. Po pierwsze, wprowadzającą w zakłopotanie ta-

jemnicą tego miejsca było: kto należał właściwie do osierii-

43

nastu religijnych sekt? Bo jeśli ktokolwiek należał, to

w każdym razie nie ludność pracująca. By?o uderzające, w

spacerując w niedzielę rano ulicami miasta, można było

zauważyć, iż barbarzyńskie bicie dzwonów, które doprowa-

dzało do szału ludzi chorych i nerwowych, wywoływało za-

ledwie paru robotników z ich własnej dzielnicy i z ich włas-

nych ciasnych mieszkań, z rogów ich własnych ulic, gdzie

krążyli niespokojnie, przyglądając się ludziom, idącym do

kościołów i kaplic, jak zjawisku, z którym nie mieli nil?

•wspólnego. Nie tylko obcy człowiek zwracał na to uwagę,

istniała bowmn rodzima orgam „cja w samym Coketown

i członkowie jej zabierali głos w Izbie Gmin podczas każdej

sesji, z oburzeniem domagając się ustaw parlamentarnych,

które uczyniłyby tych ludzi religijnymi po prostu siłą.

Istniało również Stowarzyszenie Abstynentów, które narze-

kało, iż niektórzy ludzie po prostu chcą pić. wykazywano za

pomocą zestawień statystycznych, że rzeczywiście piją, oraz

udowadniała podczas zebrań towarzyskich, że żadna siła

ludzka czy boska (z wyjątkiem medalu za trzeźwość) nie

skłoni tych ludzi do porzucenia zwyczaju upijania się. Na-

stępnie zabierał głos chemik_i aptekarz, którzy za pomocą

innych wykresów wykazywali, ztTcTlutizie, jeśli nie pili, to

zażywali opium. Potem doświadczony kapelan więzienny

jeszcze większą ilością wykresów, przewyższających wszyst-

kie poprzednie wykresy, wykazywał, że ci ludzie chcą po

prostu uczęszczać do podejrzanych spelunek, gdzie słucha-

ją nieprzyzwoitych śpiewów i patrzą na nieprzystojne tań-

ce, a czasem biorą w nich udział; w tych to spelunkach, jak

sam stwierdził niejaki A. B. liczący sobie niespełna dwa-

dzieścia cztery lata i skazany na osiemnaście miesięcy izo-

latki (a skądinąd nie bardzo godny zaufania) — rozpoczął

się jego upadek, bez nich zaś jest zupełnie pewny, że byłby

wzorowym okazem moralności. Poza tym byli jeszcze pan

.^Gradgrind i jpan Bounderby, dwaj gentlemani idący właś-

nie w tym momencie przez Coketown, obaj ludzie wybitnie

44

nraktyczm; jeśli byłaby ku temu potrzeba, mogliby om do-

starczyć jeszcze więcej wykresów, sporządzonych na pod-

stawi6 lcn osobistych doświadczeń i zobrazowanych przez

rtrypadki im znane i przez nich widziane, z których jasno

yynikało — jieidnym słowem była to jedyna jasna rzecz w ca-

łei tej sprawie — g'e wszyscy ci rudzie byli źli, proszę panów;

ge rób dla nich^ co chcesz, oni nigdy nie są wdzięczni za to,

proszę panów; że są niespokojni, moi panowie; że sami me

•wiedzą, czego chcą^ziTodżywiają się jak najlepiej i kupują

"jlwieże masło i domagają się kawy Moeca, i odrzucają

•wszystko z wyjątkiem naj^pszych kawałków mięsa, a mi-

mo to są wiecznie n'ie'zadowJileini i ni-esubordynowani. Krótko

mówiąc, był to morał ze starej dziecinnej bajki:

Onego czasu stara baba żyła,

Jedzeniem tylko i piciem się żywiła;

Jedzenia i picia nigdy Jej nie brakło,

Mimo to nigdy cicho nie siedziało babsko!

Zastanawiam się, czyż to możliwe, żeby była jakaś ana-

logia pomiędzy sprawą ludności Coketown a sprawą małych

Gradgrindów ? Na pewno nikt z nas, będąc przy zdrowych

zmysłach i znając się na liczbach, nie da sobie wmówić o tej

porze dnia, że jeden z najważniejszych elementów w egzy-

stencji robotników Coketown był od wielu dziesiątków lat

świadomie lekceważony. Że była w nich pewna fantazja,

która domagała się zdrowego wyżycia, zamiast zaciętej

walki. Że właśnie wzrastająca w nich proporcjonalnie do

ich długiej i monotonnej pracy żądza jakiegoś fizycznego

odprężenia — jakiegoś odpoczynku wzmagającego dobry

humor i dobre samopoczucie i pozwalającego je wyłado-

wać — wymagała przyznania im chociażby jednego wolne-

go dnia, choćby dla uczciwego potańczenia w takt podnie-

cającej muzyki — jakiejś lekkiej rozrywki od czasu do cza-

^i, do której nawet pan M'Choakumchild nie wtrąciłby /

swo ch trzech groszy, a żądza ta musi i powinna być słusz- (

m^ zaspokojona albo też musi popłynąć i na pewno popły-

nie w złym kierunku, dopóki nie odmienimy praw życia.

45

— Ten człowiek mieszka na Pod's End, ale ja zupełnie'

nie znam Pod's End — powiedział pan Gradgrind. — Gdzie

to jest, Bounderby?

Pan Bounderby wiedział, że jest to gdzieś w dole miasta,

ale nic więcej. Wobec tego przystanęli na chwilę rozgląda-

jąc. się dokoła.

Właśnie gdy to uczynili, zza rogu ulicy wybiegła szyb-

kim krokiem przerażona dziewczynka, którą pan Gradgrind

od razu poznał.

— Hallo! — powiedział. — Stój! Gdzie biegniesz? Stój!

Dziewczynka numer dwudziesty zatrzymała się dysząc i zło-

żyła mu ukłon.

— Dlaczego ganiasz po ulicach — zapytał pan Grad-

grind — w tak niewłaściwy sposób?

— Ja — za mną gonią, proszę .pana — dyszała dziew-

czynka — ja chciałam uciec.

— Goni'ą? — powtórzył pan Gładgrimd— któż by ciebie

gonił?

Zamiast niej, niespodziewanej i nagłej odpowiedzi na

to pytanie udzielił bezbarwny chłopak, Bitzer, ^który wy-

biegł zza rogu 'z tak ślepym pośpiechem i tak nie spodziewa-

jąc się przeszkody na chodniku, że zderzył się z kamizelką

pana Gradgrinda i odskoczył na bok.

— Cóż ty sobie ,myślisz, chłopcze? — rzekł pan Grad-

grind. Co ty robisz? Jak śmiesz wpadać na — ludzi —

w ten sposób?

Bitzer podniósł swoją czapkę, którą zderzenie zrzuciło

na ziemię; cofając się i trąc czoło tłumaczył 'się, że był to

wypadek.

— Czy ten chłopiec gonił ciebie, Jupe? — zapytał pan

.Gradgrind.

— Tak, proszę pana —odparła dziewczynka niepewnie.

— Nie, proszę pana, nie goniłem — krzyknął Bitzer —

dopóki nie zaczęła uciekać. Ale ci cyrkowcy sami nigdy nie

wiedzą, co mówią, proszę pana, są z tego znani. Wiesz prze-

46 .

'pż że cyrkowcy są znani z tego, że sami nie wiedzą, co mó-

,-ia — zwrócił się do Sissy. — Jest to rzeczą tak znaną

mieściie — jak to, proiszę pana, że cyrkowcy nie znają ta-

bliczki mnożenia — Bitzer usiłował zjednać sobie pana

Gradgrinda.

— On mnie tak przestraszył — powiedziała dziewczyn-

ie _ tymi swoimi okropnymi minami. '

— Och! — krzyknął Bitzer — Och! Czyż ty nie jesteś

taka sama jak oni! Ty też jesteś cyrkówką! Ja nigdy nawet

nie spojrzałem na nią, proszę pana. Ja tylko zapytałem ją,

czv będzie umiała jutro podać definicjiei konia i ofiarowałem

się że jej to raz jeszcze powiem, i oma zaczęła uciekać, a ja

pobiegłem z:a nią, zęby wiedziała, co odpowiedzieć, gdy zo-

stanie zapytana. Ty byś nigdy nie powiedziała czegoś po-

dobnego, gdybyś nie była cyrkówką!

— Jej zawód jest, zdaje się, ogólnie znany — zauważył

pan Bounderby — za tydzień zastałbyś całą szkołę w sze-

regu, podglądającą cyrk przez dziurę w płocie.

— Doprawdy i ja tak myślę — odparł jego przyjaciel —.

Bitzer, w tył zwrot i zabieraj się do domu. Jupe, zatrzymaj

się chwilę. Niech ja jeszcze raz usłyszę, że ty tak ganiasz,

chłopcze, a usłyszysz o mnie od nauczyciela w szkole. Ro-

zumiesz, co mówię. Zabieraj się.

Chłopak przestał mrugać oczyma, potarł znowu czoło,

spojrzał na Sissy, obrócił się i poszedł.

— A teraz, moja dziewczynko — powiedział pan Grad-

grind — zaprowadź mnie i tego pana do swego ojca; idzie-.

my tam właśnie. Co tam niesiesz w tej butelce?

— Zapewne gin — powiedział pan Bounderby.

— Ach, nie, proszę pana. To dziewięć olejków.

— Co"? — krzyknął pan Bounderby.

— Dziewięć olejków. Do wcierania, dla ojca.

Na to pan Bounderby rzekł z głośnym, krótkimi śmie-

chem: — Po co ty, do licha, nacierasz swego ojca dziewię-

cm olejkami?

/

. 4.7

— Nasi ludzie zawsze używają tego, proszę pana, gdy

potłuką się na arenie — odpowiedziała dziewczynka spo-

glądając przez ramię, aby upewnić się, czy jej prześladow-

ca odszedł. — Czasem potłuką się bardzo silnie.

— Dobrze im tak — powiedział pan Bounderby — bo

są, próżniakami.

Spojrzała mu w twarz ze zdumieniem i strachem.

— Na Boga! — powiedział pan Bounderby — kiedy by-

łem o. cztery czy pięć lat młodszy od ciebie, bywałem tak po-

tłuczony, że ani dziesięć, ani dwadzieścia, ani czterdzieści

olejków nic by mi nie pomogło. I to nie z wyczyniania ła-

mańców, ale dlatego, że mnie bito. Ja nie tańczyłem na sznu-

rze; ja tańczyłem po gołej ziemi, a sznurem mnie bito.

Pan Gradgrind był twardym człowiekiem, jednak nie

tak twardym jak pan Bounderby. Biorąc wszystko pod

uwagę, miał on niezły charakter; mógłby to być teardzo d< •

bry charakter, gdyby, dawno temu, pan Gradgrind pope -

nił choć jeden dobry błąd w arytmetyce, która go ukształ-

towała. Gdy skręcali w wąską uliczkę, powiedział tonen ,

który — jak uważał — powinien był uspokoić Sissy.

— A to jest Pod's End, prawda, Jupe?

— Tak, proszę pana — jeśli pan łaskaw, proszę pana -

to ten dom.

Zatrzymała się w półmroku, przed drzwiami nędznej,

małej gospody z czerwonymi światłami. Dom był tak za-

niedbany i brudny, jak gdyby z braku klientów sam zaczął

pić i, poszedłszy tą drogą, co "wszyscy pijacy, bliski był jej

kresu.

— Tylko trzeba przejść przez bar, proszę pana — i po

schodach, jeśli pan łaskaw zaczekać tam chwilę, póki nie

przyniosę świecy. Gdyby pan usłyszał psa, proszę pana, to

tylko Merrylegs — i on tylko szczeka.

—^Merrylegs i dziewięć olejków, co? — powiedział pan

Bounderby wchodząc na końcu i śmiejąc się metalicznie. —

To dobre dla człowieka, który wszystko zawdzięcza sobie!

48

R o z d z żal VI

CYRK SLEARY-EGO

Gospoda nosiła nazwę „Pod znakiem pegaza". Właściw-

sza byłaby nazwa „Pod nogami pegaza"; ale pod skrzydla-

, koniem na szyldzie widniał napis „Pod znakiem pega-

70,'' wykonany gotyckimi literami. Poniżej tego napisu, ma-

larz namalował na rozwianej wstędze następujący wiersz:

Z dobrego słodu bywa dobre piwo

A więc — gospody tej nie przechodź mimo;

Chcesz zaś koniaku? Też dalej nie szukaj —

Wejdź! Pełną szklankę naleją ci tutaj.

Na ścianie za brudnym małym barem wisiał oprawiony

i oszklony jeszcze jeden pegaz — teatralny — o skrzydłach

z prawdziwej gazy, oblepiony złotymi gwiazdami, a jego

eteryczna uprząż zrobiona była z czerwonego jedwabiu.

Ponieważ na dworze było już zbyt mroczno, aby zobaczyć

szyld a wewnątrz nie było dość jasno, aby spostrzec obraz,

pan Gradgrind i pan Bounderby, nie urażeni tymi fanta-

stycznymi wizerunkami, poszli za dziewczynką po starych

stromych schodach na górę, nie spotykając nikogo, i zatrzy-

mali się w ciemnościach, podczas gdy udała się po świecę.

Spodziewali się usłyszeć w każdej chwili szczekanie Merry-

legsa, ale wykształcony pies nie zdążył widocznie szczek-

nąć, gdy już zjawiły 'się razem dziewczynka i świeca.

— Ojca nie ma w naszym pokoju — oświadczyła z bar-

dzo zdumioną oniną — jeśli panowie zechcą wejść, zaraz go

odszukam.

Weszli, a Sissy ustawiwszy dla nich dwa krzesła wybie-

,gła szybkim, lekkim krokiem. Był to nędznie, marnie ume-

blowany pokój o jednym łóżku. Biała szlafmyca, ozdobiona

dwoma pawimi piórami i sterczącym prosciutko świńskim

ogonkiem, w której signor Jupe tego popołudnia ożywiał

różnorodne występy swoimi moralnymi szekspirowskimi

dowcipami, wisiała na gwoździu; ale nie widać było żadnych

Ciężkie czasy — 4 4Q

iiautycii t»ęsui Jiegu gan-wrouy ani Ziauuycii -umyicn uznaK Jifgo

osoby lub zawodu. Jeśli chodzi o Merrylegsa, to ten sza-

nowny potomek tresowanego zwierzęcia, które zmieściło się

w arce, mógłby być przypadkowo pozostawiony poza arką,

o czym zdawał się świadczyć brak, w gospodzie „Pod zna-.

kiem pegaza", jakichkolwiek śladów psa, widocznych dl

oka czy słyszalnych dla ucha.

Słyszeli, jak drzwi od pokoju na górze otwierały się

i zamykały, w miarę jak Sissy wędrowała pd pokoju do po-

koju w poszukiwaniu swego ojca. Wbiegła z powrotem

w wielkim pośpiechu, otworzyła poobijany, wyleniały sta-

ry kufer obity włosienicą, ujrzała, że jest pusty, i spojrza-

ła wokół siebie łamiąc ręce, z twarzą pełną przerażenia.

— Ojciec musiał pójść do pawilonu, proszę pana. Nie

wiem, dlaczego miałby tam pójść, ale on musi tam być.

Przyprowadzę go za chwilę! — Wybiegła natychmiast, bez

kapelusza; długie, ciemne, dziecinne włosy spływały jej po

plecach.

— Cóż ona sobie myśli! — powiedział pan G-radgrind —

z powrotem za chwilę. To więcej niż mila stąd.

Zanim pan Bounderby zdążył odpowiedzieić, w drzwiach

ukazał się młody człowiek, który przedstawiając się słowa-

mi „za waszym pozwoleniem, -panowie", wsz'edł trzymając

ręce w kieszeniach. Twarz jego, gładko wygolona, szczupła

i zapadnięta, była ocieniona wielką ilością ciemnych wło-

sów, zwiniętych w wałek dookoła głowy i przedzielonych

na środku. Nogi jego były bardzo silne, ale krótsze, niż po-

winny być nogi o dobrych proporcjach. Jego tors i' plecy by-

ły o tyleż za szerokie, co nogi za krótkie. Miał na sobie

kurtkę z Newmarket i bardzo obcisłe spodnie; szal naokoło

szyi; pachniał naftą, słomą, skórką pomarańczową, paszą

końską i trocinami; wyglądał na godny uwagi rodzaj cen-

taura złożonego ze stajnii i teatru. Nikt nie mógłby dokładnie

powiedzieć, gdzie zaczynało się jedno a kończyło drugie.

Jegomość ten był wymieniony w programie dnia jako pan

50

'go skokami, JBKO -UZIKI mysuwieu ^ A un±>-,^^^-^,,.^.^„„-_

śkich Prerii; w tym popularnym numerze brał udział rów-

nież maleńki chłopiec ze starą twarzą, który uchodził za je-

go syna, a który towarzyszył mu i teraz; był on przerzuca-

ny za jedną nogę poprzez ramię ojca, trzymany za czubek

głowy, nogami do góry, na dłoni ojca, zgodnie z gwałtowny-

mi sposobami ojcowskimi, które stosują, jak to można za-

uważyć, dzicy myśliwi pieszcząc swoje potomstwo. Ufryzo-

wany w loki, ozdobiony girlandami i skrzydłami, ten obie-

cujący i młody osobnik zmieniał się przy pomocy białego biz-

mutu i karminu w tak miłego Amorka, ż'e stanowił główne

źródło zachwytów macierzyńskiej części widzów; ale w ży-

ciu prywatnym, kiedy charakterystycznymi jego cechami

były fraczek i niesłychanie cierpki głos, wyglądał na jego-

mościa z toru wyścigowego.

— Za waszym pozwoleniem, panowie — powiedział

pan E. W. B. Childers rozglądając się po pokoju. — To pa-

nowie, jak sądzę, mieliście życzenie zobaczyć się z Jupem?

Mieliśmy — powiedział pan Gradgrind. — Jego córka

poszła, aby go sprowadzić, ale ja nie mogę czekać. Wobec

tego, jeśli można, zostawię panom polecenie dla niego.

— Widzisz, mój przyjacielu — wtrącił pan Bounder-

by — my jesteśmy ludźmi, którzy znają wartość czasu,

a wy jesteście ludźmi, którzy nie znają wartości czasu.

— Ja nie mam jeszcze — odparł pan Childers obejrza-

wszy go od stóp do głowy — honoru znać pana — ale jeśli

pan chce powiedzieć, że pan może zarobić więcej pieniędzy

w tym samym czasie niż ja, to sądziłbym z pańskiej po-

wierzchowności, że pewno ma pan rację.

— A gdy je pan zarobi, umie je pan utrzymać, zdaje mi

się — powiedział Amorek.

— Kidderminster, zatkaj się — rzekł pan Child'ers (Kid-

derminster było to prawdziwe nazwisko Amorka).

51

——— W 1V^ UU l^U U-L^J ^ll^Y-Ł^-L LU., ^J^F^J -Ł-ŁŁAkJ T» J ^^^ł-^^ .. " v .

krzyknął panicz Kidderminster, wykazując bardzo drażliwy

temperament. — Jeśli chce się z nas wyśmiewać, niech za-

płaci za wstęp i wtedy niech sobie używa.

— Kidderminsiter — powiedział pan Childers podnosząc

głos — zatkaj się! — Panie! — zwrócił się do Gradgrinda —

Mówiłem do pana. Może pan sobie zdawać sprawę albo nie

(być może, że nie bywał pan często na widowni), że Jup^

ostatnio często nie trafiał w sedno.

— Nie trafiał w co? — zapytał pan Gradgrind prosząc

spojrzeniem o pomoc potężnego Bounderby.

— Nie trafiał w sedno!

— Wczoraj „Pod Podwiązką" próbował cztery razy —

powiedział panicz Kidderminster — i nie trafił ani razu.

Na przedstawieniu też się skompromitował.

— Nie był na poziomie. Mamie skakał i źle robił akro-

bacje — wytłumaczył pan Childers.

— Oh! — powiedział pan Gradgrind — więc to jest

sedno, tak? ^.

— Ogólnie mówiąc, to jest właśnie nietrafianie w se-

dno — odpowiedział pan E. W. B. Chiidsrs.

— Dziewięć olejków, Merrylegs, nie trafia w sedno,

podwiązki, chorągiewki i małpowanie, eh! — wybuchnął

Bounderby śmiejąc się na całe gardło. — Dziwne towarzy-

stwo dla człowieka, który sam zaszedł tak wysoko.

— Opuść się więc pan niżej — odpalił Amorek. — On,

Panie Boże! Jeśli pan wzniósł się tak wysoko, jak z tego

widać, niech się pan trochę zniży.

— To bardzo bezczelny chłopak! >— rzekł pan Boundei-

by odwracając się ] marszcząc brwi.

— Wysłalibyśmy na spotkanie z panem młodego Gentle-

mana, gdybyśmy wiedzieli, że pan przyjdzie — odparł pa-

nicz Kidderminster zupełnie nie zmieszany. — Szkoda, 2e

nie zrobił pan zamówienia, jeśli pan je&t tak wybredny. Pan

jest Twardy Jurek, co?

52

— Co ten niewychowany chłopak chce przez to powie-

dzieć? — zapytał pan Bounderby patrząc na niego z pewne-

go rodzaju rozpaczą — co to jest Twardy Jurek?

— No, wynoś się, wynoś się! — krzyknął pan Childers

wyrzucając z pokoju swego młodego przyjaciela w sposób

przypominający obyczaje prerii — Twardy Jurek czy Luź-

ny Jurek, to nie znaczy nic takiego: to chodzi tylko o na-

ciągniętą albo luźną linę. Czy pan chciał mi zostawić pole-

cenie dla Jupe'a?

— Tak, chciałem-.

— W takim razie — ciągnął szybko pan Childers — mo-

im zdaniem on go nigdy nie usłyszy. Czy pan zna go dobrze ?

— Nie widziałem tego człowieka nigdy w życiu.

— A więc wątpię, czy teraz go pan zobaczy. Dla mnie

jest to jasne, że on zwiał.

— Chce pan przez to powiedzieć, że opuścił swoją córkę?

— Aha, myślę — powiedział pan Childers ze skinie-

niem — że drapnął. Był wygwizdany ostatniej nocy, był

wygwizdany poprzedniej nocy, był wygwizdany dziś. Ostat-

nio stale był wygwizdywany i nie mógł tego wytrzymać.

— Dlaczego był — tak. bardzo — Wygwizdywany? —

zapytał pan Gradgrind zmuszając się do wypowiedzenia te-

go słowa z wielką powagą i niechęcią.

— Stawy zaczęły mu sztywnieć i w ogóle zaczął się wy-

kańczać — rzekł Childers — ma jeiszcze dobre strony jako

Gdakacz, ale tym nie zarobi na życie.

— Gdakacz! — powtórzył pan Bounderby — Znowu to

samo!

— Mówca więc, j'eśli to się lepiej panu podoba — rzekł

pan E. W. B. Childers rzucając z dumą to wyjaśnienie przez

ranne i potrząsając swymi długimi włosami — które pod-

skoczyły wszystkie na raz — ale najważniejszy ze wszyst-

kiego jest inny fakt: ten człowiek niezmiernie bolał nad

tym, że jego córka wie o wygwizdywaJliu go, i nie mógł te-

§° Już dłużej znieść.

53

— To dobre! — przerwał pan Bounderby — a to dobre,

Gradgrind. Człowiek tak kocha swoją córkę, że od niej ucie-

ka! To diabelnie dobre! Ha, ha! A teraz coś ci powiem,

młody człowieku. Ja nie zawsze w życiu zajmowałem obec-

ną moją pozycję. Wiem, jak te rzeczy wyglądają. Możesa

zdziwić się, usłyszawszy to, ale moja matka uciekła ode

mnie.

E. "W". B. Childers odpowiedział dobitnie, że wcale nie

jest tym zdziwiony.

— Bardzo dobrze — rzekł Bounderby — urodziłem się

w rowie i moja matka uciekła ode mnie. Czy ja szukam dla

niej usprawiedliwienia'? Nie. Czy ja jej kiedy to wybaczy-

łem? Nie. Jak ją za to nazywam? Nazywam ją najgorszą

kobietą na świecie, z wyjątkiem mojej babki, pijaczki. Ja

nie mam żadnej rodzinnej dumy, żadnych sentymentalnych

złudzeń. Ja nazywam łopatę — łopatą, a o matce Josialia

Bounderby z Coketown mówię tak samo, bez żadnej obawy

i z równą bezwzględnością, jakbym o niej mówił, gdyby by-»

ła matką Dicka Jones z Wapping. Tak samo z tym człowie-

kiem, Jest on zbiegłym łajdakiem i włóczęgą, oto jak się to

nazywa po angielsku.

— Mnie jest wszystko jedno, czym jest lub czym nie jest,

czy to po angielsku, czy po francusku — odparł pan E. W.

B. Childers odwracając się. — Ja mówię pańskiemu przyja-

cielowi, jak się rzeczy mają; jeśli pan nie chce tego słyszeć,

może się pan wynieść na świeże powietrze. Dość się pan już

nagadał, na pewno; ale przynajmniej niech pan gada w swo-

im własnym domu — upomniał go E. W. B. Childers z su-

rową ironią. — Niech się pan nie rozgaduje w tym domu,

dopóki pana nie poproszą. Ma pan chyba swój własny dom,

śmiem sądzić?

— Być może — odparł pan Bounderby śmiejąc się

i brząkając pieniędzmi w kieszeni.

— A więc niech pan gada w swoim własnym domu, do-

14 i

U'1^G, JC^-li. J-Cło-JLIA^ . . ...^I^^A ^.^——^--———

mocno zbudowany dom -i może się zawalić od tego gadania!

Obrzucając pana Bounderby spojrzeniem od stóp do

głowy, odwrócił się od niego, jak od człowieka, którego się

ostatecznie pozbył, do pana Gradgrind.

— Jupe wysłał swoją córkę po coś tam niespełna godzi-

nę temu, a potem widziano go, jak wymykał się z węzełkiem,

pod pachą w kapeluszu, nasadzonym na oczy. Ona nigdy

w to nie uwierzy, ale on uciekł i zostawił ją.

— Przepraszam — rzekł pan Gradgrind — dlaczego ona.

ma w to nigdy nie uwierzyć'?

— Ponieważ tych dwoje było niby jedna istota. Ponie-

• waż nigdy się nie rozłączali. Ponieważ, aż do tej chwili, zda-

wało 'się, że on jest w niej zaślepiony — powiedział Childers

podchodząc, aby zajrzeć do pustego kufra. Zarówno pan

Childers jak i panicz Kidderminster chodzili w dziwny spo-

sób; .stawiając nogi znacznie szerzej niż pospolity gatunek'

ludzi oraz bardzo zręcznie udając, że mają sztywne kolana.

Ten sposób chodzenia cechował wszystkich mężczyzn z tru-

py Sleary'ego i miał oznaczać, że życie spędzili na siodle.

— Biedna Sissy! Lepiej by było, gdyby oddał j;ą do ter-

minu — rzekł Childers, znowu potrząsając włosami i pa-

trząc sponad pustego kufra — A tak, jak ją zostawił, nie po-

trafi się wziąć do żadnej roboty.

— Dobrze to świadczy o panu, że choć sam nigdy nie

byłeś w terminie, wyrażasz pan tę opinię — odparł z uzna-

niem pan Gradgrind.

— Ja nigdy nie byłem w terminie? Ja poszedłem do ter-

minu, gdy miałem siedem lat.

— Oh! Doprawdy? — powiedział pan Gradgrind z pew-

nym żalem, jako że zawiódł się "w swoim przekonaniu —

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest zwyczajem brae

do terminu młodych ludzi, którzy mają —

— Wałkonić się — wtrącił z głośnym śmiechem pan

Bounderby — Nie, do licha, ja również nie!

55

udając, 'że nie "wie o istnieniu pana Bounderby — że ona

ma otrzymać normalne wykształcenie. Skąd się to wzięło

w jego głowie, nie umiem powiedzieć. Mogę tylko powie-

dzieć, że utkwiło tam mocno. Tu naucfcył ją trochę czytać --•

tam trochę pisać — gdzie indziej trochę liczyć — tak było

przez te siedem lat.

Pan E. W. B. Childers wyjął jedną rękę z kieszeni, po-

tarł twarz i brodę, i spojrzał z wielkim powątpiewaniem

a małą nadzieją na pana Gradgrind. Od pierwszej chwili

chciał usposobić dobrze tego gentlemana do opuszczonej

dziewczynki.

— Gdy Sissy dostała się tu do szkoły — ciągnął dalej —

jej ojciec był szczęśliwy jak Punch. Nie bardzo mogłem

zrozumieć dlaczego, bo przecież nie zamieszkaliśmy tu na

stałe; — ciągle tak wędrujemy. Myślę jednak, że planował

już to posunięcie — był zawsze postrzelony — i uważał, że

w ten sposób ona będzie zabezpieczona. Jeśli panowie przy-

szli tu dzisiaj, aby powiedzieć mu, że chcecie wyświadczyć

jej jakąś przysługę — rzekł pan Childers pocierając twarz

i znów spoglądając na pana Gradgrind — byłoby to bardzo

szczęśliwie i w samą porę; bardzo szczęśliwe' i w samą porę.

— Wprost przeciwnie — odparł pan Gradgrind — przy-

szedłem, aby powiedzieć mu, że z powodu swych koneksji

nie nadaje się do szkoły i nie może do niej chodzić. Jednak

jeśli ojciec opuścił ją bez jej wiedzy — Bounderby, chciał-

bym zamienić z tobą parę słów.

Na to pan Childers grzecznie opuścił swoim kawaleryj-

skim krokiem pokój i stanął za drzwiami na korytarzu, po-

cierając twarz i cicho pogwizdując. W trakcie tej czynnoś-

ci usłyszał wypowiedziane głosem pana Bounderby takie

słowa, jak:

— Nie. Ja mówię nie. Nie radzę ci. W żadnym razie nie.

Podczas gdy ze strony pana Gradgrinda usłyszał słowa wy-

powiadane znacznie niższym tonem: — Ale to będzie nawet

56

urz.ya.inu uiu -^Lii^.y, uu i;/..egu prowadzi ten zawód, który był

przedmiotem ich wulgarnej ciekawości, do czego prowadzi

i jak się kończy. Pomyśl o tym, Bounderby, z tego punktu '

widzenia.

Tymczasem różni członkowie trupy Sleary'ego stopnio-

wo poschodzili z górnych pięter, gdzie byli rozlokowani;

rozmawiając chwiilę szeptem z, panem Childers stopnio-

wo wcisnęli siebie i jego z, powrotem do pokoju. Były wśród

nich dwie czy trzy przystojne młode kobiety oraz ich

dwóch .czy trzech mężów, ich dwie czy trzy matki oraz ich

* ośmioro czy dziesięcioro dzieci, które występowały w rolach

duszków, gdy zaszła tego potrzeba. Ojciec jednej z rodzin

miał zwyczaj balansowania ojcem drugiej rodziny na szczy-

cie długiej tyczki, ojciec trzeciej rodziny często stanowił

podstawę piramidy złożonej z obu tych ojców, podczas gdy

panicz Kidderminster tworzył jej wierzchołek; wszyscy ci

ojcowie umieli tańczyć na toczących 'się belkach, stać na bu-

telkach, żonglować nożami i piłkami, kręcić miednicami,

jeździć na czym się dało, przeskakiwać przez różne przesz-

kody i nie wahać się przed niczym. Wszystkie matki mogły

(i robiły to) tańczyć na drucie lub napiętej linie i wykony-

wać akrobacje na nieosiodłanych rumakach; żadna z nich

nie była zbyt wstydliwa, jeżeli chodzi o pokazywanie nóg;

jedna z, nich, powożąc szóstką koni, wjeżdżała na greckimi

wozie do każdego miasta, do którego przybywali. Wszyscy

'nie byli dość schludni w 'swych prywatnych ubraniach

i udawali, że są bardzo zepsuci i doświadczeni. Ich sprawy

domowe były zupełnie nieuporządkowane, a umiejętność

pisania, jaką posiadała cała trupa, wystarczyłaby zaledwie

na napisanie bardzo słabego listu na jakikolwiek temat.

Lecz ludzie ci byli zdumiewająco łagodni i trochę dziecm-

M. Obdarzeni specjalną^ nieudolnością do jakichkolwiek

podstępnych czynów, posiadali niewyczerpaną gotowość po-

magania sobiie,wz,a.jenmi'e i współczucia, a te ich cechy zasłu-

gują często na tyleż sa.mo szacunku, a w każdym razLe na

57

tyleż samo życzliwej Trwagi, oo codzienne cnoty jakiejkoiwieK

warstwy społecznej iia świecie.^ Ostatni ukazał się pan Slea-

ry; tęgi mężczyzna, jakeśmy To już zauważyli, o jednym oku

nieruchomym a drugim ruchomym i o głosie (jeśli go tak

można nazwać) podobnym do dźwięku starej zepsutej pary

miechów, o zaniedbanej powierzchownościi i mętnej głowie,

która nigdy nie była trzeźwa i nigdy pijana.

— Ssługa pana szanownego! — rzekł pan Sleary, który

cierpiał na astmę i którego oddech był zbyt gruby i ciężki

dla litery s — ssługa pański. To bardzo brzydka ssprawa,

bardzo brzydka. Czy ssłyszał pan, że mój clown i jego pies

podobno zniknęli"?

Zwrócił isię z tym do pana Gradgrind, który odpowie-

dział: — Tak. —

— A więc, szanowny panie — odparł zdejmując kape-

lusz i wycierając podszewkę chusteczką, którą nosił w ka-

peluszu specjalnie w tym celu. — Czy jest pańskim zamia-

rem uczynić coś dla tej biednej dziewczyny, szanowny

panie 1

— Będę jej mógł coś zaproponować, gdy wróci — rzekł

pan Gradgrind.

— Bardzo się cieszę, szanowny panie. Nie dlatego, że-

bym chciał pozbyć ssie tego dziecka, tak ssamo zresztą, jak

nie chcę sistawać na jiej drodze, Jcistem ssklonny wziąć ją do

terminu, chociaż w jej wieku to trochę za późno. Głos mój

jest trochę sschrypnięty, szanowny panie, i niełatwy dla ucha

tych, którzy mnie nie znają; ale gdyby pau będąc młodzień-

cem tak ziąbł i pocił się, 'ziąbł ii pocił się, ziąbł i pocił się na

arenie tak często, jak mnie się 'zdarzało, pańsski głos nie

wytrzymałby tego lepiej niż mój.

— Przypuszczam, że nie — powiedział Gradgrind.

— Tymczasem, czym mogę panu ssłużyć, szanowny pa-

nie? Czy -może być sherry'? Niech pan wymieni markę, sza-

nowny panie — rzekł pan Sleary pełen gościnności.

— Dla mnie nic, dziękuję panu — rzekł pan Gradgrind.

58

_Niech pan nie mówi — mc.' Co mówi pańsski przy-

-jacieH Jeżeli panowie jeszcze nie jedli, napijcie się kieli-

szek gorzkiej.

"W tej -chwili córka jego, Józefina — ładna, jasnowłosa

osiemnastoletnia dziewczyna, która była już przywiązywa-

na do konia, gdy miała dwa lata, a mając lat dwanaście zro-

biła testament, z którym się nie rozstawała, wyrażający jej

ostatnią wolę, aby do grobu zawiozły ją dwa srokate kucy-

ki — krzyknęła: Ojcze, cicho! ona wróciła! W tej samej

chwili wpadła Sissy Jupe zjawiając .się w pokoju tak samo

nagle, jak przedtem znikła. Gdy ujrzała wszystkich zebra-

nych, zobaczyła ich miny i spostrzegła, że ojca i tu nie ma,

wybuchnęła ropaczliwym puczem i ukryła twarz na łonie

najlepszej tancerki na linie (będącej w poważnym stanie),

która przyklękła na podłodze pocieszając ją i roniąc nad

nią łzy.

— To niesłychana rzecz, na moją duszę, niesłychana —

rzekł Sleary.

— Oh, mój drogi ojcze, mój dobry, kochany ojcze, gdzie

poszedłeś? Chciałeś pewno coś dla mnie zrobić, ja wiem!

Dla mnie poszedłeś, jestem pewna. Ale jaki nieszczęśliwy

i bezbronny będziesz beze mnie, biedny, biedny ojcze, dopó-

ki nl>e wrócisz,! — Była tak wzruszająca mówiąc te słowa,

z twarzą uniesioną w górę, z ramionami wyciągniętymi,

jakby chciała zatrzymać uciekający cień i objąć go, że nikt

nie odezwał się słowem, dopóki pan Bounderby (zniecierpli-

wiony) nie ujął sprawy w swoje ręce.

—• No, moi dobrzy ludzie — powiedział — to jest czysta

strata czasu. Pozwólcie dziewczynie zrozumieć ten fakt.

Niech usłyszy o tym, jeśli chcecie, ode mnie, który sam by-

łem porzucony. Słuchaj no — jak — ci — tam! Twój ojciec'

zbiegł — opuścił cię — i nie spodziewaj się- zobaczyć go,

póki żyjesz. • ,-.s

Ci ludzie._takJinało dbąli_Q_^ani_jaM„ Jako taki i byli

w takim stopniu zdegenerowani, _ze zdrows^rozsądek mów-

59

cy nie tylko nie zrobił na nich dodatniego wrażenia, ale

przyjęli go z niesłychanym oburzeniem.

Mężczyźni mruknęli:—Wstyd!—Kobiety zaś—Cham!—

a Sleary z pewnym pośpiechem udzielił panu Boundeirby na

stronie następującej rady:

— Coś panu powiem, szanowny panie. Krótko mówiąc,

jesstem zdania, że lepiej będzie, gdy pan się ©streści i da te-

mu pokój. To ssą, bardzo dobrzy ludzie, ci moi ludzie, ale

ssą przyzwyczajeni do szybkości działania; jeżeli więc nie

possłucha pan mojej rady, to niech mnie licho weźmie, jeśli

tak nie jest, ale ssądzę, że wyrzuca, pana przez okno.

Ponieważ ta łagodna sugestia wystarczyła, aby ukrócić

zapędy pana Bounderby, pan Gradgrind miał możność

przedstawić 'swój wybitnie praktyczny pogląd na tę sprawę.

— Nie ma żadnego znaczenia — rzekł — czy spodzie-

wamy się, iż ki-edyś osoba ta powróci, czy przeciwnie. Od-

szedł i w obecnej chwili nie spodziewamy się jego powrotu.

Z tym, mam nadzieję, wszyscy się zgadzają.

— Zgadzamy ssie, 'szanowny panie. Trzymaj ssie pan

tego! — rzekł Sleary.

— A więc mimo że przyszedłem tu, aby powiedzieć ojcu

tej biednej dziewczyny, że nie będzie mogła uczęszczać da-

lej do szkoły, ponieważ istnieją pewne praktyczne zastrze-

żenia, których nie będę poruszał, co do przyjmowania dzie-

ci osób pracujących w tym fachu, jestem gotów jednak,

w tak zmienionych okolicznościach, uczynić pewną propo-

zycję. Jieistem gotów zaopiekować się tobą, Jupe, uczyć cię

i utrzymywać. Jedynym moim warunkiem jest (oprócz twe-

go dobrego sprawowania), abyś zdecydowała teraz, natych-

miast, czy pójdziesz ze mną, czy 'zostaniesz tu. A jeśli pój-

dziesz teraz ze mną, zrozumiałe jest także, że nie będziesz

komunikować się z nikim z twoich tu obecnych przyjaciół.

Te uwagi wyczerpują całą sprawę.

— Jednocześnie — rzekł Sleary — ja muszę powiedzieć

też sswoje ssłowo, szanowny panie, tak aby można było zo-

60

(j

baczyć obie strony medalu. Jeśli chcesz, Cecylio, nauczyć

się fachu, znasz, rodzaj pracy i znasz sswoich towarzyszy.

Emma Gordan, na której łonie leżysz w tej chwili, będzie ci

matką, a Józefina będzie ci sisilostrą. Ja n lei udaję, że jestem

aniołem, i nie będę mówił, że Jeśli ssypniesz :się, to niie roz-

złoszczę się i nie usłyszysz jednego czy drugiego przekleń-

stwa. Ale powiem panu, szanowny panie, '/.'e w złym czy do-

brym humorze n5ie zrobiłem jeszcze żadnej krzywdy kanio-

wi, chyba taką, że go sskląłem, i nie spodziewam się, żebym

w moim wieku zaczął positęppwać inaczej z. jeźdźcami. Nigdy

nie byłem wielkim gadułą, szanowny panie, i na tym kończę.

Ostatnia część jego przemówienia była skierowana do

pana Gradgrind, który przyjął ją poważnym skinieniem

głowy, a potem zauważył:

— Jedyną uwagę, jaką chcę ci uczynić, Jupe, aby wpły-

nąć na twoją decyzję, jest to, ź/e otrzymanie dobrego, prak-

tycznego wychowania jest rzeczą 'bardzo ważną i że nawet

twój ojciec (z tego co słyszałem), o ile chodzi o ciebie, wie-

dział o tym i czuł to samo.

Te ostatnie słowa odniosły widoczny skutek. Przestała

szlochać, odsunęła się trochę od Emmy Gordon i spojrzała

na swego nowego opiekuna. Całe agromadzenTe odczuło tę

silną zmianę i wydało jednoez'esniie głębokie westchnienie,

które mówiło jasno:

— Ona pójdzie!

—— Zastanów isię, czy jesteś zdecydowana, Jupe .--

ostrzegł ją pan Gradgrind — ja nic więcej nie powiem. Za-

stanów się, czy jesteś zdecydowana.

— A jak ojciec wróci — krzyknęła dziewczynka wybu-

chając znowu, po chwili milczenia, płaczem — jak on mnie

znajdzie, jeśli ja stąd pójdę?

— O to możesz być spokojna — rzekł stanowczo pan

Gradgrind; przemyślał on całą sprawę jak zadanie arytme^

tyczne —. w takim wypadku możesz być zupełnie spokojna,

61

Jupe. W takim •wypadku twój ojciec, ^'dK. &<^u.^, -.,-

siał odnaleźć pana —

— Ssieary, tak się nazywam, szanowny^ panie. "Nie

-wstydzę się tego. Znany w całe] Anglii i -wszędzie wypła-

calny.

— Musi odnaleźć pana Sleary, który powie mu dokąd

poszłaś. Nie będę mógł zatrzymać cię wbrew twojej wól',

a on nie będzie miał żadnej trudności w odnalezieniu kiedy-

kolwiek pana Tomasza Gradgrind z Coketown.

— Dobrze znany — potwierdził pan Sleary błyskając

. swoim ruchomym okiem — jest pan jednym z tych ludzi —

szanowny panie, którzy pozbawiają, nasze rodziny cennego

widoku pieniędzy. Ale nie o to chodzi w tej chwili.

Znowu zapanowała cisza, a dziewczynka, płacząc z twa-

rzą ukrytą w dłoniach, krzyknęła — oh, dajcie mi moje ubra-

nie, dajcie mi moje ubranie i pozwólcie odejść, zanim ser&e.

mi pęknie!

Kobiety zabrały &ię ze smutkiem, do zbierainia sukienek; 31

skończyły to szybko, gdyż nie było ich wiele i spakowały y. '',

do koszyka, który mieścił je w sobie często w czasie podró-

ży. Sissy siedziała przez cały czas na ziemi, płacząc i zakry-

wając oczy. Pan Gradgrind i jego przyjaciel Bounderby sta-

nęli blisko drzwi, gotowi do drogi. Pan Sleary stał na środ-

ku pokoju, otoczony mężczyznami ze swojej trupy, zupełnie

tak samo, jak stawał pośrodku areny podczas numeru swo-

jej córki Józefiny. Brakowało mu tylko bata.

"W milczeniu spakowały koszyk, podały dziewczynce ka-

pelusz i przygładziwszy j'ej zwichrzone włosy włożyły go jej

na głowę. Potem otoczyły ją i tłocząc się, i pochylając nad

nią w sposób bardzo naturalny, całowały ją i obejmowały;

potem przyprowadziły dzieci, aby się z nią. pożegnały. Je- j

dnym słowem, były grupą dobrych, prostych, głupich kobiet.

— A teraz, Jupe — rzekł pan Gradgrind — jeśli jesteś^

zupełnie zdecydowana, chodź! j

Ale ona musiała jeszcze pożegnać się z męską, połów?

62

trupy i .fcazdy z mcii musiał: otworzyć ramiona (ponieważ

każdy z nich znalazłszy się blisko pana Sleary od razu na-

bierał zawodowych manier) i obdarzyć ją pożegnalnym po-

całunkiem — z wyjątkiem panicza Kidderminster, którego

młodzieńcza natura miała oryginalne zabarwienie mizaii-

tropa i który, jak ogólnie było wiadomo, miał nadzieje ma-

trymonialne i dlatego wycofał się ponuro. Pan Sleary zo-

stał zachowany na koniec.

Otwierając szerokie ramiona ujął jej obie dłonie i może

potrząsnąłby nimi tak, jak to czynią mistrzowie konnej

jazdy, gratulując młodym damom, gdy zsiada z konia po

wykonaniu trudnego numeru; ale nie .spotkał się z żadnym

oddźwiękiem u Sissy, która stała przed nirn płacz,ąe.

— Żegnaj, moja droga — rzekł Sleary — mam nadzieję,

że zrobisz karierę i nie będziesz ssie troszczyć o żadnego ze

sswoich biednych przyjaciół, założę ssie. Tak, jak ja o two-

jego ojca, gdyby nie to, że 'zabrał ze ssobą psa; bardzo to

niewygodnie zdejmować teraz z afisza psa. Ale z drugiej

strony, pies nie grałby bez sswego pana, a więc na jedno

wychodzi!

Tu spojrzał na nią uważnie swoim nieruchomym okiem,

skierował na trupę swoje drugie ruchome oko, ucałował

dziewczynkę, potrząsnął głową i oddał ją panu Gradgrind,

jakby była koniem.

— Oto ona, szanowny panie — rzekł obrzucając ją fa-

chowym spojrzeniem, jakby poprawiał ją w siodle — będzie

pan z, niej zadowolony. Żegnaj, Cecylio!

— Żegnaj, Cecylio! Żegnaj Cecylio! Niech cię Bóg bło-

gosławi, kochanie! — zabrzmiały różne głosy w pokoju.

Ale oko mistrza konnej jazdy zauważyło butelkę z dzie-

więcioma olejami, którą przyciskała do piersi, powiedział

więc: — zostaw tę butelkę, kochanie, ciężko ją nieść, nic ci

teraz po niej. Oddaj ją mnie.

— Nie, nie! — krzyknęła wybuchając znowu płaczem. —

Oh, nie'! Pozwólcie zatrzymać mi ją, dopóki ojciec nie wro-

63

ci. Będzie mu potrzebna, gdy wróci. On nie myślał o tym, że

odejdzie, gdy mnie posyłał. Musze zatrzymać to dla niego,

jeśli "wolno!

— Niech tak będzie, Cecylio! (Widzi pan, jak to jest,

'szanowny panie). Żegnaj, Cecylio! Moim ostatnim ssiowem

do ciebie jest — trzymaj się warunków umowy, bądź posłu-

szna szanownemu panu i zapomnij o nas. Ale jeśli kie-

dyś — gdy będziesz dorosła, wyjdziesz za maź; i będzi-e ci.

dobrze — sspotkasz cyrk, nie bądź dlań zła i twarda, udzie;!

mu sswego poparcia, jeśli będziesz mogła, i pomyśl, że ii to-

bie mogłoby być gorzrej. Ludzi' trzeba, szanowny panie, ja-

koś rozweselać — ciągnął Sleary marszcząc się jeszcze, bar-

dziej, ponieważ dużo mówił — nie mogą ciągle tylko praco-

wać ani ciągle uczyć ssie. Biierz,ci'e od nas najllepsizie, a nie

najgorszie. Ja zarabiam przez całe sswoje życie prowadząc

cyrk, wiem o tym; ale uważam, że głoszę pewną filozofię,

mówiąc panił szanownecmu, bierzcie od nas najlepsze, a nie

najigorsziei!

Pan Sleary wyłożył tę swoją filozofię, gdy schodzili po

schodach i oba jego oczy — ruchome i nieruchome — stra-

ciły wkrótce z pola widzenia trzy po&taci i koszyk, które

zniknęły w ciemności ulicy.

Rozdział VII

PANI SPARSIT

(Ponieważ pan Bouinderby był kawalerem, domem jego

kierowała, za rocznym wynagrodzeniem, pewna starsza da-

ma. Nazywała się pani Sparsit; była wybitną postacią towa-

rzyszącą triumfalnemu wozowi pana Bounderby, wiozące-

mu tego tyrana pokory.

Bo pani Sparsit nie tylko pamiętała lepsze czasy, ale by-

ła wysoko ustosunkowana. Miała cioteczną babkę, żyjącą

jeszcze, nazwiskiem lady Scadgers. Pan Sparsit, niebosz-

cHk^9,,JsfcQ!E$:ał-.była wdową, ,jg^„""' """""""''^^ AnT^-iri

64

nazywała pa^ Sparsit, „Powlerem". Zdarzały się co praw-

da osoby o ograniczonych zasobach wiadomości i mętnym

pojmowaniu rzeczy, które nie wiedziały, co to jest „Pow-

ler", a nawet zdawały się mieć wątpliwości, czy jest to za-

jęcie, czy partia polityczna, zawód czy wyznanie. Jednak

umysły wyżs-ze nie potrzebowały informacji co do tego, że

powlerowie byli tak starożytnego pochodzenia, i mogli wy-

prowadzić swój rodowód z tak dalekiej przeszłości, iż nie

było w tym nie dziwnego, gdy czasem gubili się — co zda-

rzało się dość często, jeśli chodziło o konie, gry w karty,

transakcje monetarne z Hebrajczykami i Sąd dla Niewypła-

calnych dłużników.

Nieboszczyk pan Sparsit, będąc ze strony matki Powle-

rem, ożenił się z tą damą, która ze strony ojca była ze Scad-

gersów. Lady Scadgers (niesłychanie otyła, stara kobieta, /

łakoma na mięso, obdarzona tajemniczą nogą, która od

czternastu lat nie pozwalała jej wstać z łóżka) skojarzyła!

lo małżeństwo w okresie, gdy Sparsit osiągnął pełnolet-

niość i zwracał uwagę głównie swoją delikatną postacią,

słabo opartą na długich cienkich nogach, a zakończoną gło-

wą, niegodną zresztą uwagi. Odziedziczył on po wuju nie-

złą jgistenę, którą jednak obciążył całkowicie długami, za-

nim ją .jeszcze uzyskał, a wydał dwakroć tyle natychmiast,

gdy ją dostał. Tak więc, gdy zmarł w wieku lat 24 (miej-

scem jego zgonu było Calais, przyczyną —„wódka) pozosta-

wił w trudnych warunkach wdowę, z którą rozłączył się tak

rychło po miodowym miesiącu. Owdowiała damaysstaTszan

Od niego o piętnaście lat, natychmiast pokłóciła się śmier-

telnie z jedyną swoją krewną, lady Scadgera, i trochę na

złość tej damie, a trochę, aby zarobić na życie, poszła na

posadę. I oto widzimy ją teraz jako" postarzałą już damę

z koriolańskim nosem i czarnymi gęstymi brwiami, które

oczarowały Sparsita, przygotowującą podczas śniadania

herbatę dla pana Bonnderhy.

Gdyby pan Bounderby był zdobywcą, a pani Sparsit

Ciężkie czasy — 5 65

wziętą do niewoli księżniczką, którą prowadzał w swoich

triumf atnych pochodach, nie mógłby szczycić się nią bar-

dziej, ulż miał zwyczaj to robić. Chełpliwość jego, która

zwykła była poniżać własne jego pochodzenie, tak samo

zwykła była wywyższać panią Sparsit. I równie jak nie ży-'

czył sobie widzieć w swej młodości żadnego jasnego mo-

mentu, w takim samym stopniu uświetniał młodzieńczą ka-

rierę pani Sparsit wszystkimi możliwymi zaletami rozrzu-

cając całe wozy wczesnych róż na ścieżce życia tej damy.

— A mimo to, mój panie — mawiał — jak się to wszyst-

ko skończyło T Oto jest tu, za setkę rocznie (daję jej setkę,,

a ona nazywa to doskonałym wynagrodzeniem) prowadząc

dom Josiaha Bounderby z Coketown! Mało tego, uczynił tę

swoją słabostkę tak powszechnie znaną, że osoby trzectó

wykorzystywały to przy pewnych okazjach z niemałą ener-

gią. Jedną z najbardziej nieznośnych cech pana Bounderby

było to, że nie tylko sam śpiewał pochwały pod swoim adre-

sem, ale także zachęcał innych, aby to czynili. Obcy ludzie,.

dość umiarkowani gdzie indziej, po spożyciu obiadu w Co-

ketown rozpoczynali chełpić się panem Bounderby w spo-

sób zgoła niebezpieczny. Robili z niego królewski herb, fla-

gę narodową, Wielką Kartę, Johna Bulla, Habeas Corpus,,

Ustawę o prawach, Dom Anglika jest jego twierdzą,' Koś-

ciół i Państwo, i Boże zbaw Królową, wszystko do kupy.

I często (a zdarzało się to bardzo 'często), gdy któryś z te-

go rodzaju mówców powiedział:

Jedni książęta panują — inni poupadali;

Tchnienie to mogło Sprawić, dzięki któremu powstali.

— było to z pewnością mniej lub bardziej jasne dla towa-

rzystwa, że słyszał on o pani Sparsit.

— Panie Bounderby — rzekła pani Sparsit — jakoś po-

woli je pan dziś śniadanie.

— No cóż, proszę pani — odparł — myślę o tej zachcian-

ce Toma Gradgrinda — używając formy Tom Gradgrind,.

66

chciał jak gdyby zaznaczyć swą niezależność — jakby ktoś

usiłował przekupić go olbrzymimi sumami, żeby powiedział

Tomasz, a on się temu opierał — o tej zachciance Toma

Gradgrinda, aby wziąć do domu tę cyrkówkę.

— Dziewczyna czeka teraz na decyzję — rzekła pani

Sparsit — czy ma pójść prosto do szkoły, czy do domu pana

Gradgrind.

— Musi poczekać, droga pani — odpowiedział Boun-

derby — aż ja się sam dowiem. Przypuszczam, że niedługo

Tom Gradgrind przyjdzie tu. Jeżeli będzie sobie życzył, aby

pozostała tu jeszcze dzień albo tiwa, oczywiście może zostać.

— Oczywiście, że może, jeśli pan sob!e tego życzy.

— Powiedziałem mu wczoraj, że udzielę jej tu schronie-

nia, a to w tym celu, aby mógł przemyśleć, czy rzeczywiście

chce, żeby ona zetknęła się z Luizą.

— Rzeczywiście, panie Bounderby? Bardzo to przezor-

nie z pana strony — Połykając herbatę, pani Sparsit zmar-

szczyła swoje czarne brwi, a nozdrza jej koriolańskiego no-

sa drgnęły.

— Jest rzeczą dla mnie prawie jasną — rzekł Bounder-

by — że mała kółeczka będzie miała niewiele korzyści z te-

go towarzystwa.

— Czy mówi pan o młodej pannie Gradgrind, panie

Bounderby?

— Tak, moja pani, mówię o Luizie.

E — Ponieważ pańska uwaga ograniczała się do powie-

dzenia „mała koteczka" — rzekła pani Sparsi't — a mowa

była o dwóch dziewczynkach, nie wiedziałam, której z nich

to wyrażenie miało dotyczyć.

— Luizy — powtórzył pan Bounderby — Luizy, Luizy.

— Pan jest doprawdy drug!™ ojcem dla Luizy. — Pani

Sparsit wypiła znowu łyk herbaty i kiedy pochylała zmar-

szczone brwi ponad dymiącą filiżanką, wyglądała tak, jak-

by swoją klasyczną powierzchownością wzywała bogów pie-

kielnych.

5* 67

— Gdyby pani powiedziała, że jestem drugim ojcem dla

Toma — mam na myśli młodego Toma Gradgrinda, byłaby

pani bliższa prawdy. Wezmę Toma do swego biura. Wezmę

go pod swoj-e skrzydła, proszę pani.

— Doprawdy? Trochę na to za młody, czyż nie, sir?

Używając uroczyście słowa „sir", gdy zwracała s'ię do nie-

go, pani Sparsit chciała w ten sposób zwrócić raczej uwagę

na siebie, niż uhonorować pana Bounderby.

— Ja nie zamierzam wziąć go od razu; ma przedtem

skończyć nauki — rzekł pan Bounderby. — I, na Boga, bę-

dzie ich miał dosyć, raz i na zawsze! Ten chłopak otworzył-

by szeroko oczy, gdyby wiedział, jak pozbawiony wszelkiego

balastu wiedzy byłem ja na przykład w jego wieku. —

Prawdopodobnie zresztą wie, gdyż słyszał o tym dość czę-

sto. — To zupełnie niesłychane, jakie ja mam trudności,

aby poruszając różne takie tematy rozmawiać z kimś jak

równy z równym. Cóż na przykład wie pani o cyrkowcach!

"W tym czasie, kiedy ja uważałbym zawód cyrkowca i wy-

stępowanie pośród ulicznego błota za łaskę nieha, za wy-

grany los na loterii, pani bywała we Włoskiej Operze. Wy-

chodziła pani z Włoskiej opery w białym jedwabiu i klejno-

tach, w blasku swej świetności, podczas gdy ja nie miałem

grosza, aby kupić pochodnię i poświecić pani.

— Oczywiście, panie — odparła pani Sparsit z wynio-

słą, a jednocześnie zalotną godnością — "w mojej młodości

znałam dobrze Włoską Operę.

— Do Ucha, pani, i ja również — rzekł Bounderby —

ale ze złej strony.' Twardym łóżkiem były chodniki pod jej

arkadami, zapewniam panią. Ludzie tacy jak pani, przy-

zwyczajeni od dzieciństwa do leżenia na puchach, nie mają

pojęcia, jak twardy jest bruk, dopóki nic spróbuią. Nie, nie,

nie ma sensu, abym mówił z panią o cyrkowcach. Powinie-

nem mówić o cudzoziemskich tancerzach, o West Endzie

Londynu i May Fair, o lordach, damach i szlachcie.

— Mam nadzieję, proszę pana — odrzekła pani Sparsit

68

to robił. Mam nadzieję, że potrafiłam przystosować się do

zmian w moim życiu. I jeśli znajduję w sobie zainteresowa-

nie dla słuchania o pańskich pouczających doświadczeniach

i nie mogę dość się o nich nasłuchać, nie uważam tego za

swoją specjalną zasługę, ponieważ sądzę, że jest to po-

wszechne zjawisko.

— Dobrze, proszę pani — odpowiedział jej pracodaw-

ca — może niektórzy ludzie są tak uprzejmi, że mówią, iż

lubią słuchać, jak Josiah Bounderby z Coketown w prosty

sposób opowiada o tym, co przeszedł. Ale musi pani przy-

znać, że pani sama urodziła się w zbytku. No, moja pani,

wie pani o tym, że urodziła się pani w zbytku.

— Ja, proszę pana — rzekła pani Sparsit potrząsając

głową — nie zaprzeczam temu.

Pan Bounderby poczuł, że po prostu musi wstać od stołu

i stanąć tyłem do kominka: pani Sparsit dodawała świet-

ności jego pozycji towarzyskiej, toteż musiał przybrać swą,

najgodniejszą postawę.

— I należała pani do najlepszego towarzystwa. Diabel-

nie dobrego towarzystwa — rzekł grzejąc sobie nogi.

— To prawda, sir — odparła pani Sparsit ze sztuczną

pokorą tak przeciwną jego pokorze, że nie było niebezpie-

czeństwa, aby się starły.

— Była pani u szczytu powodzenia i tak dalej — rzekł

pan Bounderby.

— Tak, panie — odparła pani Sparsit z miną wdowy

z wielkiego świata. Jest to niezaprzeczalną prawdą.

— Jest to niezaprzeczalną prawdą.

Pan Bounderhy, zginając się w kolanach, dosłownie

uścisnął swoje nogi z wielkiego zadowolenia l roześmiał się

głośno.

Ponieważ w tej chwili oznajmiono przybycie pana i pan-

ny Gradgrind powitał ich: jego uściskiem dłoni, a ją poca-

łunkiem.

69

Gradgrind. . ]?

Oczywiście. A więc przysłano tu Jupe. Wchodząc ukło-

niła się panu Bounderby i jego przyjacielowi Gradgrindo-

wi, a także Luizie; ale zmieszana, na nieszczęście, pominęła

panią, Sparstit. Zauważywszy to dziarski Bounderby wypo-

wiedział następująca uwagę:

— A teraz coś ci powiem, moja dziewczynko. Nazwisko

tej pani przy czajniku brzmi pani Sparsit. Ta dama wystę-

puje jako pani tego domu i jest to osoba o wysokich koli-

gacjach. Jak z tego wynika, jeśli kiedykolwiek wejdziesz

znowu do jakiegoś pokoju w tym domu, nie zabawisz w nim

długo, jeśli nie będzie.sz zachowywać się względem tej pani-

z największym szacunkiem. Bo ja guzik dbam o to, jak po-

stąpisz ze mną, ponieważ ja nie udaję, że jestem kimś. Nie

tylko, że nie mam wysokich koligacji, ale nie ma w ogóle

żadnych koligacji i pochodzę z nizin tego świata. Ale dbam

o to, jak zachowujesz się względem tej damy i masz zacho-

wywać się uważnie i z szacunkiem albo nie będziesz tu przy-

chodzie.

— Mam nadzieję, Bounderby — rzekł pan Gradgrind.

pojednawczym tonem — że to było po prostu przeoczenie.

' — Mój przyjaciel Tom Gradgrind uważa, pani Sparsit—

rzelkł Bounderby — że to było po prostu przeoczenie. Bar-

dzo możliwe. Mimo to, jak pani widzi, ja nie pozwalam

•w stosunku do pani nawet na przeoczenie.

• — Istotnie, jest pan bardzo dobry, sir — rzekła pani

Sparsit potrząsając głową z wyniosłą pokorą,. — Nie ma

o czym mówić.

Sissy, która przez cały ten czas tłumaczyła •się słabo, ze

•łzami w oczach, została teraz przez pana domu przekazana

panu Gradgrind.

Stała patrząc na niego uważnie, a Luiza stała spokojnie

obok, ze wzrokiem utkwionym w ziemi, podczas gdy ojciec

tak przystąpił do dzieła.

70

trudnić cię, w chwilach wolnych od zajęć szkolnych,; jako

pomoc dla pani Gradgrind, która jest chorowita. Wyjaśni-

łem pannie Luizie — to jest panna Luiza — nieszczęśliwy,

ale naturalny koniec twojej byłej kariery; a ty musisz do-

kładnie zrozumieć, że twoja cała przeszłość jest skończona,

i nigdy nie będziemy do niej powracać. Odtąd rozpoczynasz

swoją historię. Wiem, że w tej chwili mało co umiesz.

— Tak, proszę pana, bardzo mało — odpowiedziała dy-

gając.

— A 'wiec będę miał tę satysfakcję, że dostarczę ci ścis-

łej wiedzy, a ty będziesz dla tych, z którymi się zetkniesz,

żywym dowodem korzyści, jakie da ci otrzymane wykształ-

cenie. Zdaje mi się, że miałaś zwyczaj czytywać swemu oj-

cu i tym ludziom, między którymi cię znalazłem? — zapy-

tał pan Gradgrind wzywając ją bliżej, zanim to powiedział,

i ściszając głos.

— Tylko ojcu i Merryłegsowi, proszę pana. To znaczy

czytałam ojcu, a Merrylegs był zawsze przy tym.

— Nie chodzi o Merrylegsa, Jupe — rzekł pan Gradgrind

; z pewnym niezadowoleniem. — Ja nie pytam o psa. O ile

^ rozumiem, miałaś zwyczaj czytywać swemu ojcu ?

[ — Och, tak, proszę pana, tysiące razy. To były najszczęś-

'• liwsze — och, najszczęśliwsze chwile, jakie przeżyliśmy ra-

zem, sir!

Dopiero wtedy, gdy ujawniła .się jej rozpacz, Luiza spoj-

rzała na nią.

—A co — zapytał pan Gradgrind jeszcze cichszym gło-

sem — co czytywałaś swemu ojcu, Jupe?

•— O wróżkach, proszę pana, i o krasnoludku i garbusku,.

i o dobrych duchach — wyszlochała — i o—

— Cicho! — rzekł pan Gradgrind —to wystarczy. Ni-

gdy więcej nie mów nawet słowa o takich szkodliwych

bzdurach. Bounderby, to jest przypadek wymagający suro-

wych metod wychowawczych i będę go obserwował z uwagą.

•TA

co o tym myślę, i ja nie zrobiłbym tak

le, doskonale. Skoro uparłeś się przy

Tak więc pan Gradgrind i jego cór]

pe do Kamiennej Willi, przy tym po

•wiedziała ani jednego słowa dobrego

derby powrócił do swoich codziennych

sit ukryła się ze swoimi brwiami i w

nią rozmyślała przez cały wieczór.

; jak ty. Ale doskona-

łym, doskonale!

ka zabrali Cecylię Ju-

drodze Luiza nie po-

czy złego. Pan Boun-

zajęć. Zaś pani Spar-

cieniu tego schronie-

R o z d z i a l VIII

SŁUCHAJ I NIE PYTAJ

Uderzmy znów w podstawową nutę, zanim podążymy za

melodią. •

Pewnego dnia, gdy była o pół tuzina lat młodsza, pod-

słuchano Luizę, jak rozpoczynała rozmowę z bratem mó-

wiąc: — Tom, ciekawa jeleni... — na cc pan Gradgrind,,

który był osobą podsłuchującą, wystąpił naprzód i rzekł: —

Luizo, nie bądź zanadto ciekawa.

ffW tym bowiem tkwiła zasada mechanicznej sztuki i ta-

V jemnica kształcenia rozsądku, bez zniżania się do pielęgna-

cji sentymentów i uczuć. Nie zastanawiaj się nigdy. Załatw

"wszystko przez dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzie-

lenie i nigdy nie zastanawiaj się.

'—""'Przyprowadźcie mi, mówi M'Choaknmchild, to oto dzie-

cię, właśnie zaczynające chodzić, a ja postaram się, aby ni-

gdy nad niczym się nie zastanawiało. Poza tym, oprócz wie-

lu dzieci, właśnie uczących się chodzić, była również z Co-

ketown pewna liczba dzieci, które szły wbrew duchowi cza-

su od dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu

lat i dłużej. Ponieważ te potworne dzieci były zbyt przera-

żającymi stworzeniami, aby mówić o nich w jakimś przy-

\ zwoitym towarzystwie, osiemnaście sekt nieustannie ska-

72

iac, jakie poczynić kroki dla oświecenia ich — niczego jed-

nak w tym kierunku nie zrobiono; zdumiewająca oko-

liczność, gdy się weźmie pod uwagę dostosowanie środków

do celu. Jednak, pomimo ż-e sekty tejóżniły się między rubą,

y każdym innym szczególe, możliwym i niemożliwym

(a zwłaszcza niemożliwym), doskonale zgadzały się co do

tego, że te nieszczęśliwe dzieci nigdy nie powinny się za-

stanawiać. Ciało numer jeden twierdziło, że powinny wie-

rzyć wszystkiemu na słowo. Ciało numer dwa twierdziło, że

niuszą przyjmować wszystko według zasad ekonomii poli-

tycznej. Ciało numer trzy pisało dia nich nudne matę ksią-

żeczki, pokazujące, jak dobre dorosłe dziecko nieodmiennie

.trafiało do banku oszczędnościowego, a złe dorosłe dziwko

trafiało do kolonii karnych. Ciało numer cztery pod ponu-

rym pretekstem, że jest dowcipne (podczas gdy w rzeczywi-

stości było bardzo ponure), czyniło płytkie wysiłki ukrycia

pułapek wiedzy, do których dzieci te miały obowią/.ek

wkradać się i dać się w nie schwytać. Ale wszystkie te c.a-

ła zgadzały się, że nie wolno im nigdy zastanawiać się.

W Coketown była czytelnia, do której dostęp był bań Izo ła-

twy. Pan Gradgrind wielce trapił swój umysł tym, co ludzie

czytają w tej czytelni; w tym punkcie małe strumyki wy-

kresów regularnie wpadały do szalejącego oceanu wykre-

sów i żaden nurek, który się weń zanurzył, nie wydostawał

się przytomny. Była to zniechęcająca okoliczność, a jedno-

cześnie smutny fakt, że nawet ci czytelnicy uparcie ducirka- :

li czegoś. Zastanawiali się nad ludzką naturą, ludzkimi na-

miętnościami, ludzkimi nadziejami i obawami, walkami,

zwycięstwami i klęskami, nad troskami, radościami i smut-

kami, życiem i śmiercią zwykłych mężczyzn i kobiet! Cza-

sem, po piętnastu godzinach pracy, siadali, aby czytać zwy-

czajne bajki o mężczyznach i kobietach mniej lub więcej do

Bieli podobnych lub o dzieciach mniej lub więcej podobnych

<lo ich własnych. Przejmował! się bardziej De Foem niż

73

Coldsmith -niż Cocker. Pan Gradgrind stale pracował nad

tym, analizował i komentował te dziwne liczby i nigdy nie

mógł dojść do tego, skąd .wynikał ten nieprzewidziany

iloczyn.

— Dość mam tego życia, Lu. Nienawidzę go i nienawi-

dzę wszystkich oprócz ciebie — rzekł wyrodny młody To-

masz Gradgrnd pewnego dnia, o zmierzchu, w pokoju po-

dobnym do salonu fiyzjerskiego.

— Ale chyba Sissy nie nienawidzisz, Tom?

— Nienawidzę tego, że muszę nazywać ja, Jupe. A ona

mnie nienawidzi — rzekł ponuro Tom.

— Nie, ona na pewno nie, Tom. Jestem pewna.

— Musi — rzekł Tom. — Ona musi nienawidziec i nie

znosie nas wszystkich. Oni jej ukróca głowę, sądzę,' zanim

dadzą jej spokój. Ona już jest blada jak wosk l tak osowia-

ła — jak ja.

Młody Tomasz wypowiedział te uwagi siedząc okrakiem

na krześle przed komikiem,z rękami na poręczy krz-esła

i nadąsaną twarzą opartą na dłomach. Jego siostra siedzia-

ła w ciemniejszym kącie przy kominku, to patrząc na niego,

to spoglądając na jasn-e iskry spadające na palenisko.

i — Jeśli chodzi o mnie — rzekł Tomasz targając sobie

^czuprynę niezręcznymi ruchami i— jestem osłem, ot co. Je-

stem tak uparty jak osioł i głupszy od niego, mam tyle

przyjemności co osioł i powinienem tak samo jak on.

l -wierzgać. .

— Nie na mnie. mam nadz^ję, Tom?

— — Nie, Lu, ja -n''f skrzywdziłbym ciebie. Od razu powie-

działem, że ty jesteś wyjątkiem. Ja nie wiem, czym było-

by — to wstrętne, stare — Wątrobiane Więzienie. — Tom

zatrzymał się. abv znaleźć inkieś odpowiednie i wymowne

'miano dla 0^'cowsk'ego dachu i zdawało się, że poczuł ulgę

na chwilę, używszy tej dosadnej aliteracji— gdyby nie ty.

-74

— Ależ oczywiście, że tak. Zresztą, po co mówić

o tym! — odparł Tom pocierając twarz o rękaw swojej kurt-

ki, jakby chciał zmęczyć swoje ciało i w ten sposób zharmo-

nizować je z umysłem.

— Po to, Tom — rzekła .siostra patrząc przez chwilę na

iskry — że w miarę jak przybywa mi lat i dorastam, często

siedzę tu dumając i myślę, jak to niedobrze, że nie potrafię

pojednać się z domem lepiej niż to robię. Nie umiem tego

•co inne dziewczęta. Nie mogę ci zagrać ani zaśpiewać. Nie

mogę porozmawiać z tobą, aby rozerwać twój umysły bo ni-

gdy nie widzę żadnych wesołych rzeczy ani nie czytam żad-

nych zabawnych książek; a przecież sprawiłoby ci przyjem-

ność i ulgę, gdybyśmy mogli pomówić o tym, gdy jesteś

zmęczony.

— No, ja również. W tym względzie jestem taki sam

jak ty; i w dodatku ja jestem Mułem, a ty nie. Jeżeli bo-

wiem ojciec zdecydował się zrobić ze mnie Pedanta albo

Muła, a ja nie jestem Pedantem, to wniosek stąd, że jestem

"Mułem. I tak jest — rzekł z rozpaczą Tom.

— To wielka bieda — rzekła Luiza po chwili, odzywa-

jąc się poważnie ze swego ciemnego kąta — to wielka szko-

da, Tom. To bardzo niedobrze dla nas obojga.

— Och! Ty— rzekł Tom; — ty jesteś dziewczyną, Lu,

a dziewczyna wychodzi na tym lepiej niż chłopak. Ja nie

widzę, żeby tobie czegoś brakowało. Jesteś jedyną przyjem-

nością, jaką mam — ty możesz rozjaśnić nawet to miejsce —

i ty możesz mną pokierować tak, jak chcesz.

— Ty jesteś kochanym bratem, Tom, i jeśli naprawdę

tak myślisz, to nie żałuję, że nie umiem niczego więcej.

Choeiaż_w rzeczywistości umiem wiele, Tom, i bardzo tego

żałuję. — Podeszła, ucałowała go, i znów wróciła do swego

:kącikat==-

—| Chciałbym móc zebrać wszystkie Fakty, o których,

tak dużo słyszymy — rzekł Tom złośliwie zaciskając zęby —

• .75

leźli, i chciałbym podłożyći tysiąc bec/.ek prochu i wysadzić

to wszystko w powietrzeJ-łNo, ale gdy zamieszkam ze sta-

rym Bounderby, Tosię zemszczę.

——— Z-emścLsz się, Tom?

— Chcę powiedzieć, że zabawię się trochę, połażę, zoba-

czę coś, coś usłyszę. Wynagrodzę sobie swoje wychowanie.

— Żebyś się wpierw nie rozczarował, Tom. Pan Boun-

derby myśli tak samo jak ojciec' i jest znacznie bardzie,)

ostry, a o połowę mniej dobry.

— Och — rzekł Tom śmiejącsię — to nic nie szkodzi.

już ja będę dobrze wiedział, jak dać sobie z nim radę i jak

ugłaskać starego Bounderby!

— Jakiż jest twój sposób na ugłaskanie, Tom? Czy to

sekret ?

— Oh! —--rzekł Tom — jeśli to jest sekret, to znajduje się

.on niedaleko stad. To ty. Ty jesteś jego mat;) ulubienica,

'jego faworytką; on zrobi dla ciebie wszystko, lidy powie nil

coś, co mi się nie będzie podobało, powiem mu: Moja siostra

Luiza będzie tym dotknięta i'rozczarowana, pan'e Bounder-

by. Ona zawsze mówiła mi, ze jest pewna, iż pan będzie dla

mnie dobry. To jedno może go ZJul-enić, to albo nic.

Poczekawszy chwilę na odpowiedź i nie otr/.ymawszy jej,

Tom, niechętnie powrócił do oliwili obecnej i zaczął krecie

eię na krześle, ziewając i targając sobie czuprynę coraz to

mocniej. Aż nagle podniósł wzrok i zapytał:

— Czyś ty zasnęła, Lu?

— Nie, Tom. Patrzę w ogień.

— Wyglądasz tak, jakbyś widziała tam więcej, niż ja

kiedykolwiek widziałem — rzekł Tom — Jeszcze jedna ko-

rzyść, jak przypuszczam, z tego, że jesteś dziewczyną.

— Tom — zapytała powoli siostra dziwnym tonem, jak

gdyby odczytywała to pytanie z ognia l jakby odpowiedź na

nie nie była dość wyraźnie napisana — czy ty oczekujesz.

76

tej zmiany, przeniesienia do pana Bounderby, z jakimś za-

dowoleniem?

—— Ależ jedno można o tym powiedzieć — odparł Tom

wstając i odpychając od siebie krzesło — będzie to uciecz-

ka z domu.

— Jedno można o tym powiedzieć — powtórzyła Luiza,

jak poprzednio, dziwnym tonem — będzie to ucieczka z do-

mu. Tak.

— Ale niechętnie opuszczę ciebie, Luizo, i to zostawia-

jąc cię tutaj, muszę jednak odejść, wiesz o tym, czy clicę czy.

nie, i lepiej będzie gdy pójdę tam, dokąd będę mógł zabrać

ze sobą -twój korzystny wpływ, niż gdybym miał go utracić.

Czyż tego nie rozumiesz?

— Tak, Tom.

Odpowiedź nie następowała tak długo, że chociaż}

w brzmieniu jej nie słychać było wahania, Tom podszedł

i oparł się o poręcz krzesła Luizy, aby spojrzeć na ogień, któ-

ry ją tak pochłaniał, i zobaczyć, co z tego wyniknie.

— Poza tym, że jest to ogień — powiedział Tom — wy-

gląda dla mnie tak samo głupio i nijako jak wszystko inne,

Cóż ty tam widzisz? Chyba nie cyrk?

— Nie widzę tam nic szczególnego, Tom. Ale gdy tak

weń patrzę, zaczynam się zastanawiać nad tobą i mną, i my-

śleć, że jesteśmy już dorośli.

— Znowu zastanawiasz się! — rzekł Tom.

— Ja mam takie niesforne myśli — odparła siostra

one chcą się zastanawiać.

— Wobec tego błagam cię, Luizo — rzekła pani Grad-

grind, która niezauważona przez nich otworzyła drzwi —

abyś nie robiła nic w tym rodzaju, na litość boską, ty nie-

rozważna dziewczyno, bo ja będę musiała bez końca słuchać

o tym od' ojca. I Tomaszu, to wstyd doprawdy, żeby chłopiec

tak wychowany jak ty, którego wykształcenie tyle koszto- i

wało — do tego głowa wprost pęka mi z, bólu bez przerwy!—

- . '77

zachęcał swoją siostrę do zastanawiania się, wiedząc, że je-

go ojciec wyraźnie powiedział, że ona. ma tego nie robić.

Luiza zaprzeczyła udziałowi Tomasza w tym przestęp-

stwie; ale matka powstrzymała ją ostateczną odpowiedzią:"

— Luizo, nie mów mi tego, w moim stanie zdrowia; bo

gdyby cię nie zachęcano, jest moralnie i fizycznie niemożli-

we, abyś to zrobiła.

— Nic mnie nie zachęcało, matko, poza widokiem czer-

wonych iskier, które strzelają z ognia, a potem bledną i gas-

ną. To sprawiło, że zaczęłam rozmyślać, jak krótkie będzie

moje życie i jak mało mogę się po nim spodziewać.

..-- — Bzdura! —rzekła pani Gradgrind stając się prawi&

energiczną. — Bzdura! Nie stój tu, Luizo, i nie opowiadaj

mi takich głupstw prosto w twarz, kiedy wiesz, że gdyby

to kiedykolwiek dotarło do uszu twego ojca, to ja musia-

łabym słuchać o tym bez końca. I to po tych wszystkich sta-

raniach! Po odczytach, na jakich byłaś, i eksperymentach,

jakie widziałaś! Po przerobieniu z twoim nauczycielem na-

uki, sama się temu przysłuchiwałam, aż cała moja prawa.

strona zdrętwiała, o spalaniu i' spopielaniu, i ogrzewaniu,.

i chyba o wszystkich innych „-aniach", które mogą dopro-

wadzić chorego człowieka do rozpaczy, usłyszeć, jak mó-

wisz w taki głupi sposób o iskrach \ popiołach! Chciałabym —

jęknęła pani Gradgrind siadając na krześle i wypuszczając

swój najcięższy pocisk, zanim poddała się zaledwie tylko

pozorom faktów — tak, doprawdy chciałabym nigdy nie

mieć rodziny, a wtedy zobaczylibyściei, co to znaczy radzie

sobie beze mnie.

Rozdział IX

POSTĘPY SISSY

Slisisy Jupe 'nie miała łatwego życia pomiędy panem

M'Choakumchild a panem Gradgrind i nie obeszło się z je.)

strony, podczas pierwszych miesięcy tej próby, bez silnej

chęci ucieczki; Przez cały długi dzień "tak ostentacyjnie kon-

78

stalowano fakty i przedstawiano jej życie jako gęsto poli-

niowaną księgę, że z pewnością uciekłaby, gdyby nie jedna

okoliczność, która ją powstrzymywała.

Przykro to stwierdzić: hamulec ten nie był wynikiem

żadnego arytmetycznego procesu. Narzuciła go sobie do-

browolnie, wbrew wszelkim obliczeniom, i nie odpowiadał

on żadnym rachunkom prawdopodobieństwa, jakie by agent

ubezpieczeniowy wywiódł z tyci) przesłanek. Dziewczynka

wierzyła, że ojciec nie opuścił jej, żyła nadzieją, że wróci,

i wierzyła, że będzie szczęśliwszy, jeśli ona pozostanie taniy

gdzie Jest. .

Nieszczęsna nieświadomość, z jaką Jupe trzymała się

tej Jedynej pociechy, odrzucając wyższą pociechę płynącą

ze świadomości, opartej na rzetelnych arytmetycznych pod-

stawach, że jej ojciec był wyrodnym włóczęgą, napełniała

pana Gradgrind litością. A jednak cóż robić? M'Choakum-

child donosił, że miała bardzo tępą głowę do cyfr, że raz

posiadłszy ogólne wyobrażenie o kuli ziemskiej, wykazywa-

ła najmniejsze, jakie można sobie wyobrazić, zainteresowa-

nie dla jej dokładnych wymiarów! Że niesłychanie trudno

zapamiętywała daty, chyba, że był z nimi związany jakiś

żałosny wypadek; że wybuchała płaczem, gdy żądano od

niej, aby (w pamięci) obliczyła natychmiast koszt dwustu'

czterdziestu siedmiu muślinowych czepków po czternaście;

l pół pensa; że w szkole uczyła się tak źle, jak to było tylko

możliwe; że po ośmiu tygodniach zaznajamiania się z zasa-'

darni ekonomii politycznej nie dawniej jak wczoraj została

zawstydzona przez dzieciaka wysokości trzech stóp przy

okazji udzielenia przez nią na pytanie: Jaka jest pierwsza.

zasada tej- wiedzy? absurdalnej odpowiedzi:

— „Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło".

Pan Gradgrind zauważył, potrząsając głową, że to bar-'

dzo źle; że wskazuje to na 'konieczność nieustannego prze-

rabiania jej w młynie wiedzy, według systemu, rozkładu

godzin, niebieskiej książki, raportów i tablic wykresów od A

79

do Z, i że Jupe musi „trzymać się tego". Wobec czego „trzy-

mana przy tym" Jupe stawała się coraz bardziej przygnę-

biona, ale bynajmniej nie mądrzejsza.

— Jak dobrze byłoby być panią, panno Luizo! — powie-

działa pewnego wieczoru, gdy Luiza starała się wyjaśnić

jej trudności w zadaniach na dzień następny.

— Tak myślisz?

— Pani wie tak wiele, panno Luizo. Wszystko to, co

jest teraz dla mnie trudne, byłoby wtedy łatwe.

— Ale może z tym wszystkim nie byłoby ci o wiele le-

piej, Sissy.

Sissy, po chwili wahania, poddała się: — Nie byłoby mi

gorzej, panno Luizo. — Na co Luiza odpowiedziała: — Te^

go nie wiem.

Tak mało dotąd ze sobą obcowały — zarówno dlatego,

że życie w Kamiennej Willi toczyło się monotonnie jak ja-

kaś maszyna, która zniechęcała ludzi do wtrącania się

w nie swoie sprawy, jak i z powodu zakazu odnoszącego się

do przeszłości Sissy — że były sobie jeszcze prawie obcA.

Sissy, utkwiwszy z z&chwytem swoje ciemne oczy w twarzy

Luizy, nie była pewna czy mówić dalej, czy milczeć.

— Jesteś bardziej potrzebna mojej matce i milsza dla

niej. niż ja to potrafię — zakończyła Luiza. — Ty jesteś

lepsza dla samej siebie, niż ja dla siebie.

t — Ależ bardzo proszę, panno Luizo — błagała Sissy. —

( Ja jestem, oh, taka głupia!

Luiza roześmiawszy się weselej niż zwykle, zapewniła

ją, że z czasem zmądrzeje.

— Pani nie wie — rzekła Sissy na wpół z płaczem —

jaka ja 1'estem głupia. Przez cały czas lekcji w szkole roh^ę

sanie błędy. Pan i pani M'Choakumchi1d ciągle i stale wy-

wołują mnie, a ja ciągle i stale robię błędy. Nie mogę nie.

na to poradzić Zdaje się, że to jest wrodzone.

— A przypuszczam, że pan i pani M'ChoakTimchild ni-

gdy nie robią żadnych błędów, prawda Sissy?

80

— Opowiedz mi o jakichś twoich błędach.

— Wstydzę się trochę — rzekła Sissy z niechęcią—ale

-na przykład dziś pan M'Choakumchild mówił nam o Wspól-

nym Dochodzie.

— Chyba Społecznym Dochodzie — zauważyła Luiza.

— Tak, tak było. — Ale czy to nie to samo? — zapytała

-nieśmiało.

— Mów lepiej Dochód Społeczny, ponieważ on tak po-

wiedział — odpowiedziała Luiza chłodno, ze swą zwykłą re-

zerwą.

— Dochód Społeczny. I on powiedział: A teraz powiedz-

my, że ta klasa jest społeczeństwem. Społeczeństwo to ma

"pięćdziesiąt milionów funtów. Czyż nie jest to bogate społe-

<}zeństwo? Dziewczynka numer dwudziesty, powiedz, czy

.nie jest to bogaty kraj i czy ty sama nie jesteś bogata?

— I coś ty odpowiedziała? — zapytała Luiza.

— Panno Luizo, ja powiedziałam, że nie wiem. Ja-my-

ślałam, że nie mogę wiedzieć, czy to jest bogaty kraj czy

nie i czy ja jestem bardzo bogata, czy nie, dopóki nie będę

wiedziała, kto ma te pieniądze, i czy jakaś ich część należy

"do mnie. Ale to nie miało z tym nic wspólnego. Tego wcale

nie było w cyfrach — rzekła Sissy ocierając oczy. -—

— To był wielki błąd z twojej strony — zauważyła

"Luiza.

- — Tak, panno Luizo, teraz wiem o tym. Potem pan

M'Choakumchi1d powiedział, że zapyta mnie raz jeszcze.

T powiedział tak: ta klasa jest olbrzymim miastem i jest

w nim milion mieszkańców i tylko dwudziestu pięciu umar-

ło z głodu na ulicy w ciągu roku. Co sądzisz o tej proporcji?

I ja powiedziałam — ponieważ nic lepszego nie przyszło mi

na myśl — że tym, którzy umarli z głodu, musiało być tak

samo ciężko bez względu na to, czy tamtych było milion,

<izy milion milionów. I to też było źle.

— Oczywiście, że źle.

Ciężkie czasy — 6

81

'— Wtedy pan M' Choakumchild. powiedział, ze zapyla

mnie jeszcze raz. I powiedział tak: Oto mamy statystowa-

nie —

— Statystykę — rzekła Luiza.

— Tak, panno Luizo, statystykę — zawsze mi to przy-

pomina statystów i to jest jeszcze jeden z moich błędów —•

wypadków na morzu. I widzę (tak powiedział pan M'Choa-

kumchild), że w danym czasie sto tysięcy osób wyruszyło-

w dalekie podróże i tylko pięćset z nich utopiło się lub spa-

liło na śmierć. Jaki to jest procent? A ja powiedziałam,

proszę panienki — tu Sissy zatkała, jakby spowiadając się

z niesłychanym żalem z najcięższego grzechu — ja powie-

działam, że to nie ma znaczenia.

— Nie ma znaczenia, Sissy?

i — Nie ma znaczenia, panienko — dla krewnych i przy-

\ jaciół tych, którzy zginęli. Ja nigdy się tego nie nauczę —

rzekła Sis,sy. — A najgorsze z tego jest, że chociaż mój bied-

ny ojciec tak bardzo chciał, żebym się uczyła, i chociaż ja

tak bardzo chcę się uczyć, bo on tego chciał, obawiam się, że

wcale mi się to nie podoba.

Luiza stała patrząc na tę miłą, skromną główkę, pochy-

loną przed nią ze wstydem, dopóki Sissy nie podniosła oczu

i nie spojrzała jej w twarz. Wtedy zapytała:

— Czy twój ojciec sam tyle umiał, że chciał, abyś ty

także otrzymała dobre wykształcenie, Sissy?

Sissy zawahała się z odpowiedzą i tak wyraźnie okazała,

iż widzi, jak wkraczają na zakazany teren, że Luiza doda-

ła: — Nikt nas nie słyszy; a nawet gdyby ktoś słyszał, je-

stem pewna, że nie mógłby znaleźć nic złego w tak niewin-

nym pytaniu.

— Nie, panno Luizo — odpowiedziała zachęcona tym

Sissy — ojciec mój umie doprawdy bardzo mało. Umie tyl-

ko tyle, że potrafi pisać, a i to jest więcej, niż inni ludzie

potrafią, bo wielu nie umie nawet odczytać jego pisma. Cho-

ciaż dla mnie jest ono zupełnie wyraźne.

82

—-a. LWOJB matKa?

— Ojciec mówi, że była bardzo uczona. Umarła, gdy ja

się urodziłam. Ona była — Sissy uczyniła to straszne wy-

znanie nerwowo — ona była tancerką.

— Czy twój ojciec ją kochał? — Luiza zadawała pyta-

nia z właściwym jej, głębokim, namiętnym zainteresowa-

niem; było to zainteresowanie błąkające się jak bezdomne

stworzenie, które szuka kryjówki w pustych zakamarkach.

— Oh, tak! Tak bardzo, jak teraz kocha mnie. Ojciec

kochał mnie z początku tylko przez nią. Gdy byłam małym

dzieckiem, nosił mnie ze sobą wszędzie. Nigdy nie rozłącza-

liśmy się.

— A jednak opuścił cię teraz, Sissy?

— Tylko dla mego dobra. Nikt nie rozumie go tak jak

ja, nikt nie zna go tak jak ja. Kiedy opuścił mnie dla mego

dobra — bo nigdy nie zrobiłby tego ze względu na siebie —

wiem, że serce pękało mu z bólu. Nie będzie szczęśliwy ani

przez chwilę, dopóki nie wróci.

— Opowiedz mi coś więcej o nim — rąekła Luiza —

Już nigdy więcej nie będę o to pytać. Gdzie mieszkaliście?

— Wędrowaliśmy po kraju, nie mieliśmy stałego miej-

sca pobytu. Ojciec jest.— Sissy wymówiła to straszne sło-

wo szeptem — clownem.

— Rozśmiesza ludzi? — rzekła Luiza ze zrozumieniem.

— Tak, ale czasem oni nie chcą się śmiać i wtedy ojciec.

płacze. Ostatnio, bardzo często nie chcieli s'ię śmiać i ojciec

wracał do domu zrozpaczony. Ojciec nie jest taki jak inni,

Ci, którzy nie znali go tak dobrze jak ja i nie kochali go

tak bardzo jak ja, mogli pomyśleć, że on nie był całkiem

normalny. Czasem robili mu kawały; ale nigdy nie wiedzie-

li, jak oir jie przeżywał i jak bał się tego, gdy był sam ze

mną. On był bardziej, bardziej nieśmiały, niż oni myśleli!

— A ty byłaś jego pociechą w tym wszystkim?

Skinęła głową, a łzy spływały jej po policzkach. — Mam

nadzieję, .że tak, ojciec zawsze to mówił. I właśnie dlatego,

e*

83

ze był ostatnio taki •wystraszony i drżący i ponieważ cznf

się takim biednym, słabym, nieuczonym, bezbronnym czło-

-wiekiem (takie były jego własne słowa), dlatego chciał, że-

łbym ja umiała wiele i'była inna niż on. Czytywałam mu, aby

podnieść go na duchu, i on bardzo to łubił. To były złe

Łsiążki — nie wolno mi mówić o nich tutaj, ale my nie wie-

dzieliśmy, że jest w nich coś złego.

— I on także je lubił? — rzekła Luiza patrząc przez ca-

ły czas swoim badawczym wzrokiem na Sissy.

— Oh, bardzo! One powstrzymywały go wiele razy od-

tego, co przynosiło mu prawdziwą szkodę. I często, bardzo

<często zapominał nocami o swoich kłopotach, zastanawia-

jąc się, czy sułtan pozwoli tej pani dokończyć opowiadania,

czy też utnie jej głowę, zanim dokończy.

— I twój ojciec był zawsze dobry? Do samego końca?—

zapytała Luiza przekraczając podstawową zasadę i zasta-

nawiając się głęboko.

— Zawsze, zawsze! — odparła Sissy zaciskając dło-

nie. — Lepszy i to lepszy niż mogę powiedzieć. Był tylko

raz zły jednej nocy i to nie na mnie, tylko na Merrylegsa.

Merrylegs — oznajmiła szeptem o tym strasznym fakcie —

to był jego tresowany pies.

— A dlaczego był zły na psa? — dopytywała się Luiza.

—Ojciec, niedługo po powrocie do domu z przedstawie-

nia, kazał Merrylegsowi wskoczyć na oparcia dwóch krze-

seł i stać na nich — to była jedna z jego sztuczek. Pies spoj-

rzał na ojca, ale nie zrobił tego od razu. Tego wieczoru nic

się ojcu nie udawało i wcale nie podobał się publiczności.

Krzyknął, że nawet ten pies wie, że mu się nic nie udaje,

i nie ma dla niego współczucia. Potem uderzył psa, a ja

się przelękłam i powiedziałam: — Ojcze, ojcze! Błagam, nie

"krzywdź stworzenia, które cię tak lubi. — Oh, niech ci Bóg

przebaczy, ojcze, przestań! I on przestał, ale pies był po-

krwawiony i ojciec położył się na podłodze, trzymając psa

w objęciach, a pies lizał mu twarz.

84'

JLuiza spostrzegła, że Sissy płacze; podeszłą więc do

niej, ucałowała i wziąwszy ją za rękę usiadła obok.

— Opowiedz mi jeszcze tylko, jak cię twój ojciec opuś-

cił, Sissy. Teraz gdy już pytałam cię o tak wiele, opowiedz;

mi o końcu. Jeśli będzie w tym jakaś wina to tylko moja,.

nie twoja.

— Droga panno Luizo — rzekła Sissy zakrywając oczy"

i nie przestając płakać. — "Wróciłam tego popołudnia ze"

szkoły do domu i ujrzałam, że ojciec także już wrócił z cyr-

ku. I siedział przed ogniem, kołysząc się jakby go coś bo-

lało. I ja powiedziałam: — Czyś się potłukł, ojcze? (a cza-

sem mu się to zdarzało, tak samo jak innym), a on odpowie-

dział: — Troszeczkę, kochanie. A gdy podeszłam i pochyli-

łam się, aby spojrzeć mu w twarz, zobaczyłam, że płacze,

Im dłużej mówiłam do niego, tym bardziej chował swoj^.

"twarz; z początku trząsł się cały i nie mówił nic, tylko —

moja najdroższa, moje kochanie!

W tej chwili wkroczył Tom i stanął patrząc na nie ze spo-

kojem nie zabarwionym żadnym szczególnym zainteresowa-

niem, oprócz zainteresowania własną osobą, a i to nie było

w tej oliwili wielkie.

— Zadałam Sissy parę pytań, Tom — powiedziała jego

siostra — nie ma potrzeby, żebyś odchodził, ale nie przery-

waj nam przez chwilę, kochanie.

— Oh, doskonale! — odparł Tom. — Tylko ojciec spro-

wadził do domu starego Bounderby i ja chcę, żebyś poszła

do salonu. Bo jeśli ty przyjdziesz, to mam szansę, że stary

Bounderby zaprosi mnie na obiad; a jeśli tego nie zrobisz,

nie mam żadnej. .

—Przyjdę zaraz.

— Poczekam na ciebie — rzekł Tom — żeby się upewnić.

Sissy podjęła dalej cichszym głosem:

— W końcu biedny ojciec powiedział, że znowu nic mu

się nie udało i że nigdy teraz mu się nie udaje, że to jest po

prostu wstyd i hańba i że mnie byłoby lepiej bez niego. Ja

85

mu mówiłam wszystkie czułe ,sfowa, Jamę tyiKO mogłam zna-

leźć w moim sercu, i w końcu uspokoił się, a ja siadłam przy

mm ii opowiedziałam mu wszystko o szkole', o wszystkim, co

się tam mówi i robi. Kiedy nie miałam już nic więcej do po-

wiedzenia, on objął mnre za szyję i całował wiele, wiele razy.

potem powiedział, żebym przyniosła mu trochę tego lekar-

stwa, którego używał, kiedy mu dokuczał ból, i' żebym kupi-

ła je w najlepszej aptece, a to było na końcu miasta; a potem

ucałowawszy mnie znowu, pozwolił mi pójść. Kredy już ze-

szłam ze 'schodów, wróciłam z powrotem, żeby mu jeszcze

trochę dotrzymać towarzystwa, zajrzałem przez drzwi i po-

wiedziałam: — Ojcze kochany, czy mogę, wziąć Meirryleg-

sa? — Ojciec potrząsnął głową 'i rzekł: — Nie, Sissy, ni'e, nie

bierz niczego, co należy do mnie, moje kochanie. — I zosta-

wiłam go tak siedzącego przed ogniem. Wtedy musiała

przyjść mu ta myśl, biedny, biedny ojciec — żeby uciec ze

względu na mnie; bo kiedy wróciłam, jego już nie było.

— Słuchajcie no! Uważaj na starego Bounderby, Lu —

wtrącił Tom.

— Nie ma już wiele do opowiedzenia, panno Luizo. Ja

trzymam dla niego dziewięć olejków i wiem, że wróci. Każ-

dy list, który widzę w ręku pana Gradgrind, wstrzymuje

mi oddech, i w oczach mi ciemnieje, bo myślę, że to od ojca

albo od pana Sleary o ojcu. Pan Sleary obiecał napisać, jak

tylko usłyszy coś o ojcu, i wierzę mu, że dotrzyma słowa.

— Doprawdy uważaj na starego Bounderby,i Lu. —

rzekł Tom pogwizdując niecierpliwie — on pójdzie, jak się

nie pośpieszysz.

Odtąd ilekroć Sissy dygała przed panem Gradgrind

w obecności jego rodziny i pytała z wahaniem: — Przepra-

. szam, proszę pana, że przeszkadzam — ale — czy pan nie

miał jeszcze listu w mojej sprawie? — Luiza przerywała za-

jęcie, jakie wykonywała w tej chwili, i czekała na odpo-

wiedź tak samo pilnie jak Sissy. I gdy pan Gradgrind od-

powiadał regularnie — Nie, Jupe, nic w tym rodzaju —

86

<lrzenie ust Sissy powtarzało się na twarzy Luizy, a oczy

jej ze współczuciem odprowadzały Sissy do drzwi. Pan

Oradgrind zwykle korzystał z tej okazji, aby zauważyć, gdy

•dziewczynka odeszła, że gdyby Jupe była wychowana jak

należy od najmłodszych lat, to wytłumaczyłaby sobie przy

pomocy rzeczowych przesłanek bezpodstawność tych fanta-

stycznych nadziei. Al'e~wy(Ta3e~się (co prawda nie jemu, po-

nieważ on tego nie widział), "^r^łmyipirn rnożp npymnwaft

równie silnieJ^anj.astyegiia uaJ^łeja-jafe-ł-fekt. Ta uwaga od-

nosiła się jedynie do jego córki. Jeśli chodzi o Toma, to sta-

wał się on tym oczekiwanym tryumfem kalkulacji, która

okazuje się słuszną, gdy stosuje się ją do pojedynczego wy-

padku. Jeśli zaś chodzi o panią Gradgrind, to odzywając

się na ten temat, wygrzebywała się trochę spod swoich

okryć jak samiczka susła i mówiła:

— Wielki Boże, zlituj się, jakżeż moja biedna głowa mę-

czy się i trapi tą upartą Jupe, która ciągle i ciągle wypytu-

je o te nudne listy! Da^ę słowo honoru, że widocznie prze-

znaczone mi jest i pisane, i nakazane żyć pośród rzeczy,

o których nigdy nie przestanę słuchać. To naprawdę nad-

zwyczajne, ale zdaje się, że ja nigdy nie usłyszę ostatniego

słowa na jakiś temat!

W tym momencie wzrok pana Gradgrind spoczął na niej

i pod wpływem, tego chmurnego faktu zdrętwiała znowu.

Rozdział X

STEFAN BLACKPOOL

Żywię nieśmiałe przekonanie, że ludność Anglii pracuje

"tak samo ciężko jak każdy inny naród pod słońcem. Przy-

znaję się do tego śmiesznego uprzedzenia, które jest przy-

-czyna, że chciałbym im dać trochę więcej rozrywki.

j W tej dzielnicy Coketown, gdzie mieszkają najciężej

pracujący, w najtajniejszych fortyfikacjach tej obrzydliwej

87

cytadeli, gdzie odgradzając się całkowicie od Natury za-

trzymano równocześnie wewnątrz zabójcza smrody i gazy;

w samym sercu labiryntu spiętrzonych podwórek i ciasnych

uliczek, które budowano kawałkami, każdy kawałek w sza-

lonym pośpiechu wywołanym czyimś nagłym zamysłem _

i gdzie wszystko to razem gniotło się, deptało sobie po pię-

tach i dusiło jedno drugie na śmierć jak jakaś wyrodna ro-

dzina; w najciaśniejszym zakątku tego wielkiego zagęsz-

czonego zbiornika, gdzie kominy, z powodu braku powie-

trza do wytwarzania przewiewu, były budowane z niesły-

chaną różnorodnością krzywych l niedorozwiniętych kształ-

tów, jak gdyby każdy dom wystawił znak, jacy to ludzie

' mogą się tu narodzić; wśród tego tłumu fabrycznego Coke-

town, ogólnie zwanego „Eę"e" — rasa ta może znalazła-

by więcej względów u pewnych ludzi, gdyby opatrzność

uznała za stosowne wyposażyć ją tylko w ręce albo podob-

nie jak pewne niższe organizmy żyjące w morzu, tylko w od-

nóża i żołądki — żył niejaki Stefan Blackpool, człowiek

czterdziestoletni. |

Stefan wyglądał starzej, ale to dlatego, że życie miał"

ciężkie. Mówi się, że każde życie ma swoje róże i ciernie;

jednak w wypadku Stefana był jakiś pech czy pomyłka,.

która sprawiła, że ktoś inny stał się posiadaczem jego róż,.

a on posiadaczem cudzych cierni jako dodatku do swoich

własnych. Wypił on, mówiąc jego własnymi słowami, gar-

niec kłopotów. Nazywano go zwykle Starym Stefanem, co

było rodzajem szorstkiego hołdu dla tego faktu.

Ten trochę zgarbiony człowiek, o pomarszczonym czołe,,

zadumanym wyrazie twarzy, o twardej, dostatecznie po-

jemnej czaszce, do której przylegały jego długie i cienkie,

szare jak stal włosy, Stary Stefan mógłby uchodzić za wy-

bitnie inteligentnego człowieka w swojej sferze. A jednak

tak nie było. Nie zajmował on miejsca wśród tych godnych

podziwu „Bąk", które, składając razem swoje krótkie go-

dziny odpoczynku przea wiele lat, opanowały trudne nauki.

i zdobyły wiedzę o wielu nieprawdopodobnych przedmio-

tach. Nie zajmował żadnej pozycji wśród „Bąk" które

mogły wygłaszać mowy i prowadzić debaty. Tysiące z je-

go towarzyszy mogło przemawiać o każdej porze dnia i no-

cy znacznie lepiej niż on. On był dobrym tkaczem na me-

chanicznym warsztacie, człowiekiem o doskonałej uczciwoś-

ci. Czym był jeszcze i co jeszcze krył w sobie, jeśli coś krył,

pozwólmy, żeby sam to okazał.

Światła wielkich fabryk, które nocą wyglądały jak cza-

rodziejskie pałace — tak przynajmniej twierdzili podróżu-

jący ekspresem— były już pogaszone; dzwonki dały już syg-

nał zakończenia na dzisiaj pracy i umilkły; „Ręce11 — męż-

czyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta — śpieszyły gawędząc

do domów. Stary Stefan stał na ulicy, z dziwnym uczuciem^

jakie zawsze wywoływało w nim zatrzymanie się maszy-

ny — miał wrażenie, że pracowała, a teraz zatrzymała się'-

•w jego własnej głowie.

— Ciągle jeszcze nie widzę Racheli! — powiedział.

Noc była deszczowa i wiele grup młodych koi)'et prze-

szło obok niego z głowami osłoniętymi szalami, które przy-

trzymywały pod brodą dla ochrony przed deszczem. Wi-

docznie znał Bachelę dobrze, bo jeden rzut oka na każdą-

z tych grup wystarczał, aby przekonać go, że jej tam nie-

było. W końcu przeszły już wszystkie; wtedy odwrócił sięa

mówiąc zawiedzionym głosem:

— Cóż więc, minąłem się z nią!

Ale nie przeszedł nawet jeszcze trzech przecznic, gdy

ujrzał jeszcze jedną postać w szalu przed sobą; wpatrzył się-

w nią tak usilnie, że sam cień tylko, niewyraźnie odbity na.

mokrym chodniku — gdyby mógł dostrzec tylko cień po-

staci mijającej latarnię za latarnią, kolejno pojawiającej się-

w świetle i zapadającej w mrok — wystarczyłby, aby iiitL

powiedzieć, kto to był. Przyśpieszając a jednocześnie ści-

szając krok biegł prawie, dopóki nie zbliżył się do niej;.

wtedy wracając do poprzedniego kroku, zawołał:

89

— Eachelo!

Obróciła się i znalazłszy się -właśnie w świetle lampy

podniosła trochę swój kaptur, ukazując spokojną, owalną

-twarz, ciemną i raczej delikatną, rozświetloną parą bardzo

łagodnych oczu i ujętą w doskonałe ramy błyszczących

ciemnych włosów. Nie była to twarz pierwszej młodości;

była to kobieta w wieku lat trzydziestu pięciu.

— Ach, chłopcze! To ty? — Mówiąc to z uśmiechem,

który czuło się wyraźnie, mimo że było widać tylko jej

miłe oczy, nasunęła znów głębiej swój kaptur; dalej poszli

razem.

— Myślałem, że idziesz gdzieś za mną, Rachelo.

— Nie.

— Wcześniej dziś, dziewczyno?

— Czasem jestem trochę wcześniej, Stefanie; czasem

trochę później. Nie można na mnie liczyć idąc do domu.

— Zdaje mi się, Eachelo, że i wtedy jak idziesz w tamtą

stronę, też nie?

— Nie, Stefanie.

Spojrzał na nie z pewnym rozczarowaniem, ale i z pełnym

szacunku i cierpliwości przekonaniem, że ona ma rację

w tym, co robi. Ten wyraz jego twarzy nie uszedł jej uwa-

gi; położyła na chwilę lekko dłoń na jego ramieniu, jakby

.chcąc mu podziękować.

— Jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi, chłopcze, i ta-

kimi starymi przyjaciółmi, i teraz zaczynamy się już

.starzeć.

— Nie, Eachelo, ty jesteś taka młoda jak zawsze.

— Jedno z nas nie wiedziałoby, jak się zestarzeć, Ste-

fanie, gdyby drugie też się nie zestarzało, skoro oboje żyje-

my — odpowiedziała śmiejąc się — ale w każdym razie, ta-

cy z nas starzy przyjaciele, że byłoby grzechem i szkodą,

gdybyśmy wzajemnie przed sobą ukrywali słowo czystej

prawdy. Lepiej będzie nie chodzić razem za dużo. Czasem,

SO

taK! bieżne Dy-ro naprawdę, gdyby nawet i tego nie by-

ło — rzekła z pogodą, której chciała mu udzielić.

— Zawszeć to ciężko, Eachelo.

— Próbuj nie myśleć o' tym, będzie wydawać się, że jest

lepiej.

— Próbowałem tego przez długi czas i od tego wcale nie

lepiej. Ale ty masz prawo; ludzie mogą zacząć źle mówić,

nawet o tobie. Wiesz, czym byłaś dla mnie, Eachelo, przez

tyle lat: zrobiłaś mi tyle dobrego i tak mnie krzepiłaś swo-

ją pogodą, że twoje słowo jest dla mnie prawem. Ach,

dziewczyno, i to jakim jasnym, dobrym prawem! Lepszym-

niż niektóre prawdziwe.

— Nie troszcz się o nie, Stefanie — odpowiedziała szyb-

ko i nie bez troskliwego spojrzenia na jego twarz—zostaw je.

— Tak — powiedział skinąwszy powoli głową. — Niech

sobie będą. Niech będzie wszystko tak jak jest. Każdy so-

bie. Taki to już piekielny młyn i tyle.

— Wciąż ten piekielny młyn? — zapytała Eachela, ras

jeszcze dotykając łagodnie jego ramienia, jakby chcąc wy-

rwać go z zadumy, w której pogrążony, szedł gryząc długie

końce chustki zawiązanej na szyi. Dotknięcie to miało na-

tychmiastowy skutek. Wypuścił końce chustki, zwrócił do

niej rozpogodzoną twarz i rzekł wybuchając wesołym

śmiechem:

— Tak, Eachelo, dziewczyno, wciąż ten piekielny młyn,

Na tym zawsze utykam. Wciąż i wciąż natykam się na teu

piekielny młyn i nigdy nie mogę przez niego przebrnąć.

Szli jeszcze przez jakiś czas, aż zbliżyli się do swoich

•domów. Jej dom był bliżej. Stał przy jednej z tych małych

uliczek, na użytek których przedsiębiorca pogrzebowy (za-

rabiający ładne sumy na tej jedynej biednej uroczystości

w okolicy) zaopatrzył się w czarną drabinę, aby ci, którzy

ukończyli już swoje codzienne wędrówki po schodach, mo-

gli wymknąć się przez okno z tego świata. Kobieta zatrzy-

mała się na rogu i podając mu rękę życzyła dobrej nocy.

91

— Dobranoc, moja droga, dobranoc!

Poszła dalej ulicą swoim spokojnym kobiecym krokiem^

a on stał patrząc na jej wdzięczną syt-wetkę, dopóki nie we-

szła do jednego z domków; Każde poruszenie jej grubego

szala w oczach tego mężczyzny było interesujące; ani jeden.

ton jej głosu nie przeminął bez echa w głębi jego serca. Gdy

stracił ją z oczu, podjął swą wędrówkę do domu, raz po raz,

spoglądając na niebo, po którym szybko i niespokojnie że-

glowały chmury. Ale potem chmury rozdarły się, deszcz.

przestał padać i zaświecił księżyc — zaglądając w głąb wy-

sokich kominów Coketown, spoglądając na głębokie piec&

w dole i rzucając olbrzymie cienie odpoczywających maszyn.

parow7^1m'a'sciany, wśród których były ulokowane. Jedno-

cześnie' ż nocą zdawał się też wypogadzaó idący mężczyzna.

Mieszkanie jego mieściło się ponad sklepem w doma

przy drugiej uliczce takiej samej jak ta pierwsza, tylko tro-

chę węższej. Jak się to działo, że jakimś ludziom chciało się

sprzedawać lub kupować małe nędzne zabawki, pomieszane

na wystawie z tanimi gazetami i wieprzowiną (była to nóż-

ka wieprzowa do sprzedaży na loterii jutro wieczorem), nie-

ma znaczenia w tym miejscu. Wziął ogarek świecy z pótki,

zapalił go od drugiego, stojącego na ladzie, i cicho, nie bu-

dząc właścicielki sklepu, śpiącej w swoim pokoiku, poszedt

na górę do swego mieszkania.

Pokój ten, który za poprzednich lokatorów zapoznał się-

z czarną drabiną, obecnie był tak schludny, jak tylko to by-

ło możliwe. Parę książek i pism leżało na starym biurka

w rogu, umeblowanie było przyzwoite i wystarczające,

pokój był czysty.

Podchodząc do komina, aby ustawić świecę na stojącym

tam trójnogim, okrągłym stoliku, potknął się o coś. Gdy o-l-

ekoczył, ze wstrętem patrząc na to, kształt ten dźwignął się^

okazując się siedzącą postacią kobiecą.

— Na litość Boga, kobieto! — krzyknął odsuwając sig-

geszcze dalej — Znowu wróciłaś!

•92

i^o za Komcia; -Dezsune pijane stworzenie, zdolne utrzy- [\

mać się zaledwie w postawie siedzącej, opierające się jedną \

trudną ręką o podłogę, podczas gdy drugą bezskutecznie

usiłowało odgarnąć z twarzy potargane włosy, sklejone bru-

dem, które utrudniały jej tylko patrzenie. Kreatura tak

plugawa w swoich poplamionych łachmanach i brudzie,

a o wiele bardziej jeszcze plugawa w swojej moralnej niesła-

wie, że wstyd było nawet patrzeć na nią.

Klnąc niecierpliwie, drapiąc się bezmyślnie dłonią, któ-

ra nie była jej potrzebna do utrzymania równowagi, odrzu-

ciła na tyle włosy z oczu, że ujrzała go. Wtedy usiadła ko-

łysząc się w przód i w tył i wykonując swoim bezsilnym ra-

mieniem jakieś gesty, które miały niby towarzyszyć wybu-

chom śmiechu, chociaż twarz jej była nieruchoma i senna.

— Co, chłopce? Cóż, ty tutaj? — gardłowe dźwięki, któ-

re miały .to oznaczać, wydobyły się z niej wreszcie i głowa

opadła jej na piersi.

— Znowu z powrotem? — pisnęła po paru chwilach, jak

"by on powiedział to w tej chwili. — Tak! Znow-u z powro-

tem. Zawsze i ciągle z powrotem. Z powrotem? Tak, z po-

wrotem. Czemu nie?

Podniecona bezmyślną pasją, z jaką wykrzykiwała,

dźwignęła się i stała opierając się ramionami o ścianę; ko-

łysząc w jednej ręce sznurek ze szczątkami kapelusza, zna-

lezionego widocznie na śmietniku, usiłowała patrzeć nań

z pogardą.

— Wyprzedam cię jeszcze raz i wyprzedam cię jeszcze

raz, i wyprzedam cię tuzin razy! — krzyknęła wykonując

ruchy, które były czymś pośrednim między wściekłą po-

gróżką a zuchwałym tańcem — odejdź od łóżka! — Siedział

na jego'brzegu, z twarzą ukrytą w dłoniach — odejdź! To

moje, ja mam do niego prawo!

Gdy zatoczyła się w stronę łóżka, usunął się z dreszczem

obrzydzenia " przeszedł — ciągle z ukrytą w dłoniach twa-

rzą — na drugi koniec pokoju. Ezuciła się ciężko na łóżko

93

l po cnwiii cnrapa-ia iwarao. un ząs-opaai na Krz'esio i po-

ruszył się tylko raz tej nocy. Po -to, aby narzucić na nią.

przykrycie; tak, jak gdyby dłonie mu nie wystarczały, aże-

by przesłonić jej widok, nawet w ciemności.

. R o z d z"i a ł XI .

BEZ WYJŚCIA

Czarodziejskie pałace rozbłysły światłami, zanim. jesz-

cze blady poranek ukazał potworne węże dymu rozciągają-

ce się nad Coketown. C.hodaki stukające na chodnikach^

dzwonki dzwoniące gwałtownie i wszystkie inne części po-

nurej machiny, wyczyszczone i naoliwione przez noc, rozpo-

częły znów swój ciężki dzień pracy, beznadziejny i mono-

tonny.

'""•Stefan pochylał się nad swym warsztatem, cichy, uważ-

ny i pilny. Tutaj w tym lesie warsztatów każdy człowiek

stanowił jaskrawy kontrast z częściami mechanizmu, przy

których pracował, które miażdżyły, tłukły i rwały. Nie bój-

cie się, dobrzy ludzie, którzy lubicie się troskać, że Tech-

nika zepchnie Naturę w zapomnienie. Postawcie gdziekol-

wiek obok siebie twór boski i twór człowieka, zawsze pierw-

szy z nich, nawet jeśli to będzie nic nie znacząca 'grupa ro-

botników, zyska na godności przy porównaniu.

Tyle setek rąk w tej fabryce; tyle setek koni parowych.

Wiadomo z dokładnością do jednego funta, co może dać ta

maszyna; ale wszyscy razem wzięci rachmistrze Długu Na-

rodowego nie mogą mi powiedzieć, jaka zdolność do dobra

czy zła, miłości czy nienawiści," do patriotyzmu czy nieza-

dowolenia, do przetworzenia cnoty w wadę lub odwrotnie —

istnieje w danej chwili w duszach każdego z jej cichych sług-

o spokojnych i zmechanizowanych ruchach. W całości teg<>

zjawiska nie ma żadnej tajemnicy; natomiast w najlichszym

z tych łudzi zawarta jest niezgłębiona na zawsze tajemnica.

84

'*-<

<J»-V "./••""J "'-•••"• ^M.^iluwtł^.pwuJg. ary mię iKę aia oDieKtow ma-

terialnych, a tymi strasznymi, nieznanymi wartościami rzą-

• dzili przy pomocy innych środków!

Światło dzienne stawało się coraz silniejsze i było wi-

doczne mimo świateł płonących wewnątrz budynków. Zga-

szono światła i praca trwała nadal. Spadł deszcz i węże dy-

mów podległe przekleństwu swojego gatunku rozpełzły aię

po ziemi. Na śmietnisku, koło fabryki, para z rury wyloto-

wej, stos beczułek i starego żelastwa, błyszcząca kupa. wę-

gli i popiół, którego wszędzie było pełno, wszystko to było.

okryte welonem z mgły i deszczu.

Praca trwała dalej, dopóki nie zabrzmiał dzwonek na

przerwę południową. Znowu stukot na chodnikach. Warsz-

taty, koła i robotnicy wypadli z ustalonego mchu na jedną.

godzinę.

Stefan wyszedł z dusznej fabryki na mokry wiatr i zim-

ne mokre ulice, przygnębiony i zmęczony. Opuścił swoich

towarzyszy i swoją dzielnicę, nie zabierając nic z wyjąt-

kiem kęsa chleba, i udał się w stronę wzgórza, gdzie miesz-

kał jego główny pracodawca, w czerwonym domu z czarny-

mi okiennicami od zewnątrz i zielonymi zasłonami wewnątrz,

i gdzie na czarnych drzwiach od ulicy, ponad dwoma biały-

mi stopniami, widniał na mosiężnej tabliczce napis „Boun-

derby" (ułożony z liter bardzo do niego podobnych), a nieco

niżej umieszczona była mosiężna klamka niby duża mosięż-

na kropka.

Pan Bounderby jadł właśnie drugie śniadanie. Tak jak

się tego Stefan spodziewał. Czy jego służący może mu po-

wiedzieć, że jeden z robotników prosi o pozwolenie poroz-

mawiania z nim? W odpowiedzi — zapytanie o nazwisko

tego robotnika. Stefan Blackpool. Nie było żadnych zastrze-

żeń przeciw Stefanowi Blackpool; tak, może wejść.

Stefan Blackpool w salonie. Pan Bounderby (którego-

znał tylko z widzenia) przy śniadaniu złożonym z kotleta.

i wina. Pani Sparsit robiąca na drutach przy kominku,.

95

siedziała jakby na damskim siodle, z ;]euną iiu^ą m ua.yci-

ulanym strzemieniu. Pani Sparsit nie jadała śniadania. By-

ło to wyrazem zarówno jej poczucia godności jak i służbi-

stości. Doglądała oficjalnie tego posiłku, ale całą swoją po-

kaźną postacią wyrażała, że uważa spożywanie drugiego

śniadania za słabostkę.

— No, Stefanie — rzekł pan Bounderby — o co ci

chodzi ?

Stefan ukłonił się. Nie był to jednak służalczy ukłon —

ci robotnicy n^gdy tego nie robili! Daj ci Boże zdrowie, mój

panie, nigdy ich na tym nie przychwycisz, nawet jeśliby by-

li u ciebie dwadzieścia lat. — Tylko w dowód uprzejmości

•wobec pani Sparsit wsadził końce chustki, którą miał na

szyi, za kamizelkę.

— No, jak wiesz — rzekł pan Bounderby pijąc łyk wi-

na — nie mieliśmy z tobą dotąd żadnych kłopotów i nigdy

nie zaliczaliśmy cię do ludzi nierozsądnych. Nie spodzie-

wasz się, że będziesz miał powóz i szóstkę koni i że będą cię

karmie żółwiową zupą i dziczyzną, ze złotej łyżki, jak to

czyni wielu z nich! — Pan Bounderby zawsze przedstawiał

to jako jedyny, natychmiastowy i wyraźny ceł każdego ro-

botnika. który był niezadowolony. — Przeto wiem już, że

nie przyszedłeś tu, aby złożyć zażalenie. Więc, jak widzisz,

jestem już tego z góry pewien.

— Nie, proszę pana, nie przyszedłem po nie takiego.

Pan Bounderby zdawał się być wielce tym zdumiony

pomimo swego poprzednio wyrażonego silnego przekona-

nia: — Doskonale — odparł.

— A więc powiedz mi wszystko. Jeśli nie o to, to po-

wiedz mi, o co ci chodzi. Co masz mi do powiedzenia? Dalej

z tym chłopcze!

Stefan przypadkom spojrzał na panią Sparsit. — Ja mo-

gę odejść, panie Boundprby, jeśli pan sobie tego życzy —

r?pkła ta pełna poświęcenia dama udając, że wyjmuje sto-

pę ze swego strzemienia.

96

A. au J-JLiuuueruy zairzyma-r Ją, zawieszając przez chwilę

swój kęsek kotleta w powietrzu, zanim go połknął, i wycią-

gając lewą rękę. Następnie, opuszczając dłoń i połykając

©woj kęis, rzekł, do Stefana:

— Wiedz o tym, że ta dama jest dobrze urodzoną damą, '\

i to wielką damą. To, że. prowadzi mi teraz dom, nie przeczy

wcale temu, że była ona kiedyś bardzo wysoko, oh, u same-

go szczytu! A więc jeśli masz do powiedzenia coś, czego nie

można powiedzreó przy damie, to dama ta opuści pokój. Je-

śli zaś to, co masz powiedzieć, może być powiedziane przy

urodzonej damie, to dama ta pozostanie tu, gdzie jest.

— Szanowny panie, spodziewam się, że nigdy, odkąd się

sam urodziłem, nie miałem do powiedzenia nic, czego by nie

mogła usłyszeć urodzona dama — brzmiała odpowiedź, któ-

rej towarzyszył lekki rumieniec.

— Doskonale — rzekł pan Bounderby odsuwając SWÓJ

talerz i pochyla jąć'się w tył — zaczynaj!

— Przyszedłem tu —zaczął Stefan podnosząc po chwili

namysłu wzrok z podłogi — aby prosić pana o radę. Bardzo

mi jej potrzeba. Ożeniłem się w wielkanocny poniedziałek,

dziewiętnaście długich i ciężkich lat temu. Ona była młodą

dziewczyną — dość ładną — z dobrym o sobie mniemaniem.

No cóż, ale zeszła na złą drogę — bardzo prędko. Nie przeze

mnie; Bóg mii świadkiem, ze nie byłem dla niej złym mężem.

— Słyszałem już to wszystko przedtem — rzekł pan

Bounderby — ona zaczęła pić, rzuciła pracę, sprzedała me-

ble, zastawiła ubranie i zaczęła wariować.

— Byłem wobec niej cierpliwy.

(Tym większy zi ciebie' głupiec — zwierzył się pan Boun-

derby swemu kieliszkowi.)

— Byłem wobec niej bardzo cierpliwy. Próbowałem ją

odzwyczaić od tego nie jeden raz. Próbowałem tego, próbo-

wałem tamtego i jeszcze, czego innego. Wiele razy wraca-

łem do domu i przekonywałem się, że. wszystko, co miałem

Ciężkie czasy —• 7

97

-na świecie, znikło, a ona bez zmysłów leży na gołej ziemL

'Tak było nre raz, nie dwa — dwadzieścia razy!

Gdy mówił to, wszystkie bruzdy na jego twarzy pogłę-

biały się dając świadectwo temu, co przecierpiał.

— Od złego do gorszego, od gorszego do najgorszego^

Rzuciła mnie. Hańbiła się na wszelkie sposoby najgorsze.

I wracała, i wracała, i wraca. Co mogłem zrobić, żeby jej

przeszkodzie? Chodziłem po ulicach całymi nocami, zamiast

wrócić do domu. Poszedłem na most, bo chciałem się utopie

i skończyć z tym. Tyle przeszedłem, że zestarzałem się, kie- '

dy byłem jeszcze młody.

Pani Sparsit, bawiąc się lekko swymi drutami, uniosła

koriolańskie brwi i potrząsnęła głową, jak gdyby mówiąc:—

Wielcy mają taktie same kłopoty jak maluczcy. Zechciej tyl-

ko zwrócić swój pokorny wzrok w moim kierunku.

— Płaciłem jej, żeby tylko trzymała się z daleka ode

mnie. Płaciłem przez te pięć lat. Zgromadziłem sobie znowu

trochę sprzętów. Miałem życie ciężkie i smutne, ale nie po-

trzebowałem się wstydzić i obawiać w każdej chwili mego

życia. Wczoraj wróciłem do domu wieczorem. Leżała na mo-

im progu. Znowu jest.

Tak wielkie było jego nieszczęście i potęga jego rozpa-

czy, że na chwilę wyprostował się jak dumny człowiek. A1&

w następnej chwili stał już tak, jak stał przez cały czas —

zgarbiony jak zwykle — i jego zamyślona twarz zwrócona

była ku panu Bounderby z dziwnym wyrazem, na wpół prze-

biegłym, na wpół zamyślonym, jak gdyby umysł jego staral

się rozwikłać coś bardzo trudnego; trzymał mocno kapelusz;

w lewej ręce, którą oparł o biodro; prawym ramieniem pod-

kreślał łagodnie, a zarazem z pewnym szorstkim umiarem*,

każde wypowiedziane słowo i tylko kiedy przestawał mó-

wić, ramię to zatrzymywało się na wpół zgięte, chociaż nie

opadało.

— Jak ci wiadomo, wiedziałem o tym wszystkim —

rzekł pan Bounderby — z wyjątkiem tego ostatniego zda-

98

rżenia, już od dawna. To kiepska sprawa, ot co. Lepiej by

było, gdybyś poprzestał na tym, co miałeś, i nie żenił się.

Jednak teraz już za późno mówić o tym.

— Czy było to nieodpowiednie małżeństwo, sir, ze wzglę-

du na różnicę lat? — zapytała pani Sparsit.

— Słyszysz, o co ta dama pyta? Czy było to nieodpo-

wiednie małżeństwo ze względu na różnicę lat, ta twoja nie-

szczęsna sprawa? — powiedział pan Bounderby.

— Nawet i to nie. Ja miałem dwadzieścia jeden lat. Ona

niecałe dwadzieścia.

— Doprawdy, sir? — rzekła pani Sparsit do swego wład-

cy z wielkim spokojem. — Z tego, że było to tak nieszczęśli-

. -we. małżeństwo, wnioskowałam, iż prawdopodobnie istnia-

ła wielka różnica wieku.

Pan Bounderby przyjrzał się tej zacnej damie, rzucając

spojrzenie z boku, z wyrazem dziwnego zakłopotania.

Wzmocnił się jeszcze odrobiną sherry.

— No i co ? Dlaczego nie mówisz dalej ? — zapytał na-

stępnie zwracając się z pewną irytacją do Stefana Black-

pool.

— Przyszedłem zapytać się, sir, jak mam się pozbyć tej

kobiety. — Na wrażliwej twarzy Stefana odmalował się wy-

raz jeszcze większej powagi. Pani Sparsit wydała lekki

okrzyk, jak gdyby doznała moralnego wstrząsu.

— Co ty sobie właściwie myślisz? — powiedział pan

Bounderby wstając, aby oprzeć się o kominek. — O czym

ty mówisz ? Wziąłeś ją na dobre, i złe.

— Muszę się jej pozbyć. Nie mogę wytrzymać dłużej.

Wytrzymywałem to tak długo, bo najlepsza dziewczyna ja-

ka była i jest, wyrażała mi swoje współczucie i słowa pocie-

chy. Może, żeby nie ona, to bym oszalał.

— Obawiam się, że on chce być wolnym, sir, po to, aby

móc ożenić się z kobietą, o której mówił — 'zauważyła pani

Sparsit półgłosem, wielce przygnębiona nienormalnością tych.

ludzi.

7*

99

,——- Tak, chcę. Fani mówi prawdę. Ja cncę. ^nuiŁnciu.

•właśnie mówić o tym. Czytałem w gazetach, że wielcy pań-

stwo (niech im Bóg da zdrowie! Nie życzę im niczego złego!)

nie są tak mocno związani ze sobą na dobre i złe, ale mogą

być zwolnieni ze iswoich nieszczęśliwych, ślubów i) pobrać

się po raz drugi. Kiedy się ze sobą nie zgadzają, bo ich cha-

raktery są źle dobrane, mają tyle różnych pokoi w swoich

domach, że mogą żyć oddzielnie. My, biedni ludzie., mamy

tylko jeden pokój i tak nie możemy. A kiedy to nie pomaga, •

mają inny sposób i mogą powiedzieć: „To jest twoje, a to

moje" i mogą pójść każde inną drogą. My nie możemy. Mi-

mo wszystko oni mogą się uwolnić od siebie z powodu

mniejszych krzywd niż moja. Więc i ja muszę pozbyć się tej

kobiety i chcę wiedzieć jak?

— Nijak — odparł pan Bounderby.

— Jeśli ja ją skrzywdzę, sir, to jest takie prawo, co

mnie ukarze?

— Oczywiście, że jest.

— Jeśli ją rzucę, -to jest takie prawo, •eo minie ukarze'?

' — Oczywiście, że jest.

— Jeżeli ożenię się z tą drugą dziewczyną, to Jest takie

pra,wo, co mnie ukarze?

— Oczywiście, że jest.

— Gdybym żył z nią, a nie ożenił się — powiedzmy, że

tak mogło być, choć nie może i nie będzie, bo 'ona Jest po-

rządna — czy jest takie prawo, które ukarze za to moje ni'et-

wmne dzieci'?

— Oczywiście, że jest.

— A więc na litość boską, powiedział Stefan Black-

pool — pokażcie mi takie prawo, które mi pomoże!

— Hm. Isitinieją pewne święte zasady — rzekł pan Boun-

derby — i —. it — i one muszą być przestrzegane,.

— Nie, nie, nie- można tak mówić, sir. To nie jest prze-

strzeganie zasad. To nie to.JTo jest uciskanie człowieka. Ja

100

jestem tkaczem, żyję w fabryce, od dziecka, ale swoje -w ży-

ciu widziałem. Czytuję z przerażeniem w gazetach, w wy-

rokach sądowych, we wszystkich sprawozdaniach z posie-

dzeń sądowych — i wiem, że pan też czyta — o tym, jak nie-

możność rozerwania łańcuchów małżeńskich za żadną cenę

i pod żadnym warunkiem doprowadza wiele małżeństw do

krwawych bójek, mordów i nagłej śmierci. Musimy się do-

brze zrozumieć. Moja sprawa jest smutna i ja chcę — jeśli

pan łaskaw — dowiedzieć się o prawo, które mi pomoże. J

— No więc powiem ci coś! — rzekł pan Bounderby wkła-

dając ręce do kieszeni. — Jest takie prawo.

Stefan, wracając do swego zwykłego spokoju i słuchając

•uważnie, skinął głową. .

— Ale to wcale nie dla ciebie. To kosztuje. To kosztuje

mnóstwo pieniędzy. S

— Ile to może być? — zapytał spokojnie Stefan.

— No cóż, naprzód będziesz musiał iść ze sprawą do biu-

ra podań, a potem będziesz musiał zanieść sprawę do ogól-

nego sądu państwowego, a potem będziesz musiał wnieść

sprawę do Izby Lordów i potem będziesz musiał zdooye

uchwałę parlamentu, która pozwoli ci na powtórny ożenek,

i to kosztowałoby cię (gdyby wszystko poszło bardzo gład-

ko) przypuszczam, około tysiąca, tysiąca pięciuset funtów —

rzekł pan Bounderby. — A może dwa razy tyle^

— Czy nie ma innego prawa?

— Oczywiście, że nie'.

— No to, proszę pana — rzekł Stefan blednąc i czyniąc

taki gest swoją prawą ręką, jakby rozrzucał wszystko na

cztery wiatry — ito jest piekielny młyn. To jest po prostu

piekielny młyn i im prędzej umrę, tym lepiej.

(Panią Sparsit znów przygnębiła bezbożność tych ludzi.)

— No, no! Nie mów głupstw, przyjacielu — rzekł pan

Bounderby — o rzeczach, których nie rozumiesz, i nie nazy-

101

/ waj ustaw swego kraju piekielnym młynem, bo sam które-

goś pięknego poranka wpakujesz się do prawdziwego pie-

kielnego młyna. Ustawy twego kraju to nie twoja robota,

a ty masz robić jedno, to znaczy pilnować swojej roboty.

Nie brałeś sobie żony na krótko ani na trochę; ale na dobre

i na złe. Jeśli ona obróciła się na złe — no to tylko możemy

powiedzieć, że mogłaby byó lepsza.

— To jest piekielny młyn — rzekł Stefan potrząsając

głową i kierując się do drzwi. — To jest piekielny młyn.!

— No więc powiem ci coś jeszcze — zaczął pan Bounder-

by pożegnalną mowę.— Swymi, jak ja bym to nazwał, bez-

bożnymi sądami zupełnie zgorszyłeś tę damę, która, jak ci

już to powiedziałem, jest urodzoną damą, i która, czego ci

jeszcze nie powiedziałem — przeżywała swoje małżeńskie

nieszczęście przy brzęku dziesiątków tysięcy funtów —

dziesiątków tysięcy funtów! (powtórzył z wielkim zadowo-

leniem). Dotąd byłeś porządnym robotnikiem, ale moim

zdaniem, i powiem ci to wyraźnie, zbaczasz na złą drogę.

Słuchałeś widocznie jakiegoś obcego intryganta czy kogoś

takiego — ciągle się tu kręcą — i najlepsze, co możesz zro-

bić, to otrząsnąć się z tego. Bo, jak wiesz — tu oblicze jego

wyraziło zdumiewającą mądrość — ja orientuję się tak do-

brze w pracy jak każdy inny człowiek. Lepiej może, bo gdy

byłem młody, zmuszano mnie do pracy bez odpoczynku.

W tym wszystkim widzę ślady żółwiowej zupy, dziczyzny

i złotej łyżki. Tak, widzę! — krzyknął pan Bounderby po-

trząsając głową z chytrym uporem. — Na Boga, widzę to!

Z zupełnie innym skinieniem głowy, wzdychając głębo-

ko, Stefan rzekł: Dziękuję parni i życzę panu dobrego dnia.

Zostawił pana Bounderby naprzeciwko jego własnego por-

tretu, tak nadętego, jakby miał za chwilę eksplodować,

oraz panią Sparsit, wciąż jeszcze kłusującą, z nogą w strze-

mieniu, zupełnie przybitą obrazem gmiunyoh występków

ludzkich.

102

STARA KOBIETA

• Stary Stefan zszedł z dwóch białych stopni, zamykają

czarne drzwi z mosiężną tabliczką przy pomocy mosiężnej

kropki, którą na pożegnanie przetarł swoim rękawem, za-

uważywszy, że jego gorąca dłoń zmąciła jej jasną po-

wierzchnię. Przeszedł przez ulicę z oczyma wbitymi w zie-

mię i tak oddalał się żałośnie, gdy wtem poczuł, że ktoś do-

tyka jego ramienia.

Nie było to dotknięcie tej ręki, której najbardziej po-

trzebował w tej chwili — dotknięcie, które mogło uciszyć

burzę w jego duszy, tak jak podniesiona dłoń najgłębszej

miłości i cierpliwości mogłaby uspokoić szalejące morze —

była to jednak również kobieca ręka. Gdy zatrzymał się

i odwrócił, spojrzenie jego padło na starą i dość kształtną

jeszcze, choć zniszczoną przeżyciami kobietę. Była bardzo

schludnie i skromnie ubrana,, miała wiejskie błoto na swo-

ich trzewikach, i widać było, że jest w podróży. Jej nerwo-

wość spowodowana ulicznym hałasem, zapasowy szal złożo-

ny na ramieniu, ciężki parasol i mały koszyczek, luźne rę-

kawiczki o długich palcach, do których ręce jej niei były

przyzwyczajone... wszystko to zdradzało starą wieśniaczkę,

w skromnym świątecznym stroju, która przedsięwziąwszy

jedną z swych rzadkich wypraw, przybyła do Coketown.

Objąwszy ją jednym spojrzeniem, z szybką orientacja.

•właściwą swojej sferze, Stefan Blackpool dostrzegł wszyst-

ko i pochylił ku niej uważnie twarz — twarz, która — jak

•wiele twarzy ludzi jego zawodu — pod ciosami długotrwa-

łej pracy wśród oszałamiającego zgiełku nabrała wyrazu

skupienia właściwego obliczom ludzi głuchych — aby usły-

szeć lepiej, o co go pytała.

— Proszę pana — rzekła stara kobieta — czy to nie pa-

na widziałam wychodzącego z tego domu? ,— i wskazała na

dom pana Bounderby. — Zdaje mi się, że to był pan, chyba

103'

że miałam nieszczęście pomylić się idąc za osobą, która w^-

s?ła z tego domu.

— Tak, paniusiu — rzekł Stefan — to byłem ja.

— Czy pan — niech pan wybaczy ciekawość starej ko-

biety — czy pan widział tego pana?

— Tak, paniusiu.

— I jak on wygląda, proszę pana? Czy jest postawny,

śmiały, wymowny i serdeczny?

Gdy wyprostowała swoją postać i uniosła głowę dosto-

sowując swoje- ruchy do słów, Stefanowi przemknęło przez,

myśl, że widział już przedtem tę starą kobietę i że nie bar-

dzo mu się podobała.

— O, tak — odpowiedział przypatrując się jej uważ-

nie — jest właśnie taki.

. — I zdrów — powiedziała stara kobieta — jak rydz?

— Tak — odparł Stefan. — Jadł i pił. Jest wielki i taki

głośny jak truteń.

— Dziękuję panu — rzekła stara kobieta z niezmiernym

zadowoleniem — dziękuję!

Na pewno nigdy przedtem nie widział tej starej kobiety.

A jednak w myśli jego istniało jakieś niewyraźne skojarze-

nie, *jak gdyby nieraz śnił o jakiejś starej kobiecie podob-

nej do niej.

Kroczyła obok niego, a on uprzejmie, przystosowując &ie'

do jej nastroju, powiedział, że Coketown jest ruchliwym.

miastem, nieprawda? Na co odpowiedziała — Ech, oczywiś-

cie! Okropnie ruchliwym! — Potem powiedział: — Widzę, że

pani przyjechała ze wsi? — na co odpowiedziała twierdząco.

— Pociągiem parlamentarnym, dziś lano. Przyjecha-

łam dziś rano, czterdzieści mil — parlamentarnym i wra-

cam znowu, te same czterdzieści mil dziś wieczorem. Prze-

szłam dziś rano dziesięć mil do stacji i jeśli nie spotkam ni-

kogo, kto by mnie podwiózł, to jeszcze raz przejdę te dzie-

sięć mil. To całkiem nieźle, mój panie, jak na mój wiek! —

mówiła gadatliwie staruszka, a oczy jej zajaśniały radością.

104

— Rzeczywiście. Ale niech pani me robi tego za często,

paniusiu.

— Oh, nie, nie. Raz do roku — odpowiedziała potrząsa-

jąc głową. — Wydaję na to moje oszczędności raz na rok.

Przyjeżdżam regularnie, żeby pochodzić po ulicach i popa-

trzeć na panów.

— Tylko żeby na nich popatrzeć — zapytał Stefan.

— Dla mnie to dosyć — odparła z wielkim naciskiem

i powagą. — Ja nie chcę nic więcej! Stałam, tu, po tej stro-

nie ulicy, aby zobaczyć tego pana — znów zwróciła swoja,

głowę w kierunku domu pana Bounderby — gdy będzie wy-

chodził. Ale zamiast niego pan wyszedł. A no, jeśli mam j'e~

dnak wrócić nie rzuciwszy nań nawet okiem — chciałam

tylko rzucie okiem — to i to dobrze. Widziałam pana, a pan

widział jego i to musi mi wystarczyć. — Mówiąc to patrzyła

na Stefana, jakby chcąc zapamiętać jego rysy, ale oczy jej

nie były już tak jasne jak przedtem.

Uwzględniwszy nawet ogromną różnorodność gustów

przy całym szacunku dla patryejuszy Coketown, wydali mu

się oni jednak tak niezwykłym obiektem zainteresowania,

niegodnym tak wielkiego trudu, że wprawiło go to w zakło-

potanie. Ale przechodzili właśnie obok kościoła i spojrza-

wszy na zegar, przyśpieszył kroku.

— Czy idzie pan do pracy? — zapytała stara kobieta,

nadążając za nim całkiem lekko. — Tak, już prawie pora. —

Gdy powiedział jej, gdziei pracuje, stała się jeszcze dziwniej-

szą niż przedtem.

— No, czyż nie jest pan szczęśliwy? — zapytała go.

— Ah — no, nie ma ludzi bez kłopotów,

powiedział wymijająco, ponieważ zdawała brać to jako

rzecz całkiem pewną, że oczywiście jest bardzo szczęśliwy,

a on nie miał serca rozczarowywać j'ej. Wiedział, iż dość jest

kłopotów na świecie i jeśli ta staruszka, żyjąc tak długo,

mogła liczyć na to, ae on miał ich tak mało, no to cóż, tym

lepiej dla niej, a jemu od tego nie gorzej.

105

muf — zapytała.

— Czasem, od czasu do czasu — odpowiedział lekko.

'— Ale, pracując w fabryce u takiego pana, nie ma ich

pan pewno w pracy.

— Nie, nie, nie mam ich w fabryce — rzekł Stefan. —•

"Tam wszystko w porządku. Tam wszystko jak należy.

Nie posunął się tak daleko, aby powiedzieć, dla jej przy-

.jemności, że panowało tam coś w rodzaju Boskiego Ładu;

•choć ostatnimi laty można było słyszeć wiele podobnych

twierdzeń.

Szli teraz czarną boczną drogą koło fabryki. Robotnicy

tłoczyli się u jej wejścia. Dzwon dzwonił i Wąż był Wężem

•o wielu zwojach, a Słoń przygotowywał się do pracy. Dziw-

na staruszka była zachwycona nawet dzwonem. To najpięk-

niejszy dzwon, jaki słyszała, powiedziała, i brzmi bardzo

•do^ojnie!

Zapytała go, gdy zatrzymał się aby pożegnać się z mą

przed wejściem, jak długo tu pracuje.

— Z tuzin lat — powiedział jej.

— Muszę ucałować rękę — rzekła— która pracuje w tej

•wspaniałej fabryce dwanaście lat, powiedziała.. Podniosła

.jego rękę i- mimo że chciał jej w tym przeszkodzie, przycis-

aięła ją do swoich ust. Nie rozumiał, na czym polegała dziw-

na harmonia, która w tym wieku dawała jej tyle prostoty,

•ż«e nawet jej dziwaczne zachowanie nie wydawało się wcale

-niestosowne; natomiast było coś, co sprawiało, że nikt inny

" mię uczyniłby tego tak poważnie, a jednocześnie w tak natu-

ralny i wzruszający sposób.

Stał już przy swoim warsztacie całą godzinę, myśląc

<i nilej, kiedy obchodząc warsztat dookoła, aby coś poprawie,

spojrzał przez okno w rogu i ujrzał ją, ciągle jeszcze wpa-

trzoną w bryłę budynku i znieruchomiałą w podziwie. Nie

•zważając na dym i błoto, wiiigoc i długość podróży, którą

.już odbyła i' jeszcze odbędzie, stała zapatrzona, jak gdy-

106

OY Cl^Z/iy-*- lOLLł-tY'-'L W J \A.\J tJ J W CA.J l^^J 0-Ł^ Al TTA^AlA J^.Ł^K^.Ł- ul4Vty.LAJ.VU

był dla niej wspaniałą muzyką.

Odeszła po jakimś czasie, a dzień odszedł za nią i roz-

błysły znowu światła, a ekspres widoczny z czarodziejskie-

go pałacu, przeleciał niedaleko ponad łukami mostu prawie

niezauważony pośród stukotu maszyn, ledwo słyszalny w ich

hałasie i brzęku. Od dawna już myśli Stefana powróciły do

ponurego pokoju nad sklepikiem i do bezwstydnej postaci

ciężko 'spoczywającej na łóżku i ciążącej na jego sercu.

Maszyny zwolniły tempo; życie pulsowało w nich coraz

słabiej, wreszcie .stanęły. Znowu dzwon; rozproszony blask

światła; fabryki majaczyły ciężko wśród czameij, mokrej no-

cy — a ich wysokie kominy wznosiły się w powietrzu jak

współzawodniczące ze sobą wieże Babel.

Mówił z Eaehelą co prawda dopiero ostatniej nocy

i przeszedł się z nią trochę; ale spadło nań nowe nieszczęście

i teraz nikt inny nie mógł mu choćby nawet na chwilę po-

móc; wiedział tylko, że chce uspokoić swój gniew i że tylko

jej głos zdoła to 'sprawić, poczuł więc, że musi zlekceważyć

to, co mu powiedziała, i znowu na nią poczekać. Czekał, ale.

cna wymknęła mu się. Poszła. Żadnej innej nocy przez cały

rok nie było mu tak trudno obejść się bez widoku jej cierpli-

wej twarzy.

Oh! Lepiej nie mieć domu, w którym można złożyć swo-

ją głowę, niż mieć dom i wzdrygać się przed powrotem doń

z jakiegoś powodu. Zjadł coś i napił się, ponieważ był wy-

czerpany — ale sam nie wiedział i nie dbał o' to, co jadł; krą-

żył wśród zimnego deszczu, zastanawiając się wciąż, my-

śląc i myśląc.

Nigdy nie padło między nimi żadne słowo o małżeństwie,

ale Rachela okazywała mu od lat wielkie współczucie; przed

nią tylko otworzył serce, zwierzając się ze swoich nieszczęść,

i wiedział bardzo dobrze, że gdyby był wolny i mógł oświad-

czyć się, ona przyjęłaby go. Myślał o tym, że mógłby dążyć

w tej chwili do domu z radością i dumą, że mógłby być tej

107

nocy innym czd-owiekiem; jak lekko byłoby mu na sercu; od-

zyskałby wówczas honor, godność własną i spokój, obecnie

porwany na strzępy. Myślał o tym, że zmarnował najlepsze

lata swego życia, że w jego charakterze co dzień widać było

zmianę na gorsze; o swoim 'strasznym losie, o życiu człowie-

ka przykutego za ręce i nogi do trupa, i dręczonego przez

demona w kobiecej postaci. Myślał o Racheli, tak młodej,

gdy się pierwszy raz spotkali w tych okolicznościach, jak-

żeż dojrzałej teraz i jak szybko mającej się zestarzeć. My-

ślał o wielu dziewczętach i kobietach, które widziała wycho-

dzące za mąż, i o tym, ile widziała domów rodzinnych i dzie-

ci w nich dorastających, :' o tym, jak ze spokojem kroczyła

swą samotną, cichą ścieżką — dla niego — i jak czasem wi-

dział na jfej błogosławionej twarzy cień smutku, który na-

pełniał go wyrzutami sumienia i rozpaczą. Postawił jej obraz

obok ohydnej wizji ostatniej nocy i zastanawiał się, czy to

możliwe, aby cały ziemski byt kogoś tak łagodnego, tak do-

brego i tak pełnego samozapaJtcia zależał od takiego potwo-

ra jak tamta!

Pełen tych myśli — tak pełen, iż miał niezdrowe uczucie,

że pęcznieje i że rodzi się w nim jakiś nowy nienormalny

stosunek do mijanych przedmiotów, widząc czerwoną mgłę

naokoło każdego światła — poszedł schronić się do domu.

Rozdział XIII

RACHELA

W oknie, do 'którego często przystawiano czarną drabi-

nę, aby wynieść to, co było najcenniejsze na świecie dla gło-

dującej żony i gromadki głodnych dzieci, słabym światłem

paliła się świeca; i Stefan dodał do swych myśli surową re-

fleksję, że ze wszystkich wydarzeń ziemskiej egzystencji

żadne nie było rozdzielane tak niesprawiedliwą dłonią jak

śmierć. Bo powiedzmy, że w tej samej chwili urodzi się

dziecko króla i dziecko tkacza, czymże jest ta nierówność

108

WL>"°° U^-JiiU. 0-U.H'JL^j J.LŁUŁIJY^GJ IJSUJl.^, JY t U l Cl U^ldi JJO/^ WUŁIW,

lub kochana przez inne, podczas gdy ta niepotrzebna kobie-

ta żyła nadal.

W ponurym nastroju, wolnym krokiem i wstrzymując

oddech, wszedł do wnętrza domu. Podszedł do swoich drzwi,

otworzył je i wszedł do pokoju.

Panował tam spokój i cisza. Zobaczył Pacholę siedzącą -

przy łóżku.

Obróciła głowę i jej jasna twarz rozproszyła mrok pa-

nujący w jego umyśle. Siedziała przy łóżku, czuwając nad

jego żoną. To znaczy wiedział, że ktoś leży na posłaniu, i wie-

dział aż nadto dobrze, że to musi być ona, ale dłonie Baohe-

li zaciągnęły firanki tak, że postać Leżącej nJei była widocz-

na. Jej ohydna odzież została usunięta, natomiast w poko-

ju znajdowały się jakieś części garderoby Racheli. Wszyst-

ko było na swoim miejscu i w takim porządku, jaki on za-

wsze utrzymywał, ogień był świeżo rozniecony i kominek

uprzątnięty. Zdawało mu się, że ujrzał to wszystko w twa-

rzy Racheli; i że nie spojrzał nawet na nic innego. Gdy spo-

glądał na nią, obraz jej przysłoniła mgła łea, które na-

płynęły mu do oczu, ale stało się to dopiero wówczas, gdy

spostrzegł, jak poważnie patrzyła na niego i gdy zauważył,

ze jej oczy były również pełne łez.

Obróciła się znów w stronę łóżka i upewniwszy się, ż&

"wszystko jest w porządku, odezwała się cichym, spokojnym,

pogodnym głosem:'

— Cieszę się, że wreszcie jesteś, Stefanie. Bardzo późno

przychodzisz.

— Łaziłem tam i z powrotem. »

— Tak też myślałam. Ale na to niedobra dziś noc, deszcz

leje i zerwał się wiatr.

— Wiatr? Prawda. Dął teraz okrutnie. Słuchaj jak hu-

czy i miota się w kominie! Być na takim -wietrze i nie sły-

szeć go?

109

— Byłam tu już raz dzisiaj, Stefanie. Gospodyni przy-

szła do mnie w porze obiadu. Jest tu ktoś, kto potrzebuje

opieki, powiedziała. I doprawdy miała rację. Jest nieprzy-

tomna i majaczy, Stefanie. Przy tym poraniona i potłu-

czona.

Powoli podszedł do krzesła i usiadł pochylając przed nią.

głowę.

— Przyszłam, żeby zrobić, co mogę, Stefanie. Po pierw-

sze, dlatego że pracowała ze mną, gdyśmy oboje były dziew-

czętami, a poza tym dlatego, że asystowałeś jej i ożeniłeś.

się z nią, podczas gdy ja byłam jej przyjaciółką.

Z cichym jękiem oparł swe pomarszczone czoło na dłoni.

— A dalej, bo znam twoje serce i jestem pewna i prze-

konana, że jest ono zbyt litościwe, aby pozwolić jej umrzeć,

a choćby cierpieć z braku pomocy. Ty wiesz, kto tak powie-

dział: „Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią,

kamieniem". Ty nie jesteś tym człowiekiem, który rzuci

ostatni kamień, Stefanie, gdy ona upadła już tak nisko.

— Oh, Eachelo, Eachelo!

— Byłeś okrutnie doświadczony, niech Niebo ci to wy-

nagrodzi — rzekła ze współczuciem. — A ja jestem twoim

biednym przyjacielem z całego .serca i duszy.

Rany, o których mówiła, widoczne były koło szyi kobie-

ty, która dobrowolnie stała .się wyrzutkiem społeczeństwa-

Rachela opatrzyła je, ciągle jeszcze nie odsłaniając leżącej.

Zanurzyła kawałek płótna w misce, do której wlała jakiś

płyn z butelki i łagodnym ruchem przyłożyła okład na ranę.

Stolik o trzech nogach był przystawiony do łóżka; stały na

nim dwie butelki. Z Jednej z nich nalewała płyn.

Nie było to ttik daleko, aby Stefan wodząc oczyma za jdj

dłonią, nie mógł przeczytać, co było wielkimi literami na-

pisane na butelce. Zbladł śmiertelnie i opanował go nagły

strach.

— Zostanę tutaj, Stefanie — rzekła Rachela, cicho zaj-

mując swoje miejsce — aż do dzwon® aa trzecie. Trzeba lo

110

zrobić znowu o trzecie], a potem można 3ą zostawić aż do*

rana.

— Ale twój odpoczynek przed jutrzejszą pracą, moja-

kochana.

— Spałam dobrze ostatniej nocy. Mogę czuwać wiele

nocy, gdy muszę. To ty potrzebujesz odpoczynku — jesteś-

taki blady i zmęczony. Spróbuj przespać się tu na krześle,

gdy ja będę czuwać. Domyślam się, żeś nie spał zeszłej no-

cy. Twoja jutrzejsza praca jest o wiele cięższa niż moja.

Słyszał grzmoty i łoskot na dworze i wydawało mu się,

jakby to jego niedawny zły nastrój krążył dokoła usiłując

go dopaść. Rachela odpędziła zły nastrój i ona też nie do-

puści, aby powrócił; ufał jej, że potrafi go obronić przed

samym sobą.

— Ona mnie nie poznaje, Stefanie; tylko mruczy coś.

sennie i patrzy. Mówiłam do niej wiele razy, ale nie słyszy

tego! Może to i lepiej. Póki nie oprzytomnieje znowu, zro-

bię przy niej, co będę mogła, a potem ona i tak nic o tym

nile będzie wiedziała.

— Jak długo, Rachelo, przypuszczasz, będzie w tym

stanie ?

— Doktor powiedział, że może jutro odzyska przy-

tomność.

Oczy jego padły znów ha butelkę i dreszcz przeszedł

go na wskroś, aż zadrżał cały. Rachela pomyślała, że zziąbł

na deszczu.

— Nie — odpowiedział — to nie, to. Przestraszyłem się.

— Przestraszyłeś się?

— Tak, tak, wchodząc tu. Kiedy spacerowałem... Kiedy

rozmyślałem... Kiedy — znów go to opanowało, wstał trzy-

mając się grzymsu kominka i przygładzając swoje mokre-

i zimne włosy dłonią, która drżała jak ręka chorego czło-

wieka.

— Stefanie!

111.

MG ^.

— Nrei! Proszę cię, nie! Pozwól mi patrzeć na ciebie, jak

siedzisz tak przy łóżku. Pozwól mi zobaczyć cię taką dobrą

i tak wybaczającą. Pozwól, żebym zobaczył cię taką, jaka

ujrzałem cię, kiedym tu wchodził. Nigdy nie zobaczę cię le-

piej niż właśnie tak. Nigdy, nigdy, nigdy!

Dostał gwałtownego ataku dreszczy i opadł na swoje

krzesło. Po chwili opanował się i siedząc tak z łokciem opar-

tym na kolanie i z głową spoczywającą na dłoni mógł spoj-

rzeć na Rachelę. Widziana poprzez mgliste światło świecy

Jego wilgotnymi oczyma, wyglądała jak gdyby miała aure-

olę wokół głowy. Mógł uwierzyć, że miała ją rzeczywiście.

'I wierzył w to; na zewnątrz wiatr wstrząsał oknem, stukał

do drzwi na dole i rozlegał się po domu, dudniąc i jęcząc.

— Miejmy nadzieję, Stefanie, że gdy wydobrzeje to zo-

stawi cię znowu i nie będzie cię więcej krzywdzić. W każ-

dym razie miejmy tę nadzieję w tej chwili. A teraz już będę

<acho, bo chcę, żebyś usnął.

Przymknął oczy, raczej, aby ją zadowolić, niż aby dać

spocząć znużonej głowie; ale powoli, im bardziej wsłuchi-

wał się w huczenie wiatru, tym bardziej' przestawał go sły-

szeć; czy też może zamieniał mu się w stukot jego własnego

"warsztatu, a nawet w dźwięki usłyszane tego dnia i razem

z jego własnym głosem powtarzające to, co już było napraw-

dę powiedziane. Nawet i ta niepełna świadomość odpłynęła

wreszcie i począł śnić długi i przykry sen.

Zdawało mu się, że on wraz z kimś, kogo dawno upodo-

bało sobie jego serce — ale nie była to Eachela, co zdziwiło

go nawet wśród tego wyśnionego szczęścia — stał w koście-

le biorąc ślub. W czasie trwania ceremonii, kiedy poznawał

między obecnymi wiele osób, o których wiedział, że żyją,

i wiele, o których wiedział, że umarli, zapadła ciemność, po

której nastąpiło oślepiające światło. Pochodziło ono z je-

dnego wersetu tablicy z przykazaniami, stojącej' na ołtarzu,

112

i rozjaśniło blaskiem tych słów całe wnętrze kościoła.

Brzmiały one równileż w całym kościele, jakby w ognistych

literach były głosy. Naraz wszystko wokół niego i przed nim

zmieniło się i nic nie wyglądało tak jak poprzednio, z wy-

jątkiem jego samego i księdza. Stali w świetle dziennym

•wśród tłumu tak olbrzymiego, że gdyby zgromadzono w je-

dnym miejscu wszystkich ludzi z całego świata, nie wyglą-

daliby, myślał, liczniej; i wszyscy oni znienawidzili go i nie

było ani jednego litościwego czy przyjaznego oka wśród mi-

lionów oczu utkwionych w jego twarzy. On stał na podwyż-

szonej scenie, pod swoim własnym warsztatem, i patrząc na

kształt, jaki przybrał warsztat, i słysząc wyraźnie czytane

żałobne nabożeństwo, zrozumiał, że jest tu, aby ponieść

śmierć. W tej chwili to, na czym istał, zapadło się pod nim

i zniknął.

Nie był w sitanie. 0'sądzić, z jakiego to taj'emiiego miej-

sca powrócił do swego zwykłego życia i miejsc, które znał,

ale jakimś sposobem powrócił jednak do tych miejsc, ska-

zany na to, że nie wolno mu nigdy, na tym czy przyszłym

świecie, poprzez całą ledwie wyobrażalną wieczność, spoj-

rzeć w twarz Eacheli ani usłyszeć jej głosu. Wędrując tli

i tam, bezustannie, bez żadnej nadziei, w poszukiwaniu cze-

goś, czego sam nie znał, wiedział tylko to, że jest skazany

na wieczne poszukiwanie. Ogarniał go nieokreślony, potwor-

ny strach, śmiertelna obawa przed pewnym, szczególnym

kształtem, który wszystko dokoła przybierało. Wszystko, na,

co tylko spojrzał, przybierało ten kształt prędzej czy póy-

niej. Celem jego nieszczęsnej egzystencji było zapobiec te-

mu, aby ktokolwiek z wielu ludzi, których spotykał, rozpo-

znał ten kształt. Beznadziejny trud! Jeśli wyprowadził ich

z pokoi, gdzie się to znajdowało, jeśli pozamykał szuflady

i szafy, w których to stało, jeśli odciągnął ciekawych od

miejsc, w których wiedział, żo to jest ukryte, i wyprowa-

dził ich na ulicę, to nawet kominy fabryczne przybierały

ten kształt i dokoła nich było wypisane to słowo.

Ciężkie czasy — 8

113

Wiatr huczał znowu i deszcz uderzał o aacny aomow,

a szerokie przestrzenie, poprzez które -wędrował, zmniejszy-

ły się do czterech ścian jego własnego pokoju. Wszystko by-

ło tak jak wtedy, gdy zamykał oczy, tylko ogień na komin-

ku wygasł. Rachela zdawała się drzemać na krześle przy

łóżku. Siedziała zupełnie nieruchomo, otulona w swój szal.

Stół stał na tym samym miejscu, a na nim, w naturalnych

proporcjach i w naturalnej postaci, kształt, który tak czę-

sto powtarzał się w jego śnie.

Zdawało mu się, że ujrzał, jak zasłona przy łóżku drgnę-

ła. Spojrzał znowu i upewnił się, że się porusza. Ujrzał wy-

suwająca, się dłoń, która szukała czegoś po omacku. Potem

zasłona poruszyła się jeszcze widoczniej, kobieta na łóżku

odsunęła ją i usiadła.

Rozejrzała się dokoła swymi żałosnymi oczyma, olbrzy-

mimi i dzikimi, wzrokiem bardzo zmęczonym i ociężałym

objęła pokój, omijając kąt, w którym spał na krześle. Ale

po chwili spojrzała tam; patrząc ocieniała oczy dłonią. Po-

tem znów jej oczy obiegły pokój, zaledwie zauważając Ra-

chelę, jeśli w ogóle ją zauważyły, i znów powróciły do kąta.

Myślał, gdy jeszcze raz osłoniła oczy — nie tyle patrząc

nań, co szukając go z brutalną świadomością, że on tam

jest — że ani w tych rozpustnych rysach, ani w myślacn,

które im towarzyszyły, nie pozostał żaden ślad kobiety,

którą poślubił przed osiemnastu laty. Gdyby sam nie był

widział, jak zbliżała się do tego stanu stopniowo, nigdy by

nie uwierzył, że to ta sama kobieta.

Siedział nieruchomy i bezsilny, jakby rzucono nań urok,

patrząc wciąż na nią

Drzemiąc bezmyślnie, siedziała, przez chwilę, przyłoży-

wszy ręce do skroni. Potem znów zaczęła się rozglądać po

pokoju. I teraz po raz pierwszy oczy jej zatrzymały się na

stoliku z butelkami. '

Natychmiast oczy jej znowu zwróciły się do kąta, gdzie

siedział, z tą samą pogróżką we wzroku, co zeszłej nocy,

114

j^ Ul\-;'-l- U.d.Z-ltAJt^'^ t-'-1-'^ ^t-t-Ł \A.H\J W VJ. ^-ł^I.l.J.^ Ł, \^j.\^lHJy Vt ł ^ t t^&- Hł^-LCł, ^H,V/1-—

wie rękę. Wzięła kubek i siedziała przez chwilę, rozważa-

jąc, którą z dwóch butelek ma wybrać. W końcu bezmyśl-

nym ruchem chwyciła butelkę, która zawierała szybką

i pewną śmierć, i w jego oczach wyciągnęła zębami korek.

Sen to był czy rzeczywistość, nie znalazł w sobie głosu

ani sił, aby się poruszyć. Jeśli to jawa, a przeznaczona jej

pora jeszcze nie nadeszła, zbudź się, Rachelo, zbudź!

I ona też widocznie pomyślała o tym. Spojrzała na Rd-

chelę i bardzo powoli, bardzo ostrożnie wlała do kubka za-

wartość butelki. Przyłożyła już kubek do warg. Jeszc/e

chwila i nic już jej nie pomoże, nawet gdyby cały świat się

zbudził i pośpieszył do niej z całą swoją potęgą. Ale w t" j

samej chwili Rachela zerwała się z cichym okrzykiem.

Stwór zachwiał się, uderzył Rachelę, chwycił ją za włosy,

ale t& miała już kubek w swoim ręku.

Stefan zerwał się z krzesła. — Rachelo, czy ja czuwam,

czy śnię w tę okropną noc?

— Wszystko już dobrze, Stefanie. Ja sama usnęłam. Jńż

prawie trzecia. Cicho, słyszę dzwony!

Wiatr przyniósł dźwięki kościelnego zegara. Słuchail:

wybił trzecią. Stefan spojrzał na Rachelę i ujrzał jej bla-

dość, zauważył jej wzburzone włosy, czerwone ślady palców

, na jej czole i upewnił się, że jego zmysły wzroku i słucha

czuwały. Nawet w tej chwili trzymała jeszcze kubek.

— Pomyślałam, że musi być blisko trzecia — rzekła,

spokojnie wylewa jąć. zawartość kubka do miedrrcy i macza-

jąc jak przedtem płótno. — Jestem zadowolona, że zpsta-

łam. Gdy to przyłożę, wszystko już będzie zrobione. No! T,1-

traz już jest znowu spokojna. Te parę kropel z miednicy wy-

leję, bo niebezpiecznie jest zostawiać to, mimo że już jest

tak mało.

Mówiąc to wylała zawartość miski na popiół w kominku

i rozbiła butelkę o palenisko.

8*

115

przed wyjściem na wiatr i deszcz.

— Czy pozwolisz ml pójść z tobą, ze względu na porę,

Eachelo?

— Nie, Stefanie. To tylko chwilka l.jestem w domu..

— Nie boisz się — rzekł cichym głosem, gdy zbliżyli ale

do drzwi — zostawić mnie samego z nią'?

Kiedy spojrzała na niego mówiąc „Stefanie", ukląkł

przed nią na tych biednych nędznych schodach i podniósł

do ust koniec jej szala.

— Ty jesteś Aniołem. Bądź błogosławiona, bądź błogo-

sławiona !

— Jestem, jak cl to powiedziałam, Stefanie, twoim bied-

nym przyjacielem. Aniołowie nie są do mnie podobni. Po-

między nimi a pracującą kob'etą pełną błędów jest wielki

przepaść. Moja mała siostrzyczka jest pośród nich, ale ona,

jest już przemieniona.

Mówiąc te słowa wzniosła na chwilę oczy, a gdy spojrza-

ła znów w dół, spoczęły one z całą łagodnością l dobrocią na

jego twarzy.

— Ty przemieniasz mnie: ze złego staję się dobrym. Ty

sprawiasz, że pokornie pragnę być bardziej podobnym do

deble l obaw'am się utracić clę, gdy życie się skończy l pio--

klelny młyn zniknie na zawsze. Ty jesteś aniołem, może dla-

tego uratowałaś od śmierci moją duszę.

Spojrzała na niego, klęczącego u jej stóp l wciąż jeszcze

przytrzymującego dłonią jej szal l nagana zamarła jej ua

ustach, gdy ujrzała wyraz jego twarzy.

— Przyszedłem do domu zrozpaczony. Przyszedłem do

domu bez nadziei l doprowadzony niemal do szału myśl;},

że gdy powiedziałem słowo skargi, uznano mnie za nieroz-

sądnego. Powledz'ałem ci, że się przestraszyłem. To była ta

butelka z trucizną na stole; ja n'gdy nie skrzywdziłem żyją-

cego stworzenia, ale, ujrzawszy ją tak nagl'e, pomyślałem:

116

*— L'zy mogę przewidzieć, co mogę zrobić sobie albo jej lub

nam obojgu;

Z przerażoną twarzą położyła mu obie dłonie na ustach,

chcąc powstrzymać go od mówienia. Chwycił je wolną ręką

i ciągle jeszcze trzymając brzeg szala rzekł szybko:

— Ale widzę ciebie, Eachelo, jak siedzisz przy łóżku.

Widziałem ciebie przez całą noc. W moim niespokojnym śnre

wiedziałem, że jesteś tam. Zawsze będę clę tam widział.

I zawsze, kiedy zobaczę ją lub pomyślę o nl'ej, ty będziesz

przy niej. I zawsze, kiedy popatrzę lub pomyślę o tym, co

mnie tak gniewa, ty, o tyle lepsza ode mnie, znajdziesz yl^

przy moim boku. I tak będę próbował czekać l wierzyć

w ten czas, kiedy ty l ja pójdziemy wreszcie razem, daleko,

poza tę głęboką otchłań, do kraju, w którym przebywa two-

ja mała siostrzyczka.

Ucałował znów brzeg szala i pozwolił jej odejść. Powie-

działa mu dobranoc złamanym głosem i wyszła na ulicę.

Wiatr wlał z tej strony, skąd wkrótce miał nadejść dzień,

l ciągle jeszcze dął silnie. Oczyścił przed sobą niebo, a deszcz

albo się wyczerpał, albo powędrował gdzie indziej l zajaś-

niały gwiazdy. Stał z gołą głową na ulicy, patrząc, jak szyb-

ko oddalała się. W surowej wyobraźni tego człowieka, Ra-

chela wobec zwykłych doświadczeń jego życia była tym,

czym świecące gwiazdy wobec marnej świecy w oknie.

Rozdział XIV

WIELKI FABRYKANT

Czas pracował w Coketown, podobnie jak maszyny tego

miasta: tyle' a tyle utkanego maTerlału, tyle to a tyle zuży-

tego paliwa, tyle to a tyle zużytej siły, tyle to a tyle zaro-'

blonych pieniędzy. Ale mniej nieubłagany niż żelazo, stal

l miedź, sprowadzał zmieniające się po 'y roku nawet na tę

pustynię z dymu i cegły i stawiał jedyny opór, jaki kiedy-

kolwiek stawiono w tym mieście — wobec jego okropnej

jednostajności.

117

— Luiza — rzekł pan Gradgrind — staje się Już prawie

młodą kobietą.

Czas, ze swą niezliczoną ilością koni parowych, praco-

wał nie zważając na to, co mówiono, i obecnie wypuścił ze

swej fabryki Tomasza, wyższego o stopę, od dnia gdy ojciec

ostatni raz zwrócił nań szczególną uwagę.

— Tomasz — rzekł pan Gradgrind — staje się już mło-

dym człowiekiem.

Podczas gdy ojciec jego rozmyślał nad tym, czas prze-

robił Tomasza w swojej fabryce i oto stał tu w żakiecie

o długach połach i w sztywnym kołnierzyku.

— Doprawdy — rzekł pan Gradgrind — nadeszła pon,

kiedy Tomasz musi pójść do pana Bounderby.

Czas zabrawszy się do Tomasza przeniósł go do banku

pana Bounderby, uczynił zeń domownika pana Bounderby,

usprawiedliw'.! konieczność zakupienia pierwsze} brzytwy

i ćwiczył go pilnie.

Ten sam wielki fabrykant, zawsze mający pod dostat-

kiem wiele różnych zajęć w różhych stadiach rozwoju, prza-

1'obił w swej fabryce Sissy — i zrobił z niej doprawdy bar-

dzo ładną istotę.

— Obawiam się. Jupe — rzekł pan Gradgrind — że two-

je dalsze uczęszczanie do szkoły będzie bezcelowe,

— Obawiam się, że tak jest — odpowiedziała Sisay

dygając.

— Nie mogę ukryć tego przed tobą, Jupe — rzekł pan

Gradgrind marszcząc czoło — że twoje postępy w szkole

rozczarowały mnie. Bardzo rozczarowały. Nie zdobyłaś pod

kierunkiem pana i pani M'Choakumchild tej ilości ścisłej

wiedzy, jakiej się spodziewałem. Jesteś niesłychanie niedo-

kładna w faktach, twoja znajomość liczb jest bardzo ogra-'

niczona. Jesteś ogólnie opóźniona i poniżej poziomu.

— Bardzo mi przykro, proszę pana — odpowiedziała —

ale wiem, że to jest prawda. Jednak pracowałam usilnie,

proszę pana.

—— J-ŁI.K. —— pUWItIU^iai JJdłl 'JllOUgnnu.

cowałaś pilnie; obserwowałem cię i nie znalazłem w tym

twojej winy.

— Dziękuję panu. Myślałam czasem — rzekła bardzo

nieśmiało Sissy — że może usiłowałam się nauczyć zbyt

wiele, i może gdybym poprosiła, aby mi pozwolono uczyć

się mniej, to może mogłabym...

— Nie, Jupe, nie — rzekł pan Gradgrind potrząsając

głową w swój najpoważniejszy i wybitnie praktyczny spo-

sób. — Nie. Kurs, który przechodziłłś, przechodziłaś według

systemu — systemu i — nie ma co więcej mówić o tym. Ja

mogę tylko przypuszczać, że okoliczności twego dzieciństwa

nie były zbyt korzystne dla rozwoju tych władz umysło-

wych, a my zabraliśmy się do tego już zbyt późno. Mimo to,

jak już powiedziałem, jestem rozczarowany.

— Chciałabym móc lepiej odwdzięczyć się panu za pań-

ską dobroć dla biednej i opuszczonej dziewczyny, która nie

miała do tego żadnych praw, i za pańską opiekę nade mną.

— Nie wylewaj łez — rzekł pan Gradgrind. — Nie wy-

lewaj łez. Ja nie narzekam na ciebie. Jesteś czułą, pilną, do-

brą, młodą dziewczyną i musimy poprzestać na tym.

— Dziękuję, proszę pana, dziękuję bardzo — rzekła Si3-

sy z wdzięcznym ukłonem.

— Jesteś pożyteczną dla pani Gradgrind i w bardzo ui-

mujący sposób jesteś pożyteczną również dla całej rodźmy;

tak słyszałem od panny Luizy i, rzeczywiście, sam to zauwa-

żyłem. Mam przeto nadzieję — rzekł pan Gradgrind — że

potrafisz być szczęśliwą w tych okolicznościach.

— Nie pragnęłabym niczego więcej, proszę pana,

gdyby....

— Rozumiem cię — rzekł pan Gradgrind — ty ciągle

jeszcze myślisz o ojcu. Słyszałem od panny Luizy, że ciągle

jeszcze przechowujesz tę butelkę. No widzisz! Gdyby kształ-

cenie cię w wiedzy dążącej do otrzymywania ścisłych wy-

ny

nikdw dało lepsze rezultaty, byłabyś mądrzejsza, jeśli o to

chodzi. Nie powieiń'już nic więcej.

Doprawdy zbyt lubił Sissy, aby żywic dla niej pogardę; !

a może tak pesymistycznie oceniał jej •umysł, że doszedł do

tej konkluzji. Tak czy inaczej, opanowała go myśl, że w tej

dziewczynie było coś, co trudno było ujawnić na wykresie.

Jej umiejętności definiowania łatwo można było określić

bardzo niską cyfrą, jej znajomość matematyki — zerem;

mimo to nie był pewien czy wiedziałby dobrze jak ją za-

klasyfikować, gdyby na przykład zażądano od niego, aby

wpisał ją w kolumny parlamentarnego bilansu.

W pewnych momentach kształtowania się ludzkiego ma-

teriału bieg Czasu jest bardzo szybki. Ponieważ młody To-

masz i Sissy znajdowali się oboje właśnie w tym okresie je-

go pracy nad nimi, zmiany te dokonały się w przeciągu ro-

ku czy dwóch: podczas gdy pan Gradgrund zdawał się nie

ulegać żadnym 'zmianom, z wyjątkiem wszakże, jednej zmia-

ny, która była niezależna od koniecznego biegu j-ego spraw

, w tej fabryce. Czas wepchnął go w tryby małej, hałaśliwej

i raczej brudnej machiny i uczynił go posłem do parlamentu

, z okręgu Coketown, jednym. 'z szanownych czynników aryt-

metyki parlamentarnej, jednym z głuchych, niemych, śle-

pych, kulawych czcigodnych panów, martwych pod-każdym

innym względem. "W jakim innym oelu- żyjemy bowiem

w chrześcijańskim kraju w osiemnaści'©'setek i parę lat po'

naszym ^anu^

Przez cały ten czas Luiza dorastała, tak cicha i opano-

wana i tak bardzo skłonna do obserwowania o zmierzchu

jasnych iskier opadających na palenisko i gasnących, że od

okresu, gdy jej ojciec powiedział, że jest już prawie młodą

kobietą — a zdawało się, że to było zaledwie wczoraj — nie

ściągnęła znów na siebie jego uwagi, aż spostrzegł, że stała

się naprawdę młodą kobietą.

— Jest już młodą kobietą — rzekł pan Gradgrind w za-

dumie — mój Boże!

120 - '

VV1^-ŁU^'^C ^f^J ^-t-lA ^'-Łi.Ł-*- J ^^.u. J^-L^.^^ ,^^^^^_ ^^^ ^ _ .---.-__-_-.

zamyślony niż zwykle i zdawał się być zajęty jakąś jedną

sprawą. Pewnego wieczoru, gdy wychodził i Luiza podeszła,

aby się z nim pożegnać — miał wrócić późno do domu i ona

miała go ujrzeć dopiero rano — wziął ją w ramiona i, pa-

trząc na nią w swój najbardziej dobrotliwy sposób, rzekł:

— Moja droga Luizo, jesteś już kobietą!

Opowiedziała mu tym samym, dobrze znanym, szybkim

i badawczym spojrzeniem jak tej nocy, gdy znalazł ją koło

cyrku; potem opuściła oczy: — Tak, ojcze.

— Moja droga — rzekł pan Gradgrind — (muszę poroz-

mawiać z tobą poważnie na osobności. Przyjdź do mojego

pokoju jutro po śniadaniu, dobrze"?

— Tak, ojcze.

— Masz chłodne ręce, Luizo. Czy czujesz się niedobrze?

— Zupełnie dobrze, ojcze.

— I jesteś w dobrym nastroju?

Spojrzała nań znowu i uśmiechnęła się w swój dziwny

sposób. . , , '

— Jestem tak samo pogodna, jak zwykle jestem albo

jak zwykle byłam. -

— To doskonale — powiedział pan Gradgrind. Ucało-

wał ją i poszedł. Luiza zaś powróciła do ponurego pokoju

przypominającego fryzjernię i opierając łokieć o dłoń pa-

trzyła znów na krótko żyjące iskry, które tak szybko opa-

dały na popiół.

— Czy jesteś tu, Lu? -— zapytał brat zaglądając przez

drzwi. Był on już młodym człowiekiem, goniącym za roz-

rywkami i niezbyt ujmującym.

— Kochany Tomie — odpowiedziała wstając i całując

go — jak dawno już nie przychodziłeś zobaczyć się ze mną.

— Cóż, wieczorami byłem zajęty czym innym, Luizo,

a w ciągu dnia stary Bounderby nie wypuszcza, mnie. Ale

nabieram go na ciebie, gdy przeholuje, i w ten sposób usta-

liliśmy wzajemne porozumienie. Słuchaj no! Czy ojciec po-

wiedział ci •coś szczególnego dziś albo wczoraj, Lu?

121

—- IMB, JLum. AiB powitiuziai lui uliusiŁiJ, ^e unue puiu/--

mawiać ze mną jutro rano.

—Ah! To właśnie mam na myśli — rzekł Tom — Czy

wiesz, dokąd poszedł dziś wieczór? —• zapytał z głębokim

naciskiem.

— Nie.

— A więc powiem ci. Jest ze starym Bonnderby. Oni

odbywają razem regularne pogawędki w banku. Dlaczego

w banku, jak myślisz ? Dobrze, powiem ci i to. Sądzę, że dla-

tego, aby być jak najdalej od uszu pani Sparsit.

Luiza, trzymając rękę na ramieniu brata, stała ciągle je-

szcze patrząc w ogień. Brat spojrzał na nią z większym niż

zwykle zainteresowaniem i obejmując jej kibic ramieniem,

pociągnął ją pieszczotliwie ku sobie.

— Bardzo mnie lubisz, prawda, Lu?

— Oczywiście, że tak, Tom, chociaż tak rzadko mnie te-

raz odwiedzasz.

— No, cóż, moja siostro — rzekł Tom — kiedy tak mó-

wisz, jakże blisko jesteś moich myśli. Moglibyśmy być

o wiele częściej razem, czyż nie'? Prawie zawsze razem, czyż,

nie. To by mi było bardzo na rękę, gdybyś zdecydowała się

na to, o czym ja wiem, Lu. To by było wspaniałe dla mnie.

To by było niesłychanie wesołe!

Jej zamyślenie nie dało się przeniknąć. Nie mógł nic wy-

wnioskować z jej twarzy. Uścisnął ją i ucałował w policzek.

Oddała mu pocałunek, ale ciągle patrzyła w ogień.

— Słuchaj, Lu! Pomyślałem, że przyjdę i napomknę ci

o tym, co się dzieje; chociaż przypuszczam, że pewno się do-

myślasz, nawet jeśli nie wiesz. Nie mogę zostać dłużej, bo

umówiłem się dziś z kolegami. Nie zapomnisz o tym, ja-k

bardzo mnie lubisz?

— Nie, drogi Tomie, nie zapomnę.

'— Dobra z ciebie dziewczyna — rzekł Tom. — Do wi-

.dzenia, Lu.

Pożegnała go czule i odprowadziła do drzwi, skąd wi-

122

dać oyło światła Cofcetown, bladoźófte z tej odległości. Sta-

ła ta™ P^2^ na nle i słuchając jego oddalających się kro-

ków. Oddalały się szybko, jakby zadowolone, że wydostały

gie z Kamiennej "Willi; stała tam jeszcze, kiedy już odszedł

i wszystko się uciszyło. Wydawało się, jakby najpierw

^ oo-nia na kominku wewnątrz domu, a teraz z ognistej łuny

na zewnątrz, usiłowała wyczytać, jaki rodzaj tkaniny Stary

Czas, ten najstarszy i największy ze wszystkich tkaczy, utka

z nici, które wprządł już w kobietę. Ale jego fabryka jest

tajemniczym miejscem, jego praca je.st cicha i jego robot- -

nicy są niemi.

Rozdział XV

OJCIEC I CÓRKA

Pomimo, że pan Gradgrind nie był podobny do Sinobro-

dego, pokój jego na skutek obfitości błękitnych książek •

był prawie błękitny. Czegokolwiek miały one dowieść

(a zwykle tego, czego chcesz) czyniły to tutaj całą armią,

bezustannie wzmacnianą przybywaniem nowych rekrutów.

W tej zaczarowanej komnacie gromadzono najbardziej

skomplikowane zagadnienia socjalne, sprowadzano je do do-

kładnej sumy i ostatecznie rozstrzygano — jeśli tylko moż-

na było zmusić zainteresowanych, aby przyjęli to do wiado-

mości. Tak jakgdyby można było zbudować obserwatorium

astronomiczne bez żadnych okien i astronom siedzący we "

wnętrzu urządzałby gwiaźdzłisty świat wyłącznie przy po-

mocy pióra, atramentu i papieru, podobnie pan Gradgrind

w swoim obserwatorium (jest wiele takich) nie, miał potrze-

by rzucać ołaem na rojące się wokół niego dziesiątki tysię-

cy istot ludzkich, ale mógłby rozstrzygać ich losy na ta-

bliczkach i zarżeć wszystkie ich łzy jednym małym kawał-

kiem brudnej gąbki.

A więc do tego obserwatorium — surowego pokoju,

w którym znajdował się nieubłaganie statystyczny zegar

odmierzający każde sekundę uderzeniem podobnym do

123

u^u^^^^^u, u lYJ.ci.^.^n li. Uli.lll^ —— Liu.clld 0^ W^AUa.CZ.UIlfgO

ranka Luiza. Okno wychodziło na Coketown; i gdy usiadła

obok biurka swego ojca, ujrzała wysokie kominy i długie

pasma dymów, majaczące ponuro w ciężkiej przestrzeni.

— Moja kochana Luizo — rzekł ojciec — przygotowa-

łem cię zeszłego wieczoru na to, żebyś w rozmowie, którą

mamy odbyć, skupiła całą swoją uwagę. Byłaś tak dobrze

wychowana i, jestem szczęśliwy, że mogę to powiedzieć,

przynosisz taki zaszczyt wychowaniu, które otrzymałaś, że

mam zupełne zaufanie do twego zdrowego rozsądku. Nie je-

steś impulsywna, nie jesteś romantyczna, jesteś przyzwy-

czajona patrzeć na wszystko z solidnego, objektywnego

punktu w'dz'enia rozsądku i kalkulacji. Wiem też, że z tego

tylko punktu widzenia spojrzysz i zastanowisz się nad tym,

co mam ci do zakomunikowania.

Poczekał chwilę, jakby dając jej możność powiedzenia

czegoś. Ale ona nie odezwała się słowem.

— Luizo, moja droga, jesteś przedmiotem propozycji

małżeńskiej, którą mi uczyniono.

Znów zaczekał i znów ona nie odpowiedziała ani' słowa.

To zdumiało go tak dalece, że powtórzył łagodnie jeszcze

raz: — propozycji małżeństwa, moja droga! —' Odpowie-

działa na to bez żadnego widocznego wzruszenia.

— Słyszę cię, ojcze. Ja uważam, zapewniam cię.

— No! — rzekł pan Gradgrind uśmiechając się, po

chwili zakłopotania — jesteś nawet mniej uczuciową, niż

się tego spodziewałem, Luizo. A może nie jesteś nieprzygo-

towana na wiadomość, jaką polecono mi tobie zakomuni-

kować?

— Nie mogę tego powiedzieć, ojcze, dopóki nie usłyszę

tej wiadomości. Przygotowana czy nie, pragnę usłyszeć to

wszystko od cliebie. Chcę usłyszeć, jak ty mi o tym oznaj-

misz, ojcze.

Osobliwe to twierdzenie, ale pan Gradgrind nie był

w tej chwili tak opanowany jak jego córka. Wziął do ręki

124

nóż oct ps-yim u, umuuii gu, JJUWZ^I i w/iiąi go znowu, i począł

no-ladać jego ostrze zastanawiając się przez ten czas jak

^ówic dalej.

_- To, co mówisz, Luizo, jest niesłychanie rozsądne.

pociąłem się więc, powiedzieć ci, że — krótko mówiąc —

nań Bounderby oświadczył mi, że obserwował twoje postę-

T)Y ze szczególnym zainteresowaniem i przyjemnością i od

dawna miał nadzieję, że w końcu nadejdzie czas, gdy będzie

ci mógł ofiarować swoją rękę. Ten czas, na który czekał tak

dłu°'o i rzeczywiście z wielką stałością, nadszedł teraz. Pan

Bounderby przedłożył mi swoją propozycję małżeństwa

i prosił, abym cię z nią zaznajomił i wyraził jego nadzieję, że

rozważysz ją przychylnie.

Zapanowało milczenie. Trupi, statystyczny zegar o bar-

dzo głuchym dźwięku. Daleki dym był bardzo czarny

i ciężki.

— Ojcze — rzekła Luiza — czy myślisz, że ja kocham

pana Bounderby?

Pan Gradgrind był niezmiernie speszony tym nieoczeki-

wanym pytaniem. ,

— Cóż, moje dziecko — odpowiedział — Ja oczywiście

nie mogę nic o tym powiedzieć.

— Ojcze — nalegała Luiza dokładnie tym samym to-

nem co przedtem — czy ty prosisz mnie, abym pokochała

pana Bounderby? /

— Moja droga Luizo, nie. Nie. Ja nie proszę o nic.

— Ojcze — nalegała ciągle. — Czy pan Bounderby pro-

si abym go pokochała?

— Doprawdy, moja droga — rzekł pan Gradgrind —

trudno odpowiedzieć, na twoje pytanie.

— Trudno odpowiedzieć tak lub nie, ojcze?

—— Oczywiście, moja droga. Pomeważ — tu było coś do

wykazania i to go ożywiło — ponieważ odpowiedź zależy

zasadniczo, Luizo, od tego, w jakim sensie używamy tego

wyrażenia. A więc pan Bounderby nie czyni tobie tej krzyw-

125

dy ani nie czyni sobie tej krzywdy, aby roście soDie prawa

do czegoś urojonego, fantastycznego lub (używam synoni-

mów) sentymentalnego. Pan Bounderby wyniósłby niewiel-

ki pożytek z obserwacji tego, jak rośniesz w j'e'go oczach,

gdyby tak dalece zapomniał, co winien jest twojemu zdro-

wemu rozsądkowi, nie mówiąc już o jego własnym rozsądku,

gdyby zwrócił się do ciebie z takim żądaniem. Dlatego też,

samo to wyrażenie — ja po prostu tylko ci to poddaję, moja

droga — jest trochę nie na miejscu.

— A jakiego wyrażenia radziłbyś użyć mi zamiast tego, .

ojcze?

f — Ależ, moja droga Luizo — rzekł pan Gradgrind zu-

pełnie już opanowany tym razem. •— Kadziłbym ci (ponie-

waż mnie o to prosisz) rozważyć tę sprawę, tak jak miałeś

zwyczaj rozważać każdą mną kwestię, po pros-tu -jako jeden

z^kenkreteyeh- faktów. Głupcy i ludzie lekkomyślni mogą

komplikować te sprawy nieistotnymi urojeniami i innymi

głupstwami, które, gdy im się należycie przyjrzeć, nie istnie-

ją — doprawdy nie istnieją — ale nie jest to komplement

dla ciebie, gdy powiem, że ty wiesz lepiej. A teraz, jakież

są fakty w tej sprawie? Ty masz, wyraźmy to w okrągłych

cyfrach, dwadzieścia lat, pan Bounderby, powiedzmy,

w okrągłych cyfrach, pięćdziesiąt. Jest pewna różnica pod

względem wieku, ale nie ma żadnej, o ile chodzi o wasze

środki i pozycje; przeciwnie, jest wielka zgodność. A teraz

powstaje pytanie: Czy ta jedna różnica wystarczy, aby sta-

nowić przeszkodę dla tego małżeństwa? Przy rozważaniu tej

kwestii należałoby wziąć pod uwagę będące do naszej dy-

spozycji dane statystyczne o małżeństwach w Anglii i Wa-

lii. Otóż można stwierdzić na podstawie tych cyfr, że mał-

żeństwa po większej części zawierane bywają pomiędzy

stronami w bardzo nierównym wieku i że starszą z tych obu

stron w większości liczniejszej niż irzy czwarte wypadków

są, oblubieńcy. Ciekawie ilustrują nam wyższość tego pra-

wa podobne wyniki podane nam na podstawie najdokład-

3.26

nieJSzycń obliczeń, przez podróżników, a odnoszące się do

terytoriów brytyjskich w Indiach, znacznej części Chin

i Kałmuków z Tatarii. W świetle tych danych różnica, o któ-

rej wspomniałem, prawie że przestaje byó różnicą i właści-

wie niemal zanika.

— Czym byś mi polecił, ojcze, — zapytała Luiza, by-

najmniej nie wytrącona z równowagi tymi zachęcającymi

wynikami — zastąpić termin, którego użyłam? To niesto-

sowne wyrażenie?

— Luizo — odparł ojciec — wydaje mi się, że nie może

być nic prostszego. Ograniczając się ściśle do faktów, py-

tanie, które sobie stawiasz, brzmi: Czy pan Bounderby pro-

si, abym go poślubiła? Tak, prosi. Pozostaje wobec tego py-

tanie: Czy ja gc poślubię? Sądzę, że nie ma nic prostszego.

— Czy ja go poślubię? — powtórzyła Luiza, z wielkim

naciskiem.

—- To właśnie. I jest to wielką pociechą dla mnie, jako

dla twego ojca, moja droga Luizo, że nie podchodzisz do

rozważania tej kwestii z uprzedzeniami lub z nałogami

właściwymi innym młodym kobietom.

— Nie, ojcze — odparła — Ja tak nie podchodzę.

—— A teraz osądź sprawę sama — rzekł pan Gradgrind.—

Ująłem tę sprawę tak, jak zwykle bywa ona ujmowana przez

praktyczne umysły; w swoim czasie ująłem ją tak samo

w wypadku twojej matki i moim. O reszcie, moja droga Lu-

izo, ty sama zadecydujesz.

Od początku siedziała wpatrując się w niego uparcie.

Teraz, gdy on z kolei, pochylając się w tył na swoim krześle, /

skierował na nią spojrzenie swoich głęboko osadzonych

oczu, może mógłby zauważyć u niej pewną rozterkę, gdy

walczyła ze sobą, aby rzucić mu się na pierś i wyjawić ukry-

te tajemnice swego serca. Ale, aby to zobaczyć, musiałby

przeskoczyć jednym susem te bariery, które ustawiał przez

całe lata pomiędzy sobą i tymi wszystkiemi subtelnymi ce-

127

-_-.—- -„—-^*„^, ^u.^^ u^^cji c;.ng ŁCIWOAC wylLlya.a^ IJ.aJ&piyi-

niejszej nawet algebrze, dopóki nie zabrzmi ostateczna trą-

ba, która obróci w proch nawet algebrę. Bariery były zbyt

liczne: zbyt wysokie na taki skok. Swym nieczułym, prak-

tycznym, rzeczowym wyrazem twarzy zmroził ją znowu

i chwila ta zapadła w bezdenne otchłanie przeszłości, aby

tam zmieszać się z innymi, zatopionymi już, straconymi

możliwościami.

Odwracając od niego oczy, siedziała tak długo, patrząc

w milczeniu na miasto, że w końcu powiedział: — Czy ra-

dzisz się kominów fabrycznych Coketown, Luizo?

— Wydaje się, że nie ma tam nie oprócz nędznych, je-

dnostajnych dymów. Ale gdy nadejdzie noc, wybucha ogień,

ojc^e — odpowiedziała obracając się szybko.

— Wiem o tym oczywiście, Luizo. Nie widzę tylko, jakie

zastosowanie ma ta uwaga. — Trzeba oddać mu sprawiedli-

wość, że nie widział zupełnie.

Lekkim ruchem dłoni jakby odsunęła te myśli i skupia-

jąc znów na nim swoją uwagę, rzekła:

— Ojcze, myślałam często o tym, że życie jest krótkie.

Był to tak wyraźnie jeden z jego tematów, że wtrącił:

— Bez wątpienia, jest ono krótkie, moja Luizo, jednak

dowiedziono, że w ostatnich latach okres życia ludzkiego

przedłużył się. Obliczenia różnych towarzystw ubezpiecze-

niowych i emerytalnych, a także inne dane, które nie mogą

być mylne, ustaliły ten fakt.

— Ja mówię o moim własnym życiu, ojcze.

— Oh, doprawdy? Mimo to — rzekł pan Gradgrind —

nie potrzebuję chyba wykazywać ci, Luizo, że podlega ono

tym samym prawom, które rządzą życiem w ogóle.

— Chciałabym w ciągu mojego życia zrobić tyle, ile mo-

gę, i to, do czego jestem zdolna, choć to niewiele. Jakie to

ma znaczenie?

128

s.aii. u±au^i.imu., /,uawaio się, nie mógł po^ąć ostatnich

czterech słów i powtórzył: Jak to znaczenia? Jakie znacze-

nie, moja droga?

— Pan Bounderby — ciągnęła ona dalej spokojnie i bez

ogródek, nie zwracając na niego uwagi — prosi mnie, abym

go poślubiła. Pytanie, jakie mam sobie postawić, brzmi: czy

ja go poślubię? Tak jest, ojcze, czyż nie? Tak mi powiedzia-

łeś, ojcze, czyż nie?

— Oczywiście, moja droga.

— Niech więc tak będzie. Jeśli pan Bounderby chce

mnie na takich warunkach, zadowolę się przyjęciem jego

propozycji. Powiedz mu ojcze, jak najszybciej, że taka jest

moja odpowiedź. Powtórz ją słowo w słowo, jeśli możesz,

ponieważ chciałabym, żeby wiedział dokładnie, co powie-

działam.

— Zupełnie słusznie, moja droga — odparł ojciec z zizna-

niem — trzeba być dokładnym. Zastosuję się do twego bar-

dzo słusznego żądania. Czy masz jakieś życzenia, o ile cho-

dzi o termin zawarcia twego małżeństwa, moje dziecko?

— Żadnego, ojcze. Jakie to ma znaczenie!

—^ Pan Gradgrind przysunął swoje krzesło bliżej i wziął

ją za rękę. Ale ona powtórzyła te słowa i to wywołało w je-

go uchu pewną dysharmonię. Zastanowił się, spojrzał na

nią i trzymając ją ciągle za rękę, rzekł:

— Luizo, nie miałem zamiaru zadawać ci jednego pyta-

nia, ponieważ wyrażona w nim możliwość wydawała mi się

zbyt odległą. Ale może powinienem to uczynić. Czyś ty ni-

gdy nie taiła żadnej innej propozycji?

— Ojcze — odpowiedziała prawie z pogardą. — Któż

inny mógł mi uczynić taką propozycję? Kogóż ja widywa-

łam? Gdzie bywałam? Jakież są doświadczenia mego serca?

— Moja droga Luizo — odparł pan Gradgrind, upew-

niony i zadowolony — słusznie mnie poprawiasz. Ja po pro-

stu chciałem spełnić swój obowiązek.

189

' — (Józ ,]a wiem, ojcze — mówiła iJUlza cicnym głosem —

o gustach i' fantazjach, o zamierzeniach i uczuciach? Jakąż

miałam ucieczkę od problemów, które mogły być zademon-

strowane, i rzeczy konkretnych, które można ująć? — Mó-

wiąc to nieświadomie zacisnęła dłoń, jakby ujmując jakiś

przedmiot, i powoli rozwarła ją, jakby sypiąc z niej pył czy

popiół.

— Moja droga — zapewnił jej wybitnie praktyczny ro-

dzic — to prawda, zupełna prawda.

— Ależ, ojcze — nalegała dalej — jakież dziwne zada-

jesz mi pytanie? Dziecinne upodobania, o których nawet ja

słyszałam, że są pospolite wśród dzieci, nie zaznały nigdy

niewinnego spoczynku w mojej piersi. Tak bardzo uważałeś

na mnie, że nie miałam nigdy serca dziecka. Chowałeś mnie,

ojcze, tak dobrze, że nie miałam nigdy dziecinnych snów.

Postępowałeś ze mną, ojcze, tak mądrze, że nigdy nie zna-

łam dziecięcej wiary ani dziecięcego strachu.

Pan Gradgrind był wzruszony swoim sukcesem i złożo-

nym przez nią świadectwem. — Droga moja Luizo —

rzekł — płacisz mi szczodrze za moją troskliwość. Pocałuj

mnie, drogie moje dziecko.

Córka ucałowała go więc. Zatrzymując ją w swych obję-

ciach, rzekł: — Mogę cię zapewnić, moje najukochańsze

dziecko, że uszczęśliwiasz mnie swą mądrą decyzją. Pan

Bounderby jest bardzo wybitnym człowiekiem i każda nie-

wielka różnica, jaka,, powiedzmy, że istnieje między wa-

mi — jeśli w ogóle istnieje — jest aż nadto zrównoważona

zaletami, które posiadł twój umysł. Zawsze było moim ce-

lem wychować cię tak, abyś będąc jeszcze młodą miała (je-

śli mogę .się tak wyrazić) umysł odpowiedni dla każdego

wieku. Pocałuj mnie raz jeszcze, Luizo. A teraz chodźmy

i poszukajmy twojej matki.

Udali się przeto do salonu, gdzie ta szanowna dama, bę-

dąca wcieleniem rozsądku, spoczywała jak zwykle na kana-

pie, podczas gdy Sis.sy pracowała u j.eji boku. Gdy weszli.

139

zdradziła słabe oznaki powrotu do życia i po chwili, jej sub-

telna, przezroczysta postać przybrała pozycję siedzącą.

— Pani Gradgrind — rzekł jej mąż, który z pewną nie-

cierpliwością oczekiwał, aż usiądzie na dobre — pozwól

przedstawić sobie panią Bounderby.

— Oh! — rzekła pani Gradgrind — A więc załatwiłeś

to! No cóż, mam nadzieję, że będziesz się cieszyła dobrym

zdrowiem, Luizo; bo jeśli głowa ci zacznie pękać natych-

miast po ślubie, jak to było w moim wypadku, to nie uwa-

żam, aby można ci było zazdrościć, chociaż nie wątpię, że

tak sądzisz jak wszystkie zresztą dziewczęta. Mimo to ży-

czę ci radości, moja droga. I mam nadzieję, że będziesz mo-

gła dobrze spożytkować swoje ologiczne studia, jestem tego

pewna! Musze złożyć ci gratulacyjny pocałunek, Luizo: ale

nie dotykaj mojegu prawego ramienia, bo coś tam kłuje

mnie przez cały dzień. A teraz widzisz — jęknęła pani Grad-

grind poprawiając swoje szale po tej czułej ceremonii. —

Będę się zamartwiać rano, w południe i wieczorem, jak mam

do niego mówić!

— Pani Gradgrind — rzekł poważnie jej mąż — co pa-

ni chce przez to powiedzieć?

— Jak ja mam mówić do niego, panie Gradgrind, gdy

poślubi Luizę! Muszę przecież jakoś go nazywać. To nie-

możliwe — rzekła pani Gradgrind grzecznie, lecz jednocze*.

ni)e z uczuciem krzywdy — żeby zwracać się stale do niego

i nigdy go jakoś nie nazywać. Nie mogę nazywać go Josia-

hem, bo to imię jest dla mnie nie do zniesienia. Ty sam nie

chciałbyś słyszeć o Joe, wiesz o tym bardzo dobrze. Mam

więc nazywać swego własnego zięcia panem Bounderby.

Nie, nigdy, dopóki, jak sądzę, nie nadejdzie czas, gdy będę

już taką kaleką, że moi krewni zaczną deptać po mnie.

A więc jak mam go nazywać?

Ponieważ nikt z obecnych nie miał nic do zapronowania

w tej szczególnie pilnej potrzebie, pani Gradgrind rozstała

9*

się z tym życiem na ,]akiś czas, dodawszy następujący JSO-

dycyl do wyrażonych uprzednio uwag.

— Jeśli chodzi o ślub, Luizo, proszę tylko o jedno —

i proszę o to z drżeniem w piersi, które obecnie ogarnia mnie

całą od stóp do głów — aby odbył się wkrótce. W przeciw-

nym razie wiem, że to jest jeden z tych tematów, o których

będę słuchać bez końca.

Kiedy pan Gradgrind przedstawił panią Bounderby,

Sissy obróciła nagle głowę i spojrzała ze zdziwieniem, z ża-

lem, ze smutkiem, ze zwątpieniem, z najrozmaitszymi uczu-

ciami, na Luizę. Luiza wiedziała o tym i ujrzała to, nie pa-'

trząc na nią. Od tej chwili była obojętną, dumną i zimną —

trzymała Sissy z daleka — zmieniła się wobec niej zupełnie.

Rozdział XVI

MĄŻ L ŻONA

Pierwszy niepokój pana Bounderby, na wiadomość

o szczęściu, które go spotkało, był spowodowany koniecz-

nością zawiadomienia o tym pani Sparsit. Nie mógł zdecy-

dować się jak to zrobić i jakie mogą być konsekwencje te-

go kroku. Czy ona natychmiast odjedzie, ze wszystkimi ma-

natkami, do lady Scadgers czy też stanowczo odmówi ru-

szenia się'z miejsca; czy będzie płakać, czy miotać obelgi;

czy będą ją s2arpać wątpliwości, czy też ona będzie szarpać

znajdujące się wokół przedmioty; czy pęknie jej serce, czy

też ona rozbije lustro; tego wszystkiego pan Bounderby nie

mógł przewidzieć. Jednak, ponieważ trzeba było to zrobić,

nie miał wyboru, musiał to uczynić; tak więc po wielu na-

daremnych próbach napisania listu, zdecydował się zała-

twić to ustnie. "

Tego wieczoru, który wybrał na załatwienie tej pilnej

sprawy, idąc do domu. przezornie wstąpił do apteki i za-

opatrzył się w butelkę najsilniejszych soli trzeźwiących. —

Na Boga — rzekł pan Bounderby — jeśli popróbuje mdleć,

w każdym razie, przytrę jej nosa! Ale, pomimo .że był tak

uzbrojony, wszedł do domu z uczuciem, które można by na-

zwać każdym innym słowem ale nie odwagą; i stanął przed

obiektem swoich obaw jak pies, który ma świadomość, że

przychodzi wprost ze spiżarni.

— Dobry wieczór, panie Bounderby!

— Dobry wieczór pani, dobry wieczór. — Przysunął

swoje krzesło, a pani Sparsit odsunęła swoje jak ktoś, kto

chce powiedzieć: „To pański kominek, proszę pana. Przy-

znaję to chętnie. Może pan zająć całe miejsce, jeśli uważa '

pan to za stosowne!"

— Proszę nie uciekać na biegun północny, szanowna pa-

ni — rzekł p^n Bounderby.

— Dziękuję panu, sir — odparła pani Sparsit i powró-

ciła, ale' nie całkiem na swoje poprzednie miejcse.

Pan Bounderby siedział patrząc jak w kawałku batystu

czubkami twardych* ostrych nożyczek wycinała dziurki

w jakichś trudnych do zrozumienia celach zdobniczych.

Czynność, która w zestawieniu z krzaczastymi brwiami

i rzymskim nosem nasuwała z pewną żywością myśl o sępie

trudzącym się nad oczyma jakiegoś ptaszka. Była tym tak

zajęta, że upłynęło wiele chwil, zanim podniosła wzrok

znad .swojej roboty; gdy to uczyniła, pan Bounderby zwró-

cił na siebie jej uwagę skinieniem głowy.

— Pani Sparsit — rzekł pan Bounderby kładąc ręce

w kieszenie "i upewniając się prawą ręką, że korek małej

buteleczki jest w pogotowiu. — Nie pomijałem żadnej oka-

zji, abypowiedzieć pani, że jest pani nie tylko damą z uro-

dzenia i wychowania, ale również diabelnie rozsądną ko-

bietą.

— Sir — odparła dama — nie po raz pierwszy zaszczy-

ca umie pan podobnymi wyrazami swej dobrej o mnie opinii.

133

— J/ani aparsit — rzeKi pan tłoimueruy — J-uam wnu.aii.

zdziwić panią.

— Tak, sir? — odparła pan] Sparsit pytająco, w możli-

wie najspokojniejszy sposób. Nosiła jak zwykle mitenki;,

odłożyła teraz robotę i zaczęła je wygładzać.

— Mam zam!ar — rzekł pan Bounderby — poślubić cór-

kę Toma Gradgrinda.

— Tak, sir? — odparła pani Sparsit, — Mam nadzieję,

że będzie pan szczęśliwy, panie Bounderby. Oh, doprawdy,

ttiam nadzieję, że będzi'e pan szczęśliwy, .sir! — powiedzia-

ła to z taką wielką łaskawością, a równocześnie z tak wiel-

kim współczuciem, że Bounderby daleko bardziej zmiesza-

ny, niż gdyby rzuc'.ła swym pudełkiem od robótek w lustro

lub zemdlała na dywanie przed kominkiem — zakorkował

, szczelniej sole trzeźwiące znajdujące się w jego kieszeni

i pomyślał:. „No, niech ją licho weźmie, kto by przypuścił,

że ona przyjmie to w ten sposób".

— Życzę panu tego z całego serca, sir — rzekła pani

(Sparsit w niesłychanie wyniosły sposób — żeby pan był pod

każdym względem bardzo szczęśliwy. -"- W tej je' Jej chwili

przywłaszczyła sobie prawo do litowania się nad nim — na

zawsze.

— A więc, proszę pani — rzekł pan Bounderby z pewnym

oburzeniem w głosie, który był najwidoczniej ściszony,

wbrew jego woli — Jestem pani bardzo zobowiązany. Mam

nadzieję, że będę szczęśliwy.

— Czyż tak, sir! — rzekła pani Sparsit z wielką uprzej-

mością — Ależ naturalnie; oczywiście spodziewa się pan

tego.

Nastąpiła niezręczna pauza ze strony pana Bounderby.

Pani Sparsit spokojnie podjęła swoją robótkę i od czasu do

czasu kaszlała tylko lekko, a kaszel jej brzmiał świadomą

siłą i pobłażaniem.

— A więc, proszę pani — podjął pan Bounderby — wy-

obrażam sobie, że -w tych okolicznościach osobie takiej jak

134

pani nie byłoby przyjemnie pozostać tuta.], mimo że byłaby

pani mile widziana?

— Oh, nie, drogi panie, tego w żadnym razie nie pomy-

ślałam! — pani Sparsit potrząsnęła głową, wciąż we właś-

ciwy sobie bardzo wyniosły sposób, i zmieniła trochę swój

lekki kaszel — kaszląc teraz, jak gdyby powstał w niej pro-

roczy duch, ale jednocześnie jak gdyby lepiej; było go za-

głuszyć.

— Mimo to, szanowna pani — rzekł pan Bounderby —

są w banku pokoje, gdzie dobrze urodzona i wychowana da-

ma jako strażnik tej instytucji, byłaby raczej na miejscu

i jeśli te same warunki...

— Przepraszam pana, sir. Był pan tak dobrym obiecać,

że będzie pan zawsze zastępował te słowa wyrażeniem —

roczny komplement. <f

— Dobrze więc, roczny komplement. Jeśliby więc ten

sam roczny komplement zechciała pani akceptować w no-

wych warunkach, to cóż, nie widzę niczego, co by nas mia-

ło rozdziel? ć, chyba, że pani coś widzi.

— Sir - odparła pani Sparsit — ta propozycja jest godna

pana i jeśli pozycja, którą zajmę w Banku, jest tego rodzaju,

że będę mogła zająć ją nie zstępując niżej w pozycji towa-

rzyskiej...

— Ależ oczywiście, że tak — rzekł Bounderby. — Gdy-

by tak nie było, nie przypuszcza pani chyba, że zapropono-

wałbym ją damie, która obracała się w takim towarzystwie

jak pani. Nie dlatego, żebym ja dbał o takie sprawy wie pa-

ni! Ale wiem, że pani dba o nie.

— Panie Bounderby, jiest pan bardzo uczynny.

, — Będzie pani miała swój własny prywatny aparta-

ment, będzie pani miała swój własny węgiel i swoje świece,

i wszystko inne, i będzie pani miała swoją służącą i człowie-

ka, który będzie pani towarzyszył wieczorami niosąc świa-

tło i będzie pani, pozwolę sobie zauważyć, niesłychanie

wygodnie.

135

— Sir — odrzekła pani Sparsit — proszę nie mówić nic

więcej. "Wyrzekając się mego stanowiska tutaj, rozumiem,

że nadal będę musiała spożywać chleb zależności — mogła

była powiedzieć „cielęcy móżdżek", ponieważ ten delikatny

przysmak w smakowitym ciemnym sosie był jej ulubionym

daniem na kolację — a ja chętniej przyjmę go z ręki pana,

niż z każdej innej. Przeto, sir, przyjmuję pańską propozy-

cję z wdzięcznością i z wielkim, szczerym uznaniem za daw->

ne wględy. I mam nadzieję, proszę pana — rzekła pani Spar-

sit kończąc wybitnie' współczującym tonem —że panna

Gradgrind da panu wszystko, czego pan pragnie i na co pan.

zasługuje!

Nic już nie poruszyło pani Sparsit z zajętej przez nią

pozycji. Daremnie pan Bounderby utwierdzał się w swej

pewności siebie we właściwy mu wybuchowy sposób, pani

Sparsit postanowiła współczuć mu jako Ofierze. Była

grzeczna, usłużna, pogodna, pełna nadziei, ale im bardziej

grzeczna, im bardziej usłużna, im bardziej pogodna, im bar-

dziej pełna nadziei, im bardziej w ogóle wzorowa była ona,,

tym nieszczęśliwszą Ofiarą był on. Miała tak wielkie współ-

czucie' dla jego losu, że jego wdelka czerwona twarz pokry-

wała się zimnym potem, gdy na niego spojrzała.

Tymczasem ustalono, że związek małżeński zostanie za-

warty za osiem tygodni i pan Bounderby przychodził co

wieczór do Kamiennej Willi w charakterze przyjętego kon-

kurenta. Miłość przejawiała się wtedy w formie bransole-

tek i przy każdej okazji podczas okresu narzeczeństwa sta-

wała się podnieta do wzmożonej produkcji. Eobiono suk-

nie, robiono biżuterię, robiono ciasta i rękawiczki, robiono

zapisy; imponujący asortyment Faktów oddał należne ho-

nory kontraktowi ślubnemu. Cała ta sprawa była Faktem

od początku do końca. Czas nie podlegał żadnym z tych po-

etycznych przemian, jakie przypisuje się mu w takich ra-

zach, zegary nie szły ani szybciej ani wolniej niż o każdej

innej porze roku. Trupio statystyczny chronometr w obser-

136

watonum Uradgnnda uderzał w głowę każdą .sekundę, gdy

tylko się narodziła, i grzebał ją ze zwykłą regularnością.

I tak nadszedł ten dzień, jak nadchodzą wszystkie inne

dni dla ludzi, którzy kierują się wyłącznie rozsądkiem, a gdy

nadszedł — zostali sobie poślubieni w typowym dla tego

miasta kościele — Josiah Bounderby, stanu wolnego z Coke-

town i Luiza, najstarsza córka Tomasza Gradgrinda, z Ka-

miennej Willi, Posła do Parlamentu z tego okręgu. A gdy

zostali połączeni świętym węzłem małżeństwa, udali się do

wyżej wymienionej Kamiennej Willi na śniadanie.

Przy tej pomyślnej okazji zebrało się tam światłe towa-

rzystwo, które wiedziało,, z czego wszystko, co jedli i pili,

było zrobione, jak zostało importowane lub eksportowane,

•w jakich ilościach i jakimi środkami transportowymi, ro-

dzimymi czy obcymi, i w ogóle wszystko. Drużki łącznie

z małą Jane Gradgrind były z intelektualnego punktu wi-

dzenia, dobrymi pomocnicami dla buchaltera; żadnej osoby

z tego towarzystwa nie trzymały się żadne głupstwa.

Po śniadaniu pan młody zwrócił się do nich w następu-

jących słowach:

— Panie i panowie. Jestem Josiah Bounderby z Coke-

town. Ponieważ uczyniliście mnie i mojej żonie zaszczyt pi-

jąc za nasze zdrowie i szczęście, uważam, że muszę na to od-

powiedzieć, chociaż znając mnie dobrze i wiedząc, kim

jestem i jakie jest moje pochodzenie, nie będziecie oczeki-

wali przemówień od człowieka, który widząc Słup, mówi:

„to jest Słup", a widząc Pompę, mówi: „to jest Pompa"

i nie nazwie nigdy Słupa Pompą ani Pompy Słupem, ani

żadnego z tych przedmiotów wykałaczką. Jeśli chcecie dziś

rano usłyszeć mowę, mój przyjaciel i teść, Tom Gradgrind,

jest posłem do parlamentu, wiecie więc, gdzie jej szukać. Ja

nie jestem człowiekiem, którego szukacie. Mimo to czuję się

do pewnego stopnia dumnym, gdy patrzę dziś na zebranych

wokół tego stołu i zastanawiam się, jak niewiele myślałem

o poślubieniu córki Toma Gradgrinda, gdy byłem obdartym

137

uu.i.^Łiu.i.a.i^iLi, i\.Lm_y .u-igu.y nic iu^'1 auule twcuŁZ.^, uli ^ u a IM JJUU

pompą i •to nie'częściej niż raz na dwa tygodnie: mam na-

dzieję, że mi to' wybaczycie. A więc mam nadzieję, że podo-

ba się wam moj'e poczucie niezależności, a jeśli nie, nic na to

nie poradzę. Ja na p'rawdę czuję się niezależnym. A teraa

oto, jak wspomniałem i wy także wspomnieliście o tym, po-

ślubiłem dziś córkę Toma Gradgrinda. Jestem bardzo z tego

zadowolony. Było to od dawna moim życzeniem. Obserwowa-

łem jej wychowanie i wierzę, że jest mnie warta. Jednocześ-

nie nie oszukując was — wierzę, że ja jestem jej wart. A więc

dziękuję wam, w imieniu nas obojga, za okazaną nam życzli-

wość; najlepszym zaś życzeniem, jakie mogę złożyć nieza-

mężnej i nieżonatej części obecnego tu towarzystwa, jest:

Mam nadzieję, że każdy kawaler znajdzie sobie taką dobrą

żonę, jak ja. I mam nadzieję, że każda panna znajdzie sobie

tak dobrego męża, jak moja żona.

Wkrótce po tym przemówieniu, ponieważ udawali się

w podróż poślubną do Lyonu, w tym celu, aby pan Boun-

derby miał okazję zobaczyć, jak sobie radzą robotnicy

w tych stronach i czy także chcą być karmieni ze złotych

łyżek, młoda para udała się na kolej. Panna młoda, scho-

dząc ze schodów, ubrana do podróży, spotkała czekającego

na nią Toma — zaczerwienionego z nadmiaru uczuć, a mo-

że z nadmiaru wina wypitego przy śniadaniu.

— Jaka z ciebie porządna dziewczyna, jesteś pierwszo-

rzędną siostrą, Lu! — szepnął Tom.

Przytuliła się do niego, tak jak powinna była przytulić

się do jakiejś znacznie lepszej osoby, i po raz pierwszy tego

dnia utraciła na chwilę swoją pełną rezerwy postawę.

— Stary Bounderby już prawie gotów — rzekł Tom. —

Już czas! Żegnaj! Będę cię oczekiwał, gdy wrócisz. Słuchaj,

kochana Lu! Zobaczysz, teraz będzie niesłychanie wesoło!

ŻNIWO

Rozdział I

BILANS BANKOWY

Słoneczny letni dzień. Czasem zdarza się to nawet w Uo-

ketown.

Oglądane z odległości przy takiej pogodzie Coketown

spoczywało otoczone własną mgłą, która zdawała się nie

przepuszczać promieni słonecznych. Wiadomo było, że to

jest miasto, ponieważ ta ponura plama na horyzoncie mogła

być tylko miastem. Plama z sadzy i dymu, raz ciągnącego

się w tą, raz w inną stronę, to wzbijającego się w kopułę

niebios, to pełzającego ciężko po ziemi, zależnie od tego, czy

wiatr zrywał się, opadał, czy też zmieniał kierunek; gęsta

bezkształtna masa, z błyskami świateł na skrzyżowaniach,

które nie ukazywały niczego, oprócz zwartej ciemności: —

Coketown z odległości dawało znać o sobie, chociaż nie moż-

na było ujrzeć ani jednej jego cegły, i

Dziwne, że w ogóle istniało. Było rujnowane tyle razy,

że zdumiewające było, jak wytrzymało tyle wstrząsów.

Z pewnością nie istniała nigdy tak delikatna porcelana jak

ta, z której zrobieni byli fabrykanci z Coketown. Obchodź

się z nimi jak najdelikatniej, a mimo to rozpadną się na ka-

wałki z taką łatwością, iż mógłbyś podejrzewać, że byli

uszkodzeni już uprzednio.

Byli zrujnowani, gdy żądano od nich, aby posyłali prą-

tające dzieci do szkół; byli zrujnowani, gdy wyznaczono

139

inspektorów, którzy by mieli wgląd do icli taoryK; Dyn

zrujnowani, gdy ci inspektorzy wątpili, czy są oni całkiem

•usprawiedliwieni, siekając ludzi swymi maszynami; byli zu-|

pełnie wykończeni, jeśli nadmieniło się, że może nie zawsze

muszą produkować aż tyle dymu. Poza złotą łyżką pana i

Bounderby, na którą powoływanie się było ogólnie przyjęte

w Coketown, była tu również bardzo popularna inna jeszcze

fikcja. Przybierała ona formę pogróżki. Ilekroć jakiś fabry-

kant z Goketown uważał, że jest źle traktowany — to znaczy

ilekroć nie, pozostawiano go całkowicie samemu sobie i pro-

ponowano pociągnąć do odpowiedzialności za skutki które-

goś z jego czynów — wtedy zawsze występował on ze strasz-

liwą pogróżką, że „raczej wrzuci swój majątek do Atlanty-

ku". Kilkakrotnie doprowadziło to ministra spraw we-

wnętrznych do śmiertelnego przerażenia.

Obywatele Coketown byli wszakże dobrymi patriotami

i jak dotąd nie wrzucali nigdy do morza swoich majątków,

a wręcz przeciwnie — raczyli dbać o nie troskliwie. Kominy

dymiły bez przerwy, fortuny rosły i mnożyły się.

^'W" ten letni dzień ulice były gorące i duszne, a słońce tak

jasne, że przeświecało nawet poprzez ciężkie opary wiszące

nad Coketown i nie można było w nie patrzeć. Palacze wy-

szli z-niskich podziemnych pomieszczeń na podwórka fa-

bryczne i obsiedli schodki, słupy i ogrodzenia, ocierając

umorusane twarze i medytując nad w-ęglem. Całe miasto

zdawało się smażyć w oleju. Duszący zapach gorącego oleju

był wszędzie. Maszyny parowe błyszczały od oleju, ubrania

robotników były nim poplamione, fabryki na wszystkich

swoich piętrach ociekały olejem. Atmosfera tych czarodziej-

skich pałaców była jak oddech samumu; a ich mieszkańcy

marniejący z upału, pracowali ospale jak gdyby na pusty-

ni. Ale żadna temperatura nie czyniła szalonych z melan-

cholii słoni bardziej szalonymi lub bardziej normalnymi. Ich

| ociężałe głowy podnosiły się i opadały w tym samym tempie

przy upale czy przy zimnie, deszczu czy suszy, podczas

'140

dobre,) CZy ZICJ puguuy. u.Li.d.s.uny ILI^U n.ii ^oii± ^u, x^L^^„.

ł,ył dla Coketown namiastką cienia szumiących lasów, a za-

miast lekkiego brzęczenia owadów mogło ono zaofiarować

przez cały okrągły rok, od świtu w poniedziałek aż do wie-

czora w sobotę, turkot walców i kół.

Turkotały one sennie przez cały ten letni dzień, aż prze-

chodnie, którzy mijali huczące ściany fabryk stawali się

jeszcze bardziej śpiący i zgrzani. Zasłony od słońca i skra-

planie wodą ochładzało trochę główne ulice i sklepy, ale

, fabryki, podwórza i zaułki piekły się w silnym upale. Dalrij'

na rzece, która była czarna i gęsta od farby, roili się chłop-

cy z Coketown; — był to rzadki widok: — wiosłowali na

jakiejś śmiesznej łodzi, która wlokąc się po wodzie zosta-

wiała za sobą pienisty ślad, podczas gdy każde zanurzenie

wiosła wzbudzało wstrętny zapach. Ale nawet i słońce, jak-

kolwiek samo przez się dobroczynne, było dla Coketown

gorsze niż ostry mróz i zaglądając do jego gęściej zaludnio-

nych dzielnic, przynosiło więcej śmierci niż życia.

Tak więc nawet oko Niebios staje się złym okiem, kiedy

nieudolne, lub plugawe ręce wtrącą się pomiędzy nie a rze-

czy, którym powinno błogosławić.

Pani Sparsit siedziała w apartamencie w Banku, gdzie

spędzała zwykle popołudnia, po cienistej stronie smażącej

się ulicy. Godziny urzędowania były już skończone; i o tej

porze dnia, w czasie upałów, zwykła była ozdabiać swą

szlachetną powierzchownością salę posiedzeń zarządu, po-

nad biurami. Jej własny prywatny salonik był o piętro wy-

żej i zjawiała się przy oknie tego punktu obserwacyjnego

każdego ranka, aby powitać przechodzącego przez ulicę pa-

na Bounderby, współczującym skinieniem, odpowiednim

dla ofiary. Był on już od roku żonaty, ale pani Sparsit ani

na chwilę nie przestała darzyć go uczuciem zdecydowanej li-

tości.

Bank nie stanowił żadnego kontrastu ze zdrową mono-

tonią miasta. Był to jeszcze jeden czerwony ceglany dom,

m

z czarnymi zewnętrznymi okiennicami, zielonymi wenętrz-

nymi zasłonami, o czarnych drzwiach wejściowych ponad

dwoma białymi schodkami, o mosiężnej tabliczce na

drzwiach i mosiężnej klamce, — podobnej do kropki. Był on

o jeden kaliber większy od domu pana Bounderby, tak jak

inne domy były od jednego do sześciu kalibrów mniejsze;

w każdym innym szczególe był on wykonany ściśle- według

wzoru.s

Pani Sparsit zdawała sobie sprawę z tego, że zjawiając

się w wieczornej porze pomiędzy biurkami i -przyborami

do pisania, udziela kobiecego, żeby już nie powiedzieć ary-

stokratycznego, wdzięku lokalowi biurowemu. Siedząc ze

swoją robótką lub przyborami do robienia siatki przy oknie,

miała nie pozbawione zarozumiałości przeświadczenie, że

przez swoją wielkoświatową postawę upiększa to miejsce

o wyglądzie tak ordynarnym i urzędowym. Pod "wrażeniem

tej swojej interesującej roli pani Sparsit uważała się,

w pewnym stopniu za Dobrą Wróżkę Banku. Mieszkańcy;

miasta, którzy przechodząc widzieli ją tutaj, uważali ją za,

Bankowego Smoka trzymającego straż nad ukrytymi tu|

skarbami. |

Jakie to były skarby, pani Sparsit wiedziała o tymi

również mało jak oni. Złote i srebrne monety, cenne papie-

ry, sekrety, które gdyby zostały ujawnione przyniosłyby

nieokreśloną zagładę jakimś nieokreślonym osobom (prze-;

ważnie jednak ludziom, których nie lubiła), były głównymi|

pozycjami w jej nieistniejącym katalogu tego skarbu. O ile'

chodzi •> resztę, wiedziała, że po godzinach urzędowych ona

króluje nad wszystkimi; biurowymi sprzętami i skarbcem,

zamkniętym żelaznym pokojem o trzech zamkach, o drzwi

którego portier opierał co noc swą głowę, leżąc na składa-

nym łóżku, które znikało z pianiem kogutów. Nadto spra-

wowała ona nadzór nad pewnymi sklepieniami w piwnicy, za-

bezpieczonymi ostrymi sztachetami przed zetknięciem się

l^

„ grai.wz.czym swJJanem, i nad szczątkami pracy bieżącego

dnia, .składającymi 'się z kleksów atramentu, zużytych piór,

resztek opłatków i świstków papieru podartego tak drobno,

ze niczego ciekawego nie można było z nich wyczytać, gdy

pani Sparsit próbowała to uczynić. Wreszcie była ona straż-

nikiem nad małą zbrojownią, złożoną z kordelasów i kara-

binów, umieszczonych w groźnym porządku ponad jednym

z urzędowych kominków, i nad tym otoczonym ogólnym sza-

cunkiem symbolem nieodłącznym od miejsca urzędowego,

maia.oego pretensje do bogactwa — to jest nad rzędem kub-

łów przeciwpożarowych — naczyń pomyślanych tak, aby nie

przyniosły żadnego fizycznego pożytku przy żadnej okazji,

ale wywierających, jak zauważono, duży wpływ moralny,

dorównujący niemal sztabom złota, na większość patrzą-

cych.

Głucha posługaczka i woźny uzupełniali królestwo pani

Sparsit. O głuchej posługaczce mówiono, że jest bogata; od

lat. krążyła wśród niższych sfer Coketown gadka, że którejś

nocy, po zamknięciu Banku zostanie ona zamordowana

w celach rabunkowych. I rzeczywiście ogólnie uważano, że

zasłużyła już sobie na to i dawno już powinno się to stać,

ale ona utrzymywała się przy życiu i przy swojej posadzie

ze źle widzianym uporem, który był powodem do wielkich

niechęci i rozczarowań.

Właśntie ustawiono herbatę pani Sparsit na wymyślnym

małym stoliku, o trzech nóżkach na baczność, który po go-

dzinach urzędowych pani Sparsit przemycała do towarzy-

stwa surowego, obitego skórą, długiego konferencyjnego

'tołu, rozkraczającego się na środku pokoju. Woźny umieś-

cił tacę z herbatą na stoliczku, pocierając, j'ak gdyby w for-

mie hołdu, czoło palcami.

— Dziękuję, Bitzer — rzekła pani Sparsit.

— Dziękuję pani — odparł woźny. Był to ten sam Bitzer

1 tak samo mrugał oczyma, jak niegdyś gdy podawał defi-

Illc,)? konia dziewczynce numer dwudziesty.

^

.— Wszystko zamKnięte, Dwm s

— Wszystko zamknięte, proszę pani.

— A jakie — rzekła pani Sparsit nalewając sobie her-

batę — są dziś -wiadomości? Jest coś nowego?

— A więc, proszę pani, nie mogę powiedzieć, abym sły- ,'

szał coś ciekawego. Nasi ludzie, to banda, proszę pani, ale ;|

nie ma żadnych nowin, niestety. ;

— A cóż robią teraz ci niespokojni hultaje? — zapytała |

pani Sparsit. ,'

— Po prostu idą dalej iStarą drogą. Jednoczą się i zawią-

zują koła, i zobowiązują się popierać jeden drugiego.

— Bardzo należy żałować — powiedziała pani Sparsit;

a surowość, z jaką przemawiała — uczyniła jej nos jeszcze

bardziej rzymskim, a brwi jeszcze bardziej koriolaskimi —

że zjednoczeni panowie pozwalają na takie klasowe kombi-

nacje. "

— Tak, proszę pani — rzekł Bitzer.

— Ponieważ sami są zjednoczeni, powinni — każdy

z osobna i wszyscy razem — przeciwstawiać się zatrudnia-

niu każdego człowieka, który jest zjednoczony z kimś in-

nym — rzekła pani Sparsit.

— Zrobili to, proszę pani — odparł Bitzer — ale to się.

raczej nie udało, proszę pani.

— Nie udaję, że rozumiem te rzeczy — rzekła pani Spar-

sit z godnością — ponieważ los umieścił mnie początkowo

w zupełnie innej sferze; i pan Sparsit, jako Powler, był zn-

' pełnie odgrodzony od tych zagadnień. Wiem tylko jedno, że

- ludzie ci musz być ujarzmieni i że najwyższa pora, aby to

zrobiono, raz i na zawsze.

— Tak, proszę pani — odparł Bitzer okazując wielki

szacunek dla autorytetu pani Sparsit.

Ponieważ była to pora, o której zwykle miał, poufną po-

gawędkę z panią Sparsit i ponieważ poprzednio już uchwy-

ciwszy jej wzrok wiedział, że chce go o coś zapytać, zaczął

udawać, że porządkuje linijki, kałamarze \ tak dalej, pod-

eza-s guy ta dama itończyła swoja, herbatę spoglądając przez

otwarte okno na ulicę.

.— Czy dzień był bardzo ruchliwy, Bitzer? — spytała pa-

ni Sparsit.

.— Nie bardzo, łaskawa pani. Przeciętny dzień. — Od

<^asu do' czasu używał on wyrażenia „łaskawa pani" zamiast

.pani" w dowód mimowolnego uznania dla osobistej godno-

ści pani Sparsit i jej pretensji do szacunku.

— Urzędnicy — rzekła pani Sparsit, uważnie strząsając

niewidoczny okruch chleba 'z masłem z mitenki' na lewej dło-

ni — są godni 'zaufania, punktualni i oczywiście pilni?

— Tak, proszę pani, zupełnie nieźli, proszę pani. Z jed-

nym jak zwykle wyjątkiem.

Miał on w tej instytucji szanowny urząd generalnego

szpiega i informatora, za którą to ochotniczą pracę otrzymał

prezent na Boże Narodzenie jako dodatek do swojej tygo-

dniowej pensji. Wyrósł on na niesłychanie ostrożnego, roz-

ważnego młodego człowieka o otwartej głowie, który z pew-

nością zajdzie w świecie wysoko. Umysł jego był tak dokład-

nie uregulowany, że nie żywił on żadnych uczuć ani namięt-

ności. Wszystkie jego czynności były rezultatem najlepsze-

go i najchłodniejszego obliczenia; i nie bez przyczyny pani

Sparsit zwykle mówiła o nim, że jest to młody człowiek o naji-

bardziej trwałych zasadach, jakie kredykolwliek spotkała.

Upewniwszy się po śmierci ojca, że jego matka miała prawo

do osiedlenia się w Coketown, ten doskonały młody ekono-

mista zapewnił jej to prawo, tak ściśle; stosując się do za-

sady prawnej, że odtąd zamknięto ją w przytułku. Trzeba

przyznać, że dawał jej pół funta herbaty rocznie, co było .

dowodem 'słabości z jego strony: po pierwsze dlatego, po-

nieważ wszystkie dary mają nieuniknioną tendencję dopro-

wadzania do ubóstwa tego, kto je otrzymuje, a powtóre, po-

nieważ jedyną rozsądną z jego 'strony transakcją, o ile cho- •

^i o ten towar, byłoby kupić go za najniższą eenę, jaką

"rógł dać, i sprzedać za najwyższą, jaką mógł otrzymać; —•

^ężkie czasy — lo

145

bowiem jak to zostało jasno wykazane przez filozofów —-

zawiera się w tym cały obowiązek człowieka — nie częsś

obowiązków człowieka, lecz całość.

— Zupełnie nieźle, proszę pani. Z jednym, jak zwykle.,

wyjątkiem.

— Ach-h! — rzekła pani Sparsit potrząsając głową nad

swą filiżanką herbaty i pociągając długi łyk.

— Pan Tomasz, proszę pani. Bardzo wątpię w przy-

szłość pana Tomasza, proszę pani, wcale mi się nie podoba-

ją jego obyczaje..

— Bitzer —orzekła pani Sparsit' w bardzo' dobitny spo-

sób — czy przypominasz sobie coś, co powiedziałam ci, o ile

chodzi o imiona?

— Przepraszam panią, proszę pani. Jest rzeczywiście-

prawdą, że pani miała zastrzeżenia co do używania imion

i rzeczywiście zawsze lepiej jest ich unikać.

— Proszę pamiętać, że ja sprawuję tu nadzór — rzekła

pani Sparsit swoim wyniosłym tonem. — Mam tu zaufane-

stanowisko u pana Bounderby. Jakkolwiek zarówno pan

Bounderby jak i ja uważaliśmy parę lat temu za niepraw-

dopodobne, aby stał się on kiedyś moim pracodawcą, muszę-

jednak patrzeć nań z tego punktu widzenia. Ze strony pana

Bounderby spotkałam się z całkowitym uznaniem dla mojej-

towarzyskiej pozycji iż takim uznaniem dla mego pochodze-

nia, jakiego mogłam się spodziewać. Więcej nawet, znacznie

więcej. Przeto będę skrupulatnie lojalną wobec mego

zwierzchnika. I nie uważam, i nie będę uważała, i nie mogę

uważać — rzekła pani Sparsit mając na podorędziu olbrzy-

mi zapas honoru i moralności — że byłabym całkowicie lo-

jalna, gdybym pozwalała pod tym dachem na wymienianie

imion, które niestety — niestety — nie ma co do tego wątpli-

wości — łączą się z jego nazwiskiem.

Bitzer znów potarł czoło i raz jeszcze pro-sił o wybaczenie.

3 46

— Nie, Bitzer — ciągnęła pani. Sparsit — powiesz —

pewna 'osoba, a ja cię wysłucham, powiesz — pan Tomasz —

i będziesz musiał mi wybaczyć.

— Z jednym tylko, jak zwykle, wyjątkiem — rzekł

Bitzer próbując na nowo — pewnej osoby.

— Ach-h! — Pani Sparsit powtórzyła swój okrzyk, po-

ruszenie głowy nad filiżanką i długi łyk herbaty, i podjęła

rozmowę w tym punkcie, w którym została ona przerwana.

— Pewna osoba — rzekł Bitzer — nigdy nie była tym,

czym powinna być, odkąd tylko przybyła do tego miejsca,

On jest rozpustnym, ekstrawaganckim próżniakiem. On nie

jest wart soli, którą zjada, proszę pani. I on nie zarobiłby

na nią, gdyby nie miał w tym domu przyjaciela i krewnego,

proszę pani.

— Ach-h! — rzekła pani Sparsit, raz jeszcze ze smutkiem

kiwając głową.

— Mam tylko nadzieję, proszę pani — ciągnął dalej

Bitzer — że ona nie będzie dostarczała mu środków na pro-

wadzenie takiego trybu życia. W przeciwnym razie, proszę

pani, wiemy, z czyjej kieszeni będą szły te pieniądze.

—Ach-h! — westchnęła znów pani .Sparsit, jeszcze raz

smutnie 'skinąwszy głową. '

— On jest godny pożałowania, proszę pani. Tą ostatnia

osoba, którą miałem na myśli, jiest godna politowania, pro-

szę pani — rzekł Bitzer.

— Tak, Bitzer — rzekła pani Sparsit — zawsze litowa-

łam się nad jego złudzeniami, zawsze.

— Jeśli chodzi o pewną osobę, proszę pani — rzekł

Bitzer zniżając głos i przysuwając się bliżej — to-on jest

tak samo nieprzezorny, jak niektórzy ludzie w tym mieście.

A pani wie, na czym polega ich brak przezorności, proszę,

pani. Nikt nie może tego wiedzieć lepiej od osoby na pani

stanowisku.

— Dobrze by robili —'- odparła pani Sparsat — gdyby

brali przykład z ciebie, Bitzer.

io*

147

—Dziękuję pani. Ale ponieważ mówi pani o mnie, niech

pani spojrzy na mnie, proszę pani. Ja już odłożyłem sobie

trochę, proszę pani. Ten dodatek, który otrzymuję na Boże

Narodzenie', proszę pani: nigdy go nie ruszam. Ja nawet nie

wydaję całej mojej pensji, mimo że nie jest ona wysoka, pro-

szę panii. Dlaczego oni nie mogą robić tak jak ja, proszę pa-

ni? Co może robić jedna osoba, może. i inna.

To było znów jedną z fikcji Coketown. Każdy kapitali-

sta tutaj, który zrobił sześćdziesiąt tysięcy funtów z sześciu

pensów, zawsze wyrażał zdziwienie, dlaczego każdy z sześć-

dziesięciu tysięcy najbliższych robotników nie zrobił sześć-

dziesięciu tysięcy funtów z sześciu, pensów i w mniejszym

lub większym stopniu obwiniał każdego z nich za to, że nie

dokonał tego małego osiągnięcia.

— A jeśli chodzi o to, że chcą odpoczynku — rzekł

Bitzer — to jest to głupota i bzdura. Ja nie chcę wakacji.

Nigdy nie chciałem i nie będę chciał, nie lubię ich. Jeśli cho-

dzi o ich łączenie się razem, jest wśród nich wielu takich,

ni® wątpię, którzy śledząc i donosząc na drugich, mogliby

zarobić coś tam od czasu do czasu, czy w pieniądzach, czy

w życzliwości, i polepszyć sobie byt. No więc dlaczego tego

nie robią, proszę pani? Nad tym przede wszystkim powinna

&ię zastanowić rozsądna istota i to jest przecież to, czego

udają, że chcą.

— Udają rzeczywiście! — rzekła pani Sparsit.

— Ciągle słyszymy, proszę pani, aż do znudzenia powta-

rzane ich troski o żony i rodziny — rzekł Bitzer. — Proszę,

niech pani spojrzy i.'a mnie. Ja nie chcę żony ani- rodziny.

Dlaczego oni mają tego chcieć'?

— Ponieważ nie są przezorni — rzekła pani Sparsit.

— Tak, proszę pani — odparł Bitzer — o to właśnie

chodzi. Gdyby bardziej byli przezorni i mniej przewrotni,

proszę pani, cóż by zrobili]? Powiedzieliby: „Gdy moja czap-

ka przykrywa całą moją rodzinę" lub jeśli chodzi o kobietę,

jak to się może wydarzyć, proszę pani — „gdy mój kape-

148

tusz przykrywa całą rodzinę, mam tylko jedną osobę do

wyżywienia i to jest osoba, którą najbardziej lubię karmić".

— Z pewnością — zgodziła się pani Sparsit jedząc

grzankę.

— Dziękuję pani — rzekł Bitzer, znów pocierając czoło

w podzięce za przywilej prowadzenia z panią Sparsit kształ-

cącej konwersacji.-— Czy chciałaby pani jeszcze trochę go-

rącej wody, proszę pani, czy też może mógłbym służyć pani

czymś innym?

— Tymczasem nie', Bitzer.

— Dziękuję, proszę pani. Nie chciałbym przeszkadzać

pani podczas posiłków, a szczególnie podczas herbaty, po-

nieważ znam pani upodobania — rzekł Bitzer wyciągając

trochę szyję, tak aby ujrzeć ulicę z miejsca, w którym stał—

ale jakiś pan patrzył tu przez chwilę, a teraz przeszedł przez

ulicę, jakby chciał zastukać. Otóż i stuka, proszę pani, na

pewno.

Podszedł do okna, wyjrzał i, cofnąwszy znów głowę, po-

twierdził. — Tak, proszę pani. Czy pani życzy sobie, żeby

wpuścić tego pana.

— Nie wiem, kto to może być — rzekła pani Sparsit ocie-

rając usta i poprawiając mitenki.

— Ktoś obcy, proszę pani, oczywiście.

— Ni"e wiem, czego może chcieć ktoś obcy od Banku,

chyba, że przychodzi z interesem, na którego załatwienie

jest oczywiście za późno — rzekła pani Sparsit — ale mam

poruczoną sobie przez pana Bounderby opieką nad tą insty-

tucją i nigdy nie uchylam się od moich obowiązków. Jeśli

zobaczenie się z nim należy do obowiązków, które na siebie

wzięłam, zobaczę się z nim. Zorientuj się w tym sam, Bitzer.

Tu gość, nieświadom zupełnie wspaniałomyślnych słów

pani Sparsit, powtórzył swoje stukanie tak głośno, że por-

tier pośpieszył na dół, aby otworzyć drzwi, podczas gdy pa-

ni Sparsit przezornie ukryła swój mały stolik ze wszyst-

kimi przyborami do herbaty, w szafie i wycofała się na g-ó-

149

rę, aby móc zjawić się, gdy' zajdzie tego potrzeba, z -większa,

godnością.

— Jeśli pani pozwoli, proszę pani, ten pan chciałby wi-

dzieć się z panią, — rzekł Bitzer z okiem, przy dziurce od

klucza. Wobec tego pani Sparsit, która wykorzystała ten

czas na poprawianie czepka, zniosła znów na dół swoje kla-

syczne rysy i weszła do sali konferencyjnej jął? matrona

rzymska, opuszczająca mury miasta, aby pertraktować

z oblegającym je generałem.

Gość, kitóry podszedł do okna i zajął się w tym czasie bez-

troskim wyglądaniem na ulicę, był tak niewzruszony tym

wspaniałym wejściem, jak tylko jest to w granicach ludzkich

możliwości. Stał gwiżdżąc sobie z. całym możliwym do' wy-

obrażenia spokojem, ciągle jeszcze w kapeluszu, w pozie zu-

pełnego wyczerpania, częściowo wywołanego upałem,

a częściowo jego nadmierną ogładą towarzyską. Bo, można

to było stwierdzić jednym rzutem oka, był to prawdziwy

gentleman według modelu owych czasów; oględny we wszy-

stkim i nie darzący niczego większą wiarą niż sam Lucyper.

— Zdaje mi się — rzekła pani Sparsit —: że pan chciał

zobaczyć się ze mną.

— Bardzo przepraszam — rzekł obracając się i zdejmu-

jąc kapelusz — proszę mi wybaczyć.

„Hm! — pomyślała pani Sparsit składając' pełen godnoś-

ci ukłon. — Trzydzieści pięć lat, przystojny, dobra figura,

dobre zęby, dobry głos, dobre wychowanie; dobrze ubrany,

ciemne włosy, śmiałe oczy". Wszystko to pani Sparsit za-

uważyła na swój kobiecy sposób jak Sułtan, który zanurzył

głowę w kuble z wodą — po prosta pochylając się w ukłonie

i wyprostowując znowu.

— Proszę, niech pan spocznie, sir — rzekła.

— Dziękuję. Pani pozwoli. — Ustawił krzesło dla n^ej,

ale sam stał nadal, oparty niedbale o stół. — Zostawiłem.

swego służącego na stacji, aby pilnował bagaży — a sam po-

szedłem na przechadzkę, by się trochę rozejrzeć. Niesłycha-

150

ŁŁ-.^ uz^w.iio .lu^dJscie. \J'ŁJ pozwoli pani, że zapytam, czy jest

ono zawsze tak czarne jak dzisiaj ? ,

— Zwykle jeszcze czarniejsze — odparła pani Sparsit

TV swój bezkompromisowy sposób.

— Czyż to możliwe! Proszę mi wybaczyć, pani .nie po-

chodzi stąd, jak sądzę?

— Nie, sir — odparła pani Sparsit — było moim dobrym

<»zy złym losem, jak kto chce, że — zanim owdowiałam —

obracałam się w zupełnie innej sferze. Mój mąż był Powle-

rem.

— Doprawdy, przepraszam panią! — rzekł nieznajo-

my — Był — 1

Pani Sparsit powtórzyła: — Powlerem. — Rodzina Pow-

lerów — rzekł nieznajomy zastanowiwszy się przez parę mi-

nut. Pani Sparsit potwierdziła. Nieznajomy wydawał się je-

szcze trochę bardziej zmęczony niż przedtem.

— Musi pani nudzić się tu bardzo? — był to wniosek,

który wyciągnął z otrzymanej informacji.

— Jestem 'sługą okoliczności, w — powiedziała pani

Sparsit — i dawno już przystosowałam się do sił rządzących

moim życiem.

— Bardzo filozoficznie — odparł nieznajomy — i bar-

dzo to przykładne i godne pochwały, i... —-wydało mu się,

że nie warto kończyć zdania więc ze znudzeniem zajął się

&woim łańcuszkiem od zegarka.

— Czy mogę zapytać się, sir'— rzekła pani Sparsit —

-czemu zawdzięczam zaszczyt...

— Oczywiście — rzekł nieznajomy — Bardzo jestem zo-

bowiązany, że pani mi przypomniała. Jestem posiadaczem

listu przedstawiającego mnie panu Bounderby, bankierowi.

Spacerując po tym niesłychanie czarnym mieście, podczas

gdy szykowano w hotelu obiad, zapytałem jegomościa, któ-

rego spotkałem, jednego z robotników, który wyglądał jak-

by wziął prysznic z czegoś pierzastego, co jak przypuszczam,

jest siurowoem...

151

Pani Sparsit skłoniła głowę.

— Surowcem — otóż spytałem, go, gdzie może mieszkać

pan Bounderby, bankier? Na co, zmylony niewątpliwie sło-

wem bankier, człowiek ten- skierował mnie do Banku. Pod-

czas gdy faktem jest, jak mi się wydaje, że pan Bounderby,,

bankier, nie mieszka w gmachu, w którym mam zaszczyt

udzielić tego wyjaśnienia.

Nie, sir — odparła pani Sparsit - - Nie mieszka.

— Dziękuję. Nie miałem zamiaru oddawać mego listu

w obecnej chwili ani nie mam go również teraz. Ale space- •

rując w tej dzielnicy dla zabicia czasu, zauważyłem szczęś-

liwym przypadkiem w oknie Banku — wskazał na nie omdle-

wającym ruchem ręki i skłonił się lekko — damę o dystyn-

gowanej i miłej powierzchowności, uważałem więc, że nie

mogę postąpić lepiej niż pozwolić sobie na zapytanie tej da-

my, gdzie pan Bounderby, bankier, istotnie mieszka. Co ni-

niejszym, z wszystkimi należnymi przeprosinami, pozwalam

sobie uczynić.

Jego niedbały sposób bycia został w mniemaniu pani

Sparsit dostatecznie zrównoważony zręczną, galanifcerią, z. jar

ką składał hołd również i jej. Na przykład w tej chwili sie-

dział prawie na stole, a jednocześnie pochylał się nad nią,

niedbale, jakby uznawał pewien urok, który czynił ją cza-

rującą — na swój sposób.

— Banki, jak wiem, są zawsze podejrzliwe i oficjalnie

muszą być takimi — powiedział nieznajomy, a jego sposób^

mówienia, niezwykle miły przez swoją łatwość i lekkość, su-

gerował, że sprawa, o której mówił, wydawała się bardziej

rozsądną i wesołą, niż nią była w rzeczywistości — było to

może błyskotliwą wskazówką założyciela tej licznej sekty,

której członkiem musiał być ten człowiek — zauważę przeto,

że mój list •— oto on — jest od posła z tej miejscowości —

Gradgrinda — którego znałem przyjemność poznać w Lon-

dynie.

152

—i. iŁLn. KJJJO.J.O.H, fJuŁiiia-La, JJiBiiiu, iB L w leruziiia, ze powoływanie

się było zupełnie zbyteczne, i podała adres pana Bounderby

ze wszystkimi potrzebnymi wskazówkami na dodatek.

— Tysiączne dzięki — rzekł nieznajomy — oczywiście

zna pani dobrze pana bankiera?

— Tak, panie — odparła pani Sparsit. — Będąc za-leżną.

od niego, w mojej sytuacji, znam go od dziesięciu lat.

— Prawie wieczność! Zdaje się, ż'e ożenił się z: córką

Gradgrinda?

— Tak — rzekła pani Sparsit zaciskając nagle usta —

miał ten zaszczyt.

— Pani ta jest prawie filozofem, jak mi mówiono?

— Rzeczywiście, sir? — rzekła pani Sparsit — czyżby?

— Proszę wybaczyć mi niestosowną ciekawość — ciąg-

nął dalej nieznajomy trzepocząc dłońmi ponad brwiami pa-

ni Sparsit w błagalny sposób — ale zna pani tę rodzinę i zna

pani świat. Ja mam poznać tę rodzinę i mogę mieć z nią

wiele do czynienia. Czy ta pani jest bardzo przerażająca?

Jej ojciec stwarza jej opinię osoby o tak niesłychanie moc-

nej głowie, że odczuwam palące pragnienie, aby ją poznać.

Czy ona jest absolutnie niedostępna? Odpychająco i za-

dziwiająco mądra? Domyślam się z pani znaczącego uśmie-

chu, że pani tak nie sądzi. Wylała pani balsam na moją stra-

pioną duszę. A teraz jeśli chodzi o wiek: Czterdzieści! Trzy-

dzieści pięć ?

Pani Sparsit po prostu roześmiała się.— Dziecko — po-

wiedziała. — Nie miała dwudziestu lat, gdy wyszła za mąż.

— Daję pani słowo honoru, pani Powler — odparł nie-

znajomy odsuwając się od stołu — że nigdy w życiu nie by-

łem tak zdumiony. .

-To rzeczywiście zdawało się robić na nim piorunujące

wrażenie, większe od czegokolwiek. Patrzył na swoją infor-

matorkę przez ćwierć minuty i przez cały ten czas zdawał

się być zdumiony. — Zapewniam panią, pani Powler — rzekł

potem, bardzo wyczerpany — że ojciec jej przygotował mnie

153

^

•na ponurą, i kamienną, dojrzałość. Jestem pani. zobowiązany,

przede wszystkim, za wyprowadzenie mnie z tak absurdal-

nego błędu. Proszę wybaczyć mi moje najście. Dziękuję bar-

dzo. Do widzenia!

Kłaniając się wyszedł, a pani Sparsit, ukrywszy się za

portiera, patrzyła, jak się. oddalał, idąc po cienistej stronie

•ulicy, jak to czyniło całe miasto.

— Co myślisz o tym panu, Bitzer'? — zapytała portierą,

gdy przyszedł, ażeby zabrać nakrycie od herbaty.

— Wydaje dużo pieniędzy na swoje ubranie, proszę pani.

— Trzeba, przyznać — rzekła pani Sparsit — że jest ono

"bardzo gustowne.

— Tak, proszę pani — odparł Bitzer — jest warte tych

pieniędzy.

— Poza tym, proszę pani — ciągnął Bitzer wycierając

• stół — wydaje mi się, że on grywa w karty.

—• Gra w karty jest zajęciem niemoralnym — odpowie-

działa pani Sparsit.

— To jest śmieszne, proszę pani — powiedział Bitzer —

ponieważ szansę są przeciw graczom.

Czy to upał przeszkodził pani Sparsit w pracy, czy po

—prostu była już zmęczona, w każdym razie nie pracowała

.już tej nocy. Siedziała przy oknie, gdy 'słońce zaczęło zni-

kać za dymami, siedziała przy oknie, gdy dymy płonęły czer-

' wono, gdy kolor spłynął z nich, a ciemność zdawała się pod-

. nosić powoli z ziemi i pełznąć wzwyż, wzwyż ku szczytom

domów, ku wieży kościelnej^ wierzchołkom, kominów, w gó-

rę do niebios. Nie zapaliwszy świecy pani Sparsit siedziała

przy oknie, z rękoma przed sobą, nie zwracając prawie uwa-

gi na odgłosy wieczoru, nawoływanie chłopców, szczekanie

psów, turkot kół, kroki i głosy pasażerów, głośne nawoły-

wania na ulicy, na stukot drewniaków o zwykłej porze, gdy

robotnicy przechodzili pod jej oknami, na hałas zamykanych

oMeamic sklepowych. Dopiero kiedy portier oznajmił, że

przygotował już dlar niej móżdżek cielęcy, pani Sparsit

154

ocknęła się z zadumy, wstała i zaniosła swoje gęste, czarne

larwi — przez ten czaiS tak już zmarszczone od rozmyślań,

że wyglądały, jak gdyby trzeba je było odprasować — na

górę.

— Oh, ty głupcze! — rzekła pani Sparsit siedząc samot-

nie przy kolacji. Nie powiedziała kogo ma na myśli, ale

trudno sądzić, żeby mogła mieć na myśli cielęcy móżdżek.

Rozdział II-

PAN JAMES HARTHOUSE

Partia Gradgrinda szukała ludzi, którzy pomogliby jej

podcinać gardła Gracjom. Rozpoczęli oni werbuniefe i gdzież

mogli spodziewać się, że znajdą więcej rekrutów niż wśród

wielkich panów, którzy stwierdziwszy, że wszystko jest nic

niewarte, byli jednakowo gotowi na wszystko?

Co więcej, zdrowe duchy, które osiągnęły te najwyższe

szczyty, cieszyły się uznaniem wielu ludzi pokroju Grad-

grinda. Lubili oni wielkich panów; udawali, że nie, ale lubi-

li ich. Męczyli się naśladując ich, mówiąc ziewali tak jak

oni; z miną pełną zwątpienia raczyli swoich zwolenników

małymi stęchłymi porcjami ekonomii politycznej.

Wśród wielkich panów, luźno tylko-związanych ze szko-

łą Gradgrinda, był jeden, z dobrej rodziny i o jeszcze lepszej

powierzchowności, który z wielkim dowcipem, co bardzo ko-

rzystnie wpłynęło na Izbę Gmin, uraczył Ją swoim (jak

również zarządu dyrekcji) poglądem na wypadek kolejowy,

w którym to najbardziej uważni urzędnicy, jakich znano,

zatrudnieni przez najbardziej liberalnych pracodawców,

o jakich słyszano, przy pomocy najlepszych mechanicznych

wynalazków, jakich kiedykolwiek dokonano, pełniący swe

funkcje na najlepszej linii kolejowej, jaką kiedykolwiek

zbudowano, doprowadzili do "śmierci pięciu ludzi i poranie'-

.156

-_^_-^^-^. ^...^^^, JJ^^CŁI jJmJyauLCt,., UWŁ KLOregO dOS.KO-

nałość całego systemu byłaby stanowczo niekompletna. Po-

między zabitymi była również krowa, a wśród r^rzuconych

bezpańskich przedmiotów — wdowi czepek. I czcigodny po-

seł tak ubawił Izbę (która miała subtelne poczucie humoru)

ubierając krowę w czepek, że Izba niecierpliwiła się na każ-

dą poważną wzmiankę o dochodzeniu i zakończyła sprawę

kolei wśród Okrzyków i Śmiechu.

Gentleman ten miał młodszego brata, o jeszcze bardziej

dystyngowanej powierzchowności, który zakosztował życia

jako kornet dragonów i uznał, że to jest nudne; potem uży-

wał życia w orszaku jednego z angielskich ministrów za gra-

nicą i uznał, że to jest nudne; potem przeniósł się do Jero-

zolimy i tam się również nudził; następnie podróżował jach-

tem dookoła świata i nudził się wszędzie. Pewnego dnia

nasz czcigodny i dowcipny poseł rzekł mu z braterską życz-

liwością: — Jem, istnieją wspaniałe możliwości u tych ludzi

twardych Faktów i potrzebują oni pomocników. Dziwię się,

że nie bierzesz się za statystykę. Jem, niemal zachwycony

. nowością tego pomysłu i niesłychanie spragniony odmiany

(gotówki) gotów był „wziąć się" równie dobrze za statysty-

kę jak i za cokolwiek. A więc „wziął się". Przestudiował je-

dną czy dwie niebieskie książki, a jego brat rozpowiadał

o tym wśród ludzi twardych Faktów i mówił: — Jeśli po-

trzebujecie na jakiekolwiek stanowisko przystojnego indy-

widuum, które może wygłosić wam diabelnie dobrą mowę,

przypatrzcie się memu bratu, Jemowi, bo to jest człowiek

dla was. — Po paru próbach na rozmaitych publicznych ze-

braniach, pan Gradgrind wraz z całą radą politycznych

mędrców wyrazili się z uznaniem o Jemie i postanowiono

wysłać go do Ooketown, aby dał się poznać w mieście i w oko-

licy. Stąd list, który ostatniej nocy Jem pokazał pani Spar-

&it, a który opatrzony napisem „Josiah Bousderby esq. Ban-

ki'eir,x0oiketowii. List polecający Jamesa Harthousa esq. To-

masz Gradgrind", miał teraz pan Bounderby w ręku.

156

W godzinę po otrzymaniu tej wiadomości i biletu pa-na

James Harthouse'a, pan Bounderby włożył kapelusz i udał

się do hotelu. Zastał tam pana Jamesa Harthouse'a, wyglą-

dającego przez okno w usposobieniu tak smutnym, że był on

prawie zdecydowany „chwycić się" za coś innego.

— Nazwisko moje — rzekł jego gość — jest Josiah Boun-

derby z Coketown.

Pan James Hartłróuse był niezmiernie szczęśliwy (cho-

ciaż wcale na to nie wyglądał), że ma tę dawno oczekiwaną

przyjemność.

— Coketown, sir — rzekł pan Bounderby stanowczo, za-

siadając na krześle — nie jieist takim miejscem, do jakich pan.

przywykł. Przeto jeśli pan pozwoli — a raczej czy pan po-

| zwoli, czy nie, bo ja jestem prosty człowiek — przede wszyst-

j kim opowiem panu o Coketown.

| Pan Harthouse był tym zachwycony.

| — Niech pan nie będzie tego zbyt pewien — rzekł Boun-

| derby. — Ja tego nie obiecuję. Po pierwsze widzi pan nasz

j dym. To jest dla nas mięso i napój. To jest najzdrowsza rzecz

| na świecie, pod każdym względem, a szczególnie dla płuc.

| Jeśli pan jeist jednym z tych, którzy chcą, abyśmy ten dym

| jakoś niszczyli, to jd jestem innego zdania. Nie będziemy

jzużywać naszych kotłów prędzej niż zużywamy je teraz, mi-

(mo wszystkich bzdurnych opinii wygłaszanych-w Wielkiej

Brytanii i Irlandii.

„Chwytając się" jak najgorliwiej, pan Harthouse zawtó-

rował: — panie Bounderby, zapewniam pana, że jestem cał-

kowicie pańskiego /dania. Z przekonania.

— Miło mi to usłyszeć — rzekł Bounderby. — A teraz,

słyszał pan bez wątpienia wiele o pracy w naszych fabry-

kach. Słyszał pan? Doskonale. Ja przedstawię panu Fakty.

Jest to najprzyjemniejsza praca, jaka jest, najlżejsza praca,

jaka jest, i najlepiej płatna praca, jaka jest. Co więcej, nie

możemy już bardziej udoskonalić naszych fabryk, chyba że

357

położylibyśmy tureckie dywany na pocuogacu. ^w urn^J

zamiaru tego robić.

— Panie Bounderby, zupełnie słusznie.

— W 'końcu — rzekł pan Bounderby — co się tyczy na-

szych robotników. Nie mawtym_mieście, mój panie, ani je^ '

dnego rob'otnika^_czyto będzie mężczyzna, 'kobieta czy dziec-

Jko, który by nie miał 3e<3nego~"Distetec'zil©go celu wryciu.

A ten cel: byó karmionym żółwiową zupa, i dziczyzna., ze zło-

tej łyżki, Jeśli o to chodzi, nie będą oni na pewno — żaden

z nich — karmieni zupą żółwiowa, i dziczyzna, ze złotej łyżki,

Teraz ma pan już to miasto.

Pan Harthouse uznał, że jest w najwyższym stopniu po-

uczony i pokrzepiony tym skondensowanym streszczeniem

całego zagadnienia Coketown.

— Cóż, widzi pan — odparł pan Bounderby — staram

. się zawsze porozumieć z człowiekieirn, a szczególnie z osobą

oficjalną, kiedy zawieram z nią znajomość. To odpowiada

memu usposobieniu. Mam jeszcze tylko jedną rzecz do zako-

munikowania panu, panie Harthouse, zanim zapewnię pana,.

z jaką przyjemnością zastosuję się, w miarę swoich małych

możliwości', do życzeń przekazanych mi w liście przedstawia-

jącym pana przez mego przyjaciela, Toma Gradgrinda. Pan

jest człowiekiem z dobrej rodziny. Ja jestem człowiekiem

pochodzącym z najgorszych nizin i byłem kiedyś czymś po-

średnim pomiędzy szmatą, ścierką i gałganem.

Jeśli cokolwiek mogło pobudzić zainteresowanie Jema

panem Bounderby, to ta właśnie okoliczność. W każdym ra-

zie tak mu oświadczył.

— A więc — rzekł Bounderby — podajmy sobie ręce

jak równy z równym. Mówię jak równy z równym, bo pomi-

mo, że wiem, kim jestem, i znam głębokość rynsztoka, z któ-

rego się dźwignąłem, lepiej niż ktokolwiek inny, jestem tak

samo dumny jak pan. Tak 'samo dumny .jak pan. A teraz za-

pewniwszy sobi'ei moją niezależność we właściwy sobie spo-

158

razić nadzieję, że doskonale.

Pan Harthouse dał mu do zrozumienia, gdy ściskali so-

bie dłonie, ae' czuye się znacznie lepiej, dzięki zbawiennemu!

powietrzu Coketown. Pan Bounderby przyjął tę odpowiedź

z zadowoleniem.

— Może pan wie — rzekł — a może nie wie, że ja ożeni-

łem się z córką Toma Gradgrinda. Jeśli nie ma pan nic lep-

szego do roboty, niż przejść się ze mną, miło mi będzie

przedstawić pana córce Toma Gradgrinda.

— Panie Bounderby — rzekł Jem — pan uprzedza moje

najgorętsze życzenia.

"Wyszli więc bez dalszej pogawędki i pan Bounderby po-

prowadził nowego znajomego, który tak bardzo różnił się od

niego, do prywatnego budynku z czerwonej cegły, z czarny-

mi okiennicami, z zielonymi zasłonami wewnątrz, o czarnych

drzwiach wejściowych ponad dwoma białymi stopniami.

W salonie tego domu wyszła na ich spotkanie najbardziej

godna uwagi młoda niewiasta, jaką pan Harthouse kiedy-

kolwiek widział. Była ona tak opanowana, a jednak tak

o nic nie dbająca, tak pełna rezerwy, a jednak tak czujna,

tak zimna i tak dumna, a jednak ujawniająca taką wrażli-

wość i zawstydzenie z powodu pyszałkowatej pokory swe-

go męża: za każdym nowym jej przejawem wzdrygała się,.

jakby to był cios lub uderzenie; obserwowanie jej stanowiło

dla niego zupełnie nowe przeżycie. Jej twarz była nie mniej,

godna uwagi niż jej sposób bycia. Miała rysy bardzo pięk-

ne; al'ei naturalny ich wyraz, był tak ukryty, że zdawało silę

niemożliwym odgadnąć, co właściwile Ikrygą,. Była niesły- •

chanie obojętna, doskonale pewna siebie, nigdy nie zakłopo-

taną, a jednak nigdy nie swobodna i podczas gdy postać jej

dotrzymywała im towarzystwa, myśl najwyraźniej błądziła

gdzieś indziej; — nie miało celu „chwytać się" za zrozumie-

nie tej dziewczyny, bo udaremniała ona wszelką przenikli-

wość.

159

Po obejrzeniu pani tego domu gość zaczął się przygią- j;

dać samemu domostwu. K

W pokoju nie było żadnego śladu kobiecej ręki. Żadnej !•:

małej wdzięcznej ozdoby, żadnego fantazyjnego pomysłu, ,1

choćby •'mało ważnego, który by mówił o jej' obecności. Ponu- '|

ry i niewygodny, na pokaz i ze złym smakiem urządzony, i

pokój ten patrzył na swoich obecnych mieszkańców, niezła-

godzony i nieozdobiony najmniejszym nawet śladem kobie-

cej ręki. Tak jak pan Bounderby stanął pośród swoich do-

mowych bóstw, tak samo te nieubłagane bogi zajmowały

swe miejsca wokół pana Bounderby; obie strony warte by-

ły siebie nawzajem i dobrze' do siebie dobrane.

— To, sir — rzekł Bounderby — jest moja żona, pa-

ni Bounderby, najstarsza córka. Toma Gradgrinda. Lu, pan

Jameis Harthouse. Pan Harthouse, jest przyjacielem twoje-

go ojca. Jeśli w niedługim czasie nie stanie się kolegą To-

ma Gradgrinda, sądzę, że w każdym razie usłyszymy o nim

w związku'z jednym z naszych sąsiednich miast. Widzi pan,

panie Harthouse, że moja żona jest młodsza ode mnie. Nie

wiem, co ona zobaczyła we mnie, ale jak przypuszczam, zo-

baczyła coś, bo inaczeji nie wyszłaby za mnie. Posiada ona

masę kosztownej wiedzy, sir, politycznej i innej. Jeśli pan

chce nauczyć się czegoś, trudno byłoby mi polecić panu lep-

szego doradcę od Lu Bounderby.

N5ie można było polecić panu Harthouse lepszego dorad-

cy, od którego mógłby się więcej nauczyć.

— No, no! — rzekł gospodarz — jeśli pan należy do tych,

co mówią komplementy, będzie pan dobrze tu widziany, po-

nieważ nie spotka się pan tu z współzawodnictwem. Ja sam

nigdy nie uczyłem się komplementów ani nie udaję, że ro-

zumiem się na tej sztuce. Faktycznie, pogardzam nimi. Ale

pańskie wychowanie było inne niż moje; moje było dobre,

na Boga! Pan jest gentlemanem, ja zaś nie udaję, że nim je-

stem. Ja jestem Josiah Bounderby z Coketown i to mi wy-

Btarcza. Jednak mimo że ja nie ulegam urokowi manier i po-

160

szans co ja -— pan może nazwać je brakami, a ja nazywam

szansami — tak więc, śmiem 'sądzić, nie zmarnuje pan tu

swoich talentów.

—'Pan Bounderby — rzekł Jem obracając się z uśmie-

ohem do Luizy — jest 'szlachetną istotą znajdującą się we:

względnie naturalnym stanie, zupełnie wolną od jarzma,

-w które wprzągnięty jest taki pełen konwenansów najem-

nik jak ja.

— Widzę, że pan bardzo szanuje pana Bounderby — od-

parła ona cicho. — To naturalne z pana strony.

Mimo że widział kawał świata, taka replika zaskoczyła

go i pomyślał: — Jak mam to przyjąć'? -

— Jak wnioskuję z tego, co powiedział pan Bounderby,'

•chce się pan poświęcić służbie dla swego kraju. Zdecydował

się pan — rzekła Luiza ciągle jeszcze stojąc przed nim w tq

.gamej postawie, w jakiej zatrzymała się wszedłszy tu, wbre\v

.•swemu zwykłemu opanowaniu najwidoczniej bardzo zmie-

szana — pokazać narodowi wyjście z wszystkich jego trud-

ności.

— Pani Bounderby — odparł śmiejąc się — daję słowo

honoru, że nie. Nie będę tego udawał przed panią. Widzia-

łem trochę świata: tu i tam, w górze i na dole! Przekonałem

się podobnie zresztą jak inni ludzie, że to wszystko jest bez

yartości. Tylko że' niektórzy przyznają się do tego, a in-

ni nie; ja podzielam poglądy pani szanownego ojca ^~

prawdopodobnie dlatego, że nie przedstawiono mi innych.

poglądów do wyboru i mogę równie dobrze popierać te po-

glądy jak każde inne.

— Ozy nie ma pan własnych? — zapytała Luiza.

— Nie.pozostało mi nawet najlżejsze do nich upodoba-

nie. Zapewniam panią, że ja nie przywiązuję najmniejszej

wagi do żadnych poglądów. Rezultatem najrozmaitszych

gatunków nudy, przez które przeszedłem, jest przekonanie

{jeśli przekonanie nie jest zbyt silnym słowem dla uczucia,.

Ciężkie czasy — 11

161

y jakie żywię), że "każda grupa idei może zrobić tyle samo do-

brego i tyle samo złego, co każda inna. Jest angielska rodzi-

na mająca w herbie czaruj.ącą włoską maksymę. „CoJna-bye^-

to będzie". Oto jest jedyna prawda!

To obłudne udawanie uczciwości przy popełnianiu nie-

uczciwości — występek tak śmiertelnie niebezpieczny i za-

razem tak pospolity, zdawało isię, jak zauważył, usposobić^

ja, dla niego trochę przychylniej. Wykorzystał tę okazję,.

mówiąc swoim najmilszym tonem; tonem, któremu mogła.

nadawać tak wiele lub tak mało znaczenia, jak tylko sami.

zechciała: — Strona, która może dowieść wszystkiego za po-

mocą jednostek, dziesiątek, setek i tysięcy, wydała mi się,

pani Bounderby, najbardziej pociągającą i ofiarowująca

człowiekowi najlepszą szansę. Jestem tak do ni-ej przywlią-

zany, jak gdybym w nią wierzył. Jestem gotów poświęcić się-

dla niej do takich samych granic, jak gdybym w nią, wierzył,

• I cóż więcej mógłbym zrobić, gdybym doprawdy w nią

wierzył!

— Jest pan bardzo dziwnym politykiem — rzekła Luiza.

— Przepraszam, nie poczuwam się nawet do tej zalety..

My jesteśmy największą partią w państwie; przekonałaby

się pani o tym, pani Bounderby, gdybyśmy wyszli wszyscy

z szeregów naszych przybranych partii i ukazali się w zwar-

tej masie.

Tu pan Bounderby, któremu groziło niebezpieczeństwo,,

że pęknie w milczeniu, przerwał im rozmowę, występując-

z projektem przesunięcia obiadu do godziny wpół do siód-

mej, żeby pan James Harthouse mógł przez ten czas złożyć

z nim razem szereg wizyt u znakomitych wyborców — oby-

wateli Coketown i okolicy. Złożono szereg wizyt i pan Ja-

mes Harthouse, dyskretnie używając wiedzy nabytej z nie-

bieskich książek, wyszedł z nich zwycięsko, chociaż wybit-

nie znudzony.

"Wieczorem zastał stół nakryty na cztery osoby, chociaK

zasiadło ich tylko troje. Była to dla pana Bounderby sto-

162

szonego węgorza, którą kupił na ulicy mając osiem lat, jak

również podłej wody, specjalnie używanej do polewa.nia

ulic, którą popił wtedy tę ucztę. W podobny sposób zab-i-

wiał swoich gości podczas jedzenia zupy i ryby obliczenia-

mi, że on (Bounderby) zjadł w swojej młodości co najmniej

trzy konie pod postacią parówek i kiełbas. Wypowiedzi te

Jem z całym spokojem przyjmował rzucanym od czasu do

czasu okrzykiem: „czarujące"; skłoniłyby go one prawdo-

podobnie do tego, aby „chwycić się" za Jerozolimę zara-';

następnego ranka, gdyby go mniej zainteresowała Luiza.

— Czy nie istnieje nic — rozmyślał, patrząc na nią, sie-

dzącą u szczytu stołu, gdzie jej dziewczęca postać, mała

i drobna, ale bardzo wdzięczna, wyglądała jednocześnie i ła-

dnie, i nie na miejscu — czy nie ma nic, co by poruszyło tę

twarz? •

Tak! Na Jowisza było coś i oto jest, w jakże niespodzie-

wanym kształcie! Ukazał się Tom. Zmieniła się, gdy tylko

drzwi otworzyły się i uśmiechnęła się promiennie.

Piękny 'uśmiech. Pan James Harthouse może nie podzi-

wiałby go tak bardzo, gdyby nie zastanawiał się tak długo

nad jej obojętną twarzą.

Wyciągnęła rękę — ładną, małą, miękką dłoń i palce jej

objęły dłoń brata, jakby chciała podnieść ją do ust.

Ho! Ho? — pomyślał gość. — Ten szczeniak jest jedyni

istotą, o którą ona dba. Tak, tak!

Szczeniak został przedstawiony i zajął swoje krzesło.

Nazwa nie była pochlebna, ale zasłużona.

— Kiedy byłem w twoim wieku, Tom — rzekł Bounder-

by — byłem punktualny albo nie dostawałem wcale obiadu!

— Kiedy pan był w moim wieku — odparł Tom — nie

miał pan do poprawienia złego bilansu i nie musiał pan

przebierać się potem do obiadu.

— Nie o to chodzi — rzekł Bounderby.

li* -163

J-U OUt

dać samei

W pot

małej wd

choćby m?

ry i ulew

pokój ten

godzony i

cej ręki. '

mowych

swe miej;

ły siebie :

- To,

ni Bound'.

Jameis' HĘ

go ojca. .

ma Grac4

"w związk

panie Ha

wiem, co

baczyła c

masę kos

chce naw;

sizego dor

Niie EG

cy, od kt

— Nc

co mówi?

nieważ n

nigdy ni:

zumiem

pańskie ;

na Boga;

stem. Ja

starcza.,

160

^,^ „xy^ — iin.ua.iiqT. -Li»m. — iNiecn pan nie zd^łody gentelman, który nie był nigdy pozostawiony

ze mną. , l iu sobie nawet przez pięć miinut, nie jest w końcu zdol-

— Pani Bounderby — rzekł Harthouse, doskonal rządzenia sobą, ale tak było z Tomem. Byłoby tp rze-

sząc tę sprzeczkę. — Twarz pani brata jest mi znan; pełnie niewytłumaczalną, gdyby młody człowiek któ-

mogłem widzieć go za granicą? A może w jakiejś szko yyobraźnia została zduszona jeszcze, w kołysce, miał

— Nie — odparła, bardzo zainteresowana — on n jeszcze być trapiony przez jej upiora w postaci czaja-

dotąd za granicą i kształcił .się tu w domu. Tom, koc zTnysłowośc.T.ilo łoi^,^ „„ł—-- •• • - -

-— ~.^.^, ,, .^D-Ł.ŁŁł' ł-/-H. JJ

dotąd za granicą i kształcił ,się tu w domu. Tom, koc

mówię, właśnie panu Harthouse, że nie mógł widzieć

fVTQ-r*-i /»o

granicą.

— Nie miałem takiego szczęścia, słr

\ Tk.T^„—: -1 • T ' •• ' - - - '

^ ^ , — ^v^^x ^vw,n uo nulfiu.

Niewiele miała okazji do rozjaśnienia twarzy, To[^o myślę — rzekł Tom.

'm bvł r»OTmrvm rnłnrl-tm-i ,->'7nTtTi'^1^^ „:_-.-:z—-- —

jwi-em był ponurym młodym czowiekiem, niemiłym w

m.Ct łłTr/n.o -*-> mT-r-i-ł- -f- ".ł " -.---— l—- ^ • -ir -.

^ y -^ ^^,^^^-^V I» J-»V/>.3'l/Cfc01 0/liC.tJ)^,-

zmysłowości; ale takim, potworem, bez żadnej wątpli-

hvł Tom-

był Tom.

j Czy pan pali? — zapytał pan James. Harthouse, gdy

odparł Toij;n do hotelu. •

. . .— ——.;— ^^..^x^Gin, iiieiiui.yin w fa mógł zrobić nic innego, jak poprosić Toma na górę:

fe mógł zrobić nic innego, jak poprosić Toma na górę:

IB nie mósrł zrobić Tn'^ ^^^^— -:-1- "" •

bie bycia, nawet w stosunku do niej. Jak wielka m i nie mógł zrobić nic innego jak pójść tam. A zatem,

by" Jej samotność i potrzeba znalezienia kogoś, koni chłodzący, dostosowany do pogody, ale nie tyle słaby

głąby ją zwierzyć! Dlatego ten szczeniak: jest jedyną nv: a zatpnn tvfrm io^„„„~:^ ^- -' "

|by

Igłaby ją zwierzyć! Dlatego ten szczeniak jest jedyną

In T^T.O ^^ 1^J^„1,„;~l- --n--z- '- - - "

_ - ^.-Q^^^, ui^ iiiv ty iv »lfLD\

my; a zatem tytoń lepszy niż ten, który można było ku-

tych stronncłT T'rrm „^I""T- -•-- i "

- ——"" d—" ^^J^ ny; a żalem tytoń lepszy niż ten, który można było ku-

o którą ona kiedykolwiek dbała — myślał pan Jamę? tych stronach; Tom znalazł się wkrótce, w bardzo po-

, house medytując nad tym — Dlatego, tym bardziej dl n i 'swobodnym humorze, na jednym końcu sofy,

Zarówno w obecności 'siostry jak i wtedy, gdy QI y bardziej niż kiedykolwiek do podziwiania swego

pokój, szczeniak nie zadawał sobie fatygi, aby ukryć o przyjaciela, który usadowił się na drugim jej końcu.

pogardę dla pana Bounderby, wyrabiając różne miny i n, popaliwszy chwilę, wypuścił dym i zajął się obser-

mykając jedno oko, gdy tylko mógł to uczynić nie zwr iem swego nowego przyjaciela. Zdawałoby się,, że

na siebie uwagi tego niezależnego człowieka. Nie; od a o swój strój — pomyślał Tom — a mimo to jak ka-

dając na te telegraficzne znaki, pan Harthouse ośmi( e się ubiera, Z jaką naturalną elegancją!

bardzo w czasie wieczoru i okazał mu niezwykłą syn i James Harthouse, chwytając spojrzenie Toma, za-

W końcu, gdy powstał, aby powrócić do swego hoteli', że nie pije on po prostu nic i sam niedbałym ruchem

pewne wątpliwości czy trafi tam w nocy. a szczeni ił jego szklankę.

tychmiast zaofiarował swoje usługi, jako przewodnik Dzięki,— rzekł Tom — Dzięki! No cóż, panie Hart-

szedł z nim razem. - mam nadzieję, że otrzymał pan wystarczającą porcję

> Bounderby. — Tom powiedział to, znów przymyfca-

Rozdział III

SZCZENIAK

^no oko_ i patrząc zmacząco ponad swoją. szklanką na

arza. ....

„,-,,. - .T T i ł i pardzo miły jegomość, 'rzeczywiście!

To bardzo dziwne, ysh młody gentelman, wychj Harthouse

jednym, stałym systemie Tiip7wpT.-ło^ 'L-oT-nnim' -;^c,a—

odparł pan

^ -_-, v^^/u.±Ł ^JChl.

., ,, ,".--:—-•' 0 —,——; ."^plarthouse. ,

w .lednym, stałym systemie niezwykłej karności, .]estłn ^ „i-,3 .10 ,vm -r

~, , , - i n m m i, J J^aA pan sądzi, doprawdy?—rzekł Tom I znów nray,

krytą; ale tak było w wypadku Toma. To bardzo d| oko ^ ' f —f 1 iv1 xu1"- J- --nów piz>,

164

165

Pan James Harthouse uśmiechnął się; potem wstając ze

swojego końca kanapy, opierając się plecami o kominek tak

że stał przed pustym paleniskiem i patrzał na Tomą z góry'

zauważył:

— Jakim śmiesznym szwagrem pan. jesteś!

— Jakim śmiesznym szwagrem jest stary Bounderby

chce pan powiedzieć — rzekł Tom.

— Jesteś 'zgryźliwy Tom — odparł pan James Hart-

house.

Jak miło było pozostawać w takiej zażyłości z taką ka-

mizelką, być nazywanym Tomem, w tak poufały sposób

przez taki głos, i być w takich bezceremonialnych stoami.

kach, tak szybko, z taką parą wąsów; Tom był niezwykle

zadowolony z samego siebie.

— Och, ja nie dbam o starego Bounderby—rzekł—jeśli

o to panu chodzi. Zawsze tak nazywałem starego Bounderby,

gdy mówiłem o nim i zawsze myślałem o nim w ten sposób.

Nie będę się teraz wysilał na grzeczność, jeśli chodzi o sta

rego Bounderby. Trochę już na to za późno.

— Na mnie możesz nie zwracać uwagi — odparł Ja

mes — ale uważaj, gdy jest przy tym jego żona, wiesz.

— Jego żona? — powiedział Tom. — Moja siostra, Ln'

Oh, tak. — Roześmiał się i wypił jeszcze trochę chłodzące^

napoju. James Harthouse trwał dalej w tej samej postawi

na'tym samym miejscu, paląc cygaro we właściwy sobie ni

dbały sposób i patrząc przyjaźnie na szczeniaka, jak gdył

wiedział, że jest czymś w rodzaju miłego demona, na któr

go każde żądanie Tom musi oddać całą swoją duszę. Ezecz;'-

wiście wyglądało na to, że szczeniak poddaje się jego wpły

wowi. Spojrzał on na swego towarzysza ukradkiem, spo;

rżał na niego z podziwem, spojrzał na niego zuchwale i P"

łożył jedną nogę na kanapie.

— Moja siostra Lu? — powiedział Tom — Ona w-S^

nie dbała o starego Bounderby.

166

—— To jest czas przeszły, Tom — odparł pan James Hart-

house strząsając małym palcem popiół ze swego cygara.

,— My jesteśmy teraz w czasie teraźniejszym.

_. Nie dbać — czasownik nieprzechodni. Tryb oznajmu-

-iacy czas teraźniejszy. Pierwsza osoba liczby pojedynczej:

-ja nie dbam; druga 'osoba liczby pojedynczej: ty nie dbasz;

trzecia osoba liczby pojedynczej: Ona me dba — odparł

•Tom.

— Dobre! Bardzo ciekawe! — rzekł* jego przyjaciel —

•Chociaż ty tak nie sądziisz.

— Ależ oczywiście, że tak sądzę — krzyknął Tom — Na

honor! No, nie powie mi pan, panie Harthouse, że pan do-

prawdy przypuszcza, że moja siostra Luiza kocha starego

Bounderby.

— Mój drogi chłopcze — odparł on — cóż innego ja mo-

gę przypuszczać, gdy zastaję małżeństwo żyjące w zgodzie

i szczęściu?

W tym czasie Tom położył obie nogi na kanapie. Gdyby

jego druga noga nie znajdowała się już na kanapie, gdy na-

'zwaJło go drogim chłopcem, uczyniłby to w tym przełomo-

wym punkcie rozmowy. Czując więc konieczność uczynienia

czegoś teraz, wyciągnął się jeszcze bardziej i patrząc z uda-

ną niedbałością, zwrócił swoją pospolitą twarz i niezbyt

trzeźwe oczy na twarz patrzącą nań tak beztrosko, a jednak

z mocą.

— Pan zna naszego starego, panie Harthouse — rzekł

'Tom — i przeto nie ma .się pan co dziwić, że Lu wyszła za

starego Bounderby. Nigdy nie miała ukochanego i kiedy

nasz stary zaproponował starego Bounderby, przyjęła go.

— To dowodź.; posłuszeństwa twojej interesującej sio-

stry — rzekł pan Harthouse.

~ Tak, ale ona nie byłaby tak posłuszna i to wszystko

'nie poszłoby tak gładko — gdyby nie ja.

Kusiciel podniósł tylko brwi; ale szczeniak musiał mó-

^ć dalej.

167

Pan James Harthouse uśmiechnął się; potem wstając ze

swojego końca kanapy, opierając się plecami o kominek tak,

że stał przed pustym paleniskiem i patrzał na Toma z góry,

zauważył:

— Jakim śmiesznym szwagrem pan jesteś!

— Jakim śmiesznym szwagrem jest stary Bounderby,

chce pan powiedzieć — rzekł Tom.

— Jesteś zgryźliwy Tom — odparł pan James Hart-

house.

Jak miło było pozostawać w takiej zażyłości z taką ka-

mizelką, byó nazywanym Tomem, w tak poufały sposób^

przez taki głos, i byó w takich bezceremonialnych stosun-

kach, tak szybko, z taką parą wąsów; Tom był niezwykle

zadowolony z samego siebie.

— Och, ja nie ibam o starego Bounderby—-rzekł—jeśli

o to panu chodzi. Zawsze tak nazywałem starego Bounderby,

gdy mówiłem o nim i zawsze myślałem o nim w ten sposób.

Nie będę się teraz wysilał na grzeczność, jeśli chodzi o sta-

rego Bounderby. Trochę już na to za późno.

— — Na mnie możesz nie zwracać uwagi — odparł Ja-

mes — ale uważaj, gdy jest przy tym jego żona, wiesz.

— Jego żona? — powiedział Tom. — Moja siostra, Lu?

Oh, tak. — Roześmiał się i wypił jeszcze trochę chłodzącego

napoju. James Harthouse trwał dalej w tej samej postawie,

na'tym samym miejscu, paląc cygaro we właściwy sobie nie-

dbały sposób i patrząc przyjaźnie na szczeniaka, jak gdyby

wiedział, że jest czymś w rodzaju miłego demona, na które-

go każde żądanie Tom musi oddać całą swoją duszę. Rzeczy-

wiście wyglądało na to, że szczeniak poddaje się jego wpły-

wowi. Spojrzał on na swego towarzysza ukradkiem, spoj-

rzał na niego z podziwem, spojrzał na niego zuchwale i po-

łożył jedną nogę na kanapie. .

— Moja siostra Lu? — powiedział Tom — Ona nigdy

nie dbała o starego Bounderby.

166

—,To jest czas przeszły, Tom — odparł pan James Hart-

Ilouse strząsając małym palcem popiół ze swego cygara.

/- My jesteśmy teraz w czasie teraźniejszym.

— Nie dbać — czasownik nieprzechodni. Tryb oznajmu-

jacy, czas teraźniejszy. Pierwsza osoba liczby pojedynczej:

ja nie dbam; druga osoba liczby pojedynczej: ty nie dbasz;

trzecia osoba liczby pojedynczej: Ona nie dba — odparł

Tom.

— Dobre! Bardzo ciekawe! — rzekł jego przyjaciel —

-Chociaż ty tak nie sądzisz.

— Ależ oczywiście, że tak sądzę — krzyknął Tom — Na

honor! No, nie powie mi pan, panie Harthouse, że pan do-

prawdy przypuszcza, że moja siostra Luiza kocha starego

Bounderby.

— Mój drogi chłopcze — odparł on — cóż innego ja mo-

ll S? przypuszczać, gdy zastaję małżeństwo żyjące w zgodzie

l i szczęściu?

{• "W" tym czasie Tom położył obie nogi na kanapie. Gdyby

jego druga noga nie znajdowała się już na kanapie, gdy na-

•zwano go drogim chłopcem, uczyniłby to w tym przełomo-

'wym punkcie rozmowy. Czując więc konieczność uczynienia

czegoś teraz, wyciągnął się jeszcze bardziej i patrząc z uda-

ną niedbałością, zwrócił 'swoją pospolitą twarz i niezbyt

trzeźwe oczy na twarz patrzącą nań tak beztrosko, a jednak

z mocą.

— Pan zna naszego starego, panie Harthouse — rzekł .

'Tom — i przeto nie ma.się pan co dziwić, że Lu wyszła za

starego Bounderby. Nigdy nie miała ukochanego i kiedy

nasz stary zaproponował starego Bounderby, przyjęła go.

— To dowodzi posłuszeństwa twojej interesującej sio-

stry — rzekł pan Harthouse.

— Tak, ale ona nie byłaby tak posłuszna i to wszystko

'nie poszłoby tak gładko — gdyby nie ja.

Kusiciel podniósł tylko brwi; ale szczeniak musiał mó-

"wic dalej,

167

— Ja ją przekonałem — rzekł z budującym poczuciem

wyższości. — Ja tkwiłem już wtedy w banku starego Boun-

derby (gdzie nigdy nie chciałem być) i wiedziałem, że bę-

dę miał tam trudności, jeśli ona odpali starego Bounderby;.

a więc powiedziałem jej, jakie mam życzenia, a ona zastoso-

wała się do nich. Ona zrobiłaby wszystko dla mnie. Ładnie-

z jej strony, no nie?

— To było czarujące, Tom!

— To zresztą, nie miało dla niej takiego znaczenia jak

dla mnie — ciągnął dalej Tom ze spokojem — ponieważ od

tego zależała moja swoboda i wygoda, i może moja kariera,

a ona nie miała żadnego innego ukochanego, a pobyt w do-

mu był równy pobytowi w więzieniu — zwłaszcza, kiedy j i

stamtąd odszedłem. To nie było tak, jak gdyby ona wyrze-

kła się innego ukochanego dla starego Bounderby, ale mi-

mo to — to ładnie z jej strony.

— To zupełnie zachwycające. I ona przyjmuje to tak

spokojnie.

— Oh — odparł Tom z pogardliwą protekcyjnością —

ona jest taka jak każda dziewczyna. Dziewczyna może się^

przystosować do wszystkiego. Urządziła się już na całe ży-

cie i nie robi jej to różincy. I dobrze jest tak jak jest. Poza

tym, pomimo że Lu jest dziewczyną, nie jest ona pospolitą.

dziewczyną. Potrafi zamknąć się sama w sobie i myśleć —

częsito widziałem ją siedzącą i wpatrującą się w ogień przez

całą godzinę.

— No, no? Ma wobec tego swoje własne bogactwa—

rzekł Harthou&e paląc nadal.

— Nie tak znowu duże, jak pan przypuszcza — odparł

Tom. — Nasz stary napchał ją różnymi suchymi kośćmi

i trocinami. To jego system.

— Ukształtował córkę podług siebie? — -poddał Hart-

house.

— Córkę? Ach! i w ogóle wszystkich. Cóż, on mnie

ukształtował w ten sposób — rzekł Tom.

168

— A jednak to prawda — rzekł Tom potrząsając gło-

wą. — To jest, chciałem powiedzieć, gdy pierwszy raz opuś-

ciłem dam i poszedłem do starego Bounderby, byłem tak

płaski jak fajerka i nie wiedziałem o życiu więcej niż ostryga.

— Słuchaj, Tom! Trudno mi w to uwierzyć. Żarty żar-

tami.

— Na moją duszę! — rzekł szczeniak — Mówię sierio, do-

prawdy. — Palił przez chwilę z wielką powagą i godnością,

a potem dodał tonem wyrażającym niesłychane zadowolenie

z siebie: — Och! nauczyłem się trochę od tej pory. Nie prze-

czę temu. Ale zrobiłem to sam i nie zawdzięczam tego nasze-

mu staremu.

— A twoja inteligentna siostra?

— Moja inteligentna siostra, jest taka, jak była. Ona-

skarżyła mi się czasem, że nie ma nie, do czego mogłaby

uciec, jak to zwykle czynią dziewczęta; i nie widzę, żeby

z tego jakoś wybrnęła. Ale jej nie robi to różnicy — zauwa-

żył zaciągając się znów swoim cygarem. — Dziewczęta za-

wsze jakoś dają sobie radę.

— Wstąpiwszy wczoraj wieczorem do Banku, aby do-

wiedzieć się o adres pana Bounderby, zastałem tam staro-

żytną damę, która, zdaje się, żywi wielki podziw dla twojej

siostry — zauważył pan James Harthouse, odrzucając ma-

ły niedopałek cygara, które właśnie wypalił.

— Mama Sparsit? — rzekł Tom. — Co, już pan ją wi-

dział, doprawdy?

Przyjaciel jego skinął głową. — Tom wyjął z ust cyga-

ro, aby przymknąć oko (które było teraz raczej trudne do

opanowania)- je&zcze bardziej znacząco i stuknąć się parę

razy palcem po nosie.

—— Uczucia Mamy Sparsit dla Lu to coś więcej niż po-

dziw, powiedziałbym — rzekł Tom. — Powiedz: miłość

1 poświęcenie. Mama Sparsit nigdy nie miała żadnych za-

169

miarów co do starego Bounderby, gdy był on kawalerem.

Och, nie!

Były to ostatnie słowa wypowiedziane przez szczeniaka,

zanim opanowała go zawrotna senność, po której nastąpiło

zupełne zapomnienie. Z tego stanu wyrwał go niemiły sen,

że ktoś potrąca go butem i głos mówiący: — Słuchaj, ju%

późno. Wynoś się!

— No! — rzekł dźwigając się z kanapy. — Jednak muszę

yana opuście. No, powiadam. — Pana tytoń jest bardzo do-

bry. Ale zbyt łagodny.

— Tak, zbyt łagodny — odparł jego gospodarz.

— Jest — jest śmiesznie łagodny — rzekł Tom. — Gdzie

:eą drzwi? Dobranoc!

Potem miał znów inny dziwny sen, że kelner prowadzi

go poprzez mgłę, która po pewnych kłopotach i trudnoś-

•ciach zmieniła się w główną ulicę, na której znalazł się, sa-

motny. Potem poszedł do domu z wielką łatwością, chociaż

nie bez poczucia obecności i wpływu swego nowego przyja-

ciela — jakby on spoczywał gdzieś w powietrzu, w tej samej

niedbałej postawie, patrząc na niego tym samym spojrze-

Tliem.

Szczeniak poszedł do domu i położył się do łóżka. Gdy-

T)y miał jakiekolwiek poczucie tego, co zrobił tej nocy, gdyby

mię był tak bardzo szczeniakiem, a bardziej bratem, mógł-

by zawrócić z drogi, mógłby pójść do śmierdzącej rzeki ufar-

bowanej na czarno, mógłby spocząć w niej na dobre i ukryć

-na zawsze swoją głowę w jej brudnej wodzie.

Rozdział IV

LUDZIE I PRĄCIA

— Och, moi przyjaciele, zdeptani robotnicy Coketowni

Och, moi przyjaciele i rodacy, niewolnicy krzywdzącego de-

spotyzmu o żelaznej dłoni! Och, moi przyjaciele, towarzysze

cierpienia, towarzysze pracy i ziomkowie! Powtadam wam,

że przyszła godzina, gdy musimy wystąpić razem jako jedna

170

zjednoczona siła i zgnieść na proch tyranów, którzy zbyt ^

długo grabiąc nasze rodziny tuczyli się naszym potem, pra-

cą naszych rąk, siłą naszych mięśni, stworzonymi przez Bo-

ga wspaniałymi prawami ludzkości, świętymi i wiecznymi

przywilejami Braterstwa!

— Dobra! Słuchajcie, słuchajcie, słuchajcie! Hurra! —

Takie i inne okrzyki wzniosło wiele głosów z różnych stron

natłoczonej, dusznej i ciasnej sali, w której mówca, siedzący

na podium jak na grzędzie, wyrzucał z siebie piany i dymu,

które go przepełniały. Deklamował z takim zapałem, że zro-

biłu mu się niesłychanite gorąco; był zachrypnięty i zgrzany.

Rycząc na całe gardło pod płonącym oświetleniem gazo-

wym, ściskając pięści, marszcząc brwi, zgrzytając zębami

i wymachując rękoma, dał z siebie tyle przez ten czas, że te-

raz musiał przerwać i zawołał o szklankę wody.

Gdy tak stał usiłując ugasić swoją płonącą twarz łykiem

wody, porównanie pomiędzy mówcą a masą zwróconych ku

niemu uważnych twarzy wypadło bardzo na jego niekorzyść.

Sądząc go po wyglądzie zewnętrznym wznosił się ponad tę

masę tylko o platformę, na której stał. Pod wieloma nato-

miast względami stał zasadniczo niżej od słuchaczy.

Nie był tak uczciwy, nie był tak męski, ani tak dobro-

duszny; ich prostotę zastąpił spryt, ich spokojny zdrowy

rozsądek — pasją. Ten źle zbudowany człowiek o wysokich

ramionach, obwisłych brwiach i rysach jakby pogniecio-

nych przez zwykły mu kwaśny wyraz twarzy, różnił się nie-

miło, nawet swoim szmatławym ubiorem, od wielkiej masy

swoich E-łuchaczy w prostym roboczym odzieniu. Zawsz-e

dziwne jest obserwować jakiekolwiek zgromadzeni0

pokornie .opadające się grozie jakiejś pewnej siebie

osoby, lorda czy człowieka z gromu, którego trzy czwarte

zgromadzenia mogłoby tylko nadludzkimi środkami wynieść

z bagna próżności na swój własny intelektualny poziom; by-

ło szczególnie dziwne, a nawet szczególnie wzruszające wi-

dzieć ten tłum poważnych twarzy, w których zasadnicza

171

uczciwość żaden wolny od uprzedzeń obserwator nie mógłby

wątpić, tak podnieconych przez takiego przywódcę.

_JE>obre! Słuchajcie, słuchajcie! Hurra! zapał objawiający

fflę, zarówno w uwadze jak i w nieuwadze, malujący się na

wszystkich obliczach, sprawiał, że; widok ten robił ogromne

wrażenie. N-e była to obojętność ani słabość, ani próżna cie-

kawość; żaden z wielu odcieni obojętności, jaką widuje .się

na innych zgromadzeniach, nie występował tu ani prz;ea

chwilę. To, że każdy czuł, iż położenie jego, tak czy inaczej

yst gorsze niż mogłoby być; że każdy czuł w sobie koniecz-

ność połączeala 'się z resztą, aby je polepszyć; że każdy czuł

jedyną nadziejię w połączeniu się z towarzyszami, którzy go

otaczali, i że; tę wiarę, słuszną czy niesłuszną (niestety nie-

słuszną wtedy), podzielał cały tłum, wierząc w to głęboko

i z powagą, musiało być tak widoczne dla każdego, kto chciał

zobaczyć, co się tam dzieje, jak gołe belki dachu i pobielane.

ceglane ściany tej sali. Żaden obserwator nie mógłby też nie

zrozumieć, że ci ludzie, właśnie przez swoje wiełkiei złudze-

nia, wykazywali wielkie zalety, które można było obrócić

w najszczęśliwszym i najlepszym kierunku, i że udawać- (na

podstawie uogólniających pewników, jakkolwiek bądź po-

krajanych i wysuszonych), iż zbłądzili oni całkowicie bez.

przyczyny, z własnego nieroasądkiu, byłoby udawaniem, że

może być dym bez ognia, śmierć bez narodzm, żniwo be%

siewu, coś lub wszystko wykonane z niczego.

Mówca odświeżyWigzy się, wytarł kilka razy chustką zło-

żoną w kilkoro swe pomarszczone czoło od lewej do prawej

i skupił całe swe odzyskane siły w okrzyku wielkiej pogardy

i goryczy.

— Ale, och , moi przyjaciele, i bracia! Och, ludzie! Angli-

cy, zdeptani robotnicy Coketown! Co powiemy o tym czło-

wieku — o tym robotniku, jestem bowiem zmuszony tak

zniesławić to wspaniałe słowo -— który będąc praktycznie

i dobrze zaznajomiony z waszymi biedami i krzywdami, któ-

re -walą się na was — rdzeń i szpik tego kraju — i usłysza-

172 •

wszy, JUK wy, ze isziacńetną i majestatyczną jednomyślnoś-

cią, która przyprawi tyranów o drżenie, postanowiliście

wnieść składki na Zjednoczony Trybunał Powszechny i pod-

dać się zleceniom wydanym przez to ciało dla naszej włas-'

neij korzyści, jakiekolwiek one będą — co, pytam was, po-

wiecie o tym robotniku, który w takiej chwili opuszcza swój

posterunek i zdradza swój sztandar, o człowieku, który w ta-

kiej chwili nie wstydzi się złożyć wam tchórzowskiego i po-

niżającego oświadczenia, że on będzie trzymał się z dala

i nie będzie jednym z tych, którzy złączyli się w dziielnyn'

oporze, w obronie Wolności i Prawa T

W tym punkcie przemówienia Zgromadzenie podzieliło

się. Rozległy się okrzyki potępienia i gwizdy, ale ogólne po-

czucie honoru było zbyt duże, aby potępić człowieka nie

-wysłuchawszy go. — Jesteś pewny, że masz rację, Slack-

Tbridge.? Pokazać go! Wysłuchać go! — zawołano z wielu

stron. W końcu jeden silny głos zawołał: — Czy ten człowiek

jest tutaj? Jeśli on jest tutaj, Slackbridge, to lepiej wysłu-

chajmy go samego, zamiast ciebie. — Zostało to przyjęte

z ogólnym aplauzem.

Slackbridge, mówca, spojrzał wkoło ze sceptycznym

uśmiechem i wyciągnąwszy swoją prawą dłoń na długość

ramienia (jak to jest zwyczajem wszystkich Slackbri-

dge'ów), ponad ciągle jeszczle' wzburzonym morzem tłumu,

•czekał aż zapanowało głębokior milczenie.

— Och, moi przyjaciele i ziomkowie! — rzekł Slaak-

hridge potrząsając głową z gwałtowną pogardą. —Nie dzi-

wię się, że wy, wyczerpani synowie pracy, nie wierzycie

w istnienie takiego człowieka. Ale; istniał ten, który sprze-

dał swoje prawo pierworództwa za miskę soczewicy i Judasz

Tskariota 'is.fhiiał i Casteireagh istaniał, i ten człowiek -rów-

nież istnieje! . .

W tej chwili nagły tłok i zamieszanie w pobliżu podium

zakończyło się zjawieniem jakiegoś człowieka, który stanął

^ boku mówcy przed zgromadzeniem. Był blady i trochę

•173

wzruszony —— "Widać l0 uyw speuJaniic yu J^QV u.^^^, ^»

stał 'spokojnie z lewą ręką przy brodzie, czekając, aż go wy-

słuchają. Był tam przewodniczący, który regulował tok ob-

rad i ten to funkcjonariusz ujął terazi sprawę w swoje ręce.

— Moi przyjaciele — rzekł on — z racji mojego stano-

WLska, jako waszego prezydenta, proszę naszego przyjacie-

ila Slaekbridge'a, który jest może trochę podniecony tą spra-

! wą, żeby -usiadł, podczas gdy będziemy słuchać tego czło-

wieka, Stefana Blackpool. Wiecie o jego licznych nieszczęs--

ciach i znacie jego dobre imię.

Mówiąc to, przewodniiczący uścisnął mu serdecznie rękę

i znów usiadł. Slackbridge również usiadł, wycierając swoje?

spocone czoło — zawsze od lewej do prawej, nigdy odwrotnie.

— Przyjaciele — zaczął Stefan wśród martwej ciszy — •

słyszeliście, co tu o mnie powiedziano, i ja pewno temu nie-

zaradzę. Ale myślę, że wolicie usłyszeć prawdę o mnie z mo-

ich ust, raz z ust każdego innego człowieka, chociaż nigdy

me potrafiłem przemawiać przed tak licznym zgromadzę-

miem, żeby się nie zgubić i nie zaplątać.

Slackbridge potrząsnął głową, jakby chciał strząsnąe

z niej gorycz.

—• Ja jestem, jedynym robotnikiem z fabryki Bounder-

by'ego i spośród ludzi tu obecnych, który nie przyłączył się

do proponowanych uchwał. Ja nie mogę się do nich przyłą-

czyć. Moi przyjaciele, ja wątpię czy one wyjdą nam na do-

bre. Prędzej nam zaszkodzą.

Slackfbridge roześmiał się, skrzyżował ramiona i zmar-

szczył się sarkastycznie.

— Ale sprzeciwiam się nie dlatego. Gdyby to było tylko

to, to poszedłbym razem z resztą. Ale mam swoje powody -—

swoje, 'widzicie — które mi przeszkadzają i to nie tylko te-

raz, ale zawsze — zawsze — całe życie!

Slackbridge podskoczył i stanął obok niego zgrzytając

zębami i miotając się ze złości. — Och, moi przyjaciele, a co

wam mówiłem? Och, moi rodacy, czyż nie ostrzegałem was

174

wiooJu.^ piAcu. ty iit s J JBK wygląda to podłe zachowanie .sięr

człowieka, o którym wiadomo, że przygniatają go niespra-

wiedliwe prawa? Ósh, Anglicy, pytam was, jak wygląda to

przekupstwo jednego z was, który w ten sposób zgadza się'

na to, aby doświadczać jego i was, wasze dzieci i dzieci wa-

szych dzieci?

Eozległy się słabe oklaski i okrzyki: „Hańba temu czło-

wiekowi"; ale większa część słuchaczy milczała. Patrzyli

na zniszczoną twarz Stefana, która stawała się jeszcze smut-

niejsza z powodu uczuć, jakie się na niej malowały; i w swo-

jej wrodzonej dobroci byli bardziej zasmuceni niż oburzeni.

— Fachem tego delegata jest mówić — rzekł Stefan. —

Za to mu płacą i on zna swój fach. Pozwólmy mu to robić.'

Niech nie zwraca uwagi na to, co ja przeszedłem lub nie. To.

nie jego rzecz. To niczyja rzecz, tylko moja.

Była pewna słuszność, nie mówiąc już o godności, w tych

słowach; która sprawiła, że słuchacze ucichli i słuchali uważ-

niej. Ten sam co przedtem silny głos zawołał.— Slackbridge,

daj nam wysłuchać go i wstrzymaj swój język! Potem całe

zgromadzenie uciszyło się.

— Moi bracia — rzekł Stefan, którego cichy głos było

słychać wyraźnie — i moi towarzysze pracy •— bo. jesteście'

moimi towarzyszami pracy, a nie — o ile wiem — tego dele-

gata; mam tylko jedno słowo do powiedzenia i nie mogę po-

wiedzieć więcej, nawet gdybym mówił do wieczora. Wiem

dobrze, co mnie czeka. Wiem dobrze, że jesteście zdecydo-

wani nie mieć nic więcej' do czynienia z człowiekiem, który

nie jest z wami w tej sprawie! Wiem dobrze, że' gdybym le-

żał nieprzytomny na ulicy, uważalibyście za słuszne przejść

obok mnie, jakbym był cudzoziemcem lub obcym. Wiem, co-

mnie czeka, r muszę się na to zgodzić.

— Stefanie Blackpool — rzekł przewodniczący wsta-

je — pomyśl jeszcze o tym. Pomyśl o tym, raz jeszcze,.

chłopcze, zanim zostaniesz odtrącony przez starych przy-

jaciół. ,

175-

Rozległ się ogólny szmer, który wyraza-t to samo, pomi-

mo że nikt nie wymówił słowa. Oczy -wszystkich były

utkwione w twarzy Stefana! Gdyby cofnął swoje postano-

"wienie, zdjąłby tym samym ciężar z umysłów wszystkich.

Spojrzał wokół siebie, zrozumiał, że tak jest. Nie miał w ser-

<?u ani odrobiny żalu do nich, 'znał ich głębiej, niż sięgały ich

'powierzchowne słabostki i omyłki, tak jak ,tylko jeden to-

warzysz pracy może znać drugiego.

. — Myślałem już o tym dużo, sir. Ja p^ prostu nie toogę

przystąpić. Ja muszę iść drogą, która jest przede mną. Mu-

szę was opuścić. '

Złożył im rodzaj ukłonu podnosząc ramiona i, stał przez

•chwilę w tej' postawie w milczeniu, aż wreszcie opuścił 3'e'

pfrwoli wzdłuż boków.

— Wiele było miłych słów, z jakimi niektórzy z was

•zwracali się do mnie; wiele tu widzę twarzy, które widzia-

łem pierwszy raz, gdy byłem młody i weselszy niż teraz. Od-

kąd się urodziłem, nie miałem nigdy z nikim żadnej sprzecz-

ki. Bóg wie, że nie mam i teraz żadnej z mojej winy. Wy na-

zwiecie mnie zdrajcą i ten też — o panu mówię — zwrócił

się do .Slacikbridgei'a — ale łatwiej jest nazwać niż zrozu-

mieć. Niech tak będzie. , ,

Uczynił krok czy dwa, aby zejść z podium, gdy przypom-

niał sobie, że czegoś .jeszcze nie. powiedział/i zawrócił znowu.

— Może się zdarzyć — rzekł obracając powoli ,swą po-

marszczoną twarz, jak gdyby chciał zwrócić się do każdego

ze słuchaczy, bliższych i dalszych, oddzielni ei — może się

zdarzyć, gdy ta kwestia zostanie podjęta i będzie omawia-

na, że zajdzie możliwość wykluczenia mnie z pracy. Mam na-

dzieję, że umrę, zanim taka chwila przyjdzie, a do tego cza-

su będę pracował wślód was samotnie — doprawdy, muszę

"bo zrobić, moi przyjaciele; nie zęby wam się sprzeciwiać, ale

żeby żyć. Nie mam w życiu niczego prócz pracy i .dokąd ja

mogę pójść, ja, który pracowałem, odkąd jeszcze byłem mal-

176

cviii, n-i w ^u.B.cuJwui mię uęuę się sKarzyi na LO, żeście .się

mnie wyrzekli, że zostałem, pominięty; ale mam nadzieję,

że będzie mi wolno pracować. Jeśli jest dla mnie w ogóle ja-

kieś prawo, moi przyjaciele, myślę, że właśnie to.

Nie odpowiedziano m'a ani słowem. Na sali nie słychać

było żadnego dźwięku, oprócz lekkiego szmeru, z jakim lu-

dzie rozstępowali się, aby pozwolić wyjść człowiekowi, z któ-

rym zobowiązali się -wszyscy zerwać wszelkie węzły. Nie pa-

trząc na nikogo i idąc swoją drogą z samotną wytrwałością, ,

która o nic nie walczyła i nie szukała niczego, Stary Stefan,

ze wszystkimi swoimi kłopotami, opuścił scenę.

Wtedy Slackbridge, który podczas gdy tamten wycho-

dził wyciągnął wymownym ruchem rękę, jak gdyby tłumiąc

z niesłychaną troskliwością swą cudowną siłą moralną gwał-

towne uczucia tłumu, zajął się podniesieniem obecnych na

duchu. Czyż Rzymianin Brutus, och, moi rodacy Brytyjczy-

cy, nie skazał na śmierć własnego' syna? Czyż spartańskie

matki, och, moi wkrótce zwycięscy przyjaciele, nie popro-

wadziły swoich uciekających dzieci wprost na ostrza nie-

przyjacielskich mieczy? Czyż wobec tego nie jest świętym

obowiązkiem robotników Ooketown — pomnych tradycji

przodków, towarzyszącej iim sławy oraz wdzięczności potom-

nych — wygnać zdrajców z namiotów, które rozstawili dla

świętej ł boskiej sprawy? Wiatry niebios .odpowiadają:

„Tak", i niosą: „Tak" na wschód, zachód, północ i południe.

A zatem trzykrotny okrzyk na cześć Zjednoczonego Trybu-

nału Powszechnego!

Slackbridge objął funkcję mistrza ceremonii i dał syg-

nał. Wiele niezdecydowanych twarzy (odczuwających pewne

wyrzuty sumieni.a), rozjaśniło się na dźwięk tego okrzyku

i podjęło go. Osobiste uczucia muszą ustąpić wobec wspól-

nej sprawy. Hurra! Dach drżał jeszcze od okrzyków, gdy

zgromadzeni rozeszli się. ^

Tak więc lekko Stefan Blackpool został skazany na

życie w odosobnieniu, na samotne życie wśród tłumu znajo-

Ciężkie czasy — 12

177

mych. Obcokrajowiec szukający wśród dziesięciu tysięcy

twarzy spojrzenia, które by mu odpowiedziało, i nie znajdu-

jący go, jest w arcymiłym położeniu w porównaniu do czło-

'wieka, który dziennie mija dziesięć odwróconych twarzy,

będących kiedyś obliczami jego przyjaciół. Takie doświad-

czenia miały teraz stać się udziałem Stefana; w każdym mo-

mencie jego życia, przy pracy, w drodze do pracy i z powro-

tem, u jego drzwi, przy jego oknie, wszędzie. W cichym po-

•rozumieniu unikali nawet tej strony ulicy, po której zwykle

chodził i pozostawili ją, tylko jemu j'e,dnemu spomiędzy

wszystkich robotników.

Przez wiele lat był on spokojnym, milczącym człowie-

kiem, mało udzielającym się innym i przyzwyczajonym do

towarzystwa własnych myśli. Nie pragnął nigdy w głębi

serca żadnej oznaki togo, że jest poznawany: skinienia, spoj-

rzenia, słowa; nie doceniał też tej niezmiernej ulgi, jakiej

doznawał, kiedy wlewano mu ją niby po kropli za pomocą

tych drobnych środków. Trudniej było, niżby kiedykolwiek

sądził, oddzielić we własnym sumieniu fakt opuszczenia go

przez wszystkich towarzyszy od bezpodstawnego uczucia

wstydu i hańby. Pierwsze cztery dni tej próby były tak

długie i ciężkie, że zaczął lękać się tego, co go czekano.

Nie tylko przez cały ten czas nie widział Racheli, ale unikał

wszelkiej okazji ujrzenia jej, bo chociaż wiedział, że formal-

nie jeszcz'e zakaz nie obejmował kobiet pracujących w fa-

brykach, przekonał się jednak, że niektóre z tych, które znał,

zmieniły się w stosunku do ni'ego; obawiał zbliżać się do in-

nych i obawiał się, że także i Racbela może być odtrącona

przez innych, gdyby zobaczono j.ą w jego towarzystwie. Był

więc zupełnie sam przez cztery dni ii nie odezwał się do ni-

kogo, gdy pewnej nocy, kiedy wychodził z pracy, młody czło-

wiek o bardzo jasnej cerze zaczepił go na ulicy.

— Wasze nazwisko jest Stefan Blackpool, tak? — zapy-

tał młody człowiek.

Stefan zaczerwienił się, spostrzegłszy, że trzyma kape-

178

lusz -w ręce, może z wdzięczności, że ktoś odezwał się do nie-

go, a może ponieważ było to tak nagłe, a może z. obu tycli

powodów na raz. Udał, że poprawia podszewkę kapelusza,

i rzekł: — Tak.

— To wy znaczy jesteście tym robotnikiem, którego oni

wykluczyli ze swegj ^rona? — spytał Bitzer, on był bowiem

tym młodym człowiekiem. Stefan znowu odpowiedział: —

Tak.

— Domyśliłem ;-ię tego, bo oni wszyscy wydają się was

unikać. Pan Bounderby chce z wami pomówić. Znacie jego

dom, prawda?

Stefan znowu odpowiedz^!; — Tak. '.

— No to pójdźcie tam od razu, dobrze? — rzekł Bitzc-r.

Oczekują tam was i macie tylko powiedzieć służącemu, że

to wy. Ja jestem z Banku; no i jeśli pójdziecie zaraz, beze

mnie (wysłano mnie, żebym was sprowadził) zaoszczędźcie

mi drogi.

Stefan, który szedł w przeciwnym kierunku, zawrócił

i poszedł, jak obiecał, prosto do czerwonego ceglanego zam-

ku należącego do Olbrzyma Bounderby.

Rozdziały

LUDZIE I PANOWIE

— No, Stefanie — rzekł Bounderby swoim zwykłym tó-

aem — cóż słyszę? Cóż te zakały ludzkości z tobą wyrabia-

ją? Wejdź i mów.

W ten sposób został zaproszony do salonu. Stał tam nie-

wielki stolik do herbaty i obecni byli': młoda żona pana

Bounderby, jej bra: i wielki pan z Londynu. Stefan złożył

^m ukłon zamykając drzwi i stając w progu z kapeluszem

w dłoni.

— To jest ten człowiek, o którym ci mówiłem, Hart-

house — rzekł pan Bounderby. Gentehnan, do którego &ię

12*

iza

zwrócił, a Kiory siedząc na Kanapie rozmawiał z panią .DUUII-

derby, wstał, powiedział obojętnie „och doprawdy?" i pod-

. szedł do pana Bounderby, stojącego jak zwykle przy ko-

minku.

— No więc — rzekł Bounderby — mów!

Po tych czterech dniach, które przeżył, to wezwanie za-

brzmiało w uchu Stefana jak ostry dysonans. Postępowanie

to było zbyt szorstkie dla jego zranionej duszy i odczził je

jako potwierdzenie tego, że jest samolubnym dezerterem, ja-

kim go nazwano.

— O co chodzi, śir —r rzekł Stefan. — Dlaczego pan

chciał mnie widzieć?

— Ależ powiedziałem ci — odparł Bpunderby. — Mów

jak człowiek, kiedy jesteś człowiekliem, i opowiedz nam

o sobie i o tej kombinacji.

— Przepraszam pana — rzekł Stefan Blaekpool — ja

nie mam o ty<. nic do powiedzenia.

Pan Bouna<- iy, który był zawsze mniej lub więcej po-

dobny do wiatru, spotkawszy coś na swojej drodze, począł

dąć prosto w napotkaną przeszkodę.

— Popatrz no, Harthouse — rzekł — oto jest jedfcn

z okazów. Kiedy ten człowLek był tu poprzednio, ostrzegłem

go przed złośliwymi obcymi, ludźmi, którzy ciągle się tu krę-

cą — i których powinno się wieszać, gdziekolwiek się ich

dopadnie — i powiedziałem temu człowiekowi także, że idzie

złą drogą. A teraz czy uwierzysz, że mimo iż to oni ściągnę-

li na niego tę hańbę, on jeszcze jest takimi ich niewolnikiem.,

ze boi się otworzyć usta na ich temat?

— Powiedziałem, że nie mam nic do powiedzenia, gir.

Nie znaczy to, żebym się bał otworzyć usta.

— Powiedziałeś^Ach! Ja wiem, co powiedziałeś, więcej

naweił, ja wiem, co myślisz, widzisz. To nie zawsze to samo.

Na Boga! Zupełnie różne rzeczy. Lepiej powiedz nam od ra-

zu, że tego Slackbr''dge'a, który namawia ludzi do buntu,

180 " .

w ogolę nie ma w mieście, że nie jes-t on zawodowym, profe-

sjonalnym przywódcą ludu, to jest — najbardziej przeklę-

tym łajdakiem. Lepiej powiedz nam to od razu, mnie nie

oszukasz. Chcesz nam tak powiedzieć. Dlaczego nie mówisz?

— Jest m'l tak samo przykro jak i panu, gdy przywód-

cy ludu są źli — rzekł Stefan potrząsając głową. — Biorą

takich, jacy są'. Może to jeszcze najmniejsze ich nieszczęście,

że nie mogą znaleźć lepszych.

Wiatr dął coraz gwałtowniej.

—A teraz, myślisz może, że to już wszystko, Hart-

house — rzekł pan Bounderby. — Myślisz może, że tego wy-

starczy. Powiedz: na moją duszę, oto ładna próbka tego,

z czym mają do czynienia moi przyjaciele. Ale to jeszcze nic,,

sir. Posłuchaj, jak 7adam temu człowiekowi jedno pytanie.

Proszę, panie Blaekpool — wiatr zerwał się gwałtownie —

czy mogę zapytać pana, jak to się stało, że pan odmówił

udziału w tej Kombinacji? '>. ,-r

—Jak to się stało? ^«1

— Ach — rzekł pan Bounderby zakładając kciuki za wy-

cięcia swej kamizelki, dając znak głową i przymykając oczy,

jakby zwierzał .się ścianie przed sobą — jak to się stało?

— "Wolałbym o tym nie mówić, sir, ale jeśli pan o to py-

ta — nie chcę być niegrzeczny — odpowiem. Dałem obiet- .

nicę.

—Nie mnie, o ile mi wiadomo —rzekł Bounderby

(wietrzna pogoda o złudnych chwilach ciszy: właśnie nastą-

piła jedna z takich chwil). .

—• Och nie, sir, nie panu. .

— Jeśli chodzi o mnie, to sądzę, że wzgląd na mnie nie

ma z tym w ogóle nic wspólnego — rzekł Bounderby, ciągle

zwierzając się ścianie. — Jeśliby chodziło tylko o Josiaha

Bounderby z Coketown, to ty byś się też przyłączył i nie

owijał tego w' bawełnę.

— Cóż, tak, sir. To prawda.

.181

— Fomimo, ze on wie — rzeKi pan -i->uLiiiueiu^, uiuq,u

teraz jak burza — ze jest to banda łajdaków i buntowni"

<kow^ dla których nawet deportacja nie jest zbyt wielką ka-

rą! A teraz, panie llarthouse, pan obijał się po świecie przez

jakiś czas. Czy spotkał s.ę pan kiedyś z czymś podobnym

do tego człowieka poza tym błogosławionym krajem? — Tu

pan Bounderby wytknął go gniewnym palcem.

— Nie, proszę pani — rzekł Stefan mocno protestując

przeciwko użytym słowom i instynktownie zwracając się do

Luizy, spojrzawszy na jej twarz. — Ani buntownicy, ani

też łajdacy. Nic podobnego, proszę pani, nic podobnego. Oni

nie zrobili mi żadnej łaski, proszę pani, ja to wiem i czuję.

Ale pośród nich nie ma nawet tuzina ludzi, proszę pani, tu-

zina? Nie ma sześciu — którzy by nie wierzyli, że spełnili

swój obowiązek wobec ogółu i wobec siebie. Bóg dopuścił, że

ja, który znałem tych ludzi, miałem do czynienia z nimi

przez całe moje życie, pracowałem z nimi i kochałem ich,

nie stanąłem po stronie ich prawdy, niech więc skażą mnie,

na co chcą!

Mówił o swym położeniu i charakterze z szorstkim zapa-

łem, który pogłębiała jeszcze dumna- świadomość, że był

wierny swojej klasie, mimo, że nikt mu nie ufał; ale całko-

wicie pamiętał, gdzie jest, i nawet nie podniósł głosu.

— N^e^^o&zę-pani^n^OnL^. oddani jeden drugiemu,

wierni jeden drugiemu, serdeczni jeden dla drugiego aż do

śmierci. Bądź biednym wśród nich, bądź chorym wśród nieh,

rozpaczaj wśród nich na skutek jednego z wielu powodów,

które przynoszą smutek w progi biednego człowieka, oni bę-

dą dla ciebie czuli, będą łagodni, będą dla c'ebie nieść pocie-

chę, będą ci chrześcijanami. Dawno już porozdzieraliby się

wzajem za kawałki, gdyby byli inni.

— Krótko mówiąc — rzekł pan Bounderby — ponie-

waż są tak pełni cnót, dlatego cię odpędzili. Powiedz wszy-

stko, skoro już raz zacząłeś. Mów daleJ.

1$2

— Jak to się dzieje, proszę pani — ciągnął dalej Stefan,

który zdawał się ciągle jeszcze znajdować naturalną uciecz-

kę w twarzy Luizy — że to, co jest u nas, w ludziach najlep-

sze, sprowadza na nas kłopoty, nieszczęścia i zmusza do po-

pełniania błędów. Tego doprawdy nie rozumi&m. Ale tak

jest. Wiem o tym tak samo, jak wiem, że ponad tym dy-

mem nade mną są niebiosa. My jesteśmy również cierpliwi

i większość z nas chce czynić dobrze. I nie mogę dopuścić

myśli, że cała wina jest" po naszej stronie.

— A teraz, mój przyjacielu — rzekł pan Bounderby,

.którego — nie zdając sobie z tego bynajmniej sprawy —

i nie mógł niczym bardziej rozzłościć, jak właśnie tym, że'

: zdawał się apelować do kogoś innego — jeśli zaszczycisz

mnie swoją uwagą przez pół minuty, chciałbym zamienić

z tobą parę słów. Powiedziałeś przed chwilą, że nie masz

nie do powiedzenia o całej tej sprawie. Czy jesteś tego zu-

pełnie pewny, zanim przejdziemy dalej?

• — Sir, jestem tego pev/ny.

.— Jest tu obecny pewien gentleman z Londynu •— pan

Bonduerby pokazał ruchem kciuka stojącego za nim pana

Jamesa Harthouse'a — gentleman z Parlamentu. — Chciał-

bym, żeby on posłuchał krótkiego dialogu pomiędzy tobą

a mną, zamiast usłyszeć jego streszczenie — bo. ja wiem do-

skonale, z góry, jak to będzie; zważ, że nikt nie zna tego

lepiej niż ja! — zamiast usłyszeć to na wiarę z moich ust.

Stefan skłonił głowę przed gentlemanem z Londynu, oka-

zując większe zakłopotanie niż zwykle. Odruchowo zwrócił

oczy w stronę, gdzie poprzednio szukał ucieczki, ale zauwa-

żywszy spojrzenie Luizy (wymowne choć szybkie) skiero-

wał znów wzrok na twarz pana Bounderby.

— No więc, na co się skarżysz? — zapytał pan Boun-

derby..

— Nie przyszedł-em tu, proszę pana — przypomniał mu

183

Stefan — żeby się skarżyć. Przyszedłem, bo po mnie przy-

' słano.

— Na co — powtórzył pan Bounderby krzyżując ramio-

na — na co wy ludzie na ogół się skarżycie ?

Stefan patrzył przez chwilę na niego z pewnym waha-

r^JUsm, aż wreszcie zdawało się, że powziął decyzję.

— Sir, ja nigdy nie umiałem tego odpowiednio wyrazić,

mimo że sam miałem w tym znaczny udział. Doprawdy my'

jesteśmy niby w piekielnym młynie, sir. Niech pan rozejrzy

się po mieście — jakie ono jest bogate — i zobaczy, ilu ludzi

sprowadzono tu, żeby tkali i żeby gremplowali, i żeby wszy-

scy w ten sam 'sposób jakoś łatali sobie życie, pomiędzy ko-

łyską a grobem. Niech pan zobaczy, jak my żyjemy i jak my;

mieszkamy, po ilu w jednej izbie, i jak przypadkowy i jed-

nostajny jest nasz tryb życia, i niech' pan spojrzy, jak bez-

ustannie pracują fabryki i jak nie zbliżają nas one do zad-'

nego celu — z wyjątkiem Śmierci. Niech pan zastanowi się,

za co wy nas macie, jak o nas piszecie i mówicie, i jak często ;

jeździcie z delegacjami do Sekretarzy Stanu i jak wy zawsze |

macie rację, a my zawsze się mylimy, i jak zawsze, od są- ,

mego urodzenia, odsądzani -jesteśmy od zdrowego rozsądku/

Niech pan spojrzy, jak to rosło i rośnie, coraz większe

i większe, coraz szersze i szersze, coraz cięższe i cięższe,,

z roku na rok, z pokolenia na pokolenie. Kto może spojrzeć'

na to, eir i szczerze powiedz5ieć człowiekowi, że to nie jest

piekielny młyn i ^

— Oczywiście — rzekł pan Bounderby. — A teraz mo-

że powiedz temu panu, jakbyś rozwiązał t&n piekielny

młyn (jak to ty lubisz nazywać).

—L Nie wiem, proszę pana. Nie można się tego spodzie-

wać ode mniei. To nie do mnie należy się z tym zwracać.

Tylko do tych, którzy są nade mną i nad nami wszystkimi.

Co oni biorą na 'siebie, proszę pana, jeśli nie to?

— Powiem ci coś na to, w każdym razie — odparł pan

Bounderby. My zrobimy przykład z paroma takimi Slack-

184

s

bridge'ami. Oskarżymy tych ^ajdaików o zbrodnię i wyślemy

ich do karnej kolonii.

Stefan skinął poważnie głową.

— Nie mów mi, że tego nie zrobimy — rzekł pan Boun-

derby, dmąc tym razem jak huragan — ponieważ zrobimy

to, ja ci to mówię.

— Sir — odparł Stefan ze spokojem wynikającym

z absolutnej pewności — gdyby pan wziął stu Slackbri-

dgie''.ów — tylu, ilu ich jest i nawet dziesięć razy więcej —

i zaszył ich w oddzielne worki, i zatopił ich w najgłębszym

|* oceanie, jaki kiedykolwiek był, zanim stworzono ziemię, to

k sytuacja pozostałaby taka sama, jak jest obecnie. Złośliwi

agitatorzy! — rz-ekł Stefan z zatroskanym uśmiechem — jak-

byśmy nie mieli tutaj, odkąd tylko pamiętamy, złośliwych

agitatorów. To nie oni wywołują te kłopoty, isir. -To nie od--

nich one się zaczynają. Nie mam dla nich względów. Ja nie

mam powodu, żeby ich popierać, ale to jest beznadziejne

i bezpożyteczne — marzyć o odsunięciu tych ludzi od ich fa-

chu, zamiast po prostu zlikwidować fen fach! To, co jest na-

około mnie w tym pokoju, było, zanim ja przyszedłem, i bę-

dzie, kiedy ja pójdę. Wsadźcie ten zegar na okręt i wyślijcie'

go na wyspę Norfolk, a 'czas będzie mijał tak samo. Zupeł-

nie tak samo jest 2.0 Slackbridge'em.

Zwracając znowu wzrok w stronę Luizy, zauważył

ostrzegawczy ruch jej oczu w kierunku drzwi. Cofając się,

położył rękę na klamce. Ale nie mówił z własnej woli ani

chęci; miał w sercu uczucie szlachetnego zadośćuczynienia

za krzywdzące potraktowanie go za to, że był wierny do

końca tym, którzy się go wyrzekli. Zatrzymał się, aby do-

kończyć zaczętą myśl.

— Sir, ja nie mogę przy mojej małej wiedzy i z moim

pospolitym umysłem wyjaśnić temu panu, jakby to można

było lepiej zrobić — chociaż niektórzy robotnicy z tego

miasta umieliby zrobić to, co jest ponad moje siły — ale

potrafię powiedzieć, jak tego robić nie należy. Silna ręka ni-

185

gdy tego nie zrobi. Zwycięstwo i triumf nigdy tego nie zro-

bią. Zgadzanie się na to, żeby jedna strona miała zawsze i na

wieki nienaturalną słuszność, a druga strona zawsze i we

wszystkim nienaturalnie błądziła, nigdy, przenigdy tego nie'

zrobi. Jeśli pozostawicie tysiące, tysiące ludzi samym sobie,

wszystkich żyjących podobnie i wszystkich wpadających

w te same kłopoty, to oni będą zawsze jednym a wy czymś

drugim, a pomiędzy nami będzie czarny, nie do przebycia

świat tak długo lub tak krótko, dopóki taka nędza może

trwać. Nie można też tego zrobić nie zbliżając się do ludzi

z serdecznością, cierpliwością i pogodą, co tak krzepi ich

w zmartwieniach, czego oni sami potrzebują, i w czym,

śmiem twierdzić, żaden z narodów, które ten pan widział

w swoich podróżach, nie może ich przewyższyć — podobnie

jak słońce nie zmieni się w lód. A przede wszystkim to trak-

towanie ich, gdy jest spokojnie, jako pewnej Siły i zarządza-

nie nimi, jakby byli cyframi albo maszynami: bez uczuć

i sympatii, bez pamięci i upodobań, be'z dusz, które się tra-

pią i dusz, które mają nadzieję; a gdy jest niepokój, postę-

puje się z nimi, jakby nie byli z tego samego co pan gatun-

ku, obwinia się ich za to, że pragną ludzkich uczuć w swoich

stosunkach z wami — Nie, to wszystko nigdy niczego nie da,

chyba że odmienicie boski porządek.

-' Stefan stał trzymając otwarte drzwi i czekając, aby do-

wiedzieć się, czy jeszcze czegoś spodziewają się od niego.

— Zatrzymaj się chwilę — rzekł pan Bounderby, niesły-

chanie czerwony na twarzy. — Powiedziałem ci ostatnim

razem, gdy byłeś tu ze swoimi żalami, żebyś lepiej zawrócił

z tej drogi i rzucił to wszystko. I powiedziałem ci również,

że ja dopatruję się tu złotej łyżki.

— Nie miałem tego na myśli, sir. Zapewniam pana.

— Teraz jest dla mnie jasne — rzekł pan Bounderby —

że jesteś jednym z tych ludzi, co zawsze mają jakieś żale.

Chodzisz sobie, rozsiewasz je i zbierasz żniwo. Oto cel two-

jego życia, mój przyjacielu.

186

oieian potrząsnął głową niemo protestując, że ma do-

prawdy inny cel w życiu.

— Jesteś, widzisz, takim złym jak osa, . irytującym,

kiepskim człowiekiem — rzekł pan Bounderby — że nawet

twój własny Związek, ludzie, którzy najlepiej cię znają, nie

chcą mieć nic .z tobą do czynienia. Nigdy nie myślałem, że

ci ludzie mogą mieć w czymś rację, ale powiem ci coś! Tym

razem, dla odmiany, pójdę z'nimi: ja również nie chcę mieć

z tobą nic do czynienia!

Stefan szybko podniósł oczy i spojrzał mu w twarz.

— Możesz skończyć to, co robisz — rzekł pan Bounderby

ze znaczącym skinieniem — i zabierać się stąd dokądś in-

dziej.

— Sir, pan dobrze wie -— rzekł Stefan z naciskiem —

że jeśli stracę-pracę u pana, nie będę jej mógł dostać nigdzie.

Odpowiedź brzmiała: Ja wiem to, co wiem; a ty wiesz

to, co ty wiesz. Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten

temat.

Stefan spojrzał znów-na Luizę, ale jej oczy nie patrzyły

już na niego; przeto z westchnieniem, mówiąc prawie szep-

tem — Boże pomóż nam wszystkim na tym świecie! —

odszedł.

Rozdział VI

ODEJŚCIE STEFANA

Zapadał zmierzch, gdy Stefan wyszedł z domu pana

Bounderby. Cienie nocne gromadziły się tak szybko, że

zamknąwszy drzwi nie rozglądał się, ale brnął prosto ulicą.

Nic chyba nie było w tej chwili bardziej dalekie od jego

myśli, niż dziwna staruszka, którą spotkał przy poprzed-

niej swojej w tym domu wizycie, gdy nagle usłyszał za so-

bą znajome kroki i odwróciwszy się zobaczył ją w towa-

rzystwie Racheli.

187

— Ach, Eachelo kochana! I pani z mą!

— No i teraz pan się zdumiał i. muszę przyznać nie bez

powodu — odparła staruszka. — Znów jestem tutaj, jak

pan widzi.

—Ale skąd z Eachelą? — zapytał Stefan dotrzymując

im kroku, idąc między nimi i spoglądając to na jedną, to

na drugą.

— Cóż, spotkałam się z tą ładną dziewczyną podobnie

jak'z panem — wesoło rzekła staruszka w odpowiedzi. —

Moja wizyta wypadła w tym roku później niż zwykle, bo

męczyła mnie zadyszka, więc czekałam, aż zrobi się ciepło

i ładnie. Dlatego też nie odbywam całej swej podróży w je-

den dzień, ale podzieliłam ją na dwa dni i na dziś obiecano

mi łóżko w Kawiarni Podróżników, koło kolei (miły, czysty

dom) a wrócę pociągiem parlamentarnym, o szóstej rano.

No, ale co to ma wspólnego z tą dobrą dziewczyną, zapyta

pan? Zaraz panu powiem. Słyszałam, ż.e pan Bounderby

ożenił się. Czytałam o tym w gazecie, gdzie wyglądało to ^

wspaniale — och, wyglądało pięknie — stara kobieta róż- |

wodziła się nad tym z entuzjazmem — i chciałam zobaczyć

jego żonę. Nigdy jeszcze jej nie widziałam. Tymczasem, nie

uwierzycie mi, ale ona nie wyszła dziś z domu od południa.

"Więc żeby nie wyrzec się jej zbyt łatwo, czekając jeszcze

ciągle, przeszłam dwa czy trzy razy obok tej dobrej dziew-

czyny; miała twarz tak miłą, że odezwałam się do niej,

a ona do mnie. A teraz — rzekła stara kobieta do Stefana —

resztę może sobie pan sam dopowiedzieć, i to znacznie kró-

cej niż ja, jak przypuszczam.

Raz jaszcze musiał Stefan pokonać instynktownie uczu-

cie niechęci wobec tej staruszki, mimo iż zachowanie jej

było jak najbardziej uczciwe i proste. Z łagodnością, która

była mu wrodzona tak samo jak i Eacheli, podjął temat, któ-

ry tak ją interesował na stare lata.

— A więc, paniusiu — powiedział — widziałem tę da-

188

me: jest młoda i ładna. Q ciemnych, pięknych, myślących

oczach i tak pełna spokoju, Bachelo, źei nigdy nie widziałem

niczego podobnego.

— Młoda i ładna. Tak! — krzyknęła stara kobieta

z głębokim zachwytem,— Ładniutka jak róża! I jaka szczę-

śliwa żona. ". '•

— Tak, paniusiu, może i jest szczęśliwa — rzekł Stefan

rzucając powątpiewające spojrzenie na Eachelę. '

— Może i jest? Musi być. Ona jest żoną twego pana—-

odparła stara kobieta.

Stefan skinął głową twierdząco. — Chociaż co do pana —

rzekł patrząc znów na Kachelę — to już nie mój pan. To

już skończone między nim a mną.

— Rzuciłeś pracę, Stefanie? — zapytała Eachela szybko

i niespokojnie. '

— Ależ, Eachelo — odparł — czy ja rzuciłem pracę,

czy praca rzuciła mnie, to na j.eidno wychodzi. Praca i ja

rozdzieliliśmy się. Może to i dobrze — Lepiej nawet, pomy-

ślałem .sobie, kiedy ciebie teraz spotkałem. Gdybym został

tutaj, to byłby z tego tylko kłopot za kłopotem. Może to

i szczęście dla wielu, że muszę odejść; może tu i szczęście

dla mnie; w każdym razie tak musi być. Muszę odwrócić

twarz od Coketown na jakiś czas i szukać szczęścia, moja

kochana, zaczynając od początku.

—Dokąd pójdziesz, Stefanie?

— Dziś jeszcze nie wiem — powiedział zdejmując ka-

pelusz i przygładzając swoje cienkie włosy dłonią. — Ale

j'a nie odchodzę ani dziś, Eachelo, ani jutro. To nie tak łatwo

wiedzieć, dokąd się udać, ale wierzę, że przyjdzie mi jakaś

dobra myś4.

I tu również jego poczucie sprawiedliwości przyszło ma

a^ pomoc. Zanim jeszcze zamknął drzwi domu pana Boun-

derby pomyślał, iż w każdym razie to, że musi odejść, wyj-

dzie jej na dobre, bo uchroni ją od zarzutów, że nie odwró-

189

ciła się od niego jak inni. Mimo że opuszczenie jej będzie

go kosztowało niemało ciężkich męczarni i mimo że nie mógł

nawet w myśli znaleźć miejsca, w którym nie dogoniłoby go

potępienie, fakt, że musiał odejść od przeżyć ostatnich czte-

rech dni, sprawiał mu niemal ulgę, chociaż odchodził do

nieznanych trudności i trosk.

Powiedział więc, zgodnie z prawda,: — Cierpię z tego po-

wodu, Eachelo, bardziej niż kiedykolwiek sądziłem, że to

możliwe. Powiększanie ciężaru utrapień nie leżało w jej na-

turze. Odpowiedziała mu pocieszającym uśmiechem i poszli

razem dalej we troje.

Starość, zwłaszcza gdy jest samowystarczalna i pogo-

dna, znajduje wiele uznania wśród biedaków. Stara kobieta

była tak miła w obejściu i pełna zadowolenia i z taką po-

godą znosiła swoją słabość, mimo że zwiększyła się ona od

czasu jej poprzedniej rozmowy ze Stefanem, że oboje młodzi

zainteresowali się nią. Była ona zbyt żwawa, aby pozwolić

na zwolnienie kroku ze względu na nią, ale była wdzięczna,

że z nią rozmawiano, i jak najbardziej chętna do rozmowy;

i gdy zbliżyli się do tej części miasta, w której mieszkali,

była jeszcze bardziej żwawa i ożywiona niż zwykle.

— Niech pani wstąpi do mego skromnego domu, paniu-

siu — rzekł Stefan — i wypije filiżankę harbaty. Wtedy to

i Rachela wstąpi, a potem odprowadzę panią do zajazdu.

Długo może potrwać, Eachelo, zanim będę miał znowu okazję

być w twoim towarzystwie. — Zgodziły się i cała trójka po-

szła do domu, w którym mieszkał. Gdy skręcili w wąską.

uliczkę, Stefan spojrzał "w swoje okno ze strachem, który

nawiedzał go zawsze, gdy wracał do swego opuszczonego do-

mu; ale okno było otwarte, tak jak je pozostawił, i w po-

koju nie było nikogo. Zły duch jego życia zniknął znów, pa-

rę miesięcy temu, i odtąd nie słyszał o niej więcej. Jedyny-

mi śladami jej ostatniego pobytu były teraz — mniejsza

ilość sprzętów w jego pokoju i jeszcze bardziej posiwiałe

włosy na jego głowie.

190

Zapalił świecę, wyjął swoje skromne nakrycia, przyniósł

z dołu wrzątek, niewielkie porcje herbaty i cukru, bochenek

chleba i trochę masła — z najbliższego sklepu. Chleb był

świeży i kruchy, masło świeże, a cukier w kostkach, oczy-

wiście — i' wszystko to zdawało się potwierdzać opinię gło-

szoną przez magnatów z Coketown, że ludzie ci żyją jak

książęta, mój panie. Eachela przyrządziła herbatę (tak wiel-

kie przyjęcie wymagało pożyczenia filiżanki) i gość z przy-

jemnością raczył się poczęstunkiem. Po raz pierwszy od

wielu dni gospodarz znajdował się w czyimś towarzystwie.

On również — widząc przed sobą świat niczym obszerne

•wrzosowisko — cieszył się tym posiłkiem, znów potwierdza-

jąc opinię magnatów, wykazujących kompletny brak kalku-

lacji ze strony tych ludizi, proszę pana.

— Nie pomyślałem jeszcze o tym, paniusiu — rzekł Ste-

fan — aby zapytać panią o nazwisko.

.Staruszka przedstawiła się jako „pani Pegler".

— Wdowa, jak sądzę? — rzekł Stefan.

— Och, od wielu lat! Mąż pani Pegler (jeden z najlep-

szych, jacy w ogóle bywają) nie żył — już, -według obliczeń

pani Pegler, gdy Stefan się urodził.

— To bardzo smutne — stracić kogoś tak dobrego —

rzekł Stefan — Ma pani dzieci?

Filiżanka, którą trzymała pani Pegler, szczękając o spo-

dek zdradziła jej zdenerwowanie. — Nie. — powiedziała —

teraz nie, teraz nie.

— Zmarli, Stefanie — podsunęła cicho Rachela.

— Przepraszam, że mówiłem o tym — rzekł Stefan —

powinienem był pomyśleć, że mogę dotknąć bolesnego miej-

sca. Ja, ja — to moja wina,

Podczas gdy tłumaczył się, filiżanka starszej pani stu-

kała coraz głośniej. — Miałam syna — powiedziała, dziwnie

zmieszana, ale w głosie jej nie brzmiał zwykły smutek —-

zapowiadał się dobrze, bardzo dobrze. Ale o nim nie będzie-

my mówić, jeśli łaska. On — stawiając filiżankę poruszyła

191

-. ^.^.^/-.-Ł-Ł^, HA-1-Ł-^'J -Ł-ŁA^ ł»-Łt^^ l;TJLl± ^^k3l/^J.i.± tfi LLXJ^Clr-L J. • -d; p U l/^7JLLl łJ U

wiedziała głośno: — Straciłam go.

Stefan nie zdążył jeszcze pogodzić się z tym, że sprawił

ból starszej pani, gdy weszła jego gospodyni, potykając się

na wąskich schodach, i wywoławszy go do drzwi, szepnęła

mu coś na ucho. Pani Pegler z pewnością nie była głucha,

gdyż usłyszała wymawiane imię. — Bounderby!— krzyknę-

ła ściszonym głosem zrywając się od 'stołu. — Och, schowaj-

cie mnie! Nie pozwólcie za nic w świecie, żeby mnie tu zoba-

czył. Nie pozwólcie mu wejść, zanim nie wyjdę. Proszę,

błagam! — Drżała i była niesłychanie podniecona, chowa-

jąc się za Rachelę, podczas gdy Eachela chciała ją uspo-

koić; z.dawało się, że nie wie, o co jej chodzi.

— Ależ posłuchajcie paniusiu, posłuchajcie — rzekł

zdumiony Stefan. — To me jest pan Bounderby, to jest jego

żona. Pani przecież nie obawia się jej. Dopiero godzinę temu

zachwycała się pani nią.

— A czy pan jest pewien, że to pani, a nie pan Boun-

derby? — zapytała, ciągle jeszcze drżąca.

— Zupełnie pewien. •

:— Dobrze więc. Proszę nie mówcie do mnie ani nie

zwracajcie na mnie uwagi — rzekła stara kobieta. — Po-

zwólcie mi zostać samej w tym kącie.

Stefan skinął głową, patrząc na Rachelę, jak gdyby py-

tał o wyjaśnienie, którego nie mogła mu wcale udzielić;

Wziął świecę, zszedł na dół i po paru chwilach wrócił wpro-

wadzając Luizę do pokoju. Za nią wszedł szczeniak.

Rachela wstała i stanęła z boku, trzymając w ręku swój

szal i kapelusz, podczas gdy Stefan, sam głęboko zdumiony

tą wizytą, ustawił świecę na stole. I on stał również, z ręką

opartą o stół koło świecy, i czekał, aż się doń zwrócą.

Po raz pierwszy w swoim życiu Luiza weszła do mie-

szkania jednego z robotników Cokołowa; po raz pierwszy '\

"w swoim życiu stała twarzą w twarz z indywidualnym ich

przedstawicielem. Wiedziała, że istnieją ich setki i tysiące.

192

,, ^cu/.iala, Ja&ą ilość pracy może wykonać dana ich liczba

w danym okresie czasu. Znała ich jako tłum, wychodzący

2'e swoich gniazd i wracający do_ mchy— jak mrówki lub

.chrz?|iszcz'e:~Alez:lektury wiedziała daleko więcej o obycza-

jach tych pracowitych owadów, niż o tych pracujących męż-

czyznach i kobietach.

Coś, co musi tyle a tyle pracować i czemu trzeba tyle

a, tyle zapłacić i na tym koniec; coś, eo nieomylnie podlega

prawu popytu i podaży; coś, co grzeszyło przeciw temu pra-

wu i popadało w kłopoty; coś, co głodowało, gdy pszenica

"była droga, i przejadało się, gdy pszenica była tania; coś,

•co wzrastało o taki a taki procent i zmniejszało się o inny,

.a jeszcze w innym procencie ulegało pauperyzacji, jakiś hur-

towy artykuł, z którego budowano wielkie fortuny; coś ,

co czasem burzyło się jak morze, robiło wiele szkody i znisz-

czenia (głównie sobie) i opadało znowu; oto co wiedziała

.o robotnikach z Coketown. Ale nigdy nie pomyślała bardziej

nad podzieleniem tego tłumu na jednostkr aniżeli nad po-

dzieleniem morza na .składające 'się nań krople.

Stała przez parę chwil rozglądając się po pokoju. Od

krzeseł, paru książek, pospolitych obrazków i łóżka wzrok

jej przeniósł się na dwie kobiety i Stefana.

— Przyszłam rozmówić się z panem w związku z tym, co

stało się niedawno. Chciałabym pomóc panu, je,śli mi pozwo-

licie. Czy to pańska żona?

Rachela podniosła wzrok, w którym Luiza dostatecznie

jasno wyczytała przeczenie, i opuściła go znowu.

— Pamiętam — rzekła Luiza rumieniąc się z, powodu

swojej omyłki — przypominam sobie teraz, że słyszałam

jak mówiono o pana domowych nieszczęściach, chociaż nie

zwróciłam wtedy uwagi na szczegóły. Nie miałam zamiaru

zadać pytania, które sprawiłoby tutaj komukolwiek ból.

•Jeśli zadam jakieś pytanie, które będzie miało ten skutek,

proszę mi wierzyć, jeśli łaska, że będzie to dlatego, że nie

bardzo wiem, jak powinnam do was mówić.

Ciężkie czasy — 13 193

'±'ds. samo JctK oieidn meuawnu LBIIILI iiiai.^iiK.LuwJne.

zwrócił się do niej, tak sarno ona teraz instynktownie zwra-

cała się do Racheli. Jej sposób mówienia był krótki i ury-

wany, a jednocześnie pełen wahania i nieśmiałości.

— Czy on powiedział pani, co zaszło między nim a moim

mężem? Pani byłaby jego pierwszym ratunkiem, jak sądzę?

— Słyszałam o zakończeniu tej sprawy, proszę pani —

rzekła Rachela.

— Jeżeli, dobrze zrozumiałam, to będąc wyrzuconym

przez jednego pracodawcę, jest jak gdyby równocześnie

wyrzucony przez wszystkich? Zdawało mi się, że tak po-

wiedział?

— Szansę są bardzo małe, proszę pani — prawie żadne —

dla człowieka, który ma wśród nich złą markę.

— Co mam rozumieć przez powiedzenie „złą markę"?

— Opinia, że sprawia kłopoty.

— A więc pada on jednocześnie ofiarą uprzedzeń swojej

własnej klasy, tak samo jak uprzedzeń tej drugiej? Czy

istnieje pomiędzy nimi, w tym mieście, tak wielka przepaść,

że nie ma tam już miejsca dla jednego uczciwego człowieka?

Eachela skinęła w milczeniu głową.

— Naraził się na podejrzenia swych kolegów, tkaczy —

rzekła Luiza — ponieważ złożył komuś obietnicę, że ni'e bę-

dzie szedł razem z nimi,. Domyślam się, że musiał złożyć te

obietnicę właśnie pani. Czy mogę zapytać dlaczego to zrobił?

Rachela wybuchnęła płaczem. — Ja nie domagałam si?

tego od niego, biedny chłopak! Błagałam go, żeby unikał

kłopotów dla swego własnego dobra, ale n'i.e, myślałam, że

będzie je miał przeze mni-e. Ale, wiem, że wolałby umrzeć

sto razy, niż złamać swoje słowo. Wiem dobrze, że jest taki.

Stefan słuchał uważnie, trzymając, jak zwykle, gdy był

zamyślony, rękę przy brodzie. Teraz odezwał się, głosem

mniLej pewnym niż zwykle.

— Nikt, z wyjątkiem mnie samego, nie wie, jakie powa-

żanie, jaką miłość i szacunek żywię dla Racheli i z jakiego-

194'

powodu. Gdy dawałem tę obietnicę, powiedziałem jej po pro-

stu, że jest aniołem mojego życia. To była solenna obietni-

ca. Dałem ją na zawszte.

Luiza zwróciła ku niemu głowę i pochyliła ją z szacun-

kiem, który był u niej czymś nowym. Przeniosła "wzrok

z niego na Rachelę i rysy jej złagodniały. — Co pan teraz

zrobi? — zapytała go. I głos jej złagodniał również.

— Cóż, proszę pani — rzekł Stefan, nadrabiając miną.,

z uśmiechem — gdy skończę, muszę opuścić te strony i po-

próbować innych. Szczęśliwy czy nieszczęśliwy, człowiek

może tylko próbować. Nic się nie, da zrobić bez wysiłku —

można tylko położyć się i umrzeć.

— Jak pan będzie podróżował?

— Pieszo, łaskawa pani, pieszo.

Luiza zaczerwieniła się i sakiewka ukazała się w jej dło-

ni. Słychać było szelest banknotów, wyciągnęła jeden z nich

i położyła na stole.

— Rachelo, niech pani mu powie — bo pani wie, jak to

zrobić, by go nie urazić — że to jest dla niego, żeby pomóc

mu w drodze. Czy pani namówi go, żeby przyjął?

— Nie mogę tego zrobić, proszę pani — odparła odwra-

cając głowę. — Niech ci Bóg odpłaci, że myślisz o biednym

chłopcu z taką czułością. Ale tylko on może znać swoje ser-

ce i wiedzieć co jest słuszne według niego.

Luiza spostrzegła trochę z niedowierzaniem, trochę prze-

straszona a jednocześnie opanowana współczuciem, że ten

człowiek zwykle tak opanowany, tak prosty i spokojny pod-

czas ostatniej rozmowy, teraz stracił na chwilę panowanie

nad sobą i stał zasłaniając twarz dłonią. Wyciągnęła rękę,

jakby chcąc go dotknąć, ale opanowała się i stała bez ruchu.

— Nawet Rachela — rzekł Stefan, odsłaniając znów

twarz — nie mogłaby żadnymi słowami uczynić milszą tej

łaskawej ofiary. Żeby pokazać, że nie jestem człowiekiem,

nierozsądnym i niewdzięcznym, wezmę dwa funty. Pożyczę

Je i spłacę. To będzie najmilsza praca w moim życiu, bo da

10*

13*

195

—^ ,„„„^^^v- >» J ^ł.i^y^nci po.ii.Ł JeB/ruae raK mu J e J ' wwarej

wdzięczności. '

Była zmuszoną wziąć z powrotem banknot i położyć za-

miast niego znacznie mniejszą sumę, którą wymienił. Nie

był on elegancki, nie był ani przystojny, ani okazały pod

żadnym względem, a jednak sposób, w jaki przyjął pienią-

dze i wyraził swe podziękowanie be,z dalszych słów, miał

w sobie taki wdzięk, że lord Chesterfieid nie nauczyłby tego

swego syna przez sto lat.

Tom siedział na łóżku, machając jedną nogą i ssąc obo-

jętnie gałkę swojej laski, aż do momentu, kiedy wizyta przy-

jęła ten właśnie obrót. Widząc, że siostra jest gotowa odejść,

zerwał się z pewnym pośpiechem i wtrącił się do rozmowy.

— Poczekaj .chwileczkę, Lu. Zanim pójdziemy, chciał-

bym porozmawiać z nim chwilę. Coś mi przyszło do głowy.

Jeśli wyjdziesz na chwilę na schody — zwrócił s'ię do Stefa-.

na —powiem ci coś. Nie potrzeba światła, człowieku! —

Tom był dziwnie zniecierpliwiony tym, że Stefan chciał

podejść do szafy i wyjąć świecę. Do tego nie potrzeba

światła.

Stefan wyszedł za nim, a Tom zamknął drzwi i przytrzy-

mał klamkę.

— Słuchaj no! — 'szepnął— Myślę, że mogę coś zrobić

d-la ciebie. Nie pytaj mnie, co, bo jeszcze, może nic z tego

nie wyjść. Ale nie zaszkodzi, gdy popróbuję.

Oddech jego był tak gorący, że wpadał do ucha^ Stefa-

na jak płomień.

— To był nasz portier z Banku — rzekł Tom — ten, j

który przyniósł ci dziś wiadomość. Nazywam go naszyni.j

portierem, bo ja także pracuję w Banku.

Stefan,pomyślał: „widocznie bardzo mu się śpieszy" —

gdyż Tom mówił bardzo chaotycznie.

—No więc dobrze! -— rzekł Tom. A teraz, słuchaj. Kie

dy kończysz?

196

— Dziś jest poniedziałek — odpowiedział Stefan namy-

ślając się. — Około piątku lub soboty, proszę pana. *

— Piątek lub sobota — rzekł Tom. — A teraz słuchaj,!

?'8 Jestem pewien czy będę mógł oddać ci tę przysługę,

0-jaki'ej myślę — to jest moja siostra, ta u ciebie w pokoju —

ale może' będę mógł, a jeśli nie będę mógł, to-tu nie stanie się

nic złego. Więc powiem ci coś! Czy poznasz naszego

portiera?

— Tak, oczywiście — rzekł Stefan.

— Doskonale — odparł Tom. — Każdego dnia po skoń-

czeniu pracy wieczorem, zanim odejdziesz, pokręć się koło

Banku przez jakąś godzinkę, dobrze?'Nie przejmuj się, gdy-

by on zobaczył, że się tam kręcisz; bo j,a mu powiem, żeby

nie odzywał się do ciebie, chyba że przekonam się, iż mogę

oddać ci tę przysługę, którą mam na myśli. W tym wypad-

ku będzie miał dla ciebie kartkę lub wiadomość, ale nie ina-

czej. A teraz słuchaj! Jesteś pewny, że zrozumiałeś?

Wsadził palec, po ciemku, w dziurkę od guzika w kurtce

Stefana, a teraz w dość niezwykły sposób ciasno skręcał ,

róg kurtki wciąż w kółko i w kółko. ~ .

— Eozumiem, proszę pana — rzekł Stefan.

— A teraz słuchaj! — powtórzył Tom. — Pamiętaj, że- !

byś nie zrobił wtedy jakiegoś błędu, i nie zapomnij. Powiem

mojej siostrze, gdy będziemy szli do domu, co mam na my-

śli, i ona zgodzi się na to, wiem o tym. A teraz słuchaj?

Wszystko w porządku, prawda? Rozumiesz, o co chodzi?

No, to doskonale. Idziemy, Lu!

Otworzył drzwi wołając ją, ale nie wszedł już do poko-

ju ani nie czekał, aż mu poświecą na schodach. Był. już na

dole, gdy ona zaczęła schodzić, i wyszedł na ulicę, ."zanim

zdążyła wziąć go pod rękę.

Pani Pegler siedziała w swoim kącie, dopóki brat i sio-

stra nie odeszli i dopóki Stefan nie powrócił ze świecą w rę-

ku. Była ona w stanie niewymownego podziwu dla pani

Bounderby i, jak przystało na nieobliczalną, starą kobietę,

197

^__——...-„, ,,^^ u^u ,)^"~ •^-«^ ^>-<>,Ł.HLI . .l.l.LJ.lllu UJ pcilll J. L-grCŁ UJ1<»

tak zdenerwowana na samą myśl, że obiekt jej podziwu mo-

że przypadkiem wrócić lub, że przyjdzie ktoś inny, że straci-

ła swój dobry humor na cały wieczór. Było już dość późno

dla ludzi, którzy wstawali wcze.śnie i ciężko pracowali, wo-

bec tego towarzystwo rozeszło się; Stefan'i Rachela odpro-

wadzili swą tajemniczą znajomą do drzwi'Kawiarni Podróż-

ników, gdzie się z nią pożegnali.

Wrócili razem do rogu ulicy, przy której mieszkała Ra-

cheła, i w miarę jak się do niej zbliżali, opanowywało ich

• milczenie. Gdy podeszli do rogu, gdzie zawsze kończyły się

ich rzadkie spotkania, zatrzymali się, ciągle milcząc, jak

gdyby oboje bali się odezwać.

— Będę starał się zobaczyć cię znowu, Eaćhelo, zanim

odejdę, ale jeśli nie —

— Nie, na pewno nie, Stefanie, ja wiem. Lepiej będzie,

jeśli zdecydujemy się być szczerzy, jedno wobec drugiego.

— Ty masz zawsze rację, Rachelo. Tak będzie śmielej

i lepiej. Myślałem sobie, Eachelo, ponieważ zostaje nam tyl-

ko dzień lub dwa, że lepiej będzie dla ciebie, moja kochana,

jeśli nie będziesz widziana ze mną. To może sprowadzić na

ciebie kłopoty, a nie przyniesie żadnego pożytku.

— To nie dlatego. Stefanie, we o to mi chodzii. Ale pa-

miętasz naszą starą umowę? To dlatego.

— Dobrze, dobrze — powiedział. — Tak będzie lepiej,

w każdym razie. .

— Napiszesz do mnie o wszystkim, co się stanie, dobrze,

Stefanie ? . '

— Tak. A teraz mogę ci tylko powiedzieć — Bóg z to-

'bą, niech cię Bóg błogosławi, Bogu dzięki za ciebie i niech

cię Bóg nagrodzi!

— Niech ciebie też pobłogosławi, Stefanie, we wszyst-

kich twoich wędrówkach i niech ześle ci w końcu spokój

i odpoczynek.

— Powiedziałem ci, moją droga —rzekł Stefan Black-

198

pool — tej nocy —• że zawsze kiedy widzę coś albo myślę

o czymś, co mnie gniewa, ty, o tyle lepsza ode mnie, zja-

wiasz się koło mnie. Tak jest i teraz. Sprawiasz, że patrzę

na to spokojniej. Bądź błogosławiona! Dobranoc. Żegnaj!

Było to tylko pośpieszne rozstanie się, na zwykłej

ulicy, a jednak pozostało świętym wspomnieniem dla dwoj-

ga zwykłych ludzi. Utylitarni ekonomiści, szkielety-nauczy-

ciele, Komisarze Faktów, łagodni i zużyci niedowiarkowie,

bełkocący wytarte wyznania wiary, zawsze będziecie mieli

wokół siebie biedaków. Pielęgnujcie w nich, póki jest jesz-

cze czas, najwyższe dobrodziejstwo fantazji! ~i~ uczucia, 'aby

umilić ich życie, które tak bardzo potrzebuje ozdoby; ina-

czej, w dniu waszego triumfu, gdy romantyzm zostanie zu-

pełnie wygnany z ich dusz i staną twarzą w twarz wobec

nagiej egzystencji, Rzeczywistość przybierze postać wilka

i skończy z wami.

Stefan pracował przez następny dzień i jeszcze następny,'

niepocieszony przez nikogo ani słowem, a ludzie unikali go,

gdy wchodził lub wychodził z fabryki, tak jak poprzednio.

Przy końcu drugiego dnia, jak mówią marynarze, zobaczył

(ziemię; pod koniec trzeciego dnia jego warsztat stał pusty.

Czekał dłużej niż godzinę na ulicy przed Bankiem przez

pierwsze dwa wieczory i nie zaszło nic ani złego, ani do-

l>rego. ,

N'ie chcąc być opieszałym w wykonaniu dotyczącej go

•części umowy, trzeciej i ostatniej nocy postanowił czekać

pełne dwie godziny.

Dama, która przedtem prowadziła dom pana Bounder-

by, siedziała w oknie pierwszego piętra, tak jak widział ją

już przedtem; był tam również portier, który czasem rozma-

wiał z nią, czasem patrzył spoza zasłony z napisem Bank,

a czasem wychodził i stawał na schodkach, aby zaczerpnąć

powietrza. Gdy wyszedł pierwszy raz, Stefan pomyślał, że

Btoże szuka jego i przeszedł obok; ale portier popatrzył tył-

.199

_- „„ ^^^^ o». yŁii-u:, iiM ugaJ^uymr oczKami i me'powie-

dział nic.

. Dwie godziny, po całym dniu ciężkiej pracy, to długi

czas jak na spacer. Stefan usiadł na schodkach przed drzwia-

mi, oparł się o ścianę pod sklepieniem, chodził tam i z po-

wrotem, nasłuchiwał zegara kościelnego, zatrzymywał się-

i przyglądał dzieciom bawiącym się na ulicy. Taki czy in-

ny cel jest rzeczą tak naturalną u człowieka, że zwyczajny

spacerowicz zawsze zwraca na siebie uwagę i czuje to. Gdy

upłynęła pierwsza godzina, Stefan miał przykre uczucie, że-

stał się przez ten czas jakimś podejrzanym typem.

Potem nadszedł człowiek zapalający lampy i wzdłuż ca-

łej długiej ulicy zabłysły dwie długie linie świateł, które

spotykały isię i ginęły w oddali. Pani Sparsit zamknęła okno

na pierwszym piętrze, zaciągnęła zasłoną i poszła na górę,

Światło wędrowało za nią na górę, mijając najpierw wachla-

rzowate okno nad drzwiami wejściowymi, a potem oba okna.

na klatce schodowej. Po jakimś czasie jeden róg zasłony

w oknie na drugim piętrze poruszył się, jak gdyby tkwiło-

tam oko pani Sparsit; następnie drugi róg, jakby po tej

stronie było oko portiera. Nie zakomunikowano jednak Ste-

fanowi niczego. Z wielką ulgą, że skończyły się wreszcie

dwie godziny, odszedł szybkim krokiem, jakby chcąc sobie-

wynagrodzić tak długie łażenie.

Miał tylko jeszcze pożegnać się z gospodynią i położyć

się na swoim prowizorycznym łóżku na ziemi; bo węzełek

jego był już spakowany i wszystko przygotowane do odej-

ścia. Chciał wyjść z miasta bardzo wcześnie; zanim robot-

nicy wyjdą na ulicę.

Świtało ledwie, gdy rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na,

swój pokój i zamyśliwszy się smutnie czy jeszcze go kiedyś-

zobaczy, wyszedł. Miasto było zupełnie opustoszałe,, jak gdy-

by mieszkańcy woleli opuścić go ni'ż mieć coś z nim do czy-

nienia. O tej porze wszystko było wyblakłe. Nawet niebo

200

(rówreuone wschodzącym słońcem było' bladą pustynią, po-

dobną do smutnego morza.

Przez dzielnicę, gdzie mieszkała Eacbela, chociaż nie

było mu to po drodze; poprzez ulice czerwieniejąee cegłą

murów; obok wielkich milczących fabryk, które; jeszcze nie

. dygotały; koło toru kolejowego, gdzie światła sygnałowe

bladły z nadchodzącym dniem; obok chaotycznej grupy za-

budowań w sąsiedztwie stacji, częściowo zburzonych, częś-

ciowo w trakcie wykończania; obok rozrzuconych tu doko-

ła czerwonych willi, przy których obsypane brudnym pyłem,

rośliny wyglądały jak niechlujny człowiek zażywający taba-

ki; po ścieżkach z, pyłu węglowego i obok wielu rozmaitych

form brzydoty, Stefan dotarł wreszcie na szczyt wzgórza.

i obejrzał się za siebie.

Dzień świecił już promiennie, nad miastem i: dzwony na-

woływały do porannej pracy. Ogniska domowe nie były-

jeszcze rozpalone i wysokie kominy władały niebem niepo-

dzielnie; zakryją je niedługo wydmuchując kłęby trujących

dymów; ale przez pół godziny niektóre okna były złote od

słońca, a ludzie z Coketown widzieli je, jak zawsze zaćmio-

ne, zasnute dymem.

Jak dziwnie jest zwrócić wzrok od kominów, ku ptakom.

Jak dziwnie jest mieć na stopach kurz drogi, zamiast wę-

glowego pyłu. Jak dziwnie jest dożyć tego wieku, a jednak "

rozpoczynać życie w ten letni poranek, jak chłopiec, od no-

wa. Z takimi myślami i ze swoim węzełkiem pod pachą, iSte-

fan szedł szosą, zamyślony. A drzewa schylały się nad nim,

szepcząc, że zostawił za sobą wierne i kochające serce.

Rozdział VII

PROCH

Pan James Hartnbuse „chwyciwszy się'" swojej przy-

branej partii, wkrótce zaczął ciągnąć z tego korzyści. Jesz-

cze parę pouczeń ze strony politycznych mędrców, jeszcza

trochę łagodnej obojętności dla społeczeństwa i dobrego go-

201

-----^ ^-"J ^^^.^^.^.^^^IIJ 111 pU-

pełnianiu nieuczciwość'!, co jest najbardziej efektownym

i najbardziej popularnym z wytwornych grzechów śmier-

telnych, i wkrótce zaczęto go uważać za człowieka bardzo

obiecującego. To, że nie był zbyt poważny było punktem na

jego korzyść; dzięki temu bowiem lgnął do ludzi Faktów

z taką łatwością,, jakby urodził się jednym z tego plemienia,

a także mógł wyrzucać wszystkie inne plemiona za burtę

jako świadomych hipokrytów.

— Którym nikt z nas nie wierzy, droga pani Bounder-

by, i którzy sami sobie nie wierzą. Jedyna różnicą pomię-

dzy nami a mistrzami cnoty czy uczynności, czy filantro-

pii — nie chodzi o nazwę — jest to, że my wiemy, iż to jest

bez znaczenia, i tak też mówimy, podczas gdy oni wiedzą to

równie dobrze, ale nigdy tego nie mówią.

Dlaczego miałaby być wstrząśnięta tym oświadczeniem

lub uważać je za przestrogę? Nie było to znów tak różne od

zasad jej ojca ani od zasad jej wykształcenia, ażeby miało

mą wstrząsnąć. Gdzież była ta wielka różnica w obu doktry-

nach, kredy każda z nich przywiązywała ją do wartości

materialnych i nakłaniała ją, aby nie wierzyła w nic innego?

Cóż było takiego w jej duszy, co mógł zniszczyć James IIart-

house? W duszy, którą Tomasz Gradgrind kształtował od

pierwszych chwil!

W tej chwili sytuacja była o tyle gorsza, że w jej umyś-

le, który istniał wcześniej, niż jej wybitnie praktyczny oj-

ciec zaczął go kształtować — skłonność do wiary w lepszą

i szlachetniejszą ludzkość niż ta, o której jej mówiono, stale

zmagała się z wątpliwościami i pretensjami. Z wątpliwoś-

ciami, ponieważ ta fkłonność była tak bardzo zaniedbywa-

na, gdy była młodziutka. Z pretensjami^ powodu zła, jakie

jej wyrządzono, tłu.ipac tę skłonność, jeśli była oiif rzeczy-

wiście szeptem prawdy. Dla tej natury, tak długo przyzwy-

czajonej do tłumienia samej siebie, tak rozdartej na części

r

202

i niejednolitej, filozofia. Harthouse'a była ulgą i usprawie-

dliwieniem. Ponieważ wszystko było puste i bez wartości,

nie traciła więc nic i nie poświęcała niczego. Cóż to ma za

znaczenie? powiedziała swemu ojcu, gdy zaproponował jej

małżeństwo z panem Bounderby. Cóż to wszystko znaczy?

powtarzała w dalszym ciągu. Z pogardliwą pewnością, sie-

bie pytała samej siebie: Cóż to wszystko znaczy? — i szła,

dalej. Ku czemu? Krok za krokiem, naprzód, naprzód I na-

przód, ku jakiemuś końcowi, a jednak tak powoli, że, sądzi-

ła, iż tkwi w miejscu bez ruchu. Jeśli chodziło o pana Hart-

house, on sam ani nie zastanawiał się nad tym dokąd zmie-

rzał, ani też nie dbał o to. Nie miał przed sobą żadnego

specjalnego planu ani wytycznej; żadne poważniejsze wyda-

1 rżenie ni"e zakłócało jego spokoju. Był w obecnym czasie tak

bardzo ubawiony i zaciekawiony rozwojem wydarzeń, jak

tylko przystało na wi-elkiego genielmaną; może nawet bar-

dziej, niż skłonny był to przyznać, przez wzgląd na opinię,

którą się cieszył. Wkrótce po swoim przybyciu, napisał od

niechcenia do swego brata, czcigodnego i dowcipnego posła,

że Bounderby'owie -są „bardzo zabawni" i dalej — że żeń-

ska połowa nie jest Gorgoną, jak się tego spodziewał, ale

młodą i wybitnie ładną kobietą. Potem nie pisał już więcej

o nich i spędzał wolre chwile przeważnie w ich domu. By-

wał często u nich składając wizyty w okręgu Coketown;

a pan Bounderby bardzo go do tego zachęcał. Było to -zu-

pełnie w stylu pana Bounderby —chwalić się przed całym

światem, że „on zupełnie nie dba o tych waszych wysoko

ustosunkowanych ludzi, ale jeśli jego żonie, córce Tomasza

Gradgrinda, zależy na tym, są oni mile widziani w "ich

domu". • i

Pan James IIarthouse zaczął myśleć, że byłoby nową

sensacją, gdyby twarz, która ożywiała się tak pięknie

w obecności szczeniaka, ożywiała się również na jego widok.

Był on dość bystrym obserwatorem: miał dobrą pamięć

i nie zapomniał ani słowa z rewelacji opowiedzianych prze^

203

_- ..J„-„„ ^.^.^J ^^.0 woz^ioniYu, uu z.au'userowa-1" u sio-

stry i zaczął ją rozumieć. Spostrzegawczość jego nie obej-

mowała oczywiście lepszej i głębszej części jej natury; bo

w naturach ludzkich, tak jak w morzach, głębia odpowiada

głębi; ale wkrótce zaczął odczytywać resztę okiem badacza.

Pan Bounderby wszedł w posiadanie domu i gruntu od-

dalonego o jakie piętnaście mil od miasta i o milę czy dwie

\ od Unii kolejowej przerzuconej górą ponad dziką okolicą,

\ podminowaną opuszczonymi szybami węglowymi, pocętko-

waną w nocy ogniami i czarnymi sylwetkami maszyn tkwią-

cych nieruchomo u wylotów otchłani. Dokoła zacisza pana

Bounderby okolica ta zmieniała się stopniowo w łagodny

pejzaż wiejski, złoty od wrzosów, śnieżny od kwitnących

cierni na wiosnę, a przez całe lato pełen przemykających się

wśród liści drżących świateł i cieni. Bank uznał za przepa-

dła pożyczkę hipoteczną zaciągniętą, na posiadłość tak ła-

dnie położoną, przez jednego z magnatów Coketown, który

postanowiwszy skrócić sobie bardziej niż zwykle drogę do

olbrzymiej fortuny, przespekulował się na przeszło dwieście

tysięcy funtów. Takie wypadki zdarzają się czasem nawet

w najlepszych rodzinach Coketown, mimo że bankruci ni&

utrzymują żadnych stosunków z nieprzezornymi klasami.

Panu Bounderby sprawiało ogromną przyjemność usa-

dowienie się w tak miłej' niewielkiej posiadłości i hodo-

wanie, z demonstracyjną skromnością, kapusty w ogrodzie

kwiatowym. Był zachwycony, żyjąc jak w komarach wśród

eleganckich mebli, i nawet obrazy prześladował swoim po-

chodzeniem. — Otóż, proszę pana — opowiadał każdemu

kto go odwiedził — mówiono mi, że Nickits (poprzedni właś-

ciciel) dał siedemset funtów za ten kawałek morskiego wy-

brzeża. A teraz, chcę być szczery wobec pana, jeśli ja kie-

dykolwiek, przez całe swoje życie, spojrzę na nie siedem ra-

zy, co oznaczałoby po 'sto funtów za spojrzenie, to będzie

maksimum tego, co zrobię. Nie, na Boga! Ja nie zapominani

204

ze Jesieni Josianem Bounderby z Coketown. Przez całe la-

ta jedynymi obrazami, jakie posiadałem i jakie mogłem

zdobyć jakimikolwiek środkami poza kradzieżą, były obraz-

ki z człowiekiem golącym się przed błyszczącym jak lustro

butem, zdjęte z butelek czernidła, którym z zachwytem czyś-

ciłem buty; butelki, te sprzedawałem potem, gdy już były

puste, po ćwierć pensa od sztuki i byłem zadowolony, że

tyle dostaję. .

Potem zwracał się do pana Harthouse tym samym

stylem.

— Harthouse, ma pan tu parę koni. Może pan przysłać

tu jeszcze pół tuzina koni, a my znajdziemy dla nich miej-

sce. "W" tym domu jest stajnia na dwanaście koni; i jeśli

można ufać Nickitsowi, miał ich właśnie tyle. Okrągły tu-

zin, sir. Kiedy ten człowiek był chłopcem, chodził do szkoły

westminsterskiej. Chodził do szkoły westminsterskiej jako

stypendysta królewski, kiedy ja żyłem głównie odpadkami

i sypiałem w koszach na targowisku. Ależ, gdybym ja chciał

trzymać tu dwanaście koni — zresztą wcale tego nie chcę,

Tbo jeden mi wystarcza — nie' mógłbym znieść ich widoku

w tutejszej stajni, pamiętając, jakie były moje własne miesz-

kania. Nie mógłbym spojrz.eć na nie, sir, żeby nie kazać ich

' •wyrzucić. A jednak tak się rzeczy zmieniają. Widzi pan to

miejsce, wie pan, jaka to jest posiadłość; zdaje pan sobie

sprawę z tego, że nie ma posiadłości tych rozmiarów, która

byłaby lepiej urządzona — w całym królestwie ani też gdzie-

indziej — nie wiem gdzie — i .tu właśnie, umieścił się, jak

robak w orzechu, Josiah Bounderby. Podczas gdy Nickits

(jak mi powiedział ktoś, kto przyszedł wczoraj do mego biu-

ra), Nickits, który grywał w łacińskich sztukach na scenie

szkoły westminsterskiej, a prokuratorzy i szlachta tego kra-

JiL oklaskiwali go, aż im ręce puchły — gnieździ się w tej

chwili — gnieździ się, mój panie; na piątym piętrze, w wąs-

kiej, ciemnej, bocznej uliczce w Antwerpii.

i - ^

205

.. -„—- „..^ .,..^1^ t^u^iusi.^^u uicm lego zaKąiKa, pan

Harthouse podczas długich, parnych letnich dni zaczął ba-

dać twarz, która wprawiła go w podziw, gdy ją po raz pierw-

szy zobaczył; próbując czy ożywi się również w jego obec-

ności.

— Pani Bounderby, cieszę się ze szczęśliwego przypad-

ku, że zastaję tutaj panią samą. Od pewnego czasu szcze-

gólnie pragnąłem z panią porozmawiać. -

Nie było to żadnym cudownym przypadkiem, że znalazł

ją, ponieważ o tej porze dnia była zawsze sama i miejsce to

było przez nią ulubione. Była to polanka w ciemnym lesie,

gdzie leżały pościnane drzewa i gdzie siadywała patrząc na

zeszłoroczne zwiędłe liście, tak samo jak będąc w domu pa-

trzyła na gasnące iskry.

Usiadł obok spoglądając na jej twarz.

'— Brat pani. Mój młody przyjaciel, Tom —

Twarz jej rozjaśniła się i Luiza spojrzała na niego z za-

interesowaniem. „Nigdy w życiu — pomyślał — nie widzia-

łem nic bardziej osobliwego i bardziej porywającego, niż

rozjaśnianie się tych rysów!" Twarz jego zdradziła te my-

śli — kto wie zresztą czy wbrew jego woli, może tak właśnie

Ł chciał.

— Proszę mi wybaczyć. Wyraz pani siostrzanego zain-

teresowania jest tak piękny. Tom powinien być dumny z te- •

go — wiem, że to jest niewybaczalne, ale zmuszony jestem

podziwiać.

— Będąc tak impulsywnym... — powiedziała spokojnie.

— Nie, pani Bounderby, nie; wie pani, że nie udaję wo-

bec pani. Pani wie, że jestem ponurym okazem natury ludz-

kiej, gotowym sprzedać się w każdej chwili za każdą roz-

sądną sumę i zupełnie niezdolnym do jakichkolwiek arka-

dyjskich poczynań.

— Czekam — odpowiedziała — na dalsze uwagi pana

o moim bracie.

— Pani jest surowa dla mnie, a ja zasługuję na to. Je-

206

stem tak bezwartościowym stworzeniem, jakie tylko może

pani sobie wyobrazić, z tym tylko zastrzeżeniem, że nie je-

stem fałszywy — nie jestem fałszywy. AJe pani mnie zasko-

czyła i odwiodła od mego tematu, którym był brat pani.

Interesuję się nim.

— Czyżby pan interesował' się czymkolwiek, panie Hart-

hpuse? — zapytała na wpół z niedowierzaniem a na wpół

z wdzięcznością.

— Gdyby pani zapytała mnie o to, gdy tylko tu przy-

byłem, odpowiedziałbym — nie. Teraz muszę powiedzieć —

choć może wydam się obłudny i słusznie wzbudzę w pani

nieufność — tak.

Uczyniła lekki ruch, jak gdyby próbowała odezwać się,

ale nie od razu znalazła odpowiednie słowa; w końcu po-

wiedziała: ,

— Panie Harthouse, wierzę, że pan interesuje się moim

bratem.

— Dziękuję pani. Pragnąłbym być godnym tego. Wie

pani, jak niewiele pragnę, ale chciałbym tu coś osiągnąć.

Pani tyle dla niego zrobiła; pani tak go lubi; całe pani ży-

cie, droga pani Bounderby, jest wyrazem tak czarującego

samozaparcia z pani strony — znów proszę o wybaczenie,

jeśli odbiegam daleko od tematu. Ja interesuje się nim tyl-

ko ze względu na niego.

Uczyniła najlżejszy ruch, jaki jest możliwy, jak gdyby •

chciała wstać szybko i odejść. Ale on zmienił w tym mo-

mencie tok rozmowy, więc pozostała.

— Pani Bounderby — podjął dalej, swobodniejszym to-

.toem, a jednak podkreślając wysiłek, z jakim to uczynił,

a było to jeszcze bardziej wymowne, niż ton, który porzu-

cił — nie ^est to nieuleczalną wadą u młodego człowieka,

w wieku pani brata, gdy jest on nieostrożny, nieuprzejmy

i prowadzi trochę kosztowny tryb życia — trochę rozpust-

ny, jak się to zwykłe mówi. Czy tak jest w wypadku T oma?

— Tak —

207

-^ ^.-^ .._-„- UAJ. "Ji^ o^m.cJCLi.^.iii.-Y/z'^ pani isąuzi, ze

on "w 'ogóle gra?

— Myślę, że tak — ponieważ pan Harthouse czekał,

jakby spodziewał się dalszego ciągu odpowiedzi, dodała: —•

Wiem, że to robi.

— Oczywiście, przegrywa T

— Tak.

— Każdy, kto uprawia hazard, przegrywa. Czy mogę

przyjąć możliwość, że pani czasem dostarcza mu pieniędzy

na te cele?

Siedziała patrząc w ziemię; ale na to pytanie podniosła

oczy badawczo i z pewnym oburzeniem.

— Proszę nie brać tego za niestosowną ciekawość, dro-

ga pani Bounderby. Myślę, że Tom może z czasem popaść

w kłopoty i chcę wyciągnąć ku niemu pomocną dłoń opie-

rając się na własnych ponurych doświadczeniach. — Czy

mam znowu powiedzieć, że czynię to ze względu na niego T

Czy to konieczne? ,

Zdawało się, że pi obuje odpowiedzieć, ale nie z tego nie

wyszło.

— Aby szczerze wyznać wszystko, co przyszło mi na

myśl — rzekł James Harthouse, znów z tym samym uda-

nym wysiłkiem wpadając w swobodniejszy ton — zwierzę

:się pani, że wątpię czy rzeczywiście miał on jakieś możli-

wości w życiu, czy — proszę wybaczyć moją szczerość —

czy to prawdopodobne, aby istniało wielkie 'zaufanie pomię-

dzy nim a jego przezacnym ojcem.

— Nie wydaje mi się — rzekła Luiza rumieniąc się

z powodu własnych wspomnień z' tej dziedziny — żeby to .|

było możliwe. • . :|

— Lub, pomiędzy nim i — mogę zaufać, że pani dosko- |

nale rozumie, to, co mam na myśli, jestem pewien — i jego-1

wielce szanownym szwagrem. ;|

* . "

208

Zarumieniła/się jeszcze bardziej i twarz Jej płonęła, gdy

odpowiedziała słabszym niż poprzednio głosem: — Nie. To

również jak sądzę, jest mało prawdopodobne.

— Pani Bounderby — rzekł Harthouse po krótkim mil-

czeniu — czy może mi pani jeszcze bardziej zaufać? Tom po-

życzył od pani poważną sumę?

— Niech pan zrozumie, panie Harthouse — odparła

z wahaniem; była ona w pewnym stopniu speszona i zakło-

potana podczas tej rozmowy, a jednak zasadniczo zachowa-

ła tak charakterystyczną dla niej pewność siebie — niech

pan zrozumie, że jeśli powiem panu to, na co pan nalega, nie

będzie to ani skarga, ani żal. Ja nigdy nie skarżę się na nic

i tego, co uczyniłam, nigdy, w najmniejszym nawet stopniu,

nie żałuję.

„I do tęgo taka odważna!" — pomyślał James Hart-

house.

— Gdy wyszłam za mąż, przekonałam się, że już wtedy

mój braf był bardzo zadłużony. — Chcę powiedzieć bardzo,

jak na niego. Wystarczająco, aby to zmusiło mnie do sprze-

daży pewnych drobnostek. Nie było to żadne poświęcenie

z mojej strony. Sprzedałam je chętnie. Nie przywiązywałam

do nich żadnej wagi. Były one dla mnie zupełnie bezwar-

tościowe. -

Albo zobaczyła w jego twarzy, że wiedział, albo tylko

obawiała się w swoim sercu, że on wie, iż mówi ona o pew-

nych prezentach od swego męża. Przerwała i zaczerwieniła

się znowu. Jeśli nie wiedział tego przedtem, domyśliłby się

teraz, nawet gdyby był znacznie bardziej tępym człowie-

kiem, niż był.

— Od tej pory dawałam memu bratu, w różnych okre-

sach czasu, to, co potrafiłam zaoszczędzić; jednym słowem,

to, co miałam. Decydując się na zwierzenie się panu, tylko

dlatego, że pan się nim interesuje, nie uczynię tego poło-

wicznie. Już po pańskim zjawieniu się tu, zażądał na raz

dużej sumy — sto funtów.' Nie mogłam mu tego dać.

Ciężkie czasy — H

209

Martwi-tam się konsekwencjami tego, że jest'on aż tak za-

plątany, ale utrzymywałam to w sekrecie, do tej chwili,

w której powierzam to pańskiemu honorowi. Nie zwierza-

łam się dotąd nikomu, ponieważ — pan domyślił się tych

powodów przed chwilą. — Przerwała nagle.

Był on doświadczonym człowiekiem, dostrzegł więc

i podchwycił okazję, aby przedstawić jej swój własny wize-

runek, lekko zmieniony w obraz jej brata.

— Pani Bounderby, mimo źei jestem człowiekiem po-

zbawionym zalet, światowcem, interesuję się niezmiernie,

zapewniam panią, tym, co pani mi mówi. Nie mogę być su-

rowym dla pani brata. Rozumiem i podzielam mądrą wy-

rozumiałość, z jaką traktuje pani jego błędy. Żywiąc wiel-

ki szacunek dla pana Gradgrinda i dla pana Bounderby,

myślę jednak, że nie miał on szczęścia, o ile chodzi o wy-

chowanie, jakie otrzymał. Wychowany niedostatecznie,

jak na wymagania towarzystwa, w którym gra pewną ro-

lę, rzuca się z jednej ostateczności, do której długo był

zmu&zony, w drugą — w najlepszych intencjach, nie wątpi-

my. Wspaniała, szorstka niezależność pana Bounderby —

jak zgodziliśmy się — również nie skłania do zwierzeń. Je-

śli ośmielę się zauważyć, że najbardziej brakuje mu owej

delikatności, do której młodzieniec błądzący, charakter źle

zrozumiany i źle pokierowane zdolności mogłyby się odwo-

łać o pomoc i wskazówki, to będzie to mój punkt widzenia na

tę sprawę.

Gdy tak siedziała, patrząc wprost przed siebie, w głąb

ciemnego lasu, poprzez światła i cienie igrające na trawie,

ujrzał w tej twarzy, jakie zastosowanie do niej samej mia-

ły jego bardzo wyraźnie wypowiedziane słowa.

— Musimy — ciągnął dalej — uwzględnić wszystkie

okoliczności. Ja jednak widzę w Tomie jedną wadę, której

nie mogę wybaczyć, i o którą mam do niego wielką pre-

tensję.

m

Luiza zwróciła oczy na jego twarz i zapytała go, jaka

to jest wada?

— Może — odparł — powiedziałem już dosyć. Może

byłoby w ogóle lepiej, żebym wcale o tym nie napomknął.

— Pan mnie przeraża, panie Harthouse. Proszę, niech

pan mi powie.

— Aby zaoszczędzić pani zbędnego wahania — i ponie-

waż powstało już między nami, o ile chodzi o pani brata

zaufanie, które cenię, oczywiście, ponad wszystko — je-

stem posłuszny. Nie mogę przebaczyć mu, że nie okazuje,

każdym swoim słowem, spojrzeniem i każdym czynem w ży-

ciu, iż jest świadom uczuć swej najlepszej przyjaciółki; po-

święcenia swej najlepszej przyjaciółki; jej braku egoizmu,

jej ofiarności. To, czym się jej odpłaca, o ile zauważyłem,

jest bardzo znikome. To, co ona uczyniła dla niego, doma-

ga się jego ciągłej miłości i wdzięczności, a nie złych hu-

morów i kaprysów. Jakkolwiek jestem nierozważnym czło-

wiekiem, nie jestem jednak tak obojętny, pani Bounderby.

abym nic zdawał sobie sprawy z tej wady brata pani, albo

skłonny był uważać to za wybaczalny grzeszek.

Las nagle przesłoniła mgła; to oczy jej napełniły się

łzami. Wypłynęły one z utajonej, głęboko ukrytej studni

i serce JPI napełniło się ostrym bólem, który nie znalazł

ulgi Lawet w płaczu.

— Słowem, postanowiłem dążyć do tego, aby poprawie

brata pani w tym względzie, pani Bounderby. Moja lepsza

znajomość okoliczności, moje wskazówki i rady raczej cen-

re, mam nadzieję, jako że pochodzą od nicponia na daleko

większą skalę — zapewnią mi, jak sądzę, pew'en wpływ na

niego, który wykorzystam oczywiście dla osiągnięcia tego

celu. Powiedziałem już dosyć, a nawet więcej niż dosyć.

Wydaje się, jakbym gtósił, że jestem czymś w rodzaju

dobrego człowieka, podczas gdy, na honor, nie miałem naj-

mniejszego zamiaru czynić tego i otwarc'e oznajmiam, że

nim nie jestem. Tam oto, pomiędzy drzewami — dodał pod-

211

noszeń oczy i rozglądając się (do tej pory patrzył bowiem

tylko na nie.) — widzę brata pani we własnej osobie; nie-

wątpliwie właśnie przyjechał. Ponieważ wydaje się kroczyć

"W tym kierunku, dobrze będzie być może, pójść na jego

spotkanie i zajść mu drogę. Był ostatnio bardzo milczący

i smutny. Może jego braterskie sumienie go trapi — jeśli

istnieje taka rzecz jak sumienie. Chociaż, na honor, słyszę

o niej zbyt często, żeby w nią uwierzyć.

Pomógł jej wstać, a ona przyjęła jego ramię i poszli na-

przód, na spotkanie szczeniaka. Ten, idąc, bezmyślnie ści-

nał laską gałęzie drzew albo zatrzymywał się, aby złośliwie

zedrzeć mech z ich pni. Gdy podeszli do niego, był właśnie

zajęty tą rozrywką. Drgnął i twarz jego zmieniła się.

— Hallo! — wyjąkał. •— Nie wiedziałem, że jesteście

tutaj.

— Czyje imię, Tom — rzekł Harthouse kładąc mu rękę

na ramieniu i obracając go, tak iż cała trójka poszła teraz

razem w kierunku domu — wycinałeś na tym drzewie?

— Czyje imię? — odparł Tom. — Och, pan myśli, ja-

kiej dziewczyny? '

— Miałeś podejrzany wygląd, Tomi-e, jakbyś wypisy-

' "wał na pniu imię jakiejś pięknej istoty.

— Z tym trzeba zaczekać, panie Harthouse, dopóki nie

•upodoba sobie mnie jakaś piękna istota z olbrzymią fortu-

ną do swojej dyspozycji. I może być równie brzydka jak

i bogata, i może nie obawiać się, że mnie utraci. A wtedy bę-

dę wycinać jej imię tak często, jak tylko zechce.

— Obawiam się, że jesteś interesowny, Tom.

— Interesowny — powtórzył Tom. — A kto nie: jest

interesowny? Niech się pan zapyta mojej siostry.

— Czyżbyś był przekonany, że to jest moją wadą,

Tom? — rzekła Luiza, nie okazując, że zdaje sobie sprawę

7, jego impertynencji i złego charakteru.

— Ty sama wiesz czy ten czepek pasuje do ciebie —

odparł jej brat nadąsany. — Jeśli tak, możesz go nosie.

213

^.^^ ^^.u^u „ u.J& a.^ uAxo JOA iiii.&aiiLiujJ, puuuume jaJ&

wszyscy znudzeni ludzie, od czasu do czasu — rzekł pan

Harthouse. — Niech pani mu nie wierzy, pani Bounderby.

On wie, że jest inaczej. Wyjawię niektóre z jego opinii

o pani, zakomunikowane mi prywatnie, jeśli nie złagodnie-

je trochę.

— W każdym razie, panie Harthouse — rzekł Tom.

mięknąc w podziwie dla swego przyjaciela, ale jednocześnie

potrząsając markotnie głową — nie może pan powiedzieć,

żebym kiedykolwiek chwalił ją, że jest interesowna. Mogłem

chwalić ją, że jest wprost przeciwnie, i zrobiłbym to znowu,

gdybym miał, jak poprzednio, powód ku temu. Jednak nie

o to teraz chodzi; nie jest to ciekawe dla pana i ja mam

już dość tego tematu. .

Podeszli do domu i tu Luiza puściła ramię swojego

gościa i weszła do środka. On stał przez chwilę, patrząc, jak

wstępowała na schody i weszła w cień drzwi; wtedy poło-

żył znów dłoń na ramieniu jej brata i poufałym skinieniem

zaprosił go na spacer po ogrodzie.

— Tom, mój chłopcze, chcę z tobą pomówić.

Zatrzymali się wśród niedbale utrzymywanych krze-

wów różanych. — Utrzymywanie plantacji róż Nickitsa

w zmniejszonej skali był to także wyraz pokory pana Boun-

derby — i Tom usiadł na parapecie tarasu, zrywając pąki

i rwąc je na kawałki, podczas gdy jego potężny przyjaciel

stał nad nim, 'z nogą na parapecie, a cała jego postać spo-

czywała lekko na ręce opierającej się łokciem o kolano. By-

li widoczni z jej okna. Być może, patrzała na nich.

— Tom, o co chodzi?

— Och, panie Harthouse — rzekł Tom z jękiem -—

krucho ze mną. Kłopoty nie dają mi żyć.

— Mój drogi chłopcze, to samo jest ze mną,,

— Pan! — odparł Tom. — Pan jest wzorem niezależ-

ności. Panie Harthouse, jestem w okropnych tarapatach.

^ie ma pan pojęcia, w jaką sytuację się wkopałem — i z ja-

213

tylko chciała.

Zaczął teraz gryźć pęki róż i wyrywać je z pomiędzy

zębów dłonią, która drżała jak dłoń słabego, starego czło-

wieka. Po jednym, niesłychanie bystrym spojrzeniu, jego

przyjaciel przeszedł na swój najlżejszy ton.

— Tom, jesteś nierozsądny, zbyt wiele spodziewasz aiy

od swojej siostry. Wyciągnąłeś już od niej pieniądze, ty

kundlu, wiesz o tym.

— No cóż, panie Harthouse, wiem o tym. A skąd mia-

łem je wziąć? Oto z jednej strony mam starego Bounderby,

ciągle cliwalącego się tym, że w moim wieku żył z dwóch

pensów miesięcznie lub coś w tym rodzaju. A oto — z dru-

giej — mego ojca, kreślącego, jak on to nazywa, granicę

i przywiązującego mnie do niej, jak dziecko, za szyję i no-

gi. I mam jeszcze moją matkę, która nigdy nie miała nic

swojego, oprócz swoich niedomagań. Cóż więc może czło-

wiek zrobić i skąd spodziewać się pieniędzy, jeśli nie od

siostry?

Płakał prawie i rozrzucał dookoła pąki całymi tuzina-

mi. Pan Harthous'e ujął go za klapę kurtki.

— Ależ, mój drogi Tomie — przekonywał — twoja

siostra n'e ma ich.

— Nie ma ich, panie Harthouse? Ja nie mówię, że je

ma. Ja może chciałem więcej, niż ona posiada. Ale wobec

tego, powinna była je zdobyć. Ona mogła je zdobyć. Nie ma

po co udawać, że chcę robić tajemnicę z tych spraw, teraz,

po tym, co panu powiedziałem; pan wie, że ona nie wyszła

za starego Bounderby ze względu na siebie ani ze względu

na niego, tylko ze względu na mnie. Dlaczego więc z tego

samego względu nie wyciąga od niego tego, czego ja chcę?

Ona nie jest obowiązana mówić, co ma zamiar z tym robić;

jest dość sprytna; mogłaby wyłudzić je od niego, gdyby

chciała. No i dlaczego ona nie chce, kiedy mówię jej, jakie

to jest ważne? Ale nie. Siedzi w jego towarzystwie jak ka-

2U

łatwo. Nie wiem, jak pan to nazywa, ale ja nazywam to po-

stępowaniem przeciwnym naturze.

Tuż koło parapetu, po drugiej stronie tarasu, znajdo-

wał się nieduży dekoracyjny basen, pełen wody. Pan Hart-

house James miał bardzo silną chętkę wrzucenia tam pana

Tomasza Gradgrinda juniora, podobnie jak skrzywdzeni

kapitaliści z Coketown grozili, że wrzucą swój dobytek do

Atlantyku. Ale zachował swoją swobodną postawę i przez

kamienną balustradę nie przeleciało nic solidniejszego niż

poszarpane pączki róż, które tworzyły teraz na powierzchni

wody pływającą wysepkę.

— Mój drogi Tomie — rzekł Harthouse — pozwól mi

być twoim bankierem.

— Na litość Boską — odparł nagle Tom — nie mówmy

o bankierach! — I bardzo blado wyglądał w porównaniu

z różami. Bardzo blado.

PaJi Harthouse, jako idealnie wychowany człowiek,

przyzwyczajony do najlepszego towarzystwa, nie zdumiał

się podobnie zresztą, jak nie był w stanie się wzruszyć —

ale podniósł trochę bardziej brwi, jak gdyby uniosło je sła-

be dotknięcie ciekawości. Aczkolwiek było to tak samo

przeciwne zasadom jego szkoły, jak było to przeciwne za-

sadom szkoły Gradgrinda.

— Jaką sumą wyrażają się twoje obecne kłopoty. Tom?

Trzy cyfry? No więc. Powiedz ile?

— Panie Harthouse — odparł Tom, teraz rzeczywiście

płacząc a łzy jego były lepsze od jego skarg, jakkolwiek

czyniły z niego żałosną postać — teraz już za późno; pie-

niądze nie mają dla mnie obecnie znaczenia. Powinienem

był je mieć-wcześniej. Ale jestem panu bardzo zobowiązany,

pan jest prawdziwym przyjacielem.

„Prawdziwym przyjacielem. Szczeniaku, szczeniaku! —

pomyślał leniwie pa:i Harthouse — jaki z ciebie osioł!" '

— Przyjmuję pańską propozycję jako wielką uprzej-

215

.u-iuo^ — lAe.B.i J-uiii ^ii w .y LEI Jąć Jfgu oauu/—- daKO wielKą

uprzejmość, panie Harthouse.

— Cóż — odparł on — może ci się to kiedyś przydać.

I, mój chłopcze, jeśli zwierzysz mi się ze swoich kłopotów,

gdy cię osacza, może będę ci mó^ł pokazać lepsze wyjście

niż to, które mógłbyś sam znaleźć.

— Dziękuję panu — rzekł Tom potrząsając posępnie

głową i żując p'ąc'zki róż. — Gdybym znał pana wcześnie:],

panie Harthouse.

— A teraz, widzisz, Tom — rzekł pan Harthouse na za-

kończenie sam rzucając jedną czy dwie róże, jako dodatek

do wysepki, która ciągle podpływała ku ścianom, jakby

chcąc stać się częścią stałego lądu — każdy człowiek jest

egoistą we wszystkim, co czyni, i ja jestem zupełnie taki

sam jak reszta pokrewnych mi istot. — Kategorycznie po-

stanowiłem skłonić cię — mówił omdlewającym tonem —

abyś zimienił .swój stosunek do siostry, co zresztą powinie-

neś zrobić, i żebyś był bardziej kochającym i milszym tera

tem — jakim powinieneś zresztą być.

— Będę, panie Harthouse. /

— Nie ma odpowiedniejszej chwili. jak obecna. Zacznij

od razu.

— Na pewno. I moja siostra Lu przyzna to.

— Zawarłszy ten układ, Tom — rzekł Harthouse, kle-

piąc go po ramienia, z miną, która pozwalała sądzić mło-

dzieńcowi — co zresztą uczynił, biedny głupiec — że tec

warunek został mu narzucony po prosta w dobrej woli, aby

zmniejszyć jego poczucie zależności — rozstaniemy się aż

do obiadu.

Kiedy Tom ukazał się przy stole, mimo że zdawał się

być dość przygnębiony, ciało jego było rześkie; i 'zjawił się,

zanim wszedł pan Bounderby. — Nie chciałem być tak

przykry, Lu — powiedział podając jej rękę i całując ją. —

Wiem, że mnie lubisz, i ty wiesz, że ja ciebie lubię.

Po czym na twarzy Luizy zjawił się uśmiech, ale dziś

216

był on. przeznaczony dla kogoś innego. Dla kogoś inneg'0,

niestety!

„O tyle już mniej jest ten szczeniak jedyną istotą, o któ-

rą ona dba — pomyślał James Harthouse parafrazując re-

fleksję z pierwszego ddia, w którym ujrzał jej piękną

twarz. — O tyle już mniej, o tyle mniej!"

Rozdział VIII

WYBUCH

Poranek następnego dnia był zbyt jasny, aby można

było spać. James Harthouse wstał wcześnie i siedział w mi-

łym oszklonym wykuszu, paląc wyszukany tytoń, który

miał tak uzdrawiający wpływ na jego młodego przyjaciela.

Odpoczywając w promieniach słońca, otoczony zapachem

swojej wschodniej fajki i sennym dymem rozwiewającym

się w powietrzu, które było aż miękkie od obfitości zapa-

chów lata, obliczał swoje korzyści, podobnie jak próżnują-

cy gracz oblicza wygraną sumę. Tym razem nie nudził się

wcale i mógł poświęcić temu całą uwagę.

Uzyskał jej zaufanie, którego mąż jej był pozbawiony.

Uzyskał jej zaufanie, któremu towarzyszyła jej absolutna

obojętność wobec męża i brak jakiejkolwiek łączności du-

chowej pomiędzy nimi. Zręcznie, ale jasno zapewnił ją, że

poznał najtajniejsze zakątki jej serca; zbliżył się do niej po-

przez najtkliwsze uczucia; złączył .się z tym uczuciem; ba-

riera, za którą żyła, roztopiła się. Wszystko to bardzo dziw-

ne. i całkowicie zadowalające.

A jednak nie miał, nawet teraz, żadnych złych zamia-

rów. Dla jednostek i dla społeczeństwa, w którym żył, by-

łoby lepiej, żeby on i cały legion tych, do których należał,

byli świadomie źli, a nie obojętni i pozbawieni jakichkol-

wiek celów. To pływające góry lodowe, popychane jaknn-

kolwiek prądem, rozbijają okręty.

217

Udy szatan isrązy ^also lew ryczący, pojawia się w K.B^i.ai-

cie, który pociąga niewielu, z wyjątkiem myśliwych i dzi-

kich. Ale gdy zostanie przystrzyżony, ugłaskany i wypole-

| rowany według mody; kiedy jest zużyty, znudzony grze-

chem i znudzony cnotą, kiedy znudzony nadużył już siarki

.i szczęścia wtedy dopiero bez względu na to czy służy z biu-

rokratycznych nawyków, czy też po to, aby rozniecić czer-

wony ogień, jest prawdziwym diabłem.

I tak James Harthouse opierał się teraz o okno paiąc

leniwie fajkę i obliczając kroki poczynione na drodze, któ-

rą zdarzyło mu się podróżować. Ce,l, do którego prowadziła,

leżał przed nim, bardzo wyraźny; ale on nie trapił się kal-

kulacjami. Co ma być, to będzie.

Ponieważ miał odbyć tego dnia sporą konną prze-

jażdżkę — była bowiem pewna publiczna okazja „do odro-

bienia" w sąsiedztwie, która mogła s-tworzyć pewne możli-

wości dla ludzi Gradgrinda — ubrał się wcześnie i zszedł

na śniadanie. Był ciekaw zobaczyć czy nastrój jej od po-

przedniego wieczoru zmienił się na gorsze,. Nie. Podjął zno-

wu w tym miejscu, gdzie skończył. Znowu obdarzyła go

, spojrzeniem pełnym zainteresowania.

Dzień przyniósł mu tak niewiele zadowolenia, jak się

tego można było spodziewać w podobnie męczących oko-

licznościach. Wrócił o szóstej wieczorem. Między domkiem

odźwiernego a domem było jakieś pół mili; gdy jechał po-

woli po gładkiej wysypanej żwirem drodze, należącej kie-

dyś do Niekitsa, pan Bounderby'wyskoczył spoza krzaków

tak gwałtownie, że koń rzucił się w bok poprzez drogę.

— Harthous-e! — krzyknął pan Bounderby. — Słyszał

pan?

— Co miałem słyszeć? — zapytał Harthouse, uspakaja-

jąc swego konia i w duchu obdarzając 'pana Bounderby nie-

najlepszymi życzeniami.

— Więc pannie słyszał!

218

— ^i^o^aicm pana, tai< samo jak-ten koń. Nie słysza-

łem nic ponadto.

Pan Bounderby, czerwony i zgrzany, stanął pośrodku

ścieżki, tuż przed głową konia, aby bomba wybuchła

, z większym efektem.

— Bank okradzione!

— Co pan mówi!

— Okradzione ostatniej nocy, mój panie. Okradzione)

w niezwykły sposób. Podrobiono klucz.

— I dużo ukradziono?

Pan Bounderby, pragnąc możliwie dużego, efektu, do-

prawdy wyglądał na zmartwionego tym, że musiał odpo-

• wiedzieć: — No cóż,-niedużo. Ale mogło być dużo.

— Jak wiele?

— Och, na sumę — jeśli pan upiera się przy sumie —

nie większą niż sto pięćdziesiąt funtów — rzekł Bounderby

z niecierpliwością. — Ale tu nie chodzi o sumę; chod/i

o Fakt. Fakt, że Bank został okradziony, jeisŁtu ważną oko-

licznością. Jestem zdumiony, że pan tego nie rozumie.

— Mój drogi Bounderby — rzekł James zsiadając z ko-

nia i podając lejce swemu służącemu — oczywiście, że rozu-

miem i jestem tym obrazem, jaki ukazałeś mojej wyobraźni.

tak przybity, jak tylko pan sobie życzy. Mimo to niech mi

będzie wolno pogratulować panu — co czynię z całego ser-

ca, zapewniam pana — że nie poniósł pan większej straty.

— Dzięki —- odparł Bounderby krótko i niezbyt łaska-

wie. Ale powiem panu coś. Mogło to być dwadzieścia tysię-

cy funtów.

— Przypuszczam, że mogło.

— Przypuszczam, że mogło! Na Boga! Może pan taK

przypuszczać. Mój Boże! — rzekł pan Bounderby na rozma-

ite sposoby potrząsając ponuro głową — to mogło być. dwa

razy po dwadzieścia. Nie można przewidzieć, co by było lub

czego by nie było, gdyby nie spłoszono tego człowieka.

219

Zibliżyta się teraz Juuiza, pani opai-sn i .uitŁci.

— Oto córka Toma Giradgrinda, która wie dobrze, ile

to mogło by być, jeśli pan tego nie -wie — wybuchnął Boun-

derby. — Upadła, panie, jak nieżywa, gdy jej powiedziałem!

Nigdy nie widziałem przedtem, żeby zrobiła coś podobnego.

Moim zdaniem, przynosi to jej zaszczyt w tych okolicz-

nościach.

Ciągle jeszcze była blada i drżąca. James Harthouse

poprosił, aby przyjęła je,go ramię, i gdy szli bardzo powoli,

zapytał ją, jak popełniono kradzież.

— Ależ ja to panu powiem — rzekł Bounderby z iryta-

cją, podając ramię pani Sparsit — Gdyby nie był pan tak

drobiazgowy, o ile chodzi o sumę, zacząłbym opowiadać pa-

nu już przedtem. Pan zna tę, damę (bo to jest dama) panią

Sparsit?

— Miałem już ten zaszczyt.

— Doskonale. I tego młodego człowieka, Bitzera, spot-

kał pan również przy tej. samej okazji? — Pan Harthouse

skinął twierdząco głową, a Bitzer potarł czoło.

— Doskonale. Mieszkają w banku. Wie pan może, że oni

mieszkają w Banku? Doskonale. Wczoraj wieczorem przy

końcu urzędowania wszystko pozostawiono jak zwykle.

W żelaznym pokoju, pod którego drzwiami śpi ten młody

człowiek, było... to zresztą nieważne, ile było pieniędzy.

W małej podręcznej kasie, w szafie młodego Toma, gdzie

przechowywano pieniądze przeznaczone na drobne wydatki,

było sto pięćdziesiąt i parę funtów.

— Sto pięćdziesiąt cztery, siedem szylingów i jeden

pens — rzekł Bitzer.

— Słuchaj! — krzyknął Bounderby, zatrzymując się,

• aby obrócić się do niego — nie chcemy tu twego wtrąca-

.nia się. Wystarczy, że zostałem okradziony, podczas gdy

ty chrapałeś, bo jest ci zbyt wygodnie. Twoje cztery, siedem

i jeden są nam zupełnie nie potrzebne. Ja nie chrapałem,

220 ,

gdy byłem .w twoim -wieku, pozwól sobie powiedzieć. Nie

miałem dość wiktuałów, żeby chrapać. I nie wyjeżdżałem

z jakimś cztery, siedem i jeden. Nawet gdybym o tym wie-

dział.

Bitzer pod wrażeniem tych słów potarł znowu czoło

ukradkiem i zdawał się być przygnębionym ostatnim przy-

kład'em moralnej wstrzemięźliwości, podanym przez pana

Bounderby.

— Sto pięćdziesiąt i coś tam funtów — zakończył pan

Bounderby. — Tę sumę pieniędzy młody Tom zamknął

w swojej, kasie; nie jest to bardzo mocna kasa, ale nie o to

teraz chodzi... Wszystko było zostawione w porządku. O któ-

rejś godzinie w nocy, podczas, gdy ten młody człowiek chra-

pał—Pani Sparsit, pani mówi, że słyszała pani, jak chrapał?

— Sir — odparła pani Sparsit — nie mogę powiedzieć,

żebym słyszała go, ściśle mówiąc, chrapiącego, przeto nie

mogę złożyć takiego oświadczenia. Ale podczas zimowych

wieczorów, gdy zasypiał przy swoim stole, słyszałam, jak

on, wolałbym tak to określić — jął?, gdyby krztusił się. Sły-

szałam, jak przy takich okazjach wydawał dźwięki podobne

do tych, które można usłyszeć czasem w holenderskich zega-

rach. Mimo to — rzekła pani Sparsit z dumnym poczuciem,

że składa dokładne zeznanie — nie rzuca to żadnego cienia

na jego moralność i charakter. Bynajmniej. Zawsze uwa-

żam Bilfzera za młodego człowieka o najbardziej zdrowych

zasadach i w tej mierze proszę uwględnić moje świadectwo.

— No więc — rzekł rozjątrzony Bounderby — podczas

gdy on chrapał fezy też krztusił się, czy też zegarowa!, czy

coś takiego, -czy coś tam innego — śpiąc — jacyś ludzie,

w jakiś sposób, czy też uprzednio ukryci w domu, czy nie,

to zobaczymy Jeszcze, dostali się do kasy młodego Toma,

otworzyli ją i wyjęli zawartość. Gdy ich spłoszono, uciekli,

wychodząc głównymi drzwiami i zamykając je znowu na

podwójny zamek podrobionym, kluczem (były one zamknię-

ci

te na podwójny zamek i klucz był pod poduszką pani Spar-

sit); podrobionym kluczem, który znaleziono na ulicy blis-

ko Banku, dziś o dwunastej w południe. Nie podniesiono

żadnego alarmu, dopóki ten człowiek Bitzer, nie wstał dziś

rano i nie zaczął otwierać biur i przygotowywać wszystkie-

go do pracy. Wtedy spojrzawszy na kasę Toma zobaczył,

że drzwi są otwarte, zamek rozbity, a pieniądze zniknęły.

— Ale, ale, a gdzież jest Tom? — zapytał Harthouse

rozglądając się wokoło.

— Pomaga policji — rzekł Bounderby — i został w Ban-

ku. Chciałbym, żeby ci ludzie spróbowali mnie okraść, gdy

byłem w jego wieku. Zrujnowaliby się, gdyby włożyli w tę

robotę choćby osiemnaście pensów. To mogę im powiedzieć.

— Czy podejrzewacie kogoś?

— Podejrzewamy? Ja myślę, że kogoś podejrzewamy.

Do licha! — rzekł pan Bounderby puszczając ramię pani

Sparsit, aby otrzeć swą spoconą twarz — chciałby pan, że-

by Josiah Bounderby z Coketown został ograbiony i żeby

nikogo nie podejrzewano! Nie, dziękuję panu!

Czy pan Harthouse może zapytać, na kogo pada podej-

rzenie?

— Dobrze — rzekł Bounderby, zatrzymując się i stając

tak, aby widzieć ich wszystkich — powiem wam. Nie nale-

ży tego wspominać nigdzie, nie należy o tym mówić nikomu,

żeby nie spłoszyć tej bandy łajdaków (bo to jest cała ban-

da). Wobec tego przyjmijcie to jako rzecz poufną. A teraz,

czekaj pan chwilę — pan Bounderby otarł znów czoło. —

Co by pan powiedział na to — tu wybuchnął gwałtownie —

gdyby w to wmieszany był jeden z robotników?

— Mam nadzieję — rzekł Harthouse leniwie — że nie

nasz przyjaciel Blackpot.

— Niech pan powie Pool — zamiast Pot, sir — odparł

Bounderby — i to będzie ten człowiek.

Luiza "wydała słaby okrzyk niedowierzania i zdumienia.

m

—Och, tak! Ja wiem!— rzekł Bounderby natychmiast

podchwytując ten dźwięk. — Ja wiem! Jestem przyzwycza-

jony do tego. Wiem o tym wszystko. Ci ludzie są najlepszy- .

mi ludźmi na świecie. Ci ludzie potrafią mówić ze swadą.

Ci ludzie chcą tylko, aby wyjaśnić im ich prawa. Ale ja

wam coś powiem. Pokażcie mi niezadowolonego robotnika,

a ja wam pokażę człowieka, który jest zdolny~cró każdego

nie wiem jakiego przestępstwa.

Jeszcze jedna z popularnych fikcji Coketown, którą pil-

nie szerzono — i w którą niektórzy ludzie naprawdę wierzyli.

—Ale ja znam tych ludzi — rzekł Bounderby— ja mogę

czytać z nich jak z książki. Pani Sparsit, apeluję do pani.

Jakie ostrzeżenie dałem temu człowiekowi, gdy po raz

pierwszy postawił stopę w moim domu, a prawdziwym ce-

lem jego wizyty było dowiedzenie się, w jaki sposób może

on powalić B-eligię i obalić panujący Kościół? Pani Sparsit,

o ile chodzi o wysokie stosunki, jest pani na równi z arysto-

kracją — czy ja powiedziałem, czy też nie powiedziałem.

temu człowiekowi „nie możesz-ukryć przede mną prawdy;

nie należysz do ludzi, jakich ja lubię; nie będzie z ciebie

cic dobrego?"

— Ezeczywiście, sir — odparła pani Sparsit — pan

w bardzo dobitny sposób, udzielił mu takiego ostrzeżenia.

— Gdy on wstrząsnął — rzekł Bounderby — gdy on

wstrząsnął pani uczuciami...

— Tak, sir — odparła pani Sparsit z łagodnym skinie-

niem głowy — zaiste uczynił to. Chociaż chciałam tylko za-

znaczyć, że moje uczucia są być może słabsze, gdy chodzi

o te sprawy — bardziej nierozsądne, jeśli kto woli — niż mo-

?łyby być, gdybym zawsze zajmowała moją obecną pozycję.

Pan Bounderby spojrzał, pękając z dumy, na pana Hart-

house^ jakby mówił: „Ja jestem właścicielem tej kobiety;

1 Jest ona godna pańskiej uwagi, sądzę". Potem podjął

^ój dyskurs.

— Może pan sobie przypomni, Harthouse, co mu powie-

si

działem, gdy pan go tu widział. Ja mówiłem z nim bez ogró-

dek. Ja nie cackałem się z nimi. Ja ich znam. Doskonale

sir. W trzy dni potem on zwiał. Poszedł nikt nie wie dokąd,

tak jak to zrobiła, gdy byłem dzieckiem, moja matka — z tą

tylko różnicą, że on jeśli to możliwe jest gorszy od mojej

matki. I co zrobił, zanim odszedł? Co pan, panie, na to —

pan Bounderby, trzymając w ręku kapelusz, uderzał wen

przy każdej małej przerwie między zdaniami, jakby był to

. tamburyn — że widziano go noc w noc, jak obserwował

Bank? — Co powiedziałby pan na jego krążenie dookoła

Banku —po ciemku? Na to, że uderzyło to panią Sparsit —

że nie krąży tam w żadnym dobrym celu? Na to, że zwróci-

-ła na niego uwagę Bitzera i że oboje go obserwowali? I na

to, że — jak okazało się dziś podczas śledztwa — sąsiedzi

również go zauważyli? — Doszedłszy do szczytu, pan Boun-

derby, jak wschodnia tancerka, włożył swój tamburyn na

głowę.

— Podejrzane — rzekł. James Harthouse — rzeczy-

wiście.

— Tak myślę, sir — rzekł' Bounderby, z dumnym skinie-

niem. — No, myśl'ę! Ale w tym jest zamieszanych paru

z nich. Jest również jakaś stara kobieta. Nigdy się nie sły-

. szy o tych rzeczach, dopóki zło się już nie stanie';, znajduje

się masę defektów w drzwiach od stajni, gdy koń jest już

ukradziony; teraz znów zjawia się jakaś stara kobieta;

stara kobieta, która, zdaje się — przybywa do miasta na

miotle, od czasu do czasu. Ona obserwowała Bank przez ca-

ły dzień, zanim zjawił się ten człowiek, i tej nocy, gdy pan:

go widział, ona znika z nim i odbywa z nim naradę — przy-';

puszczam, żeby złożyć mu sprawozdanie po skończeniu pra<ti

cy, żeby ją licho wzięło.

Była taka osoba w tym pokoju owej nocy i starała się, że-

by jeij nie zauważono — przypomniała sobie Luiza.

— To jeszcze nie wszyscy, nawet wnosząc z tego, oo do-

tychczas wiemy'— rzekł Bounderby z wieloma skinienianii

m

o ukrytym znaczeniu. Ale powiedziałem już dość na teraz.

Bądźcie łaskawi zatrzymać to przy sobie i nie mówić o tym

.nikomu. To może potrwać jakiś czas, ale będziemy ich mie-

Ji. Chcemy dać im dość czasu i nie ma przeciw temu ża-

dnych zastrzeżeń.

— Oczywiście, będą oni ukarani z całą surowością pra-

wa, jak to widnieje na tablicach z ostrzeżeniami — odpo-

wiedział James Harthouse — i słusznie. Ludzie, którzy „bio-

rą się" za Banki, muszą ponosić konsekwencje. Gdyby nie

było konsekwencji, wszyscy „wzięlibyśmy się" za Banki.

łagodnie wyj'ął parasol Luizy z jej dłoni i rozpostarł go nad,

naą; ona kroczyła w jego cieniu, mimo że nie świeciło tu

słońce.

— Tymczasem, Lu Bounderby — rzekł jej mąż — trze-

ba zaopiekować się panią Sparsit. Nerwy pani Sparsit

ucierpiała przez tę sprawę i zostanie ona tutaj dzień lub

dwa. A zatem zajmij się tym, aby jej było wygodnie.

— Dziękuję panu bardzo, sir — zauważyła ta dyskretna

dama — ale proszę nie zwracać uwagi na moją wygodę.

Mnie wystarczy cokolwiek.

Wkrótce okazało się, że jeśli pani Sparsit ma jakieś wa-

dy w domowym pożyciu, to właśnie' tę, że tak niesłychanie

nie dbała o siebie, a za to tak bardzo dbała o innych, że było

to po prostu nieznośne. Gdy wskazano jej pokój, okazała się

tak mało wymagająca, o ile chodzi o wygody, że oświad-

czyła, iż wolałaby się przespać na maglu w pralni. To praw-

da, że Powlerowie i Scadgersowie byli przyzwyczajeni do

splendoru — „ale moim obowiązkiem jest pamiętać — lu-

biła mówić pani Sparsit, szczególnie gdy był przy tym obec-

'ny ktoś ze służby — że nie jestem już dłużej tym, czym by-

^am. Zaiste — mówiła — gdybym mogła zupełnie zapomnieć,

że pan Sparsit był Powlerem, lub o tym, że ja sama jeste.m

spokrewniona z rodziną Scadg-ers; albo gdybym mogła odwo-

fóć ten fakt i stać się osobą o zwykłym pochodzeniu i zwyk-

fych stosunkach, uczyniłabym to chętnie. W obecnych okoli-

Giężkie czasy — 15

cznosciach uważałabym za słuszne uczynić to!" Ta skłonność-

do samoumartwiania się kazała jej również nie przyjmować-

wykwintnie jiszych dar; ani wina podczas obiadu, dopóki pan

Bounderby po prostu nie rozkazał jej, aby jadła; wtedy mó-

wiła — pan je.st doprawdy bardzo dobry, sir; i odstępowała

od swego postanowienia, oznajmianego formalnie i publicz-

nie, że poczeka na zwykłą baraninę. Było jej również nie-

zmiernie przykro że chciała soli i czując się mile zobowią-

zana do zachowania się zgodnie z oświadczeniem pana

Bounderby, dotyczącym jej nerwów, pochylała się czasem

w tył na swoim krześle i płakała w milczeniu; w tych chwi-

lach można było (a raczej trzeba było, bo domagała się

ona ogólnej uwagi) zauważyć łzę, dużych rozmiarów, jaik

kryształowy kolczyk, spływającą po jej rzymskim nosie.

Ale najbardziej znamienną w postępowaniu pani Spar-

sit była jej chęć okazania współczucia panu Bounderby.

Były takie chwile, gdy patrząc na niego, mimowolnie kiwa-

< ła głową, jakby chcąc powiedzieć. — Ach, biedny Yoricku!

Pozwoliwszy sobie .zdradzić te oznaki uczuć siliła 'się na

przymilny dowcip, była chwilami wesoła i mówiła: — Mi-

ło mi widzieć, że pan ciągle jeszcze jest w dobrym humo-

rze; i zdawała się witać jako zrządzenie opatrzności, że pan

Bounderby tak to znosi. Jedną tylko idiosynkrazję, za któ-

rą często przepraszała, było jej niesłychanie trudno poko-

nać. Miała dziwną skłonność do nazywania panią Bounder-

by „Panną Gradgrind" i ulegała tej skłonności ze trzy da

czterech tuzinów razy w ciągu wieczora. Powtarzanie tego

błędu przyprawiało panią Sparsit o przystojne zmieszanie?

ale doprawdy, mówiła, wydaje jej 'się to tak naturalne —

mówić panna Gradgrind; podczas gdy uważała za wprost

nie do pojęcia, że ta młoda dama, którą, miała szczęście

znać od dziecka, może być doprawdy i rzeczywiście pani^

Bounderby. Inną szczególną cechą tej sprawy było to, że

im więcej' o tym myślała, tym bardziej wydawało jej ei?

,226

to niemożliwym — ponieważ „różnice" —-zauważyła — są,

tego rodzaju. •

W salonie po kolacji, pan Bounderby wytoczył sprawę

o kradzież, przesłuchał świadków, zanotował zeznania, uznał

podejrzane osoby winnymi i skazał je na najwyższą prze-

widzianą prawnie karę. Gdy to uczynił, odesłał Biteera do

miasta z instrukcją, aby polecono Tomowi wrócić do domu

pociągiem pocztowym.

Gdy wniesiono świece, pani Sparsit szepnęła: — Niech

pan się tak nie poddaje, sir. Błagam, niech mi się pan uka-

że tak pogodnym, jak się do tego przyzwyczaiłam) sir. —

Pan Bounderby, na którym te pocieszenie wywierały ten.

skutek, że czyniły g-o w uparty, nadęty sposób sentymental-

nym, westchnął jak jakieś duże morskie zwierzę. — Nie mo-

gę znieść tego, że widzę pana w takim nastroju, sir — rzekła

pani Sparsit — niech pan spróbuje rozegrać partię wista,

tak jak pan. to robił, gdy miałam honor mieszkać pod pań-

skim dachem.— Od tej pory nie grałem w wista, proszę'

pani — rzekł pan Bounderby. — Nie, sir — rzekła pani Spar-

sit łagodząco. Zdaję sobie z tego sprawę. Przypominam so- .

bie, że panna Gradgrind nie interesuje się tą grą. Ale ja bę-

dę szczęśliwa, jesM mi pan pozwoli zagrać z panem.

Grali koło okna otwartego na ogród. Była piękna noc,

bezksiężycowa, ale parna i wonna. Luiza i pan Harthouse

przechadzali się po ogrodzie i słychać było ich głosy, choć

nie można było usłyszeć, co mówili. Pani Sparsit, ze swoje-

go miejsca przy stoliku, ustawicznie wytężała oczy, aby

przeniknąć cienie na zewnątrz. — O co chodzi, proszę pa-

ni? — rzekł pan Bounderby — chyba nie widzi pani ognia,

co? Och Boże, nie, sir — odparła pani' Sparsit — myśla-

łam .o rosie. — A oóź pani do rosy? — rzekł pan Bounder-

by. — To nie o mnie chodzi, sir — odparła pani Sparsit. —,

Boję ,się, żeby panna Gradgrind się nie zaziębiła. — Ona ni-

§'dy się nie zaziębia — rzekł pan Bounderby. — Doprawdy,'

sir? — zapytała pani Sparsit. I udała, że kaszle. -

ls* . 227

Grdy nadeszła pora udania się na spoczynek, pan. Boun-

derby wziął szklankę wody. — Och, sir — rzekła pani

Sparsit — a nie ciepłe sherry, ze skórką, cytrynową i gał-

ką muszkatołową? — Cóż, wyzbyłem się teraz tego zwy-

czaju, proszę pani — rzekł pan Bounderby. — Tym większa

szkoda, sir — odparła pani Sparsit — że wyzbywa się pan

wszystkich swoich dobrych, starych zwyczajów. Niech pan

będzie dobrej myśli, sir! Jeśli panna G-radgrind pozwoli

mi, przygotuję- panu ten napój, jak to często robiłam.

Ponieważ panna Gradgrind chętnie zgodziła się, aby

pani Sparsit czyniła, co tylko zechce, troskliwa ta dama

.przyrządziła napój i podała go panu Bounderby. — To

dobrze panu zrobi, sir. To rozgrzeje panu serce. To jest

właśnie to, czego panu potrzeba i co powinien pan zażyć,

sir. — A gdy pan Bounderby powiedział: — Za pani zdro-

wie! — odpowiedziała z wielkim uczuciem: —Bziękuję pa-

nu, .sir. Nawzajem, i ja również życzę panu szczęścia: —

W końcu powiedziała z patosem „dobranoc" i pan Bounder-

l)y udał się do łóżka z rzewnym przekonaniem, że zawiódł się

, na czymś bardzo subtelnym, chociaż nawet za cenę własne-

go życia nie umilałby powiedzieć, co to mianowicie było.

Luiza, rozebrawszy się i położywszy się do łóżka, długo

jeszcze nadsłuchiwała i oczekiwała powrotu swego brata do

' domu. Wiedziała dobrze, że nie mogło to nastąpić wcześnie.]

niż w godzinę po północy; ale w ciszy wiejskiej, która nie

mogła uspokoić jej skłopotanych myśli, czas dłużył się.

W końcu, gdy już od paru godzin ciemność i cisza zdawały

- się nawzajem pogłębiać, usłyszała dzwonek przy bramie.

Zdawało jej się, że chętnie .słuchałaby jego dzwonienia aż

do świtu; ale ucichł i ostatni dźwięk jego rozchodził si?

v< powietrzu coraz słabszymi i szerszymi kołami i znov/n

-wszystko zamarło.

Czekała jeszcze około kwadransa. Potem wstała, włoży-

ła luźną suknię i wyszła po ciemku ze .swego pokoju, uda-

jąc się po schodach do pokoju brata. Drzwi były zamknięte,

.2-28

otworzyła je cicho i odezwała się do niego podchodząc bez-

szelestnie do łóżka. Uklękła obok łóżka, objęła go za szyję

i, zbliżyła jego twarz do swojej. Wiedziała, że udawał tylko

iż śpi, ale nie odezwała się 'do niego. Po chwili drgnął, jak

gdyby budząc się, i zapytał, kto to i co się stało?

— Tom, czy nie masz mi nic do powiedzenia? Jeśli kie-

dykolwiek w swoim życiu kochałeś mnie, jeśli ukryłeś coś

przed wszystkimi — powiedz mi.

— Nie wiem, o czym mówisz, Lu. Śniło ci się.

— Mój drogi bracie — złożyła swą głowę na jego po-

duszce, a włosy jej spłynęły na niego, jakby chciała ukryć

go przed wszystkimi z wyjątkiem siebie: — czy nie masz

mi nic do powiedzenia? — Czy nie ma czegoś, co byś chciał

powiedzieć? Cokolwiek powiesz, nic nie zmieni mojego sto-

sunku do ciebie. Och, Tom, powiedz mi prawdę!

— Nie wiem, o czym mówisz, Lu!

— Tak, jak leżysz tu sam, mój drogi, w tę smutną no<e,

tak 'saJno będziesz gdzieś leżał jakiejś nocy, gdy nawet ja,

jeśli będę żyła wtedy, opuszczę cię. Tak, jak jestem teraz

obok ciebie, bosa, nieubrana, niewidzialna w ciemności, tak

będę musiała leżeć przez całą noc mego upadku, dopóki nie

stanę się prochem. W imię tego, Tom, powiedz mi teraz •

prawdę! ,

— Co chcesz wiedzieć?

— Możesz być pewny — uniesiona swoją miłością przy-

tuliła go do łona, jakby był dzieckiem — że nie będę ci ro-

bić wyrzutów. Możesz być pewny, że będę ci współczuć i że

będę cii wierna. Możesz, być pewny, że ocalę cię za każdą.

cenę. Och, Tom, czy nie masz mi nic do powiedzenia?

Szepnij cichutko. Powiedz tylko „tak", a ja cię zrozumiem!

Nachyliła ucho do jego ust, ale on milczał uparcie.

— Ani słowa, Tom?

—• Jakże mogę powiedzieć „Tak" lub czy mogę powie-

dzieć „Nie", jeśli nis wiem, o oo ci chodzi? Lu, jesteś dziel-

229

na,, UUIJLO, uziicwu.&.yua, wal La, JaK. ^SiWy nam sąu^iU, iepS/iti-

g'o brata, niż ja jestem. Ale idę mam nic więcej do powie-

dzenia. Idź do łóżka, idź do łóżka.

— Jesteś zmęczony — szepnęła teraz, trochę spokoj-

niejszym tonem.

— Tak, jestem zupełnie wyczerpany.

— Byłeś tak zaganiany dzisiaj i miałeś tyle kłopotów.

Czy znaleziono coś nowego?

— Tylko to, co słyszałaś dzisiaj od — niego.

— Tom, czy powiedziałeś komuś, że ja odwiedziłam

tych ludzi i że widzieliśmy całą tę trójkę razem?

— Nie. Czyż ty sama nie mówiłaś mi, żebym zatrzymał

to przy'sobie, kiedy prosiłaś, żebym poszedł z tobą?

— Tak. Ale ja aie wiedziałaBfl wtedy, co się stanie.

— Ja również me. Skąd mogłem wiedzieć?

Bardzo szybko dał jej tę odpowiedź.

— Czy powinnam powiedzieć, po tym, op się stało -

rzekła jego siostra stojąc obok łóżka, stopniowo odsuwając

się i wstając — że odwiedziłam ich? Czy powinnam to po-

wiedzieć? Czy muszę to powiedzieć?

— Na litość boską, Lu — odparł brat — ty nie masz

zwyczaju mnie się radzić. Powiedz, co" chcesz. Jeśli zatrzy-

masz to przy sobie, ja też zatrzymam to przy sobie. Jeśli

•ujawnisz to, no to będzie z tym koniec.

Było zbyt ciemno, aby mogli widzieć swoje twarze; ale

oboje zdawali się być'bardzo ostrożni i zastanawiali się,

zanim się odezwali.

— Tom, czy wierzysz, ze człowiek, któremu dałam pie-

niądze, jest doprawdy zamieszany w to przestępstwo?

— Nie wiem. Nie ,widzę powodu, dlaczego nie miałby

być. ,

— Wydawało mi się, że je&t uczciwym człowiekiem.

230

— Kto inny może ci się wydawać nieuczciwym, a jednak

może tak nie być.

? Nastąpiła pauza, ponieważ zawahał się i zatrzymał.

— Krótko mówiąc — podjął Tom, Jak gdyby decydując

się — jeśli doszliśmy do tego, może Ja o tyle tylko mu się

naraziłam, że wyszedłem z nim, aby powiedzieć mu, po ci-

«chu, że uważam, iż udało mu ,się doskonale, skoro trafiła mu

Jsie taka gratka, jak otrzymanie pieniędzy od mojej siostry,

; i że mam nadzieję, iż zużyje je dobrze. Ty pamiętasz czy

wyszedłem z nim, czy nie. Ja nie mówię nic przeciw temu

.człowiekowi i jeśli o mnie chodzi, on może być bardzo

dobrym człowiekiem i mam nadzieję, że jest.

— Czy poczuł się obrażony tym, co powiedziałeś? •

— Nie, przyjął to bardzo dobrze,' był dość grzeczny.

•Gdzie jesteś, Lu? — usiadł na łóżku i pocałował ją. —

Dobranoc, kochanie. Dobranoc!

— Nie masz mi nic więcej do powiedzenia? -

— Nie. A. co jeszcze mógłbym mieć? Nie chciałabyś, że-

lym mówił ci kłamstwa?

— Nie chciałabym, żebyś to zrobił dzisiejszej nocy,

Tom, tej jednej nocy, ze wszystkich nocy twego życia.;

•a mam nadzieję, że będzie ich wiele i że będą bardziej

szczęśliwe. , .

— Dziękuję ci, kochana Lu. Jestem tak zmęczony, że

miałbym ochotę powiedzieć byle co, żeby tylko móc zasnąć.

Idź do łóżka, kochanie, idź do łóżka.

Ucałowawszy ją znowu, obrócił się, naciągnął kołdrę aa

^łowę i leżał „nieruchomo, jak gdyby nadszedł już ten czas,

w imię którego zaklinała go. Stała przez chwilę przy łóżku,

^aoim powotó odeszła. Zatrzymała się przy drzwiach

l otworzywszy je, obejrzała się i zapytała czy wołał ją? Ale

^żał nieruchomo, więc cicho zamknęła drzwi i wróciła do

swogo pokoJU.

231

Wtedy nieszczęsny chłopak spojrzał ostrożnie i zoba-

czywszy, że poszła, wylazł z łóżka, 'zamknął drzwi na klucz.

i rzucił .się znowu na poduszkę, szarpiąc swoje włosy i pła-

cząc ponuro; czuł do niej miłość pomieszaną z niechęcią,.

a do siebie nienawiść i jednocześnie pełną zniecierpliwienii

pogardę. Niemnie jszą zresztą nienawiść i pogardę czuł

w owej .chwili do wszystkiego, co dobre na świecie.

Rozdział IX

SŁYSZĄC ZAKOŃCZENIE

Pani Sparsit, ułożywszy się dla uspokojenia nerwów

w zaciszu pana Bounderby, trzymała spod swoich koriolań-

skich brwi tak pilną straż nocą i dniem, że jej oczy, jak

para latami morskich. na żelazem okutym wybrzeżu, mo-

głyby przestrzec wszystkich ostrożnych marynarzy przed

groźną skałą jej rzymskiego nosa i urwistym brzegiem

w jego sąsiedztwie, gdyby nie jej spokojny sposób bycia. Po-

mimo iż trudno było uwierzyć, żeby jej udanie się na nocny

spoczynek było czymś więcej niż formą, tak surowo otwarte

były jej klasyczne oczy i tak niemożliwym wydawało się,

żeby jej nieugięty nOiS mógł poddać •się jakiemuś uśmierzają-

cemu wpływowi, jednak sposób w jaki siedziała, gładząa

swoje niewygodne, n-ie mówiąc już o tym, że szorstkie mi-

tenki (były one zrobione z chłodzącego materiału jak lodów-

ka) lub kłusując do nieznanych 'miejsc przeznaczenia ze sto-

pą w bawełnianym 'strzemienm — był tak doskonale pogod-

ny, że większość obserwatorów musiała chyba przypuszczać,

iż jest ona gołębicą wcieloną przez jakiś wybryk natury

w ziemską powłokę krzyw odziobego ptaka.

Kobieta ta posiadała nadzwyczajną umiejętność mysz-

kowania po domu. W jaki sposób przechodziła z piętra na

piętro, było to zagadką nie do rozwiązania. Dama tak przy-

zwoita i tak bardzo ustosunkowana nie mogła byó podejrze-

232

wana o to, że przechylała się przez poręcze lub zjeżdżała

po nich, a jednak jej niesłychana zdolność przenoszenia się

z miejsca na miejsce, podsuwała tę nieprawdopodobna

myśl. Inną zwracającą uwagę cechą pani Sparsit było to,

że nigdy się nie spieszyła. Mogła pomknąć z zadziwiającą,

szybkością z poddasza do hallu, a jednak w momencie przy-

bycia tam zachować całą swą godność i nie zadyszeć się.

Żadna istota ludzka nie widziała jej również idącej szyb-

kim krokiem.

Była bardzo uprzejma dla pana Harthouse i odbyła

z nim miłą pogawędkę, wkrótce po swoim przybyciu.

Pewnego ranka, w ogrodzie, przed śniadaniem, złożyła

przed nim swój pełen godności ukłon.

— Wydaje się, jakby to było dopiero wczoraj, sir—

rzekła pani Sparsit — gdy. miałam zaszczyt przyjmować

pana w Banku, gdzie pan był tak łaskaw dowiadywać się

o adres pana Bounderby.

— Chwila, która — jestem pewny — nie zostanie za-

pomniana przeze mnie w ciągu wieków — rz'ekł pan Hart-

house, pochylająic swą głowę ku pani Sparsit w najbardziej

niedbały — ze wszystkich możliwych — sposób.

— Żyjemy w dziwnym świecie, sir — rzekła pani Spar-

sit.

— Miałem zaszczyt, przez przypadek, z którego jestem

dumny, uczynić uwagę podobną w efekcie, chociaż nie tak

epigramatyeznie wyrażoną.

— Dziwny świat, powiedziałabym, sir — ciągnęła da-

lej pani Sparsit, przyjąwszy do wiadomości ten komple-

ment opuszczeniem ciemnych brwi, niezupełnie tak łagod-

nych w wyrazie jak jej głos, który rozbrzmiewał najsłodszy-

mi tonami — jeśli chodzi o zawieranie przyjaźni z osobisto-

ściami, o których jeszcze niedawno nie wiedzieliśmy zupeł-

nie nic. Przypominam sobie, s'ir, że przy tamtej okazji posu-

nął się pan do powiedzenia, z»e istotnie obawia się pan panny

Gradgrind.

233

— MOJB pamięć dopisuje ml lepiej, niż na to zasługuje

'moja mało znacząca osoba. Skorzystałem z pani pożytecz-

nych uwag, aby wyzbyć się chociaż częściowo swojej nie-

śmiałości, i nie potrzebuję dodawać, że uwagi pani były

'trafne'. Uzdolnienia pani Sparsit do wszystkiego, co wyma-

ga ścisłości — w połączeniu z siłą umysłu — i pochodze-

niem — są zbyt rozwinięte, aby pozwalały na jakieś wątpli-

wości. — Omal, że nie zasnął wygłaszając ten komplement

i potrzebował długiego czasu, aby przebrnąć przezeń, tak

rozproszony był jego umysł podczas tej wypowiedzi.

— Znalazł więc pan — pannę Gradgrind — doprawdy

3aie mogę jej nazywać panią Bounderby, bardzo to głupie

z mojej strony — tak młodzieńczą, jak ją panu opisałam ? —

—zapytała słodko pani Sparsit.

— Nakreśliła pani jej portret doskonale — rzekł pan

^Harthouse. — Jakby pani z niej zdjęła skórę.

— Bardzo zachęcające, sir — rzekła pani Sparsit a jej

anitenki splotły się przy tym.

— Wybitnie. ' . '

— Uważano — powiedziała pani Sparsit —- że panna

"Gradgrind jest trochę sztywna, ale' wydaje mi się, że pod

tym względem znacznie się poprawiła. Ach, a oto i pan

Bounderby! — krzyknęła pani Sparsit kiwając wiele razy

głową, jakby nie rozmawiała i nie myśiała o nikim innym

— jak pan'się dziś czuje, sir? Proszę, daj się nam ujrzeć

-pogodnym, sir.

Tymczasem, te' uparte insynuacje, że jest nieszczęśliwy,

i próby ulżenia jego ciężarom wywarły na panu Bounderby

ten skutek, że był on łagodniejszy niż zwykle wobec pani

'Sparsit i twardszy niż zwykle w stosunku do większości in-

nych ludzi, od swojej żony począwszy. Tak więc gdy pani

Sparsit powiedziała ze sztuczną pogodą: — Pan chciałby

pewnie zjeść już śniadanie, ale mam nadzieję, że panna

•GradgTind ukaże się wkrótce, i zajmie swoje miejsce przy

stole — pan Bounderby odpowiedział: — Gdybym czekał,

^234

s p aż moja żona zajmie się mną, proszę pani, sądzę, i pani też

T^wie o tym dobrze, że mógłbym czekać do Sądnego Dnia; wo-

bec czego poproszę, żeby pani była uprzejma przygotować

Jierbatę. '-— Pani 8par'sat zgodziła się i zajęła swoje dawne

miejsce przy stole.

To znowu uczyniło tę wspaniałą kobietę ogromnie sen-

tymentalną. Była tak pokorna przy tym, że gdy zjawiła się

Luiza, wstała, oświadczając, że nigdy nie pomyślałaby o za-

jęciu tego miejsca w obecnych okolicznościach, chociaż

często miała zaszczyt przyrządzać śniadanie' panu Boun-

derby, zanim pani Gradgrind — przeprosiła, chciała po-

wiedzieć, panna Bounderby — ma nadzieję, że będzie jej

to wybaczone, ale doprawdy nie może się tego nauczyć, cho-

ciaż ma nadzieję, że się do tego z czasem przyzwyczai —

zajęła swoją obecną pozycję. Tylko dlatego (zauważyła},

że panna Gradgrind spóźniła się trochę, a czas pana Boun-

derby jest tak bardzo cenny i ona wie od dawna, jak ważne

jest, aby zjadł śniadanie o właściwej porze, ośmieliła się

zadość uczynić jego żądaniu, od dawna bowiem jego woia

była dla niej prawem.

— Otóż to właśnie! Niech pani zostanie na tym miej-

scu — rzekł pan Bounderby — tam gdzie pani jest! Pani

Bounderby będzie bardzo zadowolona, że ją ktoś wybawi

,z tego kłopotu, tak mi się zdaje.

— Niech pan nie mówi tak, sir — odparła pani Spar-

sit prawie surowo — ponieważ to byłoby bardzo ni.euprz-.ij-

mie wobec pani Bounderby. A brak uprzejmości nie leży

w pańskiej naturze, sir.

— Może pani być spokojna, szanowna pani. Ty przyj-

miesz to bardzo spokojnie, prawda, Łu? — rzekł zaczepnie

pan Bounderby do swojej żony.

— Oczywiście. To jest bez znaczenia. Dlaczego miało-

by to mieć dla mnie, jakieś znaczenie?

— Dlaczego to miałoby mieć jakieś znaczenie dla ko-

gokolwiek, droga pani Sparsit T — rzekł pan Bounderby

235

/-

tych rzeczy, szanowna pani. Do licha, obawiam się, że nie-

które ,z pani pojęć zostaną tu zniszczone. Pani jest staro-

świecka, .szanowna pani. Pani pozostaje w tyle za- czasami

dzieci Toma Gradgrinda.

— Co ci się stało? — zapytała Luiza, z chłodnym zdzi-

wieniem. — Co cię obraziło ?

— Obraziło? — powtórzył pan Bounderby. — Czy przy-

puszczasz, że gdyby coś mnie obraziło, to ja nie wytknąłbym

'tego i nie zażądałbym poprawy? Jestem prostolinijnym

człowiekiem, zdaje mi się. Ja nie czekam na stosowna

chwilę.

—-Zdaje mi się, że nikt nie miał nigdy okazji, sądzić,

że jesteś mało pewny siebie lub zbyt delikatny — odpowiem

działa mu spokojnie Luiza — ja nigdy nie miałam tego ro-

dzaju zastrzeżeń wobec ciebie, ani jako dziecko, ani jako

kobieta. Nie rozumiem, czego chcesz.

— Czego chcę? — odparł pan Bounderby. — Niczego.

Czyż ty, Lu Bounderby, nie wiesz o tym doskonalę, żei

w przeciwnym razie ja, Josiah Bounderby z Coketown, miał-

bym to, czego chcę?

Gdy uderzył w stół, tak że filiżanki zabrzęczały, spój1

. rżała na niego z dumnym wyrazem na twarzy, który był

u niej nowością — pomyślał pan Harthouse. — Jesteś nie-

pojęty dzisiaj — rzekła Luiza. — Proszę, nie usiłuj już da-

lej tłumaczyć się. We jestem ciekawa, co masz na myśli.

To nie ma znaczenia!

Nie mówiono już więcej na ten temat i wkrótce pan

Harthouse niedbale i wesoło poruszał tematy obojętne. Ale

począwszy od tego dnia, akcja pani Sparsit w stosunku do

pana Bounderby zbliżyła jeszcze bardziej do siebie Luizę

i pana Jamesa Harthouse, zwiększyła niebezpieczną wro-

gość pani Bounderby w stosunku do męża i jej zaufanie do

kogoś innego, a stawało się to tak stopniowe, że nie mogła-

236

1(1 .by- tego dostrzec, nawet gdyby próbowała. Ale czy próbo-

wała, czy nie, było to ukryte w jej zamkniętym sercu.

Pani Sparsit była tak rozczulona tym właśnie wypad-

kiem, że podając po śniadaniu panu Bounderby jego kape-

lusz i będąc z nim sama w hallu, wycisnęła niewinny poca-

łunek na jego dłoni — wyszeptała — „Mój dobrodziej" —

i oddaliła się, złamana 'smutkiem. Jest jednak niewątpliwym

faktem w przebiegu tej historii, że w pięć minut po tym, gdy

opuścił on dom, w tym samym kapeluszu, taż isama dama

z rodu Scadgersów i powinowata przez małżeństwo Powle-

rów, pogroziła mitenką swej prawej ręki jego portretowi,

wykrzywiła się pogardliwie do tego dzieła sztuki i rzekła. —

Dobrze ci tak, ty cymbale, cieszę się z tego!

Zaledwie pan Bounderby odszedł, zjawił się Bitzer. Przy-

jechał on pociągiem, gwiżdżącym i stukoczącym na długiej

linii wiaduMów, która rozkraczała się ponad dziką poła-

cią dawnych i nowych szybów węglowych. Przywiózł ex-

press z Kamiennej Willi. Była to napisana w pośpiechu

kartka, 'zawiadamiająca Luizę, że pani Gradgrind leży cięż-

ko chora. Nigdy, 'za pamięci córki, nie czuła się ona dobrze;

ale w ciągu ostatnich paru dni stan jej pogorszył się i po-

gorszył się przez ostatnią noc, że teraz była już o tyle umar-

ła, o ile tylko pozwalała na to jej organiczna zdolność pozo-

stawania w jakimś .stanie, w którym istniał cień możliwości,

że można się z niego wydobyć.

W towarzystwie znajomego nam portiera, nadającego

się na to, aby był portierem u drzwi Śmierci, gdy pani Grad-

grind do nich zapuka, Luiza pośpieszyła do Coketown, po-

nad starymi i nowymi szybami kopalń, i została pochło-

nięta przez zadymioną paszczękę miasta. Odesłała posłań-

ca do jego własnych zajęć i pojechała do swego starego

domu. .

Bywała tu rzadko od czasu swego małżeństwa. Jej oj-

ciec wciąż nadal przesiewał swoją parlamentarną kupę żuż-

lu w Londynie (nie zauważono przy tym, aby znalazł wiele

237

i w^uiyw przedmiotów pomiędzy tymi śmieciami) i ciągle

l jeszcze pracował ciężko w narodowym śmietniku. Matka jej

uważała to raczej za kłopot, niż cokolwiek innego, jeśli od-

^ wiedzano ją, gdy odpoczywała na swojej 'sofie; o ile zaś cho-

dzi o młodsze rodzeństwo, Luiza uważała, że nie jest dla.

nich odpowiednim towarzystwem; a w stosunku do Sissy

nie złagodniała nigdy, od owej nocy, gdy to dziecko włóczę-

gi podniosło oczy, aby spojrzeć na przyszłą żonę pana Boun-

derby. Nic ją wobec tego nie ciągnęło do rodzinnego domu

i rzadko go odwiedzała.

Także i teraz, gdy zbliżała się do swego dawnego domu,

nie czuła, aby 'spłynął na nią jakiś dobry wpływ rodzinne-

go ogniska. Marzenia dzieciństwa — jego zwodnicze baś-

nie; jego wdzięczny, piękny, ludzki, nierealnie upiększony

świat dookoła; dobrze jest wierzyć weń kiedyś, aby móc go

wspominać, gdy się z niego wyrośnie, a wtedy nawet naj-

mniejszy ze snów dzieciństwa urasta w sercu do posągu wiel-

kiego Miłosierdzia, 'które pozwala przychodzić do siebie ma-

łym dzieciom, one to bowiem pielęgnują swymi czystymi

dłońmi, pośród kamienistych dróg tego świata, rajski ogród,

i może lepiej by było wszystkim dzieciom Adama, gdyby

częściej powracały do słonecznego ogrodu dzieciństwa —

proste i ufne, a nie pełne mądrości tego świata. Cóż ona.

miała z tym wszystkim wspólnego? Wspomnienia o tym,

jak dążyła do 'zdobycia niewielkiego zasobu wiedzy, który

posiadała, krocząc po zaczarowanych drogach, o których

ona i miliony niewinnych stworzeń marzyły i które sobie

wyobrażały; o tym, jak po raz pierwszy zetknąwiszy się

z Rozumem w łagodnym oświetleniu Fantazji, ujrzała go

jako dobroczynne bóstwo, podlegające innym bóstwom rów-

nie wielkim jak on sam; a nie jako ponurego Bałwana,

okrutnego i zimnego, otoczonego związanymi za ręce i nogi

ofiarami, nie jako ociężałą niemą postać o niewidzącym

spojrzeniu, której nie może poruszyć nic oprócz tylu a tylu

obliczonych ton Uimie.szczonych na dźwigni. Cóż ona miała

238

z tym wspólnego? Wspominając dom i dzieciństwo wspo-

minała wysychanie w swym młodym sercu każdego źródła

i każdego strumienia, gdy tylko wytrysnął na zewnątrz.

W sercu jej nie było złotych wód. Płynęły one użyźniając

tę ziemię, gdzie z cierni zbiera się winne grona, a z ostów —

figi.

Z głębokim smutkiem w sercu weszła do domu, a potem

do pokoju matki. Od czasu gdy Luiza opuściła dom, Sissy

żyła z resztą rodziny na równych prawach. W tej chwili by-

ła przy boku jej matki; i Jane, siostra Luizy, teraz dziesię-

cio — czy dwunastoletnia, była również w pokoju.

Wiele było kłopotu z tym, aby wytłumaczyć pani G-rad-

grind, że jej najstarsze dziecko jest tutaj. Spoczywała, po

prostu z przyzwyczajenia, podparta poduszkami, na kana-

pie, zachowując niemal swoją zwykłą pozycję, o ile tylko

pozwalała jej na to obecna bezradność. Stanowczo odmówi-

ła położenia się do łóżka, wychodząc z założenia, że gdyby

to zrobiła, musiałaby słuchać o tym bez końca.

Jej słaby głos przebijający się przez zwoje szali brzmiał

jak z wielkiej odległości, a głos człowieka rozmawiającego

z nią, zdawał 'się potrzebować tyle czasu, aby dotrzeć do

jej ucha, jakgdyby pani Gradgrind leżała na dnie stndniy

bo teiż biedna dama była teraz bliższa Prawdy niż kiedy-

kolwiek.

Gdy powiedziano jej, że jest tu pani Bounderby, odpo-

wiedziała, nie zro.zumiaw.szy, że nie nazywa go już panem

Bounderby, od czasu gdy ożenił się z Luizą; i ze nie roz-

strzygnąwszy sprawy imion, co do których są pewne zastrze-

żenia, nazywa go J; i że obecnie nie może odstąpić od tej

zasady, nie zaopatrzywszy się jeszcze w stałe zastępcze imię.

Luiza siedziała przy niej przez parę chwil i przemawiała do

niej wiele razy, zanim zrozumiała ona jasno, kto to jest.

Wtedy zdawało się, że zrozumiała wszystko od razu.

— No, moja droga — rzekła pani Gradgrind — mam na-

dzieję, że jesteś zadowolona ze swego losu. To wszystko ro-

239

bota twego ojca. On sobie to postanowił. A on powinien do-

brze wiedzieć.

— Chicę usłyszeć coś o tobie, mamo, nie o sobie.

— Chcesz usłyszeć coś o mnie, moja droga? To coś no-

wego, że ktoś się o mnie dowiaduje. Nie czuję się zupełni®

dobrz-e, Luizo. Jestem bardzo słaba i oszołomiona.

— Czy czujesz jakiś ból, droga mamo?

— Zdaje mi się, ze jest jakiś, ból w tym pokoju — rzekła

pani G-radgrind — ale nie mogę stanowczo stwierdzić, że

jest on we mnie.

Po tym dziwnym powiedzeniu leżała czas jakiś w mil-

czeniu. Luiza, trzymając ją za rękę, nie czuła pulsu, ale ca-

łując ją dostrzegła w niepewnym ruchu cienką nió życia.

— Rzadko widujesz swoją siostrę — rzekła pani Grad-

grind. — Robi się podobna do ciebie. Chciałabym, żebyś ją

zobaczyła. Sissy, przyprowadź ją tutaj.

Przyprowadzono Jane, która stanęła obok Luizy biorąc

ją za rękę. Luiza, przedtem zauważyła, jak tuliła się ona do

Sissy, i odczuła zmianę w jej zachowaniu.

— Czy widzisz podobieństwo, Luizo?

— Tak, mamo. Myślę, że jest podobna do mnie. Ale...

— Co? Tak, ja zawsze to mówię — zawołała pani Grad-

grind z niespodziewaną szybkością. —,1 to mi coś przypom-

niało. Ja — chcę pomówić z tobą, moja droga, Sissy, moja

miła, zostaw nas same na chwilę.

Luiza cofnęła rękę. Pomyślała, że twarz jej siostry była

lepsza i jaśniejsza niż była kiedykolwiek jej własna; ujrza-

ła w niej, nie bez wzrastającego uczucia niechęci, nawet

w tym miejscu i w takiej chwili, jakąś łagodność właściwą

innej twarzy w tym pokoju: słodkiej twarzy o ufnych

oczach, bledszej, niż mogło to sprawie pielęgnowanie cho-

rej i smutek, przez kontrast z bujnymi ciemnymi.włosami.

Pozostawiona 'sama z matką, Luiza spostrzegła, że cho-

ra leżąca z wyrazem okropnego spokoju na twarzy, podobna

240

"byta do Kogoś, kto płynie po jakiejś wielkiej wodzie zupeł-

nie wyczerpany, zadowolony, że niesie go ona z prądem.

przycisnęła znowu do swych ust cień dłoni i przywołała

ją znowu.

— Chciałaś mówić ze mną, mamo.

— Co? Tak, rzeczywiście, moja droga. Wiesz, że ojca

twego ciągle tu nie ma i wobec tego muszę napisać o tym

do niego.

— O czym, mamo? Nie martw się. O czym?

— Musisz pamiętać, moja droga, że jeśli kiedykolwiek

powiedziałam coś na jakikolwiek temat, to musiałam słu-

chać o tym bez końca i wobec tego dawno już przestałam

mówić cokolwiek.

— Słyszę cię, mamo. — Ale tylko schyliwszy się do jej

ucha, i Jednocześnie pilnie obserwując ruch jej warg mogła

zrozumieć te słabe i urywane dźwięki.

— Ty nauczyłaś się wiele, Luzio, tak samo jak twój

hrat. Ologie różnego rodzaju od rana do wieczora. Jeśli jest

jeszcze jakaś Ologia, wszystko jedno jaka, której nie zużyto

aż na strzępy w tym domu, mogę tylko powiedzieć, iż mam

nadzieję, że już nigdy nie usłyszę jej nazwy.

— Zaczekam, mamo, aż będziesz miała siłę mówić da-

^ — powiedziała, żeby powstrzymać ją od odpłynięcia

w dal. ,

— Ale jest coś — i nie jest to żadna Ologia — co twój

ojciec zaniedbał i o czym zapomiał, Luizo. Ja nie wiem, co

to jest. Często siedziałam mając Sissy obok siebie i myśla-

łam o tym. Teraz nigdy się już nie dowiem, jak to się na-

zywa. Alei tw^j ojciec może się dowiedzieć. To mnie niepo-

koi. Chcę napisać do niego, żeby na litość boską dowiedział

s1?, co to jest. Daj mi pióro, daj mi pióro.

Nawet niepokój nie mógł jej już dodać sił, i jej biedna

głowa z trudem tylko obracała się z boku na bok.

czasy 16

Zdawało Jej się .jednak, że życzenie Je;) zostało zaspoko-

jone i że pióro, którego nie mogła by utrzymać, jest w jej

•dłoni. Nie jest ważne, jakie litery o cudownym braku zna-

czenia zaczęła kreślić na swoich szalach. W trakcie tego

dłoń zatrzymała się; światło, które było już słabe i niepew-

ne, 'zgasło; i nawet pani Gradgrmd, wyzwoliwszy się z cieni,

wśród których żyje i trapi się na próżno człowiek, przybra-

ła straszliwą powagę mędrców i patriarchów.

Rozdział X

SCHODY PANI SPARSIT

Ponieważ nerwy pani Sparsit uspakajały się dosyć po-

soli, zacna ta kobieta została na przeciąg paru tygodni

w zaciszu pana Bounderby, gdzie, pomimo jej pustelnicze-

go usposobienia, opartego na przynoszącej jej zaszczyt

świadomości jej zmienionej pozycji życiowej, zadowalała

.' ®ię ze szlachetna, odwagą mieszkaniem, powiedzmy sobie,

1^ w dostatkach i żywieniem się ptasim mlekiem. Przez cały

czas urlopu pani Sparsit była wzorem stałości; w dalszym

ciągu tak litowała się nad panem Bounderby w jego obec-

ności, jak rzadko kto lituje się nad człowiekiem, a w obec-

ności jego portretu, z najwyższą szorstkością i pogardą na-

zywała go cymbałem.

Pan Bounderby wpoiwszy w siebie' przekonanie, że pa-

ni Sparsit jest zbyt wspaniałą kobietą, aby nie dostrzegać

krzyża pańskiego, który dźwigał na swoich barkach (a o któ-

rym sam jeszcze nie wiedział, na czym właściwie polega),

a dalej, że Luiza sprzeciwiłaby się jej częstym wizytom,

gdyby licowało z jego wielkością, aby ona sprzeciwiała si?

czemuś, co on chciałby zrobić, postanowił nie zrezygnować

tak łatwo z towarzystwa pani Sparsit. A więc gdy jej ner-

wy wydobrzały na tyle, że znowu mogła spożywać móżdżek

242

<aelę'cy w samotności, powiedział podczas obiadu, w dzień

przed jej odjazdem:

— Coś pani powiem. Będzie pani przyjeżdżać w każdą

sobotę, dopóki będzie pogoda, i będzie pani zostawać do

poniedziałku. — Na co pani Sparsit, mimo że nie była ma-

hometańskiego wyznania, odparła w tym mniej więcej sen-

sie: — Usłyszeć to usłuchać.

Aczkolwiek pani Sparsit nie. była kobietą o poetycznych

skłonnościach, zrodziła się w jej głowie pewna myśl, coś

w rodzaju alegorycznej fantazji. Obserwowanie Luizy, cią- ^

głe obserwowanie jej nieprzeniknionego sposobu bycia,

które znacznie zaostrzyło spostrzegawczość pani Sparsit,

musiało być dla niej jak gdyby źródłem natchnienia. Wznio-

sła w swoim umyśle olbrzymie Schody, u których podnóża

znajdowała się ciemna otchłań wstydu i poniżenia, i wy-

obrażała sobie Luizę, z dnia na dzień, z godziny na godzinę

schodzącą w dół po tych schodach. <

Spoglądanie na te schody i obserwowanie schodzącej

po nich Luizy, stało się ważną czynnością w życiu pani

Sparsit, Czasem schodziła powoli, czasem prędko, czasem

jednym krokiem po parę stopni na raz, czasem zatrzymując

się, ale nigdy nie wracając. Gdyby choć raz zawróciła, mo-

głoby się to stać przyczyną śmierci pani Sparsit z melan-

cholii i żalu.

Aż do tego dnia, a nawet jeszcze' w tym dniu, gdy pan

Bounderby wypowiedział swoje wyżej zanotowane zapro-

szenie, Luiza schodziła stale w dół. Pani Sparsit była w do-

brym humorze i usposobiona do rozmowy.

— Przepraszam, sir — rzekła — jeśli wolno mi zadać

pytanie dotyczące sprawy, do której odnosi się pan z rezer-

wą — co jest śmiałością z mojej strony, ponieważ wiem do-

brze, że pan ma dostateczne powody do wszystkiego, co pan

robi — czy otrzymał pan jakieś nowe wiadomości dotyczące

rabunku?

16*

243

^-^, ^±uo^ pa^ii, mc. (Jeszcze me. w lycn okolicznoś-

ciach nie spodziewam się jeszcze tego. Rzymu nie zbudowa-

no w jeden dzień.

— Wielka prawda, sir — rzekła pani Sparsit, kiwając

' głową.

— Ani w tydzień, proszę pani..

— Zaiste nie, sir — odparła pani Sparsit z łagodną me-

lancholią.

— Podobnie i ja, pro&zę pani — rzekł pan Bounderby —

mogę też poczekać. Jeśli Romulus i Remus mogli czekać,

Josiah Bounderby też może poczekać. Jednak, im lepiej po-

wodziło się w młodości niż mnie. Mieli wilczycę za niańkę;

ja miałem wilczycę tylko za babkę. Ona mi nie dawała mle-

ka, proszę pani. Dawała kuksańce. To była istna megera.

— Ach! — Pani Sparsit westchnęła i otrząsnęła się.

— Nie, proszę pani — ciągnął Bounderby — Nie słysza-

łem nic więcej o tym. Ale śledztwo się toczy i młody Tom,

który obecnie pracuje raczej pilnie — coś nowego u niego,

on nie miał takiej szkoły jak ja — pomaga przy tym.

Moje polecenie brzmi: bądźcie cicho na ten temat, niech się

wydaje, że sprawa ucichła. Róbcie, co chcecie, tak aby nie

domyślano się, o co wam chodzi; inaczej pół .setki tych lu-

dzi zjednoczy 'się i ukryje tego człowieka, który uciekł, po-

za naszym zasięgiem na dobre. Bądźcie cicho, a złodzieje po

trochu nabiorą pewności siebie i wtedy będziemy ich mieli.

— Bardzo mądre, istotnie, sir — rzekła pani Sparsit. —

Bardzo ciekawe. Ta stara kobieta, o której pan wspomniał,

sir —

— Stara kobieta, o której wspomniałem, proszę pani —

rzekł Bounderby ucinając sprawę krótko, jakby nie było

czym się chwalić — nie została znaleziona, ale' może przy-

siąc sobie, że ją znajdziemy, jeśli to przyniesie jakąś satys-

fakcję jej zbrodniczemu, staremu umysłowi. Tymczasem,

droga pani, jestem zdania, jeśli pyta mnie pani o zdanie, że

im mniej będzie się o niej mówić, tym lepiej.

244

Tego .samego wieczoru pani Sparsit, odpoczywając

w oknie swego pokoju po trudach pakowania się, spojrzała

na wielkie schody i ujrzała Luizę ciągle' schodzącą na dół;

Siedziała ona obok pana Harthouse, w ogrodowej alta-

nie, mówiąc bardzo cicho, a on stał pochylając się nad nią;

szeptali tak oboje, a jego twarz prawie dotykała jej wło-

sów. — Jeśli nie dotyka ich zupełnie — rzekła pani Sparsit,

wytężając jak tylko mogła swoje sokole oczy. Pani Sparsit

była zbyt daleko, aby usłyszeć choć słowo z ich rozmowy,

i tylko z gestów ich domyślała się, że w ogóle rozmawiali.

A to, co mówili, brzmiało tak:

— Czy pan przypomina sobie tego człowieka, panie

Harthouse? •

— Och! doskonale'! '

— Jego twarz, jego sposób bycia i to co powiedział?

— Doskonale. I wydawał mi się niesłychanie ponurą

osobą. Rozwlekły i nudn; w najwyższym stopniu. To, co

mówił, było sprytne, jak na niego, ale zapewniam panią, że

myślałem sobie przez cały czas: „Mój dobry człowieku, prze-

sadzasz!"

— Było mi bardzo trudno myśleć źle o tym człowieku.

— Moja droga Luizo —jak mówi Tom — (jak zresztą

Tom nigdy nie powiedział). — Nie wiesz przecież nic do-

brego o tym człowieku?

— Rzeczywiście, nie.

—- Ani o żadnej innej tego rodzaju osobie?

— Skąd mogę wiedzieć — odparła powracając do swe-

go dawnego, chłodnego tonu — przecież nie' wiem nic

o tych mężczyznach i kobietach?

—. Moja droga Luizo, wobec tego zgódź się łaskawie

przyjąć punkt widzenia oddanego ci przyjaciela, który wie

coś niecoś o paru odmianach swoich wspaniałych bliźnich—

bo są oni wspaniali, jestem gotów, całkowicie w to uwie-

rzyć, pomimo takich drobnych słabostek, jak zabieranie

sobie' tego, na czym mogą położyć rękę. Ten człowiek mó-

245

Wl. ^UZi, .K-El/iUy UAlUWIC.K. lllUWI. -LY-LCI VV.ytt.KH-L U .lliui clim-io^.Ł.

Cóż, różnego rodzaju oszuści mówią o moralności. Od Izby

Gmua. począwszy na Domu Poprawczym skończywszy, wszy-

scy nauczają, moralności, z wyjątkiem niektórych ludzi

spośród nas; doprawdy ten właśnie wyjątek sprawia, że

zetknięcie się z tymi ludźmi z naszej sfery jest po prostu

orzeźwiające. Widziała pani i słyszała przebieg tej spra-

wy. Otóż mój szanowny przyjaciel, pan Bounderby. nie po-

siadający — jak wiemy — delikatności, która mogłaby zła-

godzić tak ciężką dłoń, potraktował bardzo o&tio członka

jednej z tych pełnych pretensji klas. Członek jednej z tych

pełnych pretenc^i klas został skrzywdzony, ogłuszony, opu-

ścił dom złorzecząc, spotkał kogoś, kto mu zaproponował

&półkę w tym bankowym interesie, zgodził się, włożył coś

do swojej kieszeni, w której nic przedtem nie było i ulżył

sobie niesłychanie. Doprawdy, musiałby być niepospolitym,

a nie tak pospolitym, człowiekiem, gdyby nie skorzystał

z takiej okazji. Albo też mógł to sam zapoczątkować, jeśli

był dość sprytny.

— Czuję się prawie tak, jakby to było źle z mojej stro-

ny — odparła Luiza, po chwili zamyślenia — że jestem aż

tak skłonna zgodzić się z panem i że to, co pan powiedział,

ulżyło aż tak memu sercu.

— Mówię tylko to, co jest rozsądne; nic gorszego. Oma-

wiałem to z moim przyjacielem Tomem niejeden raz — oczy-

wiście jestem dalej w doskonałych stosunkach z Tomem —

i on jest całkowicie mego zdania, a ja jestem jego zdania.

Przejdzie się pani trochę?

Odeszli ścieżkami, kióre zaczynały już ginąć w zmierz-

chu — ona opierała się na jego ramieniu — i wcale nie my-

ślała o tym, że schodzi w dół, w dół, w dół, po schodach pani

Sparsit.

Dniem i nocą pani Sparsit podtrzymywała te schody. Gdy

Luiza zejdzie na sam dół i zniknie w przepaści, mogą runąć

na nią, jeśli chcą; ale do tej pory przed oczyma pani Sparsit

246

nawozie uiLioKiid. wiuineu ia -Duuowia. i JLiuiza oyia na niej

zawsze. I wciąż zsuwała się w dół, w dół, w dół!

Pani Sparsit obserwowała jak James Harthouse przy-

chodził i odchodził; słyszała o nim tu i ówdzie, widziała

zmiany na twarzy, którą on tak pilnie obserwował; ona

również zauważyła dokładnie, jak i kiedy zachmurzała się,

jak i kiedy rozjaśniała się ta twarz; trzymała swoje czarna

oczy szeroko otwarte, bez cienia litości, bez cienia skrupu-

łów, cała pochłonięta ciekawością. Przyglądała się cieka-

wie Luizie, która nie zatrzymywana niczyją ręką, ciągle

zbliżała się, coraz bliżej i bliżej, do podnóża tych nowych

Schodów-Olbrzymów.

Przy całym swoim szacunku dla pana Bounderby, któ-

rym nie darzyła zre&ztą jego portretu, pani Sparsit nie mia-

ła najmniejszego zamiaru przeszkadzać temu powolnemu

upadkowi. Pilnie a jedrak cierpliwie oczekując, aż się to

dokona, czekała na ten upadek .jak na dojr/ałość plonu

i żniwo swoich nadziei. Skupiona w swoim oczekiwaniu,

wzrok miała utkwiony -w tych schodach; i odważała się tyl-

ko na pogrożenie prawą mitenką (w której tkwiła jej pięść)

postaci schodzącej w dół.

Rozdział XI

CORAZ NIŻEJ I NIŻEJ

Postać schodziła po ogromnych schodach wytrwale, wy-

trwale, zawsze zmierzając, jak ciężar w głębokiej wodzie,

ku ciemnej przepaści dna.

Pan Gradgrind, zawiadomiony o śmierci żony, wyrwał

się z Londynu i pochował ją w sposób, w jaki załatwia

się interesy. Potem natychmiast powrócił do narodowego

stosu żużli i podjął swoje czynności przesiewania rupieci

w poszukiwaniu tego, czego potrzebował, oraz sypania ku-

rzem w oczy innym ludziom, którzy poszukiwali innych ru-

247

pieci — jednym słowem pociął swoj-e panamenLarue ouu-

wiązki.

Tymczasem pani Spaisit sprawowała nieustanną straż.

i nadzór. Oddalona od swoich schodów przez cały tydzień

długością żelaznej drogi oddzielającej Coketown od wiej-

skiego domu, podtrzymywała jednak swoją kocią obserwa-

cję Luizy poprzez jej męża, przez jej brata, przez Jamesa

Harthouse, przez oglądanie z zewnątrz listów i paczek, po-

przez wszystko: żywe czy martwe, co w jakikolwiek sposób

zbliżało się do schodów. — Twoja noga jest już na ostatnim.

stopniu, moja pani — rzekła pani Sparsit zwracając się do-

schodzącej postaci z wymownym gestem swej groźnej mi-

tenki — i wszystkie twoje sztuczki nigdy mnie nie zmylą..

Sztuczki czy też natura, ale jednak czy to wrodzony cha-

rakter Luizy, czy też wpływ, jaki wywarły nań okolicznoś-

ci — jej dziwna rezerwa wprowadzała w błąd, a jednocześ-

nie w podniecenie nawet kogoś tak bystrego jak pani Spar-

.sit. Były chwile, gdy pan James Harhouse nie był jej pewny,

Były chwile, gdy nie mógł nic wyczytać z twarzy, którą stu-

diował tak długo; ehwil-e, w których ta samotna młoda ko-

bieta była dlań większą tajemnicą niż niejedna światowa-

dama, otoczona satelitami. ;'

I tak mijał czas; aż zdarzyło się, że pan Bounderby zmu- i

gzony był wyjechać z domu dla załatwienia interesu, który :

wymagał jego obecności gdzie indziej przez trzy czy cztery

dni. Było to w piątek, gdy oznajmił o tym pani Sparsifc

w Banku, dodając: — Ale pani pojedzie tam jutro, jak zwy-

kle. Pojedzie pani, jakbym ja tam był. To nie zrobi pani

żadnej różnicy.

— Proszę, sir — rzekła pani Sparsit z wyrzutem — pro-

szę tak nie mówić. Pana nieobecność zrobi mi ogromną róż-

nicę, sir, i jak, przypuszczam — pan wie o tym bardzo dobrze.

—No cóż, proszę pani, musi pani radzić sobie w mojej

nieobecności, jak tylko pani potrafi — rzekł Bounderby, |

dość zadowolony. • 3

248

— Fanie Bounderby -— odparła pani Sparsit — pańska

•wola, sir, jest dla mnie prawem; w przeciwnym razie mogła-

bym mieć ochotę do dyskutowania nad pańskimi łaskawymi-

poleceniami, nie będąc pewną, czy pannie Gradgrind miło

będzie przyjąć mnie, tak jak to czyni pańska hojna gościn-

ność. Ale niech pan nie mówi nic więcej. Pojadę korzysta-

jąc z pańskiego zaproszenia.

— Ależ jeśli ja zapraszam panią do mego domu, proszę

pani — rzekł Bounderby otwierając oczy — mam nadzieję,;

że pani nie potrzebuje innego zaproszenia.

— Nie, rzeczywiście nie, sir — odparła pani Sparsit. —

Mam nadzieję, że nie. Niech pan nie mówi nic więcej. Ja

chcę, sir, j'a muszę zobaczyć pana znowu wesołym.

— Co pani chce przez to powiedzieć, proszę pani ? —

wybuchnął Bounderby.

— Sir — odparła pani Sparsit — była w panu pewna

elastyczność, której —z przykrością to stwierdzam, teraz

nie widzę. Niech pan będzie rześki, sir!

Pan Bounderby pod wpływem tego trudnego zaklęcia,

popartego współczującym spojrzeniem, mógł tylko w odpo-

wiedzi podrapać się w głowę, słabym, śmiesznym ruchem,

a za to potem przez całe rano poprawiał swoje samopoczucie

w ten sposób, że był bardzo apodyktyczny względem drob-

nych płotek, z którymi spotykał się w interesach.

— Bitzer — łzekła pani Sparsit tego popołudnia, kiedy

jej patron wyruszył w swoją drogę i gdy właśnie zamykano

Bank — zanieś moje pozdrowienia młodemu panu Toma-

szowi i zapytaj go, czy nie przyszedłby do mnie na kotlecik

barani z orzechowym sosem i szklaneczkę indyjskiego pi-

wa? — Ponieważ młody pan Tomasz chętnie widział zapro-

szenia tego rodzaju, odpowiedział przychylnie i przyszedł

natychmiast. — Panie Tomaszu — rzekła pani Sparsit —

mając na stole te proste potrawy, pomyślałam, że może uda

mi się skusić pana. — Dzięki, pani Sparsit — rzekł szcze-

r|niak. I z ponurą miną zabrał się do jedzenia.

249

JJltiUl —— Kj

' wiązki, f

Tymcz;

i nadzór.

długością

skiego doE

c j ę Luizy

Harthouse,

przez wszy

zbliżało 'się

stopniu, mc

schodzącej

tenki — i ^

Sztuczki

. rakter Luiz^ -

•ci — jej dzi\

nie w podnie

.sit. Były chw

Były chwile,

•diował tak d:

bieta była dl

dama, otoczol

I tak mija

szony był wy,

wymagał jego

- dni. Było to '

w Banku, dod)

kle. Pojedzie ]

żadnej różnicy.

— Proszę, i

szę tak nie mó

•nicę, sir,, i jak p

—No cóż, p

nieobecności, JE

dość zadowoleń

248

— Jak się -cna pan Harthouse, panie Tomaszu T — •'

Po prostu proszę oddać moje pełne szacunku pozdro-

— rzekła pani Sparsit — i powiedzieć, że obawiam

nie będę jej fatygować swoim towarzystwem w tym

iu; ciągle' jestem trochę zdenerwowana i lepiej czu-

y swoim własnym skromnym towarzystwie.

)ch! Jeśli to tylko to — zauważył Tom — nie będzie

to wielkiego znaczenia, nawet jeśli zapomnę, bo Lu

)podobnie nie myśli o pani, dopóki pani nie zobaczy.

łaciwszy tym miłym komplementem za poczęstunek,

w ponure milczenie'; kiedy zaś zabrakło indyjskiego

owiedział: — No cóż, pani Sparsit, muszę już pójść!

dł.

tała pani Sparsit.

— Och, bardzo dobrze — rzekł Tom.

— Gdzież on jest obecnie'? — zapytała pani S^

w lekki konwersacyjny sposób, uprzednio rzucając i

niaka w myślach na pastwę furiom za to, że jest tak n(

naowny.

—• Poluje w Yorkshire — rzekł Tom. — "Wczoraj y

słał Lu koszyk ze zwierzyną, wielki jak pół kościoła. }

•— Jest to te'go rodzaju gentelman — rzekła słodl i

.ni Sparsit — że można się założyć, iż jest dobrym myśl

—• 'Wspaniałym — rzekł Tom.

'Od dawna miał zwyczaj patrzenia w ziemię, ale t ^

;ępnego dnia, w sobotę, pani Sparsit siedziała przy

oknie przez cały dzień patrząc na wchodzących

idzących klientów, obserwując listonoszy, bacząc na

ruch na ulicy, uważając na swoje schody. Gdy nad-

ieczór, włożyła'kapelusz, szal i wyszła po cichutku:

3wody ku temu, aby krążyć ukradkiem wokół dwor-

tóry przyjeżdżali pasażerowie z Yorkshire', i wolała

poza kolumn, narożników i z okien poczekalni dla

ukazać się otwarcie.

był również i spacerował dookoła, dopóki nie przy-

Ikiwany pociąg. Ale pan Harthouse. nie przyjechał

p ciągle czekał, dopóki tłum nie rozszedł się i zgiełk

ł; potem skierował się do wywieszonej listy pocią-

•adzał się z tragarzami. Uczyniwszy to, odszedł po-

•zymując się na ulicy, rozglądając się, zdejmując

jąć znowu kapelusz i objawiając wszystkie oznaki

ego znużenia, jakie można spodziewać się u kogoś,

se musi czekać na następny pociąg przez godzinę'

eści minut.

jest podstęp, aby usunąć go z drogi — rzekła pani

Irywając się od mętnego okna jakiejś poczekalni,

obserwowała go ostatnio — Harthouse jest teraz

itry!

251

rakterystyczna cecha tak wzmogła się ostatnio, że nig

podnosił swych oczu na żadną twarz na dłużej niż t

kundy, "Wobec tego pani Sparsit miała możność obser

go do woli.

— Pan Harthouse jest moim wielkim faworytem [

Idą pani Sparsit. — Jak zresztą większości ludzi. Czyj

my się spodziewać, że ujrzymy go wkrótce, panie Tq

—— Ależ, ja spodziewam się zobaczyć go jutro —

szczeniak. .

— Miła -wiadomość! — wykrzyknęła pani Spal

godnie.

— Umówiłem się z nim, że będę go oczekiwał wi

tutaj na dworcu — rzekł Tom — i potem ziem z nim

jak sądzę. Nie pojedzie na wieś przez tydzień lub

tego, ponieważ musi być gdzie indziej. W każdym r

mówi, ale ja nie zdziwiłbym się wcale, gdyby 'zosi

niedzi&lę i zabłąkał się w tamtą stronę.

— To mi przypomniało! — rzekła pani Sparsirt

zapamięta pan wiadomość dla pańskiej siostry, gd^

na nią obciążyła, panie Tomaszu?

— No cóż t Spróbuję — odparł niechętnie szcs

Czy to będzie długiej

250

v ".^.Ł kJł^ XAllA purAJ. -•.-Ł*** I;ŁŁvm3V/y jJt*AAX^7 J-V±J-la/OZl LI ? ZidJ^J—

tała pani Sparsit.

— Och, bardzo dobrze — rzekł Tom.

— Gdzież on jest obecnie? — zapytała pani Sparsit

w lekki konwersacyjny sposób, uprzednio rzucając szcze-

niaka w myślach na pastwę furiom za to, że jest tak nieroz-

mowny.

— Poluje "w Yorkshire — rzekł Tom. — Wczoraj przy-

słał Lu koszyk ze zwierzyną:, wielki jak pół kościoła.

— Jest to tego rodzaju gentelman — rzekła słodko pa-

ni Sparsit — że można się założyć, iż jest dobrym myśliwym.

— Wspaniałym — rzekł Tom.

Od dawna miał zwyczaj patrzenia w ziemię, ale ta cha-

rakterystyczna cecha tak wzmogła się ostatnio, że nigdy nie

podnosił swych oczu na żadną twarz na dłużej niż trzy se-

kundy. Wobec tego pani Sparsit miała możność obserwować

go do woli.

— Pan Harthouse jest moim wielkim faworytem — rze-

kła pani Sparsit. — Jak zresztą większości ludzi. Czy może-

my się spodziewać, że ujrzymy go wkrótce, panie Tomaszu?

— Ależ, ja spodziewam się zobaczyć go jutro — odparł

szczeniak.

— Miła wiadomość! — wykrzyknęła pani Sparsit ła-

godnie. '

— Umówiłem się z nim, że będę go oczekiwał wieczorem

tutaj na dworcu — rzekł Tom — i potem z.iem z nim kolację,

jak sądzę. Nie pojedzie na wieś przez tydzień lub coś koło

tego, ponieważ musi być gdzie indziej. W każdym razie, tak

mówi, ale ja nie zdziwiłbym się wcale, gdyby został tu na

niedzielę i zabłąkał się w tamtą stronę.

— To mi przypomniało!— rzekła pani Sparsit. — Czy

zapamięta pan wiadomość dla pańskiej siostry, gdybym pa-

ra nią obciążyła, panie Tomaszu?

— No cóż? Spróbuję — odparł niechętnie szczeniak •—

Czy to będzie długie?

250

— Po prostu proszę oddać moje pełne szacunku pozdro-

wienia — rzekła pani Sparsit — i powiedzieć; że obawiam

się, iż nie będę jej fatygować swoim towarzystwem w tym

tygodniu; ciągle jestem trochę zdenerwowana i lepiej czu-

ję się w swoim własnymi skromnym towarzystwie.

— Och! Jeśli to tylko to — zauważył Tom — nie będzie

miało to wielkiego znaczenia, nawet jeśli zapomnę, bo Lu

prawdopodobnie nie myśli o pani, dopóki pani nie zobaczy.

Zapłaciwszy tym miłym komplementem za poczęstunek,

zapadł w ponure milczenie'; kiedy zaś zabrakło indyjskiego

piwa, powiedział: — No cóż, pani Sparsit, muszę już pójść!

I poszedł.

Następnego dnia, w sobotę, pani Sparsit siedziała przy '

swoim oknie przez cały dzień patrząc na wchodzących

i wychodzących klientów, obserwując listonoszy, bacząc na

ogólny ruch na ulicy, uważając na swoje schody. Gdy nad-

szedł wieczór, włożyła' kapelusz, szal i wyszła po cichutku:

miała powody ku temu, aby krążyć ukradkiem wokół dwor-

ca, na który przyjeżdżali pasażerowie z Yorkshirei, i wolała

zerkać spoza kolumn, narożników i z okien poczekalni dla

pań, niż ukazać się otwarcie.

Tom był również i spacerował dookoła, dopóki nie przy-

był oczekiwany pociąg. Ale pan Harthouse nie przyjechał

nim. Tom ciągle czekał, dopóki tłum nie rozszedł się i zgiełk

nie ucichł; potem skierował się do wywieszonej listy pocią-

gów i naradzał się z tragarzami. Uczyniwszy to, odszedł po-

woli, zatrzymując się na ulicy, rozglądając się, zdejmując

i wkładając znowu kapelusz i objawiając wszystkie oznaki

śmiertelnego znużenia, jakie można spodziewać się u kogoś,

kto jeszcze musi czekać na następny pociąg przez godzinę

i czterdzieści minut.

-~ To jest podstęp, aby usunąć go z drogi — rzekła pani

Sparsit odrywając sic od mętnego okna jakiejś poczekalni,

z którego obserwowała go ostatnio — Harthouse jest teraz

u Jego siostry!

251

Była to koncepcja natchnionej chwili i pani Sparsit wy-

ruszyła natychmiast z najwyższą szybkością, aby zrealizo-

wać swój zamiar. Dworzec, z którego jechało się do wiej,.

skiej posiadłości, leżał na przeciwnym krańcu miasta, cza-

su było mało i droga nie łatwa; ale ona tak szybko wsko-

czyła do wolnego pojazdu, tak szybko wysiadła zeń, wydo-

była pieniądze, schwyciła swój bilet i wskoczyła do pocią-

gu, że wkrótce mknęła już wzdłuż wiaduktów rozkraczonych

ponad starymi i nowymi szybami węglowymi, jak gdyby

otoczona chmurą i unoszona w dal.

Tak jak druty telegraficzne, które rozwijały się na wie-

czornym niebie, podobne do skrawka papieru nutowego

ogromnych rozmiarów, widniały [przed .ciemnymi oczyma

jej ciała, tak samo przed ciemnymi oczyma jej wyobraźni

widniały schody — przez cały czas podróży nieruchome, ale

wciąż towarzyszące pociągowi. Pani Sparsit widziała wy-

raźnie schodzącą po nich postać. Była już całkiem blisko

przepaści. Na jej krawędzi.

Znużony wrześniowy wieczór ujrzał spod swojej opada-

jącej powieki, właśnie w chwili gdy zapadała noc, jak pani

Sparsit wyśliznęła się z wagonu, zeszła po drewnianych

•schodach małej stacji na wybrukowaną drogę, przeszła

przez nią na zieloną ścieżkę i zniknęła wśród letniej obfi-

tości liści i gałązek. Jakieś spóźnione ptaki świergocące sen-

nie w swoich gniazdach, nietoperz, który ciężko przelatywał

nad nią i kurz podniesiony jej własnym krokiem w ciężkim.

miękkim jak welwet pyle, to było wszystko, co pani Sparsit

słyszała i widziała do chwili, gdy cicho zamknęła za sobą

furtkę.

Podeszła do domu trzymając się cienia krzaków i obe-

szła dom dookoła, zaglądając poprzez liście do dolnych

okien. Większość z ińch była otwarta, jak zwykle przy tak

ciepłym dniu, ale nie zapalono jeszcze świateł i wszędzie

panowała cisza. Prze&zła przez ogród z nie lepszym skut-

kiem. Pomyślała o lasku i poczęła się skradać w jego kie-

252

runCT, m'e zważając na bujną trawę i ciernie; na czerwie

i ślimaki, i wszystkie pełzające stworzenia jakie tylko istnie-

ją. Jej ciemne oczy i zakrzywiony nos, szły ostrożnie przo-

dem, P^i Sparsit cicho torowała sobie, drogę poprzez gę-

ste podszycie lasu, tak wytrwała w swoim dążeniu, że praw-

dopodobnie nie cofnęłaby się, nawet gdyby ten las był pe-

łen żmij.

Słuchaj!

Małe ptaszki mogłyby powypadać ze swoich gniazd, po-

rażone błyskiem oczu pani Sparsit w ciemności, gdy zatrzy-

mała się i nasłuchiwała. .

Ciche głosy niedaleko. Jego głos i jej. Umówione spoty-

kanie na dworcu było podstępem, aby pozbyć się jej brata!

Oto byli tu opodal, obok zwalonego drzewa.

Schylając się nisko wśród zroszonej trawy, pani Sparsit

podeszła bliżej. Wyprostowała się i stanęła za drzewem, jak

Robinson Cruzoe zaczajony na dzikich; tak blisko nich, w.

uczyniwszy jeden skok, i to niewielki, mogłaby dotknąć

obojga. Przyjechał tu potajemnie i nie pokazał się w domu.

Przyjechał konno i musiał jechać przez sąsiednie pola; je-

go koń był przywiązany do płotu od strony miedzy, o parę

kroków dalej.

— Moja najdroższa — powiedział — cóż innego mogłem

zrobić? Czyż mogłem nie przyjechać wiedząc, że jesteś sama?

— Spróbuj opuścić głowę, może staniesz się bardziej po-

ciągająca. Ja nie wiem, co oni widzą w tobie, nawet gdy ją

podnosisz — polmyślała pani Sparsit — ale nie domyślasz ,

się nawet, moja najdroższa, czyje oczy patrzą na ciebie w tej

chwili!

Rzeczywiście opuściła głowę. Błagała go, aby odszedł,

rozkazywała mu, żeby odszedł; ale nie obróciła ku niemu

twarzy, ani nie podniosła więcej głowy. Było jednak dziw-

nem, że siedziała tae spokojnie, jak zwykle, gdy ją widy-

wała w różnych okresach jej życia ta miła zaczajona tu obec-

nie kobieta. Dłonie jej spoczywały jedna na drugiej, jak

dłonie posągu; i nawet nie mówiła szybciej niż zwykle.

253

— MOJC drogie aziecKO — rzeKi ricirLJuout-ie, 1 pani cipar-

sit ujrzała z zachwytem, ż-e objął ją ramieniem — czyż nie

możesz znieść mojej obecności przez krótką chwilę?

— Nie tutaj!

— A gdzie, Luizo?

— Nie tutaj.

— Ale mamy tak mało czasu do wykorzystania", a ja

przyjechałem z tak daleka i jestem tak ci oddany i tak to-

bą zaabsorbowany. Nie było jeszcze niewolnika tak oddane-

go i tak źle traktowanego przez swoją panią. Czekać na two-

je .słoneczne przywitanie, które by mnie zagrzało do życia,

i być powitanym w tak lodowaty sposób, to może złamać

serce.

— Czy mam powtórzyć znowu, że musisz mnie tu pozo-

stawić s^.mą?

— Ale musimy się spotkać, Luizo? Gdzie się spotkamy?

Oboje drgnęli. Podsłuchująca również drgnęła, jak wi-

nowajca, ponieważ pomyślała, że jest może jeszcze inny słu-

chacz pomiędzy drzewami. Był to tylko deszcz, który za-

czął padać nagle, ciężkimi kroplami.

— Czy mam podjechać za parę minut do domu, niewin-

nie przypuszczając, że gospodarz jest obecny i że będzie za-

chwycony moim widokiem?

— Nie!

— Twoje okrutne rozkazy muszą być bezwzględnie wy-

konane; mimo że jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem

na ziemi, jak sądzę, bo nie będąc wrażliwym wobec żadnej

innej kobiety w końcu upadłem do stóp najpiękniejszej, naj-

bardziej czarującej i najbardziej despotycznej. Najdroższa

Luizo, nie mogę ode,)ść ani pozwolić tobie odejść, chociaż ro-

zumiem, że ciężko tym znieważam twoją władzę.

Pani Sparsit ujrzała, jak Harthouse zatrzymywał Lu-

izę obejmując ją ramieniem, i usłyszała, jak w zasięgu jej,

to znaczy pani Sparsit, chciwego ucha, mówił, jak ją kocha.

i zapewniał że jest ona jedyną stawką, na którą pragnie po-

254

B stawić wszystko, co ma w życiu. Eaeczy, o które ostatnio

walczył, okazały się bezwartościowymi wobec niej; te suk-

cesy, które miał już prawie w ręku,, odrzucił od siebie, jak

śmiecie, którymi zresztą były w porównaniu z nią. Jego dą-

żenia, j-eśli będą go trzymać w pobliżu niej, albo wyrzeczenie

się ich, jeśli oddalą go od niej, albo ucieczka, jeśli ona się

zgodzi, albo tajemnica, jeśli tak rozkaże, lub każdy los, ja-

kikolwiek los, wszystko to jest mu obojętne, jeśli tylko ona

będzie mu wierna — jemu, człowiekowi, który widział, jak

ją traktowano, człowiekowi, którego napełniła przy pierw-

szym spotkaniu podziwem, człowiekowi, w którym wzbudzi-

ła zainteresowanie, do którego uważał, że jest niezdolny,

człowiekowi, któremu okazała zaufanie i który był jej od-

dany i kochał ją. To wszystko i wiele więcej pani Sparsit

przyjęła do wiadomości -r- w pośpiechu, oszołomiona własną.

zadowoloną złośliwością, w obawie, że ją zobaczą, przy

akompaniamencie gwałtownie wzrastającego szumu ciężkie-

go deszczu i odgłosu zbliżającej się burzy; wszystko to oto-

czone nieuniknioną w tych okolicznościach mgłą zamiesza-

nią i niedomówień; i gdy wreszci-e pan llarthouae wspiął się

przez płot i oddalił ze swoim koniem, nie była pewna, gdzie

mają spotkać się ani kiedy; wiedziała tylko, że powiedzieli

sobie, iż ma to nastąpc tej nocy.

Ale jedno z nich zostało w ciemnościach przed nią i jeśli

będzie ją śledzić, rzecz musi się udać. Och, moja najdroż-

sza — pomyślała pani Sparsit — nawet się nie spodziewasz,

jak dobrze jesteś pilnowana!

Pani Sparsit śledziła Luizę, gdy ta wychodziła z lasń

i gdy weszła do domu. Co robić dalej? Lało teraz jak z ce-

bra. Białe" pończochy pani Sparsit były teraz różnokoloro-

we, z przewagą zieleni; kłujące rzeczy siedziały w jej bu-

tach; gąsienice w hamakach własnej roboty zwieszały się i

z różnych części jej sukni, strumyki ściekały z jej kapelusza !

i rzymskiego nosa. W takim oto stanie pani Sparsit stała :

255

uiYi^nł w gęBiwmie 'K.r^a.Ku.w, zttsiauawiaJąc się, CO TODie

dalej!

Oho, Luiza "wychodzi z domu! Pośpiesznie okryta płasz-

czem i otulona szalem, "wymyka się z domu. Ucieka! Spada

z najniższego stopnia w głąb przepaści!

Nie zwracając uwagi na deszcz, idąc szybkim, zdecydo-

wanym krokiem weszła na boczną ścieżkę, równoległą dc

alei. Pani Sparsit podążała w cieniu drzew, w niedalekiej

odległości; nie było bowiem łatwo nie stracie z oczu tej po-

staci, idącej szybko poprzez mroczną ciemność.

Gdy zatrzymała się, aby bez hałasu zamknąć furtkę, pa-

ni Sparsit zatrzymała się również. — Gdy poszła dalej, pani

Sparsit poszła również. Luiza szła drogą, którą przyszła pa-

ni Sparsit; wyłoniła się z zielonego gąszczu, przeszła wybru-

kowaną drogę i weszła po drewnianych schodkach na stację.

Pani Sparsit wiedziała, że za chwilę ma nadejść pociąg do

Coketown; zrozumiała więc, że Coketown będzie jej pierw-

szym miejscem przeznaczenia.

Pani Sparsit, mokra i parująca, nie potrzebowała wielu

zabiegów, aby zmienić swój zwykły wygląd; ale zatrzymała

się pod osłoną ściany stacji, ułożyła swój szal w nowy sposób

i osłoniła nim kapelusz. Tak przebrana mogła nie obawiać

się że zostanie poznana, gdy wejdzie na stopnie stacji albo

gdy będzie płacić pieniądze przy kasie kolejowej. Luiza sie-

działa w rogu czekając. Pani Sparsit siedziała w drugim ro-

gu czekając również. Obie słuchały grzmotów, które były

.głośne, i deszczu, który zmywał dach i stukał o parapety

okien. Dwie czy trzy lampy zostały zalane deszczem i zga-

szone, obie więc widziały doskonale błyskawicę, która za-

migotała i przebiegła zygzakiem po żelaznych szynach.

Zbliżanie się pociągu zwiastował atak drżeń, który po-

głębiał się stopniowo niby atak serca, aż opanował stacje.

Ogień i para, dym i czerwone światło, syk, łoskot, dzwonek

256

i zgrzyt; Luiza w jednym wagonie, pani Sparsit w drugim:

mała stacja — samotną plamką wśród grzmiącej burzy.

Mimo, że szczękała zębami z zimna i wilgoci, pani Spar-

sit cieszyła się ogromnie. Postać rzuciła się w głąb przepaś-

ci, a dama o rzymskim nosie i koriolańskich brwiach czuła

się, jakby stróżowała nad trupem. Czyż mogła, ona, która

tak aktywnie przyczyniła się do tego pogrzebowego trium-

fu, uczynić coś innego, niż radować się? Ona przyjedzie do

Coketown na długo przed nim — pomyślała pani Sparsit —

mimo że koń jego jest świetny. Gdzie będzie czekać na nie-

go? I dokąd pójdą oboje? Cierpliwości. Zobaczymy.

Gdy pociąg zatrzymał się u celu, okazało się, że ulewny

deszcz spowodował nieopisane zamieszanie. Rynny i rury

popękały, kanały zostały zalane i ulice stały pod wodą.

Wysiadając, w pierwszej chwili, pani Sparsit zwróciła swe

strapione oczy w kierunku oczekująych pojazdów, które

były rozchwytywane. Ona wsiądzie w jeden z nich — zasta-

nowiła się — i odjedzie, zanim ja podążę 'za drugim. Mimo

ryzyka, że mi ucieknie, muszę zobaczyć numer i usłyszeć

adres, który poda woźnicy.

Ale pani Sparsit omyliła się w swoich obliczeniach. Lu-

iza nie wsiadła do żadnego pojazdu i już zniknęła. Ciemne

oczy pilnujące, wagonu, w którym jechała, spóźniły się o mo-

ment. Ponieważ drzwi nie otworzyły się przez kilka minut,

pani Sparsit minęła je parę razy, nie zobaczyła nic, zajrzała

do środka i ujrzała, że w wagonie jest pusto. Była przemo-

czona na wskroś; stopy jej chlupotały i buciki uwierały ją

przy każdym stąpnięciu; deszcz chłostał jej klasyczne obli-

cze; kapelusz wyglądał jak zbyt dojrzała figa; ubranie by-

ło zniszczone; mokre odciski każdego guzika, tasiemki

i haftki, jakie miała na sobi'e, odbijały się na jej wysoko

ustosunkowanym grzbiecie; pokryta nieruchomą zielonoś-

cią, jaka zbiera się na starym parkanie w wilgotnej alejce,

pani Sparsit nie miała innej rady, jak tylko wybuchnąć łza-

mi goryczy i powiedzieć sobie; — Zgubiłam ją?

Oiężkie czasy — 17

257

Rozdział XII

W DÓŁ

Narodowi śmieciarze skończywszy zabawianie' się na-

wzajem hałaśliwymi, drobnymi sprzeczkami rozproszyli się

i pan Gradgrind był w domu na wakacjach.

Siedział pisząc w pokoju ze śmiertelnie statystycznym

zegarem, bez wątpienia dowodząc czegoś — prawdopodob-

nie, ogólnie biorąc, tego, że Dobry Samarytanin był Złym

Ekonomistą. Hałas deszczu nie bardzo mu przeszkadzał,

al'e od czasu do czasu na tyle odwracał jego uwagę, że pod-

nosił głowę, jakby przyganiając żywiołom. Gdy zagrzmiało

bardzo głośno, spojrzał w kierunku Coketown, pomyślawszy,

że któryś z wysokich kominów może być trafiony piorunem.

Grzmot brzmiał w oddali i deszcz lał jak podczas poto-

pu, gdy drzwi jego pokoju otworzyły się. Spojrzał spoza

lampy stojącej na stole i ujrzał,, ku swemu zdziwieniu, swą

najstarszą córkę. '

— Luizo! '-. •},••"'

—'Chcę z tobą pomówić, ojcze.

— Co się stało? Jak ty dziwnie wyglądasz! I, na Bo-

ga—'rzekł pan Gradgrind, dziwiąc się coraz bardziej i bar-

dziej — czy przyszłaś tu w czasie tej burzy?

Dotknęła rękami sukni, jak gdyby nie wiedząc. —

Tak. — Potem odkryła głowę i pozwalając, aby płaszcz

;'. kapturem opadł na ziemię, stała i patrzyła na ojca: była

tak blada, tak potargana, tak zuchwała i tak zrozpaczo-

na, że przeląkł się jej.

— Cóż to jiest? Zaklinam cię, Luizo, powiedz mi, co, się

stało.

Opadła na krzesło i położyła chłodną dłoń na jego ra-

mieniu.

258 ' - •

— Ojcze, wychowałeś mnie od kołyski?

— Tak, Luizo.

— Przeklinam godzinę, w której urodziłam się. z takim

przeznaczeniem.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem i strachem, bezmyśl-

nie powtarzając:—Przeklinasz godzinę? Przeklinasz go-

dzinę?

— Jak mogłeś dać mi życie 5 zabrać mi wszystko to, co

odróżnia życie -od stanu świadomej śmierci? Gdzie są łaski

mej duszy? Gdzie są uczucia mego serca? Cóż ty uczyniłeś,

och, ojcze, cóż uczyniłeś z tym ogrodem, który powinien był

zakwitnąć choć raz w tej wielkiej pustyni, tutaj!

Obiema rękoma uderzyła w swoje łono.

— Gdyby były tu kiedykolwiek, same ich popioły oca-

liłyby mnie od próżni, w jaką zapada cnłp moje życie. Nie

chciałam powiedzieć tego; ale, ojcze, pamiętasz rozmowę,

jaką mieliśmy w tym pokoju?

Był tak kompletnie nieprzygotowany na to, co usłyszał

teraz, że z trudnością odpowiedział: — Tak. Luizo.

•— To, co teraz ciśnie mi się na usta, powiedziałabym

wtedy, gdybyś choć przez chwilę mi pomógł. Ja nie ganię

cię, ojcze. Tego, czegoś nigdy nie wyrobił we nm'e, nigdy

też nie wyrobiłeś w sobie; ale, och! Gdybyś to zrobił kiedyś

dawno albo gdybyś po prostu zaniedbał mnie, o ile bar-

dziej szczęśliwą i o iJe lepszą istotą byłabym dzisiaj!

Usłyszawszy to, po wszystkich trudach, które jej poświę-

cił, skłonił głowę na dłoni i jęknął głośno.

—^Ojcze, gdybyś wtedy. gdyśmy tu byli ostatni raz ra-

zem, wi'edz'iał to, czego nawet ja bałam się, walcząc z tym —

tak jak było moim nadaniem od dzieciństwa wa1c/yć prze-

ciwko każdemu naturalnemu uczuciu, które powstawało

w moim sercu; gdybyś wi^dz^ł, że w moJej piersi kiełkowa-

ły uczucia czułości, słabości, które mogłyby przerodzić się

w siłę, zawodząc wszelkie ludzkie obliczenia i które są rów-

l7*

259

Inie nieogarnięte przez arytmetykę jak sam Stwórca — czy

oddałbyś mnie człowiekowi, którego teraz, jestem teraz pew-

na, nienawidzę?

Powiedział: — Nie. Nie, moje biedne dziecko.

— Czy skazałbyś mnie kiedykolwiek na mróz i śniedż,

która mnie zepsuła i uczyn'ła twardą? Czy pozbawiłbyś

mnie — nie wzbogacając tym nikogo, tylko czyniąc więk-

szą pustkę na świecie — niematpr'alnej części mego życia,

wiosny i lata mojej wiary, jedynej ucieczki od ponure', ota-

cza'ącej mnie rzeczywistości, mojej szkoły, w której mogła-

bym nauczyć s'ę większej pokory i większego zaufania do

życia i mieć nadzieję, że będę mogła ulepszyć je w swoim

małym okręgu?

— Och, nie, nie. Nie, Luizo.

— A jednak ojcze, gdybym była ślepa i gdybym znajdo-

wała swoją drogę dotykiem i gdyby wolno mi było, poznaw-

szy kształt i powierzchnię przedmiotów, pofantazjować tro-

chę na ich temat, byłabym milion razy mądrzejsza, szczęś-

liwsza, bardziej kochająca, bardziej zadowolona, bardziej

niewinna i ludzka pod każdym względem n^ż teraz, z oczy-

ma, które mam. A tfcraz, posłuchaj, co przyszłam ci powie-

dz'eć.

Poruszył się, aby podtrzymać ją ramieniem. Ponieważ

ona podniosła się także, stali teraz blisko siebie; ona poło-

żyła mu rękę na ramieniu wpatrując się w jego twarz.

— Dręczona głodem i pragnieniem, które n'gdy, ojcze,

ani na chwilę, nie zo&tały zaspokojone; tęskniąc za krainą,

w której reguły, cyfry i defnicjp nie miały absolutnej wła-

dzy, wyrosłam walcząc o każdy cal mej drogi.

— Nie wiedziałem n'gdy, że jesteś nieszczęśliwa, moje

dziecko.

— 0'cze, ja zawsze o tym wiedziałam. W walce tej od-

trąciłam i zdeptałam mego anioła zmieniając go w demona.

To, czego się nauczyłam, uczyniło mnie p-ełną wątpliwości,

260

ii^wiai^, pugaray i żalu za tym, czego się nie nauczyłam;

i .szukałam wstrętnej ucieczki w myśli, że życie wkrótce mi-

nie i że nic w życiu nie może być warte bólu i wysiłku, któ-

rych wymaga walka.

. — A przecież jesteś taka młoda, Luizo! — rzekł z litością.

— A przecież jestem taka młoda. W tym stanie, ojcze —

bo pokazuję ci teraz, ojcze, bez strachu, bez żadnych wzglę-

dów, zwykły stan mego umysłu — martwotę — zapropono-

wałeś mi męża. Wzięłam go. Nigdy nie udawałam przed

nim lub przed tobą, że go kocham. Ja wiedziałam i ty, ojcze,

wiedziałeś, i on wiedział, że tak było. Nie, ni-e byłam zupeł-

nie zrezygnowana, ponieważ miałam nadzieję, że będę miłą

i pożyteczną dla Toma. Była to z mojej strony ucieczka do

czegoś urojonego i powoli przekonywałam się, jaka byłam

głupia. Ale Tom był przedmiotem całej czułości-w moim ży-

ciu; może stało się to dlatego, że wiedziałam dobrze jak mu

współczuć. Teraz ma to już małe znaczenie, może tylko skło-

nić cię, abyś myślał bardziej pobłażliwie o jego błędach.

Gdy ojciec wziął ją w objęcia, położyła drugą rękę na

jego ramieniu i, patrząc mu uparcie w twarz ciągnęła dalej:

— Gdy zostałam nieodwołalnie poślubiona, powstał we

mnie bunt przeciw tym więzom, gwałtowna walka z powo-

du różnic, wynikających z naszych dwóch indywidualności,

które moim zdaniem nigdy nie podporządkują się żadne-niii

ogólnemu prawu, ojcze, dopóki ktoś nie będzie mógł wska-

zać chirurgowi, gdzie uderzyć nożem w sekrety mojej

duszy.

— Luizo! — powiedział, a powiedział to błagalnie; do-

brze bowiem pamiętał, co zaszło pomiędzy nimi podczas ich

poprzedniej rozmowy.

— Nie robię ci wyrzutów, .ojcze, nie skarżę się. Przy-

szłam tu w innym celu.

— Co mogę zrobić, dziwko? Powiedz mi, czego chcesz?

261

J(/ ui"gę nuwą znajomość, mężczyznę tak ego, jakiego przed-

tem n'e z-nałam; znającego świat, miłego, gładkiego, łatwe-

go, nie udającego niczego; przyznającego się otwarcie do te-

go, co j;i obawiałam się wypowiedzieć w tajemnicy: że ma-

ło sobie ceni wszystko; mężczyznę, który dał mi do zrozu-

mienia natychmiast, chociaż nie wiem jak i jakimi droga-

, mi, że rozumie mnie : czyta w moich myślach. Nie uważam,

| żeby byt gorszy ode mnie. Zdawało się, że jest między na-

Imi bliskie pokrewieństwo. Dziwiłam się tytko czy warto,

jemu, który n e dba o nic, dbać tak bardzo o mnie.

— O ciebie, Luizo?

Ojciec mógłby instynktownie rozluźnić uścisk, ale po-

czuł, że siły ja, opuszczają i ujrzał dz'ki, rozszerzający się

ogień w jej uparcie wpatrzonych weń oczach.

— Nie będę mówiła o jego staraniach, aby zdobyć moje

zaufanie. To nie ważne jak do tego doszło. Ojcze, zdobył

je. To, co ty wiesz o historii mego małżeństwa i on wie rów-

nie dokładnie.

Twarz jej ojca była szara jak popiół, trzymał ja. teraz

w obu ramionach.

— Nie zrób.łam nic gorszego, nie pohańbiłam ciebie. Ale

jeśli zapytasz mnie po prostu czy kochałam go lub czy ko-

cham go, powiem ci po prostu ojcze, że to możliwe. Ja nie

wiem!

Zdjęła gwałtownie rękę z jego ramienia i przycisnęła

obie ręce do ciała — podczas gdy na jej zmienionej twarzy

i w całej postaci, wyprostowanej, zdecydowanej, ostatnim

wysiłkiem dokończyć tego, co chciała powiedzieć — ujaw-

niły się swobodnie długo hamowane uczucia.

— Tej nocy, podczas nieobecności mego męża, zjawił

się u mnie wyznając mi swoje uczucia. W tej chwili ocze-

kuje mnie. Nie mogłam oswobodzić się od niego w żaden

sposób. Nie "wiem czy żałuję, nie wiem czy się wstydzę,

262

— —^ ^„^^^."-i aif we wicisiiyuu oczacn. wiem

tylko, że ani twoja filozofia, ani cała twoja nauka nie oca

la mnie. Ty ojcze doprowadziłeś mnie do tego. Ocal mnie

w jakiś inny sposób!

Zacisnął swój uścisk akurat w porę, aby uchronić ją

przed upadkiem na podłogę, ale ona krzyknęła straszliwym

głosem:

— Umrę, jeśli będziesz mnie trzymał! Pozwól mi upaść

na ziemię.

— Położył ją i ujrzał — ją, dumę swego serca i triumf

swego systemu, leżącą bez zmysłów u swoich stóp.

GROMADZENIE PLONÓW

Rosdziat I

JESZCZE JEDNA RZECZ NIEZBĘDNA

Luiza ocknęła się ze swego odrętwienia, otwarła apatycz-

nie oczy i zobaczyła, że leży na swoim starym łóżku, w swo-

im dawnym pokoju w domu rodzinnym. Wydawało j'ej się

z początku, jakby wszystko, co się stało, od czasu gdy te

przedmioty były jej bliskie, było tylko cieniem snu; ale

stopniowo, w miarę jak przedmioty nabierały w jej oczach

coraz większej realności, wypadki odżywały na nowo w jej

umyśle.

Ledwie mogła poruszać głowę, z powodu bólu i dziwnej

ociężałości; zmęczone oczy bolały ja, i była bardzo słaba.

Opanowała ją dziwna bierność i obojętność, tak że nawet

obecność jej małej siostry w pokoju nie zwróciła przez ja-

kiś czas jej uwagi. Nawet gdy oczy ich spotkały się i sio-

stra jej podeszła do łóżka, Luiza leżała parę minut patrzeć

na nią w milczeniu i pozwalając, aby nieśmiało ujęła ją za

rękę, zanim zapytała:

— Kiedy przyniesiono mnie do tego pokoju?

— Zeszłej nocy, Luizo.

— Kto mnie tu przyniósł?

— Zdaje mi się, że Sissy.

— Dlaczego tak sądzisz?

— l5o zastałam ją tu dziś rano. Nie przyszła zbudzi

mnie jak zwykle; poszłam więc szukać j'e'j. Nie znalazłam

jej również w jej pokoju, chodziłam więc szukając po ca-

łym domu, dopóki nie znalazłam jej tutaj; pielęgnowała

ciebie przykładając ci zimne okłady na głowę. Czy chcesz

zobaczyć ojca? Kazał, aby zawiadomić go, gdy się obudzisz.

— Jaką ty masz promienną twarz, Jane! — rzekła Lu-

iza, gdy jej młodsza siostra — wciąż z tym samym onie-

śmieleniem pochyliła się, aby ją pocałować.

— Naprawdę? Cieszę się, aei tak myślisz. Jestem pewna,

że zawdzięczam to Sissy.

Eamię, którym Luiza zaczęła obejmować jej szyję, opa-

dło. — Możesz zawołać już ojca, jeśli chcesz. — Potem za-

trzymując ją na chwilę, rzekła:

— Czy to ty ozdobiłaś mój pokój? Wygląda tak miło!

—— Och, nie, Luizo, to było już zrobione, zanim przy-

szłam. To...

Luiza obróciła się na poduszce i nie słuchała więcej.

Gdy siostra jej odeszła, odwróciła znów głowę i leżała z twa-

rzą zwróconą ku drzwiom, dopóki nie otworzyły się. Wszedł

ojciec.

Miał zmęczony, stroskany wygląd, a ręka jego, zwykle

tak pewna, drżała w jej dłoni. Usiadł przy łóżku, czule py-

tając, jak się czuje, i podkreślając, że musi być bardzo spo-

kojna po podniecłeniu, które przeżyła, i po tym, że' była na

powietrzu podczas tfak okropnej pogody, ostatniej nocy.

Mówił cichym i zakłopotanym głosem, zupełnie różnym od

jiego zwykłego dyktatorskiego tonu, i często brakowało

mu słów.

— Moja droga Luizo. Moje biedne dziecko. — Był tak

zakłopotany, że przerwał. Zaczął znowu.

— Moje nieszczęśliwe dziecko — tak trudno mu było

przebrnąć przez to, że zaczął jeszcze raz od początku.

bity byłem i, ciągle jestem tym, co spotkało mnie wczoraj.

Ziemia, na której stałem, usunęła mi się spod nóg. Jedyna

moja podpora, na której się opierałem i której siła wyda-

wała mi się i ciągle jeszcze wydaje mi się niezaprzeczalną,

runęła w jednej chwili. Jestem oszołomiony tymi odkrycia-

mi. Nie mówię tego z pobudek egoistycznych, ale uważam,

że gwałtowność, z jaką stało się to wszystko zeszłej nocy,

jest bardzo ciężka do zniesienia.

Nie mogła mu ofiarować żadnej pociechy. Przeżyła to,

że życie jej rozbiło się jak okręt o skałę.

— Nie powiem, Luizo, że byłoby to lepiej dla nas oboj-

ga, lepiej dla twego spokoju i lepiej dla mnie, gdybyś jakimś

szczęśliwym przypadkiem dawniej już rozwiała moje złu-

dzenia. Zdaję sobie bowiem sprawę, że w systemie moim

nie było przewidziane wzbudzanie zaufania jakiegokol-

wiek rodzaju. Dowiodłem słuszności mego — mego syste-

mu samemu sobie, stosowałem go surowo i muszę ponieść

odpowiedzialność za jego błędy. Ja, błagam cię tylko, moje

l dziecko, żebyś uwierzyła, chciałem jedynie twojego dobra.

"'

i Powiedział to poważnie i oddając mu sprawiedliwość

trzeba przyznać, że tak było. Mierząc bezdenne głębie swą

małą, nędzną akcyzową miarką i błądząc po wszechświecie

ze swoim zardzewiałym kompasem o sztywnych nóżkach,

zamierział zdziałać wielkie rzeczy. Potykając się krążył

w granicach, na jakie mu pozwalały jego krótkie pęta, i ni-

szczył przy tym kwiaty ludzkiej egzystencji z większą za-

ciekłością niż. wiele krzykliwych osób, w których towarzy-

stwie przebywał.

— Jestem zupełnie przekonana o tym, co mówisz, oj-

cze. "Wiem, że byłam twoim ulubionym dzieckiem. "Wiem, że

zamierzałeś uczynić mnie szczęśliwą. Nigdy nie obwinia-

łam ciebie i nigdy nie będę cię obwiniać.

Ujął W wyciągniętą dłoń i zatrzymał w swojej.

m

_ , .-_---.- --^ ^vu ^n.^^ OWU11IJ. liHLir.KU,

rozmyślając ciągle nad tym wszystkim, co zaszło między na-

mi. Gdy pomyślę, że to, o czym dowiedziałem się przed pa-

roma godzinami, ukrywałaś przez lata; gdy pomyślę, że

ujawniłaś to dopiero pod nagłą presją, przychodzę do prze-

konania, że' nie powinienem dowierzać sobie.

Mógłby dodać coś jeszcze, ale ujrzał wpatrzoną w siebie

twarz córki. Być może zresztą, że niedopowiedziane słowa

zastąpił gest, którym delikatnie odgarnął z jej czoła potar-

gane włosy. Takie drobne gesty, mało ważne u innego czło-

wieka, były bardzo znaczące u niego; i jego córka przyjęła

je, jak gdyby były słowami skruchy.

— ALe — rzekł pan Gradgrind powoli, z wahaniem

i w smutnym poczuciu własnej bezradności — jeśli widzę

powody, aby nie wierzyć sobie, Luizo, w przeszłości, powi-

nienem również nie wierzyć sobie odtąd i na przyszłość.

I mówiąc bez ogródek, tak jest. Bez względu na to, że my-

ślałem zupełnie inaczej jeszcze wczoraj o tej porze, daleko

mi teraz do przekonania, iż jestem godny zaufania, jakie

mi okazujesz, że wiem, jak odpowiedzieć na wezwanie,

z którym przyszłaś do mnie, że instynkt — przypuśćmy na

chwilę, że jest coś w tym rodzaju — powie mi jak ci pomóc

i jak skierować cię na właściwą drogę, moje dziecko.

Obróciła się na poduszce i leżała z twarzą na jego ramie-

niu, tak że nie mógł jej widzieć. Cała jej gwałtowność i na-

miętność ustąpiły, ale mimo że opanowało ją wzruszenie,

nie płakała. Jej ojciec nie zmienił się tak bardzo pod żadnym

innym względem jak właśnie pod tym: jakże chętnie ujrzał-

by ją teraz płaczącą.

— Niektórzy ludzie utrzymują — ciągnął, ciągle jesz- ^

cze wahając się — że istnieją dwie różne mądrości: mądrość.

Głowy i mądrość Serca. Ja tak nie sądziłem, ale, jak już po-

wiedziałem, teraz nie wierzę sobie. Wydawało mi się, że

Głowa starczy za wszystko. Może nie starczy za wszystko;

jakżeż mogę ośmielić się powiedzieć dzisiaj, że starczy! Je-

.267 ,

——- - ~" ~"",7 -Ł v -ł."".^) -I.^^..^VAŁ v/KJł^Ł J>^t^ V V^ J.J.J.J ^/.Ł<^6^V <Ut*-M.ł.\^\AiyŁ*-«-^Ail.

i jeśli brak nam instynktu, Luizo —

Podsunął to z wielkim powątpiewaniem, jak gdyby nie

chciał przyznać tego nawet teraz. Nie odpowiedziała mu:

leżała przed nim na łóżku, wciąż na wpół ubrana, tak jak ją

widział ostatniej nocy, leżącą na podłodze w jego pokoju.

— Luizo — i ręka jego znowu spoczęła na jej wło-

sach — ostatnio bywałem długo nieobecny tutaj, moja dro-

ga; i mimo że wychowanie twojej siostry było prowadzone

według — systemu — wciąż zdawał się używać tego słowa

z wielką niechęcią — zostało ono z konieczności nieco zmo-

dyfikowane, poprzez codzienne obcowanie z kimś trzecim,

które rozpoczęło się, jeśli o nią chodzi, we wczesnym wieku

Pytam cię, moja córko — czy myślisz, że zmieniło się na

lepsze ?

— Ojcze — odpowiedziała nie ruszając się — jeśli

w tej młodej piersi obudziła się jakaś harmonia, która była

niema we mnie, dopóki nie zmieniła się w dysharmomę, po-

zwól jej dziękować za to Niebiosom i pójść jej szczęśliwszą

drogą, a uważaj za największe błogosławieństwo, że unik-

nęła mojej drogi.

— Och, moje dziecko, moje dziecko! — rzekł żałośnie—'

jak nieszczęśliwy jestem, kiedy widzę cię w takim położe-

niu! Cóż mi pomoże, że ty nie robisz mi wyrzutów, gdy ja

sam czynię sobie tak gorzkie wymówki? — Schylił głowę

i mówił do niej cicho: — Luizo, mam takie uczucie, jak gdy-

by coś powoli pracowało wokół mnie w tym domu, po prostu

z miłości i wdzięczności; że to, czego nie zrobiła i czego nie

mogła zrobić Głowa, Serce uczyniło po cichu. Czy to moż-

liwe?

Nie odpowiedziała mu.

— Nie jestem aż tak dumny, aby w to nie uwierzyć. Jak-

że ja mogłem być tak arogancki i ty również, Luizo! Czy

może tak być? Czy jest tak, moja droga?

268

Spojrzał na nią iaz jeszcze, leżącą tak, jak ją tu poło-

żono, i nic już nie mówiąc wyszedł z pokoju. Niedługo po

jego odejściu usłyszała lekkie kroki obok drzwi i domyśli-

ła s'ę, że ktoś stoi przy niej.

Nie uniosła głowy Głuchy gniew, że ktoś widzi ją w jej

nieszczęściu i że to mimowolnie rzucone niegdyś spojrzenie,

którym tak pogardzała, miało się w ten sposób dopełnić,

rozpalił ją jak niezdrowy og'eń. Wszystkie trzymane w za-

mknięciu siły szarpią i niszczą. Powietrze, które byłoby

zdrowe dla ziemi, woda, która mogłaby ją wzbogacić, upał,

który sprowadza jej dojrzewanie, rozsadzają ją, j'eśli są

uwięzione. To samo działo się teraz w łonie Luizy; najwięk-

sze zalety, jakie posiadała, obrócone od dawna przeciw nim

samym, przekształciły się w upór, który teraz powstał prze-

ciw przyjaźni.

Dobrze .się stało, że uczuła na szyi łagodne dotknięcie:

zrozumiała, iż przypuszczano, że śpi. Upór jej tajał w ciszy,

pod wpływem świadomości, że tak się o nią troszczą, a łzy

napłynęły jej do oczu. Czyjaś twarz dotknęła jej twarzy

i Luiza zdała sobie sprawę, że ta druga twarz jest również

zroszona łzami, których przyczynę znała.

Podczas gdy Luiza udawała, że się budzi, i próbowała

usiąść, Sissy cofnęła się i stała teraz spokojnie obok łóżka.

— Mam nadzieję, że ci nie przeszkodziłam. Przyszłam

zapytać czy pozwol'sz mi zostać z tobą?

— Dlaczego miałabyś zostać ze mną? Mojej siostrze bę-

dzie brakować ciebie. Jesteś dla niej wszystkim.

— Czyż tak? — odparła S'ssy kiwając głową — chcia-

abym być czymś dla, ciebie, jeśli mogę.

— Czym? — zapytała Luiza, prawie surowo.

— Tym, czego pragniesz najwięcej; jeśli ja mogę

^tym być. W każdym raz'e będę starała ?'ę stać tym dla

ciebie, jak tylko będę mogła. I nawet jeśli nie uda mi się

od razu zbliżyć do ciebie, to nigdy z tego nie zrezygnuję. —

Czy pozwolisz mi na to?

269

— Czy mój ojciec przysłał cię, żebyś to powiedziała?

— Nie, doprawdy ni'ei — odparła Sissy. — Powiedział ml,

że mogę wejść teraz, ale wysłał mnie z tego pokoju dziś ra-

no, a przynajmniej.... — zawahała się i umilkła.

— Przynajmniej, co? — zapytała Luiza patrząc na nie

pytająco.

— Sama pomyślałam, że najlepiej będzie, jeśli stąd

odejdę, bo nie byłam pewna czy będziesz zadowolona, gdy

zastaniesz mnie tutaj.

— Czy ja zawsze tak bardzo ciebie nienawidziłam?

— Mam nadzieję, że nie, bo ja zawsze cię kochałam

i zawsze pragnęłam, żebyś wiedziała o tym. Ale zmieniłaś

się trochę w stosunku do mnie na krótko przed tym, zanim

opuściłaś dom. Nie dziwiłam się temu. Wiedziałaś tak wiele,

a ja wiedziałam tak mało i było to zresztą tak naturalne

pod wieloma względami, ponieważ przebywałaś między in-

nymi przyjaciółmi, że ja nie miałam powodu skarżyć się

i nie byłam wcale tym dotknięta.

Zarumieniła się mówiąc to skromnie i szybko. Luiza

zrozumiała to płynące z miłości kłamstwo i serce jej zabiło.

— Czy mogę?-— zapytała Sissy ośmieliwszy się pod-

nieść rękę do szyi, która bezwładnie pochyliła się ku niej.

Luiza, odsuwając rękę, która objęłaby ją za chwilę, za-

trzymała dłoń Sissy w swojej i odpowiedziała:

— Po pierwsze, Sissy, czy wiesz, kto ja jestem? Jestem

tak dumna i tak twarda, tak niepewna i tak zakłopo-

tana, tak pełna pogardy i niesprawiedliwa dla wszystkich

i dla siebie, że wszystko dla mnie jest burzliwe, ciemne i złe.

Czy to cię me odpycha?

— Nie!

— Jestem tak nieszczęśliwa i to wszystko, co mogłoby

uczynić mnie szczęśliwą, zostało tak zaniedbane, że gdy-

bym była do tej chwili pozbawiona rozumu, zamiast być

tak uczoną, jak ty przypuszczasz, i musiała teraz zdobywać

najprostsze prawdy, nie mogłabym bardziej niż teraz prag-

270

nać, aby mi ukazano drogę do spokoju, zadowolenia, hono-

ru i tego wszystkiego dobrego, czego mi tak zupełnie brak.

Czy to cię nie odpycha?

— Nie!

W niewinności s-wego odważnego uczucia, we wzrasta-

jącym w niej dawnym uczuciu poświęcenia, opuszczona nie-

gdyś dziewczyna jaśniała jak piękne światło na tle ciemności.

Luiza podniosła rękę, tak że mogła objąć ją za szyję

i przytulić do niej. Upadła na kolana i, chwytając się tej

córki włóczęgi, spojrzała na nią prawie ze czcią.

— Przebacz mi, zlituj się, pomóż mi! Ulituj się mojej

wielkiej potrzebie i pozwól mi złożyć ją na kochającym

sercu!

— Och, złóż ja tu! — krzyknęła Sissy — złóż ją tu, ko-

chanie ! , •

Rozdział'II

BARDZO ŚMIESZNY

Pan James Harthouse spędził całą noc i dzień w takim

pośpiechu, że w ciągu tego okresu Świat, z najlepszym

szkiełkiem w oku, z trudnością poznałby w nim, Jema, bra-

ta czcigodnego i dowcipnego posła. Był wyraźnie podnieco-

ny. Kilkakrotnie odezwał się z dobitnością, niegodną jego

wykwintnych manier. Wchodził i wychodził nie wiadomo

czemu jak człowiek bez żadnego celu. Jeździł konno jak

l|ozbójnik. Jednym słowem, był tak okropnie znudzony

jBStniejącymi okolicznościami, że zapominał nudzić się

TV sposób zalecony przez autorytety.

Pognawszy swego konia do Coketown w czasie burzy,

jakby to był jeden skok, czekał całą noc; od czasu do czasu

dzwonił z wielką, złością, oskarżając portiera, który dyżu-

271

rował, że nie oddaje mu listów lub poleceń, które musiały

mu zostać przekazane, i domagając się natychmiastowego

ich doręczenia. Nadszedł świt, nadszedł ranek, a ponieważ

nie nadszedł ani list, ani polecenie, udał się do wiejskiej po-

siadłości. Tu relacja brzmiała, że pan Bounderby wyjechał,

a pani Bounderby jest w mieście. Nie wiedziano nawet, że

wyjechała, dopóki nie otrzymano wiadomości, żeby chwi-

lowo nie oczekiwać jej powrotu.

W tych okolicznościach nie pozostawało mu nic innego

jak udać się za nią do miasta. Udał się do domu w mieście.

Pani Bounderby nie było ta. Zaszedł do Banku. Pan Boun-

derby wyjechał i pani Sparsit wyjechała. Któż mógł być

doprowadzony do takiej ostateczności, aby pragnąc towa-

rzystwa tego gryfa!

— No! Ja nie wiem — rzekł Tom, który miał własne po-

wody, aby tym się niepokoić. — Zniknęła gdzieś dziś rano

o świcie. Ona zawsze jest pełna tajemnic. Nienawidzę jej.

Tak samo jak tego bladego faceta; nigdy nie spuszcza czło-

wieka ze swoich mrugających oczu.

— Gdzieś był ostatniej nocy, Tom?

— Gdzie byłem ostatniej nocy? — rzekł Tom. — To

dobre. To mi się podoba. Ja czekałem na pana, panie Hart-

house, aż oprzytomniałem. Gdzie ja byłem! Gdzie pan był,

chce pan powiedzieć.

i — Nie mogłem przyjechać — zatrzymano mnie.

i — Zatrzymano! — mruknął Tom. — Obaj zostaliśmy

j zatrzymani. Ja zostałem zatrzymany wyczekując na pana,

dopóki nie spóźniłem się na wszystkie pociągi oprócz pocz-

towego. Bardzo byłoby miło jechać na wieś w taką noc i iść

do domu poprzez kałuże. Byłem zmuszony nocować w mieś-

cie, mimo wszystko.

— Gdzie?

— Gdzie? Ależ w moim własnym łóżku u Bounder-

by'ego.

— Czy widziałeś swoją siostrę?

372

— Lian. uu nuim — uuJJitii -LUUI wytrzeszczając oczy —

mogłem widzieć swoją siostrę, skoro ona jest o piętnaście

mil stąd?

Przeklinając te zwięzłe odpowiedzi młodego gentelma-

na, którego był tak oddanym przyjacielem, pan Harthouse

uwolnił się od tej rozmowy bez wielkich ceremonii i zaczął

rozmyślać po raz setny, co to wszystko może znaczyć? Je-

dno tylko było jasne. A mianowicie, czy ona była w mieś-

cie, czy też nie, czy to, co uczynił, było przedwczesne wobec

niej, tak trudnej do zrozumienia, czy ona straciła odwagę,

czy też zaszedł jakiś niefortunny wypadek lub jakaś niezro-

zumiała w tej chwili omyłka, on musi pozostać, aby stawić

czoło swojemu losowi, jakikolwiek by był. On, skazaniec

w tej krainie ciemności, czuł się związany tylko z jednym

jedynym miejscem — z hotelem, w którym wiedziano, że

mieszkał. O ile chodzi o resztę — co ma być to będzie.

— A więc bez względu na to czy czekam na złą wiado-

mość* czy na dobrą, czy na delikatne wymówki, czy też na

zaimprowizowane zapasy w stylu Lancashire z moim przy-

jacielem Bounderby — co w obecnym stanie sprawy wyda-

je się równie ^prawdopodobne jak cokolwiek innego — zjem

obiad — rzekł pan James Harthouse — Bounderby ma więk-

sze szansę, o ile chodzi o wagę, i jeśli mam załatwić tę spra-

wę we właściwy Brytyjczykowi sposób, muszę być w do-

brej formie.

Zadzwonił przeto i, rzucając się niedbale na sofę, rozka-

zał: — Obiad o szóstej, z befsztykiem — po czym wyzyskał

pozostały czas tak dobrze, jak mógł. To znaczy nieszczegól-

nie, ponieważ ciągle był w ogromnej rozterce i w miarę jak

mijały godziny7 i żadne wyjaśnienie nie nasuwało się samo,

jego rozterka powiększała feię gwałtownie.

Mimo to przyjmował te sprawy tak spokojnie, jak tylko

pozwalała na to ludzka natura, i bawił się żartobliwą my-

ślą odbycia treningu przed walką. — Nieźle by było —

ziewnął w pewnej chwili — dać kelnerowi pięć szylingów

Ciężkie czasy — }§

373

- j" — • • ——--" O" -..-..M "-Ł^AA^.^.^. -Ł.Ł.Ł.Ł.Ł^T JkAA. A tAŁ*\--Al.J. pJ. ŁJT kJŁJJ-V ILU U. V-ŁU g-.LV/-" <•

wy, że można by •wynająć na godziny człowieka o wadze |

czterech lub pięciu pudów. ALe te żarciki nie miały wpływu |

na jego samopoczucie tego popołudnia, nie łagodziły jego

niepewności i, prawdę powiedziawszy, czas dłużył mu się

okropnie.

Nie mógł się powstrzymać, nawet przed obiadem, od cią-

głego przechadzania się po dywanie, od wyglądania przez

okno, od nasłuchiwania kroków pod drzwiami, przy czym

denerwował się 'za każdym razem, gdy jakieś kroki zbliża-

ły się do jego pokoju. Ale po obiedzie;, gdy dzień przemienił

się w zmierzch, a zmierzch w noc i ciągle jesizcze nie sko-

munikowano 'się z nim, zaczęło to być podobne, jak się wy-

raził, „do Świętej Inkwizycji i powolnych tortur". Mimo to,

wierny swemu przekonaniu, że obojętność świadczy o praw-

dziwie dobrym wychowaniu (jedyne przekonanie, jakie

miał), wykorzystał ten kryzys jako okazję do zamówienia

gazety i świec. . •

Przez pół godziny na próżno próbował czytać gazetę,

gdy nagle ukazał się kelner i rzekł tajemniczo, a zaraizem

z wahaniem:

—Przepraszam pana, SIT. Jest pan ..proszony, sir, jeśli

pan pozwoli. ;

Niewyraźne wspomnienie, że w ten sposób policja zwra-

ca się do wytwornego przestępcy, 'sprawiło, że pan Hart-

house w odpowiedzi zapytał kelnera z szorstkim oburze-

niem, co do diabła chce powiedzieć przez „proszony"?

— Przepraszam pana, sir. Młoda dama, która stoi na

zewnątrz, sir, chce pana widzieć.

— Na zewnątrz? G-dzie?

— Za tymii drzwiami, sir.

Posyłając kelnera do wspomnianego już władcy piekieł,

jako durnia, który w zupełności zasługuje na ten los, pan

Harthouse wybiegł na galerię. Stała tam młoda kobieta,

której nigdy przedtem nie widział. Skromnie ubrana, bąr-

azo cicha, bardzo ładna. Gdy poprowadź''} je do swego po-

koju i podał jej krzesło, zauważył przy świetle świec, że

& była nawet ładniejsza, niż to z początku przypuszczał.

l Twarz jej była młoda i niewinna, o nadzwyozai miłym wy-

razie. Nie bała się ani nie była w jakimkolwiek stopniu

' zmieszana; zdawało się, że umysł jej jest całkowicie pochło-

nięty celem teg wizyty i dlatego nie zwraca uwagi na nic

innego.

— Mówię z panem IIartfaouse? — rzekła, gdy zostali

sami.

—• Z panem Harthouse. — Potwierdź:'! i dodał w my-

' śli: — I mówisz doń najbardziej ufnymi oczyma, ,iak'e kie-

dykolwiek widziałem i najpoważniejszym głosem (pomimo

że tak cichym), jaki kiedykolwiek słyszałem.

— Mimo że nie wiem — a rzeczywiście nie wiem, sir —

rzekła Sissy — do czego pański honor, jako gentlemana, zo'-

bowiązujei pana w innych sprawach — krew uderzyła mu

do głowy, gdy rozpoczęła tymi słowy — to jednak jestem

pewna, że mogę polegać na nSm i że zatrzyma pan w tajem-

nicy moją wizytę i to, co powiem. Będę polegać na pańskim

honorze, jeśli tylko powie mi pan, że mogę mu zaufać.

— Może pani, zapewniam.

— Jestem młoda, jak pan widzi. Jestem sama, jak pan

widzi. Przychodząc do pana, sir, nie dz'ałałam w myśl żad-

nej rady ani zachęty, poza własną nadzi-eja,./

Pomyślał: — ale jest ona bardzo silna — idąc za jej

oczyma, które podniosła na chwilę. Pomyślał również: —

bardzo dziwny początek. Nie widzę, dokąd zmierzamy.

— Sądzę — rzekła Sissy — że pan zgadł już, z kim się

rozstałam przed chwilą?

— Byłem w największej rozterce i trosce przez ostatnie

dwadzieścia cztery godziny (które wydawały mi się lata-

mi) — odparł — z powodu tej damy. Moje nadzieje, że przy-

chodzi pani od tej damy, nie zawodzą mnie, jak sądzę?

— Eozstałem się 2 nią przed godzina.

— wizie s l

— W domu jaj ojca! -

Twarz pana Harthouse wydłużyła się mimo jego spoko-

ju i jego rozterka powiększyła się. Wobec tego, rzeczywiś-

cie — pomyślał — nie wiem, do czego zmierzamy.

, — Udała się tam zeszłej nocy. Przybyła w stanie ogrom-

nego podniecenia i była nieprzytomna przez cała, noc.

Mieszkam w domu jej ojca i byłam przy niej. Może pan być

pewny, sir, że nie ujrzy jej pan nigdy, dopóki pan żyje.

Pan Harthouse odetchnął głęboko i jeśli kiedykolwiek

istnieje taka sytuacja, że człowiek nie wie, co powiedzieć,

to pan Harthouse uczynił teraz odkrycie, stwierdzając, że

właśnie, poza wszelką wątpliwością, znajduje się w tej sy-

tuacji. Dziecinna trochę powaga, z jaką mówił jego gość,

jej nieustraszona skromność, szczerość, która odsuwała od

siebie wszelkie sztuczki, zapamiętanie, z jakim trzymała się

celu wizyty; wszystko to oraz powołanie się na tak łatwo

przez niego udzieloną obietnicę — która sama w sobie za-

wstydzała go — przedstawiało coś, z czym dotychczas nie

miał do czynienia i coś, o czym wiedział, że wszystkie jego

chwyty okażą się przeciw temu bezsilne; czuł, że nie może'

wezwać na pomoc żadnego ze swoich gładkich powiedzeń.

W końcu powiedział: "

— Tak zdumiewające oświadczenie, uczynione z taka,

pewnością i padające z takich ust, jest doprawdy w najwyż-

szym stopniu niepokojące. Czy wolno mi zapytać, czya

otrzymała pani polecenie od damy, o której mówiliśmy, ab^T

powtórzyć mi tę informację w tak beznadziejnych słowach 1

— Nie dostałam od niej żadnego polecenia.

— Tonący chwyta się słomki. Wybaczy pani, gdy po-

wiem, nie uchybiając pani sądom i nie wątpiąc w pani

szczerość, że kurczowo chwytam się przekonania, iż wolno

mi jeszcze mieć nadzieję i że może nie jestem jeszcze ska-

zany' na .wieczne wygnanie sprzed oblicza tej damy.

— Nie ma najmniejszej nadziei. Pierwszym celem moje.)

wizyty, sir, było zapewnienie pana, iż musi pan uwierzyć,

że nie może pan mieć nadziei na to, aby z nią mówić, tak,

jak gdyby umarła przyszedłszy wczoraj do domu.

— Muszę uwierzyć? Ale jeśli nie mogę — albo jeśli

z powodu słabości charakteru będę uparty —» i nie zechcę.

— Mimo to, jest to prawdą. Nie ma nadziei.

James Harthouss' spojrzał na rx5ą z niedowierzającym

uśmiechem na ustach; ale ona patrzyła ponad nim, i poza

niego i uśmLech ten był zupełnie zmarnowany.

Zagryzł usta i namyślał się przez chwilę.

— No, cóż? Gdyby niestety okazało się —rzekł — że

w nagrodę za moje starania i troski znalazłem się w sy-

tuacji tak przykrej, jak to wygnanie, nie będę prześlado-

wał tej damy. Ale pani powiedziała, że nie ma pani od niej

żadnego polecenia?

— Mam tylko takie zlecenie, jakie mogła mi nakazać

moja miłość do niej i jej miłość dla mnie. Nie mam żadne-

go innego upoważnienia, tylko to, że byłam z nią, odkąd

przyszła do domu, i że zwierzyła mi się. Nie mam żadnego

innego upoważnienia, tylko to, żfc wiem coś o jej charakte-

rze i jej małżeństwie. Och, panie Harthouse, sądzę, że i pan

miał tylko takie upoważnienie!

Żarliwość jej wymówki dotknęła go w to puste miejsce,

w którym powinno się znajdować serce, w to gniazdo pu-

stych skorup, w którym żyłyby niebiańskie ptaki, gdyby

ich nie przepędzono.

— Nie jestem moralnym człowiekiem — rzekł — i nigdy

nie miałem pretensji do tego, aby uchodzić za takiego. Je-

stem tak niemoralny, jak tego potrzebuję. Jednocześnie,

sprowadzając kłopoty na damę, która jest przedmiotem

obecnej rozmowy, kompromitując ją w jakiś sposób lub

pozwalając sobie wyrazić moje uczucia względem niej, któ-

re ,— niewątpliwie — nie dadzą się pogodzić z istnieniem

domowego ogniska, i wykorzystując to, że ojciec jej jest

,277

maszyną, brat szczeniakiem, a małżonek, niedźwiedziem, nie t

miałem, . niech mi będzie wolno zapewnić panią, żadnych

specjalnie złych intencji, ale ześlizgiwałem się ze stopnia

na stopień z łatwością tak diabelską, że nie miałem poję-

cia, iż ten katalog jest tak długi, dopóki nie zacząłem go

przeglądać. I oto teraz dowiaduję się — rzekł pan James

Harthoase — że składa się on doprawdy z kilku tomów.

Mimo że powiedział to wszystko w żartobliwy sposób,

wyglądało to, tym razem, na świadome wygładzanie ohyd-

nej powierzchni. Milczał przez chwilę i potem ciągnął dalej

z większą pewnością siebie, a jednocześnie ze śladami gory-

czy i rozczarowania w głosie, które nie dawały się ukryć:

— Po tym, co mi powiedziano przed chwilą w sposób

zupełnie kategoryczny — a nie wyobrażam sobie innego

źródła, z którego chętniej bym to usłyszał — czuję sia

, w obowiązku powiedzieć pani, którą obarczono wspomnia'

nym zaufaniem, że ja nie mogę odmówić sobie rozpamięty-

wania nieoczekiwanej okoliczności, że nie ujrzę więcej tej

damy. Jest wyłącznie moją winą, że sprawa zaszła aż tak

daleko — ale mogę powiedzieć — dodał, ^akby wyczerpa-

ny tą perorą —- że żywię jakąkolwiek nadzieję, abym mógł

stać się kiedyś moralnym człowiekiem albo żebym miał

w ogóle jakąkolwiek wiarę w moralnych ludzi.

Twarz Sissy okazywała wyraźnie, że jej prośba do nie-

go nie jest jeszcze wypowiedziana całkowicie.

— Powiedziała pani — ciągnął dalej, gdy podniosła na

niego oczy — o pierwszym celu swojej wizyty. Czy mogę

przypuszczać, że istnieje również drugi, który będzie

wspomniany?

— Tak.

— Czy zechce' pani wyjawić go?

—• Panie IIarthonse — odparła Sissy, 2 tą mieszaniną

łagodności i stanowczości, która go całkowicie obezwładni-

ła, i z prostą, wiarą, że jest zobowiązany zrobić to, czego

278

'ona zażąda, mimo że to będzie dla niego szczególnie nieko-

rzystne — Jedyne zadośćuczynienie, które jest dla pana do-

stępne, to pański natychmiastowy i ostateczny wyjazd. Je-

stem pewna, że nie może pan w żaden inny sposób zmniej-

szyć zła i krzywdy, które pan wyrządził. Jestem zupełnie

pewna, że jest to jedyne zadośćuczynienie, jakie leży w pań-

skiej mocy. Nie mówię, że jest to wiele lub że jest to dosyć;

ale jest to coś i jest to koniecznei. Wobec tego, bez żadnego

innego upoważnienia, niż to, które panu podałam, i nawet

bez niczyjej wiedzy, oprócz pańskiej i mojej, proszę pana,

aby pan wyjechał &tąd dziś w nocy i obiecał, że nigdy tu

nie wróci.

Gdyby zdobyła sobie wpływ na niego jakimiś innymi

środkami poza prostą wiarą w prawdziwość i słuszność te-;

go, co mówiła, gdyby ukryła najmniejszą wątpliwość lub

niezdecydowanie! albo gdyby zachowała, w najlepszej my-

śli, jakąś rezerwę lub jakieś pozory; jeśliby okazała lub od-

czuła najlżejszy ślad wrażliwości na jego kpiny, na zdumie-

nie, jakie objawiał, lub na jakiekolwiek tłumaczenie, jakie

mógłby podać, w tej. chwili użyłby tego przeciwko niej. Ale

równie łatwo mógłby chcieć zmienić pogodne niebo, patrząc

na nie zdumionym wzrokiem, jak wpłynąć na swoją rozmów-

czyrrę.

— Ale czy pani wie — rzekł zupełnie przybity — czego,

pani żąda? Pani nie zdaje sobie pewno sprawy z tego, że je-

stem tu w interesie ogólnym, śmiesznym w samym sobie, ale

zajmuję się tym, obiecałem to i spodziewają się po mnie, że

poświęcę się temu z całym samozaparciem? Pani pewno nie

zdaje sobie z tego sprawy, ale zapewniam panią, że jest to

Faktem.

Bez względu, na to czy było to Faktem, 'czy nie, nie wy-

warło to żadnego wrażenia na Siasy.

— Poza tym — rzekł z powątpiewaniem pan Harthou-

se przeszedłszy się raz czy dwa po pokoju — to jest tak

alarmująco śmieszne. Człowiek tak zaangażowany wobec

279

tych ludzi, jak ja, ośmieszyłby się, wycofując się w tak nie- 'I'

zrozumiały sposób.

— Jestem zupełnie- pewna — rzekła Sissy — że jest to

jedyne zadośćuczynienie, jakie leży w pańskiej mocy. Je-

stem tego zupełnie pewna, inaczej nie przyszłabym tutaj.

Spojrzał na jej twarz i znowu przeszedł się po pokoju.

— Na moją duszę, nie wiem, co powiedzieć! TaJs niesły-

chanie śmieszne!

Teraz na niego wypadła kolej prosić o tajemnicę

— Gdybym zrobił tę tak bardzo śmieszną rzecz — rzekł

zatrzymując się znowu i opierając o kominek — to tylko

w najgłębszej tajemnicy.

— Ja zaufałam panu, sir — odparła * Sissy — a pan

zaufa mnie.

Oparcie się o kominek przypomniało mu noc spędzoną ;

tu ze szczeniakiem. Był to ten sam kominek i czuł się tak, '

jak gdyby tej nocy on był szczeniakiem. Nie wiedział jak J

z tego wybrnąć.

— Przypuszczam, że nigdy nie było człowieka w bar-

dziej śmiesznym położeniu — rzekł. — Spojrzał w dół, po-

tem w górę, roześmiał się, zmarszczył, odszedł i znów wró-

cił. — Ale nie widzę innego wyjścia. Co ma być, to będzie.

Widzę, że tak ma być! Muszę zabierać się stąd — o ile ro-

zumiem; jednym słowem — jestem do tego zmuszony.

Sissy wstała. Nie była zdziwiona rezultatem, ale była

szczęśliwa z niego i twarz jej promieniała.

— Pozwoli pan, że powiem — ciągnął pan James Hart-

house — iż wątpię czy jakikolwiek inny ambasador czy

ambasadorka mogliby zwrócić się do mnie z tym samym

skutkiem. Nie mogę pogodzić się z tym, że znalazłem się

w bardzo śmiesznej sytuacji, muszę więc przyjąć, że zosta-

łem pokonany we wszystkich punktach. Czy zezwoli mi pa-

ni na przywilej zapamiętania nazwiska mego wroga?

—.Mego nazwiska? — zapytała ambasadorka.

280

— Jedyne imię, jakiego chciałbym się dowiedzieć dzi-

siejszej nocy.

— Sissy Jupe.

— Proszę wybaczyć moją ciekawość przy rozstaniu.

Czy pani jest ich krewną?

— Jestem tylko biedną dziewczyną — odparła Sissy. —

Zostałam rozdzielona z ojcem — był on tylko włóczęgą —

i pan Gradgrind zlitował się nade mną. Odtąd mieszkam

w jego domu.

Odeszła.

— Tego tylko trzeba było, aby dopełnić porażki —

rzekł pan Harthouse, który stał przez chwilę, osłupiały,

i upadł z rezygnacją na kanapę — klęska jest teraz zupeł-

na. Tylko biedna dziewczyna — tylko włóczęga — zniwe-

»czyła Jamesa IIarthouse — i tylko James Harthouse stał

się za jej przyczyną Wielką Piramidą upadku.

Wielka Piramida postanowiła pojechać nad Nil. Wziął

natychmiast pióro i napisał (odpowiednimi hieroglifami)

następującą kartkę do swego brata:

„Drogi Jacku — wszystko skończone w Coke-

town. Nuda wypędza mnie z tego miejsca, biorę się za

wielbłądy. Oddany

Jem"

Zadzwonił.

— Przyślijcie tu mego służącego.

— Już położył się, sir.

— Powiedz mu, żeby wstał i spakował rzeczy.

Napisał jeszcze dwie kartki. Jedną do pana Bounderby,

oznajmiając swój wyjazd z tej części kraju i zawiadamia-

jąc, gdzie można go zastać przez najbliższe dwa tygodnie.

Drugą, podobną, do pana Gradgrind. Atrament na adre-

sach nie zdążył jeszcze wyschnąć, gdy James Harthouse zo-

stawiał za sobą. wysokie kominy Coketown siedząc w pę-

dzącym pociągu, rozbłyskującym wśród ciemnego kraj-

obrazu.

- 281

Moralni ludzie mogą przypuszczać, że pan Jameis Hart-

house zachował potem przyjemne wspomnienie tej natych-

miastowej ucieczki, jako jednego ze swoich nielicznych po-

stępków, który miał wynagrodzić cokolwiek i dzięki któ-

remu uniknął epilogu bardzo przykrej sprawy. Ale wcale

tak nie było. Tajone uczucie, że mu się nie powiodło i że

ośmieszył się — obawa przed tym, co powiedzieliby o nim

inni ludzie, którzy przeżyli podobne rzeczy, tak go prześla-

dowały, że ten czyn, który należał do najlepszych w jego

życiu, był zarazem jedynym postępkiem, którego się wsty-

dził i do którego nigdy by się nie przyznał.

Rozdział III

BARDZO ZDECYDOWANY

Niestrudzona pani Sparsit, okropnie zaziębiona, z gło-

dem zredukowanym do szeptu, której cała postać tak -wstrzą-

sana była ciągłym kichaniem, że wyglądała jakby gro-

?iło jej niebezpieczeństwo rozpadnięcia się na kawałki,

udała się w pogoń za swoim patronem, aż znalazła go

w stolicy; tam to majestatycznie rzuciła się na niego w ho-

telu przy James Street, wypuściła pociski, którymi była

naładowana, i wyleciała w powietrze. Wykonawszy swą

misję z ogromną satysfakcją, ta kobieta o wyższym umyśle

osunęła się zemdlona na kołnierz płaszcza pana Bounderby.

Pierwszą czynnością pana Bounderby było — strząsnąć

z siebie panią Sparsit i pozostawić ją na podłodze, aby sa-

ma brnęła, jak mogła, przez różne stadia swych cierpień.

Następnie uciekł się do stosowania mocnych środków

trzeźwiących, takich, jak wykręcanie kciuków pacjentki,

bicie jej po rękach, cbfite zwilżanie jej twarzy i wsadzanie

soli do ust. Gdy starania te przywróciły jej przytomność

(co nastąpiło bardzo szybko), wpakował ją do pośpieszne-

282

go pociągu, nie proponując jej żadnego innego posiłku,

i przywiózł z powrotem do Coketown, bardziej umarłą niż

żywą.

Jeśli potraktować ją jako klasyczną ruinę, pani Sparsit

przedstawiała u kresu sweji podróży ciekawy widok ale

z każdego innego punktu widzenia szkody, jakie poniosła

przez ten czas, były olbrzymie i usprawiedliwiały jej pre-

tensje do podziwu. Nie zwracając uwagi na stan jej ubrania

i zdrowia, nieczuły jak kamień na jej fatalne kichanie, pan

Bounderby natychmiast wsadził ją w powóz i powiózł do

Kamiennej Willi.

— A teraz, Tomie Gradgrind — rzekł Bounderby wpa-

dając do pokoju swego teścia późno w nocy — jest tu da--

ma, pani Sparsit — znasz panią Sparsit — która ma ci do

powiedzenia coś takiego, że oniemiejesz.

— A więc nie dostałeś mego listu! — krzyknął pan

Gradgrind zdumiony ich nagłym wtargnięciem.

— Nie dostałem twego listu, sir! — wrzasnął pan Boun-

derby — nie pora teraz na listy. Żaden człowiek nie będzie

rozmawiał teraz z Josiahiem Bounderby z Coketown '

w obecnym stanie jego umysłu, o listach.

— Bounderby — rzekł Grandgrind tonem umiarkowa-

nej nagany — mówię o bardzo specjalnym liście, który na-

pisałem do ciebie w sprawie Luizy.

— Tomie Gradgrind — odparł Bounderby uderzając

z wielką gwałtownością kilkakrotnie dłonią w stół — ja

mówię o bardzo ważnym posłańcu, który przyjechał do

mnie odnośnie Luizy. Pani Sparsit, niech pani wystąpi!

Po czym nieszczęśliwa dama próbowała złożyć swe ze-

znania nie'wydobywając z siebie głosu, bolesnymi gestami

wyrażając, że ma zaziębione gardło, a była tak denerwują-

ca i tak strasznie wykrzywiała twarz, że pan Bounderby,

nie mogąc znieść tego dłużej, schwycił ją wreszcie za ramię

i potrząsnął.

283

—— Jeśli nie może pani wykrztusić tego z siebie — rzekł

pan Bounderby — niech pani pozwoli mnie to powiedzieć.

Nie pora na to, aby dama, aczkolwiek wysoko ustosunko-

wana, była tak zupełnie niesłyszalna, a wyglądała przy

tym jakby połykała kamyki. Tomie Gradgrind, dama ta nie-

dawno znalazła się przypadkiem w sytucji, która pozwo-

liła jej usłyszeć rozmowę, prowadzona, poza domem, mię-

dzy twoją córką, a twoim nieocenionym przyjacielem —

gentelmanem, panem Jamesem Harthouse.

— Doprawdy! — rzekł pan Gradgrind.

— Ach! Doprawdy! — krzyknął Bounderby. — I w tej

rozmowie...

— Nie ma potrzeby powtarzać treści tej rozmowy. Ja

wiem, co zaszło.

— Wiesz? — A może — rzekł Bounderby patrząc z ca-

łą swoją mocą na swego tak cichego i łagodnego teścia --

może wiesz także, gdzie jest obecnie twoja córka?

— Oczywiście. Jest tutaj.

— Tutaj?

— Mój drogi Bounderby, pozwól, że cię poproszę, abyb

przede wszystkim powstrzymał swoje głośne wybuchy.

Luiza jest tutaj. Gdy tylko zdołała uwolnić się od rozmowy

y osobą, którą wspomniałeś i którą miałem okazję ci przed-

stawić, czego zresztą głęboko żałuję, Luiza schroniła się tu-

taj, szukając opieki. Ja sam byłem w domu zaledwie od pa-

ru godzin i przyjąłem ją tu — tu w tym pokoju. Przyjechała

do miasta pociągiem, przybiegła z dworca do tego domu

wśród szalejącej burzy i stanęła przede mną w stanie kom-

pletnego wyczerpania. Oczywiście pozostała tutaj. Pozwól.

że cię poproszę, przez wzgląd na ciebie i na nią, abyś zacho-

wywał się ciszej.

Pan Bounderby przez parę chwil rozglądał się w mil-

czeniu kierując wzrok na wszystko dookoła, z wyjątkiem

pani Sparsit; potem gwałtownie obracając się do siostrze-

nicy Lady Scadgers, rzekł do tej nieszczęsnej kobiety:

284'

-Ci AdtCIll,

pluchę pani, uęu^iemy szczęśliwi s-rysząc

jakiekolwiek wytłumaczenie, jakie uzna pani za stosowne

nam przedstawić; wytłumaczenie tego, po co gnała pani

przez cały kraj w tempie (kspresu, bez żadn-ego bagażu, jeśli

nie liczyć smalonych dub!

— Sir — szepnęła pani Sparsit — moje nerwy są obec-

nie zbyt wstrząśnięte i moje zdrowie zostało zbyt nadwerę-

żone w pańskiej służbie, aby pozwoliło mi na cokolwiek in-

nego niż szukanie ucieczki w łzach.

(Co uczyniła).

— Dobrze, proszę pani — rzekł Bounderby — nie czy-

niąc wobec pani żadnych uwag, których nie można uczynić

wobec kobiety z dobrej rodziny, chciałbym dodać tylko, że

wydaje mi się, iż jest jeszcze coś, w czym może pani szu-

kać ucieczki, a mianowicie — powóz. A ponieważ powóz,

którym tu przyjechaliśmy, stoi u drzwi, pozwoli pani, że

poprowadzę panią do niego i odeślę do domu, do Banku;

najwłaściwszą czynnością, którą mogę pani polecić, bę-

dzie włożenie nóg do tak gorącej wody, jaką tylko pani

wytrzyma, i wypicia szklanki gorącego rumu z masłem,

gdy się pani położy do łóżka. — Z tymi słowy pan Boun-

derby wyciągnął prawą rękę do płaczącej damy i popro-

wadził ją, kichającą żałośnie przez całą drogę, do wyżej

wymienionego wehikułu. Wkrótce wrócił sam.

— A teraz, gdy dałeś mi do zrozumienia wyrazem swo-

jej twarzy, Tomie Gradgrind, że chcesz ze mną mówić na

osobności — podjął Ł-nowu — oto jestem. Powiem ci po pro-

stu, że nie jestem w zbyt dobrym humorze;, nie podoba mi

się ta sprawa, nawet w tym stanie rzeczy, i nie uważam, że-

by twoja córka okazywała mi kiedykolwiek takie posłu-

szeństwo i" obowiązkowość, jakie Josiahowi Bounderby

z Coketown powinna okazywać jego żona. Masz o tym swo-

je zdanie, jak sądzę: ale ja też mam swoje; jeśli masz dziś

zamiar powiedzieć mi coś przeciwko tej łagodnej uwadze,

zaniechaj lepiej tego,

dzo zmiękł, pan Bounderby zadał sobie szczególny trud,

eby okazać się jeszcze twardszym. Taki już miał miły cha-

rakter.

— Mój drogi Bounderby — zaczął pan Gradgrind.

— Przepraszam — przerwał Bomiderby — wcale nie

chcę być dla ciebie drogim. To na początek. Kiedy zaczy-

nam byó drogim dla jakiegoś człowieka, zwykle przekonu-

ję się, że jego zamiarem jest owładnąć mną. Nie mówię do

ciebie grzecznie; ale jak sobie zdajesz z tego sprawę, ja nie

jestem grzeczny. Masz swoich przyjaciół — gentelmanów,

wiem o tym, i oni mogą dostarczyć ci tyle grzeczności, ile

zechcesz. Ja zaś nie trzymam tego artykułu.

— Bounderby — nalegał pan Gradgrind — wszyscy

możemy popełniać błędy.

— Sądziłem, że ly ich nie robisz — przerwał Bounderby.

— Może i ja tak myślałem. Ale, mówię, wszyscy może-

my popełniać błędy; odczułbym to jako delikatność z two-

jej strony i byłbym wdzięczny za nią, gdybyś oszczęd/ił w

tych wzmianek o panu Harthouse. Nie będę ci wypominał

w naszej rozmowie twojej zażyłości a nim ani zachęt, któ-

rych mu nie szczędziłeś; proszę, nie upieraj się przy tym,

aby łączyć jego imię ze mną.

— Ani razu nie wspomniałem jego nazwiska! — rzekł

Bounderby.

— Dobrze, dobrze! — odparł pan Gradgrind cierpli

wym, a nawet pokornym tonem. Po czym siedział przea

chwilę zastanawiając się. — Bounderby, mam powody, aby

wątpić czy kiedykolwiek rozumieliśmy Luizę.

— Kogo masz na myśli, mówiąc — my?

— Pozwól mi powiedzieć więc — ja — odparł pan

Gradgrind w odpowiedzi na to szorstko zadane pytanie.

— Wątpię, czy ja rozumiałem Luizę. Wątpię, czy miałem

zupełną rację stosując do niej mój system wychowania,

•^Q

— J-u iiculies w seano — odparł Bounderby. — Tu zga-

dzam się z tobą. Przekonałeś się o tym wreszcie, co? Wy-

chowanie! Ja powiem ei, co to jest wychowanie — to zna

czy być wyrzuconym za drzwi, na łeb i szyję, i otrzymywać

najmniejsze racje wszystkiego, z wyjątkiem kułaków. Oto

co ja nazywam właściwym systemem wychowania.

— Sądzę, że twój zdrowy rozsądek dostrzeże — zauwa

żył pan Grandgrind z całą pokorą — iż niezależnie od zalet

tego systemu, trudno stosować go powszechnie wobec

dziewcząt.

— Nie widzę tego wcale, sir — "odparł uparty Boun-

derby.

— Cóż — westchnął pan Gradgrind — nie będziemy

zagłębiać się w tę sprawę. Zapewniam cię, że nie mam ocho-

ty sprzeczać się. Pragnę naprawić to, czego zaniedbałem,

jeśli tylko potrafię; mam nadzieję, że pomożesz mi chętnie,

Bounderby, ponieważ jestem bardzo strapiony.

— Nie rozumiem cię, jak d^tąd — rzekł Bonnderby, ze

zdecydowanym uporem — i wobec tego nie czynię żadnych

obietnic.

— Wydaje mi się, mój drogi Bounderby — ciągnął da-

lej pan Gradgrind tym samym pełnym przygnębienia i po-

jednawczym tonem — że w ciągu paru godzin zostałem

lepiej poinformowany o charakterze Luizy, niż w ciągu

wszystkich ubiegłych lat. To objawienie spadło na mnie

w bolesny sposób i to odkrycie nie jest moją zasługą. Myślę.

że są — Bounderby, zdziwisz się, że ja to mówię — myślę,

że są w Luizie wartości, które — które zostały zaniedba-

nia i — i którymi trochę źle pokierowano! I — i zapropono-

wałbym ci, żeby — jeśli łaskawie pomożesz mi w usiłowa-

niach, żeby pozostawić ją na jakiś czas jej dobrym natural-

nym skłonnościom i zachęcić do rozwinięcia w sobie łagod-

ności i większej rozwagi — bo — będzie to z pożytki-em

dla szczęścia wszystkich zainteresowanych. Luiza — rzekł

887

ulubionym dzieckiem.

Porywczy pan Bounderby zaczerwienił się słysząc te

słowa i nadął się do takich rozmiarów, że zdawało się, iż

jest (i prawdopodobnie był rzeczywiście), bliski ataku. Na

jego jaskrawo czerwonych uszach pojawiły się purpurowa

plamki; opanował jednak swoje oburzenie i rzekł:

— Czy chciałbyś zatrzymać ją tu przez jakiś czas?

— Ja — ja miałem zamiar poradzie ei, mój drogi Boun-

derby, żebyś pozwolił pozostać tu Luizie, z wizytą, pod opie-

ką Sissy (mam na myśli oczywiście Cecylię Jupe), która ją

rozumie i do której ona ma zaufanie.

— Widzę z tego wszystkiego, Tomie Gradgrind — rzekł

Bounderby wstając, z rękoma w kieszeniach — iż jesteś

zdania, że istnieje 'coś, co ludzie nazywają niezgodnością

charakterów, pomiędzy Lu Bounderby a mną.

— Obawiam się, że w ogóle panuje obecnie niezgodność

pomiędzy Luizą; a... okolicz-pościami, w jakich ją umieści-

łem— brzmiała żałosna odpowiedź jej ojca.

— No więc, posłuchaj, Tomie Gradgrind — rzekł za-

czerwieniony Bounderby, stając przed nim na szeroko roz-

stawionych nogach, z rękoma -jeszcze głębiej wsadzonymi

w kieszenie i z włosami jak pole siana, po którym szalał

wicher gniewu. — Ty powiedziałeś swoje, teraz ja powiem

swoje. Ja jestem człowiekiem z Coketown. Jestem Josiah

Bounderby z Coketown. Znam cegły tego miasta, znam dym

tego miasta i znam .Robotników tego miasta. Znam to wszy-

stko bardzo dobrze. To są rzeczy realne. Jeśli człowiek mó-

wi mi cokolwiek o niematerialnych wartościach, zawsze

mówię takiemu człowiekowi, kimkolwiek on jest, że wiem,

o czym myśli. Że ma on na myśli żółwiową zupę i dziczyznę,

i złotą łyżkę, i że chcę jeździć powozem i szóstką koni. Oto

czego chce twoja córka. Ponieważ jesteś zdania, że powin-

na mieć to, czego chce, mogę ci poradzić, Tomie Gradgrind.

żebyś jej tego dostarczył. Bo, Tomie Gradgrind, ode umie.

ona tego nigdy nie' dostanie.

— Bounderby — rzekł pan Gradgrind — miałem na-

dzieję, że usłyszawszy moją prośbę przybierzesz inny ton.

— Poczekaj jeszcze chwilę — odparł Bounderby — po-

wiedziałeś już iswoje, zdaje mi się. Wysłuchałem cię; teraz

"wysłuchaj mnie, jeśli łaska. Nie rób z siebie okazu nieuczci-

wości i niestałości poglądów, ponieważ, mimo iż przykro

mi jest widzieć Toma Gradgrinda tak poniżonego obecną

•sytuacją, będzie mi podwójnie przykro ujrzeć, jak upada

jeszcze niżej. A więc jest niezgodność, taka czy inna, jak

mi to dałeś do zrozumienia, pomiędzy twoją córką a mną.

W odpowiedzi na to, ja daję •ci do zrozumienia, że bez

wątpienia jest niezgodność o pierwszorzędnym znacze-

niu — która da się streścić w tym — że twoja córka nie

ocenia właściwie zalet swego męża i nie zdaje sobie spra-

wy, jakby się — na Boga! — należało tego po niej spodzie-

wać, z zaszczytu tego związku. To jest jasno powiedziane, l'

mam nadzieję. .

— Bounderby — nalegał pan Gradgrind —to, co mó-

wisz, jest nierozsądne.

— Czyż tak? — rzekł Bounderby — cieszę się, że tak mó-

wi'sz. Bo gdy Tom Gradgrind powiada mi teraz, że to, co

Tnówię, jest nierozsądne, jestem niechybnie przekonany, że

to musi być diabelnie rozsądne. Pozwolisz, że będę mów7!}

dalej. Znasz moje pochodzenie i wiesz, że przez dobre' parę

lat mego życia nie potrzebowałem łyżki do butów, ponie-

waż nie miałem butów. A jednak możesz wierzyć lub nie,

.jak uważasz za stosowne, — są damy — urodzonei damy —•

należące do rodzin — Rodzin! — które niemal że ubóstwia-

ją ziemię, po której .ja chodzę.

Wyrzucił to na głowę swego teścia jak Rakietę.

, — Podczas gdy twojej córce'"—ciągnął dalej Bounder-

by —daleko"do-tego7^b'y1oyc urefboną damą. O tym wiesz

sam. Zresstą:; nie o'to"chodzi; dbam o te sprawy nie, wiece j-

Ciężkie czasy — 19

.289

niż o kopeć ze świecy. Wiesz dobrze, że nie dbam; ale to

jest Fakt i ty, Tom Gradgrind, nie możesz tego zmienić.

A po co ja o tym mówię?

— Nie po to, obawiam się — zauważył pan Gradgrind

cichym głosem — żeby mnie oszczędzić.

— Wysłuchaj mnie — rzekł Bounderby — i wstrzymaj

się od przerywania mi, .dopóki nie przyjdzie twoja kolei.

Mówię to, ponieważ wysoko ustosunkowane kobiety, będąc-

świadkami szaleństwa twojej córki, były zdziwione widząc,

Jak się prowadzi. Że dziwiły się, jak ja to znoszę! I ja sam

teraz dziwię się i nie będę tego znosił dłużej.

— Bounderby — odparł pan Gradgrind wstając — my-

ślę, że im mniej powiemy sobie tej nocy, tym będzie lepiej.

— Przeciwnie, Tomie Gradgrind, ja myślę, że im więcej,

powiemy dzisiejszej nocy, tym lepiej. To znaczy — za-

strzegł się — im więcej ja powiem, a'potem jest mi obojętne,

jak prędko skończymy. Przechodzę do pytania, które może-

skrócie tę sprawę. Co chciałeś powiedzieć przez propozycję,

którą uczyniłeś przed chwilą?

— Co chciałem powiedzieć, Bounderby?

— Przez swoją propozycję przedłużenia wizyty Luizy

w twoim domu — rzekł Bounderby ze 'sztywnym ruchem;

głowy.

— Miałem nadzieję, że uda mi się przekonać cię w przy-

jacielski sposób, abyś pozwolił Luizie na pewien okres od-

poczynku i zastanowienia się nad sobą, co może wpłynąć

na stopniową zmianę na lepsze pod wieloma względami.

— I na złagodzenie twoich poglądów na niezgodność? —

zapytał Bounderby.

—Jeśli to tak ujmujesz. »

— Co sprawiło, że- w ogóle pomyślałeś o nich? — zapy-

tał Bounderby.

— Powiedziałem już, że obawiam się, iż Luiza nie była

zrozumiana. Czy jest to zbyt wiele, Bounderby, gdy proszę-

cię, żebyś ty, o tyle od niej starszy, pomógł w próbach skie-

-290

rowania jej na właściwą drogę? Ty wziąłeś na siebie wiel-

ką odpowiedzialność za nią; na dobre i na złe, na...

Pan Bounderby mógł być 'zdenerwowany już samym

'powtórzeniem .swych własnych słów, wypowiedzianych--

w swoim czasie do Stefana Blackpoola. Przerwał tę cytatę

gniewnym ruchem.

— Słuchaj no! — rzekł — Nie potrzebujesz, przypomi-

nać mi o tym. Wiem o tym równie dobrze jak ty. Nie trosze?.

się o to; to moja rzecz. „

— Chciałem tylko zauważyć, Bounderby, że wszyscy \

możemy być w większym lub mniejszym błędzie, nie wyłą-

czając nawet ciebie; i że pewne ustępstwo z twojej strony,

przez pamięć na odpowiedzialność, którą przyjąłeś, może

być nie tylko aktem prawdziwej dobroci, ale także spłace-

niem długu wobec Luizy.

— Ja myślę inaczej — wybuchnął Bounderby — I za-

kończę tę sprawę zgodnie z własnym przekonaniem. A więc

nie chcę robić z tego kłótni między mną a tobą, Tomie

G-radgrind. Prawdę mówiąc, nie sądzę, aby warto mi było

narażać moją reputację, wszczynając kłótnię na taki temat.

Jeżeli chodzi o twego przyjaciela — gentelmana, może się

zabierać dokąd mu się żywnie podoba. Jeśli wejdzie mi

kiedy w drogę, powiem mu, co o nim myślę; jeśli nie sta-

niei na mojej drodze, nie powiem mu tego, bo uważam, że

nie warto mi go szukać. Jeśli chodzi o twoją córkę, z któ-

rej uczyniłem Lu Bounderby, a uczyniłbym lepiej pozosta- /

wiając ją Lu Gradgrind, jeśli nie wróci jutro do domu do

dwunastej w południe, będę rozumiał przez to, że woli nie

wracać i przyślę tutaj jej ubranie i wszystko inne, a ty

weźmiesz za nią odpowiedzialność na przyszłość. A ludziom

powiem o nierówności, która nakłoniła mnie do takiego

zlekceważenia prawa, co następuje: Ja jestem Josiah Boun-

derby i miałem SWOJO wychowanie; ona jest córką Toma

Gradigrinda i otrzymała inne wychowanie; te dwa konie nie

mogą ciągnąć razem. Jak mi się zdaje, znają mnie wszyscy

19*

291

dobrze z tego, że jestem dość niezwykłym człowiekiem

i "większość ludzi zrozumie dość szybko, że trzeba równie

niezwykłej, kobiety, żeby na dłuższą, metę mogła dotrzymać

mi kroku.

— Pozwól, że poproszę cię, abyś poważnie zastanowił się

nad tym. — nalegał pan Gradgrind — zanim poweźmiesz

taką decyzję.

— Ja zawsze decyduję się szybko — rzekł Bounderby

wkładając kapelusz — i w ogóle cokolwiek postanawiam,

robię to natychmiast. Powinienem być zdumiony tym, że

Tom Gradgrind zwraca się w ten sposób do Josiaha Boun-

derby 'z Coketown znając go tak dobrze. Jeśli w ogóle

mogłoby mnie cokolwiek zadziwić ze strony Toma Grad-

grinda, teraz gdy wziął on udział w tych sentymentalnych

matactwach. Zakomunikowałem ci moją decyzję i nie mam

nic więcej do powiedzenia. Dobranoc.

Za czym pan Bounderby udał się do swego miejskiego

domu i położył się do łóżka. Pięć minut po dwunastej, na-

stępnego dnia, rozkazał, aby rzeczy pani Bounderby zosta-

ły starannie zapakowane i odesłane do Toma Gradgrinda;

ogłosił, że jego wiejska posiadłość jest na 'sprzedaż i powró-

cił do kawalerskiego trybu życia.

RozdzialIY

ZAGINIONY

Sprawa kradzieży w Banku wciąż jeszcze nie została

wyjaśniona i na niej skupiła się obecnie cała uwaga kie-

rownika tej instytucji. Na dowód swej dokładności i pra-

cowitości, którą się chełpił jako -wybitny człowiek — czło-

wiek, który wszystko zawdzięcza sobie, w dziedzinie han-

dlu — cud godniejszy podziwu niż Wenus, tyle tylko, że wy-

nurzył się z błota zamiast z morza — lubił on okazywać,

292

„ JCUY urniym 'stopniu domowe kłopoty osłabiały jego zapał

w sprawach interesu. Wobec teg-o w pierwszych tygodniach

swego powtórnego kawalerstwa wzmógł nawet swą co-

dzienną krzątaninę i; każdego dnia robił takie zamieszanie,

wznawiając dochodzenia w sprawie kradzieży, że urzędnicy,

którzy się tym zajmowali, nieomal pragnęli!, aby się ona'

nigdy nie była wydarzyła.

I oni błądzili i stracili nawet ślady. Pomimo, iż siedzie-

li tak cicho od chwili wykrycia kradzieży, ż.e większość h>

•dzi rzeczywiście przypuszczała, iż zaniechano dochodzeń,

jako beznadziejnych, nie wydarzyło się nic nowego. Żadna

z zamieszanych w to osób, mężczyzna ani kobieta, ni° zdo-

była się na niewczesną odwagę ani nie uczyniła żadnego

zdradzającego ją kroku. Co dziwniejsze nie słyszano nic

o Stefanie Blackpool i tajemnicza stara kobieta pozostał.z

tajemnicą.

Ponieważ sprawy doszły do tego punktu i nic nie wska-

zywało na to, aby miały go przekroczyć, rezultatem śledztwa

pana Bounderby było to, że postanowił zaryzykować gwał-

towne posunięcie. Ułożył tekst plakatu, ofiarowującego .

dwadzieścia funtów nagrody za pojmanie Stefana Black-

pool, podejrzanego o współudział w ograbieniu Banku w Co-

ketown takiej a takiej nocy; opisał wymienionego Stefana

Blackpool, jego ubranie, cerę, sposób bycia oraz wzrost

w przybliżeniu, tak dokładnie, jak tylko umiał. Zgodnie ze

słowami tych, którzy go widzieli ostatni raz, poinformował,

jak opuścił on miasto i w jakim kierunku się udał; kazał

wydrukować to wszystko wielkimi czarnymi literami na

rzucających się w oczy ogromnych afiszach; kazał je roz-

lepić na murach w nocy, tak że miały -uderzyć w oczy całej

ludności miasta na iaz.

Dzwonki fabryczne musiały tego ranka dzwonić najgłoś-

niej jak mogły, aby rozproszyć grupy robotników, które

gromadziły się o późnym świcie przed tymi afiszami, po-

żerając je chciwym okiem. Do najbardziej chciwych nale-

293

Ci ludzie, słuchając przyjacielskiego głosu, który czytał

głośno — a zawsze znalazł się ktoś gotów-im pomóc — ga-

pili się na litery, oznaczające tak wiele, z nieokreślonym

strachem i szacunkiem, który byłby prawie śmieszny, jeśli

jakikolwiek objaw powszechnej ignorancji może wywołać

inne uczucie niż grozę i 'strach. Wiele uszu i oczu było za-

przątniętych potem wizją tych plakatów w ciągu długich

godzin 'spędzonych pomiędzy obracającymi się wrzeciona-

mi, trzeszczącymi warsztatami i wirującymi kołami; i gdy

robotnicy wylegli znowu na ulice, było znów tak wielu czy-

tających jak przedtem.

Slaekbridge, delegat, musiał również przemówić na ten

temat tego wieczoru;. Slaekbridge zaopatrzył się w czy-

sty afisz u drukarza i przyniósł go w kieszeni. — Och, moi

przyjaciele i rodacy, gnębieni robotnicy Coketown, ocli

moi bracia i towarzysze pracy, współobywatele i bliźni •—

jakie zamieszanie powstało, gdy Slaekbridge rozłożył to,

co nazwał „dokumentem skazania" i podniósł go do góry,

, na ogólny widok i przekleństwo pracującej społeczności. —

Och, moi towarzysze, spójrzcie, do czego zdolny jest zdraj-

ca tego obozu wielkich duchów, którzy wpisali się do świę-

tego spisu obrońców sprawiedliwości i Związku! Och, moi

biedni przyjaciele, dźwigający ciężkie jarzmo tyranów, któ-

rzy depcząc was żelazną .stopą despotyzmu zrównają was

z kurzem z ziemi i chcieliby, abyśmy pełzali na brzuchach,

niby węże, przez resztę waszych dni. Och, moi bracia —

może jako mężczyzna powinienem dodać: •010 je siostry —

co powiecie teraz o Stefanie Blackpool, trofc,\ę zgarbionym

i mającym około pięciu stóp siedmiu cali wzrostu, jak opi-

suje go ten hańbiący i ohydny dokument, ten trujący, tem

zgubny plakat, to wstrętne ogłoszenie. I z jaką godnością

zadenuncjujecie, zgnieciecie tę żmiję, tak plamiącą i hań-

biącą boską rasę, która na szczęście wyrzekła się go raz na

zawsze! Tak, moi rodacy, na szczęście wyrzekła się go, ode-

294

^^^u, uu. alculo; DO pamiętacie, jak stał przed wami na

tym oto podium; pamiętacie, jak twarzą w twarz, krok za

ferokiem, tropiłem go poprzez wszystkie jego zawiłe wy-

mówki; pamiętacie, jak skradał się i czołgał, i posuwał się

bokiem, i sypał nam w oczy sieczkę, do chwili, kiedy nie

.zostawiwszy mu skrawka ziemi, którego mógłby się uchwy-

cić, wypędziłem go spośród nas: jego, którego wytyka nie-

śmiertelny palec pogardy; jego, którego mściwy ogień każde-.

.go wolnego i .myślącego umysłu powinien spalić i napiętno-

wać! A teraz, moi przyjaciele — moi pracujący przyjacie-

le, ponieważ ja jestem szczęśliwy i dumny z tego, że przy-

należę do tego cechu — moi przyjaciele, których twarde,

s lecz uczciwe łoża słane, są w trudzie, których ubogie, lecz

i niezależne garnki gotują się w znoju — i teraz mówię, moi

!; przyjaciele, jakąż postać przyjmuje na siebie ten tchórzli-

:. -wy nikczemnik, gdy staje przed wami w całej .swej nato-

? rainej podłości. Kim jest? Złodziejem! Bandytą! Ściganym

zbiegiem, na którego głowę wyznaczona jest cena; wrzodem

i raną na .szlachetnej opinii robotnika Coketown! Wobec

' tego, bracia moi w świętej akcji, do której wasze dzieci i nie-

narodzone jeszcze dzieci waszych dzieci przyłożyły SWP

<lziec'ięce dłonie, proponuję wam ze strony Zjednoczenia

Powszechnego Trybunału, zawsze dbałego o wasze dobro,

.zawsze gorliwego, gdy chodzi o wasze korzyści, aby zebra-

nie to postanowiło, że ponieważ Stefan Blackpool, tkacz,

wymieniony na tyan plakacie, był już z całą powagą wy-

kluczony żre Społeczności Robotniczej Coketown, ta ostatnia

.jest całkowicie wolna od wstydu za jego czyny i nie można

jej, jako klasie, czynić wyrzutów z powodu jego nieuczci-

wych postępków!

Slaekbridge skończył zgrzytając zębami i pocąc się jak

potępieniec. Parę surowych głosów zawołało — Nie! — a tu-

zin czy dwa powitało okrzykami „Słuchajcie! Słuchajcie!"

przestrogę ze strony jakiegoś człowieka, który krzyknął:

„Slaekbridge, zgrzałeś się, idziesz za szybko!" Ale byli oni

Jak karzełki wobec całej armii; ogół Zgromadzenia przyjąt-

•ewangelię według Slackbridge'a. Kiedy usiadł, dysząc de-'

monstracyjnie, uczczono go trzykrotnym wiwatem. Mężczyź-

ni i kobiety byli jeszcze na ulicach i w milczeniu rozchodzili

się do domów, gdy Sissy, którą odwołano od Luizy parę mi-

nut przedtem, powróciła do niej.

— Kto to przyszedł? — zapytała Luiza.

— To pan Bounderby — rzekła Sissy onieśmielona.

tym nazwiskiem — i twój brat, pan Tom, i młoda kobieta,.

która mówi, żei nazywa się Eachela i że ty ją znasz^

— Czego oni chcą, Sissy, kochanie?

— Chcą zobaczyć się z tobą. Eachela płacze i zdaje sie-

byó zdenerwowana.

— Ojcze — rzekła Luiza, bo był OD, obecny — nie mo-

gę .odmówić zobaczenia się z nimi z powodu, który sam się

wyjaśni. Czy mogą wejść tutaj ?

Ponieważ odpowiedział twierdząca, Sissy wyszła, aby

ich przyprowadzić. Wróciła z nimi natychmiast. Tom

wszedł ostatni: .stanął w najciemniejszej części pokoju, ko-

ło drzwi.

— Pani Bounderby — rzekł jej mąż, wszedłszy i chło- ;;

dno skinąwszy głową — nie przeszkadzam, mam nadzieję. | •

Nie jest to odpowiednia godzina, ale jest tu młoda kobie- l'

ta, której oświadczenie czyni moją wizytę konieczną. To- ||

mię Gradgrind, ponieważ twój syn, młody Tom, uparcie ||

odmawia dla takich czy innych powodów powiedzenia cze- ||

gokolwiek złego czy dobrego o tym oświadczeniu, jestem- ||

zmuszony skonfrontować ją z twoją córką, li

— Pani widziała mnie już raz, proszę pani — rzekła, si

Bachela stając przed Luizą.

Tolm. chrząknął.

— Pani widziała mnie, proszę pani — powtórzyła Ra-

•chela, ponieważ Luiza nie odpowiadała — już raz.

Tom chrząknął znown.

— Widziałam.

29fi |

—Kacnela spojrzała z dumą na pana Bounderby i powie-'

działa— Czy zechce pani powiedzieć, proszę pani, gdzie ta

było i kto tam był?

— Poszłam do domu, w którym mieszkał Stefan Black-

pool tej samej nocy, gdy został wydalony z pracy, i tam

panią zobaczyłam. On był tam również; i jakaś staruszka,,

która nie odzywała się i którą zaledwie mogłam dojrzeć,

stała w ciemnym kącie. Mój brat był ze mną.

— Dlaczego nie chciałeś tego powiedzieć, młody Tomie T

nalegał Bounderby.

—— Obiecałem swojej siostrze, że tego nie zrobię. —

Luiza potwierdziła to szybko. — A poza tym — rzekł szcze-

niak z goryczą — ona opowiada tę historię tak doskonale

i tak dokładnie — że po cóż miałbym wyjmować jej to z ustl

— Niech pani powie, jeśli łaska — nalegała Eachela —

dlaczego, w złą chyba godzinę, przyszła pani do Stefana

tego wieczoru?

— Współczułam mu — rzekła Luiza czerwieniąc się —

i chciałam wiedzieć, co ma zamiar robić, i chciałam ofiaro-

wać mu pomoc.

— Dziękuję pani — rzekł Bounderby. — To bardzo

pochlebne dla mnie i zobowiązujące.

— Czy pani ofiarowała mu — zapytała Eachela —

banknot?

— Tak, ale on nie chciał -go wziąć i przyjął tylko dwa

funty w złocie.

Eachela spojrzała; znów na pana Bounderby.

— Och, oczywiście — rzekł pan Bounderby — jeśli za-

pytasz czy twoje śmieszne i nieprawdopodobne opowiada-

nie było prawdziwe, czy nie, będę zmuszony powiedzieć, że

zostało ono potwierdzone.

— Proszę pani — rzekła Eachela — Stefana Blackpooł

ogłoszono teraz złodziejem, przy pomocy afiszów opubliko-

wanych w tym mieście i nie wiadomo gdzie jeszcze. Było

dziś wieczór 'zebranie, na którym mówiono o nim w" ten sani

29.7

Jiiejszy cniopaik i najlepszy! — Głos jej pełen oburzenia zała-

mał się, przerwała płacząc.

— Jesit mi bardzo, bardzo przykro — rzekła Luiza.

— Och, proszę pani, proszę pani — odparła Eachela. —

Mam nadzieję, że tak jest, ale nie wiem! Nie umiem powie-

dzieć, co pani mogła zrobić! Tacy jak pani nie znają nas,

nie dbają o nas, nie należą do nas. Ja nie jestem pewna, dla-

czego przyszła pani tej nocy. Nie mogłabym powiedzieć

<?zy pani nie przyszła w swoim własnym celu,, nie zwracając

uwagi na to, jakie kłopoty ściąga pani na tego biednego

•chłopca. Powiedziałam, niech pani Bóg błogosławi za to, że

pani przyszła; i powiedziałam to z serca, bo pani tak zda-

wała się go żałować; ale teraz we wiem, nie wiem!

Luiza nie mogła robić jej wyrzutów za jej niesprawie-

dliwe podejrzenia; tak była wierna swemu pojęciu o tym

•człowieku i tak zmartwiona. '

— I gdy pomyślę — rzekła Eachela szlochając — iż ten

biedny chłopak był tak wdzięczny myśląc, że pani jest ta-

ka dobra dla niego. Kiedy pomyślę, jak położył ręce na

swej spracowanej twarzy, żeby ukryć łzy, które pani wy-

wołała — och, mam nadzieję, że pani żałuje i że pani nie

przyszła w żadnym złym celu; ale nie wiem, nie wiem!

— Dobry z ciebie numer — warknął szczeniak porusza-

jąc się nieśmiało w swoim kącie — żeby przyjeżdżać tu

z twoimi cennymi wyrzutami! Powinni cię za drzwi wyrzu-

cić, za to, że nie wiesz, jak się zachować, i to by było cał-

kiem słuszne.

Nie rzekła nic. w odpowiedzi; .jej cichy płacz był jedy-

Tiyrn dźwiękiem, jaki słyszano, dopóki nie odezwał się pan

JBounderby.

— Słuchaj no! — rzekł — Wiesz dobrze, co do ciebie

należy. Zajęłabyś się lepiej tym, zamiast płaczem.

— Doprawdy, wstydzę się — odpowiedziała Eachela

wycierając oczy — że państwo 'widzieliście mnie w takim

•k

•298

- -„ „.^ ^.Lc puwLui^y. .rroszę pani, kiedy przeczy-

tałam, co wydrukowano o Stefanie — a jest w tym tyle

prawdy, co gdyby wydrukowano to o pani — poszłam pro-

&to do Banku, żeby powiedzieć, że ja wiem, gdzie Stefan

jest i obiecać rzetelnie, że on będzie tu za dwa dni. Nie za-

stałam wtedy pana Bounderby, a brat pani nie przyjął umie;

próbowałam potem znaleźć panią, ale nie można było pani

znaleźć i wróciłam do pracy. Spieszyłam się wychodząc z fa-

bryki dziś wieczór, żeby usłyszeć, co mówią o Stefanie —

bo byłam pewna, że on wróci, żeby zaprzeczyć temu! —;

o potem poszłam znowu szukać pana Bounderby i znalazłam

go, i powiedziałam mu wszystko, co wiedziałam; ale on nie

uwierzył ani w jedno płowo i przyprowadził mnie tutaj.

— Jak dotąd, jest to prawda — potwierdził pan Boun-

derby, w kapeluszu na głowię i z rękoma w kieszeniach. —

Ale ja znam was me od dzisiaj, zauważ to, i wiem, że wy

nigdy nie umrzecie z braku chęci do mówienia. A teraz ra-

dzę ci, żebyś nie zajmowała się gadaniem, tylko robotą.

Podjęłaś się. czegoś; teraz mogę ci tylko powiedzieć —

zrób to!

— Napisałam do Stefana pocztą, która odeszła dziś p'»

południu, tak jak pisałam już raz do niego potem, gdy od-

szedł; — rzekła Rachela — będzie tu najdalej za dwa dni.

— No, to powiem ci coś. Może nie udajesz sobie spra-

wy — odparł pan Bounderby — z tego, że ty sama byłaś

ostatnio pod obserwacją, ponieważ nie uważaliśmy cię za

zupełnie wolną od podejrzenia w tej sprawie, a to na tej za-

sadzie, że o większości ludzi sądzi się według tego, z jaki-

mi ludźmi obcują. Nie zapomniano także o urzędzie pocz-

towym. I powiem ci tylko, że żaden list do Stefana Black-

pool nie został wysłany. Co się wobec tego stało z twoim li-

stem, pozostawiam twoim domysłom. Może mylisz się i ni-

gdy nie napisałaś żadnego listu.

. — Nie dalej jak w tydzień po jego odejściu — rzekła

Rachela zwracając się błagalnie do Luizy —• przysłał mi

299

ny szukać pracy pod innym nazwiskiem.

— Och, do licha! — krzyknął Bounderby gwizdnąwszy

i znacząco skinął głową — zmienia nazwisko. Doprawdy^

to niezbyt szczęśliwe dla takiego nieskazitelnego człowieka!

Sąd uważa to za trochę podejrzane, gdy okazuje się, że czło-

wiek niewinny ma wiele nazwisk.

— Cóż, proszę pani — rzekła Eachela, znów ze łzami,

w oczach — pozostało do zrobienia, na litość boską, temu

biednemu chłopcu? Fanowie przeciw niemu z jednej stro-

ny, a robotnicy też przeciw niemu z drugiej, a on chce tyl-

ko pracować ciężko w spokoju i robić tylko to, co uważa za

słuszne. Czy człowiek nie może mieć własnej duszy, włas-

nego rozumu? Czy musi błądzić razem z jedną stroną albo

z drugą, bo inaczej będzie ścigany jak zając? '

— Naprawdę, naprawdę, żałuję go z całego serca — od- ^

powiedziała Luiza — i mam nadzieję, że oczyści, się z tych

zarzutów.

— Może się pani nie obawiać, proszę pani. Na pewno.

— .Tym pewnie,}, przypuszczam — rzekł pan Bounder-

hy — że ty nie chcesz powiedzieć, gdzie on jest? Co?

— Nie chcę, żeby z mego powodu zostało mu po powrocie

niezasłużone piętno, że został tu sprowadzony pod przymu-

sem. On przyjedzie z własnej woli, żeby isię oczyścić i za-

wstydzić tych wszystkich, którzy zniesławili jego dobre

imię, gdy jego tu nie było, i gdy nie mógł się bronić. Napi-

sałam mu, jak go się tutaj krzywdzi — rzekła Eachela od-

rzucając wiszelkie podejrzenie, jak skała, która odrzuca

morze — i on będzie tu najdalej za dwa dni.

— Tym niemniej — dodał pan Bounderby — jeśli ze-

słanie wcześniej znaleziony, będzie miał prędzej okazję

oczyścić się z tych narzutów. Jeśli chodzi o ciebie, to nie

mam nic przeciw tobie; przyszłaś i opowiedziałaś mi coś,

co okazało się prawdą, a ja dałem ci możliwość potwierćLze-

300

-nią, że jest to prawdą i koniec. Życzę wszystkim dobrej no-

cy! Muszę iść, aby zająć się dalej tą sprawą.

Gdy pan Bounderby się poruszył, poruszył się i Tom:

wyszedł ze swego kąta i trzymając się blisko niego, wy-

szedł razem z nim. Jedynym pożegnalnym pozdrowieniem,

jakie wypowiedział było ponure: „Dobranoc, ojcze"! Skoń-

czywszy to krótkie przemówienie i rzuciwszy spode łba

spojrzenie na siostra opuścił dom.

Odkąd Luiza przybyła do jego domu, pan Gradgrind

mówił niewiele. Ciągle siedział jeszcze w milczeniu, gdy Lu-

iza powiedziała łagodnie:

— Rachelo, pewnego dnia, gdy poznasz mnie lepiej, nie

będziesz mnie podejrzewała.

— Nie zwykłam — odpowiedziała Eachela łagodnie —

niedowierzać komukolwiek; ale gdy ja sama i my wszyscy

jesteśmy tak podejrzewani, nie mogę odpędzić od siebie ta-

kich myśli. Przepraszam, że zrobiłem pani krzywdę. Nie my-

ślę teraz tego, co przedtem powiedziałam. Ale mogę znowu

tak pomyśleć, gdy sobie przypomnę, jak się krzywdzi bied-

nego chłopca.

— Czy napisałaś w swoim liście — zapytała Sissy —

ze podejrzenie padło na niego, ponieważ widziano go w po-

bliżu Banku tej nocy? Wiedziałby wtedy, co ma wyjaśnić

"po powrocie i przygotowałby się na to.

11 — Tak, kochanie — odpowiedziała Eachela — ale nie

8 -mogę odgadnąć, co go tam zaprowadziło. Nigdy tam nie

'•chodził. To nie było mu po drodze. Chodził tą samą, dro"-a,

-co ja, nie obok Banku.

Sissy stanęła obok niej, pytając, gdzie mieszka i czy

-może przyjść do niej jutro wieczorem, aby dowiedzieć się,

<"zy są o nim jakieś wiadomości.

— Wątpię — powiedziała Eachela — czy on może być

tu wcześniej niż pojutrze.

— To przyjdę następnego wieczoru także — rzekła

Sissy.

301

Gdy Eaehela, zgodziwszy się na to, odeszła, pan Grad-

grind podniósł głowę i powiedział do swojej córki:

— Luizo, moja droga, ja nigdy, o ile wiem, nie widzia-

' fean tego człowieka. Czy wierzysz, żeby był w to zamieszany?

— Zdaje mi się, że uwierzyłam w to, ojcze, chociaż.

. z wielką trudnością. Nie wierzę w to teraz.

— To znaczy, że kiedyś, wiedząc, że jest podejrzewany

wmówiłaś w 'siebie, że wierzysz w to. Czy jego wygląd i spo-

sób bycia świadczą o uczciwości?

— Jak najbardziej.

— I to jej zaufanie, które nie daje się podważyć! Pytam

sam siebie — rzekł pan Gradgrind w zadumie — czy praw-

dziwy winowajca wie o tych oskarżeniach? Gdzie on jest T

Kto to jest?

Włosy jego zaczęły ostatnio siwieć. Kiedy znów oparł

głowę na isweji dłoni, wyglądał tak staro, że Luiza, z twarzą.

pełną strachu i litości, podeszła szybko do niego i usiadła

u jego boku. Przypadkiem oczy jej spotkały na chwilę wzrok

Sis,sy. Sissy zarumieniła się i drgnęła, a Luiza położyła pa-

lec na ustach.

Nazajutrz, gdy Sissy wróciła do domu i powiedziała

Luizie, że Stefan nie wrócił, powiedziała to szeptem. Na-

stępnej nocy, gdy wróciła do domu z tymi samymi wieś-

ciami i dodała, że nic o nim nie słyszano, powiedziała to

tym samym, cichym, przestraszonym głosem. Od chwili tej

wymiany spojrzeń, nigdy nie wypowiedziały głośno jego-

nazwiska ani żadnej uwagi o nim, ani nawet nie podejmo-

wały tematu kradzieży, gdy pan Gradgrind mówił o tym.

Minęły dwa wyznaczone dni; trzy dni i noce minęły,

a Stefan Blackpool. nie wrócił i nic o nim nie słyszano.

Czwartego dnia, Eaehela, z niezachwianą wiarą, uważając,,

że jej list zaginął, poszła do Banku i pokazała list od nie-

go, K jego adresem; była to jedna z wielu robotniczych ko-

lonii, na bocznej drodze, o sześćdziesiąt mil od miasta. Wy-

302

słano do tego miejsca posłańców i całe miasto spodziewało-

się, że Stefan zostanie sprowadzony następnego dnia.

Przez cały ten czas szczeniak kręcił się koło pana Boun- -

derby jak cień, pomagając mu we wszystkim. Był ogrom-

nie podniecony, strasznie rozgorączkowany, obgryzał pa-

znokcie aż do skóry, mówił twardym, drewnianym głosem,

a usta jego były czame i spieczone. W porze, kiedy spo-

dziewano się podejrzanego, szczeniak był na stacji, i zanim

ci, który zostali wysłani na jego poszukiwania, przybyli,.

proponował zakład, że Stefan uciekł i że się nie zjawi.

Szczeniak miał rację. Posłańcy wrócili sami. List Ea-

cheli został wysłany, list Eacheli został doręczony, a Stefan

Blackpool otrzymawszy go, odszedł jeszcze tej samej godzi-

ny i żadna dusza ludzka nic o tym nie wiedziała. W Coke-

town wątpiono jedynie czy Eaehela rzeczywiście napisała,

w dobrej wierze, przekonana, że on naprawdę powróci, czy

też ostrzegła go, aby uciekł. Opinia była podzielona.

Przeszło sześć dni, siedem dni, nadszedł następny ty-

dzień. W nieszczęsnym szczeniaku zbudziła się z rozpaczy

odwaga, poczuł się pewniejszy siebie. — Czy podejrzewany

człowiek był złodziejem? Dobre pytanie! Jeżeli nie, gdzież.

jest ten ozłowiek i dlaczego nie wraca?

Gdzież jest ten człowiek i dlaczego nie wraca? W śmier-

telnej .ciszy nocnej, jego słowa, których echo za dnia rozle-

gało się daleko, rozbrzmiewały tuż przy nim i' trapiły go aż.

do rana.

\

Rozdział V

ZNALEZIONA

Dzień i noc minęły znowu i znowu dzień i'noc. Nie ma

Stefana Blackpool. Gdzież jest ten człowiek i dlaczego nie-

wraca?

Co wieczór Sissy szła do mieszkania Eacheli i siadywa-

ła z nią w jej małym,' schludnym pokoiku. Przez cały dzień

303

-u^iifia, pracowała ciężko, Jais zawsze muszą pracować ^oje serce. Ja nigdy nie przestałam wierzyć Stefanowi

ludzie, bez względu na ich troski. Węże dymu były obojęt Blackpool!

Jie na to czy ktoś zagubił się, czy został znaleziony, cv.

ktoś okazał się złym, czy dobrym; szalone z melancholii sło

nie, podobnie jak ludzie Twardych Faktów, nadal czyni

ły swoje bez względu na to, co się wydarzyło. Dzień i no<

My wszyscy, w Kamiennej Willi, Eachelo, wierzymy,

e on zostanie oczyszczony z podejrzeń wcześniej czy póź-

liej.

— Im lepiej wiem, że tak tam myślą,, moja droga —

znowu, dzień i noc. Monotonia była nie do przetrzymania .zekła .Rachela — i im bardziej jestem ci wdzięczna za to

;e przychodzisz stamtąd specjalnie, żeby mnie pocieszyć

Nawet zniknięcie Stefana Blackpool rozpłynęło się w ogól

-nym nurcie wydarzeń i stało się zjawiskiem tak monotonnym

jak każdy kawałek maszyny w Cokeitown.

— Wątpię — rz°kła Rachela — czy zostało choćby dwu

dziestu ludzi w tvm mieście, którzy mają jeszcze jakąś wia

rę w biednego chłopca.

Powiedziała to do Sissy, która siedziała w jej mieszka

3iiu oświetlonym tylko latarnią z rogu ulicy. Sissy przyszła

ta, gdy już było ciemno, i czekała na powrót Racheli z prą

cy; teraz usiadły pr?y oknie, przy którym zastała ją Eache

la, nie potrzebując Jaśniejszego światła do swej smutne

rozmowy.

— Gdybym — a na szczęście tak nie jest — nie miała cię

hie i nie mogła z tooą porozmawiać — ciągnęła Rachela -

są chwile, kiedy zdaje mi się, że bym oszalała. Ale z cieb'<

czerpię nadzieję i siłę; i ty wierzysz, że chociaż pozory si

przieciw niemu, on okaże się czysty?

.— Wierzę w to — odparła Sissy — całym sercem. J'e

stem tak pewna, Eachelo, że wiara, jaką masz w swoim ser

cu, mimo w&zelkich przeciwności, nie może mylić, że wie

rżę w niego tak samo, jakbym znała go przez tyło lat cięż

kich prób, co ty.

— I ja, moja droga — rzekła Eachela z drżeniem w gło

się — wiem, że przez cały ten czas był na swój cichy sposó)

tak wiemy wszystkiemu, co uczciwe i dobre, że nawet gdy

bym nigdy więcej nie usłyszała o nim i gdybym miała do

żyć stu lat, mogłabym powiedzieć ostatnim tchem; Bóg zn,

304

dotrzymać mi towarzystwa, a ludzie widzą cię ze mną.

eszcze niezupełnie wolną od podejrzeń, tym bardziej smu-

•ę się, że wypowiedziałam te niedowierzające słowa do mło-

ej pani. A jednak...

— Chyba teraz już jej nie podejrzewasz — Rachelo?

— Teraz, gdy ty zbliżyłaś nas bardziej, nie. Ale czasem

ie mogę powstrzymać się...

Głos jej zniżył się, jakby cicho i powoli rozmawiała z sa-

ną sobą, tak że Sissy, siedząc obok niej, musiała słuchaó

.ważnie.

— Czasem nie mogę powstrzymać się od podejrzewania

ogoś. Nie wiem, kto to jest, nie wiem jak i kiedy to się

tało, ale podejrzewam, że ktoś po prostu usunął Stefani

drogi. Podejrzewam, że przez jego dobrowolny powrót

wykazanie przed wszystkimi, że jest niewinny, ktoś został-

y potępiony, ktoś, kto — żeby zapobiec temu — zatrzymał

i usunął z drogi.

— To jest okropna myśl — rzekła Sissy blednąc.

— To jest okropne, pomyśleć, że może został zamordo-

^ny.

Sispy zadrżała i zbladła jeszcze bardziej.

— Czasem, gdy przychodzi mi to do głowy, kochanie —

;ekła Rachela — a czasem tak jest, mimo że robię wszy-

•ko, żeby do tego nie dopuścić, liczę w czasie pracy kolej-

o, aż do bardzo wysokich liczb, powtarzam urywki wier-

;y, które znałam będąc dzieckiem — wpadam w taki dzi-

lężkie czasy — 20

305

ki, gwałtowny pośpiech, że choćbym nie wiem jak była zmę-

czona, chcę iść szybko, całymi milami i milami. Muszę się-

uspokoić, zanim położę się do łóżka. Odprowadzę cię do-

domu.

— On mógł zachorować w powrotnej drodze — rzekła.

Sissy, nieśmiało podsuwając ten zużyty ochłap nadziei —.

i w takim razie jest wiele miejsc po drodze, gdzie mógł się-

zatrzymać.

— Ale nie ma go tam. Szukano go wszędziei ii nie ma go

w żadnym z tych miejsc.

— Prawda — brzmiało niechętne potwierdzenie Sissy;

— Mógł. prz-ejść tę drogę w dwa dni. Jeśli miał chorą.

nogę i nie mógł iść, posłałam mu, w tym liście, który dostał,

pieniądze "na przejazd, na wypadek gdyby nie miał włas-

nych.

— Miejmy nadzieję, że jutro przyniesie coś lepsziego,.

Rachelo. Wyjdźmy na powietrze.

• Jej łagodna dłoń ułożyła szal na błyszczących, czarnych

włosach -Kacheli w sposób, w jaki go zawsze nosiła. Wyszły,

razem. Ponieważ noc była piękna, małe grupy robotników

tkwiły jeszcze na rogach ulic; ale była to pora kolacji dla.

większości z nich i na ulicach było niewielu ludzi.

— Nie jesteś już tak podniecona, Eachelo, i twoja ręka.

jest chłodniejsza.

— Lepiej mi, kochanie, gdy tylko mogę wyjść i ode-

tchnąć trochę świeżym powietrzem. Gdy nie mogę, staję się-

słabsza i bardziej strapiona.

— Nie możesz opaść z sił, Eachelo, ponieważ w każduji

chwili będziesz może musiała stanąć przy Stefanie. Jutro

jest sobota. Jeśli nie nadejdą żadne nowiny, pójdziemy

w niedzielę rano na wieś na spacer, żebyś nabrała sił na na-

stępny tydzień. Pójdziesz?

— Dobrze, kochanie.

306

idąc tak i rozmawiając znalazły się, na ulicy, gdzie stat

dom pana Bounderby. Droga do domu Sissy prowadziła obok

jego drzwi i szły prosto w ich kierunku. Jakiś pociąg przy-

jechał niedawno do Coketown, co wprawiło w ruch wiel»

pojazdów i wywołało pewne ożywienie w mieście. Kilka po-

wozów turkotało przed nimi i za nimi, gdy zbliżały się do

drzwi pana Bounderby, i właśnie gdy mijały dom, jeden

•L nich nadjechał z taką szybkością, że mimo woli obejrzały

się. Jasne gazowe światło ponad schodami pana Bouudcr-

by ukazało im w powozie panią Sparsit, w ekstazie podnie-

cenia szarpiącą drzwiczki, żeby je otworzyć; pani Sparsit.

ujrzawszy je w tej samej chwili, zawołała, żeby stanęły.

— To przypadek — wykrzyknęła pani Sparsit, uwolnio-

na przez woźnicę. — To opatrzność! Wychodź pani — rzekła

do kogoś w środku — wychodź, albo każę cię wyciągnąć!

Na to wyszedł z powozu, nie kto inny, ale tajemnicza

stara kobieta, którą pani Sparsit natychmiast schwyciła za

kołnierz.

— Zostawcie ją! — krzyknęła pani Sparsit -z, wielką

energią — niech nikt jej nie dotyka. Ona należy do mnie.

Wchodź, pani — rzekła pani Sparsit rzucając kolejny roz-

kaz. — Wchodź pani, bo każę cię wciągnąć!

Dla wszystkich prawdziwie angielskich przechodniów,

którzy mieli szczęściei być świadkami tego wydarzenia, wi- .

dok matrony o klasycznej po&tawie, chwytającej za kołnierz

staruszkę i wciągającej ją do budynku mieszkalnego, byłby

we wszelkich okolicznościach wystarczającą pokusą dla

wtłoczenia się do domu i przekonania się, jak się to skoń-

czy. A jeśli dodać jeszcze do tego, że zdarz.eaiiu temu towa-

rzyszył urok" tajemnicy i rozgłosu, z jakim łączyła się dla

całego miasta sprawa okradzenia Banku, wszystko to po-

ciągnęłoby przechodniów z nieodpartą siłą, nawet gdyby

spodziewali się, że dach runie im na głowy. Wobec tego

przypadkowi świadkowie wydarzenia, składający się z naj-

20*

307

.i.^.ni.i.won^.u. o^oiduuw w uczcie OKOIO dwudziestu pięciu

osób, -wtłoczyli się za Sissy i Rachelą, gdy weszły one za pa-

nią Sparsłt i jej zdobyczą; cała ta grupa wtargnęła do ja-

dalni pana Bounderby, gdzie ludzie, którzy byli z tyłu, ni°

tracili ani chwili, włażąc na krzesła, żeby widzieć jeszcze

lepiej od stojących na przedzie.

— Sprowadźcie pana Bounderby! — krzyknęła pani

Sparsit — Racbelo, ty, młoda kobieto! czy wiesz, kto to jest?

— To j-est pani Pegler — rzekła Rachela.

— No myślę, że tak! — krzyknęła pani Sparsit tryumfu-

jąco. — Sprowadźcie pana Bounderby. Odsuńcie się wszy-

scyr — Tu pani Pegler, osłaniając się szalem i usuwając się

eprz&o. oczu, szepnęła słowo prośby. — Proszę mi nic nie

opowiadać — rzekła głośno pani Sparsit. — Mówiłam już

dwadzieścia razy, po drodze, że nie puszczę was, dopóki

własnoręcznie nie oddam was Jemu.

Teraz ukazał się pan Bounderby w towarzystwie pana

Gradgrinda i szczeniaka, z którymi konferował na górze.

Pan Bounderby ujrzawszy to nieproszone zgromadzeni

w swojej jadalni, zdawał się być bardziej zdziwiony niż nie-

gościnny.

— Ależ cóż się znowu stało! — powiedział. — Pani

Sparsit?

— Sir — wyjaśniała ta zacna kobieta — sądzę... mam to

szczęście, że mogłam sprowadzić tu osobę, którą pan bar-

dzo pragnął znaleźć. Ożywiona pragnieniem odciążenia

pańskiego •umysłu, sir, zebrawszy słabe poszlaki dotyczące

części kraju, w którym można było przypuszczać, że osoba

ta mieszka, dostarczone przez młodą kobietę, Rachelę, na

szczęście obecną teraz, aby ją zidentyfikować, miałam to

szczęście, że udało mi się i przywiozłam ze sobą tę osobę —

nie potrzebuję tego dodawać — po przezwyciężeniu znacz-

nej niechęci z jej strony. Osiągnęłam to, sir, nie' bez pewnych

kłopotów; ale kłopoty w służbie dla pana są dla mnie przy-

jemnością, a głód, pragnienie i zimno prawdziwą rozkoszą.

308

TU pani Sparsit przerwała, ponieważ twarz pana Baun-

derby przedstawiała niezwykłą kombinację najrozmaitszych

kolorów i wyrazów niezadowolenia, gdy ukazano mu starą

panią Pegler.

— Ależ co pani chce przez to powiedzieć — brzmiało

zupełnie niespodziewane pytanie, zadane z wielkim oburze-

niem. — Pytam się, co pani sobie myśli, pani Sparsit?

— Sir! — wykrzyknęła słabo pani Sparsit.

— Dlaczego pani nie pilnuje swoich spraw, moja pani —

ryknął Bounderby. — Jak pani śmie chodzić i wtykać swój

wścibski nois w moje rodzinne sprawy?

Ta aluzja do jej ulubionego rysu twarzy pognębiła pa»

nią Sparsit. Usiadła sztywno na krześle, jakby zamrożo-

na; i patrząc uparci-e na pana Bounderby, powoli tarła jedn^

mitenkę o drugą, jakby były również zamrożone.

— Mój kochany Jo&iahu! — krzyknęła pani Pegler

drżąc. — Mój ukochany chłopcze! Ja nie jestem winna. To

nie moja wina, Josiahu. Tłumaczyłam i perswadowałam te.}

pani, że wiem, iż to, co robi, nie będzie ci miłe, ale ona upar-

ła się.

— Dlaczegoś (pozwoliła jej sprowadzić się tutaj? Nie

mogłaś strącić jej kapelusza z głowy, wybić jej zęba lub

podrapać ją albo zrobić jej coś w tym rodzaju? — zapytał

Bounderby.

— Mój drogi chłopcze! Ona groziła mi, że jeśli będę się

opierać, sprowadzi mnie przez policję, więc lepiej był'>

przyjść po cichu, niż robić zamieszanie w takim — pani

Pegler rozejrzała się nieśmiało, lecz z dumą po ścianach -

w takim p-ięknym domu, jak ten. Doprawdy, doprawdy, to

nie jest moja wina! Mój drogi, szlachetny, wspaniały chłop-

cze.. — Ja zawsze żyłam cichutko i w tajemnicy, mój drogi

Josiahu. Nie złamałam ani razu warunków umowy. Nigdy

nie powiedziałam, że jestem twoją matką. Podziwiałam ci^.

309

-.-„ ^uscmi uo miasta, po dłu-

^ „ -^wcviiosci, aby z dumę. spojrzeć na ciebie, robiłam to

w tajemnicy, moje kochanie, i odjeżdżałam znowu.

Pan Bounderby, z rękoma w kieszeniach, chodził znie-

cierpliwiony, jak na torturach, wzdłuż długiego stołu, pod-

czas gdy widzowie żarłocznie pochłaniali każda sylabę z bła -

galnej mowy pani Pegler i przy każdej następnej sylabie

oczy ich zaokrąglały się coraz bardziej. Pan Bounderby

ciągle jeszcze chodził tam i z powrotem, gdy pani Pegler

skończyła, a pan Gradgrind zwrócił się do tej złej starej

kobiety: /

— Dziwię się, proszę pani — zauważył surowo — że na

stare lata ma pani czelność zwracać się do pana Bounderby

jak do syna, po tym, gdy pani tak nieludzko i wyrodn-ie

z nim postępowała.

— Ja wyrodna? — krzyknęła^ biedna stara pani Pegler.

— Ja nieludzka? Dla mego kochanego chłopca?

— Kochanego! — powtórzył pan Gradgrind — Tak,

kochanego, teraz gdy sam zdobył sobie obecna pozycję,

pozwolę sobie powiedzieć. JNPie bardzo jednak kochanego,

g"dy porzuciła go pani w dzieciństwie i zostawiła na pastwę

brutalności babki pijaczki.

— Ja opuściłam mego Josiaha — krzyknęła pani Pegler

załamując ręce. — No, niech Bóg panu wybaczy, sir, pań-

skie złośliwe fantazje i obrazę pamięci mojej biednej matki,

która umarła na moich rękach, zanim jeszcze Josliah si?

modził.

Mówiła z taka szczerością i oburzeniem, że pan Grad-

grind wstrząśnięty myślą, która mu teraz zaświtała, zapy-

tał łagodniejszym tonem:

— Czy pani zaprzecza, proszę pani, że pani zostawił?

swego syna, aby — aby wychowywał się w rynsztoku?

— Josiah w rynsztoku? — wykrzyknęła pani P&gler. —

Mc podobnego, sir.' Nigdy? Wstydź się paJi? Mój kochany

310

chłopiec wie i powie to panu, że chociaż pochodzi ze skrom-

nej rodziny, miał rodziców, którzy kochali go, jak tylko

umieli, i nigdy nie uważali sobie za krzywdę, gdy musieli

fiię wyrzec czegoś, żeby on mógł pięknie pisać i rachować;

i ja mam w domu jego zeszyty, które mogę pokazać! Tak,

mam — rzekła pani Pegler z urażona duma. — I mój naj-

droższy chłopiec wie i powie to panu, że kiedy jego ukocha-

ny ojciec Umarł, gdy on miał osiem lat, to jego matka także

musiała poskąpić sobie troszkę, żeby pomóc mu w życiu

i oddać go do terminu. I był z niego porządny chłopak,

i miał dobrego majstra, który mu pomagał, aż dorobił się1

tak, że jest bogaty i dobrze mu się powodzi. I ja panu po-

wiem, sir — bo ten kochany chłopak nie zechce — że cho-

ciaż jego matka miała tylko wiejski sklepik, on nigdy nie

zapomniał o niej, ale dawał mi trzydzieści funtów rocznie—

więcej nie potrzebuję, bo odkładam sobie z tego — pod jed-

nym tylko warunkiem, ze będę siedzieć sobie w swoich stro-

nach, nie chwalić się nim i nie zawracać mu głowy. I nigdy

tego nie robiłam, poza tym, że oglądałam go raz do roku

z daleka, o czym on nawet nie wiedz 'ał. I to jest słuszne —

rzekła biedna stara pani Pegler zaślepiona w swym n^ucm

dia syna — żebym ja siedziała w swoich stronach, bo nie

wątpię, że gdybym była tutaj, to na pewno zrobiłabym wie-

le niewłaściwych rzeczy; jestem bardzo zadowolona i potra-

fię zatrzymać swoja dumę z Josiaha dla siebie; ja mogę ko-

chać tylko dla samej miłości ? I wstyd mi za pana, sir — rżę

kła w końcu pani Pegler — za pańskie oszczerstwa i podej-

rzenia. Nigdy nie byłam tu przedtem i nigdy nie chciałam

tu być, skoro mój kochany syn powiedział: „Nie". I nie by-

łabym ^tu dzisiaj, gdyby mnie tu nie przywieziono. I niecił

pan s''ę wstydzi, och wstydzi oskarżać mnie, ź'e byłam złą,

matka dla mego syna, kiedy on jest tutaj i może pann po-

wiedzieć coś zupełnie innego.

Widzowie, stojący wokół i ci, którzy weszli na krzesła,

podnieśli szmer współczucia dla pani Pegler i pan Grad-

311

- „-„^o^,^^ ^ ,)^±.i JJJ.^.yJczluz.diam c^asam ao miasta, po dfu-

giej nieobecności, aby z dumą spojrzeć na ciebie, robiłam to

w tajemnicy, moje kochanie, i odjeżdżałam znowu.

Pan Bounderby, z rękoma w kieszeniach, chodził znie-

cierpliwiony, jak na torturach, wzdłuż dług'ego stołu, pod-

czas gdy widzowie żarłocznie pochłaniali każdą sylabę z bła -

galnej mowy pani Pegler i przy każdej następnej sylabie

oczy ich zaokrąglały się coraz bardziej. Pan Bounderby

ciągle jeszcze chodził tam i z powrotem, gdy pani Pegler

skończyła, a pan Gradgrind zwrócił się do teg złej starej

kobiety:

— Dziwię scę, proszę pani — zauważył surowo — że na

stare lata ma pani czelność zwracać s;ę do pana Bounderby

jak do syna, po tym, gdy pani tak nieludzko i wyrodnie

z nim postępowała.

— Ja wyrodna! — krzyknęła biedna stara pani Pegler.

— Ja nieludzka! Dla mego kochanego chłopca!

— Kochanego! — powtórzył pan Gradgrind — Tak,

kochanego, teraz gdy sam zdobył sobie obecną pozycję,

pozwolę sobie powiedzieć. ?0 bardzo jednak kochanego,

gdy porzuciła go pani w dzieciństwie i zostawiła na pastwę

brutalności babki pijaczki. ~

— Ja opuściłam mego Josiaha — krzyknęła pani Pegler

załamując race. — No, niech Bóg panu wybaczy, sir, pań-

skie złośliwe fantazje i obrazę pamięci mojej biednej matki,

która umarła na moich rękach, zanim jeszcze Josuah si?

modził.

Mówiła z taką szczerością i oburzeniem, że pan Grad-

grind wstrząśnięty myślą, która mu teraz zaświtała, zapy-

tał łagodniejszym tonem:

— Czy pani zaprzecza, proszę pani, że pani zostawiła

swego syna, aby — aby wychowywał się w rynsztoku?

— Josiah w rynsztoku! — wykrzyknęła pani Pegler. —

Nic podobnego, sir.' Nigdy! Wstydź się pan! Mój kochany

310

^JJiupiee wie i powie to panu, że chociaż pochodzi ze skrom-

nej rodziny, miał rodziców, którzy kochali go, jak tylko

umieli, i nigdy nie uważali sobie za krzywdę, gdy musieli

się wyrzec czegoś, żeby on mógł pięknie pisać i rachować;

i ja mam w domu jego zeszyty, które mogę pokazać! Tak,

-mam — rzekła pani Pegler z urażoną dumą. — I mój naj-

droższy chłopiec wie i powie to panu, że kiedy jego ukocha-

ny ojciec umarł, gdy on miał osiem lat, to jego matka także

musiała poskąpić sobie troszkę, żeby pomóc mu w życiu

i oddać go do terminu. I był z niego porządny chłopak,

i miał. dobrego majstra, który mu pomagał, aż dorobił się

tak, że jest bogaty i dobrze mu s''ę powodzi. I ja panu po-

Tvi'em, sir — bo ten kochany chłopak nie zechce — że cho-

ciaż jego matka miała tylko wiejski sklepik, on nigdy nie

zapomniał o niej, ale dawał mi trzydzieści funtów rocznie—

więcej nie potrzebuję, bo odkładam sobie z tego — pod jed-

nym tylko warunkiem, że będę siedzieć sobie w swoich stro-

Jiach, nie chwalić się nim i nie zawracać mu głowy. I nigdy

tego nie robiłam, poza tym, że oglądałam go raz do roku

z daleka, o czym on nawet nie wi'edz'ał. I to jest słuszne —

rzekła biedna stara pani Pegler zaślepiona w swym n^ucm

dla syna — żebym ja siedziała w swoich stronach, bo nie

wątpię, że gdybym była tutaj, to na pewno zrobiłabym wie-

le niewłaściwych rzeczy; jestem bardzo zadowolona i potra-

fię zatrzymać swoją dumę z Josiaha dla siebie; ja mogę ko-

chać tylko dla samej miłości! I wstyd mi za pana, sir — rżę,

kła w końcu pani Pegłer — za pańskie oszczerstwa i podej-

rzenia. Nigdy nie byłam tti przedtem i nigdy nie chciałam

tu być, skoro mój kochany syn powiedział: „Nie". I nie by-

łabym tu dzisiaj, gdyby mnie tu nie przywieziono. I niech

pan się wstydzi, och wstydzi oskarżać mnie, ż'e byłam złą

matką dla mego syna, kiedy on jest tutaj i może panu po-

wiedzieć coś zupełnie innego.

Widzowie, stojący wokół i ci, którzy weszli na krzesłp,

podnieśli szmer współczucia dla pani Pegler i pan Grad-

311

przykrym położeniu; pan Bounderby, który ani na chwilę-

•me przestał chodzić tam i z powrotem i z każda, chwilę, na-

dymał się coraz bardziej i coraz bardziej czerwieniał, za-

trzymał się nagle.

— Nie wiem dokładnie — rzekł pan Bounderby — jak

s;ę to stało, że zostałem zaszczycony obecnością zebranego

lu towarzystwa, ale nie dopytuję się. Gdy państwo zaspoko-

ją. swoją ciekawość, może będą, łaskawi rozejść s^ę; czy są

zadowoleni, czy nie, może jednak będą łaskawi rozejść się.

Nie jestem zobowiązany wygłaszać odczytów o moich spra-

wach rodzinnych, nie podejmowałem się tego i nie będę te-

go robił. Przeto ci, którzy oczekują jakichkolwiek wyjaś-

nień na ten temat, rozczarują się — a zwłaszcza Tom Grad-

grind, trzeba mu to zawczasu powiedzieć. Jeśli cliodzi o kra-

dzież w Banku, popełniono omyłkę łącząc moją matkę z tą

eprawą. Nie stałoby się to, gdyby nie czyjeś zbytnie wścib-

stwo; ja nigdy nie znosiłem wścibstwa, w żadnych okolicz-

nościach. Dobranoc!

Pomimo że pan Bounderby przedstawił to w ten sposób

i trzymał teraz drzwi otworem, żeby towarzystwo mogło

wyjść, widać było, że nadrabiał miną; był jednocześniei nie-

zmiernie przygnębiony i w najwyższym stopniu śmieszny.

Zdemaskowany jako człowiek znęcający się nad słabszymi,

człowiek, który zbudował swą burzliwą reputację na kłam-

stwach i w swej chełpliwości odsuwał od siebie prawdę rów-

nie daleko jak gdyby wysuwał nędzne roszczenia (nie ma

nędznie jszych), że pochodzi z arystokratycznej rodziny, wy-

glądał bardzo śmiesznie. Trzymając otwarte drzwi, który-

mi wychodzili ludzie, wiedział, że wyniosą oni to wszyst-

ko, co się tu zdarzyło, na całe miasto, na cztery wiatry; nie

mógłby wyglądać na bardziej nieszczęsnego i ostrzyżonego

Tyrana, nawet gdyby obcięto mu uszy. Nawet pani Sparsit,

312

-m^oŁi^^^oii w o. Aumci/ci, is.tuJ.ct, uJJctula, w byczym swego trium-

fu w Bagno Zniechęcenia, nie była w tak złej sytuacji jak

ten wybitny człowiek i zawdzięczający sobie wszystko Bla-

gier, Josiah Bounderby z Coketown.

Rachela i Sissy zostawiwszy panią Pegl>er na nocleg

•U syna poszły teraz razem aż do furtki Kamiennej Willi

i tam rozstały się. Pan Gradgrind dogonił je, zanim zdążyły

się oddalić i z wielkim zainteresowaniem wszczął rozmowę

o Stefanie Blackpool; uważał, że fakt, iż wszystkie podej-

rzenia wobec pani Pegler tak całkowicie upadły, jest bardzo

dla niego korzystny.

Jeśli chodzi o szczeniaka, to podczas całej tej sceny, jak

w ogóle ostatnio, trzymał się blisko pana Bounderby. Zda-

wało się, iż sądzi, że póki Bounderby nie zrobi żadnego od-

krycia bez jego wiedzy, jest on bezpieczny. Nigdy nie od-

wiedzał swojej siostry i odkąd wróciła do domu, widział ją

tylko raz: tej nocy, gdy ciąglei trzymał s^ę tak blisko pana

Bounderby, jak to już zostało opowiedziane.

Niewyraźna, nieskrystalizowana obawa tkwiła jednak

w umyśle jego siostry, obawa nigdy n''e ujawniona, która

otaczała tego niedobrego i niewdzięcznego chłopca ponura,

tajemnicą. Ta sama ponura myśl w równie niewyraźnym

kształcie nasunęła się Sissy, gdy Rachela mówiła o kimś,

komu powrót Stefana byłby nie na rękę. Luiza nigdy nie

mówiła o tym, że żywi jakieś podejrzenia, względem brata,

dotyczące kradzieży; ona i Sissy nigdy nie zwierzyły się

sobie na ten temat z wyjątkiem jednej wymiany spojrzeń,

gdy nieszczęsny ojciec oparł swą siwą głowę na dłoni;

ale było porozumienie między nimi i obie wiedziały o tym.

Ten strach był tak okropny, że krążył wokół każdej z nich,

jak upiorny cień; żadna z nich nie śmiała pomyśleć, żei jest

blisko niej, a tym bardziej, że jest blisko — drugiej.

Szczeniakowi wciąż dopisywała udana odwaga, w któr^

.313

_. .-^- ,, _^„ ^,„^^^ ^^.u^^ywi ma uyi -e.luuz.ieJe.in, Jiiecn

się pokaże. Dlaczego tego nie zrobił?

Jeszcze jedna noc. Jeszcze Jeden dzień i noc. Nie ma Ste-

fana Blackpool. Gdzież jest ten człowiek i "dlaczego nie

wraca?

RozdzialYI

ŚWIATŁO GWIAZD

Niedziela ta była pogodną jesienną niedzielą, jasne

i chłodną; wczesnym rankiem Sissy i Rachela spotkały się,

aby odbyć umówioną przechadzkę na wieś.

Ponieważ Coketown sypie popiół nie tylko na swą gło-

wę, ale również na głowy sąsiadów — podobnie jak te po-

bożne osoby, które pokutują za własne grzechy ubierając

innych we włosiennice — ludzie, którzy od czasu do czasu.

zapragnęli łyknąć świeżego powietrza, co nie jest stanow-

czo najgorszą z próżności życia, zazwyczaj odjeżdżali od

•miasta parę mil koleją i stąd rozpoczynali swój spacer lub

przechadzkę wśród pól. Sissy i Rachela wymknęły się spo-

za zasięgu dymu tym właśnie zwykłym sposobem i wysia-

dły na stacji leżącej mniej więcej w połowie drogi między

miastem a wiejską posiadłością pana Bounderby.

Pomimo że krajobraz splamiony byt tu i ówdzie stosa-

mi węgla, naokoło było zielono; szumiały drzewa, skowron-

ki śpiewały (mimo że była niedziela); w powietrzu unosiły

się miłe wonie, a wszystko to nakryte było jasną kopułą

błękitnego nieba. Z jednej strony ukazywało się z oddali Co-

ketown jak czarna mgła; z drugiej — wznosiły się wzgórza,

z trzeciej — widać było grę świateł na horyzoncie, tam

gdzie słońce świeciło nad dalekim morzem. Pod ich stopami

Tayła świeża trawa, piękne cienie gałęzi drżąc rzucały na

nią ciemne plamy. Żywopłoty byłv butne; wszędz'e naokoło

spokój. Maiszyny u wylotów szybów i chude stare konie,

?14

"które kołami wyżłobiły w ziemi ślady swej codziennej pra-

•cy, były jednakowo ciche; koła przestały się kręcić na krót-

ką chwilę; i nawet wielkie koło ziemi zdawało się dziś obra-

cać bez wstrząsów i hałasu.

Szły przez pola i cieniste ścieżki, czasem przeskakując

•szczątki jakiegoś płotu, tak przegniłego, ze rozpadał się

pod dotknięciem stopy, czasem mijając resztki cegieł i be~

lek, porośniętych trawą, a znaczące miejsca opuszczonych

fabryk. Szły ścieżkami i wzdłuż niewyraźnych kolein. Omi-

jały starannie kopcei, porośnięte gęstą wysoką trawą, splą-

tanymi głogami, szczawiem końskim i innymi roślinami;

•opowiadano bowiem w tych stronach ponure historie o sta-

rych szybach ukrytych pod takimi kopcami."

Słońce było już wysoko, gdy usiadły, aby odpocząć. Od

dłuższego czasu nie widać było. nikogo, blisko ani daleko;

samotność ich była niezamącona. — Jest tu tak cicho, Ra-

•chelo, i ścieżka jest tak niewydeptana, że zdaje mi się, iż

jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy przyszli tu tego lata,.

Gdy Sissy i (mówiła to, spojrzenie jej padło na jeden

•z przegniłych szczątków płotu na ziemi. Wstała, aby go-

obejrzeć.

— A jednak -nie wiem. To zostało złamane niedawno.

TJrzewo jest jeszcze całki'em świeże, tam gdzie pękło. Są'

też ślady. Och, Rachelo!

Przybiegła z powrotem i- objęła ją za szyję. Racheid

3'erwała się już.

— Co się stało?

• Niie wiem. Tam na trawie leży kapelusz.

Podeszły razem. Rachela podniosła go, drżąc od stóp

do głowy. Wybuchnęła płaczem i lamentami; wewnątrz ka-

pelusza było napisane — Stefan Blackpool — jego własną

ręką. '

• Och, biedny chłopak, bliedny chłopak! Sprzątnięto

go. Leży tu gdzieś zamordowany!

315-

.-^J ^ZJJ oq. JHU. nJ-iii ai.au.y J&.1W18 —— wyJąKBia OlhSy,

Bały się spojrzeć; ale wreszcie obejrzały kapelusz i nie

znalazły żadnych śladów gwałtu, ani z z»ewnątrz ani we-

wnątrz. Leżał tu widocznie od paru dni, bo deszcz i tra-

wa poplamiły go, a na trawie, w miejscu gdzie leżał, odciś-

nięty był jego kształt. Rozejrzały się trwożnie dokoła, nie

ruszając się, ale nie ujrzały niczego więcej. — Eachelo —

szepnęła Sissy — ja pójdę dalej sama.

Uwolniła rękę i chciała właśnie pójść naprzód, gdy Ra-

chela z krzykiem, który się odbił echem po całej okolicy,.

chwyciła ja, obiema rękoma. Przed nimi, wprost u ich stóp,.

tyła krawędź czarnej, poszarpanej przepaści, ukryta w gę-

stej trawie. Odskoczyły w tył i upadły na kolana, kryjąc

swe twarze jedna na ramieniu drugiej.

— Och, dobry Boże! On jest tam! Taon w dole. — Po

tych słowach nie można było początkowo wydobyć z Racheli

dni łzami, ani modlitwami, ani tłumaczeniem — nic poza

okropnym krzykiem. Nie można było uciszyć jej, a koniecz-

nie trzeba było ją trzymać, bo rzuciłaby się w przepaść.

— Rachelo, kochana Rachelo, moja dobra Rachelo, na

1'tość boską nie krzycz tak okropnie! Pomyśl o Stefanie,.

pomyśl o Stefanie.

Żarliwie powtarzając tę prośbę, wymawianą z całą na-

tiualną w takiej chwili gwałtownością, Sissy uspokoiła je.

wreszcie i Rachela zwróciła na nią oczy bez łez, twarz jak

z kamienia.

— Rachelo, być może, że Stefan żyje. Nie zostawisz go-

przecież pokaleczonego, leżącego na dnie tego okropnego

miejsca, nawet na chwilę, jeśli okaże się, że możesz mu

pomóc!

— Nie, nie, nie!

— Nie ruszaj się stąd, przez wzgląd na niego. Daj mi

podejść bliżej i posłuchać.

316

>r

-Bała się podejść do przepaści, ale podpełzła do niej na

dworakach i zawołała go tak głośno, jak tylko mogła. Słu-

chała, ale nie odpowiedział jej żaden dźwięk. Zawołała zno-

wu i znowu nasłuchiwała; ciągle nic nie odpowiadało. Po-

wtórzyła to dwadzieścia, trzydzieści razy. Wzięła grudkę

ziemi z oberwanej bryły w miejscu, gdzie widocznie upadł,

i rzuc^a ją w dół. Nie było słychać, jak upadła na dno. Roz-

legły widok, tak piękny w swoim spokoiu zaledwie parę

minut temu, gdy teraz wstała i rozglądała się dokoła, nie

widząc znikąd ratunku, wniósł niemal rozpacz do jej dziel-

pt-go serca. — Rachelo, nie możemy tracić ani chwili. Mu-

eimy pójść w przeciwnych kierunkach szukając pomocy.

•-Ty pójdziesz tą drogą, którą przyszłyśmy, a ja pójdę na-'

przód tą ścieżką. Mów każdemu, kogo zobaczysz, mów

wszystko, co się stało. Myśl o Stefanie, myśl o Stefanie!

Wyczytała z twarzy Racheli, że może już na niej teraz

polegać. Sissy poczekała chwilę, a zobaczywszy, że Rachela

pobiegła załamując ręce, obróciła się i udała na poszukiwa-

nia; zatrzymała się, żeby przywiązać swój szal na krzaku

dla oznaczenia miejsca, a potem rzuciwszy obok swój kape-

lusz, pobiegła szybko przed siebie.

Biegnij szybko, Sissy, biegnij na litość boską! Nie za-

trzymuj się, żeby odetchnąć. Biegnij, biegnij! Poganiając

się w myślach takimi prośbami biegła przez pola i ścieżki.

naprzód i naprzód, z taką szybkością jak nigdy, dopóki nie

natrafiła na budkę obok maszynowni, gdzie leżało w cieniu

dwóch ludzi, śpiących na słomie.

Nie było łatwo obudzić ich, a potem wytłumaczyć, co ją

tu sprowadza, taką zrozpaczoną, zdyszaną; ale gdy tylko

zrozumieli ją, wzburzyli się tak samo jak ona. Jeden z męż-

czyzn był podpity i senny, ale na krzyki swego towarzysza,

że człowiek spadł do Diabelskiego Szybu, podszedł do ka-

łuży z brudną wodą, zanurzył w niej głowę i wrócił trzeźwy.

317

^ -J^^ ^...^inci muz-mi F^uicgia uu Jelcze Jednego, o pot

nieli dalej, i z tamtym do jeszcze jednego, podczas gdy om

pobiegli gdzie indziej. Potem znaleziono konia; kogo inn'eł-

go znów namówiła, aby pognał co tchu. na kolej i wysłał

kartkę do Luizy, którą napisała naprędce i wręczyła mu.

Przez ten czas cała wieś stanęła na nogi; gromadzono szyb-

ko w jednym miejscu w&zystkie niezbędne, rzeczy: kołowro-

ty, tyki, świece i latarnie, aby przenieść je potem do Dia-

belskiego Szybu.

Zdawało jej się teraz, że upłynęły długie godziny od

chwili, gdy zostawiła zaginionego człowieka w grobie,

w którym został za życia pochowany. Nie mogła wytrzymać

z dala od niego — czuła się tak, jakby opuściła go — i po-

spieszyła z powrotem w towarzystwie sześciu robotników.

Wśród nich znajdował się wytrzeźwiały pijak, który oka-

zał się najuczynniejszy z nich wszystkich. Gdy zbliżyli się

do Diabelskiego Szybu, było tam równie pusto jak wtedy^

gdy Sissy odchodziła. Mężczyźni wołali i nasłuchiwali, tak

fe^mo jak ona przedtem; obejrzeli brzeg przepaści i ustaliliy

jak to się stało, a potem usiedli, aby czekać, dopóki nie

pizybędą narzędzia, których potrzebowali.

Każdy dźwięk owadów w powietrzu, każdy szelest liś-

ci, każdy szept tych ludzi przyprawiał Sissy o drżenie, ba

zdawało j'ej się, że jest to dźwięk dochodzący z dna szybu.

Ale tylko wiatr przewiewał leniwie nad przepaścią i ża-

dtn dźwięk nie docierał na powierzchnię, podczas gdy tak

siedzieli na trawie czekając i czekając. Po jakimś okresie

czekania z różnych stron zaczęli nadchodzić ludzie, którzy

usłyszeli o wypadku; potem zaczęła przybywać prawdziwa

pomoc w postaci narzędzi. Tymczasem wróciła Eachela,

i w jej grupie był chirurg, który przyniósł trochę wina i le-

karstw. Ale naprawdę nikt prawie nie miał nadziei, żeby

znaleziono tego człowieka jeszcze przy życiu.

Ponieważ zgromadziło się już dość dużo ludzi na to, aby

przeszkadzać "w gracy, wytrzeźwiały robotnik sam stanął

318

Jia czele reszty czy też być może został wybrany za ogólna

zgodą; nakreślił krąg naokoło Diabelskiego Szybu i wy-

znaczył ludzi, którzy mają utworzyć kordon. Oprócz ochot-

r'ików, którzy zostali przyjęci do pracy, z początku tylko

Sissy i Eacheli pozwolono pozostać wewnątrz tego koła; ale

później znaleźli się tam również pan Gradgrind, Luiza, pan

Bounderby i szczeniak, którzy, otrzymawszy wiadomość,

przyjechali ekspresem z Coketown.

Upłynęło już sądząc według słońca cztery godziny od

chwili, gdy Sis&y i Kaeliela pierwszy raz s.adły tu na trawie,

zanim spleciono wreszcie z tyk i lin rodzaj windy pozwa-

lającej dwóm ludziom zjechać bezpiecznie na dół. Powsta-

ły trudności w wykonaniu tej machiny, mimo że była bar-

dzo prosta; okazało się, że brak jeszcze czegoś i posłańcy

musieli biec po to i wracać z powrotem. Była godzina piąta

po południu tej jasnej jesiennej niedzieli, k^edy spuszczo-

no na dół świecę dla wypróbowania powietrza, podczas gdy

dwie czy trzy ogorzałe twarze skupiły się obserwując ją

pilnie; ludzie przy kołowrocie opuszczali linę, tak Jak im

kazano. Wyciągnięto znów świecę, palącą się słabo i wlano

do szybu nieco wody. Potem zaczepiono duże wiadro, a wy-

trzeźwiały robotnik i jeszcze jeden mężczyzna, wsiedli, ma-

jąc w ręku zapalone latarki i dali rozkaz: — Spuszczać!

Gdy lina rozkręcała się, napięta i naprężona, a kołowrót

trzeszczał, ani jeden oddech nie uleciał z piersi setki czy

dwóch setek przyglądających się mężczyzn i kobiet. Dano

zrak i kołowrót zatrzymał się, mając jeszcze wiele liny

w zapasie.

Przerwa, podczas której mężczyźni przy kołowrocie sta-

li bezczynnie, wydawała się tak długa, że niektóre kobiety^

zaczęły krzyczeć, iż wydarzył się jeszcze jeden wypadek!

Ale chirurg, który trzymał w ręku zegarek, oznajmił, że nie

minęło jeszcze pięć minut, i surowo nakazał im ciszę. Nie

skończył jeszcze mówić, gdy dano znak, i znów zaczęto krę-

319

-- „-^., „Jiii Lawin nawijając linę. Doświadczone

ozzy spostrzegły, że nie ruszał się tak ciężko, jak powinien,

gdyby wyciągano obu robotników, i że widocznie tylko je-

den z nich wracał.

Lina znów była naprężona i naciągn'ęta; na walec koło'

wrotu nawijał się pierścień za pierścieniem i wszystkie oczy

były utkwione w szybie. Wyciągnięto wytrzeźwionego czło-

wieka, który szybko wyskoczył na trawę. Wszyscy wołali

w podn'eceniu: „żywy czy umarły"? a potem nastąpiła głę-

boka, śmiertelna cisza.

Gdy odpowiedział: — żywy! — wzniósł się ogromny

okrzyk radości i w wielu oczach błysnęły łzy.

— Ale jest bardzo potłuczony — dodał, gdy tylko mógł

znowu przemówić.

— Gdzie j'est doktor? On jest bardzo potłuczony, sir,

i nie wiemy jak go wyciągnąć.

Wszyscy naradzali się wspólnie, patrząc z niepokojem

na chirurga, który zadał parę pytań i pokiwał głową otrzy-

mawszy odpowiedzi. Słońce już zachodziło; czerwone światło

wieczornego nieba oświetlało wszystkie twarze, tak że wy-

raźnie w^dać było malujące się na nich oczekiwanie.

Narada zakończyła się tym, że mężczyźni wrócili do ko-

łowrotu, a górnik zjechał znów na dół, biorąc ze sobą wino

i parę drob^zgów. Potem wyciągnięto na górę drugiego

człowieka. Tymczasem, pod kierunkiem chirurga, jedni męż-

czyźni przynieśli płotek, na którym inni zrobili grube po-

słanie ze zbywającej odzieży i słomy, podczas gdy doktor

robił bandaże i temblaki z szali i chustek. Gdy zrobiono już

temblaki, zawieszono je na ramieniu drugiego górnika i da-

no mu instrukcję, jak ma ich użyć; oświetlony latarnią, któ-

rą trzymał w ręku, opierając s^ę swą mocną ręką na jednej

7. tvk, to spoglądając w głąb szybu, to rozglądając się po lu-

dziach, był jakby centralną postacią tej t-ceny. Zrobiło się

już ciemno i zapalono pochodnie.

320

2 tego co opowiedział stojącym w pobliżu ludziom, a co

natychmiast powtórzono dalej, wynikało, że zaginiony upadł

na kupę gruzu, który zasypał szyb prawie do połowy i pa-

dając zawadził o poszarpane zbocze. Leżał na plecach, ma-

jąc jedną rękę zgiętą pod sobą, i według tego, co mówił, pra-

wie nie poruszał się, od chwili gdy upadł; sięgnął .tylko

wolną ręką do kieszeni, pamiętając, iż ma tam trochę chleba

z mięsem (połykał jego okruchy), i w podobny sposób zgar-

niał od czasu do czasu trochę wody. Szedł prosto z pracy,

ponieważ wezwano go listownie, a musiał odbyć całą podróż

piechotą; szedł właśnie, już po zachodzie słońca, do -wiej-

skiej posiadłości pana Bounderby, gdy upadł. Szedł przez tą

niebezpieczną okolicę o tak niebezpiecznej porze, ponieważ

był oskarżony niewinnie i nie mógł powstrzymać się od

obrania najkrótszej drogi, aby jak najszybciej złożyć wyjaś-

nienia. — Diabelski Szyb — rzekł górnik — na którym cią-

żyła klątwa, zasłużył na swoje złe imię aż do końca; bo mi-

mo że Stefan mógł jeszcze mówić, pewno jednak okaże się,

iż Szyb wycisnął z niego życie.

Kiedy wszystko już było gotowe, górnik ten, ciągle je-

szcze odbierając ostatnie pośpieszne polecenia od swych to-

warzyszy i chirurga, podczas gdy kołowrót zaczął już opusz-

czać go w dół, znikł w otworze szybu. Lina rozwijała się tak

jak poprzednio; dano znak jak poprzednio i kołowrót zatrzy-

mał się. Żaden z ludzi, pracujących przy nim, nie opuścił te-

raz rąk: wszyscy czekali, zacisnąwszy ręce na korbie, po-

chyleni jak do pracy, gotowi odwrócić kołowrót i rozpocząć

wciąganie. W końcu dano znak i pierścień liny pochylił się

w przód.

Nawijano teraz linę naicfiągnaętą i naprężoną, zdawało

się, do ostateczności, tak że ludzie kręcili z trądem, a koło-

wrót jęczał. Trudno było nawet patrzeć na linę, bo nasuwa-

ła się okropna myśl, że może pęknąć. Ale nawijano ją bez-

piecznie, pierścień za pierścieniem, na wał kołowrotu; uka-

zały się spajające łańcuchy i w końcu wiadro, którego brze-

Ciężkie czasy — 21 321

gów trzymali się dwaj mężczyźni — widok ten wystarczył,

a,by zakręciło się w głowie a serce ścisnęło się — pieczołowi-

cie podtrzymując z obu .stron przywiązane, zwisające ciało,

biednej, rozbitej, istoty ludzkiej.

Cichy szept współczucia rozległ się wokoło w tłumie; ko-

biety płakały głośno, gdy zdejmowano powoli bezkształtne

jak gdyby ciało, z zaimprowizowanej windy i gdy je kładzio-

no na posłaniu ze słomy. Z .początku nie zbliżył się nikt

oprócz chirurga. Zrobił, co mógł, aby ułożyć Stefana jak naj-

wygodniej na noszach, i co najważniejsze — nakrył go. Gdy

to uczynił, wezwał Racbelę i Sissy. Wtedy zobaczono, że bla-

da zniszczona twarz patrzy w niebo, a nagie złamane prawe

ramię leżało poza nakryciem, jakby czekając, żeby ujęła je

inna dłoń.

Dano mu napić się, zwilżono twarz wodą i podano parę

kropli kordiału i wina. Pomimo ze leżał całkiem nierucho-

mo, patrząc w niebo, uśmiechnął się i rzekł: — Rachelo.

Uklękła na trawie u jego boku i schyliła się nad nim, aż

oczy jej znalazły się między jego oczami a niebem, ponieważ

nie -mógł nawet odwrócić oczu, aby spojrzeć na nią.

— Rachelo, moja kochana!

Ujęła jego dłoń. Uśmiechnął się znowu i raekł: — Nie

puszczaj.

— Czy bardzo cię boli, mój drogi Stefanie?

— Bolało, ale teraz nie. To było — straszne i okropne

ii, tak długo trwało, moja kochana — alei teraz skończyło

się. Ach, Rachelo, co za piekielny młyn! Od początku do

końca piekielny młyn!

W oczach jego pojawił się cień dawnego spojrzenia, gdy

wypowiadał te .słowa.

— Wpadłem do tego szybu, moja droga, który koszto-

wał, od kiedy pamiętają żyjący jeszcze ludzie, setki i setki

żyć ludzkich — ojców, synów, braci, drogich tysiącom ii ty-

siącom ludzi i chroniących ich przed niedostatkiem 'ii gło.

dem. Wpadłem do tego szybu, który pochłonął więcej niż

322

niejedna bitwa.- Czytałem publiczne petycje, które czytać

mógł każdy. Pisali je ludzie, którzy pracowali w kopalniach;

prosili oni i błagali ustawodawców, aby na litość boską nie

pozwalali, żeby praca mordowała ich, i żeby oszczędzili ich

dla żon i dzieci, które; kochają tak samo, jak bogaci kocha-

ją swoje. Ale szyb mimo to był nadal czynny i zabijał nie-

potrzebnie, a teraz, gdy- go opuszczono, też zabija niepo-

trzebnie. Zobacz, jak my umieramy bez potrzeby, tak czy

inaczej, w tym piekielnym młynie — każdego dnia.

Powiedział to cicho, bez gniewu. Po prostu jako prawdę.

— Twoja mała siostrzyczka, Eachelo, nie zapomniałaś

o niej, nie zapomnisz o niej i teraz, ani o mnie, kiedy będę

tak blisko niej. Ty tylko wiesz — biedne, cierpliwe, cierpią-.

ce kochanie — jak ciężko pracowałaś dla niej, siedzącej

przez cały dzień na swoim krzesełku przy cknie, i jak umar-

ła młodo, zatruta złym powietrzem — umarła przez te nie-

szczęsne domy, w których mieszkają pracujący ludzie. Pie-

kielny młyn! Zawsze ten sam piekielny młyn!

Luiza zbliżyła się do niego, ale nie mógł zobaczyć, jej, le-

żąc z twarzą zwróconą w nocne niebo.

— Gdyby wszystkie rzeczy, które nas dotyczę., nie były

tak poplątane, nie znalazłbym się tutaj. Gdyby nie było ta-

kiej gmatwaniny między nami, nie byłbym tak źle zrozu-

miany przez moich towarzyszy tkaczy, towarzyszy pracy.

Gdyby pan Bounderby znał mnie dobrze — gdyby mnie

w ogóle znał — nie obraziłby się na nur e. Nie podejrzewał-

by mnie. Ale spójrz tam, Rachelo! Spójrz w górę!

Idąc za jego oczyma ujrzała, że patrzył na gwiazdę.

— Ona świeciła mi — rzekł poważnie — w cierpieniu

i rozpaczy, gdy leżałem tam w dole. Świeciła w głąb mego

umysłu. Patrzyłem na nią i myślałem o tob'e, Rachelo, aż

gmatwanina w mojej głowie rozjaśniła się po trochu. Gdyby

oni chcieli zrozumieć mnie lepiej, to ja także próbowałbym

lepiej ich zrozumieć. Kiedy dostałem twój list. sądziłem zra-

zu, ze to, co młoda pani zrobiła dla mnie i co jej brat zrobił

21*

323

dla mnie, to jedno i to samo, że między nimi jest jakiś zły

spisek. Kiedy tu upadłem, byłem zły na nią i byłem skłonny

być tak niesprawiedliwy wobec niej, jak inni byli dla •mnie.

Ale w naszych sadach, tak samo jak w naszych czynach, mu-

simy umieć cierpieć i wybaczać. W moim bólu i udręce, pa

trząc ff górę — a ta gwiazda świeciła nade mną — zobaczy-

łem rzeczy jaśni'ej; w mojej przedśmiertnej modlitwie pro-

siłem, żeby na świecie ludzie byli sobie bardziej bliscy i je-

dni lepiej rozumieli drugich niż wtedy, gdy ja na nim byłem

Luiza słysząc to, co powiedział, pochyliła się nad nim

z drugiej strony, tak że mógł ją zobaczyć.

— Słyszała pani? — zapytał po paru chwilach milcze-

nia. — Nie zapomniałem o pani.

— Tak, Stefanie. Słyszałam. I ja się tak modlę jak ty.

— Pani ma ojca. Czy przyjmie pani polecenie dla niego?

— On jest tutaj — rzekła Luiza z obawą — czy mam

przyprowadzić go do ciebie?

—— Jeśli łaska.

Luiza wróciła z ojcem. Stojąc ręka w rękę, oboje spoj-

rzeli w dół na poważne oblicze.

— Sir, pan mnie oczyści i przywróci mi dobre imię mię-

dzy ludźmi. — Panu to pozostawiam.

Pan Gradgrind zakłopotał się i zapytał, jak?

— Sir — brzmiała odpowiedź — pański syn powie pa-

nu, jak. Niech pan go zapyta. Ja nie oskarżam; nie zosta-

wiam po sobie żadnego oskarżenia: ani jednego słowa. Wi-

działem się i mówiłem z pańskim synem pewnej nocy. Nie

proszę pana o nic więcej, tylko o to, żeby pan mnie oczyś-

cił — i wierzę, ż-e pan to zrobi.

Ludzie, którzy mieli go nieść, byli już gotowi i ponieważ

chirurg niecierpliwił się chcąc go już zabrać, inni przygoto-

wali pochodnie i latarnie, żeby pójść przed noszami. Zaniiii

ustalono, jak mają iść, Stefan powiedział do Racheli, pa-

trząc w górę na gwiazdę: • .

324

—• Często, gdy wracała mi przytomność, widziałem, jak

świeci mi w mojej udręce, i myślałem, że to j'est gwiazda,

która wskazywała drogę do kołyski naszego Zbawiciela.

I ciągle myślę, że to musi być właśnie ta gwiazda!

Podnieśli go i opanowała go radość, gdy dowiedział się,

że mają pójść w tym kierunku, który wskazywała gwiazda.

— Eachelo, najdroższa dziewczyno! Nie puszczaj mojej

:ręki. Możemy iść razem, dzisiejszej nocy, moja kochana.

— Będę trzymać cię za rękę i iść przy tobie, Stefanie,

przez całą drogę.

— Bądź błogosławiona! Może ktoś zakryje mi twarz.

Ponieśli go bardzo, ostrożnie poprzez pola i ścieżki roz-

ległego krajobrazu; Eachela ciągle trzymała go za rękę. —

Czasem tylko szept mącił ponurą ciszę. Po chwili był to już

pochód pogrzebowy. Gwiazda pokazała mu, gdzie odnaleźć

Boga ubogich; i poprzez pokorę, cierpienie i przebaczenie

• udał się na spoczynek do swego Zbawiciela.

•i

Rozdział VII

POLOWANIE NA SZCZENIAKA

Zanim przełamał się pierścień utworzony dokoła Pie-

kielnego Szybu, jedna postać zniknęła ze środka. Pan Boun-

derby i jego cień nie stali blisko Luizy, która trzymała za

ramię ojca, ale oddzielnie, trochę na uboczu. Gdy pan Grad-

grind został wezwany do noszy, Sissy baczna na wszystko,

co się działo, podeszła z tyłu do tego nieszczęsnego cienia —_

wyraz przerażenia malujący się na jego twarzy dojrzałby

każdy, kto^choć na chwilę odwróciłby oczy od tamtego obra-

zu, zaprzątającego teraz wszystkich — i szepnęła mu coś do

ucha. Nie odwracając ku niej głowy, naradzał się z nią przez

kilka minut, po czym zniknął-. W ten sposób, szczeniak wy-

mknął się z kręgu, zanim ludzie się poruszyli.

-^

<Jray OJCieo wrócił do domu, posłał -wiadomość do pan^

Bounderby, że pragnie, aby syn przyszedł do niego natych-

miast. Odpowiedź brzmiała, że pan Bounderby, zgubiwszy

go w tłumie i nie widząc go od tej pory, sądził, że jest on

w Kamiennej Willi.

— Sadzę, ojcze — rzekła Luiza — że on nie wróci dziś

do miasta. — Pan Gradgrind odwrócił się i nie powiedział

nic więcej.

Rano udał się sam do Banku, gdy tylko go otworzono,

i widząc miejsce swego syna puste (z początku nie miał od-

wagi na nie spojrzeć), zawrócił wzdłuż ulicy, aby spotkać

pana Bounderby po drodze. Powiedział mu, że z pewnych

powodów, które wkrótce wyjaśni, ale prosi, aby nie pytać

go o nic,'jieist zmuszony zatrudnić swego syna, na jakiś czas,

poza miastem. Dodał, że został obarczony obowiązkiem zre-

habilitowania pamięci Stefana Blackpool i wykrycia zło-

dzieja. Gdy pan Gradgrind odszedł, zięć jego, zaskoczony

tym, co usłyszał, stał przez jakiś czas na ulicy, nadęty jak

olbrzymia bańka mydlana, lecz pozbawiony jej piękna.

Pan Gradgrind poszedł do domu, zamknął się w swoim

pokoju 'i pozostał w nim cały dzień. Gdy Sissy i Luiza pu-

kały do jego drzwi, mówił nie otwierając: — Nie teraz, mo-

je drogie, wieczorem. —Gdy wróciły wieczorem, rz.ekł: —

Nie jestem gotów jeszcze. — Jutro. — Nie jadł nic przez ca-

ły dzień i nie wziął świecy, gdy zapadła ciemność; słyszały,

jak spacerował tam i z powrotem do późna w nocy.

Ale rano zjawił się na śniadanie o zwykłej godzinie i za-

jął swe zwykłe miejsce przy stole. Wyglądał jak człowiek

nagle postarzały; był bardziej przygarbiony niż zwykle i zu-

pełnie złamany, a jednak wyglądał na mądrzejszego, lepsze-

go człowieka, niż wtedy, gdy nie pragnął w swym życiu ni-

czego oprócz faktów. Zanim opuścił pokój, powiedział im,

kiedy mają przyjść do niego, i pochylając siwą głowę wy-

szedł.

— Drogi ojcze — rzekła Luiza, gdy przyszły, jak to by-

ło umówione —pozostało ci jeszcze troje młodszych dziwi.

One będą inme: i ja będę jeszcze mną z boską pomocą.

Podała rękę Sissy, jakby chciała powiedzieć, że stanie

się to również przy jej pomocy.

— Twój nikczemny brat! — rzekł pan Gradgrind. — Czy

myślisz, że planował tę kradzież, gdy poszedł z tobą do te-

go mieszkania?

— Obawiam się, że tak, ojcze. Wiem, że bardzo potrze-

bował pieniędzy i dużo wydawał.

— Ponieważ ten biedny człowiek miał epttścic miasto,

przyszła mu do głowy podła myśl, aby rzucić na niego po-

dejrzenie?

— Myślę, że musiała mu błysnąć ta myśl, gdy siedział

tam. Bo to ja poprosiłam, aby poszedł ze mną. Projekt wi-

zyty nie pochodził od niego.

— On rozmawiał z tym biednym człowiekiem. Czy wziął

go na bok?

— Wyprowadził go z pokoju. Zapytałam go potem, dla-

czego to zrobił, a on podał jakiś prawdopodobny powód; ale

od ostatniej nocy, ojcze, gdy przypomnę sobie okoliczności

w nowym oświetleniu, obawiam się, że aż nazbyt wiernie

mogę wyobrazić sobie, co za-szło między nimi.

— Powiedz mi — rzekł jej ojciec — czy twoj'e myśli

ukazują ci twego brata — winowajcę, w tak samo czarnych

barwach jak moje?

— Obawiam się, ojcze — Luiza zawahała się — że on

musiał uczynić jakąś propozycję Stefanowi Blackpool —

może w moim imieniu, może w swoim własnym, i skłonił te-

go człowieka do tego, aby w dobrej wierze i uczciwości uczy-

,hił coś, czego nigdy nie robił przedtem, to jest, aby wycze- •

kiwał przed Bankiem prz.ez dwie czy trzy noce, zanim opuś-

cił miasto.

— Takie proste! — odparł ojciec — Takie proste!

Zasłonił twarz i milczał przez parę chwil. Wreszcie opa-

nował się i powiedział:

327

— A ieraz JBK go znaleźć? JaK go ocalić przed sprawie-

dliwością? Jak możemy go znaleźć w ciągu para godzin, bo

o tyle tylko mogę opóźnić wyjawienie prawdy? Dziesięć ty-

sięcy funtów nie dokona tego.

— Sissy już tego dokonała, ojcae.

Zwrócił oczy, tam gdzie stała, jak dobra wróżka jego do-

mu, i rzekł głosem pełnym wdzięczności i dobroci: — Zawsze

ty, moje dziecko!

— Podejrzewałyśmy najgorsze — wyjaśniła Sissy spoj-

rzawszy na Luizę — j'eszcze przedtem; i kiedy zobaczyłam,

że prowadzą pana do noszy, wczoraj w nocy, i usłyszałam,

co zaszło (stojąc blisko Racheli przez cały czas), podeszłam

do niego, gdy nikt nie widział, i powiedziałam: — Nie patrz

na mnie. Spójrz, gdzie jest twój ojciec. Uciekaj natychmiast

ze względu na niego i na siebie! — Drżał, zanim jeszcze prze-

mówiłam do niego, a wtedy zaczął drżeć jeszcze bardziej

i zapytał: — Gdzież mogę pójść? Mam bardzo mało pienię-

dzy ; nie wiem, kto mnie ukryje ? Pomyślałam o starym cyr-

ku ojca. Nie zapomniałam, dokąd pan Sleary jeździ o tej po-

rze roku, zresztą czytałam o nim w gazecie dopiero parę dni

temu. Powiedziałam mu, aby pośpieszył tam, powiedział

swoje nazwisko i poprosił pana Sleary, żeby go ukrył, dopó-

ki nie przyjadę. -- Dotrę do niego przed świtem — powie-

dział. I widziałam go potem, jak skrył się pomiędzy ludźmi.

— Dzięki Bogu! — krzyknął jego ojciec. — Jeszcze zdą-

żymy wysłać go za granicę!

Było to tym łatwiejsze, że miasto, do którego skierowa-

ła go Sissy, leżało tylko o trzy godziny drogi od Liyerpoolu,

skąd można go było szybko wyprawić do każdej części świa-

ta. Ale ponieważ ostrożność w komunikowaniu się z nim by-

ła konieczna — ponieważ istniało wielkie niebezpieczeństwo,

że teraz w każdej chwili podejrzenie może zwrócić się na

niego, i nikt nie mógł być pewny, czy sam pan Bounderby,

w przystępie chełpliwości, nie dbając o dobro publiczne, nie

zechce odegrać roli 'Rzymianina — postanowiono, że Sissy

»

i Luiza udadzą się do tego miasta okrężną drogą, same; i że

nieszczęsny ojciec, wyruszywszy w przeciwnym kierunku,

przybędzie do tego miasta inną, jeszcze bardziej okrężną

drogą. Dalej, zgodzono się, że nie zjawi się on u pana Sleary,

aby nie zrozumiano źle jego intencji i aby wiadomość o je-

go przybyciu nie spowodowała nowej ucieczki syna, a na-

wiązanie kontaktu zostanie pozostawione Sissy i Luizie; one

powiadomią sprawcę tego nieszczęścia i hańby o obecności

ojca w pobliżu i o celu, w jakim przybyli. Gdy rozważono

szczegółowo te postanowienia i wszyscy troje zrozumieli je

dokładnie, nadszedł czas, aby je wykonać. Wczesnym popo-

łudniem pan Gradgrind poszedł prosto ze swego domu na

wieś, aby dotrzeć do linii kolejowej, którą miał podróżować;

a w nocy pozostała dwójka wyruszyła inną trasą. Luizę

i Sissy zachęciło to, że nie spotkały po drodze żadnej zna-

jomej twarzy. Spędziły całą noc w pociągu, wysiadając je-

dynie na stacjach, gdzie trzeba było przesiąść się; wspina-

ły się po niezliczonych schodach lub schodziły w głąb tune- •

łów — które były jedynym urozmaiceniem tych miejsc —

i wczesnym rankiem znalazły się na moczarach, o milę czy

dwie od miasta, do którego dążyły. Z przykrego położenia

wybawił je stary pocztylion; przypadkiem był on wcześnie)

na nogach i kopał właśnie konia, którego zaprzęgał do wo-

zu; i tak wemknęły się do miasta bocznymi ścieżkami,

wzdłuż których stały chlewy i które, chociaż nie był to

wjazd wspaniały ani nawet mile pachnący, zastępowały, je-

dnak zwykle w takich wypadkach, szosę.

Pierwszą rzeczą, którą ujrzały wjeżdżając do miasta, by-

ło rusztowanie cyrku Sleary'ego. Trupa odjechała do inne-

go miasta, oddalonego o więcej niż dwadzieścia mil, i otwo-

rzyła tam cyrk zeszłej nocy. Oba te miejsca łączyła górzysta

droga, na której znajdowała się płatna rogatka; podróż tą

drogą była bardzo powolna. Pomimo że zjadły tylko śniada-

nip w wielkim pośpiechu i nie odpoczywały (na próżno mo-

głyby szukać odpoczynku w tak kłopotliwych okolicznoś-

329

ry ego na murach domów i stodołach, a pierwsza godzina

gdy stanęły na rynku.

Wielki Poranek Woltyżerów, rozpoczynający się o tej

godzinie, był właśnie anonsowany przez odźwiernego, gdy

stanęły wreszcie na bruku ulicznym. Sissy była zdania, ż3

aby uniknąć dopytywania się i zwracania na siebie uwagi

mieszkańców miasta, powinna z; płacie za wstęp przy wej-

ściu. Jeśli pan Sleary będzie przyjmował pieniądze, na pew-

no pozna ją i zachowa się dyskretnie. Jeśli go nie będzie,

na pewno zobaczy je wewnątrz budynku i wiedząc, co uczy-

nił ze zbiegiem, w dalszym ciągu zachowa się dyskretnie.

Wobec tego, z bijącymi sercami udały się do dobrze im

znanego pawilonu. Była tam flaga z napisem: Cyrk Slea-

ry'ego, była tam również gotycka nisza, ale nie było tam

pana Sleary. Panicz Kidderminster, zbyt już dojrzały, aby

ktoś najbardziej nawet łatwowierny mógł go wziąć za amor-

ka, uległ niezwyciężonym siłom okoliczności (i swojej bro-

dzie) i jako człowiek, który chce być ogólnie użyteczny, pre-

zydował w takich okazjach za kasą — mając również w re-

zerwie bęben, który absorbował jego swobodne chwile i nad-

mierne siły. Skupiając swą całą uwagę na pieniądzach pan

Kidderminster, w obecnej sytuacji nie widział nic oprócz

pieniędzy; wobec czego Sissy przeszła niepoznana i we

szły do środka.

Cesarz japoński siedząc na spokojnym starym białym

koniu, pomalowanym w czarne plamy, kręcił jednocześnie

pięcioma miednicami, co było ulubioną rozrywką tego mo-

narchy. Sissy, mimo że znała ten królewski ród, nie znała

osobiście obecnego Cesarza i panowanie jego nie zostało ni-

czym zakłócone. Nowy clown zapowiedział pannę Józefinę

Sleary w jej słynnym numerze woltyżerskim „Tyrolskie

kwiaty", żartobliwie mówiąc „Tyrolskie kalafiory" i pan

Sleary ukazał się, wprowadzając córkę na arenę.

330

Pan Sleary raz tylko zacią-t Klowna swym długim biczem

l clown zdążył zaledwie powiedzieć: — Jeśli to zrobisz zno-

wu, to rzucę w ciebie koniem — gdy ojciec i córka oboje po

znali Sissy. Ale wykonali numer z wielkim opanowaniem

i pan Sleary, z wyjątkiem pierwszego momentu, wyrażał

swym ruchomym okiem nie więcej niż nieruchomym. Nu-

mer wydawał się Sissy i Luizie trochę przydługi, zwła-

szcza gdy zatrzymano się, aby dać clownowi możliwość opo-

wiedzenia panu Sleary (który z największym spokojem od-

powiadał na wszystkie jego uwagi: — Doprawdy sir — pa-

trząc przy tym na widownię) o dwóch nogach siedzących

na trzech nogach i patrzących na Jedną nogę; gdy weszły,

cztery nogi, schwyciły jedną nogę, a dwie nogi zerwały się,

schwyciły trzy nogi i rzuciły nimi w cztery nogi, które ucie-

kły z jedną nogą. Bo aczkolwiek ta sprytna alegoria odno-

siła się do rzeźni ka, stołka na trzech nogach, psa i baraniej

nogi, opowiedzenie jej zabierało czas, a one tymczasem nie-

cierpliwiły się bardzo. W końcu jednak mała jasnowłosa

Józefina złożyła swój końcowy ukłon wśród burzliwych

oklasków; pozostawiony na areni-e clown zachęcony tym po-

wiedział: — A teraz moja kolej — gdy ktoś dotknął ramie-

nia Sissy i poprosił ją, żeby wyszła z cyrku.

Wzięła ze sobą Luizę; zostały przyjęte przez pana Slea-

ry w apartamencie o płóciennych ścianach, podłodze z mu-

rawy i drewnianym ukośnym suficie, na którym towarzy-

stwo z loży tak wytupywało swoje uznanie, że zdawało się.

iż go przebije. — Cecylio — rzekł pan Sleary trzymają"

w ręce szklankę koniaku z wodą — miło mi ciebie widzieć.

Zawsze byłaś naszą wielką faworytką i nie przyniosłaś nam

wstydu, od tamtych czasów, jestem tego pewny. Musisz zo-

baczyć się z naszymi ludźmi, kochanie, zanim zaczniemy

mówić o interesach, bo inaczej popękają im sserca, a sspe-

cjalnie kobietom. Oto Józefina wyszła za E.W.B. Childersa

i mają chłopca, który, mimo że ma dopiero trzy lata, chwyta

ssie za każdego kucyka, jakiego sspotka. Nazywają go Cu-

331

^uvr ±1.^111 .L/z.ieuluem wonyzer.Ki i Jeśli me ssłyszałaś o nim

w Athley, usłyszysz o nim w Paryżu. A przypominasz ssobie

Kidderminstera, o którym mówiono, że trochę przystawia

ssie do ciebie? No cóż. Ożenił ssie także. Ożenił ssie z wdową.

Wystarczająco sstarą na to, aby być jego matką. Ona była

tancerką na linie, kiedyś, a teraz jest niczym — z powodu

tuszy. Mają dwoje dzieci, które pracują jako duszki w dzie-

cinnych kawałkach. Gdybyś zobaczyła nasze „Dzieci w le-

sie", jak ich ojciec i matka umierają na koniu — .a ich wu-

jek porzuca ich bez opieki, czyniąc to także na koniu — bo

wybrali ssie konno na jagody, a Eobins przybywa konno^

aby okryć ich liśćmi — zobaczyłabyś najlepszą rzecz, jaką

można zobaczyć! A pamiętasz Emmę Gordon, moja droga,

która była dla ciebie drugą matką? Oczywiście, nie ma co

ssie pytać. No cóż, Emma straciła męża. Sspadł ze ssłonia

razem z czymś w rodzaju pagody, jako Ssułtan Indii, i ni-

gdy już •K. tego nie wyszedł, a ona wyszła za mąż drugi raz —

poślubiła sprzedawcę sera, który zakochał się w niej siedząc

w pierwszym rzędzie i on jest teraz nadzorcą i robi majątek.

Pan Sleary, bardzo zadyszany, opowiedział to wszystko

z wielkim zapałem i z pewnego rodzaju niewinnością, cu-

downą jeśli się weźmie pod uwagę, jakim strudzonym wete-

ranem koniaku z wodą był ten jegomość. Potem sprowadził

Józefinę, E.W.B. Childersa (który miał przy dziennym świe-

tle nieco zapadnięte policzki) i Cudowne Dziecko Woltyżer-

ki; jednym słowem całą trupę. W oczach Luizy byli oni

zdumiewającymi stworzeniami: cerę mieli tak białą i różo-

wą, ubrani byli tak skąpo i tak pokazywali swoje nogi; ale

miło było ujrzeć, jak tłoczą się koło Sissy, i bardzo natural-

ne było ze strony Sissy, że nie' mogła powstrzymać się od łez.

— Otóż to! Sskoro już Cecylia ucałowała wszystkie dzie-

ci i uściskała wszystkie kobiety, i przywitała ssie ze wszyst-

kimi mężczyznami,, wynoście ssie wszyscy i zadzwońcie na

koniec antraktu!

Gdy tylko wyszli, podjął cichszym głosem:

332 •

—— A teraz, Cecylio, nie chcę znać żadnych: ssekretow,

ale ssądzę, że to jest właśnie ta panienka.

— Tak, jego siostra. Tak.

— Córka tego drugiego. O to mi chodzi. Mam nadzieję,'

że. pani ma ssie dobrze, panienko. I mam nadzieję, że ssza-

nowny pan też ma ssie dobrze?

— Mój ojciec będzie tu wkrótce — rzekła Luiza pragnąc

skierować go na właściwy temat. — Czy mój brat jest

w bezpiecznym miejscu?

— Zdrów i cały! — odparł. — Chciałbym, żeby panienka

sspojrzała na arenę, tędy. Cecylio, ty znasz ssie na tym.

Znajdź ssobie sama dziurkę do podglądania.

Każde z nich spoglądało teraz przez szparę w deskach.

— To jest Jack Zabójca Olbrzymów — komiczny dzie-

cinny kawałek — rzekł Sleary — oto jest sskładzik, żeby

Jack miał ssie gdzie ukryć, oto jest mój clown z pokrywką

od garnka i rożnem, jako ssłużący Jacka, i oto jest ssam ma-

ły Jack we wspaniałej zbroi i dwóch czarnych ssłużących,

dwa razy tak dużych jak sskładzik, do wnoszenia go i wy-

noszenia, a olbrzym (bardzo kosztowny, zrobiony z trzci-

ny) — olbrzyma nie ma jeszcze na arenie. Czy widzicie to

wszystko?

— Tak — odpowiedziały obie.

— Sspójrzcie na nich znowu — rzekł Sleary— sspójrz-

cie na nich dobrze. 'Widzicie' ich wszystkich? A teraz, pa-

nienko — przysunął im ławkę, aby mogły usiąść. — Ja mam

eswoje zdanie o różnych rzeczach, a szanowny ojciec pani

sswoje. Ja nie chcę wiedzieć, co brat pani przeskrobał: le-

piej dla mnie, żebym nie wiedział. Powiem tylko jedno, że

sskoro szanowny ojciec pani sstanął przy Cecylii, i ja sstanę

przy szanownym panu. Brat pani jest jednym z tych czar-

nych ssłużących.

Luiza wydała okrzyk zakłopotania i jednocześnie zado-

wolenia. '

m

— -f aktem jest — rzekł Sleary — że nawet znając go,

nie poznała go pani. Poczekajmy, aż przyjdzie ojciec. Za-

trzymam tu pani brata po przedstawieniu. Nie pozwolę mu

rbzebrać ssie ani zmyć z twarzy farby. Niech ojciec przyj-

dzie tu po przedstawieniu albo niech pani ssama tu przyj-

dzie, a znajdzie pani brata i będziecie mieli to miejsce dla

ssiebie, żeby porozmawiać. Nie chodzi o to, jak wygląda, je-

•sli jest dobrze ukryty.

Luiza, podziękowawszy gorąco, uspokojona, nie zatrzy-

mywała dłużej pana Sleary. Z oczyma pełnymi łez zostawi-

ła pozdrowienia dla brata, po czym ona i Sissy odeszły, aby

wrócić później po południu.

Pan Gradgrind przyjechał w godzinę później. On rów-

nież nie spotkał nikogo znajomego; miał teraz nadzieję, że

przy pomocy Slearego wyprawi nocą swego zhańbionego sy-

na do Liyerpoolu. Ponieważ żadne z nich trojga nie mogło

mu towarzyszyć, z obawy, aby nie rozpoznano go mimo prze-

brania, pan Gradgrind przygotował list do korespondenta,

któremu mógł zaufać, błagając go, aby za wszelką cenę wy-

słał oddawcę tego li&tu do Północnej lub Południowej Ame-

iyki albo do jakiejkolwiek odległej części świata, do której

można go wysłać jak najszybciej i po cichu.

Gdy to zrob'ł, zaczęli się przechadzać i czekali, aż cyrk

/upełnie opustoszeje, aż wyjdzie publiczność, o potem cała

trupa i konie. Obserwując cyrk przez ten., czas, ujrzeli, że

pan Sleary wyniósł krzesło i z papierosem w ustach zasiadł

przy bocznych drzwiach: był to jak gdyby sygnał, ż'e mogą

^ię zbliżyć.

— Ssługa pański, szanowny panie — brzmiało jego

ostrożne powitanie, gdy wchodzili. — Jeśli będzie mnie pan

potrzebował, znajdzie mnie pan tutaj. Nipch ssie pan nie

przejmuje tym, że ssyn ma na ssobie śmieszną liberię.

Weszli wfezyscy troje i pan Gradgrind usiadł samotnie

na teatralnym krześle clowna pośrodku areny. Na jedne]

z ostatnich ławek, dziwnie obcy, w przyćmionym świetle teg)

334

dziwacznego miejsca, siedział, nawet i teraz nadąsany, nik-

czemny szczeniak, którego na swoje nieszczęście nazywał

synem

W śmiesznej kurtce, podobnej do kurtki zakrys^ana,

z mankietami i klapami niesłychanych rozmiarów, w olbrzy-

miej kamizelce, spodenkach, pantoflach ze sprzączkami

i w fantastycznym trójkątnym kapeluszu; nie nie pasowało

na niego, a wszystko zrobione było z grubego materiału, po-

gryzionego przez mole i pełnego dziur; na jego pomalowanej

na czarno twarzy widniały szramy, w miejscach gdzie strach

i gorąco zniszczyły tłustą miksturę, którą była posmarowa-

na. Pan Gradgrind nie uwierzyłby nigdy w nic podobnie

ponurego, godnego pogardy i śmiesznie upokarzającego, po-

mimo, iż był to Fakt, który można było zmierzyć i zważyć.

[ pomyśleć tylko, że jedno z jego wzorowych dzieci doszło

do tego!

Z początku szczeniak nie chciał zbliżyć się, upierał się,

że zostanie tam, gdzie jest. "Ulegając w końcu, jeśli ustęp-

stwo uczynione tak niechętnie może być nazwane uległością

prośbom Sissy — bo Luizy wyparł się -w ogóle — zszedł na

\ dół, z ławki na ławkę, aż stanął na trocinach, na samym

'' skraju areny, możliwie najdalej od miejsca, gdzie siedział

jego ojciec.

— Jak to zrobiłeś? — zapytał ojciec.

— Jak co zrobiłem? — niechętnie odpowiedział syn

— Tę kradzież — rzekł o;'c'ec, wymawiając to słowo pod-

niesionym głosem. *

— Włamałem się do kasy nocą i odchodząc zostawiłem

drzwiczki niedomknięte. Klucz, który znaleziono, miałem

podrobiony już dawno. Podrzuciłem go następnego ranka,

aby pomyślano, żć ktoś inny dokonał włamana. Od dawna

udawałem, że wkładam tam dzienne saldo, ale nie robiłem

tego. Teraz wiesz już wszystko.

— Gdyby grom we nur e uderzył — rzekł ojciec —

mniej by mną wstrząsnął niż to!

335

— -Liic wiem uzemu — mruKnął syn. — Tylu a tylu ludzi

jest zatrudnionych na odpowiedzialnych stanowiskach; tylu

a tylu z nich, na jakąś tam liczbę, nadużyje zaufania. Sły-

szałem, jak mówiłeś setki razy, że to są Fakty. Cóż ja na to

poradzę? Pocieszałeś innych tym twierdzeniem, ojcze. Po-

ciesz teraz siebie!

Ojciec ukrył twarz w dłoniach, a syn stał śmieszny

w s v/ ojej hańbie gryząc źdźbło słomy; jego dłonie, z których

po wewnętrznej stronie czernidło starło się częściowo, wy-

glądały jak ręce małpy. Wieczór nadchodził szybko i od

czasu do czasu syn niespokojnie i niecierpliwie zwracał biał-

ka swych oczu na ojca. Były one jedyną częścią twarzy,

żywą i -wymowną, bo reszta pokryta była grubą warstwą

farby.

— Muszę cię wysłać do Liverpoolu, a potem za granicę.

— To jasne, że musisz mnie wysłać. Nie mogę zresztą

nigdzde być bardziej nieszczęśliwy — zakwilił szczeniak —

niż byłem tutaj, odkąd pamiętam. To jedyna pociecha.

Pan Gradgrind poszedł do drzwi i wrócił z panem Sleary,

któremu przedłożył pytanie: Jak pozbyć się tego pięknego

okazu ?

— No cóż, ja ssam myślałem nad tym, szanowny panie.

Nie ma wiele czasu do sstracenia, więc pan musi powiedzieć

tak albo nie. Do kolei jest dwadzieścia mil. Za pół godziny

jest dyliżans, który jedzie na dworzec, żeby złapać poczto-

wy pociąg. Ten pociąg zawiezie go prosto do Liverpoolu.

— Ale spójrz na niego — jęknął pan Gradgrind. — Czy

jakikolwiek -dyliżans...

— Nre mówię, żeby miał pojechać w tej śmiesznej li-

berii — rzekł Sleary. — Powiedz pan ssłowo, a za pięć mi-

nut zrobię z niego Ssałatę, przy pomocy moich kostiumów.

Nie rozumiem — powiedział pan Gradgrind.

— Ssałatę — woźnicę. Niech pan zdecyduje ssie szybko,

sszanowny panie. Trzeba będzie przynieść piwa. Dla oczysz-

czenia sztucznego murzyna nie ma nic lepszego od piwa.

336

Pan Gradgrind zgodził się szybko: pan Sleary szybko

wyciągnął z pudła fartuch dla woźnicy, miękki kapelusz i in-

ne niezbędne rzeczy, szczeniak szybko przebrał się za zasłoną

z bai, pan Sleary szybko przyniósł piwo i umył go znów do

białości.

— Teraz — rzekł Sleary — idź do dyliżansu i wskocz

e tyłu, ja pójdę tam z tobą. Pożegnaj ssie ze sswoją rodziną,

ale pamiętaj, hasło brzmi: szybko! — Z tymi słowami usu-

nął się delikatnie.

— Oto twój list — rzekł pan Gradgrind. — Wszystkie

niezbędne środki zostaną ci dostarczone. Okaż skruchę i swo-

im postępowaniem staraj się odkupić ohydny czyn, który

popełniłeś, i okropne konsekwencje, jakie to wywołało. Podaj

mi rękę, mój biedny chłopcze, i niech Bóg przebaczy ci, tak

jak ja ci przebaczam!

Te słowa i ich smutny ton pobudziły winowajcę do uro-

nienia kilku łez. Ale gdy Luiza rozwarła ramiona, odepchnął

ją znowu.

— Ty nie. Nie mam ci nic do powiedzenia

— Och, Tom, Tom, czyż mamy się tak rozstać, po tym,

jak cię kochałam?!

— Jak mnie kochałaś! — odparł uparcie. — Ładna mi-

łość. Zostawić starego Bounderby samego, wysłać najlep-

szego mojego przyjaciela Harthouse'a i uciec do domu, właś-

nie gdy byłem w największym niebezpieczeństwie. Ładna

mi miłość! Wygadałaś się, że poszliśmy do tego mieszkania,

właśnie gdy sieć zaciskała się wokół mnie. Ładna mi miłość!

Tyś mnie po prostu wydała. Tyś nigdy nie dbała o mnie.

— Hasło brzmi: szybko! — rzekł Sleary w drzwiach.

Wszyscy wyszli w zamieszaniu; Luiza wołała do niego,

ze przebacza mu i kocha go ciągle i że pewnego dnia będzie

mu przykro, iż tak ją zostawił, i będzie myślał tam daleko,

z pociechą, o jej ostatnich słowach — gdy naglei ktoś wpadł

na nich. Pan Gradgrind i Sissy, którzy wyprzedzili ich, pod-

gi^ig pzasy

337

^^aa ^u.y siusu-a ciągle Jeszcze wisiała'u ,ramienia Tpnia, za-

trzymali się i cofnęli wstecz, ' . .

Był to bowiem Bitzer; zadyszany; jego wąskie usta były

rozwarte, jego cienkie nozdrza rozdęte, j'ego białe rzęsy drża-

ły, jego bezbarwna twarz była bardziej bezbarwna niż zwy-

kle, jak gdyby pędząc rozgrzał się do białości, podczas gdy

inni ludzie, biegnąc, rozpalają się. Stał oto dysząc i sapiąc,

jak gdyby nie zatrzymywał się nigdy od owej nocy,'dawno

temu, kiedy wpadł na nich w podobny sposób.

— Przykro mi, że muszę przeszkodzie waszym planom —

rzekł Bitzer kiwając głową — ale nie mogę pozwolić, aby

mnie nabrali cyrkowcy. Muszę mieć młodego pana Toma;

nie pozwolę mu .uciec przy pomocy cyrkowców; oto on,

w stroju woźnicy i ja muszę go zabrać.

I to w dodatku 'za kołnierz jak się okazało. Bo w ten

właśnie sposób wziął go w swoje posiadanie.

Rozdział VIII

FILOZOFICZNY

Wrócili do pawilonu, a Sleary zamknął drzwi, żeby nie

dopuścić żadnych intruzów. Bitzer, ciągle trzymając obe/-

władnionego winowajcę za kołnierz, stał na .arenie, w półmro-

ku zmierzchającego dnia i mrugał na swego dawnego

patrona.

— Bitae-r — rzekł pan Gradgrind złamany i żałośnie po-

korny w stosunku do niego — czy masz serce ?

— Obieg krwi, sir — odparł Bitzer uśmiechając się z te-

go pytania — nie mógłby się odbywać bez serca. Żaden czło-

wiek, 'znający fakty ustalone przez Haryeya, a odnoszące s'ię

do obiegu krwi, nie może wątpić, czy mam serce.

— Czy podlega ono — krzyknął pan Gradgrind — jakim-

kolwiek wpływom współczucia?

— Podlega ono rozsądkowi, sir— odparł ten doskonały

:ody człowiek — I niczemu więcej.

Stali patrząc na siebie; twarz pana Gradgrinda była rów-

nie biała jak twarz jego prześladowcy.

— Z jakiego powodu — z jakiego rozsądnego powodu —

;łicesz przeszkodzić ucieczce tego nieszczęśliwego chłopaka

zmiażdżyć jego nieszczęsnego ojca? — rzekł pan Grad-

pnd. — Zlituj się nad nami.

— Sir — odparł Bitzer w bardzo trzeźwy i logiczny spo-

;ób — ponieważ pyta pan, z jakiego rozsądnego powodu chcę

abrać z powrotem młodego pana Toma do Coketown, rozsą-

lek wymaga, abym panu odpowiedział. Od początku podej-

rzewałem młodego pana Toma o tę kradzież w Banku. Mia-

mi na niego oko jeszcze przedtem, bo znałem jego sposób

;ycia. Chowałem swoje obserwacje dla siebie, ale robiłem je;

teraz mam przeciw niemu dostateczne dowody, poza jego

icieczką i poza j'ego własnym wyznaniem, które w porę pod-

iłuchałem. Miałem przyjemność obserwować pański dom

rczoraj rano i podążyłem za panem tutaj. Zabiorę młodego

>ana Toma do Coketown, aby dostarczyć go panu Bounder-

by. Sir, nie mam najmniejszej wątliwości, że wtedy pan Boun-

ierby obdarzy mnie stanowiskiem młodego pana Toma. A ja

'hcę mieć jego stanowisko, bo będzie to dla mnie awans, bo

)ędzie to dla mnie bardzo korzystne.

— Jeśli to jest dla ciebie wyłącznie kwestią własnego in-

eresu — zaczął pan Gradgrind.

— Przepraszam, że przerywam panu, sir — odparł Bi-

ser — ale jestem pewny, że pan wie dobrze, iż cały system

ocjalny opiera się na poczuciu własnego interesu. Trzeba

zawsze apelować dla własnego interesu danej osoby. Jest to

jedyny punkt zaczepienia. Tak już jesteśmy stworzeni. Zo-

rałem wychowany na tym katechizmie, gdy byłem bardzo

młody, sir, jak pan to dobrze wie.

— Jaka suma — rzekł pan Gradgrind — stanowiłaby

równowartość twego spodziewanego awansu?

339



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dickens Charles Ciężkie czasy
ciezkie czasy dla agentow
Piosenki legionowe, 04 Ciężkie czasy legionera (tekst)
Duggata Sutta o popadnięciu w cięzkie czasy SN 15.11, Kanon pali -TEKST (różne zbiory)
CIĘŻKIE CZASY EPIKUREJCZYCY CYNICY I STOICY, studia, I rok, filozofia
Piosenki legionowe 04. Ciężkie czasy legionera (tekst)
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 35 Ciężkie Czasy
Piosenki legionowe, 04 Ciężkie czasy legionera (nuty)
Ciężkie czasy legionera tekst
NADCHODZA CIEZKIE CZASY DLA KOSCIOŁA
Harlequin Orchidea 019 Cassidy Carla Mężczyzna na ciężkie czasy
ciezkie czasy dla agentow
Nadchodzą ciężkie czasy dla Kościoła
019 Cassidy Carla Mężczyzna na ciężkie czasy

więcej podobnych podstron