E. L. Doctorow.
„Witajcie w ci臋偶kich czasach”
E.L. Doctorow (ur. 1931 r.), bardzo poczytny pisarz ameryka艅ski, wyk艂adowca w Princeton Uniyersity,
znany jest polskiemu czytelnikowi m.in. z powie艣ci „Jezioro Nur贸w" (PIW 1991) oraz „Ragtime" (PIW 1983),
艣wiatowego bestselleru, kt贸ry w 1975 r. zdoby艂 nagrod臋 National Book Critics Circle Award.
Powie艣膰 „Witajcie w Ci臋偶kich Czasach", zekranizowana z Henrym Fond膮 w roli g艂贸wnej, to historia
zag艂ady ma艂ego miasteczka na terytorium Dakoty pod koniec ubieg艂ego stulecia, utrzymana w stylu kroniki
wydarze艅 pisanej na gor膮co przez naocznego 艣wiadka, samozwa艅czego burmistrza. Blue — bo tak nazywa si臋
burmistrz-narrator — ulegaj膮c przemocy Z艂ego Cz艂owieka z Bodie, pozwala mu zniszczy膰 miasto, po czym stara si臋
odkupi膰 sw膮 win臋 i zak艂ada na gruzach nowe osiedle. Blue walczy z determinacj膮 o przetrwanie miasteczka, a kiedy
w krytycznym momencie zn贸w pojawia si臋 Z艂y Cz艂owiek, tym razem stawia mu czo艂o. Ta opowie艣膰 o tym, 偶e z艂o jest
silniejsze od dobra i 偶e nie mo偶na go zwalczy膰 w pojedynk臋, a tak偶e o cenie strachu i nienawi艣ci, przeciwstawia
romantycznemu mitowi mocnego cz艂owieka z western贸w przekonanie o niezb臋dno艣ci spo艂ecznego wsp贸艂dzia艂ania
w walce o ocalenie.
Doctorow Witajcie w Ci臋偶kich Czasach
Wsp贸艂czesna Proza 艢wiatowa
E. L. Doctorow
WITAJCIE W CI臉呕KICH CZASACH
Prze艂o偶y艂a Mira Micha艂owska
Pa艅stwowy Instytut Wydawniczy
Tytu艂 orygina艂u 芦Welcome to Hard Times禄
Opracowanie graficzne Waldemar 艢wierzy
Uktad typograficzny Mieczys艂aw Bancerowski
E. L. Doctorow 1960
Copyright for the Polish language translation by Mira Micha艂owska
Copyright for the Polish edition Pa艅stwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 1984
ISBN 83-06-02404 -4
Dla Mandy
Ksi臋ga pierwsza
1
Cz艂owiek z Bodie wychyli艂 pot butelki najlepszego wina, jakim rozporz膮dza艂o „Srebrne Stonce"; w ten spos贸b przep艂uka艂
gard艂o z kurzu, a potem, kiedy Florence, ta ruda, przesun臋艂a si臋 ku niemu wzd艂u偶 baru, obr贸ci艂 si臋 i wyszczerzy艂 do niej z臋by. Jestem
przekonany, 偶e nigdy w 偶yciu nie widzia艂a r贸wnie wielkiego ch艂opa. Zanim zd膮偶y艂a wydoby膰 z siebie pierwsze s艂owo, wsun膮艂 r臋k臋 za jej
dekolt, szarpn膮艂 i rozerwa艂 sukni臋 a偶 po tali臋, tak 偶e piersi Florence wyskoczy艂y na wierzch i ukaza艂y si臋 go艂e w 偶贸艂tym 艣wietle lampy.
Wszyscy szurn臋li krzes艂ami i zerwali si臋 na nogi, bo chocia偶 Florence by艂a tym, czym by艂a, 偶aden z nas nie ogl膮da艂 jej nigdy w takim
stanie. Knajpa by艂a pe艂n膮, bo przez d艂u偶szy czas obserwowali艣my tego cz艂owieka, jak podje偶d偶a艂 do naszego miasta, ale wszyscy
milczeli jak zakl臋ci.
Nasze miasto le偶y na Terytorium Dakoty. Z trzech stron-od wschodu, po艂udnia i zachodu-jak okiem si臋gn膮膰, otacza je
r贸wnina. Dlatego te偶 widzieli艣my sylwetk臋 tego cz艂owieka, kiedy by艂 jeszcze bardzo daleko. Kurz na horyzoncie ci膮gnie si臋 zazwyczaj
ze wschodu na zach贸d, bo ko艂a krytych woz贸w 偶艂obi膮 skraj r贸wniny, k艂ad膮c na kraw臋dzi widnokr臋gu d艂ug膮 plam臋 py艂u podobn膮 do
ko艅skiego 艂ajna. Kiedy kto艣 jecha艂 w nasz膮 stron臋, ko艅 jego wznieca艂 g臋sty tuman kurzu w kszta艂cie rozszerzaj膮cego si臋 coraz to
bardziej wachlarza. Od p贸艂nocy stercza艂y wzg贸rza skalne, zawieraj膮ce 偶y艂y z艂ota i to w艂a艣nie one stanowi艂y jedyny, niezbyt mo偶e 7
wystarczaj膮cy, pow贸d istnienia naszego miasta. W gruncie rzeczy nic mia艂o ono w og贸le powodu, 偶eby istnie膰, chyba tylko
ten, 偶e ludzi po prostu ci膮gn臋艂o do siebie.
Tote偶 kiedy Z艂y Cz艂owiek wchodzi艂 do „Srebrnego S艂o艅ca", znajdowa艂a si臋 tam ju偶 spora gromada m臋偶czyzn. Chcieli艣my
zobaczy膰, co to za jeden. G艂upie to by艂o, bo w tych stronach ka偶dy szczyci si臋 tym, 偶e nie zwraca uwagi na nikogo, no ale on-jak tylko
wyci膮艂 ten numer dziewczynie-obr贸ci艂 si臋 i znowu wyszczerzy艂 z臋by. a my, r贸偶nie: jedni spuszczali wzrok, inni siadali z powrotem na
sto艂ki, jeszcze inni pokas艂ywali. Tymczasem Flo, oszo艂omiona tym, co jej si臋 przytrafi艂o, sta艂a z rozdziawione) g臋ba i wyba艂uszonymi
oczami. Po chwili Z艂y Cz艂owiek zdj膮艂 r臋k臋 z lady, chwyci艂 dziewczyn臋 za przegub d艂oni i tak silnie wykr臋ci艂 rami臋, 偶e obr贸ci艂a si臋, zawy艂a z
b贸lu, zgi臋ta wp贸艂, a potem, zacz膮艂 j膮 prowadzi膰 przed sob膮 zupe艂nie, jakby by艂a oswojonym nied藕wiedziem, zmusi艂 do wej艣cia na schody
i wepchn膮艂 do jednego z pokoj贸w na pierwszym pi臋trze. Drzwi zatrzasn臋艂y si臋 za nimi, spojrzeli艣my w g贸r臋, sk膮d dochodzi艂 dziki wrzask
Flo. No i wszyscy zacz臋li si臋 zastanawia膰 nad tym, c贸偶 to za cz艂owiek, kt贸ry potrafi zmusi膰 Flo do takiego krzyku.
Jedynym dzieckiem w ca艂ym naszym mie艣cie byt Jimmy Fee. Kiedy zobaczy艂 Flo potykaj膮c膮 si臋 na schodach i p艂ataj膮c膮 si臋 w
strz臋pach w艂asnej sukni, przykucn膮艂, pchn膮艂 wahad艂owe drzwi knajpy, p臋dem wybieg艂 na werand臋, zbieg艂 ze schodk贸w, min膮艂
przywi膮zanego tam konia tego faceta i szmyrgn膮艂 na drug膮 stron臋 jezdni. Jego ojciec, Fee, by艂 cie艣l膮, kt贸ry prawie bez niczyjej pomocy
zbudowa艂 wszystkie domy na naszej ulicy. Fee sta艂 na drabinie i reperowa艂 dach stajni.
- Tato! - wrzasn膮艂 Jimmy. - Ten cz艂owiek porwa艂 twoj膮 Flo!
Jack Millay. jednor臋ki kulas, opowiada艂 mi p贸藕niej, 偶e poszed艂 za ch艂opcem, 偶eby wyt艂umaczy膰 jego ojcu dok艂adnie, co i jak. bo
si臋 bat, 偶e dzieciak nie powie, 偶e chodzi o Z艂ego Cz艂owieka z Bodie. Fee zlaz艂 z drabiny, min膮艂 kilka dom贸w, wszed艂 na swoje podw贸rko i
wy艂oni艂 si臋 stamt膮d z grub膮 dech膮. Niski, 艂ysy, o muskularnym karku i szerokich barach, byt jednym z nielicznych ludzi, jakich
spotka艂em, kt贸ry naprawd臋 zna艂 偶ycie. Sta艂em w oknie 8
„Srebrnego S艂o艅ca" i kiedy zobaczy艂em, 偶e si臋 zbli偶a,
pchn膮艂em drzwi i uciek艂em, a偶 si臋 zakurzy艂o.
Za mn膮 wybiegli wszyscy, mimo 偶e Flo wci膮偶 dar艂a si臋 wniebog艂osy. Kiedy w knajpie zjawi艂 si臋 Fee z t膮 swoj膮 dech膮, przy
barze nie by艂o ju偶 偶ywej duszy.
Rozpierzchli艣my si臋 po ca艂ej ulicy i ka偶dy czeka艂, co b臋dzie dalej. T艂usty szynkarz, Avery, zabra艂 z lady butelk臋 i stoj膮c na
zakurzonej ulicy, w bia艂ym fartuchu, odrzuci艂 g艂ow臋 w ty艂 i, zjedna r臋k膮 na biodrze, pi艂. Po raz pierwszy w 偶yciu ogl膮da艂em Avery'ego w
dziennym 艣wietle. S膮dz膮c po s艂o艅cu, kt贸re sta艂o teraz nad zachodni膮 cz臋艣ci膮 r贸wniny, musia艂o by膰 oko艂o czwartej. Z wn臋trza knajpy nie
wydobywa艂 si臋 ju偶 偶aden d藕wi臋k. Jedyny ko艅 przywi膮zany do bariery werandy nale偶a艂 do tego faceta: wielki. brzydki, dereszowaty, nic
spodziewa艂 si臋, 偶e kto艣 mu da wody albo go pog艂aszcze. Pod nim le偶a艂a du偶a kupa 艣wie偶ego tajna.
Czekali艣my. Nagle z wn臋trza knajpy doszed艂 nas 艂omot, po czym znowu zapanowa艂a cisza. Po chwili na werandzie ukaza艂 si臋
Fee ze swoj膮 dech膮, przystan膮艂, zrobi艂 kilka krok贸w naprz贸d, potkn膮艂 si臋. spad艂 ze schodk贸w: ko艅 Z艂ego odskoczy艂 w bok i Fee
wyl膮dowa艂 na ziemi kolanami w 艂ajnie. Wsta艂 i w tych swoich upapranych portkach zatoczy艂 si臋 prosto na Ezr臋 Maple'a, tego od
rozstawnej poczty.
- On nic nie widzi - powiedzia艂 Ezra i zszed艂 mu z drogi. a Fee poku艣tyka艂 dalej.
艁ys膮 czaszk臋 mia艂 poranion膮 i ca艂膮 we krwi; zas艂ania艂 sobie obur膮cz uszy. Maty Jimmy sta艂 obok mnie i wodzi艂 oczami za
ojcem. Pobieg艂 za nim kilka metr贸w, przystan膮艂, znowu zrobi艂 par臋 krok贸w. Wreszcie go dogoni艂, chwyci艂 za pasek od spodni i razem
weszli do domu.
呕aden z nas nie wr贸ci艂 do baru, ka偶dy wida膰 przypomnia艂 sobie, 偶e ma co艣 do za艂atwienia. Kiedy doszed艂em do drzwi mojego
biura, obejrza艂em si臋 i zobaczy艂em, 偶e jedynym cz艂owiekiem na ulicy jest szynkarz Avery. Nie w膮tpi艂em, 偶e b臋dzie pierwszym
cz艂owiekiem, kt贸ry si臋 u mnie zjawi, i tak te偶 si臋 sta艂o.
- Blue, ten facet wci膮偶 u mnie siedzi. Musisz go wykurzy膰.
- Sam widzia艂em, jak bra艂e艣 jego fors臋.
- Tam s膮 zapasy trunk贸w i szyby w oknach, a z ty艂u
9
zbo偶e i destylarnia. Diabli wiedz膮, jakie on ma zamiary.
- Mo偶e si臋 sam wyniesie.
- Roztrzaska艂 艂eb Fee'emu!
- W b贸jce jak w b贸jce. Nic na to nie poradz臋.
- A niech to szlag trafi!
- Daj spok贸j, Avery, ja mam czterdzie艣ci dziewi臋膰 lat.
- A niech to szlag!
Wyj膮艂em rewolwer z szuflady, pchn膮艂em po blacie biurka ku Avery'emu, ale go nie dotkn膮艂. Przysiad艂 na moim polowym 艂贸偶ku
i wraz ze mn膮 czeka艂 na dalszy rozw贸j wypadk贸w. Kiedy zacz臋艂o si臋 艣ciemnia膰, zjawi艂 si臋 Jimmy i powiedzia艂, 偶e ojcu krew cieknie z ust.
Poszed艂em po Johna Nied藕wiedzia, g艂uchoniemego Indianina ze szczepu Paunis贸w, kt贸ry nas wszystkich leczy艂, i zaprowadzi艂em go do
domu cie艣li. Ale Fee ju偶 nie 偶y艂. Indianin wzruszy艂
ramionami i wyszed艂, ja za艣 zosta艂em na ca艂膮 noc i pociesza艂em ch艂opca.
Gdzie艣 ko艂o p贸艂nocy zrobi艂o mi si臋 zimno, wi臋c poszed艂em do siebie po koc. Przemkn膮艂em si臋 na drug膮 stron臋 ulicy - biegn膮c
przez miejsce o艣wietlone 艣wiat艂em ksi臋偶yca - 偶eby zerkn膮膰 przez szyb臋 do wn臋trza ,,Srebrnego S艂o艅ca". Pali艂y si臋 tam wszystkie lampy.
Za barem siedzia艂a Florence, rude w艂osy zwisa艂y jej na ramiona, pochlipywa艂a i nalewa艂a sobie whisky do szklanki. Zastuka艂em w szyb臋,
ale ona wiedzia艂a, 偶e Fee nie 偶yje, i nie chcia艂a wyj艣膰. Pobieg艂em za dom. Na g贸rze by艂o ciemno. Dochodzi艂o stamt膮d pot臋偶ne chrapanie
Z艂ego Cz艂owieka z Bodie.
Kiedy przyjechali艣my na Zach贸d krytymi wozami,
by艂em jeszcze m艂odym cz艂owiekiem pe艂nym bli偶ej nie okre艣lonych nadziei. Gdy przeje偶d偶ali艣my przez stan Missouri, napisa艂em
moje imi臋 smol膮, wielkimi literami, na przydro偶nej skale. Z biegiem czasu nadzieje moje zblak艂y podobnie jak ten napis, a ja nauczy艂em
si臋 cieszy膰 z tego, 偶e po prostu 偶yj臋. 殴li Ludzie z Bodie nie byli zwyk艂ymi 艂ajdakami, stanowili po prostu integraln膮 cz臋艣膰 tego kraju i
nie by艂o na nich rady, podobnie jak nie ma rady na susz臋 czy gradobicie.
W komodzie Fee'ego znalaz艂em dwana艣cie dolar贸w i kiedy nasta艂 dzie艅, da艂em je Niemcowi, Hausenfieldowi. 10
Hausenfield mia艂 wann臋, kt贸r膮 przywi贸z艂 w swoim wozie a偶 z St. Louis. Z pocz膮tkiem ka偶dego miesi膮ca nape艂nia艂 j膮 wod膮 ze
studni, ustawia艂 za domem i brat k膮piel. Byt te偶 w艂a艣cicielem stajni.
Teraz wzi膮艂 pieni膮dze, wszed艂 do stajni, wyci膮gn膮艂 w贸z za dyszeli zaprz膮g艂 do niego mu艂a i siwka. W贸z byt kryty, okna mia艂
zabite deskami, siedzenie wyj臋te. Pomalowany na cZarno, stanowi艂 jedyn膮 pomalowan膮 rzecz w ca艂ym miasteczku. Hausenfield
podjecha艂 pod dom Fee'ego.
- W艂贸偶cie go do 艣rodka.
Jack Millay, ten jednor臋ki, sta艂 w pobli偶u, wi臋c pom贸g艂 mi wynie艣膰 cia艂o i u艂o偶y膰 je w wozie.
- Hausenfield, a nie masz ty trumny?
- Fee mia艂 zbi膰 dziesi臋膰, ale nie zd膮偶y艂 zrobi膰 ani jednej.
Zatrzasn膮艂em drzwi wozu. Skrzypi膮c kotami ruszy艂 na r贸wnin臋. Mimo 偶e by艂o wcze艣nie i zimno, wszyscy prawie mieszka艅cy
wylegli na ulic臋, 偶eby si臋 pogapi膰. Przymocowana do dachu wozu siekiera stuka艂a, kota skrzypia艂y przy ka偶dym obrocie; ten stuk i ten
pisk stanowi艂y ca艂膮 偶a艂obn膮 muzyk臋 dla Fee'ego. Siwek Hausenfielda ci膮gn膮艂 lepiej ni偶 mu艂, tote偶 w贸z zatoczy艂 lekkie p贸艂kole w kierunku
wschodnim. Daleko na r贸wninie Hausenfield zatrzyma艂 w贸z. Od po艂udniowego wschodu nadci膮ga艂y deszczowe chmury. Nie mia艂em
poj臋cia, gdzie podzia艂a si臋 Florence, ale w pewnym momencie spostrzeg艂em Jimmy'ego, kt贸ry znalaz艂 si臋 nagle za wozem i szed艂 z r臋kami
wbitymi w kieszenie.
- Popatrz, Blue!
Przed ,,Srebrnym S艂o艅cem", dr偶膮c na ca艂ym ciele, sta艂 dereszowaty ko艅 Z艂ego Cz艂owieka dok艂adnie tam, gdzie zosta艂 uwi膮zany
poprzedniego wieczoru.
- Przemarz艂 - stwierdzi艂 Jack Millay. - On si臋 o niego w og贸le nie zatroszczy艂.
Jeszcze zanim Jack sko艅czy艂 zdanie, zwierz臋 osun臋艂o si臋 na kolana. Tylko tego nam brakowa艂o. Marzy艂em wszak o tym, 偶eby
ten cz艂owiek odszed艂 od nas bez przeszk贸d, bez jakichkolwiek trudno艣ci. Wr贸ci艂em do siebie, 偶eby spokojnie pomy艣le膰, ale w kilka
minut p贸藕niej jaki艣 dure艅, kt贸ry wida膰 nie m贸g艂 znie艣膰 widoku cierpi膮cego zwierz臋cia, cho膰 nie zastanawia艂 si臋 nad dol膮 cz艂owieka,
stoj膮c w bezpiecznej
odleg艂o艣ci od „Srebrnego S艂o艅ca prawdopodobnie za
jakim艣 w臋g艂em-strzeli艂 do dereszowatego.
Wybieg艂em i zobaczy艂em, 偶e ko艅 le偶y na boku, jeszcze troch臋 podryguje, i 偶e ulica jest pusta.
- Kto to zrobi艂, do ci臋偶kiej cholery?- krzykn膮艂em. Po niespe艂na minucie Z艂y Cz艂owiek z Bodie wyszed艂 z baru zapinaj膮c
rewolwerowy pas. Znieruchomia艂em. Z艂y spojrza艂 na swojego konia, podrapa艂 si臋 w g艂ow臋, a ja cofn膮艂em si臋 powoli, w艣lizn膮艂em do
domu i Zaryglowa艂em drzwi. W przeciwleg艂ej 艣cianie, za 艂贸偶kiem polowym, byty drugie drzwi i przez nie wyszed艂em na podw贸rze. Pod
wychodkiem sta艂 Avery i rozmawia艂 z drug膮 ze swoich dziewcz膮t. Molly Riordan. Molly uciek艂a ze ,,Srebrnego S艂o艅ca" razem ze
wszystkimi, kiedy Z艂y zabra艂 si臋 do Flo. Sp臋dzi艂a noc u majora Munna, starego weterana wojennego, kt贸ry lubi艂 nazywa膰 j膮 c贸rk膮.
Teraz wr贸ci艂a do Avery'ego. Stali i k艂贸cili si臋 zawzi臋cie.
- Ty, skurwielu!- krzykn臋艂a na niego. Molly, o twarzy bladej i dziobatej, mia艂a cienkie wargi i spiczasty podbr贸dek. Nigdy nie
by艂a w moim gu艣cie, a teraz mi zaimponowa艂a. - Blue - doda艂a na m贸j widok - ten skurwysyn chce, 偶ebym posz艂a i te偶 data sobie rozpru膰
brzuch.
- Nie tak g艂o艣no, na lito艣膰 bosk膮-szepn膮艂 Avery.
- Jak ci si臋 podoba ten t艂usty bydlak? To dopiero prawdziwy m臋偶czyzna, co?
- Molly, lam jest wielki zapas w贸dy, a pod lad膮 ca艂a moja forsa. M贸wi臋 ci, wszystko, co mam, znajduje si臋 w knajpie.
Dla podkre艣lenia wagi swoich st贸w Avery trzepn膮艂 Molly mocno w twarz, a kiedy zas艂oni艂a si臋 艂okciem i wybuchn臋艂a
p艂aczem, wyci膮gn膮艂 spod fartucha sztylet i tak d艂ugo trzyma艂 przed ni膮, a偶 go wzi臋ta do r臋ki.
- Id藕, a jak ci臋 obejmie, wyci膮gniesz z r臋kawa n贸偶 i d藕gniesz go w kark. Nie chc臋 tego faceta w mojej knajpie. Musisz si臋 tym
zaj膮膰.
W tym momencie us艂yszeli艣my pohukiwania i wrzaski i kiedy wychylili艣my si臋, 偶eby zobaczy膰, co si臋 dzieje, zobaczyli艣my
Z艂ego, kt贸ry galopowa艂 przez ulic臋 na du偶ym koniu-najlepszym koniu Hausenfielda.
- Ju偶 go nie ma w twojej knajpie, Avery - powiedzia艂em. 12
Z艂y Cz艂owiek z Bodie 艣wi臋towa艂 pocz膮tek nowego dnia, p臋dz膮c na oklep na koniu Hausenfielda z jednego wylotu ulicy na
drugi i z powrotem. W zau艂ku mi臋dzy domami natkn膮艂em si臋 na Jacka Millaya.
- Hausenfield zostawi艂 drzwi stajni otwarte.
- Tym gorzej dla niego.
- Ten cz艂owiek po prostu wszed艂 i zabra艂 mu konia. Stali艣my w cieniu i patrzyli艣my: Z艂y Cz艂owiek z Bodie. pohukuj膮c i
wrzeszcz膮c, wci膮偶 p臋dzi艂 z jednego kra艅ca ulicy na drugi. Kiedy zwierz臋 wreszcie przyzwyczai艂o si臋 do nowego je藕d藕ca, wbi艂 mu ostrogi
w bok i pogna艂 po schodkach na werand臋 ..Srebrnego S艂o艅ca", nisko pochylony nad ko艅skim grzbietem, 偶eby nie uderzy膰 g艂ow膮 w
belki. Ko艅 przewr贸ci艂 worek z suszon膮 fasol膮, ustawiony przed sklepem Ezry Maple'a, i skoczy艂 z powrotem na ulic臋 co rozbawi艂o
Z艂ego i sk艂oni艂o do dalszych okrzyk贸w. Mia艂em nadziej臋, 偶e wkr贸tce sko艅czy t臋 zabaw臋, osiod艂a konia i odjedzie w g贸ry, w stron臋
kopalni. Od po艂udnia gromadzi艂y si臋 chmury i gdyby zacz臋艂o pada膰, by艂oby mu trudno zmusi膰 konia do wspinaczki po mokrych
skatach. Wreszcie zatrzyma艂 si臋 na p贸艂nocnym skraju ulicy przed chat膮 Johna Nied藕wiedzia.
John Nied藕wied藕 gotowa艂 sobie co艣 na dworze na u艂o偶onym z kamieni palenisku. Obok chaty na niewielkim poletku uprawia艂
troch臋 cebuli i ziemniak贸w. Teraz siedzia艂 w kucki przed ogniskiem i szykowa艂 sobie posi艂ek. Z艂y Cz艂owiek z Rodie wszed艂 na jego
poletko i zacz膮艂 je tratowa膰. John by艂 wprawdzie g艂uchoniemy, ale co zobaczy艂. to zobaczy艂.
Z艂y wyrwa艂 z ziemi dobre p贸艂 tuzina cebul, zanim znalaz艂 tak膮, kt贸ra mu si臋 spodoba艂a. Oderwa艂 szczypior. obra艂 j膮, wytar艂
r臋kawem i wbi艂 w ni膮 z臋by.
- 艢niadanko-powiedzia艂em do Jacka Millaya. Z艂y Cz艂owiek nic zwraca艂 uwagi na Johna Nied藕wiedzia, zupe艂nie jakby Indianin
nie istnia艂. Podszed艂 do paleniska. zdj膮艂 wisz膮cy nad nim garnek i usiad艂 pod 艣cian膮 chaty. Indianin trwa艂 bez ruchu i wpatrywa艂 si臋 w
ogie艅.
Avery i Molly Riordan stali za mn膮 i te偶 przygl膮dali si臋 tej scenie.
- Mo偶esz ju偶 wraca膰 do baru. Avery.
- Bo ja wiem?
13
- Po prostu przejd藕 przez ulic臋 i wle藕 do 艣rodka.
- A jak mnie zobaczy?
- G贸wno ci臋 zobaczy - zauwa偶y艂 Jack.
- Ty Ikonie biegnij, a nic ci si臋 nie stanie. Molly, schowaj si臋, niech on ciebie lepiej nie widzi.
Avery ruszy艂 na sztywnych nogach przez ulic臋, powstrzymuj膮c si臋 od biegu. Zauwa偶y艂em, 偶e Z艂y, na sekund臋, nie
przerywaj膮c jedzenia, podni贸s艂 wzrok. Kiedy Avery wpad艂 ju偶 do „Srebrnego S艂o艅ca", Zaryglowa艂 wewn臋trzne drzwi, znajduj膮ce si臋 za
kr贸tkimi wahad艂owymi, i spu艣ci艂 rolety.
- Ciekaw jestem, co on zrobi, jak si臋 zorientuje, 偶e Avery zamkn膮艂 si臋 w 艣rodku? - odezwa艂 si臋 Jack.
Odetchn膮艂em g艂臋boko i wyszed艂em na s艂o艅ce. Przekroczy艂em ulic臋, omijaj膮c zw艂oki konia, znalaz艂em si臋 na werandzie i
w艣lizn膮艂em do sklepu Ezry Maple'a.
Ezra sta艂 przy oknie i patrzy艂 na rozsypan膮 fasol臋.
- On tam jeszcze siedzi?
- Ano tak.
- Potrzebuj臋 tytoniu.
- Obs艂u偶 si臋 sam.
Przeszed艂em na drug膮 stron臋 lady.
- Ezra, kiedy b臋dzie nast臋pna poczta?
- Za tydzie艅. Mo偶e dwa.
- Co to za dzie艅 dzisiaj? W sobotni wiecz贸r zjedzie si臋 kupa ludzi z kopalni.
- To prawda...
- No to jaki mamy dzisiaj dzie艅?
- Czwartek.
Podszed艂em do okna, gdzie sta艂 Ezra, i te偶 patrza艂em na rozsypane po werandzie ziarna fasoli. By艂y bia艂e, przypomina艂y klucze
ptak贸w lec膮cych na po艂udnie.
- Nie jest to najlepsze miejsce na 艣wiecie, co, Blue?
- Wzi膮艂em kilka naboi. I ten tyto艅.
Po chwili ukaza艂 si臋 wracaj膮cy do miasteczka karawan. Hausenfield pogania艂 konia lejcami, a mu艂a batem. Zatrzyma艂 si臋 przed
sklepem, wszed艂 do 艣rodka kln膮c i potykaj膮c si臋.
- Wi臋c tu jeste艣, Blue? Musisz koniecznie co艣 zrobi膰. - Na przyk艂ad, co?
14
- On mi ukrad艂 konia.
- Wiem.
- Przecie偶 jeste艣 burmistrzem.
- Tylko dla tych, kt贸rzy na mnie g艂osowali. Ezra u艣miechn膮艂 si臋, kiedy to powiedzia艂em. Nie by艂em burmistrzem z wyboru, po
prostu sam wzi膮艂em na siebie obowi膮zek prowadzenia ksi膮g, na wypadek, gdyby miasteczko nasze rozwin臋艂o si臋 na tyle, 偶eby m贸c si臋
ubiega膰 o prawa, albo gdyby nasze terytorium zosta艂o stanem. Prowadzi艂em wi臋c te ksi臋gi, a ludzie nazywali mnie burmistrzem.
Hausenfield spojrza艂 na Ezr臋 i odpowiedzia艂 mu u艣miechem.
- W porz膮dku - odezwa艂 si臋.-Mam w ko艅cu bro艅. Wyszed艂 i wyci膮gn膮艂 z wozu rewolwer. Do dzisiaj nie wiem, czy rzeczywi艣cie
zamierza艂 zabi膰 Z艂ego Cz艂owieka. Prawdopodobnie sam tego nie wiedzia艂. Jego ko艅 sta艂 na poletku Johna Nied藕wiedzia i objada艂 si臋 w
najlepsze. Hausenfield podszed艂 do konia, z艂apa艂 go za grzyw臋 i zacz膮艂 prowadzi膰 ku stajni. Kiedy uszed艂 kilka metr贸w, odwr贸ci艂 si臋-
zupe艂nie jakby sobie nagle przypomnia艂, 偶e ma co艣 do za艂atwienia - i dwukrotnie strzeli艂 w kierunku Z艂ego, kt贸ry siedzia艂 i przygl膮da艂
mu si臋 bacznie. Pierwszy strza艂 poszed艂 w ziemi臋, tu偶 pod jego nogi, drugi w znajduj膮c膮 si臋 za nim k臋p臋 drzew. Ko艅 stan膮艂 d臋ba i
odskoczy艂 w bok. Hausenfield upad艂. Bytem pewny, 偶e strzeli jeszcze raz z pozycji le偶膮cej, ale on tylko si臋 czo艂ga艂 pr贸buj膮c
jednocze艣nie wsta膰, wrzeszcz膮c co艣 po niemiecku i wymachuj膮c rewolwerem w kierunku konia. W pewnym momencie odwr贸ci艂 si臋
plecami do Z艂ego Cz艂owieka, kt贸ry wsta艂 i pochylony pu艣ci艂 si臋 biegiem, oddaj膮c seri臋 strza艂贸w w nogi Hausenfielda.
Skoczy艂 na niego szybciej ni偶 kot, usiad艂 na nim okrakiem, wsun膮艂 rewolwer do futera艂u i zacz膮艂 wali膰 w twarz trzyman膮 w r臋ku
patelni膮.
- Nie wypu艣ci艂 jej z r臋ki ani na chwil臋-szepn膮艂 Ezra. Kiedy kule trafi艂y Hausenfielda, zacz膮艂 wrzeszcze膰, ale po kilku
uderzeniach ju偶 tylko j臋cza艂. Po chwili Z艂y rzuci艂 patelni臋 na ziemi臋 i podni贸s艂 wzrok: ko艅 Hausenfielda przy艂膮czy艂 si臋 do koni ze stajni,
zaprz臋偶onych do cZarnego
15
wozu, co wida膰 naprowadzi艂o Z艂ego na pewien pomys艂.
G艂o艣no rechoc膮c z艂apa艂 Hausenfielda za ko艂nierz, zawl贸k艂 do wozu i wrzuci艂 do 艣rodka. Dzia艂o si臋 to tu偶 pod oknem sklepu
Ezry, wi臋c musieli艣my si臋 cofn膮膰 w g艂膮b. Z艂y zatrzasn膮艂 furgon, podni贸s艂 kilof Hausenfielda, ca艂y oblepiony glin;! z grobu Fee'ego, i
u偶y艂 go do Zaryglowania drzwi.
We wn臋trzu wozu Hausenfield krzycza艂 wniebog艂osy i wali艂 w pod艂og臋. Z艂y skoczy艂 na kozio艂, chwyci艂 lejce i ok艂adaj膮c nimi
konia i mul膮 zmusi艂 zwierz臋ta do zawr贸cenia i ruszenia w g艂膮b ulicy. Pohukuj膮c p臋dzi艂 je teraz po drugiej stronie, tu偶 pod werandami, a
kiedy znalaz艂 si臋 na ko艅cu ulicy, obj膮艂 prawym ramieniem belk臋, podtrzymuj膮c膮 werand臋 ostatniego domu. lekko wskoczy艂 na barier臋, a
rozp臋dzony w贸z potoczy艂 si臋 na r贸wnin臋. 呕eby zwierz臋ta nie zwolni艂y biegu, odda艂 na wszelki wypadek kilka strza艂贸w w ich kierunku,
tote偶 nawet mu艂 po艂o偶y艂 uszy po sobie i p臋dzi艂 z ca艂ych si艂.
Klaszczcie w r臋ce i 艣miej膮c si臋. Z艂y ruszy艂 teraz w stron臋 gniadosza stoj膮cego przed sklepem Ezry. Co kilka krok贸w przystawa艂,
odwraca艂 si臋. patrza艂 na rozp臋dzony w贸z i 艣mia艂 si臋 coraz g艂o艣niej. Podprowadzi艂 gniadosza pod ..Srebrne S艂o艅ce", na艂o偶y艂 mu siod艂o
zdj臋te z martwego konia, przywi膮za艂 do bariery, otar艂 sobie czo艂o czerwon膮 chustk膮 i podszed艂 do drzwi baru. kt贸re okaza艂y si臋
zamkni臋te. Otworzy艂 je kopniakiem i wtedy doszed艂 mnie uprzejmy g艂os Avery'ego:
- Prosz臋 wej艣膰, prosz臋 wej艣膰!
Po pewnym czasie ludzie zacz臋li wychodzi膰 ze swoich dom贸w, stawali na werandach albo na ulicy, w pojedynk臋 lub parami, i
patrzyli na oddalaj膮cy si臋 i coraz to bardziej malej膮cy w贸z, kt贸ry ci膮gn膮艂 za sob膮 sto偶kowat膮 smug臋 kurzu. Zauwa偶ywszy mnie Jack
Millay przyku艣tyka艂. machaj膮c jedn膮 r臋k膮.
- Widzia艂e艣 kiedy w 偶yciu co艣 podobnego. Blue? - Twarz Jacka Zarumieni艂a si臋 z podniecenia. Cieszy艂 si臋 z byle czego,
aby tylko si臋 cieszy膰.
W zau艂kach pomi臋dzy domami niekt贸rzy ludzie podstawiali bryczki pod boczne drzwi, a u wylotu ulicy John
16
Nied藕wied藕 montowa艂 przed swoj膮 chat膮 india艅skie w艂贸ki*.
Przygl膮da艂em si臋 uwa偶nie Indianinowi. Kiedy Hausenfield zacz膮艂 strzela膰 na o艣lep, Nied藕wied藕, mimo 偶e zwr贸cony ty艂em do
niego, skoczy艂 do chaty. Je偶eli by艂 g艂uchy, to mia艂 wida膰 inny zmys艂, a czy by艂 niemy, te偶 nie jest pewne. Teraz wyszed艂 z chaty,
po艂o偶y艂 jakie艣 rzeczy na zaprz臋g, przywi膮za艂 je, chwyci艂 ko艅ce pr臋t贸w i ruszy艂 naprz贸d. Kiedy dotar艂 do le偶膮cej na samym 艣rodku ulicy
patelni, przelaz艂 przez ni膮 i spokojnie poszed艂 dalej, a偶 min膮艂 ostatni dom. P贸藕niej zobaczy艂em go, jak sta艂 nieruchomo w odleg艂o艣ci
jakiej艣 p贸艂 mili od kra艅ca miasta i patrza艂 w nasz膮 stron臋. Zaprz臋g le偶a艂 obok niego na ziemi.
Dalej za nim, ale troch臋 na wsch贸d, Jimmy Fee, kt贸ry nie przyszed艂 do domu po pogrzebie, siedzia艂 nad grobem ojca. Chmury
zas艂ania艂y po艂ow臋 nieba, s艂o艅ca nie by艂o, wiat s艂aby wiatr.
Wr贸ci艂em do siebie, w domu zasta艂em Molly Riordan, kt贸ra grzeba艂a w moim biurku.
- Nie masz odrobiny whisky, Blue?
- Whisky znajdziesz po drugiej stronie ulicy-odpowiedzia艂em i w tym momencie us艂yszeli艣my weso艂y g艂os Avery'ego:
- Molly! Mo-o-lly-y!
Molly przykucn臋艂a za biurkiem. Przez dziurk臋 w pergaminie, kt贸ry zast臋powa艂 szyb臋 w moim oknie, zobaczy艂em Avery'ego:
sta艂 w drzwiach baru i przywo艂ywa艂 Molly:
- Molly, gdzie jeste艣? Ten d偶entelmen chcia艂by ci臋 zobaczy膰!
Nawet tutaj, po drugiej stronie ulicy, s艂ycha膰 by艂o brz臋k szk艂a, ale Avery 艣mia艂 si臋, zupe艂nie jakby bawi艂 go widok t艂uczonych
butelek. Jeszcze raz wezwa艂 Molly i zawr贸ci艂 do baru.
- Jezu! -j臋kn臋艂a Molly. -Czy nikt nie ma zamiaru nic zrobi膰?
- Mo偶e by艣 jednak posz艂a?
* W艂贸ki, zwane travois, sk艂adaj膮 si臋 z dw贸ch po艂膮czonych ze sob膮 drewnianych pr臋t贸w, do kt贸rych zaprz臋ga si臋 konia; s艂u偶膮
do transportu ci臋偶kich przedmiot贸w (przyp. t艂um.).
17
- Co takiego? -wyprostowa艂a si臋 i przygl膮da艂a, jak l膮duj臋 rewolwer.
- Ten n贸偶, co ci go dat Avery - powiedzia艂em - zr贸b z nim, co ci kaza艂. Wsu艅 do r臋kawa, a jak nadarzy si臋 okazja, wbij draniowi
w kark. Chocia偶 my艣l臋, 偶e obejdzie si臋 bez tego.
- Na pewno. Na pewno. O Jezu kochany, ten Z艂y to jedyny prawdziwy m臋偶czyzna w ca艂ym mie艣cie! A偶 si臋 wierzy膰 nie chce.
Jeste艣 taki sam jak ten skurwiel Avery, co chowa si臋 za babsk膮 sp贸dnic膮 i jeszcze udaje chojraka. Ale偶 mam ja z ciebie po偶ytek! 呕eby
ci臋 szlag trafi艂, burmistrzu!
Wsun膮艂em rewolwer za pas i otworzy艂em drzwi. Ludzie stali na ulicy i czekali, co b臋dzie dalej.
- O Bo偶e! -j臋kn臋艂a Molly. -Wi臋c do tego dosz艂o. Dlaczego musia艂am sko艅czy膰 w tym przekl臋tym mie艣cie? O Jezu, Jezu, to ju偶
koniec. Powiem ci teraz co艣, czego nie wiesz, Blue. Dziesi臋膰 lat temu wyjecha艂am z Nowego Jorku, bo nie chcia艂am ju偶 s艂u偶y膰 u ludzi.
Za dumna by艂am, 偶eby m贸wi膰: „Tak, prosz臋 pani." Mo偶na si臋 u艣mia膰, co?
- Ka偶dy 偶yje, jak mo偶e, Molly. Min臋艂a mnie z wykrzywion膮 twarz膮, po kt贸rej sp艂ywa艂y 艂zy.
- Mam nadziej臋, 偶e dostaniesz si臋 w jego 艂apy, burmistrzu, jak Boga kocham. Ty i ta twoja banda obrzydliwych tch贸rz贸w w
tej n臋dznej dziurze.
Ruszy艂em za ni膮 na drug膮 stron臋 ulicy. Wszyscy ust臋powali nam z drogi. Weszli艣my po schodkach prowadz膮cych do
,,Srebrnego S艂o艅ca". Molly obr贸ci艂a si臋, 偶eby jeszcze raz na mnie spojrze膰.
- B臋dzie dobrze, Molly - powiedzia艂em.
Ale kiedy podchodzi艂a pod drzwi, sztylet wysun膮艂 jej si臋 z r臋kawa i z brz臋kiem upad艂 na werand臋. Kopn膮艂em go szybko w
bok, bo si臋 ba艂em, 偶e Z艂y zobaczy, pchn膮艂em Molly przez wahad艂owe drzwi i wszed艂em za ni膮 do saloonu. I wtedy zrozumia艂em, co j膮 a偶
tak przestraszy艂o, 偶e wypu艣ci艂a sztylet. Nagie cia艂o Florence zwisa艂o z por臋czy schod贸w g艂ow膮 i r臋kami w d贸艂, z kaskad膮 rudych
w艂os贸w pomi臋dzy ramionami.
Avery nie m贸g艂 nie zauwa偶y膰 zamordowanej dziewczyny, kiedy wszed艂szy do baru ryglowa艂 drzwi i spuszcza艂 18
rolety. Ale wcale nie sprawia艂 wra偶enia cz艂owieka przera偶onego, przeciwnie, powita艂 nas jowialnym 艣miechem.
- O, jest Molly! Halo, Blue! Wejd藕cie, prosz臋, pijemy na koszt tego pana!
Za barem stal Z艂y Cz艂owiek z Bodie. Szczerzy艂 z臋by w u艣miechu i si臋gn膮艂 po dwie szklanki. Avery podszed艂 do drzwi,
otworzy艂 je i zawo艂a艂:
- Wszyscy s膮 zaproszeni! Ca艂e miasto! Na koszt tego tu d偶entelmena!
Z艂y Cz艂owiek rykn膮艂 艣miechem i ludzie zabrali si臋 do ucieczki. Przez szpar臋 u do艂u drzwi widzia艂em unosz膮cy si臋 spod ich n贸g
py艂. Tylko Jack Millay dat si臋 zwabi膰. Wszed艂 za nami na werand臋. Kiedy Avery wyst膮pi艂 ze swoim zaproszeniem, zagl膮da艂 w艂a艣nie do
wn臋trza baru. Avery wci膮gn膮艂 go do 艣rodka. Wiem, 偶e ju偶 w kilka minut p贸藕niej miasto by艂o puste. Zostali tylko ci, co ju偶 byli w
saloonie.
To by艂a prawdziwa popijawa. Avery, Jack Millay i ja stali艣my przy kontuarze, a Z艂y nalewa艂 nam drinka za drinkiem. Molly
siedzia艂a przy stoliku i zatkawszy usta pi臋艣ci膮 wpatrywa艂a si臋 w zw艂oki Flo. Z艂y wyszed艂 zza baru, poda艂 jej pe艂n膮 szklank臋 na tacy,
k艂aniaj膮c si臋 przesadnie niczym elegancki kelner ze wschodniego wybrze偶a. Nie patrza艂a na niego, a kiedy dwoma palcami uj膮艂 skraj
sp贸dnicy i ods艂oni艂 jej kolana, nawet nie drgn臋艂a. Avery roze艣mia艂 si臋, Jack tak偶e, Z艂y-patrz膮c na ni膮 i rechoc膮c-zrobi艂 kilka krok贸w w
ty艂. Nast臋pnie powr贸ci艂 na swoje miejsce za kontuarem i przepi艂 do niej z daleka.
呕艂opa艂 whisky Avery'ego jak wod臋 i za ka偶dym razem nalewa艂 tak偶e i nam. Tamci dwaj dotrzymywali mu kroku, aleja
wylewa艂em wszystko przez rami臋. Kiedy to zauwa偶y艂, od艂ama艂 szyjk臋 艣wie偶ej butelki, powoli nape艂ni艂 moj膮 szklank臋, uni贸s艂 swoj膮 i
spojrza艂 mi w oczy. By艂 m艂odszy, ni偶 mi si臋 zdawa艂o, ale jego twarz pokryta kilkudniowym Zarostem by艂a ca艂a w czerwonych plamach,
na jednym policzku mia艂 blizn臋, oczy podobne do 艣lepi oszala艂ego konia. R臋ka mi drgn臋艂a, ju偶 chcia艂em si臋ga膰 po rewolwer, ale zamiast
tego wyci膮gn膮艂em j膮 po stoj膮c膮 na kontuarze szklank臋. Poczu艂em ch臋膰 przypodobania mu si臋, napi艂em si臋 niemal z przyjemno艣ci膮.
Potem Z艂y Cz艂owiek odbija艂 szyjk臋 艣wie偶ej butelki do 19
ka偶dej rundy. W pewnej chwili, kiedy Avery podnosi艂 szklank臋 do ust, Z艂y podbi艂 j膮 wierzchem d艂oni. Avery cofn膮艂 si臋
gwa艂townie. Wyplu艂 kilka z臋b贸w, krew lata mu si臋 z ust, mimo to pr贸bowa艂 robi膰 weso艂膮 min臋. Nast臋pnie Z艂y zwr贸ci艂 uwag臋 na kikut
ramienia Jacka, jakby si臋 zdziwi艂, i r膮bn膮艂 go pe艂n膮 butelk膮. Jack zrobi艂 si臋 sZary na twarzy i tam gdzie sta艂, osun膮艂 si臋 na pod艂og臋.
Jestem przekonany, 偶e by艂bym jego nast臋pn膮 ofiar膮, gdyby nie to, 偶e w艂a艣nie w tej chwili spojrza艂 na Molly, kt贸ra siedzia艂a
tak, jak j膮 zostawi艂. Rykn膮艂 jak op臋tany i przeskoczy艂 przez kontuar.
- Blue!- wrzasn臋艂a Molly.
Pr贸bowa艂a zas艂ania膰 si臋 krzes艂ami i stolikami, ale Z艂y tylko si臋 艣mia艂 i odrzuca艂 je w bok. Jack Millay le偶a艂 nieprzytomny pod
barem, Avery przykucn膮艂 na najni偶szym stopniu schod贸w, p艂aka艂 i fartuchem wyciera艂 sobie krew z twarzy. Si臋gn膮艂em po rewolwer, ale
za p贸藕no. Z艂y trzyma艂 Molly za przegub r臋ki i niemal w tej samej sekundzie, w kt贸rej strzeli艂em na chybi艂 trafi艂 w g艂膮b baru, przykl臋kn膮艂
przed ni膮 i zacz膮艂 si臋 ostrzeliwa膰. Molly szamota艂a si臋, pr贸bowa艂a mu si臋 wyrwa膰, co z pewno艣ci膮 uratowa艂o mi 偶ycie. Jak poganiany
jego strza艂ami' pchn膮艂em drzwi, wyskoczy艂em na werand臋, przekozio艂kowa艂em przez schodki i upad艂em na ziemi臋. Us艂ysza艂em jego kroki
tu偶 pod drzwiami i ten jego 艣miech, wi臋c podnios艂em kapelusz i nisko pochylony pu艣ci艂em si臋 biegiem ulic膮, potykaj膮c si臋 i trzymaj膮c
mo偶liwie blisko werandy. Sta艂 teraz w drzwiach, strzelaj膮c to pod moje nogi, to w 艣cian臋 werandy, a ja my艣la艂em tylko o ksi臋gach
pozostawionych w biurku i za wszelk膮 cen臋 chcia艂em si臋 dosta膰 do domu i je uratowa膰. Tymczasem on-zupe艂nie jakby odczyta艂 moje
my艣li -strzela艂 w ziemi臋 po r贸wnej linii, troch臋 na prawo od moich n贸g, zmuszaj膮c mnie do p臋dzenia wprost przed siebie. Kula艂em, bo
padaj膮c uderzy艂em si臋 w nog臋. Potyka艂em si臋, a serce niczym d艂o艅 艣ciska艂o mi wn臋trzno艣ci. Zatrzyma艂em si臋 dopiero, kiedy znalaz艂em
si臋 na r贸wninie razem z reszt膮 mieszka艅c贸w.
No i stali艣my tak rozproszeni, patrz膮c ku miastu: Jimmy Fee, John Nied藕wied藕, Ezra i ca艂a reszta. Niekt贸rzy wzi臋li 20
ze sob膮 narz臋dzia, przyprowadzili konie, bryczki, spakowane tobo艂ki, ale byli te偶 tacy, co jak ja uciekli z go艂ymi r臋kami. Nad
naszymi g艂owami wisia艂y ci臋偶kie chmury, wia艂 silny wiatr i chocia偶 zaledwie przed chwil膮 min臋艂o po艂udnie, zrobi艂o si臋 ciemno. Stali艣my
tak przez d艂ugi czas. Z rzadka dociera艂 do nas jaki艣 krzyk albo huk, ale z tak du偶ej odleg艂o艣ci, 偶e trudno je by艂o rozr贸偶ni膰. Wreszcie po
d艂ugiej ciszy zauwa偶yli艣my, 偶e z okien saloonu wydobywaj膮 si臋 j臋zyki ognia. Przywi膮zany do bariery werandy ko艅 Hausenfielda r偶a艂 i
pr贸bowa艂 si臋 urwa膰. W drzwiach ukaza艂 si臋 Z艂y Cz艂owiek z p艂on膮cym krzes艂em w r臋kach. Pohukuj膮c przerzuci艂 je przez jezdni臋.
Wyl膮dowa艂o na werandzie tu偶 pod drzwiami mojego domu.
Co艣 wida膰 zaprz膮tn臋艂o uwag臋 Z艂ego, gdy偶 przebieg艂 na drug膮 stron臋 ulicy. By艂a to drabina Fee'ego, kt贸ra wci膮偶 sta艂a pod
艣cian膮 stajni, tak jak j膮 pozostawi艂. Z艂y podni贸s艂 j膮 i zacz膮艂 ni膮 wybija膰 okna, a kiedy wiatr podsyci艂 ogie艅 i domy po obu stronach ulicy
pali艂y si臋 niemal r贸wnym p艂omieniem, zabra艂 si臋 do 艂amania drewnianych kolumienek podpieraj膮cych werandy. Kiedy rozZarzone
szczapy pada艂y na ziemi臋, odskakiwa艂 na bok wydaj膮c z siebie dzikie okrzyki.
Ko艅 szala艂 ze strachu, wi臋c go odwi膮za艂, wskoczy艂 mu na grzbiet i - zmuszaj膮c do jazdy st臋pem - ruszy艂 w kierunku skat. Znik艂
nam na d艂u偶szy czas z oczu. Nagle Ezra Mapie podni贸s艂 r臋k臋 i wtedy zobaczyli艣my Z艂ego na szlaku prowadz膮cym ku kopalniom z艂ota.
Przez kr贸tki czas o艣wietla艂a go 艂una szalej膮cego na dole poZaru. Koncentrowa艂 si臋 na je藕dzie i w og贸le nie ogl膮da艂 si臋 za siebie. Po
chwili znowu zas艂oni艂y go ska艂y i tyle艣my widzieli Z艂ego Cz艂owieka z Bodie. Odczekali艣my jeszcze dobr膮 chwil臋, 偶eby si臋 upewni膰, czy
naprawd臋 odjecha艂. Lun膮艂 deszcz, a my艣my stali dalej patrz膮c, jak pada na p艂on膮ce domy, jak ogie艅 si臋 nim nasyca.
2
„Srebrne S艂o艅ce" pali艂o si臋 najja艣niejszym p艂omieniem, szed艂 z niego najczystszy dym. Raz czy dwa cz臋艣膰 dachu 21
wystrzeli艂a wysoko w g贸r臋-zapewne na skutek wybuchu beczu艂ek z alkoholem. Deszcz powoli ustawa艂. Powr贸ci艂 wiatr i
zapach dymu ni贸s艂 si臋 po r贸wninie. Na lewo ode mnie major Munn, weteran, ten sam, kt贸ry nazywa艂 Molly Riordan c贸rk膮, wszed艂 na
bryczk臋 i stan膮艂 na niej z r臋kami wzniesionymi ku niebu. By艂 to przygarbiony starzec o d艂ugich bia艂ych w膮sach. Krzycza艂, a g艂os jego
dociera艂 do nas z wiatrem i szumem ognia:
- Gdybym ci臋 spotka艂 pod Richmond, wpakowa艂bym ci kul臋 mi臋dzy oczy, jak mi B贸g 艣wiadkiem. Zabi艂em dwudziestu takich
jak ty, kiedy by艂em m艂odszy! -G艂os jego rozchodzi艂 si臋 po ca艂ej r贸wninie. - Bodajby ci臋 spali艂o stepowe s艂o艅ce, bodajby艣 zdycha艂
powoli z pyskiem pe艂nym tajna ps贸w stepowych, z brzuchem rozdartym przez s臋py. Bodajby ci si臋 kutas w piekle sma偶y艂, bodajby ci
jaja usch艂y na wi贸r, bodajby ci si臋 szpik w ko艣ciach zagotowa艂, a oczy wyp艂yn臋艂y na wierzch za to wszystko, co艣 tutaj zrobi艂. B膮d藕
przekl臋ty, przekl臋ty!...-Zwr贸cony w stron臋 miasta potrz膮sa艂 pi臋艣ci膮, ale przez chwil臋 zdawa艂o mi si臋, 偶e przeklina nie tamtego, lecz mnie.
Szum poZaru zag艂uszy艂 reszt臋 jego s艂贸w, zas艂oni艂a go chmura dymu, a kiedy si臋 rozwia艂a, zobaczy艂em, 偶e nie ma ju偶 majora na
wozie. Le偶a艂 na ziemi pod swoim koniem Podbieg艂em do niego; dosta艂 wylewu krwi do m贸zgu, pi臋艣膰 mia艂 zaci艣ni臋t膮, na ustach pian臋,
rz臋zi艂. Przy艂o偶y艂em mu r臋k臋 do czo艂a, otworzy艂 oczy, spojrza艂 na mnie nieruchom膮 藕renic膮 i wyzion膮艂 ducha.
Kto艣 przechyli艂 si臋 przez moje rami臋 i powiedzia艂:
- Czego艣 takiego chyba ju偶 nie zobacz臋.
Inni te偶 podchodzili, 偶eby popatrze膰 na majora, i w ten spos贸b sko艅czy艂a si臋 fascynacja ogniem, ludzie zacz臋li podnosi膰 z
ziemi tobo艂ki, zaciska膰 popr臋gi. Po kilku minutach po艂owa mieszka艅c贸w ci膮gn臋艂a z powrotem przez r贸wnin臋 ku miasteczku i tylko
siedz膮ce na wozach kobiety patrzy艂y za siebie.
Deszcz nie ugasi艂 resztek ognia, ale zmniejszy艂 si艂臋 wiatru, a to uratowa艂o dwie budowle: pokraczny wiatrak stoj膮cy nad
studni膮 na ty艂ach dawnego domu Hausenfielda i chat臋 Indianina znajduj膮c膮 si臋 na przeciwleg艂ym kra艅cu 22
miasta, bli偶ej ska艂. Ogie艅 jej nie tkn膮艂. Kiedy wzesz艂o s艂o艅ce, okaza艂o si臋, 偶e wszystkie inne domy sp艂on臋艂y doszcz臋tnie,
stercza艂y tylko tu i 贸wdzie na wp贸艂 spalone belki i resztki 艣cian, kt贸re Fee skleci艂 z wilgotniejszych wida膰 desek.
Powr贸ciwszy do miasta stwierdzi艂em, 偶e wszystkie niemal poZary wygas艂y, tylko przy samej ziemi pe艂gaj膮 tu i 贸wdzie
niewielkie j臋zyczki ognia i dym wydobywaj膮cy si臋 ze zgliszcz idzie prosto do g贸ry. Ca艂a ulica pokryta by艂a popio艂em i gdziekolwiek si臋
spojrza艂o, wida膰 by艂o myszy biegaj膮ce w k贸艂ko-ca艂e tuziny tych ma艂ych, 偶a艂osnych, piszcz膮cych stworze艅 tarza艂o si臋 w kurzu,
przerzuca艂o z grzbiet贸w na brzuchy. Du偶y zaj膮c podskakiwa艂, jak m贸g艂 najwy偶ej, pr贸buj膮c oderwa膰 si臋 od sterty rozZarzonych desek,
ale za ka偶dym razem spada艂 z powrotem na to samo miejsce. Pomy艣la艂em sobie, 偶e pewnie Zaraz jednor臋ki Jack poci膮gnie mnie za
r臋kaw, aby zwr贸ci膰 uwag臋 na ten niezwyk艂y widok.
Unosz膮c nogi wysoko, przelaz艂em przez kup臋 gruz贸w i wszed艂em do siebie. Przewr贸cone do g贸ry nogami biurko jeszcze si臋
tli艂o. Szuflady by艂y wypalone. Z moich ksi膮g pozosta艂y tylko ok艂adki. Materac spali艂 si臋 doszcz臋tnie. Najlepszy materac, na jakim w
偶yciu spa艂em, wypchany suchymi li艣膰mi kukurydzy. Poza tym jedyn膮 rzecz膮, jak膮 uda艂o mi si臋 zidentyfikowa膰, byt strz臋p brunatnego
koca. Biurko, ksi臋gi i koc odkupi艂em od adwokata, kt贸ry przeje偶d偶a艂 przez nasze miasteczko rok temu. Pozbywa艂 si臋 wszystkiego, co
mia艂, 偶eby jak najmniej d藕wiga膰 na ostatnim etapie marszu do osady g贸rnik贸w przy kopalniach z艂ota.
Rozgrzebuj膮c butami zgliszcza, zauwa偶y艂em jeszcze co艣: mia艂em zwyczaj trzymania ca艂ego mojego maj膮tku, czyli dw贸ch
woreczk贸w z艂otego piasku, pod pod艂og膮. Woreczki spali艂y si臋, a z艂oty piasek-w formie dw贸ch twardych owalnych grudek - le偶a艂 na
ziemi jak para j膮der.
Po jednej i drugiej stronie ulicy ludzie grzebali w zgliszczach. Pr贸bowa艂em sobie wyobrazi膰 ich reakcj臋, gdyby kt贸ry艣 z nich
nagle natrafi艂 na le偶膮ce, tak zupe艂nie osobno, ludzkie j膮dra. Spr贸bowa艂em zgarn膮膰 z艂oto, ale piasek rozsypa艂 si臋 i uda艂o mi si臋 wrzuci膰
do kieszeni zaledwie garsteczk臋. Reszty nie stara艂em si臋 zebra膰. Ju偶 po 23
kilku minutach od tego gor膮ca i dymu twarz mi sczernia艂a,
z oczu pola艂y si臋 艂zy, a ubranie, kt贸re przecie偶 ca艂kiem przemok艂o na deszczu, niemal zupe艂nie wysch艂o. W powietrzu wisia艂
straszliwy smr贸d, co przypomina艂o mi o zw艂okach le偶膮cych pod zgliszczami „Srebrnego S艂o艅ca".
Z saloonu pozosta艂y tylko trzy stopnie, kt贸re niegdy艣 wiod艂y na werand臋, a pod nimi p艂on膮艂 jeszcze s艂aby ogie艅. Nieco dalej-
tam gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami znajdowa艂 si臋 sklep - Ezra Mapie w nadziei, 偶e co艣 si臋 osta艂o, odsuwa艂 deski, rozgrzebywa艂
czubkiem buta zniszczone towary. To on w艂a艣nie zauwa偶y艂 nieprzytomn膮 Molly le偶膮c膮 na ty艂ach spalonego saloonu.
- Blue! Chod藕 tu!
Molly le偶a艂a twarz膮 do ziemi. Z ty艂u ca艂a suknia by艂a spalona. Przykl膮k艂em, obejrza艂em dziewczyn臋 dok艂adnie i stwierdzi艂em, 偶e
oddycha.
- 呕yje - powiedzia艂em do Ezry.
- Co z ni膮 zrobimy?
- Nie mo偶emy jej tak zostawi膰.
Wyprostowa艂em si臋 i zobaczy艂em na ulicy Johna Nied藕wiedzia wracaj膮cego z india艅skim zaprz臋giem do swojej chaty.
Wrzasn膮艂em na niego, ale nawet si臋 nie odwr贸ci艂, wi臋c pobieg艂em, 偶eby go sprowadzi膰. W tr贸jk臋 wzi臋li艣my Molly za r臋ce i nogi i
zanie艣li艣my do chaty Indianina. Prz贸d sukni zwisa艂 z niej jak flaga.
- Zaczekajcie - Ezra pr贸bowa艂 nas zatrzyma膰. - To nieprzyzwoite.
- Nie nakrywaj jej -odpowiedzia艂em -ma strasznie poparzone plecy.
Cia艂o Molly od 艂opatek a偶 po pi臋ty pokryte by艂o wielkimi b膮blami. Po艂o偶yli艣my j膮 na twardym klepisku, po czym Indianin
poszed艂 po wod臋 ze zbiornika Hausenfielda. Powr贸ci艂 szybko, zeskroba艂 troch臋 piasku z klepiska, zmiesza艂 go z wod膮 na g臋st膮 papk臋.
Nast臋pnie wyj膮艂 ze swojego worka blaszane pude艂eczko, odsypa艂 z niego troch臋 proszku - my艣l臋, 偶e by艂 to proszek do pieczenia - i
doda艂 do tej mazi. Dobrze j膮 wymiesza艂, wysmarowa艂 starannie plecy, ramiona i nogi Molly i nakry艂 je szerokimi, p艂askimi li艣膰mi
jakiego艣 zielska. John Nied藕wied藕 by艂 urodzonym lekarzem, wszystko, co robi艂 przy chorych, czyni艂 z absolutn膮 pewno艣ci膮 siebie.
Kiedy sko艅czy艂 opatrywa膰 Molly, 24
dziewczyna zacz臋艂a j臋cze膰. Dobry by艂 to znak, ale nie mia艂em ochoty tego s艂ucha膰. Wyszed艂em na dw贸r i wielki cie艅 przesun膮艂
mi si臋 przed oczyma.
Nie mam poj臋cia, sk膮d przylatuj膮 s臋py, ale faktem jest, 偶e nigdy d艂ugo nie daj膮 na siebie czeka膰. Kilka kr膮偶y艂o teraz powoli
nad miastem, inne szybowa艂y nad r贸wnin膮. Pozostawi艂em tam cia艂o majora, zablokowa艂em nim tylne ko艂o wozu po to, 偶eby kuc nie
m贸g艂 ruszy膰. Ale jeden z tych obrzydliwych ptak贸w zni偶y艂 lot, szeroko roz艂o偶y艂 wielkie skrzyd艂a, przysiad艂 na bryczce i sp艂oszy艂 kuca,
kt贸ry zacz膮艂 r偶e膰 i stawa膰 d臋ba. Ko艂o przetoczy艂o si臋 przez cia艂o majora, kuc ruszy艂 w stron臋 miasta ci膮gn膮c za sob膮 w贸z, pozosta-
wiwszy zw艂oki swojego pana s臋pom.
W odleg艂o艣ci kilkuset jard贸w na wsch贸d Jimmy Fee biega艂 doko艂a grobu ojca, machaj膮c r臋kami, zupe艂nie jakby cienie rzucane
przez wstr臋tne ptaszyska byty paj臋czyn膮 wpl膮tuj膮c膮 mu si臋 we w艂osy.
Podbieg艂em do wylotu ulicy, zatrzyma艂em kuca, zawr贸ci艂em go, skoczy艂em mu na grzbiet i skierowa艂em z powrotem na
r贸wnin臋. Ptaki siedz膮ce na zw艂okach majora Munna zatrzepota艂y skrzyd艂ami i unios艂y si臋 lekko w g贸r臋. Zd膮偶y艂y ju偶 podzioba膰 mu kark.
D藕wign膮艂em starego, z艂o偶y艂em na wozie i nakry艂em le偶膮cym tam kocem. Podjecha艂em do Jimmy'ego. Nadlecia艂o jeszcze kilka s臋p贸w.
Kr膮偶y艂y teraz zwartym szykiem nad grobem jego ojca. Hausenfield wida膰 nie zakopa艂 zw艂ok g艂臋boko. Ch艂opiec siedzia艂 na niewielkim
kopcu zgarbiony, trzymaj膮c si臋 obur膮cz za g艂ow臋, szlocha艂 i zawodzi艂, mimo 偶e Zaraz po 艣mierci ojca nawet si臋 nie rozp艂aka艂.
- Chod藕, ma艂y - powiedzia艂em nie wypuszczaj膮c lejc贸w z r膮k. - Siadaj obok mnie.
Ch艂opiec tylko g艂o艣niej zaszlocha艂. Musia艂em zeskoczy膰 z koz艂a, obj膮膰 go i przez ca艂膮 powrotn膮 drog臋 do miasta trzyma膰 na
kolanach.
- One go rozdziobi膮- zawodzi艂.-One rozdziobi膮 mojego tat臋.
Ale ja my艣la艂em tylko o tym, 偶e trzeba jak najszybciej pochowa膰 innych zmar艂ych. Na ulicy kto艣 strzela艂 i kl膮艂, hiena kica艂a w
kierunku skat.
2 Doctorow
25
Ezra znalaz艂 艂opat臋 z w艂asnego sklepu, lekko tylko osmolon膮, a ja Zardzewia艂y kilof pod wiatrakiem Hausenfielda. 呕eby zaj膮膰
czym艣 Jimmy'ego, kaza艂em mu poszuka膰 jakiego艣 narz臋dzia nadaj膮cego si臋 do kopania. Po chwili znalaz艂 patelni臋, kt贸r膮 Z艂y Cz艂owiek
rzuci艂 na ziemi臋. Ale gdyby艣my nawet mieli nowiutkie 艂opaty, du偶o by艣my nie zrobili. Znale藕li si臋 tylko dwaj m臋偶czy藕ni, kt贸rzy
zaofiarowali nam pomoc. Inni zaj臋ci byli siod艂aniem b膮d藕 zaprz臋ganiem koni i 艂adowaniem na wozy resztek swojego dobytku.
Wszyscy odje偶d偶ali w pojedynk臋 lub po dw贸ch.
Postanowi艂em pochowa膰 zw艂oki na r贸wninie obok miejsca, na kt贸rym le偶a艂 Fee. l zacz膮膰 od niego. Nie ma chyba gorszej
pracy ni偶 kopanie do艂贸w. Mimo 偶e deszcz zmi臋kczy艂 grunt, dopiero po dobrych kilku godzinach ci臋偶kiej orki, zamieniaj膮c si臋 艂opat膮 i
kilofem, uda艂o nam si臋 wykopa膰 pi臋膰 grob贸w. Z艂o偶one w jedno miejsce cia艂a nakryli艣my kocami. Kiedy nadesz艂a chwila chowania
zw艂ok i przeniesienia starego Fee do nowego grobu, kaza艂em ch艂opcu odej艣膰. Stali艣my czekaj膮c, 偶eby si臋 oddali艂 na wystarczaj膮c膮
odleg艂o艣膰, ale on wl贸k艂 si臋 powoli i co kilka krok贸w odwraca艂 si臋. Wreszcie przysiad艂 na skraju r贸wniny. Nie chcia艂 wida膰 sam i艣膰 do
miasta, bo wszystkie s臋py zgromadzi艂y si臋 przed zgliszczami ,,Srebrnego S艂o艅ca" i rozdziobywa艂y zw艂oki konia Z艂ego Cz艂owieka.
Zrobili艣my, co do nas nale偶a艂o, potem nasi dwaj pomocnicy wsiedli najednego konia i odjechali na po艂udnie. Teraz w
miasteczku nie by艂o ju偶 偶ywego ducha. R臋kawem otar艂em pot z czo艂a. S艂o艅ce chyli艂o si臋 ku zachodowi, ale mnie by艂o gor膮co. Bola艂a
mnie noga, muchy bzyka艂y doko艂a g艂owy.
- Nale偶a艂oby chyba powiedzie膰 kilka st贸w, co, Ezra?
- Chyba tak.
- Ale co?
Ezra zdj膮艂 kapelusz, ja te偶 i stali艣my tak wpatrzeni w 艣wie偶o rozkopan膮 ziemi臋. Straszny jest los cz艂owieka, kt贸ry musi umiera膰
przed czasem. To tak, jakby mu przekre艣lono ca艂e 偶ycie. My艣la艂em o starym Fee, kt贸ry tak kocha艂 drewno, o t艂u艣ciochu Averym, kt贸ry
tak troszczy艂 si臋 o swoj膮 knajp臋, o kalekim Jacku, kt贸ry interesowa艂 si臋 wszystkim, co da艂o si臋 robi膰 jedn膮 r臋k膮. O starym majorze,
kt贸ry w niedziel臋 zawsze wk艂ada艂 mundur. O rudej Flo,jej 26
pulchnych udach i o tym, 偶e czasami korzysta艂em z jej us艂ug. Mieszka艂em tu od roku i zna艂em ich wszystkich. Miasto by艂o
teraz ruin膮 i za rok nikt zapewne nie b臋dzie pami臋ta艂 o nim i jego mieszka艅cach.
Przypomnia艂a mi si臋 roze艣miana g臋ba Z艂ego Cz艂owieka i ruch mojej tch贸rzliwej r臋ki si臋gaj膮cej po ofiarowan膮 mi szklank臋.
Dwadzie艣cia lat temu pochowa艂em m艂od膮 偶on臋, kt贸r膮 zabra艂a epidemia cholery, i ta sama z艂o艣膰, kt贸ra ogarn臋艂a mnie wtedy, zn贸w
zacisn臋艂a mi gard艂o-bezsilna w艣ciek艂o艣膰 na co艣, co jest mocniejsze od cz艂owieka, co艣, z czym nie mo偶e sobie poradzi膰.
Ezra kopn膮艂 grudk臋 ziemi czubkiem buta i powiedzia艂:
- No c贸偶. Pan nasz rzek艂, 偶e b艂ogos艂awieni s膮 ubodzy duchem, bo ich b臋dzie kr贸lestwo niebieskie.
Podjechali艣my pod studni臋 Hausenfielda, 偶eby zmy膰 z siebie brud. Jimmy Fee przy艂膮czy艂 si臋 do nas. Przysiad艂, opar艂 si臋
plecami o 艣cian臋 wiatraka, ale si臋 nie my艂 i nie patrza艂 w nasz膮 stron臋.
Spojrza艂em na ulic臋 i pomy艣la艂em, 偶e nie mo偶na przecie偶 pozostawi膰 martwego konia na 艣rodku jezdni. Ptaki obsiad艂y go
g臋sto i wiedzia艂em, 偶e kiedy odlec膮, zaatakuj膮 go t艂uste muchy. Po umyciu zwr贸ci艂em si臋 do Ezry:
- My艣l臋, 偶e przy pomocy twojego kuca i mu艂a majora da si臋 wywie藕膰 t臋 padlin臋.
- Ale dok膮d?
- Pod ska艂y, jak膮 mil臋 st膮d.
- Po co? Chyba 偶e zostajesz.
- Tak.
Mia艂em nadziej臋, 偶e on tak偶e zostanie.
Ezra spojrza艂 mi w oczy.
- Miasto si臋 sko艅czy艂o, Blue.
- Bo ja wiem - odpowiedzia艂em.-Mamy cmentarz. To ju偶 jest co艣 na pocz膮tek.
Ezra wyla艂 sobie p贸艂 wiadra wody na g艂ow臋. Wytar艂 szmat膮 twarz, potem kark, ramiona i r臋ce.
- Blue, ja tu przyjecha艂em z Vermontu. Tam rosn膮 drzewa.
- Nie m贸w?
- 殴r贸d艂a tryskaj膮 ze skat, samy i koz艂y podchodz膮 pod 27
same drzwi dom贸w i ka偶dy, kto ma troch臋 pomy艣lunku, radzi sobie bez wi臋kszych k艂opot贸w.
- To samo s艂ysza艂em kiedy艣 o tym kraju.
- Ja te偶. W Vermoncie.
Ezra mia艂 poci膮g艂膮 twarz, byt ode mnie wy偶szy, ale garbi艂 si臋 i patrza艂 na 艣wiat oczami starego psa go艅czego. W艂o偶y艂 kurtk臋,
odwr贸ci艂 si臋, spojrza艂 na ciemn膮 zadymion膮 ulic臋, potem na poro艣ni臋t膮 badylami r贸wnin臋.
- Prawda jest taka: je偶eli nie zrujnuje cz艂owieka susza albo wichura, to przyjedzie pijany diabe艂 z rewolwerem w szponach i go
wyko艅czy.
Podszed艂 do mu艂a, na艂o偶y艂 mu siod艂o i wlaz艂 na niego. Widok Ezry siedz膮cego na mule, w przyd艂ugim p艂aszczu, jak zawsze
zgarbionego i patrz膮cego smutnym wzrokiem przed siebie, nie by艂 szczeg贸lnie buduj膮cy.
- Dalej na zach贸d s膮 inne miasta - odezwa艂 si臋. - Tylko idiota nie wie, kiedy odej艣膰.
- Ezra -ja mu na to - przez ca艂e 偶ycie przenosi艂em si臋 z miejsca na miejsce. P臋dzi艂em byd艂o z Teksasu do Kansas, poszukiwa艂em
minera艂贸w w Black Hilis, s艂ucha艂em 艣piewu pomalowanych na cZarno bia艂ych pie艣niarzy w Cheyenne, gratem w pokera w Deadwood,
Leadville i Dodge, przemierza艂em Zach贸d w t臋 i z powrotem, jak ta kulka z艂ota tocz膮ca si臋 po patelni, i je偶eli mi m贸wisz, 偶e to nie jest
kraina twoich marze艅, to ja ci powiem, 偶e takiej w og贸le nie ma.
Ezra spojrza艂 na Jimmy'ego.
- Zbieraj si臋 ze mn膮, synku. Naucz臋 ci臋 handlowa膰. Jimmy siedzia艂 w kucki i grzeba艂 patykiem w ziemi.
- Dobra jest. - Ezra wbi艂 pi臋ty w boki mu艂a i odjecha艂.
No c贸偶, nie mia艂em czasu na odprowadzenie go wzrokiem, bo pozosta艂a ju偶 najwy偶ej godzina dziennego 艣wiat艂a, a trzeba by艂o
jak najpr臋dzej pozby膰 si臋 艣mierdz膮cej ko艅skiej padliny. Wiedzia艂em, 偶e ma艂y kucyk nie poci膮gnie martwego konia, mo偶na wi臋c by艂o
zrobi膰 jedn膮 jedyn膮 rzecz: pokry膰 go ziemi膮 i usypa膰 na nim kopczyk. Zabra艂em si臋 wi臋c do roboty i zasypa艂em go popio艂em i ziemi膮.
Nad moj膮 g艂ow膮 kr膮偶y艂y niezbyt zadowolone s臋py, po ka偶dym ruchu 艂opat膮 napastowa艂y mnie roje much.
Sko艅czy艂em, kiedy s艂o艅ce zaczyna艂o chyli膰 si臋 ku zachodowi. Bola艂y mnie plecy. Zacz膮艂em je sobie pociera膰 i 28
wtedy zorientowa艂em si臋, 偶e nie mam rewolweru. Najpierw pomy艣la艂em, 偶e mi wypad艂, ale Zaraz zauwa偶y艂em, 偶e nie ma te偶
Jimmy'ego. Poszed艂em do chaty Indianina.
John Nied藕wied藕 kl臋cza艂 na ziemi i przygotowywa艂 艣wie偶y opatrunek, a Molly le偶a艂a na bawolej sk贸rze i p艂aka艂a. W k膮cie izby
tli艂a si臋 lampa naftowa. Ch艂opca nie by艂o. Wyszed艂em wi臋c i spojrza艂em w g贸r臋, na ska艂y. No i zobaczy艂em go oczywi艣cie. Drapa艂 si臋 w
g贸r臋, wymachuj膮c moim rewolwerem. Zamierza艂 wida膰 rozprawi膰 si臋 ze Z艂ym Cz艂owiekiem z Bodie.
Sprowadzenie go na d贸艂 nie by艂o rzecz膮 艂atw膮. Musia艂em to zrobi膰 tak, 偶eby nie zastrzeli艂 ani siebie, ani mnie, ani mi nie uciek艂.
Dogoni艂em go, z艂apa艂em od ty艂u i zacz膮艂em nie艣膰 w d贸艂, a on kopa艂 mnie i drapa艂. By艂 lekki, ale broni艂 si臋 jak szalony. Dopiero kiedy
rzuci艂em go w k膮t chaty Johna Nied藕wiedzia, zacz膮艂 pop艂akiwa膰.
Usiad艂em, 偶eby odetchn膮膰. Ale Nied藕wied藕 rozpali艂 ma艂y ogie艅 we wg艂臋bieniu klepiska i w jego 艣wietle Molly, kt贸ra z b贸lu nie
przestawa艂a kr臋ci膰 g艂ow膮, zauwa偶y艂a mnie, st艂umi艂a j臋k i wbita we mnie nienawistne zielone 藕renice. Po chwili znowu zacz臋艂a j臋cze膰,
ch艂opiec te偶 p艂aka艂, przez szpary drewnianej chaty dmucha艂 nocny wiatr, wyj膮c jak upiorny ch贸r duch贸w. Tyle nieszcz臋艣cia na tak
niewielkiej przestrzeni, pomy艣la艂em, i przez jedn膮 kr贸tk膮 sekund臋 czu艂em przemo偶n膮 ch臋膰 poderwania si臋 z ziemi i odjechania st膮d
galopem. Ale nie potrafi艂em tego zrobi膰, podobnie jak Fee i Flo i wszyscy tamci nie potrafiliby wsta膰 ze swoich grob贸w-Z艂y Cz艂owiek
jakby nas przygwo藕dzi艂 do miejsca, mnie szczeg贸lnie przez to, 偶e darowa艂 mi 偶ycie. Nied艂ugo potem us艂yszeli艣my wycie kojot贸w.
Zeskakiwa艂y ze skat i dysz膮c mija艂y chat臋 Nied藕wiedzia i p臋dzi艂y do kopca, pod kt贸rym le偶a艂y zw艂oki konia. Warcz膮c rozgrzebywa艂y
ukle-pan膮 przeze mnie ziemi臋, a kiedy uchyli艂em drzwi i wyjrza艂em na dw贸r, zobaczy艂em ich cienie i tumany wznoszonego przez nie
piachu. Ze zgliszcz unosi艂 si臋 jeszcze dym-b艂臋kitny teraz w promieniach ksi臋偶yca-a tu偶 przy ziemi Zarzy艂y si臋 dogasaj膮ce drewienka, jak
otwory prowadz膮ce w g艂膮b piekielnych otch艂ani.
29
3
Jest takie powiedzenie, 偶e Sam Colt uczyni艂 wszystkich ludzi r贸wnymi sobie. Ale gdyby by艂o ono prawdziwe, to nasze miasto
nie spali艂oby si臋 mimo deszczu. Z艂y Cz艂owiek zosta艂by pochowany - z nale偶ytymi mu honorami - i Biuro Terytorialne oficjalnie o tym
powiadomione. Zgin膮艂by od kuli w pier艣 albo w plecy, a ten, kto by go za艂atwi艂, dosta艂by drinka od Avery'ego i nie jest wykluczone, 偶e
rudow艂osa Flo i Molly obdarzy艂yby go swoimi wzgl臋dami. Colt dat wprawdzie ka偶demu cz艂owiekowi rewolwer, ale spust ka偶dy musi
nacisn膮膰 sam.
W ci膮gu tej d艂ugiej zimnej nocy zdawa艂o mi si臋 kilka razy, 偶e Z艂y Cz艂owiek powraca. Przywi膮zany na dworze kuc majora od
czasu do czasu r偶a艂 albo parska艂, ze skat sypa艂y si臋 kamyki, a Molly ni st膮d, ni zow膮d wybucha艂a krzykiem, zupe艂nie jakby zobaczy艂a
Z艂ego w drzwiach. Ale tak naprawd臋 to nie mia艂 po co wraca膰. Nad ranem wyszed艂em, 偶eby wyprostowa膰 nogi, i z przera偶eniem
stwierdzi艂em, 偶e tam, gdzie by艂o miasto, jest samo powietrze. Zimny 艣wit przykucn膮艂 wprost na osmalonej ziemi, r贸wnina zaczyna艂a si臋
na horyzoncie i ci膮gn臋艂a a偶 po miejsce, w kt贸rym sta艂em. Cz艂owieka ani 艣ladu.
Bytem sztywny, obola艂y, niewyspany i kiedy nabra艂em mro藕nego powietrza w p艂uca, poczu艂em w piersiach ostry b贸l.
Podszed艂em do kupy gruz贸w, kt贸re by艂y kiedy艣 sklepem Ezry Maple'a, i zacz膮艂em je rozgrzebywa膰. Jimmy si臋 zbudzi艂, wyszed艂 na dw贸r
i patrza艂 na mnie, oddaj膮c mocz na 艣rodku ulicy. Mia艂 szeroko rozstawione oczy swojego ojca i jak on patrza艂 na ludzi wzrokiem, kt贸rym
mierzy艂 ich, ale pyta艅 nie stawia艂. Przyda艂oby mu si臋 obci臋cie w艂os贸w, i to bardzo, bo mia艂 tak bujn膮 czupryn臋, 偶e g艂owa wydawa艂a si臋
za du偶a w stosunku do ca艂ego cia艂a. Jak 偶yj臋, nie widzia艂em r贸wnie chudego dzieciaka.
- G艂odny jeste艣?-zawo艂a艂em, ale nie odpowiedzia艂. Dwie deski obsun臋艂y si臋 w czasie poZaru, tworz膮c co艣 w rodzaju daszka.
Pod nimi w popiele znalaz艂em troch臋 suszonych jab艂ek i grochu. Groch byt bardzo spalony.
- Jimmy, rozejrzyj si臋, mo偶e znajdziesz garnek. Potrzebny nam jest garnek do kawy, s艂yszysz?
Okaza艂o si臋, 偶e w艂a艣nie tak trzeba do niego m贸wi膰, bo od
30
razu zabra艂 si臋 do szukania. Jeszcze zanim zd膮偶y艂em wybra膰 gar艣膰 grochu z popio艂u, przybieg艂 z zupe艂nie dobrym garnkiem w
r臋ku. Napompowali艣my wody ze studni, sp艂ukali艣my sadz臋 z garnka, rozpali艂em ogie艅 znalezionymi w kieszeni chi艅skimi zapa艂kami i
zrobili艣my sobie kaw臋 z palonego grochu. Zjedli艣my troch臋 suszonych jab艂ek i w ten spos贸b zaspokoili艣my pierwszy g艂贸d, ale
brunatny p艂yn byt tak paskudny, 偶e przypomina艂y mi si臋 r贸偶ne okazje, kiedy pi艂em naprawd臋 dobr膮 kaw臋 i jad艂em boczek, chleb i
wo艂owin臋.
Zanios艂em cz臋艣膰 naszego 艣niadania do chaty Indianina, ale okaza艂o si臋, 偶e Molly 艣pi. Przep艂aka艂a prawie ca艂膮 noc. Teraz le偶a艂a
z wyci膮gni臋tymi wzd艂u偶 cia艂a chudymi bia艂ymi r臋kami. Ko艅ce zmierzwionych kosmyk贸w w艂os贸w oblepione byty b艂otem, kt贸rym
wysmarowa艂 j膮 Nied藕wied藕. Siedzia艂 przy niej 偶uj膮c suszon膮 kukurydz臋. Postawi艂em na pod艂odze garnek z kaw膮 i jab艂ka i wr贸ci艂em na
dw贸r do ch艂opca, 偶eby si臋 zabra膰 do dalszych poszukiwa艅.
W sklepie Ezry uda艂o nam si臋 znale藕膰 dwie osmolone puszki ze skondensowanym mlekiem, puszk臋 pomidor贸w w sosie
w艂asnym, pude艂ko 45-milimetrowych naboi, g艂贸wk臋 m艂otka, gar艣膰 hufnali i troch臋 sZarego myd艂a. Z ruin ,,Srebrnego S艂o艅ca"
wygrzebali艣my kawa艂 balustrady, trzy lampy naftowe -jedna mia艂a nawet ca艂y klosz - i mn贸stwo cZarnych butelek i nadt艂uczonych
szklanek. W pobli偶u sklepu natrafili艣my na nadpalone siod艂o i ca艂y okr膮g艂y metalowy piecyk. Jimmy podni贸s艂 z ziemi almanach z lekko
nadpalonymi brzegami. Tymczasem wzesz艂o ciep艂e s艂o艅ce i zagrza艂o mi plecy. W po艂udnie przed chat膮 Nied藕wiedzia le偶a艂a ju偶 spora
sterta po偶ytecznych przedmiot贸w.
Wola艂em jednak nie sp臋dza膰 tam jeszcze jednej nocy.
Wszed艂em do 艣rodka, 偶eby zobaczy膰, czy Molly si臋 obudzi艂a. Po pod艂odze pe艂ga艂y 艣wietlne plamy i pasemka, a jeden promyk
s艂o艅ca pad艂 na otwarte oczy dziewczyny;
wygl膮da艂a okropnie. Twarz tak jej wychud艂a, 偶e ka偶da kosteczka, ka偶da b艂臋kitna 偶y艂ka rysowa艂y si臋 wyra藕nie pod sk贸r膮.
Jedzenia nie tkn臋艂a. Nie wiedzia艂em, co jej powiedzie膰, nie wiedzia艂em, co ona mi powie, mimo to odezwa艂em si臋:
31
- Molly, chc臋 wykopa膰 ziemiank臋 obok studni. Ziemia to jedyna rzecz, jakiej mamy pod dostatkiem, i my艣l臋, 偶e lepiej ochroni膮
nas przed s艂o艅cem i deszczem ob艂o偶one darni膮 艣ciany ni偶 drewno.
By艂a tak sztywna, 偶e przez chwil臋 ba艂em si臋, 偶e umar艂a. Ale zacz臋ta co艣 szepta膰, wi臋c nachyli艂em si臋 nad ni膮, 偶eby lepiej
s艂ysze膰.
- Dosta艂am kiedy艣 od jednego faceta wisiorek. Na 艂a艅cuszku. Da艂am go do przechowania majorowi.
- Major nie 偶yje, Molly-powiedzia艂em bardzo cicho.
- Och! - przymkn臋艂a oczy.-Wiedzia艂am...
- Tak si臋 w艣cieka艂 na Z艂ego Cz艂owieka, 偶e go porazi艂o. Zaczekaj.
Po naszym ocaleniu kaza艂em Jimmy'emu wzi膮膰 kuca i pojecha膰 na r贸wnin臋. Zwierz臋 pas艂o si臋 tam teraz, ale zaprz臋g majora sta艂
pod drzwiami cha艂upy. Pod siedzeniem znalaz艂em rze藕bion膮 skrzyneczk臋, w kt贸rej trzyma艂 troch臋 drobiazg贸w-guziki z masy per艂owej,
blaszane pude艂eczko zawieraj膮ce pomad臋 do w艂os贸w, sztywny ko艂nierzyk, jaki艣 wojskowy medal i krzy偶yk na 艂a艅cuszku.
Zanios艂em krzy偶yk do chaty, pokaza艂em go Molly, a ona wyci膮gn臋艂a r臋k臋, uj臋艂a go delikatnie d艂ugimi palcami, zamkn臋艂a w
zaci艣ni臋tej pi臋艣ci i po艂o偶y艂a g艂ow臋 z powrotem na pos艂aniu. I u艣miechn臋艂a si臋. Od tego u艣miechu a偶 mi serce zatrzepota艂o, zapyta艂em,
czy nie zjad艂aby czego艣.
- Zaopiekujesz si臋 mn膮, Blue? - szepn臋艂a.
- O tak, Molly, je偶eli tylko pozwolisz. Wci膮偶 u艣miechaj膮c si臋, doda艂a:
- Burmistrzu...-Nachyli艂em si臋 i przy艂o偶y艂em ucho prawie do jej ust. - Gdybym teraz mia艂a ten n贸偶 - szepta艂a dalej - nie
upu艣ci艂abym go na ziemi臋. Wpakowa艂abym ci go pod 偶ebra i patrza艂abym, jak leje si臋 z ciebie 偶贸艂ta posoka.
Przez chwil臋 nic z tego nie rozumia艂em, u艣miech Molly nie pasowa艂 do s艂贸w wydobywaj膮cych si臋 z jej ust. A s艂odki by艂 to
u艣miech i jednocze艣nie tak pe艂en nienawi艣ci, 偶e poczu艂em, jakby 艂apa wielkiego kota powali艂a mnie na ziemi臋.
John Nied藕wied藕 przekopywa艂 swoje poletko, u偶ywaj膮c do tego p艂askiego kamienia. Wychodz膮c z chaty o ma艂y 32
w艂os si臋 z nim nie zderzy艂em. Min膮艂em go bez s艂owa. 艁opata le偶a艂a tam, gdzie j膮 pozostawi艂em, niedaleko ko艅skiego 艣cierwa.
Kojoty podkopa艂y si臋 pod kopiec z jednej strony i oczy艣ci艂y mi臋so a偶 do ko艣ci. Wiedzia艂em, 偶e wr贸c膮 noc膮, 偶eby doko艅czy膰 uczty,
mimo to nasypa艂em 艣wie偶ej ziemi. Ogarn臋艂o mnie straszne uczucie beznadziejno艣ci. Patrza艂em na otaczaj膮ce mnie ruiny, zgliszcza i
poczu艂em pe艂ny ci臋Zar moich lat. Najch臋tniej usiad艂bym tam, gdzie sta艂em, 偶eby po prostu umrze膰. Po co si臋 m臋czy膰 dalej? Kobieta
le偶膮ca w chacie Johna Nied藕wiedzia nie mia艂a nic wsp贸lnego z dawn膮 Molly, to, co si臋 sta艂o w saloonie Avery'ego, nie mog艂o si臋 ju偶
nigdy odsta膰. Jedyn膮 nadziej膮 cz艂owieka jest mo偶liwo艣膰 naprawienia pope艂nionych b艂臋d贸w. Ale u艣miech Molly wygna艂 wszelk膮
nadziej臋 z mojej duszy.
Chwyci艂em zn贸w za 艂opat臋. R臋ce mia艂em obola艂e, opuchni臋te i ca艂e w b膮blach od wczorajszego kopania grob贸w. Chyba tylko
my艣l o rozpaczy Molly mog艂a mnie zmusi膰 do zaci艣ni臋cia r臋ki na 艂opacie, do zaniesienia jej pod wiatrak, l pewnie w艂a艣nie dlatego, 偶e
b贸l przeszywa艂 mi ramiona, wbi艂em j膮 w ziemi臋 i zacz膮艂em wykopywa膰 d贸艂 pod ziemiank臋.
Wiatrak byt jedyn膮 warto艣ciow膮 budowl膮, jak膮 Z艂y Cz艂owiek pozostawi艂 w naszym mie艣cie. Hausenfield zap艂aci艂 za
wywiercenie studni, a potem odbija艂 sobie koszta pobieraj膮c od wszystkich mieszka艅c贸w pieni膮dze za wod臋. Mieli艣my do wyboru
albo dobr膮 wod臋 od Niemca, albo ciep艂aw膮, deszczow膮 ze zbiornik贸w, wreszcie mogli艣my j膮 przynosi膰 z ma艂ego 藕r贸de艂ka
wyp艂ywaj膮cego wysoko w艣r贸d ska艂. Wi臋kszo艣膰 ludzi wola艂a p艂aci膰. Fee, zamiast dawa膰 Hausenfieldowi pieni膮dze, zbudowa艂 mu
stajni臋, Avery w zamian za wod臋 pozwala艂 Niemcowi korzysta膰 z us艂ug swoich dziewczyn. Ale byli i tacy, kt贸rzy po prostu obs艂ugiwali
si臋 podczas nieobecno艣ci w艂a艣ciciela. Wytyczy艂em kwadrat o boku dw贸ch i p贸艂 metra i zwil偶y艂em grunt kilkoma wiadrami wody.
Wycina艂em 艂opat膮 spore kawa艂y darni i uk艂ada艂em je jeden na drugim. Wykombinowa艂em sobie, 偶e je偶eli wykopi臋 d贸艂 na g艂臋boko艣膰
p贸艂tora metra, a dar艅 spi臋trz臋 na wysoko艣膰 jakich艣 sze艣膰dziesi臋ciu centymetr贸w, to uzyskam pomieszczenie, w kt贸rym doros艂y
cz艂owiek b臋dzie si臋 m贸g艂 wyprostowa膰. Podjecha艂 33
Jimmy Fee na kucu, 偶eby go napoi膰. Stat teraz trzymaj膮c kuca za uzd臋 i przygl膮da艂 si臋 mojej pracy.
- Jeszcze jeden gr贸b? - zapyta艂. Tak jakby, pomy艣la艂em sobie, ale na g艂os powiedzia艂em:
- We藕 kuca i przywie藕 mi dobrego, mocnego drewna. Buduj臋 cha艂up臋.
Po po艂udniu na 艣rodku nieba wisia艂a martwa kula rozZarzonego s艂o艅ca. Zrzuci艂em-koszul臋, owi膮za艂em szyj臋 chustk膮 i co kilka
minut uchyla艂em kapelusza, 偶eby si臋 och艂odzi膰. Wiatr usta艂 ca艂kowicie, poziom wody w zbiorniku obni偶y艂 si臋 gwa艂townie, musia艂em
w艂azi膰 na rusztowanie, 偶eby pokr臋ci膰 kr贸tkimi, szerokimi skrzyd艂ami wiatraka. Strasznie mnie wyczerpa艂o to kopanie i ta wspinaczka.
Przez ca艂e 偶ycie ci臋偶ko pracowa艂em, ale przez ostatni rok sp臋dzony w mie艣cie pozwoli艂em mi臋艣niom zwiotcze膰, do czego na stare lata
mia艂y prawo. Teraz rok ten dat mi si臋 we znaki. Na moje szcz臋艣cie Nied藕wied藕, kt贸ry wylaz艂 ze swojej chaty, 偶eby uci膮膰 sobie drzemk臋
w cieniu pod 艣cian膮, podszed艂 do mnie i bez s艂owa wyj膮艂 mi 艂opat臋 z r臋ki. My艣l臋, 偶e podobnie jak ja nie mia艂 wielkiej ochoty dzieli膰 ze
mn膮 swojej chaty. Kiedy s艂o艅ce zacz臋艂o chyli膰 si臋 ku zachodowi, wykop byt gotowy.
Wydobyli艣my spod gruz贸w mocny dr膮g, przerzucili艣my go przez wykopany otw贸r, po czym zabra艂em si臋 do uk艂adania
przywiezionych przez Jimmy'ego desek w ten spos贸b, 偶e jednym ko艅cem opiera艂em je na kraw臋dzi wykopu, a drugim na dr膮gu.
Mniejszymi kawa艂kami drewna ponakrywa艂em szpary. Potem wdrapali艣my si臋 na ska艂y i zebrali艣my kilka nar臋czy suchych ga艂臋zi.
Po艂o偶yli艣my je na deski, zasypali艣my ziemi膮 i powsta艂 dach. Ziemianka by艂a gotowa. Mia艂a tylko otw贸r, a nie drzwi, ale na taki luksus
mo偶na by艂o poczeka膰. Na razie postanowi艂em wstawi膰 piecyk, zje艣膰 troch臋 suszonych jab艂ek i mo偶e otworzy膰 puszk臋
skondensowanego mleka.
- W艂a藕 do 艣rodka, poskacz troch臋 i uklep ziemi臋-powiedzia艂em do Jimmy'ego. Przekona艂em si臋 z rana, 偶e trzeba mu dawa膰
proste rozkazy. Przez ca艂y dzie艅 wydawa艂em mu polecenia. Wykonywa艂 je bez wahania. Ale tym
34
razem nie ruszy艂 si臋 nawet, tylko stal i patrza艂 wprost przed siebie. Pomy艣la艂em, 偶e zapadaj膮cy zmrok kojarzy mu si臋 ze
艣mierci膮 ojca, on jednak wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w kierunku r贸wniny i powiedzia艂:
- Kto艣 tu jedzie.
艢ciemnia艂o si臋 szybko, niebo nad nizin膮 przes艂ania艂y czerwone chmury. W odleg艂o艣ci jakiej艣 mili na po艂udnie od nas co艣 si臋
k艂臋bi艂o wzniecaj膮c tumany kurzu. Po chwili okaza艂o si臋, 偶e to kryty brezentem w贸z.
- Jimmy, id藕 przed chat臋 Indianina i sta艅 przy tych rzeczach, kt贸re艣my pozbierali. - Tym razem pos艂ucha艂 mnie. - Pude艂ko z
nabojami wsad藕 za pazuch臋! - krzykn膮艂em za nim.
John Nied藕wied藕 wszed艂 do swojej chaty i zatrzasn膮艂 drzwi. W艂o偶y艂em koszul臋, stan膮艂em przed ziemiank膮 i obluzowa艂em kolta.
Czekali艣my, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca, na ten w贸z. Podskakuj膮c przejecha艂 po grobach. Kiedy dotar艂 na skraj miasta, zwolni艂.
Ci膮gn臋艂a go sz贸stka koni. C贸偶 to za w贸z, pomy艣la艂em, kt贸ry potrzebuje a偶 takiego zaprz臋gu? Konie by艂y mocno strudzone. Sz艂y wolno
ulic膮 mi臋dzy spalonymi domami, tak jakby wo藕nica chcia艂 sobie wszystko dok艂adnie obejrze膰. Potem zawr贸ci艂 skrzypi膮cy pojazd i
skierowa艂 go w moj膮 stron臋.
- Halo!- zawo艂a艂. 艢ci膮gn膮艂 lejce w momencie, kiedy ju偶 by艂em pewny, 偶e mnie minie i pojedzie dalej. Byt to t臋gi m臋偶czyzna, z
szerokim u艣miechem pod sumiastym w膮sem;
siedzia艂 wysoko na ko藕le za tymi swymi spoconymi ko艅mi i wygl膮da艂by na kowala, gdyby nie to, 偶e mia艂 na sobie koszul臋 w
paski, a r臋kawy przytrzymane gumowymi podwi膮zkami. Obr贸ci艂 si臋 i powiedzia艂 do kogo艣 siedz膮cego w g艂臋bi wozu:
- Widzisz, to nie by艂 poZar prerii. Nie ma trawy, nie ma poZaru prerii.
- Ty jeste艣 geniusz jak jasna cholera, Zar-us艂ysza艂em kobiecy g艂os.-Ale Culver City jak nie wida膰, tak nie wida膰. -Zza plec贸w
wo藕nicy wysun臋艂a si臋 g艂owa kobiety. Pierwsza rzecz, jaka mnie uderzy艂a, to to, 偶e by艂a bez kapelusza.
Oboje przyjrzeli mi si臋 uwa偶nie. 3- 35
- Druh m贸j- odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna - powiedz, jest tu gdzie w tych wzg贸rzach kopalnia?
- S艂ysza艂em o czym艣 takim.
- Aha, no to przecie偶 wiem, co m贸wi臋. A co si臋 tu siato?
- Przyjecha艂 cz艂owiek i zrobi艂 piek艂o. Roze艣mia艂 si臋, b艂ysn膮艂 z艂otym z臋bem.
- Druh m贸j, powiem ci co艣. Dwa dni temu m贸wi膮 mi, 偶eby jecha膰 na Zach贸d, 偶e trafili na 偶y艂臋 z艂ota, 偶e mo偶na szybko si臋
ob艂owi膰. No, ale Zach贸d to kawa艂 艣wiata i wczoraj zgubi艂em drog臋. Deszcz leje, ciemnica, a tu nagle na niebie 艂una. Ju偶 wiesz, co ci
chc臋 powiedzie膰? Nie ma tego z艂ego, co by na dobre nie wysz艂o. Wasze miasto si臋 pali, a dla mnie to jak lampa w oknie.
Zatrz膮s艂 si臋 ze 艣miechu, trz臋s艂y mu si臋 policzki, trz膮s艂 mu si臋 brzuch.
- Nie zwa偶aj na gadanie Zara- zwr贸ci艂a si臋 do mnie kobieta. - To Ruski.
- Zgadza si臋 - odpar艂 m臋偶czyzna. Zeskoczy艂 z wozu i w贸wczas stwierdzi艂em ze zdumieniem, 偶e jest bardzo niski. - Zostaniemy
tu na noc, Ada, a jutro do z艂ota!
Kobieta cofn臋艂a si臋 do wozu, a m臋偶czyzna powiedzia艂:
- Druh m贸j, konie musz膮 si臋 napi膰. Twoja ta studnia?
- Tak jest.
- Zap艂ac臋 ci. Uratowa艂e艣 si臋 z poZaru. Pewnie potrzebujesz tego i owego?
- Pewnie.
Spojrza艂 na mnie z tak膮 min膮, jakby mia艂 mi co艣 zabawnego do powiedzenia, ale si臋 powstrzyma艂.
- Lubisz szyneczki? Bo mam szyneczki.
W tym momencie kto艣 zeskoczy艂, a mo偶e co艣 spad艂o z ty艂u wozu, i chocia偶 trudno mi si臋 by艂o zorientowa膰, pomy艣la艂em, 偶e to
chyba ch艂opiec. Us艂ysza艂em kobiece g艂osy. Jednocze艣nie tamta kobieta pokaza艂a si臋 przy ko藕le i zesz艂a z wozu lekkim krokiem, mimo 偶e
mia艂a na sobie kilka halek.
- Ada - rozkaza艂 m臋偶czyzna - napoisz konie. Reszta niech rozstawi namiot za ziemiank膮. B臋dzie jak w starym kraju: dwa domy i
ju偶 jest wioska.
Kobieta, do kt贸rej m贸wi艂 Ada, podprowadzi艂a konie, nie
36
odprz臋gaj膮c ich, do beczki z wod膮. Zobaczy艂em wtedy trzy postacie stoj膮ce doko艂a kwadratowej paki z brezentu. S艂o艅ce ju偶
prawie ca艂kiem zasz艂o, wi臋c dopiero po chwili zorientowa艂em si臋, 偶e to kobiety. Jedna z nich mia艂a na sobie spodnie - to w艂a艣nie j膮
wzi膮艂em za ch艂opca - i by艂a Chink膮.
- Popatrz na moj膮 艣liczn膮 trz贸dk臋. - Rosjanin wbi艂 mi 艂okie膰 w 偶ebra i zachichota艂. - Woda za szyneczki, zgoda?
- Zar! - zawo艂a艂a jedna z kobiet. - Zaczekaj偶e z pi臋膰 minut, dopiero艣my zajechali. Zahandlowa艂by艣 z kaktusem, gdyby ci si臋
trafi艂 po drodze, jak babk臋 kocham!
- Hej, Zar! - zawo艂a艂a druga. - Ten ch艂opaczek, co tam stoi, wygl膮da mi na ch臋tniejszego ni偶 facet, z kt贸rym gadasz.
Chinka zachichota艂a, a Zar podni贸s艂 pi臋艣膰 do g贸ry i krzykn膮艂:
- Zamkn膮膰 si臋!
Niedu偶o brakowa艂o, 偶ebym si臋 te偶 roze艣mia艂. Stoj臋 tu, nic pr贸cz 艂achman贸w na grzbiecie nie chroni mnie przed ciosami losu i
zastanawiam si臋 wy艂膮cznie nad tym, jak prze偶y膰 nast臋pny dzie艅, a oto z dalekiej r贸wniny nadje偶d偶a facet i proponuje mi us艂ugi
dziewcz膮t. Potrz膮sn膮艂em przecz膮co g艂ow膮. I o艣wiadczy艂em, 偶e wola艂bym dosta膰 od niego troch臋 Zarcia i alkoholu, ale 偶eby najpierw
rozbi艂 namiot.
- Jak sobie chcesz - wzruszy艂 ramionami. By艂 rozcZarowany, panie uwa偶a艂 wida膰 za sw贸j najcenniejszy towar. Podszed艂 do
nich, troch臋 na nie powrzeszcza艂, potarmosi艂 Chink臋 za ucho, wi臋c szybko wzi臋ty si臋 do rozk艂adania namiotu.
No c贸偶, sam te偶 zabra艂em si臋 do roboty. Razem z Jimmym zanios艂em ca艂y nasz dobytek do ziemianki. Zapali艂em lamp臋,
ustawi艂em piecyk i rozpali艂em go. Potem uklepali艣my pod艂og臋 i po艂o偶yli艣my na niej dwa koce majora. Przez ca艂y ten czas my艣la艂em o
tym, czy uda mi si臋 wyd臋bi膰 od Rosjanina chocia偶 troch臋 jedzenia. Dotychczas zadowala艂a mnie my艣l o suszonych jab艂kach i
skondensowanym mleku, kt贸re znale藕li艣my w gruzach. Nie mia艂em ochoty polowa膰 na 艣wistaki. Im d艂u偶ej my艣la艂em o przybyszach, tym
bardziej mi si臋 podobali.
37
Kiedy ustawili艣my ju偶 prawie wszystko, z zewn膮trz zacz臋ty dochodzi膰 zdenerwowane g艂osy. Jimmy wysun膮艂 g艂ow臋 z
ziemianki.
- Co艣 si臋 dzieje w chacie Indianina!- zawo艂a艂. Wyjrza艂em na dw贸r. By艂o zupe艂nie ciemno. Przed chat膮 Nied藕wiedzia migota艂y
艣wiate艂ka, s艂ycha膰 by艂o krzyki.
- Zaczekaj, Jimmy - rzuci艂em i pobieg艂em do Nied藕wiedzia.
Kobiety Rosjanina sta艂y w drzwiach jego chaty, macha艂y latarniami i trajkota艂y. John Nied藕wied藕 le偶a艂 na ziemi twarz膮 w d贸艂.
Ten Zar pr贸bowa艂 podnie艣膰 Molly uj膮wszy j膮 pod pachy, a ona wrzeszcza艂a wniebog艂osy i drapa艂a mu policzki paznokciami.
- Zostaw j膮 pan! - powiedzia艂em i wyci膮gn膮wszy rewolwer wycelowa艂em w Rosjanina.
Pu艣ci艂 szybko Molly, ale rewolweru jakby nie zauwa偶y艂.
- Druh m o j -odezwa艂 si臋.-Co si臋 tu dzieje? Moje dziewczyny id膮 si臋 przywita膰 i co widz膮? Dzikiego cz艂owieka!
- Tak, tak - doda艂a kobieta, na kt贸r膮 m贸wi艂 Ada. - Siedzia艂 w kucki przed ni膮 i gapi艂 si臋 na jej ty艂ek. Jak 偶yj臋, nie widzia艂am
czego艣 podobnego!
- Skurwysyny-j臋kn臋艂a Molly.
- Tam, sk膮d ja pochodz臋, jest to w og贸le nie do pomy艣lenia - odezwa艂a si臋 jedna z dziewcz膮t. - 呕eby taki cholerny Indianin...
- Ta pani jest poparzona - powiedzia艂em.
- Je偶eli tak, to ch臋tnie si臋 ni膮 zajmiemy. We藕miemy j膮 do naszego namiotu.
- Nie dotykajcie mnie! - wrzasn臋艂a Molly. - Kurwy! Trzymajcie si臋 z dala ode mnie!
- Te偶 mi wdzi臋czno艣膰 - 偶achn臋艂a si臋 Ada.
- Ten Indianin zna si臋 na leczeniu - powiedzia艂em. Rosjanin uni贸s艂 krzaczaste brwi.
- Na leczeniu?
- On si臋 ni膮 opiekuje.
- Zabi艂em go. R膮bn膮艂em go pi臋艣ci膮 w kark. Pochyli艂em si臋 nad Nied藕wiedziem. 呕yt. By艂 tylko og艂uszony. Pomog艂em mu usi膮艣膰
w k膮cie. 38
- Blue, przep臋d藕 te kurwiszony. B艂agam ci臋, przego艅 je!
- Kochana - odezwa艂a si臋 jedna z dziewcz膮t. - Sp贸jrz na siebie. Jeste艣 ca艂a wysmarowana jakim艣 ohydnym india艅skim
艣wi艅stwem. Nic dziwnego, 偶e ci臋 wszystko boli. Chod藕 do nas, Ada opatrzy ci臋, jak nale偶y.
My艣la艂em, 偶e Molly dostanie ataku sza艂u. Zacz臋艂a krzycze膰 i bi膰 pi臋艣ciami w ziemi臋.
- Umr臋, jak Boga kocham, umr臋, je偶eli kt贸ra mnie dotknie. O Bo偶e, zabierzcie je st膮d...-Co gorsza, zacz臋ta czo艂ga膰 si臋 po ziemi
na czworakach szukaj膮c swojego krzy偶yka. Zacisn臋艂a na nim d艂o艅, mamrota艂a do s膮dnej siebie poruszaj膮c szybko wargami, przewraca艂a
oczami.
- Biedactwo - powiedzia艂 Zar, ko艅cami palc贸w dotykaj膮c podrapanych policzk贸w. -Ostre ma pazury, jak na tak cnotliw膮 babk臋.
- Do czego to podobne - doda艂a Ada - 偶eby tak le偶e膰 na brudnej ziemi?
Spojrza艂em na Nied藕wiedzia, kt贸ry-wci膮偶 na wp贸艂 przytomny - siedzia艂 opieraj膮c si臋 plecami o 艣cian臋. Potem na t臋 grup臋 tak
pewnych siebie ludzi.
- Molly, zabieram ci臋 do siebie - o艣wiadczy艂em. Nachyli艂em si臋, wsun膮艂em jej r臋ce pod pachy, d藕wign膮艂em i prze艂o偶y艂em sobie
przez rami臋. Obawia艂em si臋, 偶e zacznie si臋 wyrywa膰, ale ona wcale mi si臋 nie opiera艂a, a wa偶y艂a nie wi臋cej jak dziecko. Na dworze by艂o
zimno, wi臋c powiedzia艂em Rosjaninowi, 偶eby okry艂 j膮 bawol膮 sk贸r膮. W momencie kiedy to robi艂, Molly j臋kn臋艂a i wbi艂a mi paznokcie w
kark. Wynios艂em j膮 z chaty i poszed艂em do swojej ziemianki. Za nami ruszy艂y wszystkie cztery c贸ry Koryntu ze swymi latarniami, kt贸re
o艣wietla艂y ziemi臋 migotliwym blaskiem.
W ziemiance przecisn膮艂em si臋 obok Jimmy'ego i po艂o偶y艂em Molly na kocu. Drugim zas艂oni艂em otw贸r, wysun膮艂em g艂ow臋 przez
szpar臋 i powiedzia艂em do wci膮偶 ha艂asuj膮cych kobiet:
- W porz膮dku, ja si臋 ni膮 zajm臋, mo偶ecie ju偶 by膰 spokojne.
Kiedy powr贸ci艂em do Molly, zobaczy艂em, 偶e patrzy na swoj膮 pust膮 r臋k臋. Jeszcze raz zgubi艂a krzy偶yk.
- Zabra艂y mi go. Okrad艂y mnie! - krzykn臋艂a.
39
I znowu zacz臋艂a zawodzi膰 i z艂orzeczy膰. Przeklina艂a ojca,
matk臋, dzie艅, w kt贸rym si臋 urodzi艂a, dzie艅, w kt贸rym postanowi艂a jecha膰 na Zach贸d, no i mnie. W czasie tej awantury Jimmy
wymkn膮艂 si臋 z ziemianki i w po艂owie drogi do chaty Indianina znalaz艂 krzy偶yk tam, gdzie Molly wypu艣ci艂a go z r臋ki. Wr贸ci艂, kl臋kn膮艂 przy
niej i poda艂 go patrz膮c na ni膮 tym swoim powa偶nym, przypominaj膮cym spojrzenie ojca wzrokiem.
Molly, kt贸rej twarz by艂a mokra od 艂ez i umazana b艂otem, przygl膮da艂a si臋 ch艂opcu, jakby go widzia艂a po raz pierwszy w 偶yciu.
Jak偶e pragn膮艂em, 偶eby patrza艂a na mnie w taki spos贸b.
- Molly - powiedzia艂em. - To jest Jimmy Fee.
W kilka minut p贸藕niej oboje spali mocnym snem. W ziemiance by艂o ciep艂o, tkwili艣my w niej jak zwierz臋ta w norze. Usiad艂em,
偶eby troch臋 odpocz膮膰 przed p贸j艣ciem do namiotu Rosjanina. Wyci膮gn膮艂em nogi, przymkn膮艂em oczy i natychmiast zasn膮艂em. Pr贸buj臋
opisa膰 wszystko, co si臋 wtedy dzia艂o, i nie jestem pewny, czy to, co nam si臋 艣ni, te偶 jest wydarzeniem. A 艣ni艂 mi si臋 Z艂y Cz艂owiek z
Bodie. P臋dzi艂 stado byd艂a przez pustkowia. Na ka偶dym zwierz臋ciu siedzia艂 wilk albo s臋p i wbija艂 mu szpony w kark. Ja by艂em w samym
艣rodku stada, bieg艂em z innymi i nie mog艂em si臋 uwolni膰 ze szpon贸w. Upad艂em na kolana, tratowa艂y mnie kopyta, usta mia艂em pe艂ne
ziemi. Czuj膮c smak tej ziemi zbudzi艂em si臋. Okaza艂o si臋, 偶e grudy wysychaj膮cej darni odrywa艂y si臋 od stropu i spada艂y mi na twarz.
Przerazi艂em si臋, bo zobaczy艂em, 偶e przez szpary po obu stronach zawieszonego w otworze koca, zagl膮da jasny dzie艅. Przespa艂em wida膰
dobrych kilka godzin. Molly i Jimmy jeszcze si臋 nie zbudzili, wi臋c wylaz艂em z ziemianki, wyprostowa艂em si臋 z trudem i zmru偶y艂em oczy.
Bo razi艂o mnie s艂o艅ce.
By艂o ju偶 dobrze po po艂udniu. Przybysze z pewno艣ci膮 odjechali. Ale kiedy odwr贸ci艂em si臋, zobaczy艂em ich w odleg艂o艣ci jakich
trzech metr贸w od mojej ziemianki. Zwijali namiot. Byt to wielki wojskowy namiot i mieli z nim k艂opot. Jednocze艣nie k艂贸cili si臋
gwa艂townie, wi臋c nie 40
bardzo im to sz艂o. Kiedy kt贸re艣 z nich zabiera艂o si臋 do wyci膮gania ko艂ka z ziemi, inne zaczyna艂o wrzeszcze膰, potem wszyscy
naraz podnosili g艂os. Teraz za dnia mog艂em si臋 przyjrze膰 kobietom Rosjanina lepiej ni偶 poprzedniego wieczoru: ta, kt贸r膮 nazywali Ad膮,
by艂a niew膮tpliwie najstarsza. Chinka i pozosta艂e dwie-jedna wysoka, druga mata i pulchna-by艂y zaledwie dziewczynkami. Ucieszy艂
mnie ich widok.
Ale kiedy Zar mnie zauwa偶y艂, przerwa艂 mow臋 do kobiet i zako艅czy艂 pod moim adresem:
- Nie jeste艣 wcale druhem, bracie!
Nie wiedzia艂em, co na to odpowiedzie膰. Poszed艂em pod studni臋, 偶eby si臋 umy膰. Ruszy艂 za mn膮, nie przestaj膮c do mnie m贸wi膰.
- Co teraz robi膰? Ca艂e rano szuka艂em drogi do kopalni! Nie powiedzia艂e艣, 偶e drogi nie ma, nic nie m贸wi艂e艣. A teraz te babska,
kt贸re powinny ju偶 le偶e膰 na plecach i pracowa膰, nic tylko skacz膮 mi po g艂owie. Straci艂em cztery dni!
Bytem jeszcze zaspany.
- Przecie偶 jak na d艂oni wida膰 drog臋 przez te ska艂y - powiedzia艂em.
- To ma by膰 droga? Mo偶e dla mr贸wek! Ja ni膮 nie przejad臋!
Mia艂 racj臋. Nie przypuszcza艂em, 偶e zamierza艂 jecha膰 a偶 do samych z艂贸偶 tym wielkim wozem. A powinienem si臋 by艂 tego
domy艣li膰.
- To rzeczywi艣cie z艂a droga. Pomyli艂e艣, cz艂owieku, miasta. To, do kt贸rego chcia艂e艣 jecha膰, jest o dwie doby drogi st膮d, na
g艂贸wnym trakcie. Co艣 ci si臋 pokr臋ci艂o.
Zdenerwowa艂 si臋. Na szyi wyst膮pi艂y mu 偶y艂y. Pu艣ci艂 wi膮zank臋 najpierw po angielsku, potem po rosyjsku. Zdawa艂o si臋, 偶e
nigdy nie sko艅czy. Kiedy si臋 pochyli艂em, 偶eby nala膰 sobie wody na kark, on te偶 si臋 pochyli艂, kiedy odrzuci艂em g艂ow臋 w ty艂 i pi艂em,
przemawia艂 do mojej grdyki. Kiedy zabrak艂o mu przekle艅stw pod moim adresem, wskaza艂 palcem na swoje podrapane policzki i zabra艂
si臋 do przeklinania Molly. Nazwa艂 j膮, mi臋dzy innymi, kocic膮, a kiedy sko艅czy艂 z ni膮, obr贸ci艂 si臋 i dumnym krokiem odmaszerowa艂 do
swoich kobiet.
No, pomy艣la艂em sobie, po偶egnaj si臋 z robieniem interesu na wodzie ze studni. Rosjanin nie da nam nawet sk贸rki od 41
chleba. Ale, ostatecznie, gdyby przyjecha艂 dwa dni wcze艣niej albo dwa dni p贸藕niej, wysz艂oby na to samo.
Nagle rozja艣ni艂o mi si臋 w g艂owie i co艣 sobie przypomnia艂em.
Pobieg艂em za nim.
- Hej! - zawo艂a艂em. - Nie mo偶esz dojecha膰 do z艂ota, to fakt, ale mo偶e z艂oto przyjedzie do ciebie?
- Co takiego?!
-Rusz si臋, Zar-powiedzia艂a mata, kurduplowata. - Jed藕my ju偶. Dostaj臋 dreszczy, jak patrz臋 na to wszystko.
- Jakie znowu z艂oto? - zapyta艂 Rosjanin nie zwracaj膮c uwagi na dziewczyn臋.
Zacz膮艂em gada膰 jak naj臋ty. Powiedzia艂em mu-lekko przesadzaj膮c-jakie bogate by艂o nasze miasteczko jeszcze przed dwoma
dniami. Jak to co sobot臋 zje偶d偶ali tu g贸rnicy-i to ca艂ymi gromadami - 偶eby wyda膰 swoje Zarobki i zabawi膰 si臋. 呕e nie widz臋 powodu,
dla kt贸rego nie mieliby si臋 zjawi膰 i dzisiaj, bo przecie偶, jak sobie przypomnia艂em, jest sobota.
Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 rozwa偶a艂 moj膮 propozycj臋. Skuba艂 w膮sy, marszczy艂 brwi i rozmy艣la艂, co robi膰 dalej. No i zdecydowa艂 si臋:
- Nie. Odje偶d偶amy.
Uratowa艂o mnie to, 偶e on i jego panie nie mogli w 偶aden spos贸b porozumie膰 si臋 co do dalszej drogi. Rosjanin chcia艂 jecha膰 na
zach贸d, w kierunku g艂贸wnego traktu, one wola艂y zawr贸ci膰. K艂贸cili si臋, robili obra偶one miny, krzyczeli na siebie, grozili sobie nawzajem,
a ja co chwila patrza艂em w g贸r臋 ku ska艂om i mia艂em nadziej臋, 偶e czas pracuje dla mnie. Ilekro膰 wydawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 dochodz膮 do
porozumienia, rzuca艂em st贸wko, kt贸rym podsyca艂em k艂贸tni臋. Tylko Chinka milcza艂a i patrza艂a to na jedno, to na drugie z nich i pewnie
zastanawia艂a si臋, co z tego wszystkiego wyniknie. Ona pierwsza zauwa偶y艂a trzech je藕d藕c贸w na mu艂ach, kt贸rzy przygl膮dali si臋 nam ze
szczytu jednej ze ska艂.
- Machajcie r臋kami, dziewczyny, no, machajcie! - krzykn膮艂 Zar.
Pos艂ucha艂y go. Podskakiwa艂y, powiewa艂y chustkami i wo艂a艂y: - Hej! hej! -i tamci ruszyli w nasz膮 stron臋.
S艂o艅ce chyli艂o si臋 ku zachodowi. Zar rzuca艂 dziewczy- 42
nom kr贸tkie rozkazy i podczas gdy szykowa艂y si臋 na przyj臋cie go艣ci, zaprowadzi艂 mnie do wozu i da艂 mi worek m膮ki, kilka po艂ci
suszonej wo艂owiny i puszk臋 smalcu. U艣miecha艂 si臋, znowu bytem jego przyjacielem.
Nie trac膮c ani chwili ukry艂em wyniki naszej handlowej wymiany w ziemiance.
4
W kilka godzin p贸藕niej doko艂a namiotu sta艂o uwi膮zanych ponad tuzin koni i mu艂贸w. Rozlegaj膮ce si臋 ze 艣rodka. d藕wi臋ki
piosenek dziwnie brzmia艂y w艣r贸d nocy. G贸rnicy ju偶 po paru minutach przestali si臋 dopytywa膰 o poZar i tylko kilku oderwa艂o si臋 na
chwil臋 od nowych kurew, 偶eby pojecha膰 do grob贸w i uchyli膰 kapeluszy.
Wda艂em si臋 w rozmow臋 z jednym, kt贸rego zna艂em, nazywa艂 si臋 Angus Mcellhenny. Byt to stary, kr臋py facet - z wieczn膮 fajk膮
w z臋bach- kt贸ry na pewno wbi艂 dobr膮 setk臋 pali w r贸偶ne miejsca, gdzie spodziewa艂 si臋 znale藕膰 z艂oto, zanim zrezygnowa艂 i zacz膮艂
pracowa膰 dla firmy. Angus nie m贸g艂 wprost uwierzy膰 w to, co si臋 u nas sta艂o.
- Jeden jedyny cz艂owiek? -zdziwi艂 si臋.
- Jeden jedyny.
- Oni przewa偶nie grasuj膮 w stadach. Lubi膮 si臋 trzyma膰 kupy.
- By艂 sam.
- Jezus Maria! Co za skurwiel! Opisz mi go jeszcze raz.
- Wysoki, barczysty, o dobr膮 g艂ow臋 wy偶szy ode mnie. Na jednym policzku ma du偶膮 czerwon膮 szram臋. Jak po oparzeniu. Ale
najlepiej to zapami臋ta艂em jego oczy. Oczy ob艂膮kanego konia.
- Znam go. To Clay Tumer.
- Pojecha艂 w wasz膮 stron臋.
- Psiako艣膰, mo偶e przeje偶d偶a艂 ko艂o naszego obozu.
- Znasz go? Naprawd臋?
- S艂ysza艂em o nim. Kto艣 go ju偶 dawno powinien kropn膮膰. Zbiesi艂 si臋 dobrych kilka lat temu. - Angus wyj膮艂 fajk臋 43
z ust i splun膮艂. - Niechby si臋 ju偶 w piekle sma偶y艂. Dosy膰 narobi艂 krzywd.
Z namiotu doszed艂 nas g艂o艣ny wybuch 艣miechu. Wy偶sza z dw贸ch bia艂ych dziewcz膮t wysz艂a na dw贸r prowadz膮c za ucho
m臋偶czyzn臋. Rechota艂, byt zdrowo zalany. Zeszli艣my im z drogi, a ona oprowadzi艂a go doko艂a namiotu, wepchn臋艂a do wozu i wesz艂a za
nim do 艣rodka.
- Blue- odezwa艂 si臋 Angus-chod藕, napijemy si臋 za nasz膮 Flo. Panie, 艣wie膰 nad jej dusz膮.
Mimo 偶e ju偶 nadesz艂a p贸艂noc, w namiocie by艂o gor膮co. Z podtrzymuj膮cych go pali zwisa艂y latarnie, rzucaj膮c 偶贸艂te 艣wiat艂o na
roze艣miane twarze. Rosjanin urz膮dzi艂 bar na desce przerzuconej przez dwa koz艂y. Zakasa艂 r臋kawy, owin膮艂 si臋 du偶ym fartuchem i
rozlewa艂 z beczu艂ki whisky zamawiane przez panie dla swoich klient贸w. Poci艂 si臋, by艂 czerwony na twarzy, b艂yszcza艂y mu oczy. Na
desce, w zasi臋gu jego prawej r臋ki le偶a艂a strzelba. Pod nogami po艂o偶y艂 worek, do kt贸rego wrzuca艂 monety albo woreczki ze z艂otym
piaskiem znoszone mu przez dziewczyny.
- Ja stawiam! - krzykn膮艂 na nasz widok i nala艂 nam whisky do cynowych kubk贸w.
Wypili艣my z Angusem Mcellhennym za spok贸j duszy rudej Flo.
Niekt贸rzy klienci siedzieli na rozk艂adanych krzes艂ach, inni le偶eli pokotem na ziemi i podszczypywali pulchn膮 Chineczk臋, ilekro膰
przechodzi艂a obok. Inni zgromadzili si臋 doko艂a Ady, kt贸ra gra艂a na starym melodykonie i 艣piewa艂a r贸偶ne piosenki.
Wszystko, co chc臋, nim wybije godzina,
To kopalnia z艂ota i t艂usta dziewczyna...
艣piewali, ale nagle umilkli, bo jeden ze stoj膮cych za Ad膮 m臋偶czyzn pochyli艂 si臋 nad ni膮, wpakowa艂 jej r臋k臋 za dekolt i zdrowo
wymaca艂. Ada wrzasn臋艂a, zerwa艂a si臋 z krzes艂a i da艂a mu mocno w twarz, po czym wszyscy razem wybuchn臋li 艣miechem.
W chwil臋 p贸藕niej Ada zawo艂a艂a do ma艂ej pulchnej:
- Mae, zata艅cz sw贸j numer!
Uwag臋 wszystkich 艣ci膮gn臋艂a teraz na siebie Mae, kt贸ra 44
unios艂a r臋ce wysoko nad g艂ow臋 i zacz臋艂a si臋 obraca膰 doko艂a w艂asnej osi. M臋偶czy藕ni klaskali w r臋ce nadaj膮c rytm, wi臋c kr臋ci艂a
si臋 coraz to szybciej i szybciej, a偶 sp贸dnica i halki unios艂y si臋 i oczom wszystkich ukaza艂y si臋 jej nogi troch臋 powy偶ej cholewek. W
kulminacyjnym momencie ta艅ca zatrzyma艂a si臋 nagle, chwyci艂a jednego z m臋偶czyzn za r臋k臋, poderwa艂a z ziemi i przy akompaniamencie
艣miech贸w wyprowadzi艂a z namiotu. Zaraz potem powr贸ci艂a wysoka- Jessie by艂o jej na imi臋-podesz艂a prosto do lekko wstawionego
ch艂opca, kt贸ry mia艂 jeszcze krosty na twarzy, i usiad艂a mu na kolanach. Chineczka, ubrana w czerwon膮, atlasow膮 bluzk臋 i pantalony,
przewi膮zana 偶贸艂t膮 sZarf膮, kl臋cza艂a przed siwym, dobrze ju偶 podstarza艂ym facetem i cz臋stowa艂a go whisky, podczas gdy on gapi艂 si臋 na
ni膮 i skuba艂 sobie brod臋. Zamiast po szklank臋 si臋gn膮艂 po ni膮, ale ona odepchn臋艂a go lekko i u艣miechn臋艂a si臋; przypuszczam, 偶e czeka艂a,
a偶 zwolni si臋 w贸z.
Te dziewczyny zna艂y si臋 na swojej robocie, zabiera艂y si臋 tylko do najbardziej pijanych i nie艣mia艂ych. Moim zdaniem Zar
prowadzi艂 sw贸j biznes nie gorzej ni偶 Avery.
Angus Mcellhenny zaproponowa艂 mi drinka. Zgodzi艂em si臋. Ale kiedy odwr贸ci艂 si臋 do mnie plecami, a dziewczyny wci膮gn臋艂y
go do zabawy, wzi膮艂em pe艂n膮 szklank臋 i wyszed艂em. Noc by艂a zimna. W drodze do ziemianki towarzyszy艂y mi s艂owa piosenki:
Wszystko, co chc臋, nim mi przejdzie ochota, To pulchna dziewczyna, a z ni膮 g贸ra z艂ota.
Molly i Jimmy o艣wietleni blaskiem rozpalonego piecyka le偶eli niczym para ps贸w, obgryzali kawa艂ki suszonego mi臋sa i
przys艂uchiwali si臋 dochodz膮cym z namiotu swawolnym g艂osom. Sm臋tny by艂 to widok.
Dorzuci艂em patyk贸w do ognia, zmiesza艂em m膮k臋 z wod膮, rozpu艣ci艂em odrobin臋 smalcu na patelni i usma偶y艂em placki.
Po艂o偶y艂em dwa przed Molly i dwa przed Jimmym. Molly odwr贸ci艂a g艂ow臋.
- Molly-odezwa艂em si臋. - Mam whisky. Je偶eli zjesz placki, dam ci przep艂uka膰 gard艂o.
Nie odpowiedzia艂a. Ale w tej samej chwili us艂ysza艂em na zewn膮trz kobiecy, strofuj膮cy g艂os: - Nie t臋dy, stary 45
o艣le!-Jednocze艣nie kto艣 si臋 potkn膮艂 o nasyp przed ziemiank膮 i jedna z desek spadla ze stropu prosto na plecy Molly.
Wrzasn臋艂a, a ja z艂apa艂em desk臋 i wybieg艂em. Mae ci膮gn臋艂a klienta za po艂y w stron臋 namiotu, a on 艣mia艂 si臋, potyka艂 i kaszla艂.
Po艂o偶y艂em desk臋 na miejsce i usiad艂em opar艂szy si臋 plecami o 艣cian臋 wykopu tak, 偶eby widzie膰 wszystko, co si臋 dzieje, i
trzyma膰 pijak贸w z dala od ziemianki. Popija艂em whisky, kt贸r膮 Molly wzgardzi艂a. Smakowa艂a mi. Rozgrza艂a gard艂o, ale ca艂a reszta mojego
cia艂a marz艂a na zimnie. Z ciemno艣ci dochodzi艂o skrzypienie wiatraka, kt贸ry艣 z koni parska艂 od czasu do czasu, w namiocie wci膮偶
艣piewano-chyba ju偶 dwudziest膮 zwrotk臋. Ale ja przys艂uchiwa艂em si臋 rozmowie dochodz膮cej przez 艣cian臋 z darni.
- Prosz臋 ci臋-doszed艂 mnie g艂os Molly-popatrz na moje plecy i powiedz, czy krew si臋 jeszcze s膮czy.
- Ju偶 nie.
- Dobry z ciebie ch艂opiec... zna艂am twojego ojca.
- Wiem.
- Lubi艂 Flo...
- Wiem.
- No i nie ma go. Tyle mu z tego przysz艂o. Jimmy nic jej nie odpowiedzia艂, a z wn臋trza namiotu rozleg艂y si臋 szczeg贸lnie g艂o艣ne
krzyki i wybuchy 艣miechu.
- Dlaczego p艂aczesz?
- Wca...wcale nie.
- Nie ma go ju偶. Ale s膮 gorsze rzeczy ni偶 艣mier膰. Sp贸jrz tylko na mnie. Nie p艂acz po ojcu. Ile masz lat?
- Ojciec m贸wi艂, 偶e dwana艣cie.
- Kiedy?
- Nie... nie pami臋tam.
- Dwana艣cie. Jeste艣 ma艂y na sw贸j wiek. Zjedz m贸j placek. Chcesz chyba urosn膮膰 i zosta膰 prawdziwym m臋偶czyzn膮, no nie? O
Bo偶e, jak mnie te plecy piek膮! Jezus Maria! No, pojedz sobie, maty. Powiem ci, 偶e nie艂atwo wyrosn膮膰 na m臋偶czyzn臋, nawet kiedy je
si臋, jak nale偶y.
Nieco p贸藕niej zdrzemn膮艂em si臋 na siedz膮co, ale przez ca艂膮 noc budzi艂y mnie na przemian albo piski dziewcz膮t, albo ryki
m臋偶czyzn. 艢wiat艂o padaj膮ce z otworu namiotu odcisn臋艂o si臋 na ekranie mojej 艣wiadomo艣ci 偶贸艂tym kwad-46
ratem, z kt贸rego - od czasu do czasu - wy艂ania艂y si臋 jakie艣 ciemne postacie i jak duchy rozp艂ywa艂y si臋, z chwil膮 gdy dociera艂y
do granicy ciemno艣ci. Nad ranem wyda艂o mi si臋, 偶e widz臋 cienie oddalaj膮cych si臋 mu艂贸w, a kiedy zas艂ona nocy podnios艂a si臋
ca艂kowicie, obudzi艂em si臋 i rozprostowa艂em sztywne cz艂onki. W sZarym 艣wietle poranka spostrzeg艂em le偶膮cych pokotem g贸rnik贸w
zmorzonych kamiennym snem.
Wsta艂em, przeszed艂em si臋 i natkn膮艂em na Angusa Mcellhenny'ego. Siedzia艂 skulony w obt艂uczonej wannie Hausenfielda -
stercz膮cej w艣r贸d ruin niczym wyrzucony na l膮d szkuner - i chrapa艂. Widok Angusa w takiej sytuacji bynajmniej mnie nie rozweseli艂,
przeciwnie, im d艂u偶ej patrza艂em na niego w sm臋tnym 艣wietle poranka, tym wi臋ksza ogarnia艂a mnie melancholia. Zrozumia艂em, 偶e na tym
pogorzelisku nikogo nic dobrego spotka膰 nie mo偶e.
Ale nasta艂 dzie艅 i trzeba si臋 by艂o zabra膰 do roboty. Zmiesza艂em nieco m膮ki z wod膮, usma偶y艂em placki na 艣niadanie,
rozejrza艂em si臋 za jakim艣 naczyniem dla Molly, zbi艂em kilka desek na drzwi do naszej ziemianki, nazbiera艂em troch臋 suchego 艂ajna na
opat, wygarniaj膮c je spod zwierz膮t wci膮偶 jeszcze sp臋tanych w pobli偶u namiotu. Wyprowadzi艂em kuca majora na pobliskie pole, gdzie
by艂o troch臋 Zaro艣li. Kiedy s艂o艅ce zacz臋艂o mocniej grza膰, g贸rnicy budzili si臋, wstawali i kl臋li, kl臋li zachryp艂e i odje偶d偶ali. Us艂ysza艂em,
jak jeden z nich m贸wi艂 do swojego mu艂a:
- Te, Kwiatuszek, st膮paj mi臋kko i ostro偶nie, 偶eby mi 艂eb z karku nie spad艂.
Pryszczaty ch艂opak przyszed艂 do mnie z wymi臋tym listem w r臋ce. W dziennym 艣wietle wygl膮da艂 jeszcze mizerniej i cherlawiej.
- Zawsze nadawa艂em listy przez pana Maple'a- powiedzia艂.
- Nie ma ju偶 Ezry - odpar艂em.
- Wiem. Mo偶e zatrzyma艂by go pan u siebie, a偶 przyjdzie poczta? - Wyj膮艂 z kieszeni dwa srebrne dolary i wsun膮艂 mi do r臋ki.-
Op艂ata jest dwa dolary za uncj臋-doda艂.-Ja nigdy nie pisz臋 wi臋cej ni偶 za dolara.
Odszed艂, zanim zd膮偶y艂em si臋 zgodzi膰 lub nie, i teraz 47
wydaje mi si臋, 偶e to wydarzenie, bardziej ni偶 jakiekolwiek inne, wp艂yn臋艂o na dalszy rozw贸j wypadk贸w. Albowiem Zar
gwi偶d偶膮c weso艂o wy艂oni艂 si臋 z wozu i zacz膮艂 gramoli膰 w d贸艂 w艂a艣nie w momencie, kiedy ch艂opiec, wr臋czywszy mi list, odje偶d偶a艂.
Rosjanin zapi膮艂 koszul臋 i powita艂 mnie. Wsp贸lnymi sitami rozpalili艣my ognisko, potem on zaparzy艂 prawdziw膮 kaw臋, pocz臋stowa艂 mnie,
usiad艂 na ziemi i poprosi艂, 偶ebym mu opowiedzia艂, co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o z naszym miastem. Opowiedzia艂em.
- Zaskoczy艂 was? - zapyta艂.
- Tak jest.
Wskaza艂 na list ch艂opca, kt贸ry wsun膮艂em do kieszeni koszuli, i powiedzia艂:
- Miasto posz艂o z dymem, ale jest potrzebne. Tak czy nie?
- Tak.
- Poczta tu jeszcze przyjedzie?
- Pewnie. Je偶eli b臋dzie mia艂a po co.
- Przyjedzie. G贸rnicy na pewno te偶!
My艣l o tej mo偶liwo艣ci ogromnie go podnieci艂a. Zerwa艂 si臋 z ziemi, zacz膮艂 biega膰 tam i z powrotem, skuba艂 sobie brod臋 - kr膮g艂y
jak beczu艂ka cz艂owieczek, mamrocz膮cy co艣 po rosyjsku. Popija艂em gor膮c膮 kaw臋 i obserwowa艂em go. Sta艂 teraz i rozgl膮da艂 si臋: patrza艂 na
wiatrak, na kamieniste wzg贸rza, obr贸ci艂 si臋, zatoczy艂 pe艂ne ko艂o, spojrza艂 na wsch贸d ponad doszcz臋tnie spalon膮 ulic膮, a potem na
po艂udnie ponad r贸wnin臋 ci膮gn膮c膮 si臋 a偶 po horyzont. Stoj膮ce w zenicie s艂o艅ce rozpali艂o j膮 do bia艂o艣ci i tylko tu i 贸wdzie, tam gdzie
teren nagle si臋 obni偶a艂 lub gdzie chmury k艂ad艂y swoje cienie, mieni艂a si臋 odcieniami 偶贸艂ci i seledynu. ,
- Druh m o j -odezwa艂 si臋 wreszcie wci膮gaj膮c powietrze.-Czy czujesz-sp贸j r偶a艂 na mnie-zapach kawy, zapach konia, zapach
spalenizny?
Skin膮艂em potakuj膮co g艂ow膮.
- A widzisz, bo ty nie masz kupieckiego nosa! A wiesz, czym mnie to pachnie? Fors膮!- Spojrza艂 mi w oczy. Z艂oty z膮b zab艂ysn膮艂
w szczecinie brody. Ogromnie ubawiony wzi膮艂 si臋 za boki i 艣mia艂 jak szalony. Tak g艂o艣no, 偶e Jimmy wyszed艂 z ziemianki, 偶eby zobaczy膰,
co si臋 dzieje.
- Czy ty, druh m贸j, rozumiesz, co ja m贸wi臋?- ci膮gn膮艂 48
Zar. - B臋dziemy s膮siadami! - Pochyli艂 si臋 nade mn膮 i trzepn膮艂 mnie w rami臋. Wci膮偶 si臋 艣miej膮c, ruszy艂 w stron臋 namiotu i
znikn膮艂 w jego wn臋trzu.
Poniewa偶 garnek z kaw膮 wci膮偶 sta艂 na ogniu, nape艂ni艂em kubek i skin膮艂em na ch艂opca.
- Masz, Jimmy, wypij to.
Wzi膮艂 kubek bez s艂owa. Zauwa偶y艂em, 偶e po przespanej nocy wygl膮da znacznie lepiej, 偶e te jego tak do ojca podobne oczy nie
s膮 ju偶 tak zapadni臋te jak wczoraj.
- Czy Molly jeszcze 艣pi?
- Nie. M贸wi co艣.
- Jak to m贸wi?
- M贸wi do siebie. Do krzy偶yka.
- Mo偶e si臋 modli?
- Chyba si臋 modli.
Kiedy wypi艂 wszystko, dola艂em 艣wie偶ej kawy do kubka.
- Daj to Molly - poleci艂em. - Od ciebie przyjmie. Mo偶e modli si臋 w艂a艣nie o kubek kawy.
Jimmy ruszy艂 ostro偶nie do ziemianki. W tej samej chwili z g艂臋bi namiotu wydoby艂y si臋 okrzyki protestu, wi臋c ch艂opiec stan膮艂
jak wryty i spojrza艂 na mnie.
- Id藕, id藕- powiedzia艂em.-To ci sami co wczoraj. Dola艂em wody do garnka i postawi艂em go z powrotem na ogniu. Potem sta艂em
i przys艂uchiwa艂em si臋 potwornym wrzaskom, jakie wci膮偶 wydobywa艂y si臋 z g艂臋bi namiotu. Dziewczyny tam spa艂y, a Zar zbudzi艂 je, 偶eby
im powiedzie膰, 偶e b臋d膮 zak艂adali nowe miasto. C贸偶 to by艂a za awantura! One rycza艂y na niego, a on na nie. Wydawa艂o mi si臋, 偶e
milcza艂a tylko Chineczka, p贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e mam racj臋. Po chwili klapy namiotu rozchyli艂y si臋 i w艂a艣nie ona wysz艂a na dw贸r. Lekko
kulej膮c zrobi艂a kilka krok贸w, przystan臋艂a i powiod艂a wzrokiem po ruinach, po r贸wninie i po wzg贸rzach.
W tym momencie przysz艂o mi co艣 do g艂owy. Poszed艂em do le偶膮cego w wannie Angusa i wyrzuci艂em go na ziemi臋. Nie
przebudzi艂 si臋, nie przesta艂 nawet chrapa膰. Zaci膮gn膮艂em wann臋 pod studni臋, wyp艂uka艂em, jak mog艂em najstaranniej, i nape艂ni艂em wod膮.
Drgaj膮ce w jej lustrze s艂o艅ce odbija艂o z kolei niebo. Wykombinowa艂em, 偶e jak zostawi臋 wann臋 przez ca艂e popo艂udnie na s艂o艅cu, to
woda si臋
l Doctorow 49
nagrzeje i zrobi si臋 ca艂kiem zach臋caj膮ca. Te偶 mam sw贸j pomy艣lunek.
Tymczasem k艂贸tnia w namiocie powoli cich艂a, a偶 w ko艅cu s艂ycha膰 by艂o ju偶 tylko glos Zara i jednej z dziewcz膮t. I ta wkr贸tce
wysz艂a na dw贸r. Okaza艂o si臋, 偶e to ma艂a, pulchna Mae. Ruszy艂a dumnym krokiem do wozu, wesz艂a do 艣rodka i zacz臋艂a wyrzuca膰 na
ziemi臋 r贸偶ne przedmioty: garnek, koc, torb臋 podr贸偶n膮.
- Na mnie nie licz, m贸j panie! - wrzeszcza艂a. - Mo偶ecie kisn膮膰 w tej zakazanej dziurze, je偶eli chcecie. Ale beze mnie.
Zar tak偶e wyszed艂 z namiotu i sta艂 teraz wymachuj膮c pi臋艣ci膮 w jej stron臋.
- Nosa zadzierasz? My艣lisz, 偶e jeste艣 m膮drzejsza od Zara! Udusz臋 ci臋 w艂asnymi r臋kami!
Zamiast odpowiedzie膰, rzuci艂a w niego owalnym lusterkiem i trafi艂a w skro艅. 艢mia膰 mi si臋 chcia艂o, ale Rosjanin rykn膮艂 z
w艣ciek艂o艣ci, skoczy艂 na w贸z, wsun膮艂 r臋k臋 do 艣rodka, wyci膮gn膮艂 dziewczyn臋 i zrzuci艂 na ziemi臋.
- Hej, Zar! - zawo艂a艂a wysoka, na kt贸r膮 m贸wili Jessie. - Nic z tych rzeczy!
Sta艂y z Ad膮 przed wej艣ciem do namiotu i zaczerwienionymi oczami przygl膮da艂y si臋 potyczce. Zaspane i wymi臋te, nie
wygl膮da艂y pon臋tnie. Szminka starta si臋 im z twarzy, w艂osy zwisa艂y w bez艂adzie, wygl膮da艂y jak wyci艣ni臋te cytryny.
- Ja tu rz膮dz臋 i tylko ja!- krzycza艂 Zar. I jakby dla podkre艣lenia tego twierdzenia dawa艂 Mae kopniaka, ilekro膰 usi艂owa艂a wsta膰.
Kiedy si臋 wreszcie podnios艂a i zacz臋ta ucieka膰, przewr贸ci艂 j膮 jeszcze raz i znowu skopa艂. Wrzeszcza艂a, a on tylko powtarza艂:
- Zamknij si臋, stul pysk!
Podbieg艂em, odci膮gn膮艂em Zara od dziewczyny, kt贸ra si臋 ju偶 nawet nie szamota艂a, tylko le偶a艂a zakrywszy g艂ow臋 r臋kami i
szlocha艂a. Zar pozwoli艂 si臋 prowadzi膰, ale co kilka krok贸w odwraca艂 si臋 i przeklina艂 dziewczyn臋 po rosyjsku.
Chineczka wr贸ci艂a biegiem do namiotu, gdy tylko Zar z niego wyszed艂, lecz Jessie i Ada podesz艂y do Mae i pomog艂y jej
wsta膰. Ada obj臋艂a posiniaczon膮 dziewczyn臋 i pociesza艂a. By艂o mi wstyd. Odwr贸ci艂em si臋 plecami do Zara, kt贸ry 50
siedzia艂 z ponur膮 min膮 i skrzy偶owanymi nogami przed ogniskiem, podszed艂em do zgn臋bionych kobiet i powiedzia艂em, 偶e je偶eli
maj膮 ochot臋, to mog膮 skorzysta膰 ze stoj膮cej pod studni膮 wanny.
Na pewno nie k膮pa艂y si臋 od miesi臋cy. Mae natychmiast zapomnia艂a o swojej krzywdzie. Obie z Jessie rozebra艂y si臋 do naga,
jedna przez drug膮 skaka艂y do wanny, pluskaj膮c si臋 i 艣miej膮c jak dzieci. Ada przynios艂a im kawa艂ek pachn膮cego myd艂a.
- Przyjecha艂o a偶 z Pary偶a! - poinformowa艂a mnie. - Dosta艂am je od skurwiela, kt贸ry ukrad艂 je 偶onie swojego pu艂kownika!
Chinka przygl膮da艂a si臋 kole偶ankom z daleka i u艣miecha艂a si臋 z zadowoleniem. Te dwie dziewczyny wskakuj膮ce i wyskakuj膮ce
z wody - ogorza艂e po szyj臋 i przeguby r膮k, a poza tym ca艂kiem bia艂e-zachowywa艂y si臋 tak swobodnie, jakby by艂y ubrane. Jednym z
tych, kt贸rzy przygl膮dali im si臋, by艂 stoj膮cy pod 艣cian膮 ziemianki Jimmy, ale przecie偶 nie mog艂em mu tego zakaza膰, bo sam si臋 na nie
gapi艂em.
Tego偶 wieczoru - siedz膮c z Rosjaninem przy ognisku - powiedzia艂em mu, 偶e nale偶a艂oby chyba postawi膰 kilka w miar臋
przyzwoitych budynk贸w przed przyjazdem poczty konnej. Przypomnia艂em sobie, 偶e Fee opr贸cz tego, 偶e kupowa艂 deski w kopalni,
przywozi艂 je tak偶e z opuszczonych okolicznych miasteczek.
- No to znajd藕my takie miasteczko-zaproponowa艂 Zar.
- Znam jedno - odpowiedzia艂em. - Nazywa si臋 Fountain Creek.
- Dobra. Jedziemy.
Wsta艂. Ten cz艂owiek by艂 nawet przebieglejszy od Avery'ego i tak szybki, 偶e trudno by艂o za nim nad膮偶y膰. Mia艂em kiedy艣
takiego konia. Wystarczy艂o go raz dotkn膮膰 ostrog膮 i ju偶 nie da艂 si臋 zatrzyma膰.
- Chwileczk臋! - krzykn膮艂em. - To jest pot dnia drogi. Po co traci膰 noc. Wyruszymy o 艣wicie.
Ale z chwil膮 kiedy zapad艂a decyzja, zacz膮艂em si臋 zastanawia膰 nad jej s艂uszno艣ci膮. Wypadki toczy艂y si臋 zbyt .szybko jak na
m贸j gust. Cieszy艂em si臋 wprawdzie, 偶e 4- 51
niebawem zaczn臋 co艣 robi膰 na serio, ale nie bytem pewny, czy to ma sens, i niemal mimo woli zacz膮艂em zerka膰 w stron臋
rzucanych przez skaty cieni. Nie mia艂em ochoty zostawia膰 Molly i Jimmy'ego samych na ca艂y dzie艅, a mo偶e nawet i noc.
No, ale zanim jeszcze zacz臋艂o 艣wita膰, bytem ubrany, a kiedy pierwsze promienie s艂o艅ca rozja艣ni艂y nocne niebo, poszed艂em do
chaty Indianina. Jak si臋 obawia艂em, John Nied藕wied藕 nie mia艂 najmniejszej ochoty pilnowa膰 kogokolwiek. Od chwili kiedy Zar na niego
napad艂, nie wysun膮艂 nosa z chaty. Przez otwarte drzwi widzia艂em, jak siedzi zgarbiony przed wygas艂ym ogniskiem, pogr膮偶ony w my艣-
lach. Nie mo偶na Indianinowi zrobi膰 nic gorszego jak go uderzy膰. Nied藕wied藕 mia艂 na sobie koszul臋, portki i mieszka艂 w chacie-chocia偶
jeszcze dziesi臋膰 lat temu nie zni贸s艂by dachu nad g艂ow膮-ale okaza艂o si臋, 偶e ma wci膮偶 dusz臋 nomada.
Korzystaj膮c z ch艂odu wczesnego poranka Zar wy艂adowa艂 reszt臋 rzeczy z wozu, a teraz 艣ci膮ga艂 z niego brezent i odkr臋ca艂
pa艂膮ki. Na ziemi le偶a艂y ju偶 kufry, worki z ziarnem, liczne skrzynie, beczu艂ka, bety - mn贸stwo baga偶u mie艣ci艂o si臋 w tym wozie.
Dziewcz臋ta krz膮ta艂y si臋 偶wawo, zanosz膮c rzeczy do namiotu.
- Zaraz b臋d臋 got贸w, druh m贸j!- zawo艂a艂 Zar na m贸j widok.
Poszed艂em i powiedzia艂em mu, 偶e Nied藕wied藕 wpad艂 w melancholi臋. Nie przej膮艂 si臋 tym zbytnio.
- Przejdzie dzikusowi-uspokoi艂 mnie. Dobrze zapami臋ta艂em te s艂owa.
- Mo偶e i tak- odpar艂em -ale kto przypilnuje naszego dobytku?
- E, tam-wzruszy艂 ramionami.
By艂em sk艂opotany. Nie mia艂em ochoty odje偶d偶a膰, szczeg贸lnie ze wzgl臋du na chorob臋 Molly. Ale nie by艂o innego wyj艣cia.
Pogada艂em z najwy偶sz膮 z dziewcz膮t Zara, Jessie, i nam贸wi艂em, 偶eby mi sprzeda艂a jedn膮 ze swoich starych sukien. Zaofiarowa艂em jej
dwa srebrne dolary, kt贸re dosta艂em od pryszczatego ch艂opca za nadanie listu.
- Nie-zmieni艂a nagle zdanie Jessie-ta suknia jest za dobra dla tej kurwy.
- Daj mu sukni臋 - za偶膮da艂 Zar i zmarszczy艂 brwi.
52
Transakcja zosta艂a zawarta. Zanios艂em sukni臋 do ziemianki. Molly siedzia艂a zwr贸cona twarz膮 ku drzwiom, zakryta po szyj臋
sk贸r膮 z bawo艂u. Twarz mia艂a wychudzon膮 i tak patrza艂a na mnie swoimi zielonymi oczami, 偶e zrobi艂o mi si臋 dziwnie, a nawet wstyd, 偶e
pr贸buj臋 si臋 do niej odzywa膰. Musia艂em odchrz膮kn膮膰.
- Molly, wszystko si臋 jako艣 uk艂ada. Ci ludzie osiedl膮 si臋 tutaj. Teraz jad臋 z Ruskiem po drewno. B臋dziemy si臋 budowa膰.
Skin臋艂a g艂ow膮, wida膰 by艂o, 偶e j膮 to nic nie obchodzi.
- Jimmy zostaje - powiedzia艂em. - Mam dla ciebie sukni臋.
Przez d艂ugi czas mia艂em si臋 dr臋czy膰 tym, 偶e nie potrafi艂em przewidzie膰 jej odpowiedzi, jak r贸wnie偶 tym, czy jakikolwiek m贸j
post臋pek znajdzie chocia偶by na chwil臋 uznanie w jej oczach. Teraz milcza艂a tak uparcie, 偶e nie by艂em pewny, czy moje s艂owa do niej
dotarty. A偶 zrozumia艂em, 偶e p艂acze. P艂aka艂a bezg艂o艣nie i wpatrywa艂a si臋 uporczywie w ziemi臋, zupe艂nie jakby ogl膮da艂a tam histori臋
swojego 偶ycia, a 艂zy sp艂ywa艂y jej po policzkach.
- Molly - powiedzia艂em-to jest naprawd臋 dobra suknia. Ale nie chcia艂a jej przyj膮膰.
- Sam j膮 no艣, burmistrzu-odezwa艂a si臋 wreszcie. Przygryza艂a doln膮 warg臋, przeczesywa艂a sobie w艂osy palcami. Nie
wiedzia艂em, co robi膰, wi臋c wynios艂em sukni臋 na dw贸r. Jessie od razu mnie zauwa偶y艂a i kiedy dotar艂em do namiotu, wszystkie trzy
dziewczyny przerwa艂y robot臋 i otoczy艂y mnie.
- Wiedzia艂am, 偶e tak b臋dzie-powiedzia艂a Jessie. -Ta kurwa nawet skunksowi da艂aby cyca, nawet z koniem by si臋 gzi艂a, moja
suknia jest dla niej za dobra.
- Niech ja skonam-doda艂a Ada.
- Bezczelne 艣wi艅skie dupsko-odezwa艂a si臋 Jessie do Mae. - To ci dopiero.
- Bo t臋 star膮 za ma艂o przypiek艂o - stwierdzi艂a Mae powoli.
Skuba艂em szczecin臋 na brodzie i zastanawia艂em si臋, co teraz robi膰, l pod wp艂ywem tej babskiej gadaniny powiedzia艂em co艣,
czego sobie do dzi艣 nie potrafi臋 wyt艂umaczy膰. 53
Mo偶e chcia艂em ochroni膰 Molly przed ich z艂o艣ci膮, a mo偶e pokr臋ci艂o mi si臋 z tego wszystkiego we 艂bie.
- Molly to moja 偶ona - o艣wiadczy艂em.
Teraz my艣l臋, 偶e powiedzia艂em to, bo ju偶 wiedzia艂em, 偶e jeste艣my nierozerwalnie ze sob膮 z艂膮czeni przez Z艂ego Cz艂owieka z
Bodie. Dziewczyny spojrza艂y na mnie jak ra偶one piorunem. Tylko w oczach Jessie zauwa偶y艂em przelotne zdumienie, pewnie zdziwi艂o j膮,
偶e umie艣ci艂em 偶on臋 w chacie Indianina, gdzie dziewczyny j膮 znalaz艂y. No, ale dla dziwki nie ma nic godniejszego szacunku ni偶 zam臋偶na
kobieta. Te damy zacz臋艂y si臋 rumieni膰 i j膮ka膰 niczym dziewice i ju偶 po chwili Ada wci膮gn臋艂a mnie do namiotu, otworzy艂a sw贸j kuferek i
wydoby艂a co艣 z samego spodu.
- To jest moja 艣lubna suknia - powiedzia艂a. - Mia艂am j膮 na sobie jeden jedyny raz, w dniu mojego 艣lubu. Dwadzie艣cia lat temu.
M膮偶 by艂 kaznodziej膮. To jego namiot, to krzes艂a dla wiernych, a to jego melodykon. Gra艂am na nim hymny. Nie nosz臋 obr膮czki, bo mi
wstyd, ale mo偶esz jej powiedzie膰, 偶e ta suknia jest w porz膮dku."
- Ale偶, panno Ado...
- Prosz臋 to wzi膮膰. - Prze艂o偶y艂a mi bia艂膮 szat臋 przez rami臋. - Fason jest prosty. Na pewno b臋dzie na ni膮 w sam raz. Biedna
kobieta. 呕eby si臋 tak poparzy膰. Nic dziwnego, 偶e jej si臋 pokr臋ci艂o w g艂owie.
- Pewnie-potwierdzi艂a Jessie.
- I oddaj mu dwa dolary-za偶膮da艂a Mae.
- Oczywi艣cie.-Jessie wsun臋艂a mi pieni膮dze do r臋ki. - Zwr贸膰 t臋 star膮 kieck臋. To szmata, powinnam j膮 zakopa膰.
- Drogie panie -powiedzia艂em -jeste艣cie bardzo dobre. - By膰 mo偶e ob艂udnie to zabrzmia艂o, ale by艂em naprawd臋 szczerze
wzruszony. Ta ich nag艂a 偶yczliwo艣膰 powinna mnie by艂a raczej zasmuci膰, ale przecie偶 wiedzia艂em, co mog艂y zrobi膰 Molly, gdyby si臋
dowiedzia艂y, 偶e jest tak膮 sam膮 prostytutk膮 jak one.
Kiedy wyszed艂em z namiotu, Zar ju偶 siedzia艂 na ko藕le. Konie by艂y zaprz臋偶one.
- Wi臋c jak, druh m贸j?
- Chwileczk臋-odpar艂em.
Podszed艂em do Jimmy'ego, kt贸ry sta艂 przed ziemiank膮. 54
Wida膰 ca艂kiem niedawno si臋 obudzi艂, bo mia艂 zaspane oczy. Palcami rozczesywa艂 ogon kuca majora.
- Jimmy- powiedzia艂em -pos艂uchaj mnie uwa偶nie. Jad臋 teraz po drzewo na budow臋. Jak odjad臋, dasz Molly t臋 sukienk臋. Ona
musi co艣 na siebie w艂o偶y膰, a od ciebie j膮 przyjmie. Zaprz臋gnij kuca do w贸zka Indianina i postaw go pod drzewami. Gdyby艣 zobaczy艂, 偶e
zbli偶a si臋 Z艂y, bierz Molly i jed藕 na po艂udnie, na g艂贸wny trakt. Zrozumia艂e艣?
- Tak.
- Nie powiniene艣 mie膰 偶adnych k艂opot贸w, tylko nigdzie nie chod藕 i trzymaj si臋 z daleka od Indianina, bo co艣 mu odbi艂o i jak
go zirytujesz, mo偶e si臋 w艣ciec. Zjedz placki, kt贸re usma偶y艂em. Jak grzecznie poprosisz te damy, to pewnie dadz膮 ci kilka srebrnych
dolar贸w. Zrozumia艂e艣?
- Tak.
- Wr贸c臋 nied艂ugo. - Odszed艂em kilka krok贸w i zatrzyma艂em si臋. -Je偶eli kt贸ra z nich spyta, jak si臋 czuje twoja matka, to pami臋taj,
偶e chodzi o Molly.
Wskoczy艂em na w贸z i usiad艂em obok Zara. Strzeli艂 z bata i konie ruszy艂y z g艂o艣nym stukotem kopyt. Odwr贸ci艂em si臋 i
stwierdzi艂em, 偶e tylko Jimmy odprowadza nas wzrokiem. Stal przy ziemiance i patrza艂 za nami, a kiedy po d艂u偶szej chwili znowu si臋
odwr贸ci艂em, zobaczy艂em, 偶e nie ruszy艂 si臋 z miejsca. 呕al mi si臋 zrobi艂o, 偶e nie powiedzia艂em czego艣, co doda艂oby mu otuchy, mo偶e
powinienem by艂 przynajmniej pog艂aska膰 go po w艂osach.
Rosjanin pogania艂 konie, jakby si臋 艣ciga艂 z poci膮giem. Musia艂em si臋 trzyma膰 mocno, bo pusty w贸z przechyla艂 si臋 gwa艂townie
na boki. Wskazywa艂em r臋k膮 kierunek, raz na po艂udnie, raz na zach贸d, i tak p臋dzili艣my przez r贸wnin臋 z turkotem, podskakuj膮c na
grudach, wznosz膮c wielkie tumany kurzu. Nie by艂a to sytuacja sprzyjaj膮ca rozmowie, ale Rosjanin jakby tego nie zauwa偶y艂. By艂 to
cz艂owiek dumny z siebie i swoich osi膮gni臋膰. I gdy tak p臋dzili艣my na 艂eb, na szyj臋 w gor膮cych promieniach s艂o艅ca, wykrzykiwa艂
gromkim g艂osem histori臋 swojego 偶ycia, nie przerywaj膮c ani na moment, nawet kiedy zjechali艣my z p艂askiego terenu mi臋dzy
piaszczyste, poro艣ni臋te sk膮p膮 traw膮 pag贸rki, kt贸re ci膮gn臋艂y si臋 daleko, jak okiem si臋gn膮膰, jak spokojne morze. S艂ucha艂em go tylko
jednym uchem, bo my艣la艂em o Molly i o tym, czy w艂o偶y na siebie t臋 sukni臋.
55
- Pos艂uchaj, druh m贸j. Jecha艂em na Zach贸d, 偶eby si臋
osiedli膰, ale szybko zobaczy艂em, 偶e tylko ludzie, co sprzedaj膮 rolnikom ziemi臋, narz臋dzia, nasiona, ogrodzenia, 偶e tylko oni
robi膮 fors臋. Tak jest ze wszystkim, nie poszukiwacze maj膮 z艂oto, ale kupcy, co im sprzedaj膮 mu艂y, kilofy i patelnie, nie kowboje robi膮
maj膮tek, ale w艂a艣ciciele bar贸w, co im sprzedaj膮 w贸dk臋, szulerzy, kt贸rzy ich ogrywaj膮, nie ci si臋 bogac膮, co szukaj膮 z艂ota, ale ci, co
dostarczaj膮 narz臋dzi. Oni jedni. Sprzeda艂em ferm臋, i my艣l臋, co ci ludzie jeszcze potrzebuj膮... no i wymy艣li艂em, 偶e bardziej ni偶 kilof贸w,
bardziej ni偶 patelni i nasion, nawet bardziej ni偶 whisky i kart ci ludzie potrzebuj膮 kobiet. Zaraz potem pozna艂em wdow臋 Ad臋,
w艂a艣cicielk臋 namiotu, i od tej pory prowadz臋 ten interes.
Do Fountain Creek dotarli艣my w po艂udnie. W miasteczku Zaro艣ni臋tym wysok膮 偶贸艂t膮 traw膮, le偶膮cym nad brzegiem
wyschni臋tej rzeczu艂ki, by艂a jedna ulica, dwa rz臋dy rozsypuj膮cych si臋 drewnianych domk贸w, zbutwia艂e p艂oty, zagrody dla koni i
Zaro艣ni臋te chwastami werandy. Zanim zabrali艣my si臋 do roboty, poci膮gn臋li艣my wody z butli i zjedli艣my cz臋艣膰 wa艂贸wki, jak膮 zabra艂 na
drog臋 Rosjanin. Wsz臋dzie poniewiera艂y si臋 na p贸艂 zasypane piaskiem Zardzewia艂e puszki po konserwach, gor膮cy wiatr dmucha艂 nam w
oczy i ko艂ysa艂 drzwiami pozbawionej dachu cha艂upy stoj膮cej u wylotu ulicy. W odleg艂o艣ci kilku metr贸w od nas zauwa偶y艂em czaj膮cego
si臋 pod werand膮 sko艣nookiego wilka. Obserwowa艂 nas uwa偶nie.
- Jest g艂odny-stwierdzi艂 Zar. -Je艣li mu nie przeszkodzimy, dobierze si臋 do moich koni.
- No to zr贸bmy co艣-odpowiedzia艂em.
Nie przestaj膮c 偶u膰 Zar si臋gn膮艂 po strzelb臋, uni贸s艂 j膮 powoli, wycelowa艂 i wypali艂 z obydwu luf. Zwierz臋 wyskoczy艂o spod
werandy jak z procy, razem z wilczyc膮, kt贸rej wcale nie zauwa偶yli艣my, i obydwa drapie偶niki pu艣ci艂y si臋 p臋dem brzegiem potoku.
-Nied艂ugo wr贸ci im odwaga - zauwa偶y艂em. - Zabierajmy si臋 do roboty.
Najpierw przyst膮pili艣my do demontowania zagr贸d dla 56
koni, rozpl膮tuj膮c sk贸rzane wi膮zania, kt贸re da艂y si臋 rozplata膰, przecinaj膮c inne i uk艂adaj膮c drewniane pale na w贸z. Nast臋pnie
zacz臋li艣my rozbiera膰 艣ciany dom贸w i stod贸艂, staraj膮c si臋 unika膰 miejsc, w kt贸rych by艂o zbyt du偶o bia艂ych mr贸wek. Podwa偶ali艣my
klepki pod艂贸g, wy艂amywali艣my drzwi, wyrywali艣my deski z werand, s艂upy, belki, dach贸wki. Wszystko by艂o ju偶 tak zbutwia艂e, 偶e nie
wiadomo, jakim cudem te budowle jeszcze sta艂y. Pracowali艣my przez ca艂e popo艂udnie, przerywaj膮c tylko od czasu do czasu, 偶eby napi膰
si臋 wody, wiatr wznosi艂 tumany kurzu i piasku, dusi艂 nas kaszel. Nasi przyjaciele, wilki, wyp艂oszy艂y myszy i sowy, ale ca艂e chmary
paj膮k贸w i najrozmaitszego robactwa ucieka艂y przed uderzeniami naszych 艂opat i kilof贸w. Przerwali艣my dopiero, kiedy sta艂o si臋 jasne, 偶e
nic wi臋cej nie zmie艣ci si臋 na wozie. Deski pi臋trzy艂y si臋 na mm na wysoko艣膰 doros艂ego m臋偶czyzny. Potem zacz臋li艣my si臋 rozgl膮da膰 za
gwo藕dziami. W pewnym momencie zobaczyli艣my na dnie wyschni臋tego potoku kup臋 b艂yszcz膮cych, bia艂ych ludzkich ko艣ci. Stali艣my i
przygl膮dali艣my si臋 resztkom szkieletu. Byt czy艣ciute艅ki. Pomy艣la艂em, jakie to 艣wi艅stwo, 偶e tylko garstka ko艣ci pozostaje po cz艂owieku
jako jedyny 艣lad.
- Fountain Creek - powiedzia艂 Zar. Wyciera艂 sobie kark chustk膮 do nosa. - Widzisz niebezpiecze艅stwo, druh m贸j? Jak si臋 trafi
wymar艂e miasto, to zawsze ma nazw臋 pe艂n膮 nadziei, no nie? Kiedy b臋dziemy nadawa膰 nazw臋 naszemu miastu, to ostro偶nie, 偶eby nie
pope艂ni膰 takiego b艂臋du.
Kiedy byli艣my gotowi do odjazdu, noc ju偶 zapada艂a. Chwyci艂em lejce, a Rosjanin usiad艂 na stercie desek, 偶eby je obci膮偶y膰.
Konie napi臋艂y mi臋艣nie, kota drgn臋艂y i ruszyli艣my st臋pa. Prawd臋 m贸wi膮c, by艂em zm臋czony. Pomimo migocz膮cych na niebie gwiazd
jechali艣my w g臋stych ciemno艣ciach, w贸z ko艂ysa艂 si臋 i skrzypia艂, a ja drzema艂em i budzi艂em si臋 na przemian, i trudno mi by艂o uwierzy膰, 偶e
dojad臋 do jakiegokolwiek celu, 偶e ta wyprawa przyniesie jaki艣 po偶ytek. Czy b臋d臋 m贸g艂 co艣 zrobi膰 dla tej kobiety i tego ch艂opca? Tylko
dure艅 nazwie domem jakie艣 miejsce w tym kraju, a jak膮艣 jazd臋 podr贸偶膮 ku temu domowi.
Usn膮艂em zapewne i konie si臋 zatrzyma艂y, bo zbudzi艂 mnie huk strza艂u ze strzelby Rosjanina. W贸z ruszy艂 gwa艂-57
townie naprz贸d, lejce si臋 napi臋艂y. Horyzont zaczyna艂 si臋 przeja艣nia膰.
- Te przekl臋te wilki bieg艂y za nami - o艣wiadczy艂 Zar. - Ale je przegoni艂em.
Kiedy wjechali艣my do naszego miasta, Jimmy wyskoczy艂 nam na spotkanie.
- Jest tu jaki艣 cz艂owiek. Przyjecha艂 tym samym wozem. Tym, kt贸rym wywie藕li tat臋.
By艂 bliski p艂aczu. Zszed艂em z wozu na sztywnych nogach i wzi膮艂em ch艂opca za r臋k臋.
- Co jest, Jimmy? Co, ch艂opcze?
- O tam - wskaza艂 r臋k膮 studni臋 Hausenfielda, i rzeczywi艣cie sta艂 przed ni膮 karawan.
Oczom w艂asnym nie wierzy艂em. Podszed艂em bli偶ej. No tak, mu艂 by艂 ten sam i siwek i kilof klinuj膮cy tylne drzwi. Oparty o tylne
ko艂o sta艂 chudy, niemal偶e pozbawiony podbr贸dka facet w sk贸rzanej kamizelce. Patrza艂 na mnie u艣miechaj膮c si臋 chytrze.
- Si臋 masz.
- Gdzie trafi艂e艣 na ten w贸z? - spyta艂em.
- Sta艂 w polu, wi臋c go zabra艂em.
- A zagl膮da艂e艣 do 艣rodka?
- Jeszcze nie.
- No dobrze. To jest karawan. Czy grzeba艂e艣 kiedy zw艂oki?
- Jako艣 nie.
- No to zajrzyj do 艣rodka, masz tam pierwszego klienta.
Obejrza艂em si臋 i zobaczy艂em Molly, kt贸ra sta艂a oparta o 艣cian臋 ziemianki. Mia艂a na sobie bia艂膮 sukni臋 i u艣miecha艂a si臋 do mnie
dziwnym, gorzkim u艣miechem. Przetar艂em r臋kawem oczy i pomy艣la艂em, 偶e mam dobr膮 i trafn膮 nazw臋 dla naszego miasta. Nazwiemy je
Ci臋偶kie Czasy. Tak jak je zawsze nazywali艣my.
Ksi臋ga druga
Tak to si臋 sko艅czy艂o i tak zacz臋艂o od nowa. Od dnia mojego powrotu Molly nie zdejmowa艂a 艣lubnej sukni, zupe艂nie jakby ta
suknia by艂a na ni膮 szyta, chodzi艂a wprawdzie sztywno, z odrzuconymi w ty艂 ramionami, z ustami skrzywionymi od b贸lu. Ale nawet
kiedy b贸l mija艂, wyraz jej twarzy pozostawa艂 nie zmieniony. Blizny po zagojonych poparzeniach zmusza艂y j膮 do trzymania si臋 prosto,
g艂ow臋 z konieczno艣ci te偶 nosi艂a wysoko, na szyi wida膰 by艂o 艂a艅cuszek z krzy偶ykiem. Tote偶 ilekro膰 na ni膮 patrza艂em, dr臋czy艂o mnie
sumienie.
W dniu, w kt贸rym rozpocz臋li艣my z Zarem budow臋 dom贸w, Molly wzi臋艂a z ziemianki sk贸r臋 bawol膮 i posz艂a do Indianina, 偶eby
mu j膮 zwr贸ci膰. Wesz艂a do jego chaty, wyrwa艂a go z ot臋pienia i z dumn膮 min膮 wr臋czy艂a zawszone futro przepraszaj膮c za sprawiony mu
k艂opot. Wywnioskowa艂em to ze sposobu, w jaki zachowywa艂a si臋 po powrocie do ziemianki. Zupe艂nie jakby nieznany sprawca ukrad艂
w艂asno艣膰 Indianina, a ona, zwracaj膮c sk贸r臋, wynagrodzi艂a mu strat臋.
Nastr贸j Molly nieustannie si臋 zmienia艂. Albo nie odzywa艂a si臋 do nikogo przez kilka dni, albo u艣miecha艂a si臋 do samej siebie,
jakby snu艂a plany, albo 艂ka艂a bez wyra藕nego powodu, chyba 偶e op艂akiwa艂a niedawn膮 przesz艂o艣膰. Nie by艂o takiej niegodziwo艣ci na
艣wiecie, o jak膮 nie oskar偶a艂aby mnie, je偶eli mia艂a ochot臋. Pewnego ranka Jimmy pomaga艂 mi szykowa膰 dar艅 do uszczelniania szpar
pomi臋dzy deskami. Podesz艂a do nas pulchna Mae, chyba bez specjalnego 59
powodu, i zacz臋ta co艣 m贸wi膰 do ch艂opca, a nawet troch臋
呕artowa膰. Jimmy ci膮gle przygl膮da艂 si臋 kobietom Zara z wielk膮 uwag膮, co sprawia艂o im przyjemno艣膰.
- Podobam ci si臋, co, Jimmy, kochasiu? - odezwa艂a si臋 Mae. Ch艂opiec sp艂on膮艂 rumie艅cem.
- Przyznaj si臋, ze masz ochot臋 na Mae?
- Nie, prosz臋 pani.
- Przy艂贸偶 r臋k臋, zobacz, jakie to mi臋kkie.
Po艂o偶y艂a d艂o艅 Jimmy'ego na swojej piersi i w艂a艣nie w tym momencie zjawi艂a si臋 Molly i trzepn臋艂a j膮 w ucho.
Mae by艂a tak zaskoczona, 偶e nawet si臋 nie rozz艂o艣ci艂a, tylko przygryz艂a warg臋 i uciek艂a. Jimmy szybko zabra艂 si臋 z powrotem
do rozdrabniania darni, a Molly sta艂a i patrza艂a^ na mnie jak na gada.
To, co czu艂em, nie by艂o ostrym b贸lem, a raczej czym艣 w rodzaju nieustannego pobolewania, jakby czyja艣 r臋ka 艣ciska艂a mi
serce. Uczucie to nigdy mnie nie opuszcza艂o. Kiedy patrza艂em het na r贸wnin臋, w kierunku grob贸w, albo w g贸r臋 na skaty, albo na
spalon膮 ulic臋 naszego miasta, zawsze mia艂em przed oczami twarz Z艂ego Cz艂owieka z Bodie. Teraz ju偶 wiem, na czym polega艂 k艂opot, na
czym polega艂 m贸j b艂膮d. Nie potrafi艂em si臋 wczuwa膰 w cierpienia innych ludzi, nie umia艂em odgadywa膰 ich my艣li. Nadszed艂 dzie艅, kiedy
sko艅czy艂em zbit膮 z solidnych desek przybud贸wk臋 do ziemianki. Mieli艣my wi臋c dwie izby. Z kawa艂k贸w balustrady okalaj膮cej niegdy艣
,,Srebrne S艂o艅ce" i kilku g艂adkich desek skleci艂em st贸艂. Jimmy i ja gromadzili艣my przez ca艂y dzie艅 wszystko, co nam si臋 trafia艂o, a
nadawa艂o do jedzenia, tak 偶eby wieczorem mo偶na by艂o zasi膮艣膰 przy tym stole. Molly szykowa艂a nam posi艂ek, potem brata swoj膮 porcj臋
do ziemianki, gdzie jad艂a osobno, a Jimmy i ja siedzieli艣my, jedli艣my i nie patrz膮c sobie w oczy m贸wili艣my, 偶e nam smakuje.
Poza tym wy艂oni艂a si臋 sprawa Jenksa. To w艂a艣nie Jenks przywi贸z艂 karawan Hausenfielda z r贸wniny i by艂 tak zadowolony ze
swojego 艂upu, 偶e nawet nie poczu艂 wydobywaj膮cego si臋 z wn臋trza smrodu. Mia艂 g艂ow臋 w膮sk膮 jak kij od szczotki, a podbr贸dek tak
daleko cofni臋ty, 偶e w艂a艣ciwie nie istniej膮cy. Patrza艂 na ludzi niby to chytrymi, 偶贸艂tymi oczami przypominaj膮cymi 艣lepia przebieg艂ego
wilka, ale w 60
rzeczywisto艣ci by艂 idiot膮. Zanim dal sobie rad臋 z pochowaniem zw艂ok Niemca, musia艂em mu dok艂adnie powiedzie膰, gdzie ma to
zrobi膰, pokaza膰 kilof klinuj膮cy drzwi wozu i wyt艂umaczy膰, 偶e tym w艂a艣nie narz臋dziem naj艂atwiej b臋dzie mu wykopa膰 gr贸b, zmierzy膰 jego
g艂臋boko艣膰, ale sko艅czy艂o si臋 oczywi艣cie na tym, 偶e sam napracowa艂em si臋 co najmniej tyle samo co on. Kiedy Hausenfield byt ju偶
pochowany, Jenks przez dobry tydzie艅 w og贸le nic nie robi艂, tylko siedzia艂 w cieniu swojego nowego wozu, przygl膮da艂 si臋
dziewczynom, oliwi艂 bro艅 i czy艣ci艂 pas rewolwerowy. Kiedy siedzia艂 dzie艅 w dzie艅 i bawi艂 si臋 broni膮, wygl膮da艂 na cz艂owieka tak
zamy艣lonego, 偶e dopiero po pewnym czasie zrozumia艂em, i偶 on po prostu nie mo偶e si臋 zdecydowa膰 na to, czy zosta膰, czy jecha膰 dalej.
Byt zwyk艂ym w艂贸cz臋g膮, kt贸ry szed艂, gdzie go oczy nios艂y, a teraz zosta艂 w艂a艣cicielem czarnego karawanu i my艣la艂 o tym, jak z tego
wyci膮gn膮膰 mo偶liwie najwi臋kszy zysk. Zar byt z艂y na mnie za to, 偶e pozwala艂em mu za darmo czerpa膰 ze studni wod臋 dla mu艂a, siwka i
jego w艂asnej wylenia艂ej szkapy. Mnie to ju偶 tak偶e zaczyna艂o dzia艂a膰 na nerwy. Obydwaj z Zarem mieli艣my zastrze偶enie co do Leo
Jenksa.
Pewnego ranka Molly podesz艂a do niego i zapyta艂a go tym swoim dono艣nym, lekko zachryp艂ym g艂osem:
- Panie Jenks, czy pan tylko potrafi oliwi膰 t臋 strzelb臋 i nic poza tym?
Jenks siedzia艂 na ziemi oparty plecami o ko艂o wozu, ale kiedy Molly przem贸wi艂a do niego, zerwa艂 si臋 szybko na nogi i zdj膮艂
kapelusz.
- Co pani wska偶e, r膮bn臋 jednym strza艂em.
- Rzeczywi艣cie?
- Tak, pszepani.
- Ten wiatrak przed nami ma osiem kr贸tkich ramion. Patrz臋 teraz na to, co sterczy do g贸ry.
Jenks w艂o偶y艂 kapelusz na g艂ow臋, odbezpieczy艂 pistolet, wycelowa艂, wystrzeli艂 i bezb艂臋dnie trafi艂 w g贸rne rami臋 wiatraka. Konie
Zar偶a艂y. John Nied藕wied藕, kt贸ry okopywa艂 swoje grz膮dki, wyprostowa艂 si臋 i podni贸s艂 oczy.
- Widz臋 szyjk臋 butelki! - zawo艂a艂a Molly. - Sterczy tam z gruz贸w!
Jenks odwr贸ci艂 si臋, wycelowa艂 i w sekund臋 p贸藕niej drobne u艂amki szk艂a prysn臋艂y w g贸r臋. Jeszcze trzykrotnie 61
Molly wskazywa艂a mu cel-kamie艅, kup臋 艣mieci, patyk-za ka偶dym razem Jenks trafia艂 bez pud艂a. Huk jego strza艂贸w odbija艂 si臋
od skat i wraca艂 do nas echem. Wszyscy przygl膮dali si臋 widowisku. Dziewczyny spod namiotu. Zar zza 艣wie偶o postawionej zagrody
dla koni, Jimmy, skulony, z tylnego siedzenia bryczki majora. Sta艂em tak blisko Jenksa, i偶 mog艂em stwierdzi膰, 偶e ilekro膰 bra艂 co艣 na cel,
jego niespokojne wilcze 艣lepia przybiera艂y wyraz pe艂nego skupienia.
Na koniec wsun膮艂 pistolet za pas i zn贸w zdj膮艂 kapelusz z g艂owy.
-Dzi臋kuj臋 panu, panie Jenks-powiedzia艂a Molly patrz膮c prosto na mnie. - Niecz臋sto trafia si臋 w tych stronach prawdziwy
m臋偶czyzna. B贸g mi 艣wiadkiem, 偶yczy艂abym sobie, 偶eby m贸j m膮偶 umia艂 tak strzela膰 jak pan!
Od tego momentu Jenks nie mia艂 ju偶 w膮tpliwo艣ci co do swoich dora藕nych 偶yciowych plan贸w. O 艣wicie jecha艂 wozem w
kierunku wschodnim, het na r贸wnin臋 i wraca艂 wieczorem przywo偶膮c w skrzynce p贸艂 tuzina 艣wistak贸w. Trzeba by膰 bardzo dobrym
strzelcem, 偶eby trafi膰 艣wistaka szmyrgaj膮cego w stron臋 kryj贸wki. Jak si臋 p贸藕niej dowiedzia艂em, Jenks zatrzymywa艂 w贸z w samym
centrum 艣wistaczej osady, k艂ad艂 si臋 na nim i le偶a艂 przez d艂ugie godziny, a偶 zwierz臋ta zapomina艂y o jego istnieniu i wy艂azi艂y ze swoich
nor.
Okaza艂 si臋 pierwszorz臋dnym my艣liwym i wymienia艂 upolowan膮 zwierzyn臋 albo na wod臋 z mojej studni, albo na bimber Zara,
albo na us艂ugi kt贸rej艣 z pa艅. 艢wie偶e mi臋so jest wielkim luksusem i nic tak nie smakuje jak dobrze upieczony udziec 艣wistaka albo
gulasz z kr贸lika. Ale Molly przyprawia艂a potrawy z tego mi臋sa gorycz膮 swojej pogardy, tote偶 byty trudne do prze艂kni臋cia.
Kiedy wreszcie nadjecha艂 dyli偶ans pocztowy, lato mia艂o si臋 prawie ku ko艅cowi. Stonce stawa艂o si臋 coraz bledsze i zachodzi艂o
coraz wcze艣niej. Wiatr prawie nie ustawa艂 i by艂 coraz dokuczliwszy. Z ka偶dym dniem wznosi艂 wi臋ksze tumany kurzu i rozwiewa艂
zw臋glone szcz膮tki naszego miasta. Zar sko艅czy艂 swoj膮 budowl臋-d艂ugi niski dom z solidnych, darni膮 uszczelnionych desek. Sta艂 na
miejscu 62
namiotu, nieco na p贸艂noc od wiatraka, a jego drzwi wychodzi艂y, podobnie jak moje, na po艂udniowy wsch贸d. Wo藕nica
zatrzyma艂 dyli偶ans przed domem Zara.
Wszyscy-nie wy艂膮czaj膮c Johna Nied藕wiedzia-wybiegli na powitanie. Towarzystwo, do kt贸rego nale偶a艂 dyli偶ans, nosi艂o nazw臋
Territory Express Company, i t臋 w艂a艣nie nazw臋 wymalowano czerwonymi literami na jego boku. Napis by艂 prawie nieczytelny, bo
pokrywa艂 go kurz i brud, a ogony koni zesztywnia艂y od zaschni臋tego b艂ota. Nasze miasto le偶a艂o w du偶ej odleg艂o艣ci od poprzedniego
postoju.
Wo藕nic膮 byt Alf Moffet, m贸j stary znajomy. Wyprostowa艂 si臋, opar艂 艂okcie na kolanach, zluzowa艂 lejce i powi贸d艂 po nas
wzrokiem, szukaj膮c wida膰 znajomej twarzy. Pierwsz膮 osob膮, kt贸r膮 rozpozna艂, by艂a Molly.
- Panna Molly?- zdziwi艂 si臋.-A s艂ysza艂em, 偶e pani i Flo nie 偶yjecie.
Molly zmarszczy艂a brwi, ale nie odezwa艂a si臋. Rosjanin i jego panie sta艂y tu偶 obok nas. Ba艂em si臋, 偶e Alf co艣 chlapnie. Z
g贸rnikami nie by艂o pod tym wzgl臋dem k艂opotu. Przez pierwszych kilka sob贸t Molly ukrywa艂a si臋, potem ju偶 o nic nie pytali. Alfa batem
si臋, bo wiedzia艂em, 偶e lubi 偶artowa膰. Mia艂 szorstki g艂os i byt wielkim gadu艂膮.
- No c贸偶. Alf- podszed艂em do niego i odchrz膮kn膮wszy powiedzia艂em: -Jak widzisz, mieli艣my tu po偶ar, ale jako艣 nie wszystkich
diabli wzi臋li. To s膮 nasze nowe obywatelki - wskaza艂em r臋k膮 na Mae, Jessie i Ad臋 - a je偶eli zleziesz z koz艂a i p贸jdziesz ze mn膮 do
naszego nowego saloonu, to kupi臋 ci drinka i mo偶e nawet przedstawi臋 paniom.
- Du偶o czasu nie mam, Blue-powiedzia艂, ale si臋 nie opiera艂, kiedy pomog艂em mu zeskoczy膰 na ziemi臋. Chwyci艂 torb臋 z poczt膮 i
kaza艂 pomocnikowi-staremu facetowi, kt贸rego nie zna艂em - wy艂adowa膰 przeznaczone dla naszego miasta przesy艂ki. By艂y to dwie beczki
przymocowane do tylnej 艣ciany dyli偶ansu, stos pude艂 spi臋trzonych na dachu i kilka umieszczonych w 艣rodku paczek. Dyli偶anse
zawsze zabiera艂y tak膮 ilo艣膰 baga偶u, jak膮 mo偶na by艂o w nich zmie艣ci膰 opr贸cz pasa偶er贸w. Zawsze przywozi艂y nam stosy towar贸w, tote偶
od dnia po偶aru z niecierpliwo艣ci膮 czeka艂em na najbli偶sz膮 poczt臋.
U Zara pali艂y si臋 lampy. By艂 bia艂y dzie艅, ale Rosjanin nie 63
zaprojektowa艂 ani jednego okna. Posadzi艂em Alfa na
polowym krzese艂ku przy drewnianym stole i kiedy nasze oczy przyzwyczai艂y si臋 do p贸艂mroku, skin膮艂em na Zara, kt贸ry z
u艣miechem na ustach przyni贸s艂 pe艂n膮 butelk臋 whisky i dwie szklanki-dok艂adnie to, o co prosi艂em. Szklanki pochodzi艂y z knajpy
Avery'ego. Znale藕li艣my je z Jimmym w zgliszczach nazajutrz po po偶arze.
Z Alfem nale偶a艂o si臋 mie膰 na baczno艣ci. By艂 to pot臋偶ny m臋偶czyzna o kwadratowej twarzy. Siwawe w艂osy zakrywa艂
kapeluszem. Goln膮艂 sobie trzy whisky bez wody. Kiedy przep艂uka艂 ju偶 gard艂o, nawi膮zali艣my rozmow臋.
- Chcieliby艣my z艂o偶y膰 u ciebie zam贸wienie. Alf—odezwa艂em si臋. >
- Sam nie wiem, Blue. Mam si臋 zorientowa膰 w imieniu firmy i po powrocie powiedzie膰, czy warto jest jeszcze
je藕dzi膰 do Ci臋偶kich Czas贸w.
- Wi臋cej g贸rnik贸w zagl膮da tu do nas teraz ni偶 przedtem. Temu Rosjaninowi dobrze idzie interes. Codziennie mamy kup臋
klient贸w. Pan Jenks, nie wiem, czy go zauwa偶y艂e艣,
przyjecha艂 do nas a偶 z Kentucky.
Alf przechyli艂 g艂ow臋 na bok i u艣miechn膮艂 si臋 do mnie.
- Ten po偶ar to nie by艂o znowu nic takiego- powiedzia艂em. - Zanim si臋 obejrzymy. Alf, wyro艣nie tu znowu kwitn膮ce miasto.
- Zawsze ci臋 lubi艂em, Blue, to fakt. Gdyby艣 zawis艂 na
jednej r臋ce nad przepa艣ci膮, na pewno m贸wi艂by艣, 偶e uprawiasz wspinaczk臋.
Alf dowiedzia艂 si臋 o naszym po偶arze od kt贸rego艣 z dawnych mieszka艅c贸w miasta, nie chcia艂 jednak powiedzie膰 od kogo.
Nie mog艂em wi臋c blagowa膰.
- To samo zdarzy艂o si臋 kilka lat temu w Kingsville, w
stanie Kansas. S艂ysza艂e艣 o tym?
- Nic mi o tym nie wiadomo-mrukn膮艂em.
Nala艂 sobie nast臋pnego drinka.
- Wi臋c pos艂uchaj. To by艂o bardzo fajne miasto. Ko艅cowa stacja kolejowa. Mia艂o dwie, mo偶e nawet trzy stajnie, kilka
sklep贸w, wiele 艂adnych drewnianych dom贸w, wi臋zienie z ceg艂y, kilka pierwszorz臋dnych saloon贸w i pi臋trowy hotel. Jednej wiosny
najecha艂a je grupa z艂ych ludzi. Zostali trzy dni. Zabili dwadzie艣cia os贸b. Rozwalili hotel, obrabowali sklepy. Zamurowali drzwi i
okna wi臋zienia i spalili
64
szeryfa 偶ywcem jak w piecu. To miasto nigdy nie od偶y艂o.
- A kolej?
- Nast臋pnego lata przed艂u偶ono szyny o trzydzie艣ci mil. Jakby艣 kiedy tamt臋dy przeje偶d偶a艂, to zobaczy艂by艣, 偶e wszystko fest
Zaros艂a trawa.
- Ci 藕li ludzie to istna Zaraza, nie da si臋 zaprzeczy膰. Alf. No ale napijmy si臋 jeszcze.
Kiedy przetykaj膮c whisky odrzuci艂 g艂ow臋 w ty艂, mrugn膮艂em na Zara, kt贸ry warowa艂 przy drzwiach. Po chwili zjawi艂y si臋 Mae i
Jessie i przysiad艂y si臋 do nas. Przedstawi艂em je Altowi i wyszed艂em na dw贸r.
Nied藕wied藕 pomaga艂 staremu przy roz艂adowywaniu beczek. Jimmy stal na dachu dyli偶ansu i odwi膮zywa艂 sznury
przytrzymuj膮ce skrzynki. Jenks obmacywa艂 strzelb臋 wystaj膮c膮 z kuferka wo藕nicy. Ale tak naprawd臋 to zaskoczy艂 mnie widok Ezry
Maple'a. Nie rozejrza艂em si臋 wcze艣niej za pasa偶erami, tote偶 nie wierzy艂em w艂asnym oczom. Sta艂 ubrany tak jak ludzie na wschodnim
wybrze偶u, a przy nim na ziemi le偶a艂a torba podr贸偶na uszyta z kawa艂ka dywanu. Bo偶e, to by艂 naprawd臋 on!
- Ezra! -krzykn膮艂em.
Ale rozmawia艂a z nim Molly i kiedy podszed艂em, m贸wi艂a w艂a艣nie:
- Panie, ju偶 panu m贸wi艂am, 偶e go nie ma. Mia艂 dosy膰 tego klimatu. Blue- zwr贸ci艂a si臋 do mnie-to jest brat Ezry Maple'a, Izaak.
Nie chce mi wierzy膰. 呕膮da, 偶ebym go zaprowadzi艂a do sklepu Ezry.
Kiedy mu si臋 bli偶ej przyjrza艂em, zrozumia艂em, 偶e to nie mo偶e by膰 Ezra. Byt znacznie ni偶szy od brata, mniej zgarbiony i
m艂odszy. Cer臋 te偶 mia艂 ja艣niejsz膮, ale t臋 sam膮 poci膮g艂膮 twarz i te same smutne oczy starego psa.
- Ale艣 mnie pan nabra艂-powiedzia艂em.
Molly roze艣mia艂a si臋 i odesz艂a, a ja wzi膮艂em brata Ezry na mat膮 przechadzk臋 i pokaza艂em miejsce, w kt贸rym jeszcze do
niedawna sta艂 sklep. Opowiedzia艂em mu, co si臋 nam przydarzy艂o.
Brat Ezry potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i spu艣ci艂 wzrok.
- Jak m贸g艂 odjecha膰, kiedy wiedzia艂, 偶e jestem w drodze. To wcale do niego niepodobne. Sze艣膰 miesi臋cy temu wys艂a艂em mu
list. Napisa艂em wszystko jasno i wyra藕nie! 65
- Panie Mapie, przecie偶 pan dobrze wie, 偶e jak list wyrusza ze Wschodu na Zach贸d, to mo偶e wyl膮dowa膰 B贸g wie gdzie. Nie
pami臋tam, 偶eby Ezra dosta艂 ostatnio list. Pewnie go nigdy nie otrzyma艂.
Wyj膮艂 z'kieszeni du偶膮 zakrzywion膮 fajk臋, nabi艂 j膮 i przy艂o偶y艂 do niej zapa艂k臋. Pyka艂, marszczy艂 brwi i wpatrywa艂 si臋 w zgliszcza.
Wreszcie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i powiedzia艂:
- Co艣 tu nie gra.
Rozumia艂em go doskonale. Nikt nie wybiera si臋 na Zach贸d bez powodu. Podr贸偶owa艂 z pewno艣ci膮 od dobrych czterech, a
mo偶e nawet pi臋ciu tygodni - poci膮giem, parowcem, dyli偶ansem - w nadziei, 偶e u kresu w臋dr贸wki zastanie brata, l najprawdopodobniej
zamierza艂 si臋 tu osiedli膰.
- ,,Przyjed藕 do mnie, jak tylko b臋dziesz m贸g艂", powiedzia艂 mi na po偶egnanie.
- Rozumiem.
- ,,Przyjed藕, jak b臋dziesz m贸g艂, starczy miejsca i dla ciebie."
- To prawda.
- Wi臋c jak matka umar艂a, napisa艂em mu, 偶e sprzedaj臋 sklep i przyje偶d偶am. Zostali艣my sami z ca艂ej rodziny, to uwa偶a艂em, 偶e
powinni艣my wsp贸lnie popr贸bowa膰 szcz臋艣cia. No i przyjecha艂em-rozejrza艂 si臋 doko艂a-a Ezry nie ma. Niedobra sprawa.
- No c贸偶, panie Mapie, sam nie wiem, co panu radzi膰. Wprawdzie woda nie sp艂ywa tu z g贸r i zwierzyna nie podchodzi pod
kuchenne drzwi, ale to miasteczko ma, jak to si臋 m贸wi, niez艂e perspektywy.
Spojrza艂 na mnie wnikliwym kupieckim wzrokiem.
- Panie, od siedmiu dni nie widzia艂em jednego drzewa.
- Ale zna pan przys艂owie, 偶e tam, gdzie jest woda, tam rosn膮 lasy.
Nie roz艣mieszy艂o go to, tylko na chwil臋 przesta艂 si臋 zastanawia膰 nad losem brata.
Zaprowadzi艂em go do studni.
- Chcia艂bym, 偶eby pan skosztowa艂 tej wody-powiedzia艂em. - Nie jest gorsza ni偶 inne, a lepsza od wielu. Pij
66
pan z tego wiadra. Potem zastanowisz si臋 pan spokojnie, co dalej.
W tym momencie nie mia艂em jeszcze 偶adnego okre艣lonego planu. Ale kiedy podszed艂em do dyli偶ansu pocztowego i
obejrza艂em sobie wy艂adowane beczki i skrzynie, zacz臋艂o mi 艣wita膰 w g艂owie. To by艂y zam贸wione przez Ezr臋 Maple'a dostawy. W jednej
beczce znajdowa艂a si臋 m膮ka, w drugiej peklowana wo艂owina, poza tym worki kawy, kilka skrzy艅 sardynek i s艂onych biszkopt贸w. Sporo
tego wszystkiego.
Molly zasz艂a mnie od ty艂u.
- Burmistrzu - szepn臋艂a - wiem, co ci chodzi po g艂owie, aleja uwa偶am, 偶e nie potrzeba nam tu drugiego Ezry. Niech ten cz艂owiek
sobie idzie szuka膰 brata. Mo偶e go znajdzie w piekle.
Nic na to nie odpowiedzia艂em i poszed艂em do Zara. Na stole le偶a艂 kapelusz Alfa. Mae siedzia艂a Alfowi na kolanach, a Jessie
sta艂a za nim i trzyma艂a go za uszy. Wszyscy troje zanosili si臋 艣miechem.
- Blue - zawo艂a艂 Alf na m贸j widok, odrzucaj膮c do tylu g艂ow臋 - zaczynam ci臋 rozumie膰! To dopiero jest 偶ycie!
- Fajnie, Alf, ale mo偶e by艣my pogadali troch臋 o biznesie?
Zar przyni贸s艂 lamp臋 i postawi艂 j膮 na st贸艂. Alf przeprosi艂 dziewczyny, wyj膮艂 z torby papiery i roz艂o偶y艂 je. Byty to rachunki za
przywieziony przez niego towar, na ka偶dym widnia艂 stempel „zap艂acone".
- Razem czterdzie艣ci dolar贸w, Blue.
- Wszystkie s膮 ostemplowane-zdziwi艂 si臋 Zar sprawdzaj膮c rachunki. - Ostemplowane, znaczy zap艂acone. On chce fors臋 drugi
raz!
- Tak jest - zgodzi艂 si臋 Alf. - To ca艂e 偶arcie by艂o zam贸wione przez Ezr臋 Maple'a, a Ezry nie ma. Je偶eli nie chcecie, to za艂aduj臋
wszystko z powrotem na w贸z i odje偶d偶am.
- Zar- powiedzia艂em - cena jest godziwa, towar dobry. Alf jest najlepszym dostawc膮, jakiego mamy po tej stronie rzeki Platte i
w firmie cieszy si臋 doskona艂膮 opini膮. Oni licz膮 si臋 z jego zdaniem.
Bytem przekonany, 偶e Alf za偶膮da wi臋cej ni偶 czterdzie艣ci dolar贸w. A to, 偶e przedstawi艂 swoje warunki w takiej
67
formie, uzna艂em za dow贸d dobrych manier. M贸g艂 sobie kaza膰 zap艂aci膰 osobno za transport.
- Zgoda, Alf, przybijamy - powiedzia艂em i u艣cisn臋li艣my sobie r臋ce nad sto艂em.
Nast臋pnie wymienili艣my si臋 listami. Ja da艂em mu dwa - ten od kro艣ciatego ch艂opca i jeszcze jeden, kt贸ry mi od tego czasu
powierzono - no i cztery dolary. Alf dat mi
jeden.
- Jest zaadresowany do Ezry - powiedzia艂. - Przybij go do jakiej艣 艣ciany, na wypadek gdyby si臋 tu jeszcze zjawi艂.
Potem zapyta艂 mnie, czy zechcia艂bym zosta膰 przedstawicielem Expressu na nasze miasto. Wyrazi艂em zgod臋. Wr臋czy艂 mi
ksi膮偶eczk臋 z blankietami zam贸wieniowymi, blok rachunkowy i o艣wiadczy艂, 偶e b臋d臋 dostawa艂 trzy procent prowizji od ka偶dej transakcji,
z wyj膮tkiem op艂at za przesy艂ki pocztowe. To tak偶e przypiecz臋towali艣my u艣ciskiem d艂oni, po czym zostawi艂em go z dziewczynami, a sam
ruszy艂em na poszukiwanie czterdziestu dolar贸w.
Zar wyszed艂 za mn膮 na dw贸r.
- Co to za interes? Dajemy mu za darmoch臋 baby i whisky i na dodatek p艂acimy drugi raz za towar.
- Chcesz, 偶eby dyli偶ans przyje偶d偶a艂 do nas, czy nie? Je偶eli skre艣l膮 nas z trasy, to nawet gdyby wszyscy okoliczni g贸rnicy
zacz臋li si臋 tu zje偶d偶a膰, nic by nam z tego nie przysz艂o.
- Czterdzie艣ci dolar贸w!
Teraz, w 艣wietle dnia, spojrza艂em na list przywieziony przez Alfa dla Ezry, no i okaza艂o si臋, 偶e to jest w艂a艣nie list nadany przez
Izaaka w Vermoncie.
- Mo偶e to nie b臋dzie twoja forsa - powiedzia艂em Zarowi. Podszed艂em do studni i wr臋czy艂em Maple'owi list.
- Przyjecha艂 razem z panem.
Pami臋tam, 偶e gapi艂 si臋 na kopert臋 przez d艂ugi czas. 艢ciska艂 w z臋bach fajk臋, robi艂 si臋 coraz czerwie艅szy na twarzy. By艂 z艂y, ale i
speszony. Mimo to wida膰 by艂o, 偶e cieszy si臋, i偶 brat z rozmys艂em nie uciek艂 mu przed samym
nosem.
- No i co z panem b臋dzie? - spyta艂em.
- Sam nie wiem. Chyba pojad臋 szuka膰 Ezry. Musz臋 go znale藕膰. 68
Wi臋c zacz膮艂em gada膰 jak naj臋ty. Powiedzia艂em Izaakowi
Mapie, 偶e nawet je艣li przemierzy sto tysi臋cy dr贸g, to i tak brata nie znajdzie. Powiedzia艂em mu, 偶e mamy po jednej stronie
g贸ry, a po drugiej pustyni臋. I to g贸ry tak wysokie, a pustyni臋 tak rozleg艂膮, 偶e mog艂aby poch艂on膮膰 ca艂膮 armi臋. Powiedzia艂em mu, 偶e
szukaj膮c kogo艣 na Zachodzie mo偶na zmarnowa膰 偶ycie i straci膰 maj膮tek. Ale, zaznaczy艂em, gdyby spr贸bowa艂 si臋 u nas osiedli膰 i
wyrobi膰 sobie nazwisko, to ustna wie艣膰 o tym, 偶e Izaak Mapie prowadzi sklep w Ci臋偶kich Czasach, rozesz艂aby si臋 szybciej ni偶.
wiadomo艣膰 przekazana listem. I pr臋dzej czy p贸藕niej dotrze ona do Ezry, kt贸ry b臋dzie wiedzia艂, gdzie ma szuka膰 brata.
- Panie Mapie-doda艂em bior膮c go pod rami臋-te towary przeznaczone by艂y dla Ezry. Alf Moffet odst膮pi je panu za czterdzie艣ci
dolar贸w. A pan sprzeda je nam za drugie tyle. Zap艂acimy cz臋艣ciowo got贸wk膮, a poza tym damy panu wod臋 do picia i dach nad g艂ow膮.
Sklep jest ju偶 teraz potrzebny, a kiedy powi臋kszy si臋 liczba mieszka艅c贸w, b臋dzie jeszcze potrzebniejszy.
Przekonywa艂em go prawie godzin臋, a偶 na koniec-otoczony ze wszystkich stron przez nasz膮 gromad臋 - si臋gn膮艂 za pas po
pieni膮dze i wysup艂a艂 czterdzie艣ci zielonych. Licz膮c je oblizywa艂 kciuk i maca艂 starannie ka偶dy papierek, zanim w艂o偶y艂 mi go do r臋ki.
Kiedy to si臋 sko艅czy艂o, skin膮艂em na Zara i przedstawi艂em Maple'owi pann臋 Ad臋, kt贸ra poda艂a mu r臋k臋, wywo艂uj膮c ciemny
rumieniec na jego twarzy, Jenksa, kt贸ry skin膮艂 g艂ow膮 i zmru偶y艂 swoje wilcze 艣lepia, wreszcie Chineczk臋 i Jimmy'ego. Nied藕wied藕
powr贸ci艂 do swojej nory, a Molly sta艂a wyprostowana w drzwiach naszej chaty, najwidoczniej nie zamierzaj膮c ruszy膰 si臋 z miejsca.
Mimo to uwa偶am, 偶e Izaak Mapie zosta艂 powitany jak nale偶y.
Zaraz potem Jessie, ta wysoka, wysz艂a z saloonu Zara, poprawiaj膮c sobie w艂osy. Za ni膮 wy艂oni艂a si臋 Mae. Podtrzymywa艂a
Alfa, kt贸ry si臋 艣mia艂 i mru偶y艂 oczy. Alf wypi艂 wida膰 sporo whisky. Powi贸d艂 wzrokiem po nas, stoj膮cych doko艂a dyli偶ansu, i powiedzia艂:
- Tak, panie, to jest dopiero 偶ycie. To jest 偶ycie, panie.
Jego stary pomocnik przesun膮艂 si臋 na miejsce wo藕nicy i chwyci艂 lejce, a my pomogli艣my Altowi wdrapa膰 si臋 na 69
kozio艂 i usadowi膰 si臋 obok niego. Wr臋czy艂em mu czterdzie艣ci dolar贸w i wype艂niony blankiet z zam贸wieniem na prowianty dla
Zara i Izaaka. Wsun膮艂 je za pazuch臋.
- Do zobaczenia. Alf.
- Tak jest, Blue, tak jest!- uchyli艂 kapelusza, sZarpn臋艂o nim, g艂owa mu polecia艂a gwa艂townie do ty艂u, bo w tej samej chwili
stary trzasn膮艂 z bata na konie i kota obr贸ci艂y si臋 podnosz膮c k艂臋by kurzu.
D艂ugo przygl膮da艂em si臋, jak w贸z przecina r贸wnin臋, ci膮gn膮c za sob膮 szeroki tuman kurzu. W miar臋 jak si臋 oddala艂, ros艂o we
mnie zadowolenie. Czu艂em si臋 tak, jak si臋 czuje cz艂owiek, kt贸ry odwali艂 kawa艂 dobrej roboty. Ale wieczorem w czasie kolacji z艂o偶onej z
solonej wo艂owiny, 艣wie偶o kupionej u Izaaka Maple'a, nie znalaz艂em uznania w oczach Molly.
- To mi臋so kosztuje nas dziesi臋膰 razy tyle, ile zap艂aciliby艣my, gdyby艣my je sami kupili-powiedzia艂a po d艂u偶szym milczeniu.
- Ja nie mam ochoty na prowadzenie sklepu. Brat Ezry 艣ci膮gnie fors臋 do miasta, zobaczysz. Spojrza艂a na mnie z uwag膮.
- Do miasta! Oj, burmistrzu, do jakiego tam znowu miasta? Przesta艅 mnie bajerowa膰.
- Nie rozumiem.
- Ty to by艣 z艂apa艂 byle durnia, 偶eby tylko mie膰 doko艂a siebie gromad臋 ludzi. Pewnie my艣lisz, 偶e im wi臋kszy t艂um, tym
bezpieczniej.
- Nic podobnego.
- Znam ja ciebie, Blue-zachichota艂a i Jimmy, kt贸ry patrza艂 na ni膮 przez ca艂y czas, te偶 si臋 roze艣mia艂. Ale ju偶 po kr贸tkiej chwili
Molly spojrza艂a na mnie znowu zimnym wzrokiem. -Wiesz, co ci powiem, burmistrzu? Nawet jak wszyscy tch贸rze 艣wiata zejd膮 si臋 do
kupy, to jak przyjedzie Z艂y Cz艂owiek, nie dadz膮 mu rady.
A potem to ju偶 tylko 艣cigali艣my si臋 z czasem, 偶eby zd膮偶y膰 przed zim膮. Jenks rozpocz膮艂 jak膮艣 budowl臋 z desek wygrzebanych
ze zgliszcz, ale wcale mu to nie sz艂o. Wreszcie powiedzia艂 nam, 偶e pr贸buje skleci膰 pomieszczenie dla swoich trojga zwierz膮t i wozu.
Kiedy Zar i ja us艂yszeli艣my 70
to, zaproponowali艣my, 偶e przywieziemy porz膮dny budulec z Fountain Creek i pomo偶emy mu postawi膰 stajni臋, ale pod
warunkiem, 偶e pozwoli nam trzyma膰 w niej bezp艂atnie nasze konie. Zgodzi艂 si臋, wi臋c pojechali艣my dwoma wozami - wozem Zara i
karawanem Hausenfielda - i za dwoma nawrotami przywie藕li艣my, co si臋 dato. Roboty przy budowie by艂o co niemiara, bo trzeba by艂o
zrobi膰 stanowiska dla koni i w og贸le, wi臋c przyda艂aby si臋 nam ka偶da para r膮k, ale Izaak Mapie, kt贸ry wynaj膮艂 sobie na mieszkanie
namiot Zara, nie mia艂 konia, wi臋c nie widzia艂 powodu, 偶eby nam pomaga膰, a John Nied藕wied藕 nie chcia艂 mie膰 z nami nic do czynienia,
dop贸ki zadawali艣my si臋 z Zarem. Sp臋dza艂 wi臋kszo艣膰 czasu w艣r贸d ska艂, prawdopodobnie nastawiaj膮c sid艂a i zbieraj膮c chrust.
Przez te wszystkie dni Jimmy trzyma艂 si臋 blisko mnie. Zajmowa艂 si臋 kucem, obr膮bywa艂 korzenie drzew, zbiera艂 suche 艂ajno
ko艅skie na opa艂, czy艣ci艂 piecyk i pomaga艂 przy uszczelnianiu 艣cian stajni darni膮. Nie oddala艂 si臋 ode mnie i robi艂 wszystko, o co go
prosi艂em. Ale dobrze pami臋tam wyraz jego twarzy, kiedy pewnego przedpo艂udnia przygl膮da艂 si臋 Molly, kt贸ra sz艂a przez spalon膮 ulic臋 i
grzeba艂a w gruzach szukaj膮c sztyletu, kt贸ry wypad艂 jej z r臋kawa w dniu po偶aru. Kiedy go znalaz艂a, zawr贸ci艂a i przybita go nad drzwiami
naszego domu. Przez ca艂y ten czas mia艂a oczy pe艂ne tez.
Co rano s艂o艅ce wstawa艂o teraz nieco bledsze i s艂absze, niczym starzec zwlekaj膮cy si臋 z po艣cieli. 艢ci臋ta nocnym przymrozkiem
ziemia nagrzewa艂a si臋 coraz wolniej. A偶 pewnego dnia stoj膮c w s艂o艅cu w samo po艂udnie stwierdzi艂em, 偶e nie daje ono ju偶 偶adnego
ciep艂a, 偶e ch艂odny wiatr mrozi mi kark, igra z nogawkami moich spodni i przenika ubranie na wskro艣. By艂 jeszcze niezbyt gwa艂towny,
ale ju偶 biczowa艂 r贸wnin臋 mro藕nym oddechem; niewiele pozosta艂o nam czasu do zimy.
6
Ju偶 nasta艂y prawdziwe mrozy, a dach nad stajni膮 jeszcze nie by艂 gotowy, tote偶 na razie zap臋dzili艣my konie pomi臋dzy
71
cztery stoj膮ce ju偶 艣ciany. W臋drowa艂y z k膮ta w k膮t, parska艂y,
z ich nozdrzy wydobywa艂a si臋 para, a my zabrali艣my si臋 szybko do rozbierania zagrody i z uzyskanych w ten spos贸b g艂adkich
desek u艂o偶yli艣my pod艂og臋. Jedynym sposobem na mr贸z byt sta艂y ruch. Kiedy dach byt jako tako gotowy, postawili艣my plot ze
sztachet pozosta艂ych z rozbi贸rki zagrody. Otoczyli艣my nim wszystkie zabudowania - stajni臋, namiot Izaaka Maple'a, dom Zara, wiatrak,
no i cha艂up臋, jak膮 zbudowa艂em dla Molly, Jimmy'ego i samego siebie. Burze 艣nie偶ne Dakoty potrafi膮 tak zmrozi膰 oczy i tak cz艂owieka
zamroczy膰, 偶e zanim si臋 spostrze偶e, utraci poczucie kierunku. Wiem o ludziach, kt贸rzy zamarzli w zaspach w odleg艂o艣ci zaledwie kilku
metr贸w od w艂asnych drzwi tylko dlatego, 偶e nie zbudowali p艂otu, kt贸ry by艂by im drogowskazem.
Podczas tych pospiesznych przygotowa艅 do zimy wci膮偶 my艣la艂em o tym, jak bardzo przyda艂by si臋 nam teraz taki dobry cie艣la
jak Fee. Gdyby艣my mieli prawdziwego fachowca, fakt, 偶e deski byty przewa偶nie przegnite, a gwo藕dzie mi臋kkie, nie mia艂by tak wielkiego
znaczenia. Martwi艂em si臋 tym, czy dach stajni wytrzyma, je偶eli nawiedzi nas silna 艣nie偶yca. 呕eby nie marnowa膰 wody, rozmontowa艂em
skrzyd艂a wiatraka. Zima to dokuczliwy czas i najlepiej przycupn膮膰, zaszy膰 si臋 w k膮t, w nadziei 偶e do nadej艣cia wiosny co艣 si臋 przecie偶
ostanie.
Nie mia艂em odzie偶y, z wyj膮tkiem tej co na grzbiecie, Molly nic opr贸cz bia艂ej sukienki, a Jimmy nie mia艂 nawet czapki. Nogawki
spodni nie si臋ga艂y mu kostek, jedna podeszwa odklei艂a si臋 od buta, wi臋c przepasa艂em go kawa艂kiem surowej sk贸ry. 呕adne z nas nie
by艂o ubrane na zim臋. Wiedzia艂em, 偶e kiedy nawiedzi nas na dobre, trzeba b臋dzie liczy膰 wy艂膮cznie na cztery 艣ciany ziemianki i ciep艂o
w艂asnych cia艂. Je偶eli okaza艂aby si臋 wyj膮tkowo surowa, nasze szans臋 prze偶ycia by艂yby niewielkie.
Przez ca艂y nast臋pny tydzie艅 s艂o艅ce wcale nie wyjrza艂o zza chmur. Niebo pociemnia艂o, pierwsze p艂atki 艣niegu wirowa艂y na
wietrze. Kto mia艂 odwag臋 stawi膰 czo艂o przejmuj膮cemu zimnu na kilka cho膰by chwil, m贸g艂 stwierdzi膰, 偶e linia horyzontu si臋 rozmydli艂a, a
niebo zla艂o si臋 z ziemi膮. R贸wnina posZarza艂a, posZarza艂y skaliste wzg贸rza, g臋sty 艣nieg wirowa艂 w podmuchach wiatru doko艂a naszych
g艂贸w i
72
tak otumania艂, tak zapiera艂 dech, 偶e nie wiadomo by艂o, czy si臋 stoi na ziemi, czy wznosi ku niebu.
Moja dobud贸wka nie nadawa艂a si臋 na tak膮 pogod臋. Drzwi nieustannie ko艂ata艂y gro偶膮c wy艂amaniem zasuwy, 艣nieg
przedostawa艂 si臋 przez drewniane 艣ciany i zbiera艂 po k膮tach. Przenios艂em wi臋c piecyk do ziemianki. Siedzieli艣my w niej otuleni kocami, z
rozpalonymi od ognia twarzami.
Byty to dziwnie spokojne chwile. Nie mieli艣my wprawdzie wi臋kszych powod贸w do dumy, ale w ko艅cu mog艂o by膰 znacznie
gorzej. Satysfakcj臋 sprawia艂 mi takt, 偶e Molly mimo swojego rozgoryczenia ani razu nie pr贸bowa艂a opu艣ci膰 domu, jaki dla niej
stworzy艂em, i 偶e nikt w ko艅cu nie zmusza艂 Jimmy'ego do pracy u mojego boku i do wykonywania ka偶dego mojego rozkazu. Nie mo偶na
偶y膰 bez szukania dobrych znak贸w na ziemi i niebie, to po prostu niemo偶liwe, a mnie si臋 zdawa艂o, 偶e te wszystkie znaki stanowi膮 dobr膮
wr贸偶b臋.
I kiedy patrza艂em na Molly siedz膮c膮 przy piecyku z g艂ow膮 przechylon膮 w bok, z r臋kami z艂o偶onymi na kolanach, oczami
wbitymi w dal, ws艂uchan膮 w szum szalej膮cej 艣nie偶ycy-kiedy tak patrza艂em, rozumia艂em, 偶e je偶eli nie odesz艂a st膮d przy pierwszej lepszej
nadarzaj膮cej si臋 okazji, to tylko dlatego, 偶e nigdzie indziej nie mog艂aby si臋 tak delektowa膰 swoim nieszcz臋艣ciem. A co do Jimmy'ego,
kt贸ry tak pilnie pracowa艂, to przypomnia艂o mi si臋, 偶e w kilka godzin po przyje藕dzie do miasta widzia艂em, jak przytrzymywa艂 ojcu desk臋
do heblowania. P贸藕niej tak偶e zwr贸ci艂em uwag臋, 偶e ch艂opiec nigdy nie miga艂 si臋 od 偶adnej roboty, jak wi臋kszo艣膰 dzieci w jego wieku.
Widzia艂 艣miertelnie rannego ojca wychodz膮cego chwiejnym krokiem ze „Srebrnego S艂o艅ca". Chwyci艂 go w贸wczas za pasek od spodni -
i to te偶 by艂a robota. Byt dzieckiem tej ziemi, umia艂 korzysta膰 z jej dar贸w i je偶eli robi艂 to, co do niego nale偶a艂o, i spe艂nia艂 wszystkie moje
rozkazy, to dlatego, 偶e uwa偶a艂 je za rzecz naturaln膮.
Dlaczego wi臋c uzna艂em te znaki za dobr膮 wr贸偶b臋? Zielonooka kobieta i ciemnooki ch艂opiec, kt贸rzy teraz przede mn膮 siedzieli,
zawsze poddawali si臋 swojemu losowi. Aleja, wida膰, musia艂em sobie za wszelk膮 cen臋 wm贸wi膰, 偶e zaczynamy stanowi膰 prawdziw膮
rodzin臋. No i w porz膮d-
4 Doctorow
73
ku: je偶eli przywi膮zywa艂em tak wielkie znaczenie do dobrych znak贸w, to dlaczego nie mia艂em ich sobie wymy艣li膰 i tym
sposobem oszuka膰 samego siebie?
Przypomnia艂o mi si臋, ze mam gdzie艣 uratowany z po偶aru nadpalony almanach, i pomy艣la艂em sobie, 偶e pogoda nadaje si臋 w
sam raz do tego, 偶eby uczy膰 ch艂opca sztuki czytania. Zaostrzonym patykiem wyry艂em w klepisku litery alfabetu. Zacz臋li艣my sp臋dza膰
kilka godzin dziennie na nauce. Wskazywa艂em Jimmy'emu drukowan膮 liter臋, wymawia艂em ja, a potem j膮 rysowa艂em. Molly nieraz nam
si臋 przygl膮da艂a z oboj臋tnym wyrazem twarzy i mo偶e nawet te偶 si臋 uczy艂a.
Pogoda by艂a po prostu nikczemna. To przez kilka dni szala艂a burza i wielkie zwa艂y 艣niegu zatrzymywa艂y ciep艂o we wn臋trzu
ziemianki, to nagle, na jedno przedpo艂udnie, s艂o艅ce przebija艂o si臋 przez chmury, ciep艂e wiatry nadci膮ga艂y z g贸r i przy akompaniamencie
d藕wi臋k贸w przypominaj膮cych chrobotanie 艣wierszczy 艣nieg topnia艂, a woda la艂a si臋 zewsz膮d strumieniami. Noc膮 grunt zamarza艂, ze
wszystkich dach贸w zwisa艂y sople lodu, a w 艣cianach naszej ziemianki znowu 艣wista艂 zimny wiatr. I tak w k贸艂ko. Czasami dawa艂 nam si臋
we znaki ciep艂y, suchy wiatr z towarzysz膮cym mu 艣niegiem, jednego dnia ton臋li艣my w zaspach, drugiego w b艂ocie, buty za dnia
nasi膮ka艂y wod膮, a noc膮 zamarza艂y; jest to najgorszy rodzaj pogody, jaki sobie mo偶na wyobrazi膰-z wyj膮tkiem mo偶e gwa艂townych
zamieci 艣nie偶nych-bo nie pozwala si臋 cz艂owiekowi przyzwyczai膰.
Pewnego wieczoru Molly powiedzia艂a:
- M臋czysz ch艂opaka bez przerwy tymi cholernymi literami i wcale nie zauwa偶y艂e艣, 偶e jest chory.
Jimmy od czasu do czasu kaszla艂, ale dot膮d nie zwraca艂em na to szczeg贸lnej uwagi.
- Czy 藕le si臋 czujesz, Jimmy?- zapyta艂em.
- Dobrze-odpar艂.
Ale nazajutrz kaszla艂 ju偶 prawie bez przerwy. Klepisko ziemianki by艂o wilgotne, wi臋c wieczorem wzi膮艂em koc, z艂o偶y艂em go kilka
razy, wsun膮艂em Jimmy'emu pod plecy i usiad艂em przy ch艂opcu. Kaszla艂, nawet przez sen wstrz膮sa艂y 74
nim dreszcze. Molly le偶a艂a na boku po drugiej stronie piecyka i wystarczy艂o spojrze膰 na jej plecy, 偶eby si臋 zorientowa膰, 偶e nie
艣pi, tylko nas艂uchuje kaszlu ch艂opca.
Nazajutrz Jimmy nie m贸g艂 ju偶 wsta膰. Dygota艂, szcz臋ka艂 z臋bami, oddech mia艂 nier贸wny, oczy b艂yszcz膮ce, na policzkach
wykwit艂y mu silne wypieki. Molly patrza艂a na mnie tak oskar偶ycielskim wzrokiem, jakby ch艂opiec zachorowa艂 z mojej winy.
Poszed艂em do Rosjanina. By艂 szary mro藕ny poranek, p艂ot oblodzony, ziemia pokryta warstw膮 艣niegu i zamarz艂ego b艂ota. Zar
kr膮偶y艂 po izbie tam i z powrotem, a na sk艂adanych krzese艂kach siedzia艂y Ada i trzy pozosta艂e dziewczyny. Szykowa艂y 艣niadanie z艂o偶one
z plack贸w i sardynek. Tu te偶 by艂o zimno, ale oni wszyscy mieli ciep艂e p艂aszcze.
- Zar - powiedzia艂em - chcia艂bym ci臋 prosi膰 o odrobin臋 whisky. Jimmy'emu rzuci艂o si臋 co艣 na piersi.
- Prosz臋 bardzo - odpar艂 nie przystaj膮c ani na chwil臋. Machn膮艂 r臋k膮. - Bierz, co chcesz. G贸rnicy w tym tygodniu pewnie
znowu nie przyjad膮. Na co mi whisky?
Ada spyta艂a o objawy choroby Jimmy'ego. Powiedzia艂em jej, 偶e strasznie kaszle, ma dreszcze i gor膮czk臋.
- To przez t臋 pogod臋 - odezwa艂a si臋 Jessie. - Ja sama te偶 si臋 kiepsko czuj臋.
- To nie z powodu pogody - zaprzeczy艂a Mae. - To ten ksi臋偶yc.
Ada kaza艂a mi poczeka膰 i posz艂a do drugiego pokoju. Zar zbudowa艂 dom niewiele szerszy od wagonu kolejowego, za
pomieszczeniem barowym znajdowa艂y si臋 dwa pokoje w amti ladzie.
- 呕adnych klient贸w, tylko ten cholerny Jenks, kt贸ry pije za darmoch臋. - Zar byt w艣ciek艂y na pogod臋, kt贸ra wyklucza艂a
przyjazd g贸rnik贸w.
- Hej, Blue-Mae wsta艂a z krzes艂a-fajnie ci ro艣nie broda, przyjd藕 kt贸rego wieczora, to ci j膮 rozczeszemy. Chineczka
zachichota艂a, zas艂aniaj膮c r臋k膮 pe艂ne usta.
- Jak Boga kocham - ci膮gn臋艂a Mae -jedyny facet, jaki tu zachodzi, to Jenks, a on nic tylko poleruje te swoje rewolwery. Taka
broda jak twoja musi dobrze grza膰 w nocy.
.- Mapie to typowy facet z Nowej Anglii-偶ali艂 si臋 75
Zar. - Nie pije, kobiet nie potrzebuje, mieszka w moim namiocie, a jak si臋 chce co艣 od niego kupi膰, to trzeba mu zap艂aci膰
got贸wk膮. Dobre robi臋 interesy, nie ma co.
Ada wr贸ci艂a z dwiema butelkami w r臋ku. Powiedzia艂a, 偶e w mniejszej jest terpentyna-i 偶ebym ni膮 natar艂 ch艂opcu nogi-a w
wi臋kszej rum, lepszy od whisky. Kaza艂a mi go zmiesza膰 z gor膮c膮 wod膮 i da膰 ch艂opcu tyle, ile tylko b臋dzie m贸g艂 wypi膰.
- Jedyna rzecz na bronchit to rum-stwierdzi艂a. Podzi臋kowa艂em jej, wr贸ci艂em do ziemianki i zrobi艂em, co mi kaza艂a. Przez chwil臋
wydawa艂o si臋, 偶e ch艂opcu jest lepiej. Ale po po艂udniu chwyci艂y go znowu dreszcze i ju偶 nie chcia艂 wi臋cej rumu. Kiedy kaszla艂, ca艂e jego
cia艂o trz臋s艂o si臋 konwulsyjnie. Molly ugotowa艂a na kolacj臋 zup臋 m膮czn膮 z kawa艂kami solonej wo艂owiny, ale Jimmy nie m贸g艂 nic
prze艂kn膮膰.
Przera偶a艂a mnie gwa艂towno艣膰 jego kaszlu, silnego jak kaszel doros艂ego m臋偶czyzny. Wydobywa艂 si臋 z g艂臋bi brzucha, wywala艂
mu j臋zyk i oczy na wierzch, zalewa艂 twarz purpur膮. Zawin臋li艣my go we wszystkie koce, nieustannie dok艂adali艣my do ognia, a mimo to
trz膮s艂 si臋 jak osika. Ros艂a we mnie bezsilna w艣ciek艂o艣膰. Chodzili艣my ko艂o niego bez chwili przerwy - sadzali艣my go, 偶eby mu by艂o
艂atwiej oddycha膰, i k艂adli艣my z powrotem, ale nic nie przynosi艂o mu ulgi, nie by艂 w stanie zmru偶y膰 oka.
Oko艂o p贸艂nocy zacz膮艂 pop艂akiwa膰 i patrze膰 to na jedno z nas, to na drugie. Ale nie wiedzieli艣my, co robi膰. Oczy chorego
ch艂opca p艂on臋艂y nienaturalnym blaskiem, przy ka偶dym 艣wiszcz膮cym oddechu policzki zapada艂y mu si臋 g艂臋boko. Molly nie mog艂a na to
patrze膰 i zacz臋艂a kr膮偶y膰 po izbie kurczowo zaciskaj膮c w pi臋艣ci krzy偶yk. W pewnym momencie, kiedy ch艂opca chwyci艂 szczeg贸lnie
gwa艂towny atak kaszlu, pchn臋艂a drzwi prowadz膮ce do dobud贸wki i znikn臋艂a w jej ciemnym wn臋trzu.
Poczu艂em zimny powiew powietrza na nogach i poszed艂em za ni膮. Uchyli艂a wej艣ciowe drzwi i patrza艂a - przez przestrze艅
smagan膮 wiatrem i o艣wietlon膮 艣wiat艂em ksi臋偶yca-ku chacie Indianina.
- A co zrobisz, jak dzieciak umrze, burmistrzu? Czy pochowasz go obok ojca?
Nie czekaj膮c na odpowied藕, tak jak sta艂a, ruszy艂a tym 76
swoim sztywnym krokiem przed siebie, w stron臋 chaty Nied藕wiedzia, i tylko r臋kami os艂ania艂a si臋 od zimna. Za艂ata mnie wielka
fala w艣ciek艂o艣ci, uderzy艂bym j膮, gdybym j膮 mia艂 w zasi臋gu r臋ki. Zatrzasn膮艂em drzwi. By艂em zrozpaczony chorob膮 ch艂opca. Przeklina艂em
t臋 kobiet臋 za to, 偶e tak zaci膮偶y艂a na moim 偶yciu. Co za bezlitosna kurwa!
W kilka chwil p贸藕niej Indianin znalaz艂 si臋 w naszej ziemiance. Stan膮艂 nad Jimmym i przygl膮da艂 mu si臋 uwa偶nie. Ch艂opiec z kolei
wpatrywa艂 si臋 w niego z przera偶eniem w oczach. Nied藕wied藕 mia艂 narzucon膮 na ramiona bawol膮 sk贸r臋, zwisaj膮ce spod kapelusza czarne
w艂osy si臋ga艂y mu ramion. Przez d艂u偶szy czas patrzyli na siebie w milczeniu. Nagle Indianin pochyli艂 si臋 i tak brutalnie zerwa艂 z ch艂opca
wierzchni koc, 偶e Jimmy krzykn膮艂 i zani贸s艂 si臋 kaszlem.
Szybko艣膰, z jak膮 Nied藕wied藕 zabra艂 si臋 do wykonywania swoich zabieg贸w, ju偶 sama w sobie mia艂a co艣 koj膮cego. Zas艂oni艂
kocem przej艣cie z ziemianki do dobud贸wki, postawi艂 na piecyku sagan z wod膮 i pogrzeba艂 w ogniu. Kiedy woda zacz臋ta si臋 gotowa膰,
wrzuci艂 do niej gar艣膰 zi贸艂 i ju偶 po chwili ziemianka wype艂ni艂a si臋 aromatyczn膮 par膮. Przygl膮dali艣my mu si臋 jak urzeczeni. Wyj膮艂 z kieszeni
ma艂膮 puszk臋 i wysypa艂 na d艂o艅 gar艣膰 ziaren. Potem przykl臋kn膮艂 i zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰.
- Potrzebny mu jest kamie艅 - powiedzia艂a Molly.
Wybieg艂em na dw贸r i przynios艂em spory p艂aski kamie艅. Nied藕wied藕 zacz膮艂 rozciera膰 nim ziarna, a kiedy ju偶 star艂 je na proszek,
poczuli艣my ostry zapach musztardy. Wzi膮艂 wody z wiadra, zwil偶y艂 proszek, wymiesza艂 go z ziemi膮 i zrobi艂 g臋st膮 past臋. Nabra艂 jej pe艂n膮
gar艣膰, podszed艂 do ch艂opca i siad艂 na nim okrakiem.
Jimmy zacz膮艂 si臋 rzuca膰, macha膰 r臋kami i kopa膰 nogami, ale Indianin po prostu si臋 odsun膮艂 i wpatrywa艂 w niego tak d艂ugo, a偶
ch艂opiec si臋 uspokoi艂 i odwr贸ci艂 twarz do 艣ciany. Wci膮偶 z t膮 past膮 musztardow膮 w d艂oni. Nied藕wied藕 ods艂oni艂 pier艣 Jimmy'ego. Kiedy
zobaczy艂em to chude bia艂e cia艂ko, te wystaj膮ce 偶ebra, 艣cisn臋艂o mi si臋 serce. Nied藕wied藕 posmarowa艂 mazid艂em ca艂膮 g贸rn膮 cz臋艣膰 cia艂a
Jimmy'ego od pachy do pachy, od szyi po brzuch, 艣ci膮gn膮艂 koszul臋 ch艂opca w d贸艂 i owin膮艂 go mocno kocem.
Chc臋 teraz powiedzie膰 jedno: John Nied藕wied藕 niezale偶-77
nie od tego, co p贸藕niej zrobi艂, byt najlepszym uzdrawiaczem - w艣r贸d bia艂ych i czerwonych - na jakiego trafi艂em w 偶yciu. Mia艂
prawdziwy dar leczenia ludzi, to trzeba mu przyzna膰.
Przed odej艣ciem podszed艂 do Molly i gdy tak sta艂a zaskoczona, zdj膮艂 jej z szyi cieniutki 艂a艅cuszek, wzi膮艂 krzy偶yk i spu艣ci艂 go
na g艂ow臋 Jimmy'ego. Nie byt chrze艣cijaninem, ale po prostu skromnym cz艂owiekiem; widzia艂, 偶e w czasie swojej rekonwalescencji
Molly kurczowo zaciska艂a d艂o艅 na krzy偶yku, a on wierzy艂 w si艂臋 amulet贸w.
Przyszed艂 najd艂u偶szy dzie艅, potem najd艂u偶sza noc tej zimy. Silny wiatr ni贸s艂 si臋 od skat, szala艂a 艣nie偶yca, a w naszej
ziemiance para unosz膮ca si臋 ze stoj膮cego na ogniu sagana osiada艂a na 艣cianach z darni tysi膮cem kropelek. Niemal bez przerwy
dok艂ada艂em szczap do ognia i dolewa艂em wody do sagana.
Molly podnios艂a Jimmy'ego do pozycji siedz膮cej, podpiera艂a kaszl膮cego w艂asnym cia艂em i przyk艂ada艂a mu do twarzy szmatk臋,
do kt贸rej odpluwa艂 flegm臋. Oczy szczypa艂y go od musztardy, bola艂a pier艣 wstrz膮sana kaszlem, sk贸ra piek艂a, jednym s艂owem znajdowa艂
si臋 w po偶a艂owania godnym stanie. Ilekro膰 podnosi艂 r臋k臋, jakby chcia艂 zedrze膰 z siebie koc, Molly powstrzymywa艂a go szepc膮c:
- To musi piec. To musi ci臋 rozgrza膰 a偶 do samego 艣rodka.
Raz w czasie tej strasznej zimy do drzwi zapuka艂a Ada, chc膮c si臋 zapyta膰 o stan ch艂opca. Odm贸wi艂a wej艣cia do 艣rodka, wi臋c
musia艂em wyj艣膰 na dw贸r: Przez kilka chwil rozmawiali艣my pr贸buj膮c przekrzycze膰 wiatr, potem pobieg艂a z powrotem do saloonu.
Jimmy nie chcia艂 je艣膰 kolacji, ale w nocy, kiedy 艣nie偶yca zel偶a艂a, zdawa艂o mi si臋, 偶e nieco 艂atwiej oddycha. Mimo to nie m贸g艂
zmru偶y膰 oka, wi臋c Molly obj臋ta go i przytuli艂a jego g艂ow臋 do piersi. Nie przysz艂o jej to 艂atwo, rumieni艂a si臋 i patrza艂a na mnie tak, jakby
si臋 spodziewa艂a, 偶e lada chwila zaczn臋 si臋 z niej 艣mia膰.
W pewnym momencie w jej oczach zab艂ys艂o przera偶enie. Chcia艂a przem贸wi膰 do ch艂opca, uspokoi膰 go, ale nie znajdowa艂a
odpowiednich s艂贸w. Z臋by je znale藕膰, musia艂a si臋 cofn膮膰 daleko w przesz艂o艣膰.
78
- Na pewno nie by艂e艣 nigdy w wielkim mie艣cie. A czy wiesz, 偶e Molly mieszka艂a kiedy艣 w Nowym Jorku? To wspania艂e
miasto. Kamienne domy stoj膮 tam d艂ugimi, d艂ugimi rz臋dami, ulice s膮 wybrukowane, na ka偶dym rogu 艣wieci latarnia. Co wiecz贸r
specjalny cz艂owiek zapala te latarnie za pomoc膮 d艂ugiego dr膮ga. Po ulicach je偶d偶膮 konne omnibusy, bardzo czyste i b艂yszcz膮ce, konie
maj膮 plecione grzywy i wysoko unosz膮 nogi. Czy kto艣 ci ju偶 o tym opowiada艂?
Siedzia艂em oparty plecami o 艣cian臋, 偶u艂em suchara i podczas gdy Molly snuta swoje wspomnienia, przygl膮da艂em si臋 jej
uwa偶nie. Im d艂u偶ej m贸wi艂a, tym 艂atwiej znajdowa艂a s艂owa. Ch艂opiec, kt贸ry nadal oddycha艂 z trudem, s艂ucha艂 jej z szeroko otwartymi
oczami, a ona - przymkn膮wszy powieki - wywo艂ywa艂a z pami臋ci r贸偶ne obrazy.
- Ka偶dego ranka wk艂ada艂am 艣wie偶o wypran膮 czarn膮 sukienk臋, bia艂y p艂贸cienny fartuszek i malutki wykrochmalony czepeczek.
Wyobra偶asz sobie? By艂am schludna i ca艂a wykrochmalona jak zakonnica. A ten dom! W 偶yciu nie widzia艂e艣 czego艣 takiego, dobrych
pi臋tna艣cie pokoj贸w, w ka偶dym pe艂en zestaw mebli, pi臋kny dywan i wyfroterowana posadzka. 艁贸偶ka takie wielkie i mi臋kkie, 偶e mo偶na
by艂o w nich uton膮膰. A w jadalni - to znaczy w pokoju, rozumiesz, gdzie si臋 tylko je-stal st贸艂 z pi臋knym obrusem obszytym fr臋dzlami i
nieraz nakrywano go a偶 na dziesi臋膰 os贸b. Przy ka偶dym talerzu le偶a艂 n贸偶, widelec i 艂y偶ka ze szczerego srebra, sta艂o par臋 kieliszk贸w i
szklanki' na wod臋. Go艣cie gadali, 艣mieli si臋, 艣wiece si臋 pali艂y, a my wchodzili艣my z kuchni do tej jadalni - by艂o nas kilkoro s艂u偶by -
podawali艣my na p贸艂miskach gor膮ce jarzyny i s艂odkie bu艂eczki z rodzynkami, czasem pieczon膮 kur臋, czasem szynk臋 na gor膮co. I tak
obs艂ugiwali艣my te panie i tych pan贸w. Wszystkie te panie i tych pan贸w...
Nigdy nie zapomn臋 jej st贸w. Nawet kiedy ch艂opiec zamkn膮艂 oczy, nie wypu艣ci艂a go z ramion i szepta艂a do niego te swoje
wspominki. Wi臋cej o sobie nigdy nie wyjawi艂a, nawet p贸藕niej nie dowiedzia艂em si臋 o niej nic poza tym, co wtedy us艂ysza艂em. M贸wi艂a
z akcentem irlandzkim po raz pierwszy, odk膮d j膮 zna艂em, i po raz ostatni.
- ...Wszystkie te pi臋kne panie i tych wytwornych pan贸w...
79
Potem otworzy艂a oczy i zobaczy艂a, 偶e patrz臋 na ni膮.
- Odwr贸膰 si臋! - za偶膮da艂a, a oczy zasz艂y jej 艂zami. - Nie wa偶 si臋 tak na mnie patrze膰. Odwr贸膰 si臋!
Nawet gdyby nic nie powiedzia艂a, musia艂bym si臋 odwr贸ci膰. Blask dumy bij膮cy z jej oczu by艂 wr臋cz o艣lepiaj膮cy.
P贸藕niej Molly odsun臋艂a si臋 od ch艂opca, kt贸rego wreszcie zmorzy艂 d艂ugo oczekiwany sen. Po艂o偶yli艣my si臋 oboje na,
pod艂odze, 偶eby si臋 tak偶e cho膰 troch臋 przespa膰. Ale wszystkie koce oddali艣my Jimmy'emu, ogie艅 przygas艂 i przenikaj膮cy do ko艣ci zi膮b
zacz膮艂 mi dokucza膰. Nie mog艂em wi臋c zasn膮膰, Molly tak偶e nie. Dr偶a艂a z zimna. Przysun膮艂em si臋 do niej, dotkn膮艂em jej ramienia, a ona
krzykn臋艂a, obr贸ci艂a si臋 i przytuli艂a do mnie.
- Niech ci臋 szlag trafi, burmistrzu-szepn臋艂a mi do ucha. - Jak Boga kocham, patrze膰 na ciebie nie mog臋!
Aleja obj膮艂em j膮 mocno, bardzo mocno, i tak le偶eli艣my, jej piersi przytulone do moich piersi, jej oddech zmieszany z moim, a偶
ogarn臋艂a nas fala ciep艂a i Molly zasn臋艂a. Le偶a艂em bez ruchu. Marzy艂em o przytuleniu jej ju偶 chyba od czasu po偶aru. Palcami
wyczuwa艂em przez sukni臋 blizny przecinaj膮ce jej plecy. By艂a drobna, znacznie drobniejsza, ni偶 si臋 wydawa艂o. Obejmuj膮c j膮 my艣la艂em,
no c贸偶, oboje mieli艣my i mamy ci臋偶kie 偶ycie, tyle 偶e ka偶de z nas inaczej daje sobie rad臋. Je偶eli nienawi艣膰 do mnie pomaga jej, to niech
mnie nienawidzi. Jest to w ko艅cu jej w艂asna sprawa. Kiedy sobie to wszystko u艣wiadomi艂em, zawstydzi艂em si臋, bo przecie偶 dawniej nie
bytem o niej zbyt dobrego zdania.
Jimmy zacz膮艂 powoli wraca膰 do zdrowia, chocia偶 kaszla艂 jeszcze przez dobrych kilka tygodni. Molly po艣wi臋ca艂a mu ka偶d膮
minut臋 swojego czasu i nigdy nie prosi艂a mnie o pomoc. Gotowa艂a mu zupy, ubiera艂a go ciep艂o i podczas pierwszych powolnych
przechadzek doko艂a domu podtrzymywa艂a go pod 艂okciami. Od czasu do czasu zanosi艂a swoj膮 porcj臋 jedzenia do Johna Nied藕wiedzia i
zasi臋ga艂a jego
80
rady. Powraca艂a zwykle z nowym lekiem i Jimmy, kt贸ry ch臋tnie by pomarudzi艂, poddawa艂 si臋 jej zabiegom bez s艂owa
sprzeciwu. W sposobie bycia Molly by艂o co艣 takiego, co zmusza艂o go do pos艂usze艅stwa. Traktowa艂a go szorstko, bez u艣miechu,
jakby chcia艂a mu da膰 do zrozumienia, 偶e jej cierpliwo艣膰 mo偶e si臋 w ka偶dej chwili sko艅czy膰 i pewnego dnia machnie na niego r臋k膮, i
pozostawi w艂asnemu losowi.
Ze mn膮 ju偶 to zrobi艂a. Pozwala艂a si臋 przytula膰, ale wy艂膮cznie dla rozgrzewki, by艂a przy tym tak oboj臋tna, jakby w og贸le nie
zauwa偶a艂a mojej obecno艣ci. Dogl膮danie ch艂opca ca艂kowicie j膮 poch艂ania艂o. Ja-poniewa偶 mr贸z nie zel偶a艂-musia艂em siedzie膰 w domu.
Pozostawa艂o mi jedynie wynoszenie 艣mieci i martwienie si臋 o to, czy wystarczy nam opa艂u do ko艅ca mroz贸w. Kiedy Jimmy byt ju偶
zdrowszy, zaproponowa艂em mu zn贸w nauk臋 pisania, ale nie mia艂 na to ochoty. Stale wodzi艂 oczami za Molly i tyle przysz艂o mi z
almanachu. Nawet takim drobiazgiem nie mog艂em si臋 z nikim podzieli膰.
Mimo to po艣wi臋ca艂em almanachowi sporo czasu. Czytanie chroni艂o mnie przed rozmy艣laniem i zastanawianiem si臋 nad tym,
gdzie i jak Z艂y Cz艂owiek zabawia si臋 tej zimy. Studiowa艂em wyniki spisu mieszka艅c贸w w poszczeg贸lnych stanach i okr臋gach, a tak偶e
daty ich przyst膮pienia do Unii. Takie rzeczy zawsze mnie interesowa艂y. Zanim ogarn臋艂a mnie gor膮czka wyjazdu na Zach贸d,
pracowa艂em przez kilka miesi臋cy u adwokata i zawsze z przyjemno艣ci膮 dotyka艂em jego biretu i czytywa艂em g臋sto przetykane 艂acin膮
mowy obro艅cze. Ilekro膰 w czasie moich podr贸偶y widzia艂em plakat, zawiadomienie, list go艅czy czy nakaz aresztowania, czyta艂em je od
deski do deski. Niekt贸rzy maj膮 s艂abo艣膰 do kart albo lubi膮 struga膰 patyczki, mnie jednak zawsze interesowa艂y oficjalne dokumenty,
akta prawne i inne temu podobne papiery.
Kiedy po raz pierwszy zajecha艂em do Ci臋偶kich Czas贸w, zatrzyma艂em si臋 tu nie dlatego, 偶e jaki艣 plakat zwr贸ci艂 moj膮 uwag臋.
Mia艂em za pazuch膮 troch臋 pieni臋dzy i jecha艂em do kopalni z艂ota, 偶eby Zarobi膰 jeszcze troch臋 grosza. Ale zobaczy艂em, jak Fee przybija
ostatnie deski do jednopi臋trowego saloonu Avery'ego, i widok cz艂owieka stawiaj膮cego
81
dom na tym p艂askim terenie poruszy艂 mn膮. Zdawa艂em sobie spraw臋, ze s膮 lepsze miejscowo艣ci, w kt贸rych cie艣la m贸g艂by
Zarobi膰 na 偶ycie. Nie by艂o to wprawdzie najn臋dzniejsze miasteczko, jakie widzia艂em, cle z pewno艣ci膮 nie zas艂ugiwa艂o na taki wysi艂ek.
Jednak偶e Fee pracowa艂 z takim samozaparciem, 偶e zawstydzi艂em si臋 swoich w膮tpliwo艣ci. Mia艂em czterdzie艣ci osiem lat, bytem
zm臋czony ci膮g艂ym szukaniem, ci膮g艂ym przenoszeniem si臋 z miejsca na miejsce, ci膮g艂ym snuciem niesprecyzowanych marze艅 i got贸w
bytem przyzna膰, 偶e nie miejscowo艣膰 jest wa偶na, lecz sam proces osiedlania si臋. Kupi艂em od Hausenfielda jeden frontowy pok贸j i
zosta艂em. P贸藕niej bez wi臋kszego namys艂u naby艂em u komiwoja偶era ksi臋g臋 rejestracyjn膮, a od adwokata, kt贸ry przenosi艂 si臋 na teren
kopalni, biurko i troch臋 mebli. Po艂o偶y艂em ksi臋g臋 na biurko i zacz膮艂em w wolnych chwilach wpisywa膰 do niej nazwiska mieszka艅c贸w
miasta, rejestrowa膰 ich nieruchomo艣ci i ziemi臋, jakie obejmowali na w艂asno艣膰. Nic nie sprawia艂o mi nigdy wi臋kszej przyjemno艣ci. Bo
trzeba wiedzie膰, 偶e miasto nie mia艂o 偶adnego urz臋dnika i nikt tu nigdy nie za艂o偶y艂 偶adnych akt. Gdyby kiedy艣 rozros艂o si臋 do tego
stopnia, 偶eby m贸c figurowa膰 w oficjalnym spisie, albo gdyby nasze terytorium postanowi艂o ubiega膰 si臋 o prawa stanowe, moje
dokumenty mog艂yby si臋 okaza膰 bezcenne. Niekt贸rzy ludzie, a w艣r贸d nich Avery, 艣mieli si臋 z tego, co robi艂em; ale p贸藕niej Avery by艂
jednym z pierwszych, kt贸rzy zacz臋li nazywa膰 mnie burmistrzem.
Samo my艣lenie o tych sprawach wyd艂u偶a艂o ka偶dy dzie艅.
Pewnego mro藕nego popo艂udnia kto艣 za艂omota艂 do naszych drzwi. Byt to Izaak Mapie. Przeprosi艂 nas i o艣wiadczy艂, 偶e
pr贸bowa艂 porozumie膰 si臋 z Zarem i Jenksem, ale Jenks 艣pi w stajni, a Zar jest w fatalnym humorze i w og贸le nie chce rozmawia膰.
- O co chodzi, Izaak?- zapyta艂em.
Wyj膮艂 z kieszeni co艣, co okaza艂o si臋 malutkim kalendarzykiem. Stoj膮c tak przede mn膮 z kapi膮cym nosem powiedzia艂:
- Skre艣lam w tym kolejne dni i je偶eli si臋 nie myl臋, to dzisiaj jest dwudziesty pi膮ty grudnia, Bo偶e Narodzenie. 82
Molly i ja spojrzeli艣my na niego. Najwyra藕niej czeka艂 na nasz膮 reakcj臋, ale mnie tylko tyle przysz艂o do g艂owy:
- Je偶eli rzeczywi艣cie tak jest, Izaaku, to zdejmij p艂aszcz i napij si臋 z nami kawy.
W tym samym momencie Molly przenios艂a wzrok z niego na mnie i bez s艂owa posz艂a w k膮t izby.
Jego smutna psia twarz opad艂a. Ju偶 stali艣my si臋 w jego oczach r贸wnie podli jak Jenks i Zar.
- Nie, dzi臋kuj 臋-powiedzia艂, odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂. My艣la艂em o nim przez reszt臋 dnia. Izaak Mapie stale siedzia艂 sam w
namiocie zastanawiaj膮c si臋 prawdopodobnie nad losem swojego brata Ezry. By艂 cz艂owiekiem nie艣mia艂ym, nieprzywyk艂ym do 偶ycia na
Zachodzie i tylko przemo偶na potrzeba zetkni臋cia si臋 z drugim cz艂owiekiem mog艂a go przywie艣膰 do naszych drzwi. Osobi艣cie rzadko
obchodz臋 jakiekolwiek 艣wi臋ta, ale teraz pr贸bowa艂em wczu膰 si臋 w nastr贸j Izaaka. Wieczorem poszed艂em do Zara i za偶膮da艂em drinka na
jego koszt. Zar sta艂 oparty 艂okciami o kontuar.
- A to niby dlaczego? -popatrzy艂 na mnie spode 艂ba.
- Bo dzi艣 jest Bo偶e Narodzenie. Czy偶by艣 zapomnia艂?
- Dobra, dobra. Co mi tam. 艢wi臋towa膰 to ja b臋d臋 dopiero nadej艣cie wiosny.
Ale panna Ada wzruszy艂a si臋 jak nale偶y. Pobieg艂a w g艂膮b domu, 偶eby zbudzi膰 pozosta艂e dziewczyny. Pomy艣la艂em sobie, 偶e jej
stosunek do sprawy jest w艂a艣nie taki, na jaki liczy艂 Izaak Mapie, wi臋c kiedy powr贸ci艂a, powiedzia艂em:
- Izaak Mapie przypomnia艂 mi o tym.
- Pobiegn臋 po niego-o艣wiadczy艂a otulaj膮c si臋 szalem. - Biedak musi by膰 strasznie samotny.
- Nie fatyguj si臋, Ada - powiedzia艂 Zar, ale jej ju偶 nie by艂o.
Zar nie znosi艂 Izaaka i nie widzia艂 powodu, 偶eby kto艣 mia艂 si臋 dla niego po艣wi臋ca膰. Kiedy Ada przyprowadzi艂a Maple'a,
musia艂a mu sama nala膰 drinka, bo Zar siedzia艂 na sk艂adanym krzese艂ku i tylko mrucza艂 co艣 pod nosem.
Po chwili zjawi艂 si臋 Jenks w czapie, jak膮 sobie uszy艂 z futerka 艣wistak贸w. By艂a spiczasta i zachodzi艂a mu prawie na oczy, tak 偶e
wida膰 by艂o tylko b艂ysk jego bia艂ych z臋b贸w. 6* 83
- Klient - odezwa艂 si臋 Zar na jego widok i skrzy偶owa艂 r臋ce na piersi.
Kiedy si臋 zorientowa艂em, 偶e zanosi si臋 na ca艂kiem mity wiecz贸r, wr贸ci艂em do ziemianki po Molly i ch艂opca. Ale Molly nie
chcia艂a mie膰 z tym nic wsp贸lnego. Powiedzia艂a, 偶e Jimmy'emu nie wyjdzie na zdrowie nocne chodzenie po dworze, szczeg贸lnie przy
ostrym wietrze i 艣niegu zacinaj膮cym co si臋 zowie. Odpar艂em, 偶e owin臋 go w koc i zanios臋. Ten pomys艂 nie spodoba艂 si臋 za bardzo ani
jej, ani jemu, ale nagle us艂yszeli艣my niesiony wiatrem glos panny Ady, kt贸ra 艣piewa艂a hymn, akompaniuj膮c sobie na melodykonie,
wi臋c wykona艂em sw贸j pierwotny zamiar, zakuta艂em Jimmy'ego w koc i wszyscy troje wyruszyli艣my do Zara.
Kiedy Ada nas zobaczy艂a, zamilk艂a, wsta艂a i podesz艂a, 偶eby przywita膰 si臋 z Molly. Wszyscy byli bardzo uprzejmi - Jenks
nawet zdj膮艂 na chwil臋 czap臋 z g艂owy, dziewczyny powita艂y Jimmy'ego, ale na odleg艂o艣膰, bo ch艂opiec ani na chwil臋 nie puszcza艂 r臋ki
Molly. Pomieszczenie o艣wietlone by艂o jedynie latarni膮 stoj膮c膮 na 艣rodku sto艂u-, wi臋c ton臋艂o w p贸艂mroku; po chwili Zar si臋 podni贸s艂,
zapali艂 drug膮 latarni臋 i na znak panny Ady zacz膮艂 nalewa膰 drinka dla Molly. Ale ona wyci膮gn臋艂a przed siebie r臋k臋 zupe艂nie jak dama,
u艣miechn臋艂a si臋 i potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Za dawnych czas贸w zdrowo sobie popija艂a i teraz te偶 pewnie by jej nie zaszkodzi艂 jeden drink, lecz
wola艂a odm贸wi膰, bo to sprawia艂o jej wi臋ksz膮 przyjemno艣膰, dawa艂o poczucie wy偶szo艣ci nad dziewczynami, mimo 偶e wiedzia艂a o nich
wi臋cej, ni偶 mog艂y przypuszcza膰.
Ale kiedy艣my tak stali ze szklankami w r臋kach, naraz okaza艂o si臋, 偶e 偶adne z nas nie ma nic do powiedzenia. By艂o nam g艂upio z
powodu zorganizowania tej uroczysto艣ci. Unios艂em szklank臋 i zawo艂a艂em:
- Wypijmy za Bo偶e Narodzenie i za lepsze czasy dla wszystkich ludzi.
- Amen - skwitowa艂a panna Ada, usiad艂a i znowu zacz臋艂a 艣piewa膰 hymn, akompaniuj膮c sobie na melodykonie. Wszyscy
s艂uchali i popijali w milczeniu. Ada mia艂a niski g艂os i 艣piewa艂a z wielkim przej臋ciem. Kiedy sko艅czy艂a pierwszy hymn, zaintonowa艂a
drugi, kt贸ry Izaak wida膰 zna艂, bo stan膮艂 za ni膮 i patrz膮c prosto w 艣cian臋 zacz膮艂 jej wt贸rowa膰 tenorem. 84
No c贸偶, whisky rozgrza艂a mi cia艂o jak s艂o艅ce. Poza tym rozbrzmiewa艂a jeszcze ta niby to ko艣cielna muzyka. Molly siedzia艂a na
krzese艂ku z przytulonym do niej Jimmym, Zar krz膮ta艂 si臋 i nalewa艂 wszystkim z butelki. Pomy艣la艂em sobie, 偶e ju偶 rozumiem, o co sz艂o
Izaakowi. Chcia艂 po prostu uczci膰 fakt, 偶e wszyscy tu jeste艣my. Zadawa艂em sobie w duchu pytanie, czy aby te lepsze czasy ju偶 nie
nadesz艂y, bo oto w miejscu, gdzie przed kilkoma miesi膮cami by艂y same tylko groby, znajdowali si臋 偶ywi ludzie i zapuszczali w nim
korzenie.
Po pewnym czasie alkohol zacz膮艂 dzia艂a膰. Jessie i Mae, onie艣mielone z pocz膮tku obecno艣ci膮 Molly, postanowi艂y zapomnie膰 o
niej i zabawi膰 si臋 na ca艂ego. Jessie podesz艂a do siedz膮cego na krze艣le Jenksa i wsun臋艂a mu kciuk pod czap臋.
- 艢lepak, a kuku! - za偶artowa艂a.
Jenks trzepn膮艂 j膮 w r臋k臋 zerkaj膮c ca艂y czas na Molly.
- Uciekaj!
- Hej, Jenks! - odezwa艂a si臋 teraz Mae siadaj膮c mu na kolanach - co ci jest? Nigdy nie widzia艂am ci臋 w takim stanie. Nie
wyspa艂e艣 si臋, czy jak?
- Zostawcie mnie, dziewczyny - powiedzia艂 Jenks, odepchn膮艂 j膮 od siebie i wysoko trzymaj膮c szklank臋 podszed艂 do kontuaru.
Jessie i Mae nagle zachichota艂y. Jenks zachowywa艂 si臋 niezwykle dostojnie, ale nie wiedzia艂, 偶e do portek na siedzeniu przylepi艂 mu si臋
zaschni臋ty gn贸j.
Kiedy panna Ada sko艅czy艂a hymn, obr贸ci艂a si臋 na krze艣le i po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu Izaaka.
- 艁adny ma pan glos, panie Mapie - powiedzia艂a.
- Dzi臋kuj臋 pani. Bardzo lubi臋 艣piewa膰 hymny-odpar艂 Izaak. Zar klasn膮艂 w d艂onie.
- Chwata, chwa艂a, chwata! Bardzo dobrze 艣piewacie!
- Panna Ada ma prawdziwy talent-odezwa艂 si臋 Izaak.
- Talent? - zdziwi艂 si臋 Zar. - Taki sam jak ty! Wyjecie do ksi臋偶yca jak dwa kojoty!
- Co takiego? - obruszy艂 si臋 Izaak.
- Pewnie!- za艣mia艂 si臋 Zar.- Tak膮 muzyk臋 s艂ycha膰 w nocy na prerii. Dok艂adnie tak膮: hau, hau, haua! - Zachwycony swoim
dowcipem, pok艂ada艂 si臋 od 艣miechu. - Jessie, Mae, s艂yszycie mnie? -1 jeszcze raz powt贸rzy艂 swoje. 85
Ale dziewczyny podesz艂y do kontuaru i zaj臋艂y si臋 Jenksem.
- C贸偶 to gryzie dzisiaj twojego przyjaciela, Mae? - zwr贸ci艂a si臋 Jessie do przyjaci贸艂ki.
- On jest po prostu nie艣mia艂y. - Mae szturchn臋艂a Jenksa w 偶ebra.
- Gdybym 艣mierdzia艂a ko艅skim nawozem, te偶 bym by艂a nie艣mia艂a-o艣wiadczy艂a Jessie.
- Powiem ci co艣, druh m o j - powiedzia艂 Zar podchodz膮c do Izaaka. - Ty nie tylko ryczysz jak w贸艂, ale nawet nie zachowujesz
si臋 jak cz艂owiek. Gdyby艣 by艂 prawdziwym m臋偶czyzn膮, handlowa艂by艣 ze mn膮 w贸d膮. Prawdziwy m臋偶czyzna przychodzi艂by do moich bab.
- Nikt mnie nie b臋dzie uczy艂, jak handlowa膰 - zaperzy艂 si臋 Izaak rumieni膮c si臋.
- Gotowa, gotowa, gotowa! -Zar odrzuci艂 g艂ow臋 w ty艂.-Za wszystko tylko gotowa!
- Nikt ci臋 nie zmusza, 偶eby艣 u mnie kupowa艂! - wrzasn膮艂 Izaak pr贸buj膮c przekrzycze膰 Zara.
Widz膮c, 偶e k艂贸tnia staje si臋 niebezpieczna, panna Ada zerkn臋艂a na Molly i zacz臋艂a gra膰 nowy hymn. Ale to tylko wzmog艂o
ha艂as. Zar machn膮艂 pogardliwie r臋k膮, odwr贸ci艂 si臋 plecami do Izaaka i nala艂 sobie 艣wie偶ego drinka ze stoj膮cej na stole butelki.
Rozw艣cieczony Izaak stan膮艂 za nim.
- Czy nie zap艂aci艂em ci got贸wk膮 za wynaj臋cie namiotu? Jestem uczciwym kupcem, zawsze nim bytem i zawsze b臋d臋. Chodzi mi
wy艂膮cznie o godziwy zysk, a tym nie ka偶dy mo偶e si臋 pochwali膰!
- Przyb艂臋da! - warkn膮艂 Zar.
- Ja si臋 do was nie pcha艂em, proszono mnie, 偶ebym zosta艂! Mae i Jessie zrzed艂y teraz miny.
- Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e pan Jenks nas nie lubi!
- S艂uchaj, ty n臋dzny ko艣ciotrupie - sykn臋艂a Mae. - Poleruj sobie swoje rewolwerki, prosz臋 ci臋 bardzo, ale jak przyjdziesz tu
nast臋pnym razem z wywieszonym ozorem, to na nas nie licz. Id藕 lepiej prosto do n i ej. Zobaczysz, co o n a ci da.
- Skurwiel szczerbaty! - rzuci艂a mu Jessie prosto w twarz.
86
Przez chwil臋 zdawa艂o mi si臋, 偶e Molly to wszystko s艂yszy, ale d藕wi臋k melodykonu i g艂os Izaaka Maple'a na szcz臋艣cie zag艂usza艂
wrzaski dziewczyn.
- Wystrychni臋to mnie na dudka! O, tak! - Izaak spojrza艂 prosto na mnie.-M贸wi臋, jak jest. Na dudka! Zap艂aci艂em uczciwie za to,
偶eby m贸c si臋 osiedli膰 w tej piekielnej dziurze. Ezra tu nie wytrzyma艂 i ja te偶 nie wytrzymam!
- A co, w Yermoncie nigdy nie pada 艣nieg?
- Pada, pewnie, 偶e pada, ale inaczej. Nie trzeba dzie艅 i noc wali膰 w 艣ciany namiotu, 偶eby cz艂owieka nie zasypa艂o.
- A mamy w tym roku 艂agodn膮 zim臋-powiedzia艂em.
- By膰 mo偶e, ale dla mnie jest to pierwsza i ostatnia w tej dziurze. Mo偶esz mi wierzy膰.
- No to jazda i cze艣膰! - rykn膮艂 Zar.
- Wynios臋 si臋 st膮d, mo偶esz by膰 spokojny. Pierwszym dyli偶ansem pocztowym, jaki si臋 zjawi...
W艂a艣nie wtedy panna Ada zamilk艂a i nagle zrobi艂o si臋 bardzo cicho. Izaak powi贸d艂 wzrokiem doko艂a i zawo艂a艂 pe艂nym g艂osem:
- A ten dyli偶ans ju偶 do nas nie przyjedzie! Wszyscy zdechniemy, zanim si臋 zn贸w poka偶e!
Nigdy nie s艂ysza艂em takiego krzyku rozpaczy. Ostatnio ka偶dej nocy nachodzi艂y mnie podobne my艣li, ale nigdy ich g艂o艣no nie
wypowiada艂em ani nikt inny tego nie zrobi艂. Izaak poruszy艂 w naszych duszach strach, kt贸ry je od dawna dr膮偶y艂, i wydoby艂 go na
wierzch. Poczuli艣my straszny ch艂贸d i w nag艂ej ciszy us艂yszeli艣my przera藕liwe wycie szalej膮cego po r贸wninie wiatru. Widzia艂em skut膮
mrozem, nie przeci臋t膮 ani jedn膮 kolein膮, bezkresn膮 i dzik膮 krain臋, oddzielaj膮c膮 nas od reszty 艣wiata.
W kilka chwil p贸藕niej Izaak opu艣ci艂 nas. Zaraz potem Molly wsta艂a i szybko wysz艂a. Mae oparta o kontuar, przeczesuj膮c
palcami w艂osy, powiedzia艂a cicho jakby do samej siebie:
- Do zobaczenia od dzi艣 za rok, z艂otko.
Zar usiad艂 ci臋偶ko za sto艂em i ukry艂 twarz w d艂oniach. Nasze spotkanie straci艂o wszelki sens, ka偶de z nas pogr膮偶one by艂o we
w艂asnej samotno艣ci, owin膮艂em wi臋c ch艂opca kocem i opu艣cili艣my dom Zara.
87
Uczucie beznadziejno艣ci, jakie ogarn臋艂o nas owego 艣wi膮tecznego wieczoru, ros艂o w miar臋 up艂ywu czasu. Nadesz艂y dni tak
strasznego mrozu, 偶e oddychanie na dworze podobne by艂o do tykania lodu. Pogoda uwi臋zi艂a nas na dobre, zupe艂nie jakby chcia艂a nam
zrobi膰 na z艂o艣膰, i je偶eli zdarza艂o mi si臋 my艣le膰 o wio艣nie, to jako o czym艣 zupe艂nie nierealnym. Czy mo偶na sobie wyobrazi膰 ciep艂o
s艂onecznych promieni, kiedy dzie艅 po dniu ponura zima bierze cz艂owieka w obroty, wycinaj膮c najbardziej wyszukane ho艂ubce? Skuleni
w naszej chacie, wygl膮dali艣my jak szare z艂amane patyki opatrzone dwojgiem oczu. Nie potrafi艂em si臋 nawet martwi膰 tym, 偶e wkr贸tce
nadejdzie dzie艅, kiedy nie b臋dziemy mieli co do g臋by w艂o偶y膰 ani czym pali膰 w piecu. Wi臋kszym bowiem przera偶eniem napawa艂o mnie
poczucie ca艂kowitego zagubienia, 艣wiadomo艣膰 tego, 偶e jestem 偶ywym stworzeniem w martwym krajobrazie.
Staram si臋 wyt艂umaczy膰, dlaczego sta艂o si臋 to, co si臋 sta艂o, a ta zima mia艂a w tym niema艂y udzia艂. W takich warunkach nawet
codzienne czynno艣ci przestaj膮 mie膰 jakikolwiek sens. G艂upot膮 zdawa艂o si臋 przyjmowanie pokarmu po to tylko, 偶eby dalej 偶y膰 w tej
ziemiance, g艂upot膮 zdawa艂o si臋 zasypia膰 co wiecz贸r tylko po to, 偶eby obudzi膰 si臋 i prze偶y膰 jeszcze jeden dzie艅. Kiedy艣 Molly spojrza艂a
na drzwi i powiedzia艂a:
- Jezu kochany, jeste艣my pogrzebani tak samo jak ci, co teraz le偶膮 zamarzni臋ci pod ziemi膮, z t膮 r贸偶nic膮, 偶e my zdajemy sobie z
tego spraw臋, a oni nie.
Wtedy Jimmy, podobny nagle jak dwie krople wody do ojca, zerwa艂 si臋, przytuli艂 do niej, rozp艂aka艂, jakby chcia艂 jej
udowodni膰, 偶e to nieprawda.
Od czasu do czasu s艂yszeli艣my przez wycie wiatru odg艂osy awantur, jakie Zar urz膮dza艂 swoim paniom. Brzmia艂o to tak, jakby
je mordowa艂. Rosjanin powoli zu偶ywa艂 sw贸j zapas alkoholu i byt coraz bardziej rozdra偶niony. Jessie, tej wysokiej, wybi艂 z膮b, a
pewnego dnia panna Ada przy艂o偶y艂a mu kijem tak mocno, 偶e straci艂 przytomno艣膰, a to dlatego, 偶e okropnie zn臋ca艂 si臋 nad Chineczk膮.
Leo Jenks wybiega艂 na dw贸r w czasie najwi臋kszych 艣nie偶yc i strzela艂 w powietrze. Raz troch臋 za d艂ugo pozosta艂 na mrozie z
powodu, jak p贸藕niej twierdzi艂, jelenia. Mo偶e go
88
widzia艂, a mo偶e nie, ale faktem jest, 偶e palce przymarz艂y mu do lufy, a kiedy dotar艂 do domu Zara, trzeba je by艂o sita oderwa膰, i
to razem ze sk贸r膮.
A Izaak Mapie siedzia艂 samotnie w namiocie i skre艣la艂 w kalendarzyku ka偶dy miniony dzie艅, tak jak si臋 przekre艣la b艂膮d. Kiedy
sz艂o si臋 do niego, 偶eby co艣 kupi膰, nie odzywa艂 si臋 ani jednym s艂owem. Nie 偶yczy艂 sobie rozm贸w i stara艂 si臋 pozby膰 klienta jak
najszybciej. Pewnego szczeg贸lnie mro藕nego dnia, kiedy od lodowatych podmuch贸w wiatru a偶 z臋by bola艂y i skleja艂y si臋 powieki,
odwiedzi艂 po kolei Zara, Jenksa i mnie, a potem jeszcze Indianina, i ka偶demu proponowa艂 przej臋cie bez dop艂aty po艂owy swojego zam贸-
wienia u Alfa Moffeta. Nikt nie mia艂 na to ochoty, co utwierdzi艂o Izaaka w przekonaniu, 偶e zosta艂 wystrychni臋ty na dudka i 偶e Alf
nigdy si臋 ju偶 u nas nie zjawi. Podwoi艂 cen臋 za m膮k臋 i sardynki -jedyny towar, jaki mu pozosta艂 - a po pewnym czasie w og贸le przesta艂
nam cokolwiek sprzedawa膰 twierdz膮c, 偶e potrzebuje tych zapas贸w dla siebie.
Wtedy zjawi艂 si臋 w ziemiance Zar ze spluw膮 w r臋ku i powiedzia艂:
- Trzeba go zabi膰.
Bynajmniej nie 偶artowa艂, ale uda艂o mi si臋 jako艣 go odwie艣膰 od tego zamiaru i nam贸wi膰, 偶eby艣my poszli do stajni Jenksa, kt贸ry
wci膮偶 jeszcze mia艂 k艂opoty z poranionymi r臋kami, i obejrzeli konie. Sta艂y ze spuszczonymi 艂bami, sk贸ra na nich wisia艂a. Z偶ar艂y ju偶 ca艂y
owies, poobgryza艂y wszystk膮 kor臋 z pni, z kt贸rych zbite by艂y ich przegrody. Kuc majora byt w najgorszym stanie, mia艂 m臋tne 艣lepia,
wystaj膮ce 偶ebra i pe艂no wrzod贸w na nogach. Wzi膮艂em rewolwer Jenksa, przy艂o偶y艂em kucowi za uchem i wystrzeli艂em.
呕adne ze zwierz膮t nawet nie drgn臋艂o. Zar uni贸s艂 rewolwer i zabi艂 jednego ze swoich koni. Reszt臋 popo艂udnia sp臋dzili艣my na
rozbieraniu ko艅skiego mi臋sa. Pr臋dzej czy p贸藕niej trzeba to by艂o i tak zrobi膰, wi臋c decyzja Izaaka by艂a nam w gruncie rzeczy na r臋k臋;
jeszcze tydzie艅 i nie by艂oby na koniach 艣ladu mi臋sa. Powr贸ci艂em do ziemianki. Ze zm臋czenia nie czu艂em r膮k ani n贸g, odzie偶 mia艂em
przesi膮kni臋t膮 krwi膮, ale wiedzia艂em, 偶e pod naszymi drzwiami w
89
g艂臋bokim 艣niegu znajduje si臋 zapas mi臋sa, kt贸ry pozwoli nam troch臋 jeszcze po偶y膰.
Wykorzystali艣my ka偶d膮 cz膮stk臋 biednego chudego kuca, z jednego 偶ebra wystruga艂em ig艂臋, ze 艣ci臋gien zrobi艂em nici. Nie
mieli艣my kory, wi臋c nie by艂o czym garbowa膰 sk贸ry, ale Molly oskroba艂a j膮 sztyletem, potem przez kilka dni t艂uk艂a kamieniem i naciera艂a
piaskiem. Kiedy sk贸ra zrobi艂a si臋 niespodziewanie mi臋kka, uszyta z niej kurtk臋 dla ch艂opca. Ja za艣 poszy艂em pokrowce na buty dla ca艂ej
naszej tr贸jki. Musz臋 w tym miejscu powiedzie膰, 偶e wszystko to-nawet zabicie i 膰wiartowanie zwierz臋cia-podnios艂o mnie nieco na duchu.
Mia艂em 艣wiadomo艣膰, 偶e robi臋 co艣 po偶ytecznego. Molly tak偶e pracowa艂a z ochot膮. My艣l臋 jednak, 偶e Jimmy byt przywi膮zany do kuca i
chocia偶 nosi艂 kurtk臋 z jego sk贸ry i jad艂 zup臋, kt贸r膮 Molly ugotowa艂a z jego ko艣ci, przesta艂 patrze膰 w moj膮 stron臋.
Ze wszystkich udr臋k tej zimy jedn膮 z najgorszych by艂a ta nag艂a niech臋膰 Jimmy'ego. Osobi艣cie nie wierz臋, 偶eby zwierz臋ta by艂y
obdarzone ludzk膮 inteligencj膮, i uwa偶am, 偶e nale偶y je wykorzystywa膰 w spos贸b jak najbardziej po偶yteczny. Strzelaj膮c do kuca zrobi艂em
co艣, co by艂o konieczne. Ale teraz po偶a艂owa艂em tego czynu. Bo widzicie, kiedy zorientowa艂em si臋, jak Jimmy to odczu艂, zrozumia艂em, 偶e
jego stosunek do mnie nie zmieni艂 si臋 tak nagle, lecz 偶e od dawna wyrasta艂a pomi臋dzy nami 艣ciana niech臋ci. Byt mi teraz mniej bliski ni偶
tamtej nocy, kt贸r膮 sp臋dzi艂em z nim po 艣mierci ojca. Ile kuc贸w zabi艂em poza tym jednym?
Molly nie mia艂a z nim takich k艂opot贸w. Cz臋sto m贸wi艂a mu co艣 takiego, co wydawa艂o mi si臋 okrutne, albo patrza艂a na niego jak
na sierot臋-kt贸rym przecie偶 by艂-ale ten spos贸b traktowania wzmaga艂 tylko w nim wprost psie przywi膮zanie do Molly. Sta艂 si臋 taki dopiero
od czasu choroby. Nieustannie wodzi艂 za ni膮 oczami i cierpliwie czeka艂 na ka偶dy rzucony mu och艂ap sympatii. Twarz Molly zaczyna艂a
nabiera膰 wyrazu zniecierpliwienia. Jimmy denerwowa艂 j膮, nie chcia艂a go takiego, nie 偶yczy艂a sobie jego mi艂o艣ci. I podobnie jak ja mia艂a
mu za z艂e zbyt wielk膮 zale偶no艣膰. Chcia艂bym, 偶eby to by艂o zupe艂nie jasne. Jeszcze dzisiaj ogarnia mnie smutek, kiedy wspominam tamte
dni. Ale dopiero w jakie dwa tygodnie po zabiciu koni nadesz艂a 90
noc, kt贸ra u艣wiadomi艂a mi, 偶e zima sku艂a nas lodem na dobre.
Zbudzi艂o nas w ziemiance jakie艣 niesamowite chrobotanie. Podkr臋ci艂em p艂omie艅 lampy i skierowa艂em jej 艣wiat艂o w g贸r臋.
Powiedli艣my za nim wzrokiem. Na dachu musia艂o by膰 jakie艣 zwierz臋 pr贸buj膮ce dosta膰 si臋 pazurami do ciep艂ego wn臋trza. Chwyci艂em
strzelb臋 i w tej samej chwili jedna z desek si臋 przesun臋艂a, sypn臋艂o 艣niegiem i ukaza艂a si臋 kosmata, brunatna 艂apa szukaj膮ca czego艣 tu偶
nad g艂ow膮 Molly. Dziewczyna wrzasn臋艂a. Strzeli艂em raz, potem drugi, nie w 艂ap臋, ale w miejsce, w kt贸rym powinno by膰 serce zwierz臋cia.
艁apa cofn臋艂a si臋 ju偶 po pierwszym strzale. Przypomnia艂o mi si臋 mi臋so zakopane pod drzwiami ziemianki, wi臋c wybieg艂em na dw贸r z
lamp膮 w r臋ku i ju偶 od drzwi zobaczy艂em w jej md艂ym 艣wietle cie艅 uciekaj膮cego przez zamie膰 zwierz臋cia. Uszy mia艂em jeszcze pe艂ne
huk贸w, serce bito mi jak m艂otem, ale od razu zabra艂em si臋 do przymocowania obluzowanej deski. Nigdy nie zapomn臋 widoku, jaki ukaza艂
mi si臋 w szparze. Molly i Jimmy byli przytuleni do siebie z ca艂膮 si艂膮, jakby scementowa艂 ich strach. Po tej nocy Molly zacz臋ta okazywa膰
Jimmy'emu takie samo psie przywi膮zanie jak on jej. Jego adoruj膮cy wzrok przesta艂 j膮 dra偶ni膰, opiekowa艂a si臋 nim czule, cz臋sto
obsypywa艂a poca艂unkami, l jestem pewny, 偶e tylko ja my艣la艂em nieustannie-cz臋sto z bij膮cym sercem-o tych ostrych jak brzytwy
szponach, kt贸re wyci膮gn臋艂y si臋 po nas z ciemno艣ci nocy.
Byto chyba jasne, 偶e je偶eli zima rych艂o si臋 nie sko艅czy, to my si臋 sko艅czymy. Kiedy nadszed艂 marzec, got贸w bytem, podobnie
jak Izaak Mapie, stawia膰 na zwyci臋stwo zimy. Dzie艅 po dniu hula艂y teraz ostre, suche wiatry, zamiataj膮c 艣nieg, obna偶aj膮c zmarzni臋t膮
go艂膮 ziemi臋, powoduj膮c burze piaskowe. Ale pewnego popo艂udnia mia艂em wra偶enie, 偶e czuj臋 zapach deszczu. Wyszed艂em na dw贸r.
John Nied藕wied藕 sta艂 przed swoj膮 chat膮, spogl膮da艂 ku zachodowi na ponure, zaci膮gni臋te niebo-wida膰 i on wyw膮cha艂 deszcz. Powietrze
by艂o mro藕ne, ale wiatr, kt贸ry wczoraj jeszcze wy艂, w艂a艣ciwie tylko ju偶 mrucza艂, i kiedy sta艂o si臋 bez ruchu, wyczuwa艂o si臋 jakie艣
niewielkie ciepe艂ko, nik艂y 艣lad wilgoci. Nic zwierzy艂em si臋 nikomu z moich nadziei, ale tej nocy zbudzi艂o mnie lekkie stukanie w dach. Nie
by艂a to jeszcze 91
ulewa, ale drobny, ci膮g艂y deszcz. A o 艣wicie sionce szturmem wtargn臋艂o na r贸wnin臋.
Wyszed艂em z ziemianki prosto w 艣wie偶o艣膰 tego poranka i a偶 wierzy膰 mi si臋 nie chcia艂o. S艂o艅ce nasyca艂o mi oczy ciep艂ymi
艂agodnymi b艂yskami przeplatanymi r贸偶owo艣ci膮, seledynem i 偶贸艂ci膮, przez r贸wnin臋 przeci膮ga艂y 艂awice bia艂ych mgie艂, jakby zima
wyparowywa艂a spod ziemi. Przysi臋gam, 偶e czu艂em obr贸t ziemi doko艂a jej w艂asnej osi. Wszystko mia艂o smak nowo艣ci; patrzy艂em na
nieliczne zabudowania-na uliczk臋 z艂o偶on膮 z ziemianki, wiatraka, saloonu, namiotu i stajni-i by艂o mi tak, jakbym patrza艂 na rz膮d dopiero co
wyros艂ych ro艣lin. Chineczka, zas艂aniaj膮c d艂oni膮 oczy przed blaskiem s艂o艅ca, wyjrza艂a przez okno, wi臋c powita艂em j膮 machni臋ciem r臋ki.
Po kilku minutach wszyscy wylegli na dw贸r, wszyscy mru偶yli oczy, wszyscy stali w milczeniu w obliczu tego zjawiska, kt贸re nie spos贸b
zapomnie膰. Nagle Jenks wyda艂 z siebie okrzyk rado艣ci, podrzuci艂 czapk臋 wysoko w g贸r臋 i wszyscy zacz臋li si臋 prostowa膰, nawo艂ywa膰, a
Zar obj膮艂 i u艣ciska艂 ka偶dego z nas po kolei. Panna Ada poda艂a Izaakowi r臋k臋, dziewczyny si臋 ca艂owa艂y, Jimmy chwyci艂 Molly za rami臋 i
ci膮gn膮艂 j膮 to w jedn膮, to w drug膮 stron臋. Jenks poszed艂 do stajni i wyp臋dzi艂 konie; wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, wszyscy
u艣miechali si臋 jak idioci. Dopiero w 艣wietle dziennym wida膰 by艂o, 偶e jeste艣my bladzi i chudzi, mimo to jednak 偶ywi i cali.
8
Gdybym m贸g艂, napisa艂bym teraz o ka偶dym pojedynczym drgnieniu tej wiosny, zu偶ywaj膮c na to m贸j czas i si艂y i nie wdaj膮c si臋
w opis pozosta艂ych, trudnych p贸r roku. Ale nie sprawi艂oby mi to ju偶 偶adnej przyjemno艣ci, wi臋c powiem o niej tylko tyle, ile jest
konieczne do osi膮gni臋cia mojego celu, czyli opowiedzenia, co i jak si臋 zdarzy艂o.
W tym czasie osiedli艂 si臋 u nas Szwed. Kiedy przyby艂 do nas Bert Albany, zabli藕nia艂y si臋 nasze rany pod wp艂ywem
s艂onecznego ciep艂a i marzenia powoli zamienia艂y si臋 w rzeczywisto艣膰. Zielone p臋dy nadziei wyrasta艂y doko艂a 92
podobnie jak listeczki, jakimi pokrywa艂y si臋 krzewy w skalnych za艂omach.
Pami臋tam inn膮 wiosn臋, znacznie wcze艣niejsz膮, kiedy jako aktor w臋drownego zespo艂u teatralnego obje偶d偶a艂em po艂o偶one nad
Missouri miejscowo艣ci. Lody na rzece topnia艂y z wielkim hukiem i trzaskiem, p臋ka艂y i unosi艂y si臋 w g贸r臋 sp艂ywaj膮c wezbran膮 fal膮, a偶
wreszcie woda, wyzwolona z okow贸w, zacz臋ta wartko p艂yn膮膰 pe艂nym korytem. Jak偶e gwa艂towny byt tamten odwr贸t zimy. Podobnie
szybka zmiana aury zdarzy艂a si臋 i u nas. Pierwsze promienie s艂o艅ca wyci膮gn臋艂y ca艂e zimno z naszych ko艣ci, krew zacz臋ta ra藕no kr膮偶y膰 w
偶y艂ach. Zjawi艂 si臋 Alf Moffet na wozie Zarzuconym tak膮 ilo艣ci膮 towar贸w, 偶e a偶 si臋 kota ugina艂y pod ich ci臋偶arem. Zacz臋li nas znowu
odwiedza膰 g贸rnicy. Przepracowali ca艂膮 zim臋 i teraz pa艂ali ch臋ci膮 wydania cz臋艣ci Zarobionych pieni臋dzy nie tylko w sklepikach
przedsi臋biorstwa g贸rniczego. Po kilku sobotach Izaak Mapie przesta艂 narzeka膰 na to, 偶e zosta艂 wystrychni臋ty na dudka. On i Zar
zacz臋li prosperowa膰 tak dobrze, 偶e mogli zam贸wi膰 u Alfa regularne dwutygodniowe dostawy. Z pieni臋dzy wyp艂aconych mi jako
po艣rednikowi kupi艂em du偶y zapas konserw, kawy, cukru, m膮ki, proszku do pieczenia, fasoli i solonej wieprzowiny. I powiem wam, 偶e
zacz臋li艣my naprawd臋 dobrze je艣膰.
Rano i wieczorem Molly sma偶y艂a g贸ry nale艣nik贸w, kt贸re posypywali艣my cukrem, zawijali艣my i zajadali z apetytem. Podawa艂a
nam fasol臋 z wieprzowin膮, do tego cz臋sto kilka pomidor贸w z puszki i dobr膮 mocn膮 czarn膮 kaw臋 do popicia. Jedli艣my i jedli艣my, a偶
wreszcie zapomnieli艣my o smaku koniny. Wkr贸tce nasze ko艣ci obros艂y cia艂em i zacz臋li艣my znowu wygl膮da膰 jak ludzie.
Byli艣my wci膮偶 obdarci niczym Indianie, ale z ka偶dym dniem s艂o艅ce silniej przygrzewa艂o, wobec czego zapotrzebowanie na
wod臋 ze studni Hausenfielda ros艂o. Bratem jednego dolara dziennie od ka偶dego u偶ytkownika. Z wiatrakiem nie mia艂em k艂opotu.
Przymocowa艂em z powrotem skrzyd艂a, przybi艂em kilka obluzowanych desek i zacz膮艂 funkcjonowa膰 najnormalniej w 艣wiecie! Wiatrak
obracaj膮c si臋 dostarcza艂 艣wie偶ej, ch艂odnej wody do wiader, a i dolar贸w do mojej kieszeni. Kt贸rego艣 dnia uda艂em si臋 do namiotu Izaaka i
wyszed艂em z kurtk膮, wysokimi butami dla Jim-93
my'ego, sznurowanymi bucikami i perkalikiem dla Molly i brzytw膮 do golenia dla siebie.
Doskonale to pami臋tam. Prosto z zakup贸w poszed艂em pod studni臋, po艂o偶y艂em paczki na ziemi, naostrzy艂em brzytw臋 na
kamieniu, namydli艂em si臋 kawa艂kiem 艂ugowego myd艂a i zgoli艂em brod臋. Nie goli艂em si臋 od czasu po偶aru, w kt贸rym straci艂em brzytw臋, i od
tej pory marzy艂em o tej chwili, w kt贸rej b臋d臋 m贸g艂 to znowu zrobi膰. Podobnie jak ka偶dy m臋偶czyzna, ch臋tnie nosz臋 w膮sy, ale nigdy nie
mia艂em ochoty na zapuszczanie brody, chocia偶by z tego powodu, 偶e nie znosz臋 jej dotyku, a i wszy lubi膮 brody. Kiedy sko艅czy艂em
golenie, wzi膮艂em paczki i poszed艂em - czuj膮c si臋 g艂adki jak nowo narodzone ciel臋 - do naszej ziemianki. No i trzeba wam by艂o widzie膰
twarze tych dwojga. Malowa艂 si臋 na nich autentyczny zachwyt. Nie by艂em pewny, czy z mojego powodu czy te偶 z powodu prezent贸w,
jakie przynios艂em.
- Popatrz, popatrz - u艣miechn臋艂a si臋 Molly. My艣l臋, 偶e mimo wszystko odnosi艂o si臋 to do mnie. Jimmy te偶 by艂 ca艂y w
u艣miechach. Ale tylko do chwili, gdy Molly o艣wiadczy艂a, 偶e ch艂opiec musi si臋 wyk膮pa膰, zanim w艂o偶y kurtk臋 i buty. Wyszed艂 na dw贸r i
wlaz艂 do wanny, a Molly nala艂a wody do wiadra i wypra艂a mu portki i koszul臋. Nieco p贸藕niej wysz艂a z saloonu-jak zawsze
wspania艂omy艣lna-panna Ada i po偶yczy艂a Molly no偶yczki. Ku mojemu zdziwieniu Molly przyj臋ta je, a ku zdziwieniu Jimmy'ego zabra艂a
si臋 do strzy偶enia mu w艂os贸w. Kiedy by艂o po wszystkim i ch艂opiec znalaz艂 si臋 znowu w ziemiance-ubrany w such膮 czyst膮 koszul臋 i
spodnie, nowe buty i kurteczk臋, no i, jak ju偶 m贸wi艂em, ostrzy偶ony - byt wprawdzie z艂y, ale wygl膮da艂 pierwszorz臋dnie.
- Ch艂opak jak si臋 patrzy - powiedzia艂a Molly, przygl膮daj膮c mu si臋 uwa偶nie.
Na Molly te偶 przyjemnie by艂o popatrze膰, kiedy to m贸wi艂a. Poprzedniego dnia umy艂a sobie w艂osy, posz艂a na skaty, usiad艂a i
wysuszy艂a je na wietrze. Mimo drobnych blizn wci膮偶 mia艂a pi臋kne rysy, czo艂o jej rozchmurzy艂o si臋, u艣miecha艂a si臋 艂agodnie, w oczach
jej tli艂a si臋 iskra rado艣ci. Stara艂em si臋 nie by膰 zazdrosny o t臋 jej w艂adz臋 nad ch艂opcem, wiedzia艂em przecie偶, 偶e s膮 sobie potrzebni, 偶e
pomagaj膮 sobie nawzajem zapomnie膰 o przesz艂o艣ci, czy mog艂o to mnie nie cieszy膰? 94
Wszystko, co teraz opisz臋, dzia艂o si臋 pewnego s艂onecznego popo艂udnia. Powietrze pachnia艂o wiosn膮, by艂o orze藕wiaj膮ce. John
Nied藕wied藕 grzeba艂 w swoim ogr贸dku. Jessie te偶 pr贸bowa艂a co艣 tam wyhodowa膰, a ja nie chcia艂em powiedzie膰 - o czym ona nie
wiedzia艂a - 偶e z tej gleby tylko Indianin potrafi co艣 wydusi膰. Z komina destylarni Zara stoj膮cej za domem unosi艂 si臋 dym. Het, daleko na
r贸wninie Zar i Jenks 膰wiczyli swoje konie, poganiaj膮c je i ka偶膮c im zatacza膰 wielkie ko艂a. Wszystkie te poczynania mia艂y w sobie co艣
radosnego.
Pewnego ranka poszed艂em do stajni Jenksa i-obejrza艂em konie. Nie chodzi艂o mi wcale o udobruchanie Jimmy'ego, po prostu
nie lubi臋 nie mie膰 na czym je藕dzi膰. Na oko najbardziej spodoba艂 mi si臋 mu艂. Wprawdzie wida膰 mu by艂o przez sk贸r臋 偶ebra, ale w sumie
przezimowa艂 lepiej ni偶 siwek i kasztan. Znaj膮c dobrze Jenksa, podszed艂em do niego i powiedzia艂em, 偶e chcia艂bym kupi膰 jedno zwierz臋.
Oczy zab艂ys艂y mu chytro艣ci膮 i od razu o艣wiadczy艂, 偶e mo偶e mi najwy偶ej sprzeda膰 mu艂a. Zgodzili艣my si臋 na siedemdziesi膮t pi臋膰 dolar贸w
p艂atnych w naturze, to znaczy w zamian za wod臋 z mojej studni, bior膮c dolara dziennie, z wyj膮tkiem dni deszczowych, gdyby si臋 takie
przytrafi艂y. Odszed艂em ci膮gn膮c za sob膮 mu艂a i zaprz臋g艂em go do bryczki. Sta艂 tak przez ca艂y niemal dzie艅, a偶 wreszcie Jimmy podszed艂
do niego jakby mimochodem, chwyci艂 lejce jakby od niechcenia, a po chwili wskoczy艂 na kozio艂 i pogna艂 w pole.
Uradowa艂 mnie ten widok. Ch艂opiec wkr贸tce powr贸ci艂, ale tylko po to, 偶eby wyci膮gn膮膰 z domu Molly-kt贸ra protestowa艂a - i
posadzi膰 j膮 obok siebie. Po chwili p臋dzili ju偶 razem przez r贸wnin臋. Molly 艣mia艂a si臋 i kurczowo trzyma艂a bryczki, a Jimmy, stoj膮c i
potrz膮saj膮c lejcami, ' pokrzykiwa艂 na mu艂a zachryp艂ym g艂osem, 偶eby zach臋ci膰 go do szybszego biegu. Powr贸ci艂em do moich zaj臋膰 i
teraz, kiedy o tym my艣l臋, wydaje mi si臋, 偶e ju偶 po sekundzie si臋 obr贸ci艂em i stwierdzi艂em, 偶e ledwo ich wida膰. Zataczali coraz to szersze
ko艂a, aleja widzia艂em tylko d艂ugi lejkowa-ty, oddalaj膮cy si臋 w linii prostej tuman kurzu. Dok膮d tak p臋dzili? Na chwil臋 a偶 mi dech zaparto;
po偶egnaj si臋 z nimi, 95
pomy艣la艂em, dobrze ci tak, uciekli od ciebie, a ona si臋 z ciebie 艣mieje.
Ale okaza艂o si臋, 偶e Jimmy po prostu zobaczy艂 co艣, co chcia艂 obejrze膰 z bliska. Przez d艂u偶szy czas jego pojazd byt tylko czarna
plam膮 w moim polu widzenia. Ale w ko艅cu plama poruszy艂a si臋 i wkr贸tce oboje byli ju偶 z powrotem.
- Co tam widzia艂e艣 Jimmy? -zapyta艂em go. Spojrza艂 na Molly. Zeskoczy艂a na ziemi臋 i wesz艂a do domu. On za ni膮. Sam tez
poszed艂em do 艣rodka.
- Pyta艂em ci臋, co tam widzia艂e艣. G艂uchy jeste艣, czy co?
- W贸z.
Znowu zerkn膮艂 na Molly, kt贸ra sta艂a na 艣rodku izby z zaci艣ni臋tymi ustami.
- Jeden?
- Tak. - Po chwili doda艂 gwa艂townie: - Ma ca艂y ty艂 rozwalony, facet siedzi i nic nie m贸wi, a ona wrzeszczy na niego.
- Kto na kogo wrzeszczy?
- Ta kobieta...
- Jimmy!- sykn臋艂a Molly.
- Co to za ludzie? -zwr贸ci艂em si臋 do niej.
- A sk膮d ja mam wiedzie膰?
- Nie pyta艂a艣 ich?
- Jeszcze czego? Nie zadaj臋 si臋 z byle ho艂ot膮 z prerii. Wyszed艂em i opowiedzia艂em wszystko Zarowi. Robi艂 co艣 przy destylarni,
ale powiedzia艂, 偶e mog臋 wzi膮膰 jego w贸z i konie. Zaprz臋g艂em czw贸rk臋. Jenks postanowi艂 mi towarzyszy膰, wi臋c obaj wle藕li艣my na kozio艂 i
ruszyli艣my. Dlaczego wola艂em jecha膰 wozem Zara ni偶 poci膮ganym przez mu艂a w贸zkiem? Molly rozumia艂a to nawet lepiej ni偶 ja. Kiedy
mijali艣my nasz dom, sta艂a w drzwiach, Jenks uchyli艂 kapelusza, ale ona zawo艂a艂a:
- Znam ja ci臋, burmistrzu! Jedziesz, 偶eby sprowadzi膰 jeszcze kilku durni贸w do twojego miasta!
Pojechali艣my prosto na po艂udnie i trafili艣my na nich bez k艂opotu. By艂o dok艂adnie tak, jak to opisa艂 Jimmy: m臋偶czyzna siedzia艂
na ko藕le starego, ob艂adowanego a偶 po brezentowy dach krytego wozu, kt贸rego tylne kota rozchodzi艂y si臋 na boki niczym nogi nowo
narodzonego 藕rebaka. 96
M臋偶czyzna mia艂 p艂owe w艂osy, by艂 g艂adko ogolony, r臋ce zwisa艂y mu mi臋dzy kolanami, patrza艂 na nas oczami smutnymi jak oczy
jego wo艂贸w. Kobieta ju偶 na niego nie wrzeszcza艂a, ale kr膮偶y艂a w pewnej odleg艂o艣ci od wozu w艣r贸d Zaro艣li, z g艂ow膮 nakryt膮 szalem i
wzniesionymi do nieba ramionami, wydaj膮c z siebie okrzyki rozpaczy.
- Nie ma tu w pobli偶u osady Szwed贸w? - zapyta艂 m臋偶czyzna.
- O ile wiem, to nie-odpar艂em.
Skin膮艂 g艂ow膮, jakby si臋 w艂a艣nie tego spodziewa艂. Jenks i ja zeskoczyli艣my na ziemi臋 obejrze膰 o艣 jego wozu, m臋偶czyzna tak偶e
zlaz艂 z koz艂a i wtedy stwierdzi艂em, 偶e jest to chyba najwy偶szy cz艂owiek, jakiego w 偶yciu spotka艂em, musia艂 mie膰 dobre dwa metry. Mia艂
niezdarne, charakterystyczne dla bardzo wysokich m臋偶czyzn ruchy, cer臋 jasn膮, upstrzon膮 czerwonymi plamami, a za uchem guz
wielko艣ci kuli armatniej.
O艣 wozu z艂amana by艂a dok艂adnie w 艣rodku i oba ko艅ce wspiera艂y si臋 o ziemi臋.
- Ma pan zapasow膮? - zapyta艂em.
- Nie. Nie mam.
Jedynym d藕wi臋kiem, jaki rozbrzmiewa艂 doko艂a, by艂o zawodzenie kobiety, wi臋c wyra藕nie tym speszony m臋偶czyzna powiedzia艂:
- Moja 偶ona-i stukn膮艂 si臋 w czo艂o z nie艣mia艂ym u艣miechem.
- Rolnik?- zapyta艂 Jenks przygl膮daj膮c mu si臋 uwa偶nie.
- Ano tak. Do niedawna.'
- Z preri膮 呕art贸w nie ma.
- Aha.
Wszyscy trzej gapili艣my si臋 na z艂aman膮 o艣.
- Przez trzy lata b艂aga艂a mnie. 偶eby艣my zamieszkali w艣r贸d Szwed贸w. P艂aka艂a po ca艂ych nocach... mia艂em nadziej臋, 偶e w ko艅cu
spadnie deszcz. Ale nie. Teraz szukam jakiej艣 szwedzkiej osady, mo偶e to jej wr贸ci rozum.
G艂os Szweda byt g艂臋boki, podobny do ryku krowy, ale 艂agodny, pozbawiony wszelkiej opryskliwo艣ci. Facet spodoba艂 mi si臋
od pierwszej chwili. Nie rozwodzi艂 si臋 nad swoim nieszcz臋艣ciem, po prostu opowiada艂 nam, co mu si臋 przytrafi艂o. O艣wiadczy艂em, 偶e nie
mo偶emy naprawi膰 osi,
97
ale 偶eby zamieszka艂 w naszym miasteczku i 偶e w nied艂ugim czasie z pewno艣ci膮 uda mu si臋 zdoby膰 now膮 o艣. Zgodzi艂 si臋, wi臋c
zabrali艣my si臋 do roz艂adowywania wozu. Przeniesienie jego dobytku na w贸z Zara zabra艂o nam dobr膮 godzin臋. Ci ludzie wie藕li ze sob膮
wszystko, co posiadali. By艂o tam drewniane 艂贸偶ko, komoda z czterema szufladami, d臋bowy st贸艂, toaleta z miednic膮 i nocnikiem,
po艣ciel, krzes艂a, sto艂ki, maselnica, czajnik, balia, kilka 偶elaznych sagan贸w, p艂ug ze stalowym lemieszem, worek kukurydzy-nie mo偶na
si臋 dziwi膰, 偶e pod takim ci臋偶arem stary w贸z si臋 za艂ama艂.
W pewnym momencie kobieta podesz艂a, 偶eby si臋 nam przyjrze膰. Kiedy Jenks si臋 zorientowa艂, 偶e ona patrzy na nas zza wozu,
speszy艂 si臋. Mnie to wcale nie przeszkadza艂o. By艂a przysadzista; kiedy szal zsun膮艂 jej si臋 z g艂owy, okaza艂o si臋, 偶e ma rzadkie p艂owe
w艂osy, twarz nawet ca艂kiem sympatyczn膮, ale pustk臋 w oczach.
Kiedy sko艅czyli艣my robot臋, poczu艂em silne pragnienie. Do zachodu s艂o艅ca pozosta艂a jeszcze dobra godzina.
- W贸z jest pusty, wi臋c teraz chyba ruszy. Zabieramy wasze rzeczy, a wy jed藕cie za nami - powiedzia艂em.
- Zgoda. Helga! - zawo艂a艂 Szwed. Podszed艂 do 偶ony i przem贸wi艂 jak do dziecka. Wskazywa艂 przy tym na Jenksa i na mnie.
Kobieta zacz臋ta na niego wrzeszcze膰 i ok艂ada膰 pi臋艣ciami. Si臋ga艂a mu zaledwie do piersi, ale unosi艂a r臋ce do g贸ry i bita go po twarzy i
ramionach. Nie pr贸bowa艂 si臋 broni膰, sta艂 i czeka艂, a偶 si臋 sama uspokoi.
- Bo偶e mi艂osierny-j臋kn膮艂 Jenks.
- W艂a藕my na w贸z - powiedzia艂em. Wola艂em na nich nie patrze膰. Nie lubi臋 takich scen.
- Bo偶e mi艂osierny - powt贸rzy艂 Jenks, kiedy ju偶 siedzieli艣my na ko藕le i czekali艣my na nich.-呕eby cz艂owiek pozwala艂 si臋 tak
maltretowa膰!
Po chwili kobieta uspokoi艂a si臋, wi臋c si臋 obr贸ci艂em i zobaczy艂em, 偶e Szwed sadza j膮 na krzes艂o umieszczone z ty艂u naszego
wozu, plecami do kierunku jazdy. Ju偶 nie protestowa艂a, a on powiedzia艂 do niej:
- B臋dziesz na mnie patrza艂a, dobrze, Helga? Ruszyli艣my, konie ci膮gn臋艂y ze wszystkich sit, nie musia艂em ich w og贸le
powstrzymywa膰, bo czyni艂 to ci臋Zar wozu. Szwed trzasn膮艂 z bata na swoje woty i jego w贸z tak偶e ruszy艂. Ko艂ysa艂 si臋 wprawdzie z boku
na bok, mimo to posuwa艂 si臋
98
naprz贸d, a z艂amana o艣 偶艂obi艂a g艂臋bok膮 bruzd臋 w ziemi.
Kiedy艣my ju偶 byli na miejscu, Szwed znajdowa艂 si臋 dopiero w po艂owie drogi.
- Nie ruszaj niczego, dop贸ki on nie przyjedzie-poinstruowa艂em Jenksa.
Poszed艂 do Zara i po chwili Zar i jego panie wyszli, 偶eby zobaczy膰, co si臋 dzieje. Izaak Mapie wy艂oni艂 si臋 z namiotu. Potem
Molly z Jimmym doszlusowali do nas i wszyscy gapili si臋 na siedz膮c膮 na wozie kobiet臋. Dziewczyny obesz艂y w贸z doko艂a, 偶eby
obejrze膰 meble. Nikt nie powiedzia艂 s艂owa, a siedz膮ca na krze艣le kobieta patrza艂a prosto przed siebie ku r贸wninie, sk膮d nadje偶d偶a艂 jej
m膮偶. Podszed艂em do studni, 偶eby napi膰 si臋 wody, a kiedy znowu spojrza艂em w tamt膮 stron臋, zobaczy艂em, 偶e kobieta na wozie,
wychyliwszy si臋 do przodu, opar艂a r臋ce o kolana i splun臋艂a Molly pod nogi.
W mgnieniu oka Molly znalaz艂a si臋 przy mnie. Z pocz膮tku my艣la艂em, 偶e trz臋sie si臋 ze z艂o艣ci, ale po chwili zobaczy艂em, 偶e jest
a偶 szara ze strachu.
- No, no. Molly-powiedzia艂em. Nawet nie zaprotestowa艂a, kiedy po艂o偶y艂em jej r臋k臋 na ramieniu.-To jest po prostu 偶ona
ubogiego rolnika.
l tak cz艂owiek o nazwisku Bergenstrohm osiedli艂 si臋 w naszym miasteczku. Jednak偶e my wo艂ali艣my na niego zawsze i
wy艂膮cznie: Szwed.
Izaak Mapie zaopiekowa艂 si臋 t膮 par膮. Wszystkich innych przera偶a艂 ob艂臋d kobiety, ale Izaak powiedzia艂:
- Moja matka te偶 miewa艂a r贸偶ne takie ataki, szczeg贸lnie jak zacz臋艂a si臋 starze膰. Przedtem babka te偶. Od najm艂odszych lat
styka艂em si臋 z tymi chorobami i jestem przyzwyczajony.
Powiedzia艂 Szwedowi, 偶e mo偶e wstawi膰 swoje meble do jego namiotu. Kaza艂 mu podjecha膰 wozem. Wsp贸lnymi si艂ami
podparli ty艂 wozu kamieniami. 艁贸偶ko i komod臋 wsun臋li do 艣rodka.
- B臋dziecie na razie mogli spokojnie mieszka膰 w wozie-powiedzia艂 Izaak.
Wida膰 od pierwszej chwili postanowi艂 udzieli膰 im kredytu. P艂aci艂 mi dolara dziennie za ich wod臋, chocia偶 o艣wiad-
99
czy艂em, 偶e nie trzeba. Przejrza艂 jeden ze swoich katalog贸w
wysy艂kowych, znalaz艂 i zam贸wi! stalow膮 o艣, kt贸ra pasowa艂aby do starego wozu Szweda. Opiekowa艂 si臋 nim jak rodzonym
bratem.
- Dla mnie wszystko jasne-powiedzia艂 Zar kt贸rego艣 dnia.-On to robi dlatego, 偶e ten Szwed ma w贸z.
By艂o to z pewno艣ci膮 s艂uszne spostrze偶enie, bo je偶eli Izaak zamierza艂 za艂o偶y膰 porz膮dny sklep, to potrzebny mu byt 艣rodek
transportu. Jedynym wozem w miasteczku by艂 w贸z Zara, ale Izaak z pewno艣ci膮 wola艂by zrezygnowa膰 ze swoich plan贸w ni偶 prosi膰
Rosjanina o przys艂ug臋. Ale my艣l臋, 偶e ucieszy艂by si臋 z przybycia tych ludzi, nawet gdyby mieli tylko taczki. Wystarczy艂o mu, 偶e zjawili
si臋 w mie艣cie po nim. Izaak nale偶a艂 do tego typu ludzi rozwa偶nych, kt贸rzy zawsze szukaj膮 kogo艣, komu mo偶na zaufa膰. A nie ufa艂
偶adnemu z nas w艂a艣nie dlatego, 偶e osiedlili艣my si臋 tu przed nim. Jednak偶e Szwed wy艂oni艂 si臋 z r贸wniny podobnie jak on, Izaak,
poprzedniej jesieni, co liczy艂o si臋 u niego na r贸wni z listem polecaj膮cym z Vermontu.
Niezale偶nie od tego, jakimi obdarowa艂 ich uczuciami, niewiele ryzykowa艂. Mo偶na by艂o liczy膰 na to, 偶e m臋偶czyzna, kt贸ry nie
pozby艂 si臋 umys艂owo chorej 偶ony, sp艂aci d艂ugi i nie wymiga si臋 od pracy. Ju偶 na d艂ugo, zanim Alf dostarczy艂 t臋 o艣, wiedzieli艣my, 偶e
Szwed jest cz艂owiekiem godnym zaufania, mimo wzrostu i tuszy 艂agodnym jak baranek, 偶e nie wymaga nic od nikogo i robi wszystko,
o co si臋 go poprosi. Jego kobieta uspokoi艂a si臋 wyra藕nie, prawdopodobnie dlatego, 偶e znalaz艂a si臋 w gromadzie ludzi, a'po pewnej
sobocie sam Szwed przesta艂 m贸wi膰 o tym, 偶e musi si臋 rozejrze膰 za jak膮艣 szwedzk膮 osad膮. A by艂o to tak. Jeden z g贸rnik贸w zobaczy艂
stoj膮c膮 przy wannie Helg臋 i zaproponowa艂 jej pi臋膰dziesi膮t cent贸w za wypranie sztruksowych spodni. G贸rnicy, jak to na wiosn臋, czuli
potrzeb臋 od艣wie偶enia odzie偶y. Przyzwyczaili艣my si臋 wkr贸tce do widoku m臋偶czyzn ubranych wy艂膮cznie w kombinezony i wysokie
sznurowane buty, pal膮cych zakupione u Izaaka Maple'a cygara i rozmawiaj膮cych tak swobodnie, jakby byli cz艂onkami jakiego艣 klubu.
Szwed by艂 zadowolony, 偶e przynosz膮 mu doch贸d, zreszt膮 ciekawi艂y go ich rozmowy. Rozpala艂 ognisko, rozci膮ga艂 nad nim sznur,
wiesza艂 wypran膮 przez 偶on臋 odzie偶, a potem do艂膮cza艂 si臋 do nich i brat udzia艂 w ich
100
rozmowach; przewa偶nie opowiada艂 im swoj膮 histori臋. Kiedy s艂ucha艂 ich opowie艣ci, ze zrozumieniem kiwa艂 g艂ow膮.
Nie b臋d臋 kry艂, 偶e wielk膮 przyjemno艣膰 sprawi艂o mi pojawienie si臋 tego rolnika w naszym miasteczku. Molly mia艂a racj臋
twierdz膮c, 偶e nawet gdyby przyjecha艂 cz艂owiek wyj臋ty spod prawa, powita艂bym go z rado艣ci膮. Wiedzia艂em, 偶e ka偶dy nowy cz艂owiek
pomaga nam zapomnie膰 o tym, co si臋 tak niedawno sta艂o. Zjawienie si臋 Szweda nasun臋艂o mi my艣l, kt贸rej przedtem nie chcia艂em sobie
u艣wiadamia膰, a mianowicie, 偶eby ponownie rejestrowa膰 bie偶膮ce wydarzenia, wskrzesi膰 ksi臋gi miasta. Alf da艂 mi trzy takie ksi臋gi, pi贸ro
oraz stal贸wk臋, 偶ebym m贸g艂 prowadzi膰 rachunki firmy Express. Ksi臋gi by艂y tak grube, 偶e zmie艣ci艂aby si臋 w nich ca艂a Biblia. Pomys艂 ten
nale偶a艂o zdusi膰 w Zarodku. Spojrza艂em na Molly, jakbym si臋 spodziewa艂, 偶e domy艣la si臋 wszystkiego, bytem w艂a艣ciwie przygotowany
na jej kpiny.
W rzeczywisto艣ci od momentu, w kt贸rym Szwed i jego
偶ona osiedlili si臋 u nas na dobre, Molly nic powiedzia艂a o nich z艂ego s艂owa. Mia艂em wra偶enie, 偶e widok chorej Helgi budzi艂 w
niej l臋k, sk艂ania艂 do 艂agodno艣ci. By艂a jak ten alkoholik, kt贸ry-w obawie przed m臋kami piekielnymi - rezygnuje z picia. Molly nigdy nie
lubi艂a nowych twarzy, chocia偶 przez d艂u偶szy czas nie przyznawa艂a si臋 do tego. Teraz jakby z艂agodnia艂a. Kiedy zjawi艂 si臋 Bert Albany, a
ja dowiedziawszy si臋, dlaczego si臋 na to zdecydowa艂, powiedzia艂em jej o tym, u艣miechn臋艂a si臋 nawet.
Bert pojawi艂 si臋 na drodze z g贸r w po艂owie kt贸rego艣 tygodnia. Szed艂 zgarbiony i wzdycha艂, zupe艂nie jakby d藕wiga艂 na plecach
ca艂y 艣wiat. By艂 to ten sam pryszczaty m艂odzieniec, kt贸ry zawsze powierza艂 mi swoje listy do wystania. Przez pewien czas sta艂 przed
domem Zara, ko艅cem buta wodzi艂 po piasku, wreszcie zdecydowanym krokiem wszed艂 do 艣rodka.
- Zapomnia艂e艣, 偶e to dzie艅 pracy?- zauwa偶y艂 Zar. Nie odpowiedzia艂, byt zawstydzony. Przesiedzia艂 ca艂y dzie艅 u Zara
wzdychaj膮c, wolno popijaj膮c whisky i milcz膮c. 101
Zar zastanawia艂 si臋, co mu tak mog艂o dokuczy膰, w ko艅cu doszed艂 do wniosku, 偶e pewnie straci艂 prac臋.
- Biedny b o je偶y k, nic nie m贸wi, ale ja czuj臋, 偶e podpad艂 nadzorcy kopalni.
Jak to si臋 mog艂o sta膰? Bert mia艂 najwy偶ej dwadzie艣cia lat. Pami臋tam, 偶e ilekro膰 przychodzi艂 do miasta, zawsze si臋 upija艂, mo偶e
nawet nie dlatego, 偶e mu to sprawia艂o przyjemno艣膰, ale 偶eby si臋 nie wyr贸偶nia膰. Tak z regu艂y post臋puj膮 m艂odzi ludzie; nie chc膮 by膰
gorsi od innych, ka偶demu chc膮 dor贸wna膰. Nadzorca kopalni z pewno艣ci膮 nie zwolni艂by takiego ch艂opca jak Bert, ale Zar powiedzia艂: -
Dam mu kilka dolar贸w wi臋cej i niech mi pomaga w barze-wi臋c postanowi艂em siedzie膰 cicho.
Kiedy Rosjanin zaproponowa艂 mu prac臋 u siebie, Bertowi a偶 szcz臋ka opad艂a. Po chwili twarz mu si臋 rozja艣ni艂a i roze艣mia艂 si臋.
Oczywi艣cie, 偶e si臋 zgadza! W kilka dni p贸藕niej zagadn膮艂em go:
- Teraz wystarczy ci zrobi膰 kilka krok贸w, 偶eby nada膰 list.
- E, tam, panie Blue - odpar艂. - Przesta艂em pisa膰 listy. Nigdy nie otrzyma艂em odpowiedzi.
Powiedzia艂 to bez 偶alu, a nawet z pewn膮 weso艂o艣ci膮. I od tej pory co rano do uszu naszych dociera艂 nowy d藕wi臋k. To Bert
pogwizdywa艂 przy robocie.
Pewnego wieczoru, by艂o to w czwartek, wpad艂em na drinka. Przy stoliku siedzia艂 Jenks w towarzystwie Mae i Jessie.
Domy艣li艂em si臋. gdzie jest Zar, gdy偶 z tylnego pokoju dochodzi艂o pot臋偶ne chrapanie, przypominaj膮ce cwa艂owanie stada bawo艂贸w. Za
barem sta艂a panna Ada, i to ona nala艂a mi drinka.
- Gdzie ten wasz nowy pomocnik? - zapyta艂em. Panna Ada spojrza艂a na dziewcz臋ta, one na ni膮. Mae
wsta艂a, podesz艂a do drzwi pokoju, w kt贸rym chrapa艂 Zar, i zamkn臋艂a je starannie.
- Pos艂uchaj, Blue, prosz臋 ci臋-szepn臋艂a Ada.-I przyrzeknij, 偶e s艂owa nie pi艣niesz, dobrze?
Jessie i Mae przycisn臋艂y si臋 do mnie mocno, jedna z jednej strony, druga z drugiej, tak 偶e z trudem podnios艂em szklank臋 do
ust.
- O co chodzi, kochane panie?
- Ten Bert podma艣la si臋 do malej - powiedzia艂a Ada.
102
- Co takiego? - zdziwi艂 si臋 Jenks, kt贸ry "w艂a艣nie podszed艂 do baru. - Do tej ma艂ej 偶贸艂tej?
- Jenks, jak babci臋 kocham - sykn臋艂a Mae - nie m贸w na ni膮 tak, bo ci臋 oskalpuj臋!
- Wracaj do swojej stajni, ko艣ciotrupie - doda艂a Jessie. - Nic ci do tego.
Jenks opar艂 si臋 plecami i 艂okciami o kontuar i u艣miechn膮艂 tym swoim chytrym u艣mieszkiem.
- Cholera, wi臋c zadurzy艂 si臋 w 偶贸艂tej kurewce?
- Zamknij si臋, do stu diab艂贸w-sykn臋艂a Ada i spojrza艂a na mnie. - To nie Zarty. Zar si臋 dowie i zabije go.
- Wi臋c on si臋 naprawd臋 w niej zadurzy艂?- zapyta艂em.
- Jezu! - westchn臋艂a Jessie. - Jak 偶yj臋, nie widzia艂am nic podobnego. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e jest bia艂a jak 艣nieg i jest
jedynaczk膮 w艂a艣ciciela kolei!
- W sobot臋 nie pozwoli艂a si臋 dotkn膮膰 偶adnemu m臋偶czy藕nie-doda艂a Ada.-Zap艂aci艂 jej, co trzeba, zaprowadzi艂 za studni臋 i przez
ca艂膮 noc tylko trzyma艂 j膮 za r臋k臋.
- Na w艂asne oczy widzia艂am-powiedzia艂a Mae.
- A niech to szlag! - zakl膮艂 Jenks.
- Pos艂uchaj. Po pewnym czasie zorientowa艂a si臋, 偶e czas ju偶 wr贸ci膰, wi臋c poszed艂 za ni膮, dat jej znowu ile艣 tam forsy i
zaprowadzi艂 z powrotem za studni臋.
- Co艣 podobnego! - roze艣mia艂em si臋. - A Zar my艣la艂, 偶e Bert zosta艂 tu, bo wywalili go z- kopalni.
- E, tam, sam rzuci艂 robot臋! Zwariowa艂! Odbi艂o mu! Kto wie, co jeszcze zrobi. Jak 偶yj臋, nie widzia艂am tak zadurzonego faceta.
- Zna艂em jednego, co spa艂 z meksyka艅sk膮 kurw膮. Ta to 艣mierdzia艂a - wtr膮ci艂 Jenks.
- Mnie si臋 to nie podoba - zauwa偶y艂a Mae obgryzaj膮c paznokcie.
- Bo ja wiem? - odezwa艂em si臋.
-S艂uchaj, Blue-powiedzia艂a Ada.-Mata wy艂azi ze sk贸ry ze strachu. W sobot臋 mia艂a takiego pietra, 偶e a偶 dosta艂a trz臋sionki.
- Tak si臋 go boi?
- Bez przerwy p艂acze. Teraz te偶 zabra艂 j膮 dok膮d艣 i pewnie siedzi i gapi si臋 na ni膮 jak ciel臋 na malowane wrota. Biedactwo, nie
wie, co robi膰.
103
- No c贸偶, spodoba艂a mu si臋. Znam gorsze nieszcz臋艣cia - powiedzia艂em.
- Blue-偶achn臋艂a si臋 Ada-s膮 pewne granice. Ona jest jeszcze dzieckiem, nie zna si臋 na takich numerach. Nie powinien jej w ten
spos贸b traktowa膰.
- Jak Zar si臋 skapuje, to ich pozabija - doda艂a Mae.
- Ona nie jest jego w艂asno艣ci膮. Ka偶da z was mo偶e sobie wzi膮膰 kochanka, je偶eli tylko zechce. ,
- Mo偶e tak, a mo偶e nie - stwierdzi艂a Jessie. - Ale Zar j膮 kupi艂. Dat jej tacie sto dolar贸w.
- Ten 偶贸艂tek nie by艂 nawet jej ojcem - powiedzia艂a Mae zwracaj膮c si臋 do Jessie.- M贸wi艂, 偶e nim jest, a wygl膮da艂, jakby nie
potrafi艂 sp艂odzi膰 muchy.
- Ale ty o tym wszystkim nic nie wiesz, dobrze, Blue?
- Nic nie widzia艂em, moje panie.
- Biedne dziecko-rozczuli艂a si臋 Ada. - Kto wie, co dalej b臋dzie. Co te偶 wst膮pi艂o w tego ch艂opaka?
Sko艅czy艂em swego drinka i powiod艂em wzrokiem po pochmurnych twarzach trzech kobiet: zm臋czonej panny Ady z
jedwabistym meszkiem nad g贸rn膮 warg膮, Jessie z wydatn膮 doln膮 szcz臋k膮, pulchnej Mae o puco艂owatych policzkach. Baty si臋 reakcji
Zara, ale wydaje mi si臋, 偶e jeszcze bardziej przera偶a艂 je sam Bert. W obliczu tak silnej nami臋tno艣ci czu艂y si臋 nieswojo. Na mnie spad艂o
to jak objawienie, 偶e co艣 takiego mog艂o si臋 u nas zdarzy膰. Jakby przybieg艂 do nas kto艣 tylko po to, 偶eby zatkn膮膰 flag臋. Postanowi艂em
pom贸c ch艂opcu, w razie gdyby Zar-jak to przewidywa艂y panie-zacz膮艂 si臋 awanturowa膰. Pragn膮艂em chroni膰 to m艂ode uczucie, da膰 mu
szans臋 rozkwitu.
Im d艂u偶ej si臋 zastanawia艂em nad Bertem, tym bardziej mi si臋 podoba艂. Dobrze jest patrze膰 na zakochanego szczeniaka.
Poszed艂em do namiotu Izaaka, gdzie zasta艂em tak偶e Szweda, i opowiedzia艂em im o wszystkim. Obydwaj zdrowo si臋 u艣mieli. Kiedy
powr贸ci艂em do naszej cha艂upy, zasta艂em Molly siedz膮c膮 przed drzwiami. Ostatnio po po艂udniu z regu艂y si膮pi艂 przyjemny deszczyk,
zdarza艂y si臋 wieczory, kiedy s艂o艅ce zachodzi艂o szczeg贸lnie wolno na horyzoncie i wtedy Molly wynosi艂a sto艂ek przed drzwi i czeka艂a
zapadni臋cia nocy. Usiad艂em obok niej. Zdawa艂o mi si臋, 偶e si臋 u艣miechn臋艂a, kiedy jej powiedzia艂em, 偶e znalaz艂 si臋 w艣r贸d nas prawdziwie
zakochany m艂odzieniec. 104
Potem zapad艂a pomi臋dzy nami cisza. Nie widz臋 teraz powodu, 偶eby nie opisa膰, jak by艂o: poczu艂em obecno艣膰 Molly w spos贸b
radosny i bolesny Zarazem. Poczu艂em jej blisko艣膰. Powtarza艂em sobie w my艣li, 偶e jestem od niej starszy, co nie by艂o 偶adn膮 nowin膮, 偶e
nie mam prawa do takich uczu膰, 偶e nie jestem Bertem Albany, 偶e nie powinienem poddawa膰 si臋 emocjom. Tote偶 nic nie powiedzia艂em.
Zapad艂a noc. Molly wesz艂a do domu, a ja zaczeka艂em, a偶 za艣nie, i dopiero wtedy poszed艂em za ni膮.
Nast臋pnej sobotniej nocy uwierzy艂em po raz pierwszy, 偶e los nasz zaczyna si臋 odmienia膰 na dobre. Przyjecha艂a du偶a gromada
g贸rnik贸w. Wida膰 by艂o, 偶e wiosna buzuje im we krwi, ich wybryki nie by艂y zwyk艂膮 sobotni膮 zabaw膮. Urz膮dzili prawdziwy bal z muzyk膮.
Przywie藕li instrumenty muzyczne, jedni grali na organkach, drudzy na banjo, reszta ta艅czy艂a i pi艂a, a 偶e kobiet by艂o ma艂o, wi臋c m臋偶czy藕ni
ta艅czyli z m臋偶czyznami i tak mocno przytupywali, 偶e a偶 ziemia si臋 trz臋s艂a. Przez ca艂y ten zgie艂k przebija艂y si臋 plotki o nowej kruszarki
rudy, kt贸ra mia艂a powsta膰 niedaleko st膮d, troch臋 na wsch贸d od miasta. Chineczka nie ba艂a si臋 dzisiaj Zara. Bert nie spuszcza艂 z niej ani
na chwil臋 oka, ale Rosjanin nie zauwa偶y艂by, nawet gdyby ch艂opiec Zarzuci艂 j膮 sobie na plecy. By艂 wprost nieprzytomny ze szcz臋艣cia na
my艣l o tej krusZarni, biega艂 od jednego g贸rnika do drugiego, ws艂uchuj膮c si臋 w kolejn膮 wersj臋 plotki; ko艂o p贸艂nocy byt ju偶 pewien, 偶e
Towarzystwo zbuduje tu drog臋, 偶eby m贸c przewozi膰 surowiec z kopalni do nowej krusZarni.
Ja nie 艣mia艂em w to wierzy膰. Ale prawd膮 jest. 偶e na nasze miasto mia艂o wkr贸tce spa艣膰 nie lada szcz臋艣cie i 偶e odrobina tego
szcz臋艣cia mia艂a nawet przyklei膰 si臋 do mnie.
9
Gdyby umys艂 Zara by艂 koniem, z pewno艣ci膮 dobieg艂by pierwszy do mety. Nie chcia艂em bra膰 udzia艂u w rozmowach o
wspania艂ych perspektywach, jakie roztacza艂 przed nami. Ale ilekro膰 zdarza艂o si臋 co艣. co usprawiedliwia艂o jego optymizm, 艣mia艂 si臋 ze
mnie i m贸wi艂:
- No i co, d r u h m贸j, czy jestem wariat?
105
W ko艅cu musia艂em przyzna膰, 偶e pojawi艂y si臋 pomy艣lne znaki, i powiedzie膰:
- B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e masz wi臋cej oleju w g艂owie ni偶 ja.
呕adnych opowie艣ci poszukiwaczy szlachetnych kruszc贸w nie nale偶y bra膰 dos艂ownie. Poszukiwacz z艂ota czy srebra to
cz艂owiek, kt贸ry przez dwadzie艣cia lat potrafi od rana do nocy grzeba膰 w ziemi, i to z tak膮 nadziej膮, z jak膮 przyst膮pi艂 do dzie艂a pierwszego
dnia. Wystarczy spotka膰 kt贸rego艣 z nich. 偶eby us艂ysze膰 t臋 sam膮 piosenk臋: ,,Wiesz, bracie, ciu艂am, jak tylko mog臋, a jak uzbieram
zaliczk臋 na w艂asn膮 dzia艂k臋, m贸wi臋 Towarzystwu G贸rniczemu cze艣膰, jad臋 do Montany i trafiam na 偶y艂臋 szczerego z艂ota! Wiem, gdzie jej
szuka膰, znam takie jedno miejsce, oj, cz艂owieku, tam jest moje z艂otko, siedzi i czeka na mnie." Facet kupuje ci drinka i pijesz z nim za to
jego z艂otko, i obaj wierzycie, 偶e ono jest, 偶e istnieje. Broni艂em si臋 wi臋c, jak mog艂em, przed wie艣ciami, kt贸re dociera艂y do nas z kopalni.
Jednak偶e maszyna do kruszenia rudy rzeczywi艣cie zosta艂a zainstalowana. To fakt. Alf mi go potwierdzi艂. Powiedzia艂, 偶e w
zwi膮zku z tym powsta艂o miasteczko Numer Sze艣膰 w odleg艂o艣ci oko艂o pi臋tnastu mil w prostej linii od nas. Angus Mceilhenny doda艂 mi
jeszcze, 偶e Towarzystwo G贸rnicze transportuje rud臋 p艂atn膮 drog膮 prowadz膮c膮 na zach贸d od kopalni, wi臋c korzystniej jest przewozi膰
wy艂膮cznie urobek najwy偶szej jako艣ci. Ale gdyby powsta艂a droga do naszego miasteczka. Towarzystwo zacz臋艂oby przewozi膰 rud臋 do
nowej kruszarki i nie musia艂oby nikomu p艂aci膰 myta. W tym przypadku mieliby zyski i z rudy o mniejszej zawarto艣ci z艂ota.
Angus przedstawi艂 spraw臋 w taki spos贸b, 偶e mnie przekona艂. W kilka dni p贸藕niej wczesnym rankiem zjecha艂 z g贸r facet na
koniu, ci膮gn膮c za sob膮 kilka mu艂贸w. Nigdy go nic widzia艂em, ale wiedzia艂em, kim jest. Tylekro膰 przeklinano go w mojej obecno艣ci. By艂
to Archie D. Brogan, kierownik kopalni. Mia艂 wyblak艂e niebieskie oczy i t艂ust膮 g臋b臋. Jego oty艂o艣膰 kiepsko sz艂a w parze z g贸rniczym
strojem. Usiad艂 w saloonie. zam贸wi艂 sobie drinka i czeka艂 nerwowo, nie wiadomo na co. Zrozumieli艣my dopiero, co i jak, kiedy Alf
MotTet zajecha艂 dyli偶ansem pocztowym i wysadzi艂 trzech facet贸w w ciemnych ubraniach i meloni-106
kach. Archie D. Brogan powita艂 ich z nies艂ychanym entuzjazmem. M臋偶czy藕ni ci przybyli ze Wschodu, byli niewielkiego
wzrostu, st膮pali ostro偶nie po naszej nie wybrukowanej ulicy. Wkr贸tce okaza艂o si臋, 偶e s膮 to dwaj ludzie Zarz膮du Towarzystwa i in偶ynier
g贸rniczy. Wi臋c kiedy z pomoc膮 Brogana dosiedli mu艂贸w i ruszyli w膮sk膮, wyboist膮 艣cie偶k膮 w g贸r臋, powiwatowali艣my troch臋 na ich
cze艣膰.
- Wybuduj臋 hotel! - zawo艂a艂 za nimi Zar i z rado艣ci wzi膮艂 w obj臋cia nawet Izaaka Maple'a.
W kilka dni p贸藕niej powr贸cili. Okaza艂o si臋, 偶e mia艂 po nich przyjecha膰 specjalny dyli偶ans. Czekaj膮c wachlowali si臋 melonikami.
- Jak 偶yj臋, nie widzia艂am facet贸w z takimi bia艂ymi r臋kami - szepn臋艂a mi do ucha panna Ada. - To wprost nieprzyzwoite!
Nie odzywali si臋 do nikogo i dopiero po chwili zapytali Zara, czy ma wino. Zar zmartwi艂 si臋 okrutnie, bo wina nie prowadzi艂,
ale kiedy odje偶d偶ali, znowu pomacha艂 im r臋k膮 na po偶egnanie wo艂aj膮c:
- Zbuduj臋 hotel!
Za drugim razem zabrzmia艂o to jak przysi臋ga, jak przypiecz臋towanie naszych nadziei.
Wkr贸tce potem odwiedzi艂 nas w艂a艣ciciel zajazdu po艂o偶onego przy p艂atnej drodze - tej, co prowadzi艂a na zach贸d od kopalni-
przyjrza艂 si臋 nam uwa偶nie i wytyczy艂 sobie kawa艂ek gruntu tu偶 obok wozu Szweda. Nie czekaj膮c na jakie艣 s艂owo, wsun膮艂 mi do r臋ki
z艂ot膮 dziesi臋ciodolar贸wk臋 i ju偶 na odjezdnym o艣wiadczy艂, 偶e wkr贸tce powr贸ci.
Wszystko to nape艂nia艂o nasze serca otuch膮, budzi艂o wiar臋, tak 偶e nawet wtedy, gdy przekonywa艂em samego siebie, 偶e jest z
tym podobnie jak z popo艂udniowym s艂o艅cem, kt贸re ogrzewa nam twarze niczym ciep艂a d艂o艅, sk艂aniaj膮c do marze艅, do oczekiwania
samych dobrych rzeczy - nawet wtedy, kiedy nachodzi艂y mnie w膮tpliwo艣ci, nadzieja bra艂a g贸r臋 nad wszystkim i tryska艂a jak nektar z
dojrza艂ego owocu. Wi臋c zn贸w innego wieczoru, kiedy siedzia艂em z Molly pod kopu艂膮 nieba, a ksi臋偶yc w nowiu robi艂 z nas dwa nikle
cienie, zacz膮艂em do niej m贸wi膰 tak g艂adko, 偶e nie poznawa艂em samego siebie. Jej te偶 zebra艂o si臋 na rozmow臋 i by艂o tak, jakby艣my si臋
stali dwojgiem 107
zupe艂nie nowych, z naszego starego b贸lu zrodzonych ludzi.
- S艂uchaj, Molly, co艣 mi m贸wi, 偶e id膮 lepsze czasy. S艂owo honoru. Tu powstaje nowe 偶ycie. Maj膮 budowa膰 drog臋 dla tych
wielkich ci臋偶ar贸wek typu Concord. Zatrudni膮 ludzi, b臋dzie kupa roboty, mn贸stwo miejsc pracy!
- Obrzydliwi byli ci trzej. St膮pali tak ostro偶nie,jakby si臋 bali, 偶e sobie pobrudz膮 n贸偶ki.
- Tych to wi臋cej nie zobaczymy. Przyjechali, 偶eby si臋 zorientowa膰, co i jak.
- I zdoby膰 jeszcze wi臋cej forsy dla tych swoich wyfiokowanych miejskich damulek.
- A co to nam przeszkadza? Znajdziemy si臋 na mapie.
- Naprawd臋 tak my艣lisz?
- Ja to wiem. Wybita nasza godzina.
- Prawd臋 m贸wi膮c, Blue, 偶yje mi si臋 teraz lepiej ni偶 za czas贸w Avery'ego.
- Chcia艂bym, 偶eby ca艂ej naszej tr贸jce by艂o dobrze.
- Zawsze wola艂e艣 Flo.
- Bo by艂a艣 dla mnie bardzo niemi艂a.
- Nie mog臋 zapomnie膰 tego cz艂owieka. 艢ni mi si臋 ka偶dej nocy.
- Je偶eli odzyskam tw贸j szacunek, to b臋d臋 m贸g艂 szanowa膰 samego siebie.
- Ci膮gle s艂ysz臋 jego g艂os: „Jeszcze tu wr贸c臋!" Tak powiedzia艂.
- Je偶eli to prawda, chocia偶 mi si臋 nie wydaje, to b臋dziemy gotowi na jego przyj臋cie. Wszyscy b臋dziemy gotowi.
Milcza艂a przez chwil臋.
- Oboje nacierpieli艣my si臋 - powiedzia艂a wreszcie. Trzyma艂em jej r臋k臋 w swoich d艂oniach, l od tego dnia zacz膮艂em znowu
prowadzi膰 ksi臋gi.
Mo偶e 藕le to opowiadam. Bo kiedy znowu umoczy艂em pi贸ro w atramencie, to chyba nie tylko dlatego, 偶eby uczci膰 ten moment.
By艂o to po prostu nieuniknione. Zar i Izaak zjawili si臋 bowiem u mnie, 偶ebym oficjalnie potwierdzi艂 ich prawo w艂asno艣ci do dziatek.
My艣l臋, 偶e przysz艂o im to do g艂owy, kiedy zobaczyli, jak Jonce Early wsuwa mi do r臋ki t臋 z艂ot膮 dziesi臋ciodolar贸wk臋. Wpisanie do ksi膮g
by艂o jedynym 108
sposobem na zalegalizowanie ich posiad艂o艣ci. Chyba nie
jestem a偶 takim g艂upcem, by da膰 si臋 za艣lepi膰 uczuciom. Mieli艣my prycze do spania i drug膮 izb臋, i drzwi i sp臋dzili艣my z Molly
wiele dobrych nocy na jednym posianiu przytuleni do siebie-dwoje nieszcz臋snych, po艣lubionych sobie ludzi. Molly by艂a nie艣mia艂a
niczym m艂oda narzeczona. Jak偶e jej by艂o z tym do twarzy! Nigdy nie zazna艂em podobnej rado艣ci. Ale czy ten czas naszej mi艂o艣ci nie by艂
dla Jimmy'ego czasem rozpaczy? A widok jej u艣miechni臋tej twarzy, widok zamykanych na noc drzwi, czy偶 nie wywo艂ywa艂 w nim jeszcze
wi臋kszej do mnie nienawi艣ci? Molly by艂a teraz w stosunku do niego jeszcze 艂agodniejsza i ust臋pliwsza, ale to go tym bardziej
rozstrajato. Nie bywa艂 ca艂ymi dniami w domu. Nie widywa艂em go od jednego posi艂ku do drugiego. Nie chcia艂 ze mn膮 rozmawia膰, a kiedy
spotyka艂em go przypadkiem na dworze, natychmiast ucieka艂 udaj膮c, 偶e nie s艂yszy mojego wo艂ania. Jak dobrze mog艂oby nam by膰,
gdyby by艂o nas dwoje, ale by艂o nas przecie偶 troje.
Kartki ksi膮g wype艂nione s膮 najrozmaitszymi wpisami. Przegl膮dam je. Przez ten rok ulica wyd艂u偶y艂a si臋, wynika to z ka偶dej
linijki. Wpisywa艂em imiona i nazwiska kolejnych interesant贸w, sporz膮dza艂em opis ich posiad艂o艣ci. Molly figurowa艂a tam jako moja
偶ona, wraz z wszystkimi nale偶nymi jej z tego tytu艂u prawami, a Jimmy jako syn. Sam uk艂ada艂em wszystkie teksty um贸w. Pewnego dnia
zjawi艂 si臋 znowu Jonce Early i zacz膮艂 budow臋 zajazdu w miejscu, kt贸re sobie wcze艣niej wytyczy艂. Kowal, nazwiskiem Roebuck,
zak艂adaj膮c, 偶e z czasem b臋dzie przybywa艂o koni, 艂opat i koparek wymagaj膮cych przecie偶 naprawy, za艂o偶y艂 ku藕ni臋. Inny cz艂owiek-nie
mog臋 teraz odczyta膰 jego nazwiska, a nigdy nie s艂ysza艂em, jak je wymawiano - przyjecha艂 wozem pe艂nym w臋gla, 偶eby z nadej艣ciem zimy
sprzedawa膰 go w workach. Z ka偶dym up艂ywaj膮cym miesi膮cem pojawia艂y si臋 nowe nazwiska; dobrze pami臋tam, 偶e napawa艂o mnie to
radosnym zdumieniem. Ludzie ci, dowiedziawszy si臋 o naszych perspektywach, przyje偶d偶ali z zamiarem osiedlenia si臋, by艂o to ca艂kiem
zrozumia艂e, aleja wci膮偶 mia艂em wra偶enie, 偶e kto艣 wyznaczy艂 Ci臋偶kim Cza-109
som specjalne miejsce na ziemi i 偶e dlatego wszystko to si臋 dzieje.
Tu wida膰, jak ros艂a moja prowizja od zam贸wie艅 na towary. Tu widnieje wpis aktu 艣lubu Berta z Chinecz-k膮-on si臋 podpisa艂,
ona postawi艂a krzy偶yk. Bardzo wiele m贸wi膮 te zapisy. Z chwil膮 kiedy zacz膮艂em na dobre prowadzi膰 ksi臋gi, wys艂uchiwa艂em si艂膮 rzeczy
wszelkiego rodzaju skarg, i to Zar贸wno oficjalnie, jak i prywatnie. Czu艂em si臋 jak uje偶d偶acz koni i nie by艂o dnia, 偶ebym nie musia艂
komu艣 utrze膰 nosa. Przez kilka niedziel z rz臋du panna Ada, Mae i Jessie uszcz臋艣liwia艂y Berta, przekazuj膮c Chineczce tylko najbardziej
pijanych i najmniej jurnych klient贸w - tote偶 wystarcza艂o, 偶e prowadzi艂a ich do swojego pokoju, bra艂a od nich pieni膮dze i zostawia艂a
tam, 偶eby si臋 wyspali. Kiedy Bert obs艂ugiwa艂 bar, trzyma艂 pod r臋k膮 gruby kawa艂 deski i by艂 zawsze got贸w wyskoczy膰 zza lady i
rozprawi膰 si臋 z ka偶dym, kto by spr贸bowa艂 molestowa膰 jego dziewczyn臋. Panie bardzo nie chcia艂y, 偶eby do tego dosz艂o. Denerwowa艂y
si臋 tak偶e, ilekro膰 kt贸ry艣 z jego dawnych towarzyszy pracy zaczyna艂 z niego kpi膰, 偶e rzuci艂 robot臋 w kopalni dla dziewczyny.
- Lubisz by膰 jak najbli偶ej wyra, co. Bert? - odzywa艂 si臋 jeden czy drugi.
Tego by艂o ju偶 paniom za du偶o. Zg艂osi艂y si臋 do mnie w charakterze delegacji, wybra艂y mnie na pos艂a, kt贸ry mia艂 wyt艂umaczy膰
Zarowi, jak si臋 sprawy maj膮.
- Ty na pewno potrafisz mu to jako艣 os艂odzi膰. Blue-powiedzia艂a Ada.-Gorzej by艂oby, gdyby si臋 sam skapowa艂.
Zrobi艂em to w kilka dni p贸藕niej. Wszyscy pochowali si臋 po r贸偶nych k膮tach. Przede wszystkim musia艂em mu wyper-
swadowa膰, 偶eby nie zabija艂 ch艂opaka, potem, 偶eby go nie wyrzuci艂 z pracy, co uda艂o mi si臋. dopiero kiedy o艣wiadczy艂em, 偶e Izaak
Mapie natychmiast zatrudni Berta u siebie. Kiedy wreszcie si臋 uspokoi艂, powiedzia艂em:
- S艂uchaj, Zar, co ci tak zale偶y na Chineczce, za kilka miesi臋cy b臋dziesz w艂a艣cicielem jednego z najlepszych saloon贸w w ca艂ej
okolicy. Taki biznesmen jak ty nie mo偶e si臋 przejmowa膰 byle g艂upstwem.
- 呕adnegotamsaloonu.druh m oj. Ale hotelu. Pi臋trowego. Okna ze szk艂a, l lustro, l kontuar na wysoki po艂ysk. 110
- No widzisz, to s膮 wielkie interesy, zbli偶aj膮 si臋 dobre czasy.
- Masz racj臋.
- Pewnie, 偶e mam. Jak zechcesz, to sobie sprowadzisz tuzin Chinek. To miasto ro艣nie jak na dro偶d偶ach, b臋dziesz m贸g艂
przebiera膰 w dziewczynach jak w ul臋ga艂kach.
- B臋dziemy prawdziwym miastem!
- Na pewno!
- No dobra, Blue. Mo偶esz powiedzie膰 ch艂opcu, 偶e go nie zabij臋.
- To jest s艂uszna decyzja.
- Jak j膮 kocha, to niech j膮 ma.
- Doskonale.
- Dam mu j膮 za jedne trzysta dolar贸w.
Zar okaza艂 si臋 wcale nie g艂upszy ode mnie, to fakt. Kiedy donios艂em Bertowi i paniom, jak postawi艂 spraw臋, wyd艂u偶y艂y im si臋
twarze. Ale Molly wpad艂a na pomys艂.
- Je偶eli Bert we藕mie Chink臋- powiedzia艂a -ale na jej miejsce sprowadzi inn膮 dziewczyn臋, to mo偶e Rosjanin zgodzi si臋 na
zamian臋.
Spr贸bowa艂em mu to zaproponowa膰, no i Zar -my艣l膮c zapewne, 偶e nic z tego nie wyjdzie-zgodzi艂 si臋 bez wahania. Usiedli艣my
naprzeciwko siebie i zacz臋li艣my si臋 targowa膰. Zachowywa艂 si臋 niczym kr贸l omawiaj膮cy maria偶 swojej c贸rki. Powiedzia艂, 偶e je偶eli Bert
sprowadzi inn膮 dziewczyn臋, to mo偶e wzi膮膰 Chink臋 za sto dolar贸w-czyli dok艂adnie za tak膮 sam膮 sum臋, jak膮 za ni膮 zap艂aci艂-reszt臋 b臋dzie
musia艂 odpracowa膰. Wi臋cej nie uda艂o mi si臋 nic wynegocjowa膰. Nie odst臋powa艂 od tych warunk贸w przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 tygodnia. W
ko艅cu Bert po偶yczy艂 od nas w贸z i mu艂a i odjecha艂. Nie by艂o go przez dwa dni, po czym -jak Boga kocham! -wr贸ci艂 ze smutn膮 siw膮
kobiet膮, ca艂膮 w zmarszczkach, i zaprowadzi艂 j膮 tryumfalnie przed oblicze Zara. By艂a to niejaka pani Clement. Nigdy nie zdo艂a艂em si臋
dowiedzie膰, sk膮d Bert j膮 wytrzasn膮艂. Trudno by艂o sobie wyobrazi膰, jak ten ch艂opak m贸g艂 wykrzesa膰 z siebie tyle przedsi臋biorczo艣ci,
g艂贸wnie dlatego, 偶e nigdy nie zwierzy艂 si臋 nikomu z tego. jak tego dokona艂.
Rosjanin oczywi艣cie nie liczy艂 na to, 偶e Bert przywiezie kobiet臋, trzeba mu jednak przyzna膰, 偶e nie wycofa艂 si臋 z umowy.
Mo偶e nawet spodoba艂a mu si臋 Zaradno艣膰 ch艂opa-
ka. Ale natychmiast zacz臋艂y si臋 k艂opoty z Jessie i Mae. Nie przypad艂a im do gustu nowa kole偶anka, prycha艂y na ni膮
pogardliwie i znalaz艂y w niej mn贸stwo feler贸w. Kiedy Zar zaproponowa艂 jej te same warunki pracy co im, wpad艂y w sza艂. O艣wiadczy艂y,
偶e czuj膮 si臋 g艂臋boko ura偶one, zrobi艂y dzik膮 awantur臋, postanowi艂y natychmiast zerwa膰 z Zarem i opu艣ci膰 miasto.
Ha艂a艣liwe by艂o to przedpo艂udnie w moim domu. Jessie i Mae przybieg艂y i ze 艂zami w oczach za偶膮da艂y, 偶ebym wystawi艂 im
bilety na najbli偶szy dyli偶ans. Wraz z nimi zjawi艂a si臋 panna Ada. kt贸ra bez przerwy za艂amywa艂a r臋ce, Zar, kt贸ry wrzeszcza艂 i rzuca艂 si臋
jak szalony. Wszystko nagle jakby obr贸ci艂o si臋 na opak, panie oskar偶y艂y Berta o to, 偶e zak艂贸ci艂 nam spok贸j. Zar za艣 stan膮艂 w jego
obronie. Ale kiedy Mae i Jessie za偶膮da艂y od Zara zwrotu udzia艂u w zyskach od pieni臋dzy, kt贸re mu powierzy艂y, Rosjanin zaskoczy艂
wszystkich o艣wiadczaj膮c, 偶e ich pieni膮dze - wraz z w艂asnymi-zainwestowa艂 w zakup drzewa pod budow臋 nowego hotelu. Powiedzia艂
rozw艣cieczonym kobietom, 偶e pieni膮dze wyp艂aci艂 Altowi-oczywi艣cie za pokwitowaniem, doda艂 z u艣miechem - i 偶e ka偶da z nich b臋dzie
mog艂a zabra膰 swoj膮 porcj臋 desek, z chwil膮 kiedy zostan膮 przywiezione.
Ta wiadomo艣膰 podzia艂a艂a na panie jak zimny prysznic:
zamilk艂y i w og贸le daty spok贸j, bo zrozumia艂y, 偶e nic si臋 nie da zrobi膰. Kiedy przywieziono drzewo i Zar zatrudni艂 kilku
g贸rnik贸w, kt贸rzy znali si臋 na ciesielce, kobiety zacz臋ty z rado艣ci膮 my艣le膰 o luksusowych pokojach na pi臋trze nowego domu, co wcale
nie oznacza艂o, 偶e polubi艂y podstarza艂膮 pani膮 Clement.
Przysz艂a jesie艅, nadszed艂 dzie艅 艣lubu Berta z Chineczk膮. Zar, Mae, Jessie i ca艂a reszta mieszka艅c贸w miasteczka-wszyscy
cieszyli si臋 szcz臋艣ciem m艂odej pary. Tylko na twarzach narzeczonych nie by艂o wida膰 u艣miechu. Starannie wymyci, uczesani, ale
potwornie przera偶eni, wygl膮dali, jakby 偶a艂owali, 偶e wdali si臋 w co艣 takiego.
Ja im dawa艂em 艣lub. Nie 偶a艂uj臋, uwa偶am, 偶e by艂a to s艂uszna sprawa i do mnie nale偶a艂o zako艅czenie jej, gdy偶 sam si臋 cz臋艣ciowo
do niej przyczyni艂em. Stan臋li艣my przed namiotem Zara. Doko艂a nas zebra艂a si臋 grupa ludzi, w艣r贸d nich znajdowali si臋 tacy, kt贸rych
wcale nie zna艂em. Za ich 112
g艂owami, po drugiej stronie ulicy, wznosi艂 si臋 nowy dom Zara, jednopi臋trowy, tak jak zaplanowano, z trzema pokojami o
oszklonych oknach na pierwszym pi臋trze i g贸rnej kondygnacji, kt贸ra na razie mia艂a tylko fasad臋. Zaraz obok, przedzielony w膮skim
zau艂kiem, sta艂-zbudowany z suchych desek, prawie ca艂kowicie przez niego samego-sklep Szweda. Z miejsca, w kt贸rym teraz sta艂em, nie
wida膰 by艂o dawnej wypalonej ulicy. 呕aden z nowych osadnik贸w nie wiedzia艂, 偶e nie jestem prawdziwym burmistrzem i 偶e s艂owa, jakimi
zwraca艂em si臋 do ch艂opca i dziewczyny, pochodzi艂y cz臋艣ciowo od panny Ady-kt贸ra jakby wstydzi艂a si臋, 偶e je jeszcze pami臋ta-a
cz臋艣ciowo z g艂臋bin mojej w艂asnej pami臋ci, bo w ko艅cu dwadzie艣cia lat temu sam otrzyma艂em 艣lub z r膮k wy艣wi臋conego duchownego.
Panna Ada mia艂a Bibli臋 i nawet chcia艂a mi j膮 po偶yczy膰 na t臋 okazj臋, ale Mac s艂usznie zauwa偶y艂a, 偶e Chineczk膮 w ko艅cu nie jest
chrze艣cijank膮 i 偶e wobec tego czytanie Biblii by艂oby wr臋cz niestosowne.
Potem Zar zaprosi艂 wszystkich na drinka. Nowy kontuar i lustro jeszcze nie nadesz艂y, wi臋c cz臋stowa艂 nas stoj膮c za lad膮 z
grubej deski. Wypili艣my kielicha, jeden z nowych osadnik贸w wyci膮gn膮艂 skrzypce i chocia偶 by艂 jeszcze jasny dzie艅, zacz臋li艣my ta艅czy膰
na nowiute艅kiej sosnowej pod艂odze, 偶eby j膮 nale偶ycie wyg艂adzi膰. Szwed przyprowadzi艂 swoj膮 Helg臋 i ruszy艂 z ni膮 do ta艅ca, ja
zaprosi艂em Molly. Jak na niem艂odego ju偶 m臋偶czyzn臋, wcale nie藕le ta艅czy艂em;
sztywne plecy Molly zmi臋k艂y pod dotykiem moich r膮k, na jej twarzy zakwit艂 rumieniec, przytupywali艣my, walcowali艣my,
obejmowali艣my si臋, wiruj膮c a偶 do utraty tchu.
Od tamtego pami臋tnego wieczoru Molly z艂agodnia艂a, a dzie艅, w kt贸rym ruszyli艣my do ta艅ca, mia艂 jedn膮 tak膮 chwil臋, kiedy
osi膮gn臋li艣my pe艂ni臋 ca艂ego przydzielonego nam na 偶ycie szcz臋艣cia.
- Nacierpieli艣my si臋, ty i ja - powiedzia艂a, ale s艂owa nie obracaj膮 si臋 tak jak ziemia, s艂owa maj膮 sw贸j czas. Kiedy ta chwila
nast膮pi艂a, nic wiem albo nie potrafi臋 sobie tego teraz u艣wiadomi膰. By膰 mo偶e w czasie ta艅ca, a mo偶e ca艂kiem innym razem, kt贸rego艣
poranka, kiedy promienie s艂o艅ca drga艂y od podmuchu wczesnego wietrzyka, a mo偶e kt贸rej艣 z tych nocy, kiedy mocno do siebie
przytuleni si臋gali艣my do gwiazd, a ziemia wirowa艂a pod nami, mo偶e w czasie snu. 113
Nikt nie zna tajemnicy ludzkiego 偶ycia, wiemy w艂a艣ciwie tylko to, co zostaje nam we wspomnieniach, a one rz膮dz膮 si臋
w艂asnym czasem. Prawdziwy czas kpi sobie z nas, nigdy nie wiemy dok艂adnie, kiedy co si臋 sta艂o, najlepsze nasze chwile blakn膮 jak sen.
Si臋gam pami臋ci膮 ku zimie. Jest listopad. Podw贸jne 艣ciany naszego domu nie przepuszczaj膮 wiatru. Tu偶 przy frontowych
drzwiach stoi moje biurko, a raczej kupiony od Szweda st贸艂. Na 艣cianach p贸艂ki, na p贸艂kach zapasy 偶ywno艣ci, na ko艂kach odzie偶, kt贸r膮
kupi艂em dla ca艂ej naszej tr贸jki. Mamy te偶 komod臋, a na niej 偶eliwn膮 misk臋 i dzban. Przy moim biurku siedzi pan Hayden Gillis i d艂ugo
przegl膮da ksi臋gi. Przyjecha艂 z daleka z Urz臋du Gubernatora
Terytorium.
- Ile pan liczy za rejestracj臋 dziatki, burmistrzu?-pyta lakonicznie, zwracaj膮c si臋 w moj膮 stron臋.
- Bardzo niewiele. Jak kto艣 偶膮da, 偶ebym mu wytyczy艂 dzia艂k臋, wyznaczam j膮 kotkami. Potem obydwaj sk艂adamy podpisy w
ksi臋dze, l to wszystko.
- Nie jest pan wi臋c organizatorem budowy tego miasta?
- Nie...
- Niech pan to sobie wyobrazi-m贸wi Molly, wycieraj膮c r臋ce o fartuch. - Ka偶dy, kto chce mie膰 dzia艂k臋, dostaje j膮 po
prostu.
Pan Gillis patrzy to na Molly, to na mnie. Jest to przysadzisty m臋偶czyzna z du偶膮 g艂ow膮, z dwiema bruzdami po obu stronach
ust i d艂ugimi, si臋gaj膮cymi ramion w艂osami.
- Pa艅skie wpisy s膮 staranne. Ale nie widz臋 daty pa艅skiego wyboru na burmistrza.
- No bo, widzi pan, mnie tylko tak nazywaj膮. Bo wszyscy wiedz膮, 偶e prowadz臋 te ksi臋gi. A odk膮d rozesz艂a si臋 wiadomo艣膰, 偶e
t臋dy b臋dzie przechodzi艂a droga, ludzie rzucili si臋 na wytyczanie dziatek, jeden chce tu, drugi tam, wi臋c postanowi艂em to wszystko
uporz膮dkowa膰, 偶eby potem nie by艂o spor贸w. Pan Zar, to znaczy ten Rosjanin, i pan Mapie, sklepikarz, pierwsi zacz臋li si臋 budowa膰,
偶eby stworzy膰 warunki dla tych, kt贸rzy tu zjad膮 do budowy
114
drogi. Zar jest w艂a艣cicielem tego du偶ego domu na ko艅cu ulicy i saloonu. Izaak Mapie prowadzi sklep, i to on postawi艂 te
metalowe budy do wynaj臋cia. To s膮 w tej chwili nasi najznaczniejsi obywatele.
- A my mamy tylko ten kawa艂ek gruntu, na kt贸rym stoi cha艂upa, no i jeszcze wiatrak - powiedzia艂a Molly ze z艂o艣ci膮.- M贸j m膮偶
dba tylko o to, 偶eby inni si臋 bogacili.
- No dobrze ju偶, Molly.
- Kto艣 nied艂ugo wykopie drug膮 studni臋, to pewne, ale Blue nie chce w to uwierzy膰. Co wtedy z nami b臋dzie? O艣wiadczam
panu, panie Gillis, cz艂owiek, na kt贸rego pan patrzy, jest wi臋cej ni偶 uczciwy. Mo偶e pan by膰 pewny, 偶e te wpisy s膮 w porz膮dku, bo on nic
z nich nie ma!
-Ju偶 si臋 chyba zorientowa艂em - m贸wi pan Gillis i wstaje. Wk艂ada wytworny p艂aszcz, si臋ga po le偶膮cy na stole cylinder. -Czy
pozwoli pan ze mn膮?- zwraca si臋 do mnie i k艂ania si臋 Molly.
Na dworze jest zimno. Po niebie sun膮 ci臋偶kie chmury. Zar i Izaak czekaj膮 na nas z czapkami w r臋kach. Ruszamy do nowego
domu Zara w milczeniu. Pan Gillis idzie pierwszy. Ma krzywe nogi, id膮c ko艂ysze si臋 z boku na bok. Nagle, nie wiadomo sk膮d.
wyskakuje Jimmy i rusza za nim. imituj膮c jego ch贸d. Daj臋 mu raz. a dobrze, w ucho i ch艂opiec znika.
- Blue-szepcze mi do ucha Izaak-je偶eli nadarzy si臋 okazja, zapytaj go, czy zna Ezr臋 Maple'a. Du偶o podr贸偶uje, mo偶e gdzie艣 trafi艂
na mojego brata.
Mia艂bym ochot臋 postawi膰 mu to pytanie i jeszcze kilka innych w艂asnych, ale ten urz臋dnik nie jest cz艂owiekiem, z kt贸rym 艂atwo
si臋 spoufali膰. Podczas gdy wszyscy inni udaj膮 si臋 do baru, ja i on idziemy na g贸r臋 do jego apartamentu, zwolnionego w po艣piechu
przez Jessie poprzedniego dnia. Pan Gillis siada przy stoj膮cym pod oknem stole i zaczyna przegl膮da膰 jakie艣 papiery, stemplowa膰 je,
mrucz膮c co艣 do siebie, zupe艂nie tak jakbym nie sta艂 tu偶 za nim.
- Ilekro膰 kto艣 zaczyna lokowa膰 najmniejszy kapita艂 w ziemie na terenie Terytorium, gubernator ka偶e mi jecha膰 na inspekcj臋. Nie
obchodzi go wcale, 偶e cierpi臋 na reumatyzm, 偶e jestem za stary, 偶eby je藕dzi膰 konno. Wystarczy, 偶e kto艣 Zarejestruje dzia艂k臋 albo zasieje
co艣, i ju偶 mamy miasto. Jak trafi na kawa艂ek 艂膮ki, te偶 mamy miasto. Inny s' 115
kopie studni臋, znowu jest miasto. Jeszcze inny zatrzyma si臋
w szczerym polu, 偶eby wypr贸偶ni膰 p臋cherz - znowu jest nowe miasto. Na tym terenie co roku powstaje tysi膮c miast i ja musz臋
im nadawa膰 prawa. Ale po co? Ziarno nie wschodzi, taka marnieje, studnia wysycha, ludzie dosiadaj膮 koni, przenosz膮 si臋 w inne
miejsce, a ja musz臋 jecha膰 za nimi. W tym przekl臋tym kraju nie ma nic trwa艂ego, ludzie w臋druj膮 po nim, jakby ich nosi艂 wiatr. Nie mo偶na
nada膰 praw kupie kamieni, nie mo偶na zmusi膰 do osiedlania si臋 stada kojot贸w, nie mo偶na ulepi膰 spo艂ecze艅stwa z piasku. Czasami
wydaje mi si臋, 偶e jeste艣my gorsi od Indian... Jak nazywa si臋 to osiedle? Ci臋偶kie Czasy? Pan jeste艣 cz艂owiekiem dobrej woli, niecz臋sto
zdarza mi si臋 styka膰 z takimi lud藕mi. Zauwa偶y艂em na pa艅skim biurku tomy dzie艂 Blackstone'a i Chitty'ego. Mo偶e pan czyta膰 ksi臋gi
prawnicze, ile tylko dusza zapragnie, ale na wiosn臋, jak zjawi膮 si臋 ludzie, 偶eby budowa膰 drog臋, du偶o panu to nie pomo偶e. Potrzebny
jest wam szeryf, a pan-jak widz臋-nawet nie nosi przy sobie broni. Patrz臋 przez to okno, widz臋 ziemianki, chaty, namioty, budy
wszelkiego rodzaju, ale nie widz臋 wi臋zienia. Zabierzcie si臋 lepiej do jego budowy. Znajd藕cie sobie dobrego strzelca do pilnowania
porz膮dku i zbudujcie
wi臋zienie.
Potem odwraca si臋, podchodzi do swojej torby podr贸偶nej, otwiera j膮, grzebie przez chwil臋 w jakich艣 rzeczach i wyci膮ga
butelk臋 prawdziwej whisky z naklejk膮 i dwie ma艂e szklaneczki. Wyciera je potami marynarki, po czym patrzy na mnie ma艂ymi oczkami
w tej swojej ma艂ej twarzy, kiwa wielkim 艂bem, podaje mi jedn膮 szklaneczk臋 i nalewa.
- Wi臋zienie mo偶e poczeka膰, a my wypijemy sobie za pomy艣lny koniec pa艅skiej s艂u偶by.
Wszystko, co m贸wi, staram si臋 dobrze zapami臋ta膰 i tylko zastanawiam si臋 nad tym, co w艂a艣ciwie oznacza jego wizyta.
Chyba to, 偶e przed nami d艂ugi rok wyczekiwania, ale 偶e z nadej艣ciem wiosny wszystkie nasze nadzieje si臋
spe艂ni膮.
Nie przypominam sobie, 偶ebym kiedykolwiek pi艂 whisky o doskonalszym smaku. W kilka minut p贸藕niej schodzi艂em po
schodach. Z baru patrzy艂y na mnie niespokojne oczy Zara, Izaaka, Szweda i Berta Albany. Pomy艣la艂em sobie, 偶e 偶aden nie nadaje si臋
na szeryfa. Zanim kt贸ry艣 z nich zd膮偶y艂
116
si臋 odezwa膰, wyszed艂em na dw贸r i ruszy艂em w stron臋 stajni, gdzie zasta艂em Jenksa; spa艂 przy samych drzwiach. Potrz膮sn膮艂em
nim, zbudzi艂em go si艂膮 i zaci膮gn膮艂em przed Haydena Gillisa. Na g贸rnym pode艣cie, podczas gdy z do艂u wszyscy przygl膮dali si臋 ze
zdumieniem tej ceremonii, a Jenks-ju偶 ca艂kiem przebudzony - sta艂 z otwart膮 g臋b膮, pan Gillis przypi膮艂 mu do piersi blaszan膮 gwiazd臋 i
odebra艂 od niego przysi臋g臋. W ten spos贸b Jenks otrzyma艂 tytu艂 zast臋pcy szeryfa i pensj臋 dwudziestu pi臋ciu dolar贸w rocznie, p艂atn膮 w
nast臋pnym roku.
- Zabi艂e艣 kiedy cz艂owieka?-zapyta艂 pan Gillis. Jenks zrobi艂 si臋 purpurowy na twarzy.
- Chyba tak, pszepana...
- Dobra jest. Od tej chwili jeste艣 odpowiedzialny za to miasto. Zorganizuj zbi贸rk臋 na budow臋 wi臋zienia. We藕 ksi臋gi
rejestracyjne od pana Blue i prowad藕 je starannie. Je偶eli schwytasz jakiego艣 zbrodniarza, i do tego 偶ywcem, napisz do stolicy, a my
przy艣lemy ci s臋dziego. Tu masz formularze, papier, statut miejski, wz贸r petycji o nadanie praw stanowych, kt贸r膮 mo偶esz podsuwa膰
ludziom do podpisu, jak nie b臋dziesz mia艂 nic lepszego do roboty.
Po chwili pan Gillis, ju偶 w p艂aszczu i cylindrze, z torb膮 podr贸偶n膮 w r臋ku, schodzi艂 ci臋偶kim krokiem po schodach i wyszed艂 z
domu Zara nie 偶egnaj膮c si臋 z nikim.
- Blue?! - krzykn膮艂 Izaak Mapie, aleja tylko wzruszy艂em ramionami, wi臋c pobieg艂 za nim. Wszyscy pozostali zgromadzili si臋
doko艂a mnie. Co to by艂a za wizyta? Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? U艣miechn膮艂em si臋, bo wiedzia艂em, 偶e wszystko jest w porz膮dku.
- Mo偶esz by膰 spokojny, Zar -powiedzia艂em.-Ka偶dy grosz, jaki wpakowa艂e艣 w to miasto, zwr贸ci ci si臋 w dw贸jnas贸b.
Tymczasem Jenks wci膮偶 sta艂 na schodach z p臋kiem papier贸w w r臋ku. Patrzy艂 na blaszan膮 gwiazd臋 b艂yszcz膮c膮 mu na piersi, to
na drzwi, to znowu na swoj膮 pier艣. By艂 zupe艂nie sko艂owany. Po chwili zacz臋艂o mu w g艂owie 艣wita膰, ruszy艂 w d贸艂 i z ka偶dym krokiem jego
wilczy u艣miech stawa艂 si臋 coraz szerszy.
- Fajno! - wrzasn膮艂 Zar.- Zgoda! Jak Jenks jest szeryfem, b臋dzie klawo!
Wszyscy si臋 roze艣mieli. Jenks podszed艂 do kontuaru, za 117
kt贸rym sta艂 Bert, zatoczy艂 szeroki gest r臋k膮 i powiedzia艂:
- Stawiam ka偶demu, co zechce!
W czasie pija艅stwa, kt贸re si臋 rych艂o rozpocz臋艂o, papiery z艂o偶one na ladzie wida膰 zsun臋艂y si臋 na ziemi臋, bo znalaz艂em je
p贸藕niej ca艂e podeptane ci臋偶kimi buciorami. Pozbiera艂em je i wsun膮艂em do kieszeni kurtki.
Fakt pasowania Jenksa na szeryfa niewiele zmieni艂. Ludzie w dalszym ci膮gu przychodzili do mnie ze swoimi sprawami, nadal
prowadzi艂em rejestry. Bytem got贸w przekaza膰 Jenksowi wszystko, gdyby o to poprosi艂. Ale chyba w miesi膮c po wizycie Haydena
Gillisa zjawi艂 si臋 u mnie szeryf i o艣wiadczy艂, 偶e ch臋tnie zgodzi si臋 na to, 偶ebym dalej robi艂 za niego biurow膮 robot臋, a to dlatego, 偶e jest
cholernie zaj臋ty pilnowaniem porz膮dku na ulicy, a tak偶e ze wzgl臋du na to, 偶e nie umie pisa膰. I odt膮d, podobnie jak do tej pory, nie mia艂
udzia艂u w tym, co robi艂em przy biurku, tyle 偶e zjawia艂 si臋 u nas raz albo dwa razy dziennie, zagl膮da艂 mi przez rami臋, je偶eli akurat by艂em w
domu, kiwa艂 m膮drze g艂ow膮 i objada艂 si臋 za darmoch臋 potrawami Molly. O ile wiem, nikt w miasteczku nie zwraca艂 na niego uwagi,
chyba 偶eby si臋 z niego co jaki艣 czas nabija膰. Jedynie Molly i Jimmy traktowali go z szacunkiem i powag膮, co dawa艂o mu poczucie
warto艣ci wi臋kszej ni偶 ta, na jak膮 zas艂ugiwa艂. W regularnych odst臋pach czasu patrolowa艂 ulic臋 z rewolwerem stercz膮cym z otwartego
futera艂u, przytroczonym do paska, i gwiazd膮 szeryfa na piersi. Jimmy szed艂 przewa偶nie w odleg艂o艣ci kilku krok贸w za nim, tak 偶e kiedy
zobaczy艂o si臋 Jimmy'ego pod jakim艣 domem, cz艂owiek m贸g艂 by膰 pewny, 偶e Jenks znajduje si臋 w pobli偶u.
Kiedy nadszed艂 nowy rok, ulica ci膮gn臋艂a si臋 ju偶-od naszego domu, stanowi膮cego jej po艂udniowy kraniec - zakolem a偶 po
chat臋 Johna Nied藕wiedzia, kt贸ra sta艂a u podn贸偶a 艣cie偶ki prowadz膮cej w g贸r臋, ku kopalniom. Min臋艂o niemal dok艂adnie p贸艂tora roku od
dnia, w kt贸rym wetkn膮艂em 艂opat臋 w ziemi臋 i zacz膮艂em kopa膰 ziemiank臋.
- Wszyscy ci durnie zbiegli si臋 jak s臋py do gnij膮cego 艣cierwa-powiedzia艂a Molly.
- S臋py 偶r膮 tylko padlin臋, Molly, a nasze miasto 偶yje.
- Wszyscy milcz膮. Wszyscy na co艣 czekaj膮.
118
- Czekaj膮 na wiosn臋, Molly. - Dlaczego trzeba by艂o jej to m贸wi膰? - Ka偶dy spodziewa si臋 Zarobi膰 troch臋 grosza, jak tylko si臋
ociepli.
- Jimmy!- zawo艂a艂a.
Stali艣my w drzwiach. By艂o p贸藕ne popo艂udnie, niebo powoli ciemnia艂o. Na ziemi le偶a艂a jeszcze gruba warstwa zmarzni臋tego
艣niegu. Ca艂a ulica iskrzy艂a si臋 od 艣wiate艂 p艂on膮cych w oknach dom贸w. W ostrym, zimnym powietrzu unosi艂y si臋 zapachy
przyrz膮dzanych potraw. Gotowano kolacj臋.
- Molly - zwr贸ci艂em si臋 do niej - co ci臋 gryzie? Czy nie widzisz, jak dobrze si臋 wszystko uk艂ada? Powodzi nam si臋 coraz lepiej.
W tej samej chwili Jimmy wyskoczy艂 na nas od strony, z kt贸rej spodziewali艣my si臋 go najmniej. Zaszed艂 Molly od ty艂u i
nakry艂 jej oczy r臋kami.
- Hu! -krzykn膮艂 jej do ucha.
Wzdrygn臋艂a si臋. A potem przycisn臋艂a go mocno do siebie i powiedzia艂a:
- Och, burmistrzu, nawet gdyby to miasto rozci膮gn臋艂o si臋 na wszystkie cztery strony 艣wiata, jak okiem si臋gn膮膰, i tak by艂oby
pustyni膮!
Figiel ch艂opca i mnie przestraszy艂. I przez kr贸tk膮, lecz krew w 偶ytach mro偶膮c膮 chwil臋 wiedzia艂em, o czym my艣la艂a Molly. Zimny
dreszcz przeszed艂 mi po plecach. Potem znowu uleg艂em urokowi obrazu naszego miasta, znowu patrzyli艣my na nie tak samo jak
przedtem, ale ka偶de z nas widzia艂o co innego. U艣miechn膮艂em si臋 my艣l膮c, jakie to typowe dla kobiet ba膰 si臋 zawsze na zapas, nawet w
dobrych chwilach.
Dzia艂o si臋 to zaledwie ubieg艂ej zimy, ale dla mnie jest to ju偶 zamierzch艂a przesz艂o艣膰.
Ksi臋ga trzecia
10
Pr贸buj臋 spisa膰 wszystko tak, jak by艂o, a jest to ci臋偶ka praca,
przy kt贸rej trudno ustrzec si臋 przed braniem w艂asnych pragnie艅 za rzeczywisto艣膰. Nie pozosta艂o mi wicie czasu, a poza tym
wspomnienia maj膮 w艂asn膮 form臋 i czas i kieruj膮 moim pi贸rem w spos贸b, kt贸remu ca艂kiem nie ufam. Oczami duszy widz臋 tuk zbudowany
z samych s艂o艅c, wielokrotnie powielaj膮cy niebo, albo d艂ug膮, roziskrzon膮 noc z jednym nieustannie obracaj膮cym si臋 i oblekaj膮cym si臋
we w艂asny cie艅 ksi臋偶ycem. Wiem, 偶e s膮 to omamy, ale nie potrafi臋 ich odgoni膰. Powtarzam w my艣lach: Molly, Molly, Molly i oto ona
czasem pojawia si臋 i obraca jak 贸w ksi臋偶yc, przechodz膮c z jednej fazy w drug膮, u艣miecha si臋 przy tym i marszczy brew, podczas gdy
ch艂opiec ro艣nie i staje si臋 coraz podobniejszy do swojego ojca... I widz臋 jeszcze co艣, co nigdy si臋 nic sta艂o, widz臋, jak tych dwoje idzie,
z wysi艂kiem d藕wigaj膮c ogromny krzy偶, i stawia go na grobie Fee'ego. „Nie bardzo wierzy艂em w Boga - protestuje Fee.-Wierzy艂em w
ludzi."
Molly, czy rzeczywi艣cie wiedzia艂a艣, co si臋 stanie? Czy tez sta艂o si臋 to dlatego, 偶e wiedzia艂a艣? Czy by艂a艣 m膮drzejsza od 偶ycia,
czy te偶 tre艣膰 偶ycia zale偶a艂a od ciebie?
Kiedy zrobi艂o si臋 cieplej, ludzie zmajstrowali transparent. Izaak ofiarowa艂 zw贸j perkalu. Zar kupi艂 farb臋, a m艂ody Bert przez
tydzie艅 malowa艂 literami - kt贸rych kr贸j skopiowa艂 z katalogu-czerwony napis. Helga podszyta transparent p艂贸tnem 偶aglowym,
pozostawiaj膮c szpary, 偶eby go nie
120
zerwa艂 wiatr. Pewnego jasnego s艂onecznego poranka Szwed zawiesi艂 go nad ulic膮. Jeden koniec przywi膮za艂 do rusztowania
studni, drugi do nie wyko艅czonego frontu nowego domu Zara. WITAJCIE W CI臉呕KICH CZASACH, widnia艂o na transparencie.
Trzepota艂 na wietrze jak jakie艣 偶ywe stworzenie.
Niemal wszyscy wylegli" na dw贸r z tej okazji, patrzyli na napis i robili uwagi. Bytem pewny, 偶e wida膰 go z r贸wniny z
odleg艂o艣ci dobrej p贸艂 mili. l tego偶, ranka Molly nagle rozp艂aka艂a si臋 i powiedzia艂a:
- Zlituj si臋 nad nami, Blue, zabierz nas st膮d czym pr臋dzej!
Przez nast臋pne tygodnie nie by艂o takiego dnia, 偶eby nie powt贸rzy艂a tych st贸w, 偶eby mnie nie b艂aga艂a, bym wszystko
sprzeda艂.
- Tu nie jest ju偶 bezpiecznie. Przysi臋gam ci. Trzeba ucieka膰!
- Dok膮d, Molly? Dok膮d ci臋 niesie?
- Chryste, sama nie wiem. Ale musimy ucieka膰, Blue. I to ju偶. Dzisiaj. Wszyscy troje. Jako艣 si臋 gdzie艣 urz膮dzimy.
- Molly, gadasz g艂upstwa. Wpakowali艣my tyle pracy, tyle wysi艂ku w ten dom. Stworzyli艣my go z niczego, a ty chcesz
wszystko rzuci膰!
- O Bo偶e, co z ciebie za dure艅, burmistrzu. Zawsze by艂e艣 idiot膮!
- Mo偶liwe. Ale nie jestem taki dumy, 偶eby si臋 wynosi膰, kiedy zaczynaj膮 si臋 lepsze czasy! Ty pewnie my艣lisz, 偶e gdzie indziej
jest inaczej. 呕e po tym kraju grasuje jeden Tumer.
- Jezu, wiem, 偶e s膮 ich setki. Tysi膮ce. I 偶e pr臋dzej czy p贸藕niej dopadn膮 mnie. l to wszyscy!
Gdybym rzeczywi艣cie byt m膮drzejszym cz艂owiekiem, rozumia艂bym, z czego zrodzi艂a si臋 jej udr臋ka. Kiedy sta艂o si臋 przed
drzwiami domu, nie wida膰 by艂o wypalonej ulicy. Jej widok zagradza艂y nowe budowle. Mimo to blizna zosta艂a.
- Na pewno mnie obronisz! Na pewno nie dasz mnie skrzywdzi膰 tak samo jak wtedy. Nasz kochany burmistrz jest wspania艂ym
strzelcem. Jak si臋 ma takiego opiekuna, nie trzeba si臋 niczego ba膰, co, Blue? Nic a nic!
6 Doctorow 12 l
Serce moje znowu 艣ciska艂a niewidzialna pi臋艣膰, przenika艂
je dawny, zapomniany ju偶 niemal b贸l.
- C贸偶 to za banda durni贸w! Te ich transparenty, baraki, wielkie plany na przysz艂o艣膰. O Bo偶e, trzeba st膮d ucieka膰 jak
najszybciej!
- Molly, b艂agam ci臋.
Trzyma艂em j膮 w ramionach, a ona szlocha艂a dr偶膮c na ca艂ym ciele.
- Blue, b艂agam ci臋, sprzedaj wszystko... pojed藕my do jakiegokolwiek innego miasta, Blue...
G艂aska艂em j膮 po w艂osach, przyciska艂em jej g艂ow臋 do piersi i stali艣my tak, a偶 si臋 uspokoi艂a. Pami臋tam, jak pewnego razu
posadzi艂em j膮 przy stole. Jej zielone oczy byty zapuchni臋te od p艂aczu, opar艂a 艂okcie o blat, uj臋ta g艂ow臋 w d艂onie i pr贸bowa艂a mnie
wys艂ucha膰.
- Molly, mo偶e masz i racj臋, mo偶e ta nasza u lica, mimo 偶e roi si臋 od ludzi, zwabi tu znowu jakiego艣 Z艂ego Cz艂owieka. Powiem
wi臋cej, masz na pewno racj臋. Tak jak po zimie nast臋puje lato. tak niechybnie Z艂y Cz艂owiek z Bodie zjawi si臋 znowu. Wiem to r贸wnie
dobrze jak ty. Ale widzisz, tym razem nie da sobie z nami rady. Pos艂uchaj mnie uwa偶nie:
wcale nie mam zamiaru z nim walczy膰, nie b臋d臋 musia艂 tego robi膰. Poprzednim razem, z chwil膮 kiedy podesz艂a do niego Flo, ju偶
byli艣my straceni. Zanim jeszcze Fee wszed艂 do Avery'ego z tym swoim dr膮giem, byli艣my straceni. Wystarczy im si臋 sprzeciwi膰,
wystarczy podnie艣膰 na nich wzrok, a ju偶 ci臋 maj膮. Molly, ja to wiem, bo du偶o widzia艂em. Pami臋tam raz, jak ca艂a ich grupa wjecha艂a do
miasteczka. Rozgl膮dali si臋, chcieli wyczu膰 atmosfer臋, zorientowa膰 si臋, jak zostan膮 przyj臋ci, .艂膮k przyj膮膰 ich dobrze, to koniec, mo偶na z
r贸wnym powodzeniem skierowa膰 bro艅 na samego siebie, bo o tym, 偶eby ich potem wygna膰, nie ma ju偶 mowy. Ale dobrze prosperuj膮ce
miasteczko po prostu ich odrzuca. Kiedy praca wre i 偶ycie toczy si臋, jak nale偶y, nic nie mog膮 zrobi膰, s膮 z g贸ry pokonani.
- O Bo偶e -j臋cza艂a-Molly - o Jezu kochany, wybaw mnie od tego cz艂owieka, od tego gadu艂y!
- Molly, powiem ci co艣. Pos艂uchaj! Czy wiesz, dlaczego on si臋 tutaj zjawi艂? Bo艣my tego pragn臋 li. Po prostu czekali艣my na
niego i nie mogli艣my si臋 go doczeka膰. Nawet
122
biedny stary Fee, kt贸ry zbudowa艂 wszystkie domy na tej ulicy, nie potrafi艂 stworzy膰 prawdziwego miasta. Kiedy podnosi艂 t臋
desk臋, wiedzia艂 ju偶, 偶e wszystkie nadzieje stracone. Gdyby tego nie wiedzia艂, nie by艂by cz艂owiekiem, za jakiego go mia艂em. Gdyby tego
nie wiedzia艂, oznacza艂oby to, 偶e nie zna 偶ycia.
- Blue...
- Molly, je偶eli mi uwierzysz, je偶eli uwierzysz w to, co ci teraz m贸wi臋, Tumer nigdy tu nie przyjedzie!
Po pewnym czasie przesta艂a mnie namawia膰 na wyjazd. Ju偶 sam ten fakt powinien byt mnie sk艂oni膰 do spakowania manatk贸w
i jak najszybszego wyjazdu. Przesta艂a o tej sprawie m贸wi膰 nie dlatego, 偶e przyzna艂a mi racj臋, ale - tak mi si臋 teraz wydaje - dlatego, 偶e
uleg艂a diab艂owi, kt贸ry szczerzy艂 na ni膮 z臋by. Ale czy ten jej krzyk, to jej: „Blue, b艂agam ci臋, Blue, Blue, Blue" -czy偶 nie by艂 to krzyk
rozpaczy, zwyk艂e b艂aganie o pomoc? A ja po raz drugi zawiod艂em j膮, po raz drugi pchn膮艂em j膮 w stron臋 saloonu. Mia艂a teraz jakby 偶al
do ka偶dego cz艂owieka, kt贸ry nie ucierpia艂 z r膮k Z艂ego. Kiedy nowi ludzie zjawiali si臋 w miasteczku, robi艂a si臋 natychmiast ponura.
Pewnego dnia wzi臋ta dwa patyki, zbi艂a z nich krzy偶 i wraz z Jimmym posz艂a na gr贸b jego ojca. Patrzy艂em na nich stoj膮c na progu
naszego domu i nie mog艂em oprze膰 si臋 wspomnieniom. My艣la艂em o tym, w jakim porz膮dku powstawa艂y te groby;
Molly bowiem wbi艂a krzy偶 w gr贸b jednor臋kiego Jacka Millaya.
Zupe艂nie przesta艂a bra膰 udzia艂 w 偶yciu tocz膮cym si臋 na naszej ulicy, prawie wcale nie wychodzi艂a z domu, czasami tylko, kiedy
pogoda by艂a 艂askawa, siada艂a przed drzwiami i wpatrywa艂a si臋 w przestrze艅 na zach贸d od ska艂 i w g艂膮b r贸wniny. Ja za艂atwia艂em
sprawunki, a Jimmy znosi艂 jej nowiny. Nadawa艂 si臋 do tego, potrafi艂 znale藕膰 si臋 zawsze tam, gdzie co艣 si臋 dzia艂o, po czym bieg艂 do
Molly i wszystko jej opowiada艂. W ten spos贸b zna艂a wszystkie plotki, a Jimmy wszystkie jej opinie. A opinie Molly by艂y niezmiennie te
same. Czy na temat kogo艣, kto przyjecha艂 dyli偶ansem, czy pog艂osek dotycz膮cych budowy drogi, czy jakiej艣 nowej transakcji Zara b膮d藕
Izaaka lub wreszcie kt贸rego艣 z moich Zarz膮dze艅 - by艂y mianowicie negatywne. Bra艂a na j臋zyk wszystko i wszystkich i bywa艂y takie
kolacje, kiedy ja 123
jad艂em, a Molly gada艂a i gada艂a nie daruj膮c ani jednej pi臋dzi ziemi, ani jednemu cz艂owiekowi, tak 偶e kiedy ju偶 opr贸偶ni艂em talerz
i nawet wypi艂em kaw臋, jej posi艂ek by艂 jeszcze nie tkni臋ty. Jimmy ws艂uchiwa艂 si臋 w te monologi jak w ewangeli臋, niezale偶nie od tego, co
m贸wi艂a, i po raz kt贸ry艣 z rz臋du spija艂 z jej ust s艂owa, niczym mleko matki.
Jedynym cz艂owiekiem, kt贸rego Molly tolerowa艂a, byt Jenks, nie dlatego, 偶eby go nie uwa偶a艂a za durnia, ale dlatego, 偶e
dobrze strzela艂. Tylko jego nie obrzuca艂a epitetami przy naszym stole, tote偶 znalaz艂 si臋 w艣r贸d niewielkiej grupki ludzi, z kt贸rymi Jimmy
zamienia艂 od czasu do czasu kilka st贸w. Nieraz, widzia艂em, jak ch艂opiec pomaga mu w stajni wyrzucaj膮c gn贸j z przegr贸d koni albo
za艂atwia dla niego sprawunki. W zamian za to Jenks pozwala艂 mu g艂aska膰 konie i uczy艂 go obchodzenia si臋 z broni膮. Zasta艂em ich
pewnego dnia przy takiej nauce. Jimmy z koltem na wysoko艣ci ramienia, naciskaj膮c spust. mierzy艂 w 艣cian臋 stodo艂y, a Jenks trzyma艂
patyk pod przegubem jego r臋ki i powtarza艂 w k贸艂ko: ..Spokojnie. spokojnie, synku. Teraz 艣ciskaj, 艣ciskaj i nie sZarp. Dobra jest,
trafi艂e艣. No i jeszcze raz, tylko r贸wno." Chcia艂em przerwa膰 t臋 nauk臋, ale okaza艂o si臋, 偶e odbywa si臋 na pro艣b臋 Molly.
Nie ma nic zdro偶nego w uczeniu ch艂opca sztuki strzelania, z tym 偶e Jimmy innych nauk nie pobiera艂. Wszyscy si臋 zgodzili, 偶e
ch艂opiec staje si臋 coraz bardziej przysadzisty, coraz podobniejszy do swojego ojca, mimo 偶e ma wyraz twarzy Molly. Mae powiedzia艂a
mi w tajemnicy - bo jak twierdzi艂a, nie chcia艂a robi膰 hecy - 偶e pewnego dnia. wygl膮daj膮c na ulic臋 z pierwszego pi臋tra, zobaczy艂a
Jimmy'ego i g艂o艣no go powita艂a, a on w nag艂ym napadzie w艣ciek艂o艣ci podni贸s艂 kamie艅 i rzuci艂 w g贸r臋. uderzaj膮c j膮 w pier艣. Izaak
Mapie przy艂apa艂 go kiedy艣 na kradzie偶y naboj贸w, kt贸re le偶a艂y na ladzie sklepowej. Za艂atwi艂em spraw臋 z. Izaakiem w ten spos贸b, 偶e
zap艂aci艂em mu za naboje, ale on stwierdzi艂, 偶e nie chodzi mu o pieni膮dze. Jednak偶e za艂atwienie sprawy z Johnem Nied藕wiedziem by艂o
po prostu niemo偶liwe, bo grz膮dka, kt贸r膮 uprawia艂, by艂a dla niego nie tylko miejscem, na kt贸rym ros艂y warzywa, ale dowodem na to, 偶e
nikt tak jak on nie potrafi uprawia膰 ro艣lin. Kt贸rego艣 dnia obudzi艂 si臋 z popo艂udniowej drzemki i zobaczy艂, 偶e kto艣 zdepta艂 jego 124
poletko. Nie przysz艂o mu nawet do g艂owy, 偶e m贸g艂 to zrobi膰 Jimmy, podejrzewa艂 rac/ej Zara. chocia偶 by艂o to ca艂kiem
nieprawdopodobne. Ja jednak偶e wiedzia艂em, kto jest sprawc膮 tego czynu. I pomy艣la艂em sobie, 偶e ani rozmowa, ani lanie nie dadz膮
rezultatu i 偶e trzeba chyba wci膮gn膮膰 w t臋 spraw臋 Molly.
- Molly.Jimmy zdnia nadzie艅 robi si臋 dzikszy. Wyrasta na 艂obuza.
- Tak uwa偶asz?
- Rzuci艂 kamieniem w Mae.
- Mam nadziej臋, 偶e trafi艂.
- Molly. przecie偶 to syn Fee'ego.
- Ju偶 ja wiem, co ci臋 gryzie, burmistrzu. Nie mo偶esz znie艣膰 tego, 偶e on tak przylgn膮艂 do Jenksa, 偶e go podziwia. To ci臋 boli,
przyznaj si臋?
- Jenks nie ma nic do tego!
- Gdyby艣 umia艂 porz膮dnie strzela膰, burmistrzu, to mo偶e i ty m贸g艂by艣 go wykierowa膰 na m臋偶czyzn臋.
- To nie ma z tym nic wsp贸lnego.
- A w艂a艣nie, 偶e tak.
- Deptanie grz膮dek Indianina uwa偶asz za dow贸d m臋sko艣ci?
Spojrza艂a na mnie spode 艂ba. Potem podesz艂a do drzwi i krzykn臋艂a na ch艂opca, kt贸ry w kilka sekund zjawi艂 si臋 i stan膮艂 przed
ni膮.
- Czy to ty zniszczy艂e艣 warzywa Nied藕wiedzia? Jimmy rzuci艂 mi nienawistne spojrzenie.
- Nie-odpowiedzia艂.
- Gadaj prawd臋!
Molly chwyci艂a go za ramiona i mocno nim potrz膮sn臋艂a, wi臋c przel膮k艂 si臋 i warkn膮艂:
- Tak, ja.
Raz, dwa, trzy razy trzepn臋ta go w twarz.
- Zrobisz to jeszcze raz, a policz臋 ci ko艣ci. S艂yszysz mnie? - wrzasn臋艂a. - S艂yszysz?
l znowu nie o to mi chodzi艂o. Mog艂em go sam spra膰, gdybym uwa偶a艂, 偶e to co艣 pomo偶e. Teraz przy艂o偶y艂 r臋k臋 do piek膮cego
policzka, patrza艂 na mnie i nienawidzi艂. Tego dnia, a mo偶e to by艂o nazajutrz, zauwa偶y艂em, 偶e kto艣 przewr贸ci艂 ka艂amarz i wyla艂 atrament na
ok艂adk臋 jednego z moich rejestr贸w. Krew uderzy艂a mi do g艂owy, zapomnia-125
lem o wszystkich postanowieniach i z pewno艣ci膮 sprawi艂bym ch艂opakowi dobre lanie niezale偶nie od tego, czy to mia艂o sens
czy nie, gdyby nie to, 偶e odwr贸ci艂em si臋 i zobaczy艂em Molly. Sta艂a w ziemiance, kt贸ra by艂a obecnie pokojem Jimmy'ego. Jimmy rozbiera艂
si臋 przed snem, a Molly przygl膮da艂a mu si臋.
- Popatrzcie tylko na te ramiona-us艂ysza艂em jej 艣ciszony g艂os. - M贸j ch艂opiec ro艣nie i jest coraz silniejszy. Bo Molly karmi go,
jak nale偶y. Nied艂ugo b臋dzie z niego prawdziwy m臋偶czyzna. Zas艂ynie jako Wielki Jim i nigdy nie opu艣ci swojej Molly, o nie...
By艂 to okres naszej najwi臋kszej zamo偶no艣ci. Roje komar贸w wirowa艂y w 偶贸艂tawej po艣wiacie zachodz膮cego s艂o艅ca. Konie,
przywi膮zane do sztachet werand, sta艂y zad w zad. Z ka偶dym wschodem s艂o艅ca d艂ugie smugi kurzu unosi艂y si臋 nad r贸wnin膮.
Nadje偶d偶ali do nas ludzie w poszukiwaniu pracy. Ca艂y Zach贸d wida膰 rozbrzmiewa艂 tej wiosny wie艣ci膮 o tym, 偶e w艂a艣nie tu mo偶na j膮
znale藕膰. Rozchodzi艂a si臋 jak zapach wody po pustyni. Jak reagowa艂em na to? Czy by艂o mi nieswojo na widok naszego miasta
zamieniaj膮cego si臋 w przytu艂ek? Ile偶 to razy otwieraj膮c drzwi naszego domu, widzia艂em obracaj膮ce si臋 ko艂a r贸偶nych pojazd贸w; by艂y to
taczki popychane z trudem przez dwoje zakurzonych ludzi, w贸z drabiniasty za艂adowany po brzegi gromad膮 robotnik贸w z okr臋gu Pik臋.
Za wozem szed艂 ku艣tykaj膮c przysadzisty facet w si臋gaj膮cej kolan kurtce przepasanej wojskowym pasem, ze starym d艂ugim karabinem
przerzuconym przez rami臋. Nietrudno by艂o rozpozna膰 tych z okr臋gu Pik臋, bo wszyscy kastali. Pewnego dnia przyjecha艂 na koniu m臋偶-
czyzna w brudnym bia艂ym lnianym ubraniu, z przerzuconym przez siod艂o zrolowanym kawa艂kiem zielonego sukna. By艂 zawodowym
graczem w faraona. Zar贸wno Zar, jak i Jonce Early zaproponowali mu miejsce u siebie. Wygra艂 Zar. Zjawi艂a si臋 te偶 stara obdarta
kobieta. Przywioz艂a ze sob膮 zaledwie troch臋 szmat i klatk臋 z trzema gdacz膮cymi kurami. Utrzymywa艂a si臋 ze sprzeda偶y jaj, brata dolara
za sztuk臋. Ale wi臋kszo艣膰 przybysz贸w mia艂a tylko samych siebie do ofiarowania potencjalnemu pracodawcy, a ich
126
grosze sz艂y przewa偶nie do kieszeni tych, co ju偶 byli osiedleni.
Zarabiali艣my sporo. Za wod臋 ludzie p艂acili mi w najrozmaitszy spos贸b: w srebrnych dolarach, w banknotach zielonych, w
banknotach terytorialnych. Je偶eli nie obs艂ugiwa艂em studni, to wypisywa艂em zam贸wienia towarowe i przyjmowa艂em poczt臋. Puszczono
na nasz膮 tras臋 drugi dyli偶ans, wi臋c co tydzie艅 mieli艣my dwie dostawy. Kiedy wchodzi艂o si臋 do sklepu Izaaka Maple'a (,,Bracia Mapie"
-wymalowa艂 Izaak na swoich drzwiach, daj膮c w ten spos贸b wyraz swojej nadziei), kiedy si臋 tam wchodzi艂o, zawsze zastawa艂o si臋
jakiego艣 klienta i trzeba by艂o czeka膰 swojej kolejki, mimo 偶e Izaakowi pomaga艂a teraz Chinka. Sklep wype艂nia艂y najrozmaitsze towary,
w艂a艣ciwie mo偶na tam by艂o dosta膰 wszystko, czego dusza zapragnie-cukier, m膮k臋, konserwy, beczki pe艂ne marynowanych mi臋s i ryb,
d偶emy, materia艂y b艂awatne. sztu膰ce, wszelkiego rodzaju narz臋dzia, papier smo艂owy, zwoje drutu kolczastego, tyto艅, 艣rodek na wszy,
krochmal, wod臋 lawendow膮, mi贸d, rycyn臋-zupe艂nie jakby to by艂o Silver City.
Dok艂adnie naprzeciwko sklepu, w namiocie Szweda, znajdowa艂a si臋 jad艂odajnia, przed kt贸r膮 rano i wieczorem ustawia艂 si臋
d艂ugi sznur klient贸w. Ludzie czekali cierpliwie, a偶 olbrzym wpu艣ci ich do 艣rodka. Za dwadzie艣cia pi臋膰 cent贸w ofiarowa艂 艣niadanie
sk艂adaj膮ce si臋 z kawy i nale艣nik贸w, za pi臋膰dziesi膮t cent贸w obiad z艂o偶ony z solonej wieprzowiny, kawy i pieczonych przez Helg臋
bu艂eczek. Kiedy Molly przesta艂a mi gotowa膰, te偶 zacz膮艂em tam jada膰.
Je偶eli za艣 chodzi o Rosjanina, to nie m贸g艂 nawet marzy膰 o lepszym biznesie, i to mimo konkurencji po przeciwnej stronie
ulicy. Ka偶dy, kto wje偶d偶a艂 do naszego miasteczka, kierowa艂 si臋 automatycznie po informacje do ..Pa艂acu Zara", jako 偶e byt to
najwy偶szy budynek na ca艂ej ulicy. Bert, kt贸ry zazwyczaj urz臋dowa艂 za ozdobnym kontuarem, zawsze posy艂a艂 przybysz贸w do mnie.
Je偶eli jednak szli do jad艂odajni Szweda, wytar艂szy r臋ce w fartuch, osobi艣cie prowadzi艂 ich pod moje drzwi. Kopalnia nie mia艂a w naszym
mie艣cie przedstawiciela, wi臋c z w艂asnej inicjatywy sporz膮dzi艂em list臋 ludzi poszukuj膮cych pracy. Nie przedstawia艂em im si臋 jako agent
kopalni, odwrotnie, zawsze 127
podkre艣la艂em, 偶e nim nie jestem, ale chcia艂em dok艂adnie wiedzie膰, kto przebywa w naszym mie艣cie, poza tym
wykorzystywa艂em ka偶d膮 okazj臋, 偶eby zdoby膰 dodatkowy podpis pod petycj膮 o nadanie nam praw sianowych. Przybyszom z艂o偶enie
podpisu dawa艂o poczucie dobrze spe艂nionego obowi膮zku wobec miasta jeszcze przed rozpocz臋ciem stara艅 o prac臋. Zebra艂em tych
podpis贸w chyba dobre p贸艂 setki.
Pewnego dnia, kiedy wr贸ci艂em pod wiecz贸r do domu,
spostrzeg艂em, 偶e nie ma ani ognia w piecu, ani kolacji na stole. Wkr贸tce potem Molly przesta艂a r贸wnie偶 pra膰. W ko艅cu bytem
zmuszony ka偶dego ranka i ka偶dego wieczoru zamiata膰 pod艂ogi i wyciera膰 kurze. Kiedy ci臋偶ar ro艣nie, cz艂owiek po prostu uk艂ada go
sobie jako艣 inaczej na plecach i przyzwyczaja si臋 do niego jakby mimo woli.
Kt贸rego艣 dnia - a by艂o to przed namiotem Szweda - podszed艂 do mnie jaki艣 cz艂owiek i powiedzia艂:
- Burmistrzu, wracam z pa艅skiego domu, bo chcia艂em nada膰 list, ale tam nikt nie odpowiada na pukanie.
- Ale偶 moja 偶ona w og贸le nigdzie nie wychodzi - odpowiedzia艂em.
- Zauwa偶y艂em nawet, 偶e dym idzie z komina. Czy pani burmistrzowa cierpi na g艂uchot臋? - u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.
- Prosz臋 mi da膰 list-za偶膮da艂em.-Wy艣l臋 go. Poszed艂em do domu. Dzie艅 by艂 ciep艂y, wiatru ani 艣ladu. W powietrzu unosi艂 si臋
letor gnoju i gotuj膮cej si臋 strawy, muchy obsiad艂y mi ubranie, komary przykleja艂y si臋 do policzk贸w tak mocno, 偶e trzeba je by艂o
艣ciera膰 r臋kawem.
- Molly!
Drzwi byty zamkni臋te od 艣rodka. Wali艂em w nie dop贸ty, dop贸ki mnie nie wpu艣ci艂a.
- S艂uchaj - powiedzia艂em. - Nie mo偶esz si臋 tak zachowywa膰!
- Nie 偶ycz臋 sobie ho艂oty w moim domu.
- Pewnie sobie wyobra偶asz, 偶e ka偶dy, kto zapuka do drzwi, jest Cz艂owiekiem z Bodie.
- Daj mi spok贸j!
- Jak tylko kto艣 przychodzi do mnie w jakiej艣 sprawie,
128
chowasz si臋 w ziemiance. Ludzie grzecznie wycieraj膮 nogi, uchylaj膮 kapeluszy, a ty na nich ujadasz!
- Ka偶dy w艂贸cz臋ga, ka偶dy 艂ajdaczysko z ca艂ej okolicy, ka偶dy 艣mierdziel ma prawo tu wej艣膰!
- Miasto zaczyna ci臋 obgadywa膰, Molly. Nie podoba mi si臋 twoje zachowanie!
- To wyno艣 si臋! Wszyscy jeste艣cie tacy sami. Ho艂ota! Jeden wart drugiego.
Uciek艂a do ziemianki i zatrzasn臋艂a za sob膮 drzwi. Rzeczywi艣cie dziwnie si臋 zachowywa艂a, jakby si臋 ba艂a, 偶e ka偶dy nowy
przybysz odbiera jej troch臋 powietrza. C贸偶 mog艂em jej na to poradzi膰? Teraz ju偶 wiem, co si臋 z ni膮 dzia艂o, ale wtedy nic nie rozumia艂em.
Jimmy akceptowa艂 jej humory: powinien si臋 byt martwi膰 tym, 偶e prawie zupe艂nie przesta艂a si臋 nim zajmowa膰, ale mia艂 do niej
bardzo szczeg贸lny stosunek i wystarczy艂o mu, 偶e od czasu do czasu zwraca艂a si臋 do niego w nag艂ym przyp艂ywie uczu膰. S艂u偶y艂 jej z
bezgranicznym oddaniem. Niekt贸rzy ludzie na przyk艂ad wiedz膮c, kim jest, p艂acili mu za wod臋 z mojej studni. Nigdy dok艂adnie tego nie
podliczy艂em, ale wiem, 偶e zanosi艂 cz臋艣膰 pieni臋dzy Molly i chyba dawa艂 jej mniej wi臋cej tyle samo co mnie. Nie mia艂em poj臋cia, gdzie je
ukrywa艂a ani co zamierza艂a z nimi zrobi膰. Na pewno nie mia艂a zamiaru ucieka膰, bo od dawna nie robi艂a 偶adnych plan贸w. Gdybym zna艂
wtedy przysz艂o艣膰, wsadzi艂bym j膮 osobi艣cie do dyli偶ansu, kupi艂bym jej sukni臋 i kapelusz z katalogu, wr臋czy艂bym jej torb臋 pe艂n膮
zielonych i na koniec powiedzia艂bym: Do widzenia, Molly, odje偶d偶aj, mia艂a艣 racj臋, ja nie, pami臋ta膰 b臋d臋 wyraz twoich zielonych kocich
oczu, jed藕 jak najdalej, dop贸ki starczy ci pieni臋dzy, a Ci臋偶kie Czasy pozostaw burmistrzowi...
A偶 pewnej nocy dowiedzia艂em si臋, na co ciu艂a艂a te pieni膮dze.
- Blue - doszed艂 mnie jej szept spod przeciwleg艂ej 艣ciany. - 艢pisz?
- Nie.
- Dlaczego? Co ci臋 tak dr臋czy, Blue, 偶e nie mo偶esz spa膰?
- Nic.
- Powiedz mi. Powiedz wszystko swojej Molly.
- Co?
129
- Czy chcesz przyj艣膰 do mnie? Czy chcesz si臋 po艂o偶y膰
obok Molly? No dobrze, ju偶 dobrze. Chod藕.
S艂ysza艂em, jak si臋 przesuwa, robi dla mnie miejsce w swoim 艂贸偶ku.
- Rozmy艣la艂em, co mo偶e by膰 w li艣cie, kt贸ry nadszed艂 do Archie Brogana-powiedzia艂em szybko. Zastanawia艂em si臋 raczej nad
tym, co jej si臋 sta艂o.
- A nadszed艂 do niego list?
- l to zaadresowany na maszynie do pisania. Ciekaw jestem, co w nim jest? To wszystko.
- G艂upi jeste艣-roze艣mia艂a si臋 cicho. - Trzeba go po prostu otworzy膰.
- 艢pij, Molly.
- Chod藕 tu, Blue. Chod藕, poca艂uj mnie i zapomnij o tym li艣cie, co to ci zasn膮膰 nie daje. Zreszt膮 na pewno nie chodzi o list. Sam
o tym wiesz. Chod藕 do swojej Molly, no ju偶.
Od jak dawna nie my艣la艂em o niej w ten spos贸b? Kiedy to po raz ostatni wtula艂a si臋 we mnie powoli, mi臋kka i uleg艂a, a偶
czu艂em si臋 niczym p艂awi膮cy si臋 w rozkoszy Z艂y Cz艂owiek.
- Chc臋 ci co艣 szepn膮膰 do ucha. Chc臋 ci co艣 powiedzie膰, ale bardzo cichutko...
Niem膮dry ze mnie cz艂owiek. Zawsze p贸jd臋 do Molly, zawsze, na ka偶de jej zawo艂anie, i to mimo 偶e wszystko wiem, 偶e
spodziewam si臋 po niej najgorszych rzeczy. Zaledwie spu艣ci艂em nogi na pod艂og臋, ju偶 wrzasn臋艂a: ,,Jim-my!' tak g艂o艣no, 偶e pewnie
zbudzi艂a ca艂e miasto.
- Jimmy!
Drzwi do ziemianki natychmiast si臋 otworzy艂y. W nik艂ym 艣wietle nocy stan膮艂 w nich ch艂opiec wyrwany ze snu, ze strzelb膮
gotow膮 do strza艂u.
- Trzymaj si臋 z daleka ode mnie, burmistrzu. Nie podchod藕! Spr贸buj mnie dotkn膮膰, a zobaczysz! Zobaczysz, oble艣ny stary
skurwielu!
Jak偶e dobrze zna艂em ten ton jej g艂osu. J臋kn膮艂em, rzuci艂em si臋 na ch艂opca i wyrwa艂em mu bro艅 z r膮k. Zataczaj膮c si臋 podszed艂 do
艂贸偶ka Molly i pad艂 w jej obj臋cia. Trz膮s艂 si臋 na ca艂ym ciele.
- No dobrze ju偶, dobrze, Jim. Nic si臋 Molly nie sta艂o, przesta艅. Chwyci艂em go za rami臋 i odci膮gn膮艂em na bok.
130
- Wracaj do 艂贸偶ka - powiedzia艂em i pchn膮艂em go w Stron臋 drzwi. - Id藕. bo jak nie, to wygarbuj臋 ci sk贸r臋!
Post臋puj膮c za nim pchn膮艂em go tak silnie, 偶e potkn膮艂 si臋 o pr贸g i upad艂.
- Oooo! - zawo艂a艂 i zacz膮艂 sobie pociera膰 palce st贸p.
Zostawi艂em go w tej pozycji. Siedzia艂 na ziemi i p艂aka艂.
Nowiute艅k膮, l艣ni膮c膮, naoliwion膮 dubelt贸wk膮 wyr偶n膮艂em jak m艂otem w blat biurka, ale nie z艂ama艂a si臋. Molly siedzia艂a w 艂贸偶ku,
z ko艂dr膮 podci膮gni臋t膮 pod brod臋, z rozpuszczonymi w艂osami i parska艂a 艣miechem przez zaci艣ni臋te usta. Rzuci艂em w ni膮 strzelb膮, kt贸ra
r膮bn臋艂a w 艣cian臋 i spad艂a na 艂贸偶ko. Molly zamilk艂a. Zrobi艂a min臋 osoby ci臋偶ko obra偶onej, ale Zarazem cierpi膮cej i cierpliwej.
Zatrzasn膮艂em drzwi.
Usiad艂em, pochyli艂em g艂ow臋 i ukry艂em twarz w d艂oniach. Jak偶e mog艂em by膰 tak g艂upi, taki 艣lepy? Bo偶e, wybacz mi moj膮
t臋pot臋! Jak偶e strasznie 偶al zrobi艂o mi si臋 dzieciaka. Czy偶by wszystko, nawet jej dawna dla mnie 艂askawo艣膰, mia艂a na celu
skorumpowanie go? Molly przygotowywa艂a ch艂opca na spotkanie ze Z艂ym Cz艂owiekiem, uje偶d偶a艂a go, by sta艂 si臋 pos艂usznym
wierzchowcem, na kt贸rym b臋dzie mog艂a pogalopowa膰 do piekl膮. A ja to dopiero teraz zauwa偶y艂em i nawet nie wpad艂o mi do g艂owy, 偶e
to Jimmy jest jej ofiar膮, nie ja.
Nazajutrz rano poszed艂em do Zara.
- 艢niadanko dla burmistrza?- zapyta艂a Mac cichym g艂osem, gdy zobaczy艂a mnie w drzwiach. - Co艣 mi si臋 widzi, 偶e przyda艂by ci
si臋 jeden g艂臋bszy.
Lokal by艂 prawie pusty. Kilku klient贸w spa艂o z g艂owami na stole. Zimne powietrze przesycone by艂o zaduchem nocy.
- Nie ma Berta?
- Pewnie my艣lisz, 偶e on wylezie z ciep艂ych bet贸w tylko dlatego, 偶e czeka na niego robota? - odpowiedzia艂a nalewaj膮c mi
whisky do szklanki. - Nie ma ochoty rozsta膰 si臋 ze swoj膮 Chineczk膮.
Wzi膮艂em od niej szklank臋.
- Ta twoja 偶ona dobrze ci daje w ko艣膰, no nie, Blue?
131
- Co takiego?
- Jak facet wygl膮da od rana tak jak ty, to albo dokucza mu baba, albo w膮troba. O ile wiem, w膮trob臋 masz w
porz膮dku.
- Ty te偶 nie wygl膮dasz najlepiej - odpar艂em. By艂a rzeczywi艣cie blada, no i straci艂a sporo na wadze. -Chyba nie
s艂u偶y ci ten nat艂ok klient贸w.
- A niech to szlag trafi. - Mae masowa艂a sobie energicznie czo艂o. - Nie ma nawet kiedy odetchn膮膰 艣wie偶ym powietrzem.
Dawniej pracowa艂o si臋 tylko w weekendy, a teraz co
dzie艅 jest sobota. Zar zszed艂 z g贸ry tupi膮c ci臋偶kimi buciorami. Ubiera艂 si臋
teraz ca艂kiem elegancko.
- La, la, la - pod艣piewywa艂. Podszed艂 do Mae i uszczypn膮艂 j膮 w policzek.
- Maeszka - zagadn膮艂, ale ona odtr膮ci艂a jego r臋k臋, wzi臋艂a
szklank臋 i usiad艂a.
- Blue - u艣miechn膮艂 si臋 do mnie Rosjanin.-W艂a艣nie chcia艂em si臋 z tob膮 zobaczy膰. Jest co艣 wa偶nego do obgadania.
- Nie teraz. Zar.
- W艂a艣nie 偶e teraz. Musisz mnie wys艂ucha膰. - Wyj膮艂 z kieszeni starannie z艂o偶ony kawa艂ek gazety. - W Silver City jest
Towarzystwo, co za trzysta dolar贸w przyje偶d偶a z wiert艂em parowym i raz, dwa robi ci studni臋.
- I co z tego?
- M贸wi臋 ci to, bo nie chc臋, 偶eby艣 byt potem z艂y. Chc臋 ich sprowadzi膰. B臋d臋 mia艂 w艂asn膮 wod臋.
- Winszuj臋.
- Nie b臋d臋 sprzedawa艂 wody, przyrzekam ci to. . Mae roze艣mia艂a si臋. Zar obr贸ci艂 si臋 w jej stron臋 i zmierzy艂 gro藕nym
spojrzeniem.
- Zar - odpar艂em - r贸b, co chcesz. Ale jak ty wywiercisz sobie studni臋, to Izaak Mapie Zaraz zrobi to samo. Wiesz o tym
doskonale.
- Co mnie to obchodzi - powiedzia艂 i wzruszy艂 ramionami.
- Wi臋c dlaczego my艣lisz, 偶e mnie obchodz膮 twoje zamiary? Zrobisz, jak b臋dziesz chcia艂. Powodzenia. Dwaj m臋偶czy藕ni
weszli do lokalu, po chwili jeszcze
132
kilku. Zaczyna艂 si臋 dzie艅. Po艂o偶y艂em pieni膮dze na lad臋 i
wyszed艂em. Na werandzie zatrzyma艂 mnie jaki艣 facet.
- Dzie艅 dobry, burmistrzu - wymamrota艂. -Co s艂ycha膰 nowego?
- Jak co艣 b臋dzie, wszyscy si臋 o tym dowiedz膮 - uci膮艂em rozmow臋.
- Wiem, burmistrzu, ale ja nie mog臋...
- Prosz臋 przyj艣膰 do mnie p贸藕niej - powiedzia艂em. - Teraz mam inne sprawy na g艂owie.
Izaak wyk艂ada艂 towary na werand臋. Wci膮gn臋艂em go do sklepu i porozmawia艂em z nim przez kilka minut. Kiedy z nim
sko艅czy艂em, wr贸ci艂em do domu. Molly spa艂a. Jimmy'ego nie by艂o.
Ju偶 ko艂o dziesi膮tej powietrze zrobi艂o si臋 gor膮ce i nieruchome jak w po艂udnie. Z namiotu -jad艂odajni wysz艂o kilku m臋偶czyzn.
D艂ubali w z臋bach. Przy wej艣ciu natkn膮艂em si臋 na Szweda, kt贸ry wynosi艂 dwa puste czajniki.
- Szukam mojego ch艂opaka-zagadn膮艂em go.
- Owszem - u艣miechn膮艂 si臋.-Jest u mnie. Nie znalaz艂em Jimmy'ego przy 偶adnym z d艂ugich sto艂贸w. Wszystkie oczy zwr贸ci艂y si臋
w moj膮 stron臋. By艂o tam ze dwunastu klient贸w. Jimmy'ego znalaz艂em na zapleczu. Siedzia艂 w kucki na pod艂odze, zwija艂 placki i pakowa艂
je do ust. Nawet g艂owy nie podni贸s艂. Przy nim sta艂a 偶ona Szweda z r臋kami w kieszeniach fartucha i przygl膮da艂a si臋 z u艣miechem, jak
ch艂opiec zajada.
- P贸jdziesz ze mn膮, Jimmy- za偶膮da艂em. Wsun膮艂em d艂o艅 do kieszeni, 偶eby zap艂aci膰 za jego posi艂ek, ale Helga potrz膮sn臋艂a g艂ow膮
i machn臋艂a r臋k膮. Kiedy ch艂opiec przesta艂 je艣膰, obr贸ci艂em si臋 i wyszed艂em bez s艂owa. Min膮艂em chat臋 Indianina i zacz膮艂em si臋 pi膮膰 w
g贸r臋 w膮sk膮 艣cie偶yn膮. Oddycha艂em z coraz wi臋kszym trudem, ale nie zatrzymywa艂em si臋 i w pewnym momencie skr臋ci艂em w bok. Kiedy
zobaczy艂em p艂aski kamie艅, usiad艂em na nim i zaczeka艂em na Jimmy'ego. Po minucie zjawi艂 si臋 i zatrzyma艂 w pewnej odleg艂o艣ci.
- Siadaj. Musz臋 z tob膮 pogada膰.-Nie rusza艂 si臋.-No chod藕, nie zrobi臋 ci nic z艂ego.
Siedzieli艣my wi臋c wpatrzeni w le偶膮ce pod nami miasto, na jego jedyn膮 ulic臋, dwa rz臋dy domk贸w u st贸p 艂a艅cucha 133
wzg贸rz, na to ma艂e ludzkie mrowisko w otaczaj膮cej nas ciszy. Nasze twarze owiewa艂 lekki wiatr, ten sam, kt贸ry na dole nie byt
zdolny poruszy膰 nawet wiatraka. Konie i mu艂y sta艂y przywi膮zane do sztachet werand, ludzie krz膮tali si臋; j od czasu do czasu do uszu
naszych dociera艂y strz臋py st贸w, a do naszych oczu b艂yski wywo艂ane odbijaniem si臋 s艂onecznych promieni o jak膮艣 g艂adk膮
powierzchni臋.
- Przyprowadzi艂em ci臋 tu dlatego, 偶e nie chc臋, 偶eby nas kto艣 us艂ysza艂-zacz膮艂em po chwili.-To, co ci powiem, musi zosta膰
mi臋dzy nami. Zgoda?
- Zgoda.
- Ile ty w艂a艣ciwie masz lat? Czterna艣cie? Pi臋tna艣cie?
- Nie wiem.
- Jeste艣 znacznie wi臋kszy ni偶 wtedy, kiedy znosi艂em ci臋 z tych skat. Czy pami臋tasz? Chcia艂e艣 mi zabra膰 strzelb臋 i zabi膰
cz艂owieka, kt贸ry zamordowa艂 ci ojca.
Przenios艂em wzrok na ci膮gn膮ce si臋 za naszym miastem pole, na rz膮d grob贸w i my艣l臋, 偶e i on si臋 w nie wpatrywa艂. Zabrak艂o mi
odwagi, 偶eby spojrze膰 na ch艂opca, nie bytem pewny, czy uda mi si臋 powiedzie膰 mu to, co zamierza艂em.
- Pami臋tasz?
- Tak.
- Dzisiaj nie potrafi艂bym ci臋 ud藕wign膮膰. Chyba w og贸le nie m贸g艂bym ci臋 ju偶 zmusi膰 do niczego. Ale chc臋 ci co艣 powiedzie膰:
kiedy zanios艂em ci臋 w贸wczas do chaty Indianina, to za szybko postawi艂em ci臋 na nogi. Za szybko pozwoli艂em ci si臋 usamodzielni膰.
Powinienem byt post臋powa膰 z tob膮 wedtugjakiego艣 okre艣lonego planu. Ale widzisz, nigdy nie bytem ojcem i nie mia艂em w tych
sprawach 偶adnego do艣wiadczenia, po prostu nie znalem si臋 na tym.
Poczu艂em na sobie jego wzrok, ale nadal wpatrywa艂em si臋 przed siebie.
- Sp贸jrz teraz w d贸艂, na miasto. Nie jest takie schludne jak tamto, kt贸re zbudowa艂 Fee, nie czuje si臋 w nim r臋ki jednego majstra.
Jest to taka sobie przygodna robota, troch臋 desek, troch臋 gnoju, ale my艣l臋, 偶e gdyby je zobaczy艂, powiedzia艂by, 偶e jest jak trzeba.
- Nic mo偶esz wiedzie膰, co by powiedzia艂 m贸j tato.
- Cz臋sto z nim rozmawia艂em. Wiem, co ceni艂. Zmar艂o 134
mu si臋 o dwa lata za wcze艣nie. By艂by zadowolony, gdyby m贸g艂 nas teraz zobaczy膰.
Jimmy podni贸s艂 z ziemi kamie艅, cisn膮艂 go i patrza艂, jak leci w d贸艂, podskakuj膮c na skatach.
- Kiedy zamkn膮艂 oczy, powiedzia艂em sobie: „No c贸偶, pozosta艂 po nim syn, zajm臋 si臋 nim i przeka偶臋 mu wszystko, czego mnie
nauczy艂 Fee." Nie jest to co艣, czego mo偶na nauczy膰 cz艂owieka w ci膮gu jednego dnia czy tygodnia. W to trzeba si臋 wczu膰, jak na
przyk艂ad w stolark臋. Rozumiesz mnie?
Milcza艂 jak zakl臋ty.
- Doskonale to wiedzia艂em, ale nie chcia艂em ci m贸wi膰. Kombinowa艂em, 偶e najlepiej zrobi臋, je偶eli b臋d臋 si臋 zachowywa艂 tak jak
tw贸j ojciec,je偶eli b臋d臋 robi艂 wszystko tak, jak on to robi艂, 偶e w ten spos贸b wychowam ci臋 jak nale偶y. 呕e wtedy by膰 mo偶e najmniej
odczujesz jego strat臋.
Na dole jaka艣 kobieta nalewa艂a wod臋 do wiader, m臋偶czyzna podobny do Jenksa wchodzi艂 do ,,Pa艂acu Zara".
- Ale okaza艂o si臋, 偶e to byt b艂膮d. Powinienem ci臋 byt od pocz膮tku kr贸tko trzyma膰, mo偶e rozmawia膰 z tob膮 tak jak teraz. Molly
od razu zdobyta twoj膮 sympati臋, my艣l臋, 偶e jest to naturalne, ale je偶eli p贸jdziesz za jej przyk艂adem, m贸wi臋 ci to uczciwie, Jimmy, nie
wyjdziesz na ludzi, przestaniesz by膰 synem Fee'ego.
- Du偶o wiesz...
- Spr贸buj zrozumie膰 Molly. Ona nie chce si臋 rozsta膰 ze swoim cierpieniem.
- M贸j tato nie ba艂 si臋 niczego. Nie by艂 tch贸rzem.
- Czy ona tak o mnie m贸wi? No to powiem ci co艣. - Patrza艂em na niego z rozpacz膮 w sercu.-Tw贸j tato zrobi艂 tylko jedn膮 z艂膮
rzecz w 偶yciu: to, 偶e ruszy艂 na tego Tumera.
- Co takiego?
- To by艂 jedyny jego post臋pek, kt贸rego nie wolno ci na艣ladowa膰. Stawi艂 mu czo艂o dlatego, 偶e chcia艂 zgin膮膰.
- Co?
- Tak si臋 post臋puje, kiedy przychodzi Z艂y Cz艂owiek, Jimmy. Taki utar艂 si臋 zwyczaj. Ja te偶 mia艂em to zrobi膰, ale •jestem fuszerem
z natury.
- Nie pozwalam ci tak m贸wi膰 o moim ojcu! O Bo偶e, s艂abo mi si臋 robi艂o na widok tej twarzy, bo by艂a to 135
twarz Fee'ego, tyle 偶e bez zmarszczek, g艂adka, jeszcze bez Zarostu, na kt贸rej malowa艂 si臋 tylko i wy艂膮cznie gniew i ani 艣ladu
zrozumienia.
- Nie pozwalam ci tak o nim m贸wi膰 - powt贸rzy艂. - Nie pozwalam!
Ale czego si臋 w艂a艣ciwie spodziewa艂em? I czy dobrze robi艂em m贸wi膮c to do niego: „Jim, nawet je偶eli naci艣niesz spust i
zabijesz jednego Z艂ego Cz艂owieka, to 偶eby tam nie wiem co, zjawi si臋 na jego miejsce drugi. Bo oni wyrastaj膮 z tej ziemi jak chwasty,
niewiele im potrzeba, wystarczy mata grupka ludzi, a wyl臋gaj膮 si臋 z niej, wystarczy troch臋 zgie艂ku i wrzawy i ju偶 wykluwaj膮 si臋 z
pustych skorup. Jimmy!"
Zerwa艂 si臋 gwa艂townie z ziemi. Na dole wida膰 by艂o drobn膮 posta膰 Molly, kt贸ra w艂a艣nie wysz艂a z naszego domu.
- Rozmawia艂em z Izaakiem Mapie - powiedzia艂em staraj膮c si臋 panowa膰 nad g艂osem. - Potrzebny mu jest pomocnik. Chinka ju偶
ledwo si臋 rusza, b臋dzie rodzi艂a lada dzie艅. Co powiesz na prac臋 w sklepie? My艣l臋, 偶e to dobre zaj臋cie. Nauczysz si臋 czyta膰 i rachowa膰,
b臋dziesz r贸s艂 razem z miastem i kt贸rego艣 dnia...
- Molly mnie wo艂a. Tu! Jestem tu! - krzykn膮艂 wymachuj膮c r臋kami.
Zmusi艂em go, 偶eby usiad艂. Trzyma艂em go za ramiona i
nie pozwala艂em wsta膰.
- Maminsynek! Urok na ciebie rzuci艂a, czy co? M贸wi臋 ci jeszcze raz, przyjdzie dzie艅, 偶e 偶aden tam Cz艂owiek z Bodie nie
odwa偶y si臋 nawet zbli偶y膰 do naszego miasta, 偶e pr臋dzej scze藕nie, rozpadnie si臋 w proch i py艂. Czy s艂yszysz, co do ciebie m贸wi臋? Chc臋,
偶eby艣 wyr贸s艂 na samodzielnie my艣l膮cego cz艂owieka, 偶eby艣 si臋 rozwija艂 tak jak to miasto, 偶eby艣 zosta艂 prawdziwym m臋偶czyzn膮, a nie
durnym w艂贸cz臋g膮, co to je藕dzi na koniu po kraju i m艣ci si臋 za swoje krzywdy. Jimmy, s艂uchaj偶e...
By艂 silny. Wyrywa艂 si臋. Nie s艂ucha艂 mnie wcale. Patrza艂 na mnie z nienawi艣ci膮. Czu艂em na policzku jego czysty, pachn膮cy
traw膮 oddech i nie przestawa艂em m贸wi膰, zupe艂nie jakby s艂owa mog艂y zast膮pi膰 czyny.
-S艂uchaj偶e, s艂uchaj-powtarza艂em, ale powoli opuszcza艂y mnie si艂y, tak jak opuszcza cz艂owieka nadzieja, i s艂ysza艂em
wewn臋trzny g艂os, kt贸ry m贸wi艂: „Jest za p贸藕no, 136
nie da艂e艣 rady, za p贸藕no, jest za p贸藕no."
W ko艅cu odepchn膮艂 mnie, skoczy艂 na nogi, kopn膮艂 mnie w bok i pu艣ci艂 si臋 p臋dem w d贸艂. Kopniak byt bardzo silny i trafi艂 w
bolesne miejsce. Jeszcze teraz czuj臋 je, kiedy g艂臋biej oddycham. Na dole nie by艂o ju偶 wida膰 Molly. Ale kiedy wyprostowa艂em si臋,
us艂ysza艂em wrzaski i po chwili zobaczy艂em, jak z namiotu wy艂aniaj膮 si臋 dwie kobiece postacie, zwieraj膮 si臋 ze sob膮, zataczaj膮. Kto艣
krzykn膮艂, ludzie zacz臋li si臋 zbiega膰 ze wszystkich stron, z saloon贸w, ze sklepu, i ko艂em otoczyli wczepione w siebie kobiety.
Po chwili zjawi艂 si臋 Jimmy i zmiesza艂 si臋 z t艂umem. Zorientowa艂em si臋, 偶e to Molly i 偶ona Szweda, Helga, tarzaj膮 si臋 w kurzu
ulicy. Molly chyba postanowi艂a da膰 Heldze nauczk臋 za to, 偶e podkarmia艂a jej ch艂opca. Zbiegaj膮c w d贸艂 s艂ysza艂em, jak ludzie zach臋caj膮
je okrzykami do dalszej walki. Ale kiedy przepchn膮艂em si臋 przez g臋st膮 ci偶b臋, okaza艂o si臋, 偶e Jenks i Szwed ju偶 je rozdzielili. Sta艂y teraz
dysz膮c ci臋偶ko, rozche艂stane, podrapane, z rozwichrzonymi w艂osami, tak 偶e trudno by艂o odr贸偶ni膰 jedn膮 od drugiej. Suknia Molly by艂a z
przodu rozdarta od g贸ry do do艂u.
- Ale ma cyce-odezwa艂 si臋 kt贸ry艣 z m臋偶czyzn. P贸藕niej, w cha艂upie, z r臋k膮 na obola艂ym miejscu patrza艂em, jak Jimmy przyk艂ada
Molly kompres na g艂ow臋, bo Helga wyrwa艂a jej spor膮 k臋p臋 w艂os贸w. Molly le偶a艂a na 艂贸偶ku i j臋cza艂a. Kto艣 zapuka艂 do drzwi. Otworzy艂em
je. Sta艂 w nich Szwed i za艂amywa艂 r臋ce. Z g艂臋bi ulicy dochodzi艂y wrzaski jego 偶ony.
- Blue, to okropno艣膰! Nie gniewaj si臋 na Helg臋! To wszystko moja wina...
-Jeste艣 sko艅czonym idiot膮!- krzykn膮艂em na niego. Czu艂em, 偶e 艂zy nap艂ywaj膮 mi do oczu. Jaka tam znowu jego wina?
Dlaczego, do stu tysi臋cy diab艂贸w, musia艂 zawsze wszystko bra膰 na siebie?
11
To by艂 z pewno艣ci膮 prawdziwy m贸j koniec niezale偶nie od tego, co si臋 jeszcze sta艂o. Poczu艂em nagle pe艂n膮 beznadziejno艣膰
mojej sytuacji, rozpacz r贸wnie gwa艂town膮 jak kopniak Jimmy'ego, r贸wnie dojmuj膮c膮 jak ten b贸l w boku. Przecie偶 137
bytem odpowiedzialny za szale艅stwo tej kobiety, za to, 偶e zniszczy艂a ch艂opca. Ale kto chce si臋 zbyt d艂ugo zastanawia膰 nad
takimi sprawami? Stara艂em si臋 za wszelk膮 cen臋 nie upada膰 na duchu, tote偶 kiedy tylko nadarza艂a si臋 okazja, przebywa艂em poza domem.
Ale jak d艂ugo mog艂em tak 偶y膰? Tydzie艅? Godzin臋?
Niekt贸rzy przybysze gotowi byli p艂aci膰 za jakiekolwiek pomieszczenie i urz膮dzali si臋 jako tako w stajni Izaaka Maple'a. Ci,
kt贸rzy zgadzali si臋 spa膰 po dw贸ch w jednym 艂贸偶ku, wprowadzali si臋 do r贸偶nych dom贸w. Ale nasze miasto by艂o za ma艂e, 偶eby ich
wszystkich pomie艣ci膰, a nikt ju偶 teraz nie budowa艂. Je偶eli kto艣 mia艂 pieni膮dze, znajdowa艂 lepsze lokaty.
- Co nas obchodzi, gdzie oni si臋 gnie偶d偶膮?- powiedzia艂 kiedy艣 Zar. -Grunt, 偶e chlej膮 moj膮 whisky i zabawiaj膮 si臋 w moich
艂贸偶kach!
Wreszcie ludzie zacz臋li koczowa膰 na ty艂ach dom贸w, ustawiali tam swoje wozy i spali na ziemi pod zaimprowizowanymi
daszkami. Rozpocz臋ty si臋 niesnaski.
Najpierw z powodu tego, 偶e wylewali swoje brudy na ulic臋. Niekt贸rzy za艂atwiali si臋, gdzie popad艂o, i trzeba by艂o ci膮gle
uwa偶a膰, 偶eby nie wdepn膮膰 w jakie艣 paskudztwo. Kt贸rego艣 ranka Molly natkn臋艂a si臋 na pijanego m臋偶czyzn臋, kt贸ry sika艂 na nasze
drzwi, i tak si臋 tym zdenerwowa艂a, 偶e przep艂aka艂a ca艂y dzie艅. Zwo艂a艂em przy studni zebranie mieszka艅c贸w ulicy. Za niekt贸rymi domami
ludzie pobudowali sobie wychodki, ale nie za wszystkimi. Na moje wezwanie zjawili si臋 tylko Szwed, Jenks i Izaak.
- Zastan贸w si臋 chwil臋 - powiedzia艂 Jenks. - To przecie偶 dobry naw贸z. Indianinowi tylko dlatego co艣 ro艣nie na tych
grz膮dkach, 偶e obsrywa je przez ca艂膮 zim臋.
- Ich nic nie obchodzi - 偶achn膮艂 si臋 Izaak. - Dopiero jak z艂api膮 dezynteri臋, b臋d膮 sobie pluli w brod臋.
Izaak wprawdzie zgadza艂 si臋 ze mn膮. ale byt cz艂owiekiem bardzo zaj臋tym. Sko艅czy艂o si臋 wi臋c na tym, 偶e Szwed i ja
wykopali艣my do艂y kloaczne na obu kra艅cach ulicy i nawet je ogrodzili艣my. Szwed ka偶demu,'芦kto go prosi艂, pomaga艂. Przechyla艂 g艂ow臋
na bok, zamyka艂 oczy i robi艂 znak zgody - niezale偶nie od tego, czego si臋 od niego chcia艂o.
Te kloaki poprawi艂y troch臋 sytuacj臋, ale nie za bardzo. By艂y jednak偶e i inne problemy. Niekt贸rzy z nowych 138
przybysz贸w wygl膮dali okropnie. Jeden mia艂 zropia艂e wrzody na ca艂ej twarzy, drugi groteskowo pokr臋cone i opuchni臋te r臋ce.
Izaak przyszed艂 do mnie ze skarg膮, 偶e ilekro膰 kto艣 taki wchodzi do jego sklepu, reszta klient贸w bierze nogi za pas, no i 偶e on traci przez
to mn贸stwo pieni臋dzy. K艂ama艂, chodzi艂o mu po prostu o to, 偶ebym tych ludzi wygna艂 z miasta.
- Porozmawiaj o tym z Jenksem - zaproponowa艂em. - Przecie偶 on jest u nas str贸偶em porz膮dku publicznego.
P贸藕niej i Zar si臋 zbuntowa艂. Pewnego dnia odm贸wi艂 garbusowi drinka, a ten pobieg艂 do Mac i Jessie i zacz膮艂 im wymachiwa膰
przed nosem swoimi potwornym 艂apskami. Zar kaza艂 Bertowi wyrzuci膰 starego, ale Bert nawet nie ruszy艂 si臋 zza kontuaru.
Zar przybieg艂 do mnie na skarg臋. Kaza艂em mu czym pr臋dzej obs艂u偶y膰 kalek臋 i w ten spos贸b pozby膰 si臋 go dwa razy szybciej i
bez k艂opotu.
- W ko艅cu tak b臋dzie pro艣ciej i bez historii - przekonywa艂em go.
Zar, podobnie jak Izaak, by艂 za wyp臋dzeniem tych ludzi z miasta. Wreszcie Jenks z艂apa艂 dw贸ch czy trzech takich potwor贸w,
pogrozi艂 im strzelb膮 i zmusi艂 do ucieczki. Ale z zapadni臋ciem nocy powr贸cili. Potrzebowali pracy tak samo jak wszyscy inni i przez
pewien czas koczowali na zapleczach dom贸w i karmili si臋 tym, co im Helga podawa艂a przez tyln膮 klap臋 namiotu. Po pewnym czasie
zacz臋li znowu pokazywa膰 si臋 u Zara i w sklepie i wszystko zacz臋艂o si臋 od pocz膮tku, tyle 偶e nienawi艣膰 do nich by艂a teraz wi臋ksza,
bardziej zaciek艂a, gwa艂towniejsza.
Pewnego dnia kobieta od jaj stwierdzi艂a, 偶e kto艣 ukr臋ci艂 艂eb jej kurze. By艂a star膮 mieszkank膮 Zachodu, wi臋c nie zwierzy艂a si臋
nikomu ze swoich krzywd, chwyci艂a kij i wymachuj膮c nim wpad艂a do ,,Pa艂acu Zara". Musia艂a by膰 abstynentk膮, bo uzna艂a swoj膮 strat臋
za skutek nadu偶ycia whisky. Posiniaczy艂a kilku pijakom plecy, pot艂uk艂a kilka butelek i ca艂y rz膮d szklanek spo艣r贸d tych, kt贸re Zar z
dum膮 sprowadzi艂 ze Wschodu, a偶 wreszcie uda艂o siej膮 wyrzuci膰. Ten k艂opot tak偶e spad艂 na mnie, bo to w ko艅cu ja musia艂em j膮
uspokoi膰.
Lato robi艂o si臋 coraz upalniejsze i ka偶dy kolejny dzie艅 139
okresu naszej zamo偶no艣ci wstawa艂 ch艂odny i rze艣ki po to, by w miar臋 up艂ywu godzin przemieni膰 si臋 w jeszcze gor臋tszy i
przykrzejszy ni偶 poprzedni. Ilekro膰 zaje偶d偶a艂 dyli偶ans Alfa albo w贸z z towarem, spodziewa艂em si臋, 偶e wysi膮dzie ze艅 przys艂any ze
Wschodu, ubrany na cZarno specjalista z planami w kieszeni i pe艂n膮 kies膮 pieni臋dzy na wyp艂at臋. Pewnego sobotniego wieczoru,
kiedy g贸rnicy t艂umnie wlewali si臋 do miasta i ca艂a ulica od ko艅ca do ko艅ca rozbrzmiewa艂a weso艂ymi g艂osami, natkn膮艂em si臋 na Angusa
Mcellhenny'ego, kt贸ry sta艂 pod stajni膮 i zapala艂 fajk臋.
- Je偶eli Towarzystwo rzeczywi艣cie zamierza zbudowa膰 t臋 drog臋 - zapyta艂em go-to dlaczego, u licha, nie zaczyna rob贸t?
- Blue, tyle lat pracuj臋 艂opat膮 i co mi z tego przysz艂o? Spodziewa艂em si臋, 偶e zrobi臋 fortun臋, a tu nic tylko odciski na 艂apach i w
g艂owie ta sama sieczka co zawsze. Ja nic a nic nie wiem.
- Ale mo偶e co艣 s艂ysza艂e艣?
- Nie naciskaj mnie, stary. M贸wi臋 ci, 偶e nic nie wiem. Przez sze艣膰 dni w tygodniu odgarniamy ziemi臋 艂opatami i nie patrzymy
ani w lewo, ani w prawo. Wi臋cej ci nic nie powiem.
- W porz膮dku, Angus. Ale jakby艣 zobaczy艂 Archie'ego D. Brogana, to powiedz mu, 偶e le偶y tu dla niego list. Wyj膮艂 fajk臋 z ust.
- Od kogo?
- Nie wiem, Angus. Na kopercie jest tylko jego nazwisko. Powiesz mu o tym?
Skin膮艂 g艂ow膮 i oddali艂 si臋.
Zdziwi艂o mnie, 偶e Angus nic nie chce m贸wi膰, to nie by艂o do niego podobne. Tymczasem te same pytania ludzie stawiali
innym g贸rnikom i one te偶 im si臋 nie podoba艂y. G艂odny wyraz oczu przybysz贸w niepokoi艂 ich. Niekt贸rzy z tych ludzi zm臋czeni
czekaniem szli w g贸r臋, na teren kopalni, i tam pytali o prac臋, i cho膰 wracali jeszcze tego samego dnia z kwa艣nymi minami, zasiedziali
g贸rnicy nie byli zadowoleni, 偶e taka kupa ludzi ci膮gnie w nasze strony w poszukiwaniu pracy. Owego sobotniego wieczoru atmosfera
panuj膮ca pomi臋dzy tymi dwiema grupami nie by艂a najlepsza. G贸rnicy przywie藕li ze sob膮 tygodniow膮 wyp艂at臋, 140
chcieli j膮 wyda膰 i rozpychali si臋 na ca艂ego. Co chwila
wybucha艂y k艂贸tnie, Jenks musia艂 przerywa膰 bijatyki, raz czy dwa wyci膮ga艂 nawet pistolet, 偶eby zaprowadzi膰 spok贸j.
Siedzia艂em w domu za biurkiem i robi艂em porz膮dki w moich papierach, Molly co艣 tam reperowa艂a, co chwila w „Pa艂acu Zara"
rozpoczyna艂a si臋 b贸jka, s艂ycha膰 by艂o piskliwe g艂osy pa艅. Molly ledwo mog艂a utrzyma膰 ig艂臋 w roztrz臋sionej r臋ce. Opu艣ci艂a d艂onie na
kolana. Przygl膮da艂em jej si臋 k膮tem oka, by艂a naprawd臋 przera偶ona. Co kilka minut wpada艂 Jimmy, 偶eby opisa膰 najnowsz膮 awantur臋,
mia艂 spocone czo艂o i roziskrzone rado艣ci膮 oczy. Byt tak podniecony, 偶e a偶 si臋 j膮ka艂.
- J-Jenksdat im dobr膮 szkol臋, r-r膮bn膮艂 jednego w g艂ow臋, buch. o tak...
- Jimmy - przerwa艂em mu-zosta艅 ju偶 w domu, po艂贸偶 si臋 spa膰. S艂yszysz mnie, synu?
Ale on nie s艂ucha艂.
Spojrza艂 szybko na Molly i wybieg艂 na ulic臋, pozostawiaj膮c szeroko otwarte drzwi.
Nie pr贸bowa艂a go zatrzyma膰 i tylko siedzia艂a patrz膮c przed siebie szeroko otwartymi oczami; jedn膮 r臋k膮 艣ciska艂a zawieszony
na piersi krzy偶yk, drug膮, zamkni臋t膮 w pi臋艣膰, wpakowa艂a sobie do ust. 偶eby nie krzycze膰.
W dzie艅, a mo偶e dwa p贸藕niej, jeszcze dobrze przed wschodem s艂o艅ca, do naszych drzwi gwa艂townie zapuka艂 Bert Albany i
przesta艂 dopiero, kiedy krzykn膮艂em, 偶e Zaraz do niego wyjd臋.
Otrz膮sn膮艂em si臋 ze snu i poszli艣my do „Pa艂acu Zara". Na pod艂odze le偶a艂-bia艂y jak 艣ciana-zawodowy gracz w faraona. Kto艣
pewno d藕gn膮艂 go no偶em, bo przez przeci臋t膮 kamizelk臋 s膮czy艂a si臋 jaskrawoczerwona krew. Obok sta艂 Jenks, jedn膮 r臋k膮 trzymaj膮c za
ko艂nierz garbusa, drug膮 wbijaj膮c mu luf臋 rewolweru w plecy. Bert powiedzia艂, 偶e gracz po偶ycza艂 ludziom pieni膮dze na wysoki procent, a
potem je od nich wygrywa艂. Mia艂 list臋 d艂u偶nik贸w, kt贸r膮 Bert widzia艂 na w艂asne oczy. Tego wieczoru garbus siedzia艂 przy stole, karta mu
nie sz艂a. a kiedy przegra艂 ostatni po偶yczony grosz, zerwa艂 si臋 z krzes艂a i wpakowa艂 swojemu wierzycielowi n贸偶 w brzuch.
141
Gracz le偶a艂 na ziemi, staraj膮c si臋 w miar臋 mo偶liwo艣ci oddycha膰 miarowo. Byt jeszcze na tyle przytomny, 偶eby wiedzie膰, 偶e nie
powinien si臋 porusza膰. Poszed艂em po Johna Nied藕wiedzia. Jego chata by艂a widocznym 艣wiadectwem lego, co potrafi zawi艣膰 ludzka.
Drzwi byty rozbite, z dachu wyrwano par臋 desek. Obudzi艂em Indianina i da艂em mu do zrozumienia, 偶e jest potrzebny choremu. Ruszy艂
za mn膮 w stron臋 saloonu Zara, ale kiedy si臋 zorientowa艂. dok膮d go prowadz臋, i zobaczy艂 czekaj膮cego na werandzie Rosjanina, zrobi艂 w
ty艂 zwrot i wr贸ci艂 do siebie.
Zar i ja zanie艣li艣my gracza do jednego z pokoj贸w na g贸rze, przy czym Zar bardzo uwa偶a艂, 偶eby sobie nie zaplami膰 ubrania
krwi膮 rannego. Panna Ada. z szalem na d艂ugiej nocnej koszuli i z zaplecionymi w dwa warkocze w艂osami, zjawi艂a si臋 natychmiast i
o艣wiadczy艂a, 偶e zajmie si臋 tym cz艂owiekiem i zrobi dla niego, co b臋dzie mog艂a.
Kiedy zs7edlem na d贸艂. okaza艂o si臋, 偶e Jenks ju偶 zabra艂 swojego wi臋藕nia, a nieliczni 艣wiadkowie zaj艣cia rozeszli si臋. Zar
zaproponowa艂 mi drinka, ale by艂a to ostatnia rzecz, na jak膮 mia艂em ochot臋. Z zewn膮trz dobiega艂 stuk m艂otka i kiedy znalaz艂em si臋 na
werandzie, zobaczy艂em w szarym 艣wietle poranka Jenksa stoj膮cego przed stajni膮. Okaza艂o si臋, 偶e wpakowa艂 garbusa do starego
karawanu Hausenfielda i zabija drzwi gwo藕dziami.
- Jenks!- krzykn膮艂em.- Na mi艂o艣膰 bosk膮, co ty robisz?
- Wcale niez艂e wi臋zienie, nie uwa偶asz?
- Mog艂e艣 go zwi膮za膰, ale wsadzi膰 cz艂owieka do takiego pud艂a!
- Burmistrzu, ja tu jestem szeryfem, a na dodatek nie dostaj臋 za to z艂amanego grosza. Nic martw si臋 o niego. Dopilnuj臋, 偶eby
mia艂 co 偶re膰 i 偶eby m贸g艂 rozprostowa膰 nogi. Szwed zgodzi艂 siego karmi膰 resztkami z garkuchni. D藕gn膮艂 no偶em cz艂owieka i musi za to
zap艂aci膰.
- Widz臋, 偶e sobie wszystko obmy艣li艂e艣? Skin膮艂 g艂ow膮.
- Trzeba b臋dzie sprowadzi膰 z miasta s臋dziego-rzek艂 z powag膮 i stanowczo艣ci膮.
- Jenks- powiedzia艂em patrz膮c mu prosto w oczy. - Pami臋tam ci臋, jak przesypia艂e艣 cale dnie. Jest wprawdzie dosy膰 ciemno, ale
widz臋, 偶e sta艂e艣 si臋 zupe艂nie nowym 142
cz艂owiekiem, takim, co to powa偶nie odnosi si臋 do swoich obowi膮zk贸w. Jenks u艣miechn膮艂 si臋 od ucha do ucha.
- Napiszesz za mnie list do tego s臋dziego?
- Pomy艣l臋 o tym.
Niebo przeja艣nia艂o si臋. Poszed艂em do domu. Dopiero teraz zauwa偶y艂em, ze mam koszul臋 na wierzchu spodni i nie zawi膮zane
sznurowad艂a. Pod domem Izaaka spa艂 jaki艣 cz艂owiek. Siedzia艂 na ziemi oparty plecami o 艣cian臋 werandy. Na stopniach domu Zara inny
cz艂owiek siedz膮c w kucki kaszla艂 tak g艂o艣no, 偶e m贸g艂by zbudzi膰 umar艂ego. Powinienem byt wsp贸艂czu膰 nieszcz臋snemu karciarzowi, ale
w gruncie rzeczy sam ledwo 偶y艂em.
Jimmy i Molly spali. Po wielkiej bitwie z Helg膮 ch艂opiec przeni贸s艂 si臋 na moje pos艂anie, a ja przenios艂em si臋 do ziemianki. Nie
mia艂em si臋 ju偶 ochoty k艂a艣膰, bytem zbyt podniecony, wi臋c zaparzy艂em kaw臋. usiad艂em za biurkiem i raz jeszcze obejrza艂em list do
Archie'ego D. Brogana. Po g艂owie chodzi艂a mi tylko jedna my艣l, 偶e oto za chwil臋 wstanie nowy dzie艅, upalniejszy od poprzedniego, i
偶e je偶eli dyrekcja kopalni nie zacznie przyjmowa膰 ludzi do pracy przy budowie drogi, to w贸z Jenksa zape艂ni si臋, i to szybko. Gdyby
jednak znalaz艂a si臋 praca dla ludzi, a co za tym idzie pieni膮dze, wszystko jako艣 by si臋 u艂o偶y艂o.
By艂em pewny, 偶e taka jest zapowied藕 na len rok. Spe艂ni膮 si臋 nadzieje naszego miasta, b臋dziemy szcz臋艣liwi. W duszy mojej
ros艂a nadzieja, chocia偶 powinienem by艂 zauwa偶y膰, 偶e W rzeczywisto艣ci ros艂y jedynie k艂opoty. Przenika艂 mnie dreszcz emocji, ilekro膰
my艣la艂em o istocie doskona艂o艣ci, chocia偶by doskona艂o艣ci mojego zwi膮zku z Molly. By艂 to wspania艂y zwi膮zek, ale nic mo偶na by艂o
wykluczy膰, 偶e nale偶y ju偶 do przesz艂o艣ci, 偶e by) i min膮) r贸wnie niepostrze偶enie, jak powsta艂-przelotna chwila w cieniu kr贸tkiego dnia.
Cz艂owiek spodziewaj膮cy si臋 powrotu takiego szcz臋艣cia m贸g艂 by膰 tylko durniem, nie znaj膮cym 偶ycia marzycielem.
Wyj膮艂em oszcz臋dno艣ci z szuflady i przeliczy艂em je. By艂o tego dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t dolar贸w. Wyszed艂em i wynaj膮艂em czterech
m臋偶czyzn, kt贸rzy twierdzili, 偶e znaj膮 si臋 na ciesielce, i wysta艂em ich na poszukiwanie drewna. Zaofiarowa艂em im po trzy dolary dziennie
i kaza艂em dobudowa膰 143
do po艂udniowej 艣ciany naszego domu pomieszczenie na biuro. Przed moimi drzwiami zebra艂a si臋 spora gromada ludzi. Niemal
z ka偶dym przeprowadzi艂em oddzielnej rozmow臋. Jeden twierdzi艂, 偶e jest drukarzem, wi臋c po偶yczy艂em mu siedemdziesi膮t pi臋膰 dolar贸w na
za艂o偶enie drukarni. Inny, stary poganiacz byd艂a, powiedzia艂, 偶e wie, gdzie mo偶na kupi膰 tuzin rasowych kr贸w po trzy dolary, podj膮艂 si臋
przyprowadzi膰 je do naszego miasta w ci膮gu tygodnia i wystawi膰 na sprzeda偶 po dziesi臋膰 dolar贸w za sztuk臋. Kaza艂em mu zaj膮膰 si臋 tym
natychmiast. Po偶yczy艂em jeszcze dw贸m ludziom troch臋 pieni臋dzy na jeden procent i w ten spos贸b ju偶 ko艂o po艂udnia pozby艂em si臋
wszystkich oszcz臋dno艣ci. Pozostawi艂em sobie tylko tyle, ile potrzebowa艂em na codzienne wydatki dla nas trojga.
Potem poszed艂em pod wiatrak, wskoczy艂em na pust膮 skrzyni臋 i o艣wiadczy艂em zebranym tam ludziom, 偶e do chwili rozpocz臋cia
rob贸t drogowych ka偶dy, kto nie jest w艂a艣cicielem nieruchomo艣ci, mo偶e pobiera膰 wod臋 z mojej studni za darmo.
- To, co wypisa艂em na transparencie - krzykn膮艂em niczym prawdziwy polityk-to prawda! Ka偶dy z was wkr贸tce Zarobi spory
grosz, ale zanim to nast膮pi, musimy sobie nawzajem pomaga膰!
Nikt mi nie bi艂 brawa, ale przecie偶 nie spodziewa艂em si臋 tego.
Przez ca艂y ten czas Molly nie wychodzi艂a z ziemianki, nie otwiera艂a nawet drzwi do g艂贸wnego pokoju. Ch艂opiec zanosi艂 jej
herbat臋 i od czasu do czasu co艣 do zjedzenia.
Aleja mia艂em jeszcze inne plany. Zamierza艂em napisa膰 list do dw贸ch lub trzech bank贸w terytorialnych, proponuj膮c in
za艂o偶enie filii w naszym mie艣cie. Zastanawia艂em si臋, czy nie pojecha膰 osobi艣cie na teren kopalni, zawie藕膰 Broganowi list i nam贸wi膰
przedsi臋biorc贸w do wyznaczenia terminu, w kt贸rym zacz臋liby najmowa膰 ludzi do roboty. W mojej g艂owie roi艂o si臋 od plan贸w.
Zastanawia艂em si臋, jak uspokoi膰 nastroje i nap臋dzi膰 troch臋 pieni臋dzy do miasta. Pod wiecz贸r przybieg艂 Zar. Zapuka艂 gwa艂townie do
moich drzwi. Spodziewa艂em si臋 go.
- Burmistrzu, nie ma co, 艂adny z ciebie druh!
- Nie rozumiem. 144
- M贸wi臋 ci, 偶e b臋d臋 wierci艂 studni臋, a ty od razu obni偶asz cen臋 za wod臋. Tak robi druh m贸j?
- Przecie偶 powiedzia艂e艣, 偶e ta studnia ma by膰 wy艂膮cznie na tw贸j w艂asny u偶ytek. My艣la艂em, 偶e nie sprawi ci to r贸偶nicy.
- To jest zwyczajne 艣wi艅stwo. Narazi艂e艣 sobie niebezpiecznego cz艂owieka!
Nie robi艂 na mnie wra偶enia cz艂owieka szczeg贸lnie niebezpiecznego. Mia艂 na sobie kurtk臋 w kolorow膮 krat臋, tu偶urek, lniany
krawat, no i fartuch barmana. Gada艂 i gada艂, nie zdaj膮c sobie sprawy z tego, 偶e w ten spos贸b zdradza si臋 ze swoimi uprzednimi
zamiarami. Wreszcie przerwa艂em mu:
- Pos艂uchaj no, Zar. Chcesz wierci膰 studni臋. W porz膮dku. Wynajmij p贸艂 tuzina ludzi i ka偶 im postawi膰 wiatrak. Koszty zwr贸c膮
ci si臋 szybko. M贸g艂by艣 poza tym zatrudni膰 jeszcze kilku ludzi. Sta膰 ci臋 na to, 偶eby samemu nie zamiata膰 baru.
- Co takiego?
- Ci ludzie p臋taj膮 si臋 bezczynnie, wydaj膮 ostatni grosz i nic nie Zarabiaj膮. Wyci膮gn臋li艣my z nich wszystko, co mieli.
- Czy to 藕le?
- To si臋 oka偶e. Towarzystwo jako艣 nie spieszy si臋 z budow膮 drogi. Do chwili rozpocz臋cia tych rob贸t b臋dziemy w kiepskiej
sytuacji. Jeste艣 cz艂owiekiem interesu i wiesz, 偶e z biznesu nie mo偶na tylko ci膮gn膮膰, 偶e w interes trzeba zawsze co艣 wk艂ada膰.
- Nie po to p臋dz臋 whisky, 偶eby j膮 rozdawa膰, d r u h m贸j. B臋d臋 im dawa艂 za darmoch臋, a oni p贸jd膮 na drug膮 stron臋 ulicy i
wydadz膮 fors臋 u kogo innego.
- No dobrze, ale m贸g艂by艣 naj膮膰 chocia偶 kilku facet贸w. Daj im Zarobi膰, a b臋d膮 wydawa膰 u ciebie. Spojrza艂 na mnie z uwag膮 i
jakby zapomnia艂 o urazie.
- Blue, czy tobie czasem co艣 nie odbi艂o?
- Zar, 偶yj臋 w tym kraju ju偶 dosy膰 d艂ugo. Przyjrzyj si臋 twarzom ludzi przesiaduj膮cych u ciebie. Je偶eli nie potrafisz z nich
odczyta膰 pewnych znak贸w, to nie wr贸偶臋 ci d艂ugiego pobytu w tym mie艣cie.
- M贸wi膮, 偶e rozdajesz fors臋 na prawo i lewo.
- Owszem, zainwestowa艂em troch臋 tu i 贸wdzie.
7 Doctorow 145
- Blue, druh m贸j, przykro mi, 偶e nawrzeszcza艂em na ciebie. Widz臋, 偶e jeste艣 chory.
- Lepiej zastan贸w si臋 nad tym, co ci powiedzia艂em. Ruszy艂 ku drzwiom potrz膮saj膮c g艂ow膮.
- No dobra-rzuci艂em mu na po偶egnanie. - Mam nadziej臋, 偶e trzymasz swoje z艂oto w bezpiecznej kryj贸wce.
Ale kiedy wyszed艂, zacz膮艂em si臋 zastanawia膰. A mo偶e si臋 myl臋? Mo偶e uleg艂em strachowi? Gdyby sytuacja naprawd臋
przedstawia艂a si臋 tak gro藕nie, to ani Rosjaninowi, ani nikomu innemu nie trzeba by by艂o m贸wi膰, co maj膮 robi膰. W gruncie rzeczy nie
by艂o znowu tak 藕le. Taki na przyk艂ad Izaak Mapie. Wiedzia艂em, 偶e daje na kredyt ka偶demu, kto twierdzi, 偶e zna jego brata Ezr臋.
Pierwszy lepszy zaje偶d偶aj膮cy do naszego miasteczka kowboj ju偶 po kilku godzinach wiedzia艂, jak podej艣膰 do Izaaka; wystarczy艂o mu
powiedzie膰, 偶e si臋 widzia艂o Ezr臋 w Bannocku albo w Virginia City, i ju偶 mo偶na by艂o kupowa膰 w sklepie na kredyt.
Mo偶e pociesza艂em si臋 w ten spos贸b, a mo偶e by艂em po prostu sob膮, cz艂owiekiem, kt贸ry wieczorem z regu艂y 偶a艂owa艂 tego, co
zrobi艂 rano?
Je偶eli Jimmy rozumia艂 moje zamiary, to nie dawa艂 tego po sobie pozna膰. Molly te偶 nie. Spa艂em teraz doskonale, bo nie budzi艂y
mnie 偶adne ha艂asy.
Nazajutrz rano Jimmy przywl贸k艂 do ziemianki stoj膮c膮 pod studni膮 wann臋. Potem w臋drowa艂 tam i z powrotem nosz膮c wiadra z
wod膮. Molly postanowi艂a wida膰 chocia偶 cz臋艣ciowo zmy膰 z siebie nagromadzony przez zim臋 brud. Kiedy wanna by艂a ju偶 pe艂na, Jimmy
usiad艂 na progu - czerwony na twarzy jak burak - z t膮 swoj膮 przekl臋t膮 strzelb膮 na kolanach.
Przed naszymi frontowymi drzwiami znowu zgromadzi艂 Si臋 t艂um. Po co? Czego znowu ode mnie chcieli? I w艂a艣nie wtedy,
rozpychaj膮c ludzi, zjawi艂 si臋 Archie D. Brogan. Musia艂 dobrze wystraszy膰 kilka os贸b, bo s艂ycha膰 by艂o g艂o艣ne szemranie, a nawet
troch臋 wrogich okrzyk贸w. Pchn膮艂 drzwi i wszed艂 do mojego pokoju.
- Czy to pan, Blue? Mcellhenny powiedzia艂 mi, 偶e ma pan dla mnie list. Nazywam si臋 Brogan. Wsta艂em i wyprostowa艂em si臋.
- Tak jest. Le偶y tu ju偶 ponad tydzie艅. 146
- Co takiego?
- Le偶y na moim biurku od dobrych kilku dni.
- Wygarbuj臋 mu sk贸r臋. Co za skurwiel! Powiedzia艂 mi o tym dopiero wczoraj wieczorem. Dawaj pan ten list!
Zachowywa艂 si臋 jak prawdziwy boss kopalni. Zdj膮艂 wprawdzie kapelusz, ale tylko dlatego, 偶e chcia艂 si臋 nim powachlowa膰.
By艂 t臋gi, mia艂 na sobie sztruksowe spodnie;
藕le znosi艂 upa艂. Poda艂em mu list.
- Przykro mi, 偶e musia艂 si臋 pan specjalnie fatygowa膰 - powiedzia艂em. - Zazwyczaj przynosz膮 panu poczt臋 na g贸r臋, prawda?
- Co panu do tego - warkn膮艂 i rozerwa艂 kopert臋. W miar臋 jak czyta艂, twarz mu opada艂a, wreszcie zrobi艂 si臋 blady jak 艣ciana.
Wsun膮艂 list do kieszeni i wypad艂 na dw贸r, pozostawiaj膮c drzwi szeroko otwarte.
Ludzie zrobili mu przej艣cie. Poszed艂 prosto do Zara. Zobaczy艂em Berta, kt贸ry sta艂 tu偶 pod moimi drzwiami, i gestem d艂oni
zaprosi艂em go do 艣rodka.
- Co jest. Bert? Dlaczego tu sterczysz?
- No bo moja babka ju偶 spuch艂a jak melon, a nie ma nawet 艂贸偶ka, w kt贸rym mog艂aby urodzi膰 dziecko. Chcia艂bym zam贸wi膰
prawdziwe meblowe 艂贸偶ko, pan wic, jakie? Ale zad艂u偶y艂em si臋 ju偶 na dwutygodniowy Zarobek.
- Izaak Mapie na pewno sprzeda ci je na kredyt.
- Nie, on mnie za dobrze zna. Poza tym p艂aci mojej babce, co si臋 jej nale偶y, wi臋c nie mog臋 go prosi膰.
- Zgoda, Bert, po偶ycz臋 ci tyle, ile potrzeba na 艂贸偶ko. Wyj膮ka艂 co艣, wida膰 by艂o, 偶e ju偶 po偶a艂owa艂, 偶e przy艂膮czy艂 si臋 do t艂umu
oblegaj膮cego m贸j dom. Mity, troch臋 g艂upkowaty ch艂opiec, pomy艣la艂em, niewiele starszy od Jimmy'ego.
- Zgoda, Bert, oddasz mi t臋 fors臋, jak b臋dziesz m贸g艂. A teraz pos艂uchaj. Widzia艂e艣 cz艂owieka, kt贸ry st膮d przed chwil膮
wyszed艂, nazywa si臋 Brogan.
- Wiem. Nie musi mi pan tego m贸wi膰.
- Wracaj do saloonu i nie spuszczaj z niego oka. Nadszed艂 do niego list. Da艂bym praw膮 r臋k臋 za to, 偶eby wiedzie膰, co tam
napisane. Czasem jak facet sobie wypije, to zaczyna gada膰. Rozumiesz mnie?
- Pewnie, Blue.
- Chcia艂bym porozmawia膰 z nim o budowie drogi. Je偶eli
147
dosta艂 odpowiednie instrukcje, m贸g艂by zatrudni膰 tych wszystkich ludzi. No, a teraz le膰 ju偶.
Zamkn膮艂em za nim drzwi. Czeka艂em tak d艂ugo na zjawienie si臋 wys艂annika dyrektora kopalni, 偶e teraz rozko艂atato mi si臋 serce i
tak szybko bilo, 偶e wprost nie mog艂em usiedzie膰 na miejscu. Odgryz艂em kawa艂ek tytoniu, 偶u艂em i ws艂uchiwa艂em si臋 w ha艂asy
dochodz膮ce zza jednych moich drzwi i cisz臋 zalegaj膮c膮 za drugimi. Ch艂opiec patrza艂 na mnie uparcie. My艣la艂em: zabierz偶e si臋 do tego
podania w sprawie Jenksa, napisz listy do dyrektor贸w bank贸w. Ale przecie偶 wiedzia艂em, 偶e ca艂e to moje pisanie nic nie da, je偶eli
Towarzystwo nie rozpocznie wreszcie budowy drogi. Dlaczego list do Brogana przys艂any byt na moje r臋ce? Dlaczego Angus od
tygodnia milcza艂 na temat budowy drogi?
Wyszed艂em z domu i szybkim krokiem ruszy艂em do saloonu. Kilku ludzi posz艂o za mn膮.
- Nie ma 偶adnych wiadomo艣ci. Nie mam nic do powiedzenia - powiedzia艂em w drodze. - Id臋 do baru, je偶eli kto艣 chce mi
postawi膰 drinka, to bardzo prosz臋.
To ich zniech臋ci艂o. Wszed艂em do saloonu, stan膮艂em przy kontuarze i czeka艂em, 偶eby mnie Bert zauwa偶y艂.
Postawi艂 przede mn膮 szklank臋 i nala艂 mi whisky.
- Jest na g贸rze - powiedzia艂. - Kaza艂 sobie da膰 ca艂膮 butelk臋 i zabra艂 ze sob膮 pann臋 Jessie.
- W powszedni dzie艅? - zastanowi艂em si臋. - Pewnie chce co艣 obla膰.
- S艂owa nie pisn膮艂. Zachowywa艂 si臋, jakby mnie nie zna艂. Wzi膮艂 butelk臋 i pomaszerowa艂 na g贸r臋 z pann膮 Jessie.
Podesz艂a do nas Mae i odgarniaj膮c sobie w艂osy z czo艂a powiedzia艂a:
- O Jezu, 偶eby ten skurwiel wreszcie zdech艂. Jak si臋 masz, Blue?
- Dzi臋kuj臋.
- Ten przekl臋ty gracz. Od dw贸ch dni le偶y na moim 艂贸偶ku i krwawi jak 艣winia. Nie rozumiem Ady. Siedzi przy nim, zupe艂nie
jakby to by艂 jej w艂asny ch艂op.
- No c贸偶 - westchn膮艂em - ona przejmuje si臋 takimi sprawami.
- E, tam, przecie偶 on wykituje. I dobrze mu tak, jak Boga kocham. Zaraz pierwszego dnia, jak tu przyjecha艂, chcia艂, 148
偶ebym z nim posz艂a na g贸r臋 za darmoch臋. S艂yszysz, Blue? „Ach ty tani draniu - powiedzia艂am do niego - mog臋 z tob膮 i艣膰, ale
musisz zap艂aci膰 tak jak wszyscy inni." l wiesz co? Odm贸wi艂. Jak ci si臋 to podoba? Nalej mi jednego. Bert, na koszt Zara.
- Gdzie Zar?
- A bo ja wiem?
Popija艂em whisky i czeka艂em wpatruj膮c si臋 w schody z niby to oboj臋tn膮 min膮. Przy sto艂ach siedzia艂o kilku ludzi. Rozmawiali,
grali w pokera, ale nie ha艂asowali a偶 tak bardzo, 偶eby nie by艂o s艂ycha膰, co si臋 dzieje na g贸rze. Dochodzi艂y stamt膮d st艂umione j臋ki
gracza, a z innego pokoju g艂os Archie'ego D. Brogana. kt贸ry 艣piewa艂 jak膮艣 piosenk臋. Po chwili zesz艂a do nas Jessie. Wysoka, chuda
Jessie. Podesz艂a do Mae, naszepta艂a jej co艣 do ucha i obydwie zacz臋ty chichota膰.
Nie pami臋tam ju偶, ilu strofek piosenki Brogana wys艂ucha艂em. N ie rozr贸偶nia艂em poszczeg贸lnych s艂贸w, ale zorientowa艂em si臋,
偶e 艣piewa po irlandzku i 偶e jak dochodzi do ko艅ca, to zaczyna od pocz膮tku. W czasie pauz my艣la艂em, no dobra, mo偶e nareszcie
sko艅czy艂, ale nic z tego, bo milk艂 tylko po to, 偶eby przep艂uka膰 sobie gard艂o.
Wreszcie us艂ysza艂em skrzypienie otwieranych drzwi i na schodach ukaza艂 si臋 Brogan. Schodzi艂 powoli, pochylony, i trzyma艂
si臋 kurczowo por臋czy. Na ostatnim stopniu po艣lizn膮艂 si臋, wybuchn膮艂 艣miechem i usiad艂. Poczerwienia艂, na policzkach wyst膮pi艂y mu
sine 偶y艂ki. Podbieg艂em do niego i pr贸bowa艂em go podnie艣膰. 艢miech uwi膮偶! mu w gardle, odegna艂 mnie gwa艂townym ruchem r臋ki, wsta艂
o w艂asnych sitach i ruszy艂 ku drzwiom. Poszed艂em za nim. Wymiotowa艂 na 艣rodku ulicy. Kiedy sko艅czy艂, otar艂 sobie twarz czerwon膮
chustk膮 i poszed艂 do sklepu Izaaka trze藕wiusie艅ki ju偶 jak nowo narodzone dzieci臋.
Jak偶e dobrze pami臋tam te chwile - nawet dzik膮 melodi臋, jak膮 wtedy 艣piewa艂. Do dzi艣 brzmi mi w uszach. A przecie偶 wcale nie
zna艂em tego cz艂owieka! Wyszed艂 ze sklepu Izaaka nios膮c du偶膮 paczk臋 i kilka p臋katych work贸w. Przerzuci艂 je przez grzbiet mu艂a, dosiad艂
go i podczas gdy gapi艂em si臋 na niego jak urzeczony, dotar艂 do ko艅ca ulicy i wjecha艂 na r贸wnin臋.
Patrzy艂em za nim przez d艂u偶szy czas. Nikt jako艣 poza 149
mn膮 nie zauwa偶y艂 jego odjazdu, ulica roi艂a si臋 od ludzi, przed namiotem Szweda gromadzi艂y si臋 grupy zg艂odnia艂ych.
Wszed艂em do sklepu. Zasta艂em tam Izaaka, kt贸ry robi艂 rachunki. Brzuchata Chinka siedzia艂a przy drzwiach. Trzyma艂a r臋ce na kolanach i
ci臋偶ko dysza艂a.
- Izaak, powiedz, co ten facet kupi艂?
- Czy to nie byi czasem nadzorca z kopalni?
- Tak.
- Kupi艂 sporo prowiantu, patelni臋, ca艂e pud艂o naboj贸w, zapa艂ki, koc, butelk臋 rycyny, kilka uncji tytoniu.
Czy偶 nie by艂y to wystarczaj膮ce dowody? Czy koniecznie musia艂em przeczyta膰 list? Nazajutrz 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 z kopalni
zacz臋li przybywa膰 g贸rnicy po dw贸ch na jednym mule, ka偶dy z nich mia艂 kilof przerzucony przez rami臋. Zape艂ni艂a si臋 nimi nasza ulica.
Angus Mceilhenny powiedzia艂 do mnie:
- Dop贸ki nam p艂acili, r膮bali艣my te skaty, ale ja ju偶 od dobrych kilku tygodni wiedzia艂em, 偶e tam nie ma ani krztyny z艂ota.
Nabrali si臋 na kolor tych 偶y艂.
A wi臋c pomy艂ka. Jak ca艂y Zach贸d, jak ca艂a moja egzystencja. Nabieramy si臋 na kolory, kt贸re mami膮 nas, o艣lepiaj膮 i dopiero
kiedy jest za p贸藕no, 艣wita nam, 偶e 偶ycie to jedno wielkie oszustwo, jedna wielka beznadziejna bzdura.
12
Pisz膮c to teraz, rozumiem oczywi艣cie, 偶e byli艣my u kresu w臋dr贸wki, zanim j膮 rozpocz臋li艣my, 偶e w samym pocz膮tku tkwi艂a
zapowied藕 ko艅ca. Pisz臋 w nadziei, 偶e kto艣 znajdzie te kartki i przeczyta. Powiem teraz, jak wyobra偶am sobie mojego przysz艂ego
czytelnika. Mo偶e b臋dzie nim d偶entelmen siedz膮cy w mi臋kkim fotelu, ustawionym na dywanie, wewn膮trz murowanego domu w mie艣cie
sk艂adaj膮cym si臋 藕 solidnych budynk贸w, takim na przyk艂ad jak Nowy Jork, o kt贸rym Molly opowiada艂a kt贸rego艣 wieczoru. Miasta
o艣wietlonego na ka偶dym skrzy偶owaniu latarniami gazowymi, t臋tni膮cego kopytami koni ci膮gn膮cych l艣ni膮ce powozy, pe艂nego
wytwornych ludzi... Ale nie my艣l, szanowny 150
czytelniku, 偶e z racji tych wszystkich wspania艂o艣ci jeste艣 lepszym kowalem w艂asnego losu ni偶 ja. Czy czytaj膮c moj膮 histori臋
bardzo si臋 gorszysz? No c贸偶, da艂bym wiele za to, 偶eby zna膰 twoj膮. Czyny twojego ojca tkwi膮 w tobie, podobnie jak czyny jego ojca
tkwi艂y w nim, nikt z nas nie zaczyna od pocz膮tku, d藕wigamy na sobie brzemi臋 pokole艅;
nic si臋 nie mno偶y opr贸cz k艂opot贸w, kolejne kl臋ski s膮 po prostu coraz wi臋ksze, to wszystko.
Wiem, 偶e tak jest, zawsze to wiedzia艂em. Wymy艣lam sobie od durni贸w za to, 偶e prowadzi艂em ca艂膮 t臋 buchalteri臋. Zupe艂nie tak,
jakby wpisy do ksi膮g mog艂y by膰 namiastk膮 偶ycia, jakby stawiane na papierze znaki mog艂y wp艂ywa膰 na nasz los. Mo偶na spisywa膰
jedynie i wy艂膮cznie fakty, tak jak czyni臋 to teraz na kartkach cz臋艣ciowo wype艂nionych notatkami i poliniowanych czerwonymi
kreskami. Wiem, 偶e nie pomo偶e to ju偶 ani mnie, ani nikomu z tych, kt贸rych zna艂em. „Oto ci, kt贸rzy zgin臋li", napisa艂em. O nie, nie
pomo偶e to ju偶 nikomu. Tyle 偶e mnie u艂atwia wydobywanie tego czy owego z pami臋ci. Bo mimo wszystko tli si臋 we mnie nadzieja, 偶e
kto艣 kiedy艣 przeczyta te bazgro艂y, i ta nadzieja jest ostatnim nieszcz臋艣ciem, jakie spada na moj膮 g艂ow臋. Gdybym nie by艂 taki s艂aby,
roze艣mia艂bym si臋. Kt贸偶 zechcia艂by przyjecha膰 tu po to, 偶eby przewertowa膰 moje ksi臋gi? Chyba 偶e ten stary bezz臋bny poganiacz byd艂a,
kt贸ry wzi膮艂 reszt臋 moich oszcz臋dno艣ci i przyrzek艂, 偶e sprowadzi kilka kr贸w. My艣l臋, 偶e mnie nabra艂, wygl膮da艂 na cwaniaka. Musia艂em
chyba zdawa膰 sobie spraw臋 z tego, 偶e ten cz艂owiek mnie ok艂amuje, kiedy wr臋cza艂em mu pieni膮dze, ale oddawa艂em mu po prostu d艂ug,
p艂aci艂em za to, 偶eby sobie poszed艂. A mo偶e zjawi si臋 tu s臋dzia s膮du objazdowego? Nie mog臋 sobie przypomnie膰, czy zd膮偶y艂em napisa膰
list, o kt贸ry prosi艂 mnie Jenks, i je偶eli tak, to czy da艂em go Alfowi, czy nie, a zreszt膮 po c贸偶 by mia艂 teraz przyje偶d偶a膰, skoro nie ma tu ju偶
kogo s膮dzi膰?
Jenks wypu艣ci艂 garbusa, z chwil膮 gdy zorientowa艂 si臋 w sytuacji. Kaleka b艂yskawicznie zmiesza艂 si臋 z t艂umem, troch臋 p贸藕niej
mign膮艂 mi w grupie ludzi pl膮druj膮cych sklep Izaaka. Przynajmniej tak mi si臋 teraz zdaje. Tyle by艂o w贸wczas ha艂asu, tyle zgie艂ku i
wrzasku, 偶e wszystko mi si臋 pomiesza艂o. Ksi臋偶yc by艂 gor膮cy jak s艂o艅ce, jasny jak samo po艂udnie, b艂yska艂 w ciemno艣ci rani膮c bole艣nie
oczy. 151
- Jenks!-wrzasn臋艂a Molly.
Jak dobrze pami臋tam ten jej krzyk. Wybieg艂a przed dom, sta艂a i wymachuj膮c r臋kami pr贸bowa艂a zatrzyma膰 p臋dz膮cy ulic膮 w贸z.
Nasz szeryf sta艂 na dachu karawanu, kt贸rego boczne drzwi otwiera艂y i zatrzaskiwa艂y si臋 rytmicznie. Obok niego siedzia艂y Ada i Jessie.
Jenks my艣la艂, 偶e Molly chce si臋 z nimi zabra膰.
- Szybko, szybko - krzykn膮艂 i przechyli艂 si臋, 偶eby pom贸c jej wle藕膰.-Te skurwysyny Zaraz zaczn膮 hula膰.
Ja te偶 s膮dzi艂em, 偶e Molly chce si臋 wdrapa膰 na karawan, chocia偶 straci艂em wszelk膮 nadziej臋 na to, 偶e zechce uciec. Ale ona
zrobi艂a zupe艂nie co艣 innego. 艢ci膮gn臋艂a nieszcz臋snego Jenksa na ziemi臋 i rzuci艂a si臋 na niego jak szalona. Obejmowa艂a go za szyj臋,
wczepi艂a si臋 w niego, ca艂owa艂a po policzkach, j臋cz膮c przy tym:
- Jenks, b艂agam ci臋, za艂atw go, zr贸b to dla mnie, musisz to zrobi膰, przecie偶, .wiem, 偶e masz na mnie ochot臋, widz臋 to od dawna,
kobiety znaj膮 si臋 na tym. Za艂atw go, a p贸jd臋 z tob膮 na koniec 艣wiata, b臋d臋 twoj膮 kobiet膮, zrobi臋 wszystko, co b臋dziesz chcia艂...
Ch艂opiec i ja, a tak偶e dwie kobiety siedz膮ce na ko藕le przygl膮dali艣my si臋 tej scenie w milczeniu. G艂o艣ne wrzaski zacz臋ty
dochodzi膰 z ,,Pa艂acu Zara".
- Na lito艣膰 bosk膮, Jenks!- szepn臋艂a Jessie spojrzawszy za siebie ze zgroz膮. - Na lito艣膰 bosk膮, jed藕my ju偶!
- Przepraszam bardzo - szarpn膮艂 si臋 Jenks pr贸buj膮c uwolni膰 si臋 od Molly. - Prosz臋 mnie pu艣ci膰!
- Jenks, oddaj jeden strza艂, jeden jedyny. Nie mo偶esz go nie trafi膰, on a偶 si臋 prosi, 偶eby go zabi膰!
- Przecie偶 ju偶 m贸wi艂em, 偶e wyrzuci艂em gwiazd臋 szeryfa.
- Porzuci艂am umieraj膮cego cz艂owieka - zawodzi艂a panna Ada. -On tam le偶y sam jeden. Jeszcze oddycha.
- Zamknij si臋, stara idiotko! - warkn臋艂a Jessie. - Chcesz po艣wi臋ci膰 偶ycie dla tego cholernego karciarza? Chcesz, 偶eby zrobili z
tob膮 to, co z Mae i t膮 drug膮 bab膮? Bo偶e drogi! Jenks, jed藕my ju偶!
Z „Pa艂acu Zara" ludzie wylewali si臋 t艂umnie na werand臋 i na ulic臋. Inni pr贸bowali zajrze膰 do 艣rodka, 偶eby zobaczy膰, co si臋
dzieje, jakby odbywa艂o si臋 tam nabo偶e艅stwo odprawiane przez w臋drownego kaznodziej臋. S艂ycha膰 by艂o 152
potworny wrzask Mae. Wiedzia艂em, 偶e ju偶 nied艂ugo
wszyscy poczujemy ci臋偶k膮 r臋k臋 Turnera, wszystkim si臋 dostanie. B贸g sam raczy wiedzie膰, kiedy si臋 zjawi艂. Zjecha艂 z g贸r i
zobaczywszy wielki k艂臋bi膮cy si臋 t艂um, na pewno si臋 u艣miechn膮艂. Przyjecha艂 niechybnie z p贸艂nocy 艣ladem g贸rnik贸w, bo przecie偶 kiedy
odje偶d偶a艂 od nas, skierowa艂 si臋 w艂a艣nie w tamt膮 stron臋. Kosa kosi p贸艂kolem i zawsze wraca do punktu wyj艣cia.
Gdyby by艂o inaczej, czy zauwa偶y艂bym go? Przez ca艂e popo艂udnie sta艂em wpatruj膮c si臋 w r贸wnin臋, po kt贸rej ci膮gn膮艂 si臋 wielki
tuman kurzu, bo kiedy dyli偶ans przyjecha艂 i natychmiast odjecha艂, ludzie uznali to za sygna艂 i zacz臋li po艣piesznie zbiera膰 manatki,
艂adowa膰 je na grzbiety swoich zwierz膮t i zabiera膰 si臋 w drog臋. Przed moim domem odgrywa艂y si臋 takie same sceny, jak te, kt贸re
pami臋tam sprzed laty z Westport, w stanie Missouri. Ludzie stali w grupach, 偶egnali si臋 z sob膮 i jednocze艣nie patrzyli het, daleko w
g艂膮b r贸wniny.
Baba od jaj odjecha艂a prawie pustym wozem przy akompaniamencie g艂o艣nego gdakania kur, pozosta艂o po niej tylko kilka
pi贸rek, kt贸rymi igra艂 wiatr. Jonce Early pospiesznie wyci膮gn膮艂 z ziemi kotki wyznaczaj膮ce jego dzia艂k臋 i nawet nie spojrza艂 za siebie. Kto
mia艂 odrobin臋 oleju w g艂owie, ucieka艂. M臋偶czyzna i kobieta o twarzach pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu ci膮gn臋li r臋czny w贸zek.
Jednak偶e wi臋kszo艣膰 n臋dzarzy, kt贸rzy przybyli tu w poszukiwaniu pracy, po prostu wyleg艂a na ulic臋.
Patrza艂em, jak wype艂nia si臋 ludzkim mrowiem, zbyt oszo艂omiony, 偶eby zrobi膰 najmniejszy ruch. Nic chcia艂em wierzy膰 temu, co
dzia艂o si臋 przed moimi oczami. My艣la艂em, 偶e na pewno Angus k艂amie. Przysz艂a mi do g艂owy szalona my艣l: gdybym wybieg艂 na drog臋 i
zatarasowa艂 j膮 g艂azami, to uda艂oby mi si臋 zawr贸ci膰 z drogi tych g贸rnik贸w, po prostu ogarni臋tych zbiorowym szale艅stwem, jednoczes-
nym wybuchem gniewu. Gwar ludzkich g艂os贸w podobny byt do wycia wiatru. Podszed艂 do mnie g贸rnik i zagadn膮艂 cichym g艂osem:
- Czy spodziewa si臋 pan jeszcze dyli偶ansu?
153
- Owszem-odpar艂em uprzejmie-powinien tu by膰 po po艂udniu.
Splun膮艂 sokiem tytoniowym na ziemi臋 i nie podnosz膮c g艂owy powiedzia艂:
- Chcia艂bym kupi膰 bilet.
Wr臋czy艂 mi woreczek z艂otego piasku, wi臋c zaprowadzi艂em go do mojego domu i wypisa艂em bilet. Wyszed艂, ale Zaraz potem
zjawi艂 si臋 nast臋pny g贸rnik i ju偶 po chwili przed moimi drzwiami utworzy艂 si臋 ogonek. Wszyscy ci ludzie 偶膮dali bilet贸w na dyli偶ans,
wciskali mi do r臋ki banknoty, srebrne monety, bry艂ki z艂ota. Przez otwarte drzwi i ponad ich g艂owami widzia艂em grup臋 mieszka艅c贸w
naszego miasta, kt贸rzy przygl膮dali im si臋 w milczeniu.
Wypisywa艂em bilety powoli i to na znacznie wi臋ksz膮 liczb臋 pasa偶er贸w, ni偶 mie艣ci艂o si臋 w dyli偶ansie, i my艣la艂em:
„Czy to nie dziwne, 偶e potrafi臋 pisa膰 zimnymi jak l贸d r臋kami, czy to nie dziwne, 偶e zachowuj臋 si臋 tak, jakby nic si臋 nie sta艂o?"
Przypomnia艂em sobie faceta trafionego kul膮 w samo serce, kt贸ry przeszed艂 dobrych kilka krok贸w, zanim zwali艂 si臋 na ziemi臋.
Wiedzia艂em, 偶e Zar i Izaak przybiegn膮, jak tylko zorientuj膮 si臋 w sytuacji, i 偶e i mnie udzieli si臋 ich rozpacz. Wypisa艂em
ostatniemu facetowi z kolejki bilet i w艂a艣nie w tej samej chwili weszli. Na ich twarzach malowa艂 si臋 niek艂amany strach. Wida膰 nie wierzyli
w艂asnym oczom.
- Co b臋dzie z t膮 drog膮, Blue? Kiedy zacznie si臋 budowa?- powtarza艂 Rosjanin raz po raz.
- Znasz t臋 r贸wnin臋, wiesz, 偶e nic na niej nie ro艣nie. Wi臋c jak zobaczysz na niej sad pe艂en wysokich drzew ze z艂otymi
dolar贸wkami zamiast li艣ci, to Zaraz potem zacznie si臋 budowa drogi.
- To okropne-j臋cza艂 Izaak-to straszne. Co robi膰? Powiedz, co teraz robi膰?
- Nie wiem.
- Wiedzia艂em, 偶e tak si臋 to sko艅czy. Zawsze to m贸wi艂em. Jestem zrujnowany! Nabra艂e艣 mnie, wyprowadzi艂e艣 w pole!
- Niech b臋dzie.
- Ju偶 dawno by艂bym z Ezr膮, gdybym tu nie tkwi艂. Gdyby nie ty, odnalaz艂bym go na pewno! 154
- Od roku nie s艂ysza艂em, 偶eby艣 narzeka艂, Izaak. Zarobi艂e艣 chyba spory grosz!
- Tak uwa偶asz? A niech ci臋 szlag trafi! Wpakowa艂em wszystko, co mia艂em, w to cholerne miasto.
- Musisz ich zatrzyma膰, Blue! - Rosjanin wygra偶a艂 mi przed nosem pi臋艣ci膮. - Musisz co艣 zrobi膰!
- A co? Mo偶e mam wpakowa膰 z艂oto z powrotem pod ziemi臋?
- M贸j hotel! M贸j pi臋kny hotel! Sk膮d wezm臋 klient贸w?
- A niech was obu diabli wezm膮! Dajcie mi 艣wi臋ty spok贸j! Czego ode mnie chcecie? Wszyscy zawsze tylko do mnie przylatuj膮.
Wyno艣cie si臋. i to ju偶! Jestem bezradny tak samo jak wy. Czy nic widzicie tego?
- D r u h m贸j...
- Czego j臋czysz? Sam nie wiesz! Mato forsy wyci膮gn膮艂e艣 z tego miasta? Ja uwa偶am, 偶e dosy膰. Na pewno masz dobrze
schowane woreczki ze z艂otem, a je偶eli nie, to jeste艣 g艂upszy, ni偶 my艣la艂em.
- Blue, b艂agam-Rosjanin wyci膮gn膮艂 do mnie r臋ce i u艣miechn膮艂 si臋 przymilnie, b艂yskaj膮c z艂otym z臋bem. - Blue, prosz臋 ci臋, r贸b
co艣! Przecie偶 wszystko wezm膮 diabli!
Opad艂em ci臋偶ko na krzes艂o. Twarz ukry艂em w r臋kach. Na lodowatych palcach poczu艂em ciep艂o w艂asnego oddechu. Ach, ci
przekl臋ci ludzie ze Wschodu o bia艂ych twarzach i w cZarnych kapeluszach! Od jak dawna wiedzieli o wszystkim? Mo偶e ju偶 tamtego
popo艂udnia znali prawd臋? Pami臋tam, jak czekaj膮c na Alfa siedzieli w milczeniu, wachlowali si臋 chusteczkami. Pewnie dlatego nic nie
m贸wili. Kto艣 powiedzia艂, 偶e kiedy byli w kopalni, pobrali jakie艣 pr贸bki, znaczyli co艣 na mapach. Ju偶 rok temu! Ale musieli mie膰 jakie艣
plany, nadzieje, bo w przeciwnym razie Biuro Terytorialne nie przysta艂oby do nas Haydena Gillisa. Jak d艂ugo czekali艣my na co艣, co
nigdy nic mia艂o si臋 zi艣ci膰? Nasze miasto zaludnia艂o si臋 coraz bardziej, a oni przez ca艂y czas wywozili z kopalni zupe艂nie
bezwarto艣ciowy urobek. Ja za艣 co rano wypatrywa艂em przybycia organizator贸w roboty nawet wtedy, kiedy list do Brogana le偶a艂 ju偶
na moim biurku. Nie masz wi臋kszego durnia ni偶 dure艅 z Zachodu, mo偶na go tak sko艂owa膰, 偶e b臋dzie robi艂 swoje 155
nawet wtedy, kiedy nie ma ju偶 偶adnych szans, najmniejszego nawet cienia nadziei. Powiedzia艂em do nich tak:
- Zje偶d偶ajcie st膮d, p贸ki czas, 艂adujcie wozy i uciekajcie, bo wiem na pewno, 偶e nie ma ju偶 chwili do stracenia. Ci, co zostan膮,
b臋d膮 kwicze膰 jak prosiaki nadziane na wid艂y i nic im to nie pomo偶e.
- Co ty wygadujesz. Blue?
- G艂upki od kr贸w! Martwicie si臋 o sw贸j dobytek, a powinni艣cie ratowa膰 sk贸r臋...
- Co to znaczy, Blue?
- Jeszcze nie rozumiecie? Niech was Pan B贸g kocha! Czy nie macie oczu? To miasto jest sko艅czone. Zostali艣my wszyscy
nabrani, wszyscy co do jednego!
Do dzi艣 nie pojmuj臋, dlaczego wtedy nie uciekli. Po ich minach zorientowa艂em si臋, 偶e mi uwierzyli. Mieli zatem szans臋, wi臋c
poj臋cia nie mam, dlaczego zostali, dlaczego wybiegli z mojego domu i wr贸cili do siebie, ka偶dy za w艂asny kontuar, dlaczego z mi艂ym
wyrazem twarzy dogadzali klientom tak d艂ugo, a偶 zrobi艂o si臋 za p贸藕no na ucieczk臋. Mo偶e cz艂owiek nie lubi my艣le膰 o gro偶膮cym mu
nieszcz臋艣ciu? Mo偶e po prostu nie mieli dok膮d i艣膰? Tak samo by艂o ze Szwedem. M贸g艂 si臋 przecie偶 szybko spakowa膰 i odjecha膰 jeszcze
przed nadej艣ciem nocy, ale nie zrobi艂 tego, nie zrobi) tego nawet Zaraz po zjawieniu si臋 Z艂ego.
Molly otworzy艂a drzwi mi臋dzy ziemiank膮 a moj膮 izb膮. 偶eby zobaczy膰, co si臋 u mnie dzieje: sta艂a boso, z rozpuszczonymi
w艂osami, wygl膮da艂a jak wcielenie gniewu bo偶ego. Kiedy Zar i Izaak wyszli, jej twarz si臋 rozja艣ni艂a. Oczy zab艂ys艂y, policzki nabieg艂y
kolorem, u艣miechn臋艂a si臋 nawet i powiedzia艂a do stoj膮cego przy niej ch艂opca:
- M贸j Bo偶e, czy spodziewa艂e艣 si臋, 偶e b臋dziesz 艣wiadkiem czego艣 takiego? Burmistrzu, czyja si臋 nie przes艂ysza艂am? Czy艣 ty
rzeczywi艣cie namawia艂 tych ludzi do odjazdu?
艢mia艂a si臋, by艂a naprawd臋 szcz臋艣liwa, wygl膮da艂a jak m艂oda wie艣niaczka naigrawaj膮ca si臋 z zalotnika.
- Jak Boga kocham, Jimmy. czy s艂yszysz, co burmistrz m贸wi tym wszystkim ludziom, kt贸rych tu 艣ci膮gn膮艂 i kt贸rych namawia艂,
偶eby si臋 osiedlili? Popatrz na niego. To chory cz艂owiek. Zesra艂 si臋 ze strachu.
Po po艂udniu przyjecha艂 Alf. Ju偶 z daleka zobaczy艂 156
k艂臋bi膮cy si臋 na naszej ulicy t艂um i nie trzeba mu by艂o
niczego wi臋cej. Zatrzyma艂 dyli偶ans z dala od miasta, blisko grob贸w, zawr贸ci艂 i wraz ze swoim pomocnikiem zacz膮艂 .po艣piesznie
wyrzuca膰 艂adunek. Mimo to nie uda艂o mu si臋 odjecha膰 w por臋; g贸rnicy przybiegli co sit w nogach, taszcz膮c sw贸j dobytek, i zacz臋li
艂adowa膰 si臋 do dyli偶ansu. Ja tak偶e podbieg艂em, bo chcia艂em mu co艣 powiedzie膰, ale Alf nic byt w nastroju do s艂uchania. Bez liczenia
wsun膮艂 za pazuch臋 woreczek z pieni臋dzmi, kt贸ry mu poda艂em, wskoczy艂 na kozio艂, trzasn膮艂 z bata i ruszy艂. W贸z j臋kn膮艂 pod ci臋偶arem
ludzkich cia艂. G贸rnicy obsiedli go jak muchy. Odprowadza艂em ich wzrokiem i w pewnym momencie zobaczy艂em cz艂owieka, kt贸ry straci艂
si艂y, nie potrafi艂 si臋 utrzyma膰, spad艂 na ziemi臋, przewr贸ci艂 si臋. wsta艂, przez chwil臋 bieg艂 za dyli偶ansem, a偶 dat za wygran膮 i wymachiwa艂
zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮, podczas gdy kurz powoli na nim osiada艂.
Doko艂a mnie le偶a艂y wielkie sterty paczek, skrzynie i beczki rozrzucone byle gdzie. Istne pobojowisko. W r臋ku trzyma艂em list臋
zam贸wie艅 dla Alfa. Spojrza艂em w g艂膮b ulicy i podar艂em kartk臋 na strz臋py. Nagle z namiotu wybieg艂 Szwed ci膮gn膮c za sob膮 r臋czny w贸zek
i zacz膮艂 艂adowa膰 na niego te beczki-i skrzynie. Mrucza艂 co艣 pod nosem, pot sp艂ywa艂 mu z czo艂a i zwil偶a艂 jego d艂ugie jasne w艂osy. Beczki
obejmowa艂 obur膮cz, paczki podnosi艂 bardzo ostro偶nie, z jednej wysypa艂y si臋 herbatniki, bo upad艂a i otworzy艂a si臋-pozbiera艂 je wi臋c
starannie.
- Do jasnej cholery! - zakl膮艂em. - To nie jest dywan w salonie jakiej艣 damy!
Poci膮gn膮艂 w贸zek za艂adowany g艂贸wnie towarami Izaaka, a nie w艂asnymi. Napina艂 mi臋艣nie i posuwa艂 si臋 przed siebie wolno,
krok za krokiem, jak osio艂 albo w贸艂. Zagotowa艂o si臋 we mnie. Mia艂em ochot臋 r膮bn膮膰 go w 艂eb.
Szed艂em obok niego, ale nie spuszcza艂em oczu z miasta. Powsta艂o bez powodu, bez powodu trwa艂o. Wyros艂o z ziemi dlatego,
偶e ludzie gromadz膮 si臋 w naturalny spos贸b, ale czy jest to wystarczaj膮ce wyt艂umaczenie? W r贸wnie naturalny spos贸b mo偶emy 偶y膰
samotnie na pustyni.
- Szwed, s艂uchaj no! We藕 swoje manatki, odblokuj kota wozu i zabieraj si臋 st膮d ze swoj膮 kobiet膮. Twoje wo艂y s膮 157
powolne, wi臋c musisz si臋 pospieszy膰. Czy s艂yszysz, co do ciebie m贸wi臋?
. - Aha.
- Pojed藕 gdzie艣, gdzie s膮 inni Szwedzi.
Podobn膮 rad臋 da艂am Bertowi Albany. Kiedy znalaz艂em si臋 na skraju naszej ulicy, przypomnia艂 mi si臋, wi臋c poszed艂em na
poszukiwania. Byt w stajni, gdzie mieszka艂 wraz z 偶on膮. Pociesza艂 j膮, m贸wi膮c co艣 do niej cichym g艂osem, ale jego nikt nie pociesza艂.
Nie chcia艂 nigdzie si臋 ruszy膰.
- Dok膮d mam jecha膰?- zapyta艂. Troch臋 by艂o w tym lojalno艣ci wobec Zara, troch臋 strachu, 偶e Chinka zacznie rodzi膰 na 艣rodku
drogi.
- Nie k艂贸膰 si臋 ze starym cz艂owiekiem. Bert- powiedzia艂em. - Zabierz to, co zdo艂asz unie艣膰, i chod藕 za mn膮. W tym mie艣cie nie
urodzi艂o si臋 jeszcze 偶adne dziecko i to jest w艂a艣ciwie okropnie smutne, ale tak ju偶 jest i niech tak zostanie.
Kowal Roebuck mia艂 w贸z. By艂 got贸w do odjazdu, wi臋c da艂em mu wszystkie dolary, jakie znalaz艂em w kieszeni, w zamian za
zabranie Berta i jego 偶ony. Pomog艂em im wle藕膰 na w贸z i powiedzia艂em, 偶e kowal zgodzi艂 si臋 ich zabra膰. Szed艂em obok wozu, kt贸ry
przeciska艂 si臋 przez k艂臋bi膮c膮 ci偶b臋, i zatrzyma艂em si臋 dopiero na skraju r贸wniny. Przez chwil臋 odprowadza艂em ich wzrokiem.
- By艂o nam tu dobrze. Blue-krzykn膮艂 jeszcze Bert.-Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? Co teraz z nami b臋dzie?
Zobaczy艂em jeszcze okr膮g艂膮, zalan膮 艂zami twarzyczk臋 Chinki, kt贸ra pr贸bowa艂a wch艂on膮膰 wzrokiem to, czego rozumem obj膮膰
nie potrafi艂a.
R贸wnina upstrzona by艂a grupkami uciekinier贸w. Nagle, w odleg艂o艣ci mniej wi臋cej dziesi臋ciu st贸p przede mn膮, zobaczy艂em
Angusa Mcellhenny'ego. Zaciska艂 pasy. kt贸rymi przytroczy艂 艂adunek do grzbietu swojego mu艂a. I chocia偶, jeszcze tak niedawno
umia艂em przem贸wi膰 do Zara i Izaaka, do Szweda i Berta, teraz mia艂em zupe艂n膮 sieczk臋 w g艂owie i w艂a艣ciwie sam ju偶 nic nie rozumia艂em.
Zbli偶y艂em si臋 do Angusa, ale nie uda艂o mi si臋 wydoby膰 z krtani ani jednego s艂owa, nie bytem ju偶 nawet pewny, czego od niego
chcia艂em. Mocno przygryza艂 fajk臋 i wcale na mnie nie patrza艂.
158
- Widz臋, 偶e ci si臋 spieszy, co, Angus?
- 60 nie jestem idiot膮. Gdyby艣 mia艂 troch臋 oleju w g艂owie, te偶 by艣 wyjecha艂.
- Angus-chwyci艂em go gwa艂townie za rami臋.-Czy tam nie ma ju偶 ani odrobiny z艂ota?
- Ta g贸ra jest dziurawa jak plaster miodu, nie wiadomo, dlaczego si臋 nie rozpada. S艂uchaj. Blue, zosta艂o tam tylko kilku ludzi,
kt贸rym nie mie艣ci si臋 w g艂owie, 偶e zostali zwyczajnie oszukani. Zgnij膮, ale do samej 艣mierci b臋d膮 d艂uba膰 w skatach.
- Teraz teren nale偶y do Towarzystwa, prawda? Je偶eli im si臋 uda, to jeszcze go komu艣 wtryni膮.
- Na pewno znajd膮 naiwniaka, kt贸ry kupi akcje, przyjedzie i zacznie kopa膰 od pocz膮tku. Jak zobaczy, 偶e si臋 naci膮艂, palnie sobie
w 艂eb.
Stoj膮cy opodal g贸rnik wybuchn膮艂 艣miechem. Chcia艂em jeszcze co艣 powiedzie膰, ale s艂owa uwi臋z艂y mi w gardle. Powiod艂em
wzrokiem po odleg艂ych szczytach jaskrawo o艣wietlonych czerwieni膮 zachodz膮cego s艂o艅ca i poczu艂em, 偶e krew zastyga mi w 偶ytach.
- Blue-szepn膮艂 Angus Mcellhenny i rzuci艂 mi kr贸tkie spojrzenie. - Nie musisz nic m贸wi膰, wszystko rozumiem. Do widzenia,
stary. Wiem, jak kochasz to twoje miasteczko, i nawet nie chc臋 my艣le膰 o tym. co si臋 z nim stanie.
Wtedy zrozumia艂em, 偶e musz臋 si臋 spokojnie zastanowi膰 nad tym, co robi膰 dalej. Wszystko diabli wzi臋li. Ale cz艂owiek zawsze
sobie wmawia, 偶e jego 偶ycie ma jaki艣 cel, mimo 偶e nic za tym nie przemawia. Nie mia艂em ju偶 ani centa. Nawet gdyby uda艂o mi si臋
wsadzi膰 Molly i Jimmy'ego na czyj艣 w贸z, to czy zajechaliby daleko? Kiedy patrza艂em za oddalaj膮cym si臋 i mieszaj膮cym si臋 z t艂umem
uciekinier贸w Angusem, zdawa艂o mi si臋, 偶e wraz z nim odchodzi nasze miasto, a n臋dzne jego resztki rozniesie wiatr.
Przez ca艂e popo艂udnie przygl膮da艂em si臋, jak odje偶d偶aj膮 ludzie-powolna to by艂a tortura. Ale ja zawsze mia艂em sk艂onno艣膰 do
przed艂u偶ania swoich cierpie艅, tote偶 liczy艂em teraz uciekinier贸w tak, jak si臋 liczy uderzenia zagro偶onego zawa艂em serca. Chc臋
powiedzie膰, 偶e nie my艣la艂em w og贸le o w艂asnej ucieczce, po prostu nie mia艂em na to sit. Kiedy zapad艂 zmierzch, w mie艣cie zrobi艂o si臋
cicho, mimo 偶e 159
sporo ludzi jeszcze pozosta艂o. M臋偶czy藕ni stali w grupach i
rozmawiali, nikt ju偶 si臋 nie krz膮ta艂. W gor膮cym powietrzu zawis艂 kurz i gniew. Zobaczy艂em nagle Jimmy'ego, kt贸ry p臋dzi艂 przed
siebie jak op臋tany. Mia艂 wyba艂uszone oczy i usta otwarte do krzyku. Bieg艂 od strony „Pa艂acu Zara", wi臋c poszed艂em, 偶eby zobaczy膰 z
bliska, co si臋 dzieje. Z g艂臋bi saloonu wydobywa艂 si臋 dziki 艣miech. Przywi膮zana do bariery werandy sta艂a wychudzona, zaje偶d偶ona
niemal na 艣mier膰 szkapa. Rozpozna艂em w niej pi臋knego niegdy艣 siwka Hausenfielda.
Przez g贸rn膮 cz臋艣膰 drzwi wida膰 by艂o tylko jego kapelusz i ramiona. Ale po chwili podni贸s艂 g艂ow臋 i w tafli ozdobnego,
wisz膮cego za kontuarem lustra ukaza艂o si臋 odbicie jego twarzy. Dwaj 殴li Ludzie! Z艂y Cz艂owiek zwielokrotniony! Pami臋tam, co
przebieg艂o mi w贸wczas przez my艣l: On wcale od nas nie odjecha艂 i trzeba by艂o tylko odpowiedniego o艣wietlenia, by zobaczy膰 go w
miejscu, w kt贸rym przebywa艂 przez ca艂y czas.
- Hej, gdzie szef? - zawo艂a艂.
Kto艣 wskaza艂 palcem na Zara, kt贸ry sta艂 przy samym ko艅cu kontuaru.
- Chod藕 tu, napij si臋 z nami, przyjacielu, fabrykujesz ca艂kiem dobrego sikacza, jak babk臋 kocham.
Zar nawet si臋 nie poruszy艂 i w kompletnej ciszy zalegaj膮cej zat艂oczony bar Z艂y Cz艂owiek pochyli艂 si臋 i pu艣ci艂 pe艂n膮 szklank臋 po
kontuarze. Pojecha艂a r贸wno- ludzie odsuwali si臋, 偶eby jej nie tamowa膰 drogi - dopiero na samym ko艅cu przewr贸ci艂a si臋, whisky rozla艂a
si臋 i powoli kapa艂a na pod艂og臋.
V艂
Zar zmarszczy艂 brwi i skrajem fartucha pr贸bowa艂 wytrze膰 blat. Cz艂owiek uzna艂, 偶e to zabawne, i wybuchn膮艂 艣miechem, a
wszyscy ludzie zgromadzeni w tym jasno o艣wietlonym, zadymionym pomieszczeniu zawt贸rowali mu. A potem Tumer wyprostowa艂 si臋 i
wtedy zobaczy艂em jaskraw膮 blizn臋 na jego policzku i te nieruchome oczy. W tej samej chwili wzrok jego pad艂 na Mae, Jessie i pani膮
Clement, kt贸re sta艂y za Rosjaninem.
- Chod藕 tu, z艂otko- powiedzia艂 przerywaj膮c kompletn膮 160
niemal teraz cisz臋. - No chod藕! - powt贸rzy艂 i kiwn膮艂 palcem na Mae.
Serce podskoczy艂o mi do gard艂a, zala艂a mnie fala wstydu, zebra艂o mi si臋 na wymioty. Poczu艂em, 偶e musz臋 uciec od widoku
tego. co si臋 Zaraz stanie, od tej pod艂ej sztuczki, bo jak偶e inaczej nazwa膰 oszustwo, kt贸rym jest powt贸rne prze偶ywanie tego samego
koszmaru? Ziemia obraca si臋 doko艂a swej osi, my razem z. ni膮 si臋 obracamy, kr臋ci si臋, a偶 wraz z nami popadnie w szale艅stwo.
Poszed艂em do stajni Jenksa. wyci膮gn膮艂em mu艂a i zaprowadzi艂em go na ty艂 naszego domu. Przywi膮za艂em go do zaprz臋gu
majora, obszed艂em dom doko艂a i pchn膮艂em drzwi.
W 艣rodku by艂o tak ciemno, 偶e nic nie widzia艂em. Z ziemianki doszed艂 mnie jaki艣 szmer, wi臋c zapali艂em lamp臋, unios艂em j膮 i
wtedy zobaczy艂em w k膮cie pod sam膮 艣cian膮 Molly i Jimmy'ego. Molly siedzia艂a za plecami ch艂opca, trzyma艂a w r臋ku n贸偶 i mierzy艂a nim
prosto we mnie. On mia艂 strzelb臋 przerzucon膮 przez kolana.
- Zaprz臋g艂em mu艂a -powiedzia艂em.-Spakujcie troch臋 rzeczy i jazda.
- Zabij臋 ci臋, burmistrzu - sykn臋艂a Molly. Patrza艂a na mnie. jakbym byt dzikim, gotowym do skoku zwierz臋ciem. Siedzia艂a z
szeroko roz艂o偶onymi nogami, w wysoko podniesionej r臋ce trzyma艂a wymierzony we mnie sztylet. Zupe艂nie, jakbym to ja sprowadzi艂
Z艂ego do miasta.
- Trzymaj si臋 od nas z daleka, Blue!
- Na lito艣膰 bosk膮. Molly, r贸b, co ci ka偶臋! W p贸艂mroku oczy jej b艂yszcza艂y jak rozZarzone w臋gielki.
- Czy chcesz, 偶eby wszystko si臋 powt贸rzy艂o?- krzykn膮艂em.-Czy nie zale偶y ci na niczym i nikim? Czy nie odpokutowa艂em ju偶
dostatecznie mojej winy? Ratuj przynajmniej ch艂opca, jeste艣 mu przecie偶 matk膮, nawet rysica dba o swoje ma艂e. Zr贸b to dla dzieciaka,
uciekaj z mm, do jasnej cholery!
Ch艂opiec przesun膮艂 si臋 tak, 偶e sta艂 teraz pomi臋dzy Molly a mn膮. i podni贸s艂 strzelb臋 odrobin臋 wy偶ej.
- Sp贸jrz na niego - powiedzia艂em. - Mo偶esz by膰 z siebie dumna. Uda艂o ci si臋 rzuci膰 na niego urok. Aleja mam go do艣膰, mo偶esz
go sobie wzi膮膰, nie chc臋 go ju偶 zna膰, ciebie te偶. 161
wyno艣cie si臋 oboje! Bierz zaprz臋g, mu艂a, wszystko, co chcesz, tylko zejd藕 mi z oczu. By艂a艣 dla mnie jednym wielkim
nieszcz臋艣ciem. Przeklinam dzie艅, w kt贸rym zobaczy艂em ci臋 po raz pierwszy, przysi臋gam ci. Gdybym wiedzia艂, co艣 ty za jedna, da艂bym si臋
wtedy zabi膰, wyci膮gn膮艂bym r臋ce do Z艂ego Cz艂owieka. Strzelaj celnie, bracie, bo Molly Riordan czeka tam, 偶eby powoli zam臋czy膰 mnie
na 艣mier膰...
Podczas ca艂ej tej ob艂膮kanej gadaniny patrza艂em na ni膮 i zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e ona mnie w og贸le nie zauwa偶a, 偶e zawsze
my艣la艂a tylko o jednym, pragn臋艂a tylko jednego:
powrotu Z艂ego Cz艂owieka! Czeka艂a na niego jak najwierniejsza z 偶on. Nikt dla niej nic nie znaczy艂-ani ja, ani Jimmy - wa偶ny by艂
tylko on, tylko on jeden, ten Cz艂owiek z Bodie. Got贸w by艂em j膮 zabi膰!
Patrza艂em na ch艂opca staj膮cego w jej obronie, jakby by艂 jej synem, i za艂ata mnie fala obrzydzenia.
- Synku, jak ci si臋 zdaje, kogo ty przede mn膮 bronisz? Czy ty naprawd臋 my艣lisz, 偶e ona ci臋 lubi? Kocha ci臋 akurat tyle co
mnie. Gdyby艣 teraz w lei chwili przy艂o偶y艂 sobie luf臋 do oka i nacisn膮艂 spust, nawet by nie drgn臋艂a. Powiedz mu, Molly, 偶e tak jest, bo
on mi nie wierzy. Stoisz jak g艂upi, nie masz nawet potowy rozumu twojego ojca, bo inaczej uciek艂by艣 st膮d, gdzie pieprz ro艣nie! Jimmy,
b艂agam ci臋, zr贸b to, p贸ki czas. Po co ci ona, nie jeste艣 pierwszym, kt贸rego nabra艂a, nie musisz si臋 tego wstydzi膰. Uciekaj, ch艂opcze,
spiesz si臋...
Ale on znowu przesun膮艂 luf臋 odrobin臋 do g贸ry. Wdzi臋czny jestem chocia偶 za t臋 艂ask臋, za to, 偶e w jego oczach nie by艂o
najmniejszego nawet b艂ysku zrozumienia. Nie bytem odpowiedzialny za to, co mia艂 za chwil臋 zrobi膰, byt to wynik odruchu
gwa艂townego jak wystrza艂, bo przecie偶 偶y艂 przez bardzo d艂ugi czas pod straszn膮 presj膮. Przegra艂em, Molly postawi艂a na swoim,
wszyscy troje zmarnowali艣my 偶ycie, ale spowiadam si臋 teraz tylko ze swojej winy.
Wtedy i w chwil臋 p贸藕niej tylko jeden jedyny raz mia艂em ochot臋 obezw艂adni膰 oboje, wpakowa膰 ich si艂膮 na w贸z i wywie藕膰 z
miasta. Ale to by艂a tylko kr贸tka chwila. Nie kombinowa艂em nawet, jak to zrobi膰. Ruszy艂em w stron臋 Molly odtr膮caj膮c ramiona ch艂opca,
ale w艂a艣nie w tym 162
momencie ona us艂ysza艂a turkot k贸艂 nadje偶d偶aj膮cego wozu. Pochylona nisko pu艣ci艂a si臋 naprz贸d i w biegu przejecha艂a no偶em
po moich 偶ebrach. Wypad艂a na ulic臋, a ja potkn膮艂em si臋 o nogi ch艂opca.
I tak sko艅czy艂a si臋 moja jedyna pr贸ba uratowania ich. P贸藕niej nie by艂o ju偶 na to czasu.
- Jenks! - wrzasn臋艂a Jessie. - Jenks! Wsiadaj, bo jak nie, to pojedziemy same! Jenks!
- Pan Jenks si臋 nigdzie nie wybiera, on musi si臋 zaj膮膰 jednym cz艂owiekiem - m贸wi艂a Molly przymilnym g艂osem. Robi艂a teraz
wra偶enie zupe艂nie zdrowej na umy艣le. - Drogi szeryfie, wiem, 偶e jeste艣 wspania艂ym strzelcem, 偶e potrafisz jednym strza艂em przestrzeli膰
facetowi jaja. Nasz szeryf nigdzie nie jedzie, o nie, to nie mia艂oby sensu. Sp贸jrzcie na burmistrza. Nawet ten n臋dzny marny tch贸rz nie
ucieka!
- To jego sprawa. Bardzo pani膮 przepraszam, ale obawiam si臋, 偶e nie uda mi si臋 za艂atwi膰 tych wszystkich ludzi.
- No to chocia偶by jego, tylko jego jednego. - Molly zn贸w chwyci艂a Jenksa kurczowo za po艂臋 koszuli.-Tylko Z艂ego Cz艂owieka z
Bodie. Pami臋tasz chyba, co on mi zrobi艂, na pewno pami臋tasz.
- C贸偶...
- Jenks, obiecuj臋 ci wspania艂e rzeczy, daj臋 ci s艂owo honoru, 偶e robi臋 to lepiej ni偶 te dwie dziewczyny na wozie razem wzi臋te.
Wierzysz mi?
Ostatnie s艂owa Molly wyrwa艂y pann臋 Ad臋 z os艂upienia. Wszystko, co us艂ysza艂a, tak j膮 zbulwersowa艂o, 偶e wsta艂a, wyci膮gn臋艂a
oskar偶ycielsko palec, wskaza艂a na Molly i powiedzia艂a:
- Zawsze wiedzia艂am, o tak, nawet kiedy dawa艂am ci w艂asn膮 艣lubn膮 sukni臋, 偶e nie jeste艣 uczciw膮 kobiet膮.
W g艂臋bi ulicy kto艣, kto sta艂 niedaleko ..Pa艂acu Zara", obr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂 stoj膮c膮 na wozie kobiet臋. Powiedzia艂 co艣 i po
chwili kilku m臋偶czyzn oddzieli艂o si臋 od t艂umu. Z wielkim krzykiem pu艣cili si臋 w stron臋 wozu. Z艂y Cz艂owiek Zarazi艂 wszystkich swoj膮
gor膮czk膮.
- O Bo偶e, Jenks-wrzasn臋艂a Jessie i chwyci艂a cugle. S/cry f chcia艂 si臋 wspi膮膰 na kozio艂, ale Molly nie puszcza艂a li*
163
go. W tej samej chwili zacz膮艂em bezwiednie klepa膰 konie po zadach, tak jak to robi艂 Jimmy, chocia偶 my艣l臋, 偶e z innego
powodu. Poderwa艂y si臋 gwattownie, poci膮gn臋艂y w贸z, panna Ada przewr贸ci艂a si臋. Wielkie tumany kurzu unosi艂y si臋 spod
rozp臋dzonych k贸艂. W chwil臋 p贸藕niej kilku m臋偶czyzn dosiad艂o koni i ruszy艂o w po艣cig. My, kt贸rzy stali艣my na ich drodze,
przycisn臋li艣my si臋 do 艣ciany domu, dusz膮c si臋 od kaszlu. Nigdy ju偶 nie widzia艂em tych dw贸ch kobiet i nie mam poj臋cia, co si臋 z nimi
sta艂o.
- O Bo偶e, ludzie!-j臋kn膮艂 Jenks.-Zobaczcie, co ona narobi艂a.
- No i co, kochany szeryfie - zachichota艂a Molly - teraz b臋dziesz mnie ju偶 s艂ucha艂?
Pr贸buj臋 opisa膰 wszystko dok艂adnie, ale im bli偶ej ko艅ca, tym mniej szczeg贸艂贸w pami臋tam. Trac臋 coraz wi臋cej krwi i-co gorsza-
mam straszne uczucie, 偶e nic z tego, co dotychczas opowiedzia艂em, nie oddaje grozy tych godzin. Mimo moich najlepszych ch臋ci.
Staram si臋, jak mog臋, ale wiem, 偶e pami臋膰 zawodzi mnie coraz bardziej. To, co si臋 sta艂o, przekracza m贸j rozum, moj膮 zdolno艣膰
kojarzenia. Ale czy w granicach moich mo偶liwo艣ci, wspominaj膮c dzie艅 po dniu, noc po nocy, uda艂o mi si臋 pokaza膰 cho膰by to, jak
grunt powoli usuwa艂 si臋 nam spod n贸g, jak tragicznie popl膮ta艂y si臋 nasze losy?
Nie przypominam sobie ju偶 dok艂adnie plugawych st贸w nieszcz臋snej Molly, wszystkiego, co przyrzeka艂a Jenksowi, ale
pami臋tam, 偶e Jimmy, kt贸ry tak偶e wszystko s艂ysza艂, sta艂 jak pora偶ony, i 偶e po pewnym czasie Jenks zacz膮艂 obraca膰 swojego kolta,
sprawdza膰 komory nabojowe, przy czym ' jego prymitywna duma p臋cznia艂a niczym m臋sko艣膰 pod wp艂ywem jej szalonych obietnic. A
mo偶e rzeczywi艣cie uwierzy艂, 偶e je偶eli zabije Tumera, to wszystko b臋dzie po staremu?
Na drugim ko艅cu ulicy zobaczy艂em grup臋 m臋偶czyzn. Biegli w kierunku chaty Johna Nied藕wiedzia. Sklep Izaaka by艂
Zaryglowany i ciemny, ale jaki艣 cz艂owiek ju偶 walit w jego drzwi.
W takich chwilach by艂em zawsze zupe艂nie niezdolny do akcji. W normalnych warunkach nie jestem gorszy od innych, ale
tylko do momentu, kiedy dochodzi do pr贸by sit. Poza tym szala艂em z w艣ciek艂o艣ci, bo ten oble艣ny dure艅 164
Jenks spija艂 s艂odkie niczym syrop st贸wka padaj膮ce z ust
Molly i ju偶 p臋dzi艂 w stron臋 saloonu, nie zdaj膮c sobie sprawy, 偶e ona my艣li wy艂膮cznie o sobie i Z艂ym Cz艂owieku. Ledwo
zd膮偶y艂em wpa艣膰 do domu i wyj膮膰 rewolwer z szuflady biurka, Molly mocno 艣ciskaj膮c w d艂oni sw贸j krzy偶yk pobieg艂a do ziemianki.
Jimmy wci膮偶 sta艂 jak wryty przed drzwiami ze strzelb膮 w opuszczonej d艂oni.
- W艂a藕 do domu! - rzuci艂em mu i pu艣ci艂em si臋 w pogo艅 za Jenksem.
- Cz艂owieku! - wrzasn膮艂em na niego. - Czy ty wiesz, co robisz?
P臋dzil przed siebie dumnie wyprostowany i w odpowiedzi warkn膮艂 tylko:
- Wiem!
Teraz, gdy o艣wiadczyny Molly brzmia艂y mu w uszach, bytem dla niego niczym.
- Mam nadziej臋, 偶e wyjdziesz na swoje, panie szeryfie -powiedzia艂em.-Ale zr贸b sobie chocia偶 plan akcji.
- Zje偶d偶aj z drogi.
- Jeste艣 sko艅czonym idiot膮. Nie zd膮偶ysz nawet w niego wycelowa膰. To nie jest tarcza strzelnicza, to jest Z艂y Cz艂owiek z Bodie!
- Ju偶 ja go za艂atwi臋.
Jak偶e mu chcia艂em uwierzy膰. Zauwa偶y艂em nagle, 偶e stoj膮cy na lewo od ulicy namiot Szweda zaczyna zapada膰 si臋 z jednej
strony. Ze 艣rodka wydobywa艂 si臋 brz臋k t艂uczonych garnk贸w i talerzy. Nieco dalej grupa ludzi o艣wietlonych b艂臋kitnym 艣wiat艂em
ko艅cz膮cego si臋 dnia rozwala艂a chat臋 Indianina. Pomy艣la艂em, 偶e mo偶e naprawd臋 jeden celny strza艂 po艂o偶y kres temu wszystkiemu,
zdmuchnie p艂omie艅 i ugasi ogie艅.
13
Tej my艣li trzyma艂em si臋 teraz jak ostatniej deski ratunku, ona zagrzewa艂a mnie do dzia艂ania; prosta to by艂a my艣l i klarowna, od
Jenksa j膮 przej膮艂em i od razu sta艂em si臋 takim samym durniem jak on, a kiedy pad艂 trupem, zdj膮艂em mu z g艂owy b艂aze艅sk膮 czapk臋,
nasun膮艂em j膮 na w艂asny 艂eb, 165
sta艂em si臋 ostatnim b艂aznem Molly i jestem nim do dzi艣. Ale kt贸偶 by si臋 m贸g艂 od tego uchroni膰? W obliczu takiej kl臋ski, w艣r贸d
takiej ob艂臋dnej, ksi臋偶ycowej nocy? Nale偶a艂o zabi膰 tego cz艂owieka gwoli sprawiedliwo艣ci, jego jednego, w艂a艣nie jego. Musia艂em co艣
zrobi膰 i to, co najprostsze, wyda艂o mi si臋 najlogiczniejsze, zgadza艂o si臋 bowiem z logik膮 tych wszystkich przekl臋tych ludzi tarzaj膮cych
si臋 w ciep艂ym jeszcze piasku ulicy, biegn膮cych na wszystkie strony w poszukiwaniu czego艣 do niszczenia.
Nie zamierza艂em i艣膰 w 艣lady Jenksa. Ten wszed艂 po schodach na werand臋 saloonu Zara, z tym swoim b艂yszcz膮cym
rewolwerem w d艂oni, pchn膮艂 drzwi, zawo艂a艂: - Hej! - i podni贸s艂 r臋k臋, 偶eby wycelowa膰 w Z艂ego, ale o艣lepi艂y go 艣wiat艂a lamp, wi臋c zmru偶y艂
oczy i natychmiast sta艂 si臋 jak偶e doskona艂ym celem, jak偶e ostro obramowan膮 sylwetk膮. Przez u艂amek sekundy by艂o cicho, a potem
ludzie run臋li ku drzwiom, wypadali jeden przez drugiego na ulic臋, ich w膮skie, d艂ugie cienie przemyka艂y si臋 przez jasno o艣wietlon膮
werand臋, sp艂ywa艂y po schodkach w d贸艂, by dopiero na ulicy przemienia膰 si臋 na powr贸t w 偶ywych ludzi. Kto艣 w biegu potr膮ci艂 Jenksa,
ten straci艂 r贸wnowag臋 i pr贸buj膮c j膮 odzyska膰 zacz膮艂 niesk艂adnie wymachiwa膰 rewolwerem.
Us艂ysza艂em g艂os Zara: -Nie, nie!- Mo偶e bieg艂 ku drzwiom przera偶ony my艣l膮 o tym, 偶e za chwil臋 strzaskaj膮 mu jego cenne
lustro, jego pi臋kne lampy tak wytwornie rozwieszone nad posypan膮 wi贸rami pod艂og膮? Oddany przez Jenksa na o艣lep strza艂 trafi艂 Zara
w 偶o艂膮dek. Z艂y strzeli艂 dwukrotnie. Pierwszy strza艂 razi艂 Jenksa w pier艣, obr贸ci艂 nim, drugi z pewno艣ci膮 z艂ama艂 mu kark. Spadaj膮c ze
schod贸w, fikn膮艂 koz艂a i wyl膮dowa艂 mi pod nogami z otwart膮 g臋b膮, zwini臋ty w k艂臋bek, wpatrzony we mnie zdziwionym, nieruchomym
ju偶. wzrokiem.
Le偶y tam do tej chwili, wszyscy oni nadal le偶膮 tam, gdzie padli.
Mog臋 pisa膰 jedn膮 r臋k膮, ale nie mog臋 kopa膰 grob贸w. Gwa艂towny upadek Jenksa sp艂oszy艂 konie, jaki艣 cz艂owiek bieg艂 w moj膮
stron臋, pomy艣la艂em, 偶e mo偶e chce mi co艣 powiedzie膰, ale grozi艂 mi klepk膮 od beczki, wi臋c zamachn膮艂em si臋 na niego rewolwerem i
odgoni艂em od siebie jak psa. Pobieg艂 dalej w poszukiwaniu innej ofiary.
Jad艂odajnia Szweda by艂a ju偶 tylko kup膮 zmi臋tego p艂贸tna 166
namiotowego, unosz膮cego si臋 i opadaj膮cego na przemian
niczym 偶ywa istota. Szwed pr贸bowa艂 wydosta膰 swoj膮 偶on臋 spod tego zwaliska, wi臋c podbieg艂em i mu pomog艂em.
Postawili艣my j膮 na nogi. P艂acz膮c obj臋ta m臋偶a za szyj臋, przylgn臋艂a do niego ze wszystkich sit. Szwed tak偶e p艂aka艂, ale ze z艂o艣ci. W jednej
r臋ce trzyma艂 偶elazny rondel. Rozw艣cieczony niemal do nieprzytomno艣ci, wyrwa艂 si臋 z ramion 偶ony i przeklinaj膮c zacz膮艂 wali膰 z ca艂ych sit
tym rondlem w k艂臋bi膮ce si臋 p艂贸tno namiotu.
Helga ci膮gn臋艂a go za poty kurtki. Tymczasem doko艂a nas ludzie biegali jak ob艂膮kani po ulicy, wpadali na siebie, brali si臋 za
bary-istne miasto szale艅c贸w.
- Szwed! - zawo艂a艂em. - Zabieraj j膮 st膮d czym pr臋dzej!
Uspokoi艂 si臋 natychmiast. Jeszcze teraz widz臋 jego twarz nagle spokojn膮, bia艂e czo艂o pod jasn膮 czupryn膮. Obj膮艂 偶on臋,
poci膮gn膮艂 j膮 i oboje ruszyli szybkim krokiem za miasto w kierunku ska艂.
Zg艂臋bi „Pa艂acu Zara" wydobywa艂 si臋 przera藕liwy krzyk kobiety, zako艅czony 艣miertelnym rz臋偶eniem.
Przypomnia艂em sobie, 偶e za sklepem Izaaka le偶y wielka szpula kolczastego drutu. By膰 mo偶e Izaak, kt贸ry wszak pochodzi艂 z
Vermontu, wyobra偶a艂 sobie, 偶e do Ci臋偶kich Czas贸w 艣ci膮gn膮 wkr贸tce stada byd艂a. Dumny z chytrego pomys艂u poszed艂em na ty艂y
sklepu. Bytem tak podniecony, 偶e nie czu艂em b贸lu w boku, 偶e nie my艣la艂em ani o Molly, ani o Jimmym, co si臋 z nimi dzieje,
zapomnia艂em nawet o tym, 偶e na w艂asne oczy widzia艂em rabusi贸w rozwalaj膮cych drzwi sklepu Izaaka. Z wn臋trza saloonu dochodzi艂
mnie pijacki 艣piew Tumera, trzask 艂amanych mebli - i cala moja nienawi艣膰 skoncentrowa艂a si臋 na tym cz艂owieku. C贸偶 to by艂a za ulga.
Z miejsca, w kt贸rym teraz sta艂em, rozlega艂 si臋 szeroki widok - na wsch贸d, jak okiem si臋gn膮膰, ci膮gn臋艂y si臋 o艣wietlone
ksi臋偶ycem ska艂y. Mam jeszcze w oczach obraz Johna Nied藕wiedzia le偶膮cego na jednym ze skalnych wyst臋p贸w, chocia偶 nie jestem
ca艂kiem pewny, czy to w艂a艣nie w tym momencie spostrzeg艂em go po raz pierwszy, ale niew膮tpliwie nie mia艂 na sobie ani koszuli, ani
nakrycia g艂owy. Kl臋cza艂 na kolanie i spokojnie patrza艂 na to, jak mot艂och rozwala mu dom. Nie mia艂 ju偶 powodu, 偶eby przebiera膰 si臋 w
odzie偶 bia艂ego cz艂owieka. Sam nie wiem, jakim cudem 167
moje oko go wypatrzy艂o - by} wszak nieruchomy jak g艂az. To chyba ksi臋偶yc wskaza艂 mi na niego i wypali艂 jego obraz w moim
m贸zgu 艂ugiem swego blasku. W bezruchu Indianina by艂o jednak jakie艣 wewn臋trzne dr偶enie, a w pozie jego co艣 tak absolutnie
trwa艂ego, 偶e chocia偶 nie mia艂em go ju偶 nigdy wi臋cej zobaczy膰, w 艣wiadomo艣ci mojej nie ma przerwy pomi臋dzy tym obrazem a widokiem
Rosjanina, kt贸rego zw艂oki znalaz艂em na pod艂odze jego saloonu dopiero dzisiaj rano.
Ale nawet gdybym zna艂 zamiar Indianina, nie dotar艂by on wtedy do mojej 艣wiadomo艣ci, zbyt bowiem bytem zaj臋ty swoim
w艂asnym planem zg艂adzenia Z艂ego Cz艂owieka. Spocony, zbola艂y i w艣ciek艂y, ci膮gn膮艂em ci臋偶ki zw贸j kolczastego drutu ku ,,Pa艂acowi
Zara". Gdy zobaczy艂em Szweda, kt贸ry wraca艂 ci臋偶kim krokiem do sklepu Izaaka, zawo艂a艂em go i za偶膮da艂em, 偶eby mi pom贸g艂.
- Ezra!- wo艂a艂 z g艂臋bi sklepu Izaak.-Ezra-a! Jego przeci膮g艂y krzyk przebija艂 si臋 przez dochodz膮ce ze sklepu huki i trzaski.
Zrozpaczony Szwed chcia艂 i艣膰 przyjacielowi na pomoc, ale ja go zatrzyma艂em, Zarazi艂em swoim szale艅stwem, i wsp贸lnymi sitami,
szybko niczym para pokutnik贸w uciekaj膮cych przed bo偶ym gniewem, przeci膮gn臋li艣my druty przez werand臋 w nadziei, 偶e Tumer
potknie si臋 o nie. Przeci膮gn臋li艣my je od kolumny do kolumny rozwijaj膮c wielk膮 szpul臋, biegali艣my tam i z powrotem jak wariaci, a
Tumer wci膮偶 艣piewa艂.
Szwed z grub膮 desk膮 w r臋ku wlaz艂 na wystaj膮cy dach i rozp艂aszczy艂 si臋 na nim, a ja cofn膮艂em si臋 na 艣rodek ulicy. Promienie
ksi臋偶yca grza艂y mi plecy niczym pustynne stonce. Przykucn膮艂em za koniem Z艂ego, kt贸rym byt siwek Hausenfielda, jego przyjaciel,
podobnie jak ja poraniony i beznadziejnie zm臋czony.
- Tumer!- wrzasn膮艂em- wy艂a藕! Chod藕 tu, je偶eli masz odwag臋!
Ale g艂os wydobywaj膮cy si臋 z mojej krtani byt cudzym g艂osem, g艂osem obcego cz艂owieka. To on, ten obcy, robi艂 za mnie
robot臋, podczas gdy ja patrzy艂em spokojnie, jak jedno po drugim 艣wiat艂a w saloonie gas艂y, a偶 zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno. Wtedy
zamilk艂em. Moje palce sprawdzi艂y cyngiel, rami臋 przerzuci艂em przez siod艂o Z艂ego, pi臋艣膰 zacisn膮艂em mocno na uchu jego konia. W
wielkiej ciszy zawieszonej 168
pomi臋dzy mn膮 a drzwiami saloonu nie rusza艂o si臋 nic. Ale dooko艂a hucza艂o; ludzie walili we wszystko, co blaszane, rozbijali
skrzynie Izaaka, kto艣 pr贸bowa艂 uruchomi膰 jego w贸z, ale ko艅 si臋 sp艂oszy艂 i stan膮艂 d臋ba. K膮tem oka zobaczy艂em, jak garbus wybiega ze
sklepu Braci Mapie, trzymaj膮c obur膮cz ca艂膮 mas臋 zrabowanych przedmiot贸w. Za nim wl贸k艂 si臋 d艂ugi kawa艂 jakiego艣 materia艂u.
No c贸偶, mia艂 Tumer teraz t臋 ciemno艣膰, kt贸rej pragn膮艂. Gdyby nie zgasi艂 艣wiate艂 w saloonie, z pewno艣ci膮 zauwa偶y艂by druciane
zasieki, ale on tylko chcia艂 si臋 zorientowa膰, gdzie jestem, w jakim kierunku strzela膰. Wyszed艂 wi臋c, wahad艂owe drzwi z trzaskiem r膮bn臋艂y
w 艣cian臋, i sta艂 si臋 kszta艂tem tylko, cieniem z dziur膮 pe艂n膮 ognia w samym 艣rodku. Zanim jeszcze ko艅 dosta艂 postrza艂 w bok, ja odda艂em
pierwszy strza艂. Us艂ysza艂em okrzyk zdumienia i zobaczy艂em, jak Tumer wali si臋 na werand臋, nie cie艅 ju偶, ale m臋偶czyzna beznadziejnie
zapl膮tany w te piekielne druty.
Jak偶e wszystko staje si臋 艂atwe, kiedy jest si臋 pewnym swojej racji. Wyprostowa艂em si臋 i strzeli艂em jeszcze dwa razy, chybiaj膮c
wprawdzie, ale by艂o mi wszystko jedno, czu艂em si臋 jak dziecko nie wierz膮ce w艂asnym oczom. Krew tryskaj膮ca z karku konia za艂ata mi
policzek, poczu艂em j膮 na wargach, na j臋zyku. Z艂y pr贸bowa艂 wypl膮ta膰 si臋 z drut贸w, ale mia艂 przestrzelon膮 nog臋 i nie m贸g艂 si臋 podnie艣膰.
Szwed usi艂owa艂 uderzy膰 go desk膮, przechyliwszy si臋 przez okap dachu, ale nie si臋gn膮艂 tak daleko.
- Nie, Szwed! - wrzasn膮艂em.
Z艂y obr贸ci艂 si臋 na wznak na tym swoim cierniowym 艂o偶u i strzeli艂 w wyst臋p dachu.
Szwed osun膮艂 si臋 i nie wydaj膮c z siebie ani jednego d藕wi臋ku - tak jak to on - wyzion膮艂 ducha. Dzi艣 rano Helga wysz艂a ze
swojej kryj贸wki, wo艂a艂a go, rozgl膮da艂a si臋 za nim, przewraca艂a le偶膮ce zw艂oki, ale nie wpad艂o jej do g艂owy, 偶eby spojrze膰 do g贸ry. A偶
nagle zauwa偶y艂a d艂ugie ramiona zwisaj膮ce z wyst臋pu dachu nad ,,Pa艂acem Zara" i czupryn臋 jasnych w艂os贸w i przez d艂u偶szy czas
wrzeszcza艂a na m臋偶a, 偶eby wreszcie zlaz艂 na d贸艂. Szwed przyp艂aci艂 艣mierci膮 m贸j b艂膮d, tak, to byt m贸j b艂膮d, jeden z ostatnich, ale
najwi臋kszy. Ich ci膮g rozpocz膮艂 si臋 z chwil膮, kiedy przyby艂em do tego kraju. Bi艂em Cz艂owieka z Bodie kolb膮 z ca艂ych si艂 tak d艂ugo, 169
a偶 straci艂 przytomno艣膰, ale Szwedowi to ju偶 nic nie pomog艂o.
Zaraz zobaczycie, 偶e to nie byt wcale m贸j ostatni b艂膮d. Okaza艂o si臋 bowiem, 偶e jeszcze nie zabi艂em Turnera, 偶e za wcze艣nie
przesta艂em go katowa膰.
I wtedy znowu za sprawi) pod艂ej sztuczki zosta艂em zepchni臋ty na dno nieszcz臋艣cia, okryty ha艅b膮 do reszty. Gdybym zrobi艂 t臋
robot臋 do ko艅ca, skaza艂bym tylko siebie na pot臋pienie. Wsz臋dzie doko艂a toczy艂y si臋 b贸jki. Przybysze z g贸r i mieszka艅cy naszego
miasta robili, co mogli, 偶eby si臋 nawzajem okaleczy膰 albo zabi膰. Nienawi艣膰 przesyca艂a ich g艂osy, b艂yszcza艂a na ostrzu no偶y, wype艂nia艂a
艣lady ich rozbieganych st贸p. Ale to wszystko nie mia艂o 偶adnego zwi膮zku z Turnerem. Bo偶e drogi, on by艂 przecie偶 te偶 tylko
cz艂owiekiem! Czu艂em ci臋Zar jego cia艂a na ramieniu, wdycha艂em id膮cy od niego od贸r whisky, potu i krwi sp艂ywaj膮cej zjego rozwalonej
g艂owy i zlepiaj膮cej mu w艂osy. Straci艂 cz臋艣膰 oka. kiedy tarza艂 si臋 w kolczastym drucie, mia艂 z艂aman膮 nog臋. Wszystkie moje zmys艂y byty
nim nasycone. Trzyma艂em go za przeguby r膮k, potkn膮艂em si臋 o cierpliwie stoj膮cego na ujicy, wykrwawiaj膮cego si臋 na 艣mier膰 konia - i
chyba ironiczny los zadba艂 o to, 偶ebym resztk膮 si艂 zani贸s艂 Tumcra do naszego domu.
- No to masz go, Molly! Jeste艣 zadowolona? O to ci chodzi艂o?
Ale ona nie s艂ysza艂a moich st贸w. Sta艂a w najdalszym k膮cie pokoju, wparta w 艣cian臋, i patrza艂a, jak rzucam go na st贸艂. A ja z
trudem 艂apa艂em oddech, czu艂em, 偶e za chwil臋 p臋knie mi g艂owa: run膮艂em na ziemi臋, poczo艂gatem si臋 ku drzwiom i usiad艂em opar艂szy si臋 o
nie plecami. Batem si臋, 偶e je偶eli si臋 po艂o偶臋, to ju偶 nigdy nie wstan臋. Jak偶e 偶a艂uj臋, 偶e by艂em 艣wiadkiem tego, co si臋 p贸藕niej sta艂o, a skoro
ju偶 nim musia艂em by膰, to 偶e nie straci艂em p贸藕niej pami臋ci. Dlaczego nie jest mi dane umrze膰 na zielonej 艂膮ce, w ch艂odnym cieniu
roz艂o偶ystego drzewa? Kiedy to po raz ostatni siedzia艂em na trawie, oparty o pie艅? Marz臋 o tym tak, jak spragniony cz艂owiek marzy o
艂yku zimnej wody i chyba zgin臋 od tego. Kiedy pomy艣l臋, 偶e Ezra Mapie m贸g艂 wsadzi膰 ch艂opca na mu艂a, zabra膰 ze sob膮 w 艣wiat i
wyuczy膰 kupieckiego rzemios艂a albo 偶e ja sam mog艂em go wywie藕膰 od razu w pierwszych godzinach, zanim jeszcze Molly 170
wbita szpony w serce tego syna cie艣li, tego sieroty o zap艂akanych oczach-z ust moich wydobywa si臋 g艂uchy j臋k, tak jakby
dusza moja ju偶 by艂a w piekle, mimo 偶e jeszcze nie umar艂em. Co kilka minut przychodzi Helga, staje przede mn膮 ze zwisaj膮cymi na
ramiona w艂osami i wpatruje si臋 we mnie swoim ob艂膮kanym wzrokiem, i rwie sobie resztki sukni na strz臋py. Te jej oczy to chyba znowu
oczy Molly? Oczy patrz膮ce z tych wszystkich martwych twarzy? Jestem z pewno艣ci膮 jedynym cz艂owiekiem, kt贸rego strze偶e tyle par
zastyg艂ych oczu. O tak, uprawia艂em ja gleb臋 tego kraju i zebra艂em bogaty plon, razem z Lud藕mi z Bodie.
Powiedzia艂em ch艂opcu, 偶eby si臋 przygotowa艂, bo nied艂ugo ju偶 przyjd膮 nas obrabowa膰, 偶e to kwestia minut. M贸wi艂em resztk膮
tchu:
- Jimmy sta艅 tu, mierz w drzwi.
Ale on tylko na ni膮 patrzy艂, tak jak to czyni艂 od roku i wi臋cej, inaczej ju偶 nie potrafi艂. Taki byt jego los, tego go nauczy艂a.
Powoli, z pe艂n膮 ostro偶no艣ci膮, z pe艂n膮 niewiar膮, Molly przesuwa艂a si臋 w stron臋 Turnera, tego m臋偶czyzny swoich marze艅,
wielkiego krzywdziciela, kt贸ry le偶a艂 teraz na naszym jadalnym stole, bezradny, ca艂y we w艂asnych ekskrementach. O tak, to byt on, na
pewno on, ten sam. Bo偶e, Bo偶e, i niepotrzebny by艂 ju偶 krzy偶yk na 艂a艅cuszku ani modlitwa, wystarczy艂 n贸偶, sztylet, o tak, teraz mo偶na z
niego zrobi膰 u偶ytek. Ma艂e dziabni臋cie, 偶eby zobaczy膰, czy jeszcze 偶yje, drobne uk艂ucie, 偶eby przywr贸ci膰 mu przytomno艣膰, 偶eby j臋kn膮艂
z b贸lu, 偶eby wzdrygn膮艂 si臋. Molly odskoczy艂a w ty艂, przesun臋艂a si臋 nieco w bok, a on pr贸bowa艂 si臋 usun膮膰, unikn膮膰 ostrego
koniuszka no偶a.
- E?- m贸wi Molly i znowu:- E?- jakby chcia艂a przez to powiedzie膰: ,,No i co, pami臋tasz jeszcze swoj膮 Molly? A to, czy to ci
czego艣 nie przypomina? A to z kolei?" Prawie 偶e ta艅czy艂a doko艂a sto艂u. Powolnym ta艅cem odwetu.
- Molly! O Bo偶e, Molly, przesta艅, przesta艅!- krzycza艂em. Z trudem podnios艂em si臋 z ziemi i zrobi艂em kilka krok贸w w jej stron臋.
Co za bezmiar zaciek艂o艣ci! Nie potrafi臋 opisa膰 tego, co wyczynia艂a. Niechaj B贸g zlituje si臋 nad jej dusz膮. Na twarzy ch艂opca malowa艂o
si臋 dzikie przera偶enie. Przez ile偶 niesko艅czonych, straszliwych sekund znosi艂 ten potworny widok?禄l jak偶e inaczej m贸g艂 do niej
przem贸wi膰, 171
kiedy si臋 wreszcie zdecydowa艂 za偶膮da膰 swoich praw? Jak偶e
inaczej m贸gt wyrazi膰 potrzeb臋 swego serca? Przem贸wi艂 wi臋c tak, jak go nauczy艂a, po m臋sku, przy pomocy odpowiedniego
instrumentu, g艂o艣no, odrodzicielsko.
Sta艂o to si臋 w momencie, w kt贸rym ramiona Tumera 艣ciska艂y Molly jakby w mi艂osnym u艣cisku. Zakry艂em wylot lufy strzelby
Jimmy'ego w艂asn膮 d艂oni膮, ale jego strza艂 byt mimo to celny, zgin臋li od niego oboje. Mdlej膮c s艂ysza艂em jeszcze, jak na zewn膮trz jacy艣
ludzie biegn膮c potykaj膮 si臋 o zbiornik z wod膮. By艂 to ostatni odg艂os, jaki pami臋tam, ten syk wytryskuj膮cej wody, dziwnie spro艣ny
d藕wi臋k.
14
Wi臋c ju偶 spisa艂em wszystko, wszystko, co si臋 tu dzia艂o od pocz膮tku do ko艅ca. I bardziej ni偶 艣mierci boj臋 si臋 tego, 偶e
przedstawi艂em prawd臋. Ale jak偶eby si臋 to mog艂o sta膰, skoro pisa艂em tak, jakbym wiedzia艂, prze偶ywaj膮c ka偶d膮 minut臋 tamtego czasu,
kt贸ra z nich jest wa偶na, a kt贸ra nie. jakbym pami臋ta艂 ka偶de wypowiedziane przez obecnych s艂owo? Czy偶 prawda mo偶e si臋 wy艂ania膰 z
takich bazgrot, z opowie艣ci tak ograniczonego cz艂owieka jak ja?
Poza mn膮 w mie艣cie pozosta艂a wy艂膮cznie Helga: ci, co nie zgin臋li, uciekli na r贸wnin臋. Powietrze jest gor膮ce, suche i
nieruchome. S艂o艅ce pali. Usta mam pe艂ne piasku, nie mog臋 zebra膰 艣liny. Najmniejszy nawet' podmuch wiatru nie porusza powitalnego
transparentu, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Stado myszo艂ow贸w, kt贸re od czasu do czasu podrywaj膮 si臋 gwa艂townie w g贸r臋,
rzuca na mnie troch臋 cienia. Ulica roi si臋 od szakali i s臋p贸w, much, myszy i wszelkiego robactwa, stwarzaj膮 wra偶enie nieustaj膮cej
krz膮taniny.
Siedz臋 zwr贸cony twarz膮 ku r贸wninie i patrz臋, jak popo艂udniowe s艂o艅ce maluje na niej r贸偶nobarwne plamy. Na kogo czekam?
Czy偶by na Jimmy'ego? Ale on odjecha艂, wzi膮艂 zaprz臋g Indianina, jego mu艂a i p臋dzi teraz ku innym miastom -jeszcze jeden Cz艂owiek z
Bodie. kt贸ry byt niegdy艣 synem cie艣li imieniem Fee.
Kto艣 powiedzia艂 mi kiedy艣, 偶e na szlakach, po kt贸rych 172
je偶d偶膮 teraz wozy, zbudowana zostanie wkr贸tce kolej 偶elazna, 偶e skrajem naszej r贸wniny p臋dzi膰 b臋d膮 wagony poci膮gane
lokomotyw膮 parow膮. Kiedy wyt臋偶am wzrok, widz臋 s艂upy telegraficzne spinaj膮ce niebo z ziemi膮. Czy偶bym tak powoli umiera艂?
Dzi艣 rano, zanim zacz膮艂em pisa膰 i b贸l byt zbyt dojmuj膮cy, bym m贸g艂 usiedzie膰 w miejscu, ale jeszcze zanim zdr臋twia艂o mi
rami臋, przeszed艂em ulic膮, 偶eby obejrze膰 rozmiary naszej kl臋ski. Izaak zgin膮艂 w swoim sklepie. W ruinach „Pa艂acu Zara" znalaz艂em cia艂o
pani element. Nie 偶y艂a, mimo 偶e na jej ciele nie by艂o 偶adnej rany. Zawodowy gracz, w faraona z pewno艣ci膮 le偶y na g贸rze. Zw艂oki Mae
s膮 przerzucone przez jeden ze sto艂贸w. Sukni臋 ma zawi膮zan膮 na szyi, czaszk臋 rozbit膮, jej z臋by le偶膮 rozrzucone po pod艂odze.
Pod barem znalaz艂em Rosjanina z. g艂ow膮 fachowo oskalpowan膮. Kula trafi艂a go w 偶o艂膮dek, je偶eli s膮dzi膰 po czerwonej plamie
na fartuchu. Musia艂 jeszcze 偶y膰, kiedy dopad艂 go John Nied藕wied藕. Widok zw艂ok Zara. kt贸ry akurat tyle zawini艂, 偶e zaszed艂 kiedy艣 od
ty艂u Indianina i lekko go uderzy艂, sk艂oni艂 mnie do tego, 偶e wyj膮艂em ksi臋gi z biurka, przynios艂em je tutaj i spr贸bowa艂em opisa膰, co si臋
wydarzy艂o. Mog臋 wybaczy膰 wszystkim, tylko nie sobie. Zapewnia艂em Molly, 偶e jeste艣my przygotowani na przybycie Z艂ego
Cz艂owieka, ale teraz, wiem, 偶e by艂o to niemo偶liwe. Nie mo偶na si臋 nigdzie ukry膰, ziemia obraca si臋 doko艂a w艂asnej osi, nie przesuwa si臋
ani w jedn膮, ani w drug膮 stron臋, to si臋 nigdy nie zmienia, zmienia si臋 tylko nadzieja, tak jak dzie艅 przemienia si臋 w noc. O tak, tylko
nasze nadzieje raz rosn膮, raz malej膮. Dlaczego tak jest, 偶e tu偶 przed kl臋sk膮 zwyci臋stwo wydaje si臋 najbli偶sze? Czy mog艂em jeszcze co艣
dla nich zrobi膰? Mo偶e gdybym nie mia艂 tak niezachwianej wiary w nasz膮 przysz艂o艣膰, oboje 偶yliby w tej chwili... O, Molly, o, m贸j
ch艂opcze... Za pierwszym razem uciek艂em przed Z艂ym, za drugim stawi艂em mu czo艂o, ale obydwa razy przegra艂em. Cokolwiek bym zrobi艂,
przegra膰 musia艂em.
Helga stoi nade mn膮, b臋dzie patrza艂a, jak umieram. Kto zaopiekuje si臋 偶on膮 Szweda? Smr贸d 艣mierci unosi si臋 zewsz膮d, a ju偶
szczeg贸lnie z mojego cia艂a: tyle jest dzisiaj w tym mie艣cie padliny, 偶e jeszcze przed zachodem s艂o艅ca 173
wszystkie s臋py z ca艂ej okolicy zlec膮 si臋 na 偶er. Wpad艂o mi do g艂owy, 偶e mo偶na by spali膰 ca艂膮 ulic臋 i 偶e p艂omienie by je
odstraszy艂y. Ale nie ma ani odrobiny wiatru, a w og贸le by艂aby to ci臋偶ka praca, a ja ju偶 wcale nie mam si艂.
Poza tym przyznaj臋 ze wstydem, 偶e mam nadziej臋, i偶 mo偶e kiedy艣 zjawi si臋 tu cz艂owiek, kto艣, komu nasze drzewo przyda si臋 do
budowy nowego domu.
PRINTED IN POLANO
Pa艅stwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1994 r.
Wydanie drugie
Ark. wyd. 10, ark. druk. 11
Drukarnia Wydawnictw Naukowych S.A. w 艁odzi
Zarn. 4254