Partia traci więź z masami? - artykuł Stanisława Michalkiewicza Wysłane poniedziałek, 21, czerwca 2004
Po niemrawej kampanii odbyły się wybory do Parlamentu Europejskiego, które - można bez przesady powiedzieć - zostały zbojkotowane zwłaszcza przez obywateli 10 nowych państw członkowskich, a już na pewno w Polsce i na Słowacji. Stało się tak, chociaż o udział w wyborach apelowała nie tylko większość polityków, ale np. w Polsce również i Episkopat. Te apele najwyraźniej nie zostały wysłuchane, co pokazuje, że kryzys zaufania obejmuje nie tylko klasę polityczną, ale również inne kręgi elit społecznych. Jakie są tego przyczyny? Na pierwszym miejscu - rozczarowanie. Ujawnione w ostatnich dwóch latach afery z udziałem polityków z pierwszych stron gazet, a zwłaszcza badana przed telewizyjnymi kamerami afera z Rywinem pokazały ludziom, co tak naprawdę ukrywa się za patetyczną retoryką. Wyłonił się z tego obraz klasy politycznej jako bandy jeśli nie złodziei, to w każdym razie pasożytów, którzy w dodatku oczekują za to oklasków. Już samo to jest irytujące w wystarczającym stopniu, ale przecież na tym nie koniec. Ludzie może wybaczyliby politykom i złodziejstwo i pasożytnictwo, gdyby nie sytuacja, odczuwana przez wielu jako beznadziejna. Główną tego przyczyną jest bezrobocie, oscylujące wokół 20 procent już piąty rok. Tak wysokie bezrobocie wyrzuca poza główny nurt życia gospodarczego około 40 proc. obywateli, pozbawiając ich pewności siebie i zatruwając ich życie nieustannym niepokojem o los własny i najbliższych. Ponieważ żadne z ugrupowań parlamentarnych nie potrafi przedstawić żadnego przekonującego remedium, opinia publiczna utwierdza się w podejrzeniach, iż tak już będzie zawsze. Ludzie dochodzą do wniosku że zostali przez własne elity zdradzeni, a to zaciska im szczęki w odruchu nieubłaganej, zimnej nienawiści. Wskazanie winowajcy wprawdzie sytuacji tej nie zmienia, ale przynosi pewną ulgę, bo - po pierwsze - porządkuje obraz świata, a po drugie - bo pozwala na odkrycie prostego remedium w postaci rządów silnej ręki.
Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, jak wiadomo, niczego pod tym względem nie zmieniło i nie zmieni, więc nie było specjalnego powodu, by angażować się emocjonalnie w te wybory tym bardziej, że i uczestniczące w nich partie traktowały je jako swego rodzaju sprawdzian własnej siły przed decydującą rozgrywką podczas wyborów parlamentarnych. Niska frekwencja sprawia jednak, że ten sprawdzian nie jest specjalnie wiarygodny, zwłaszcza, że różnice między większością partii uczestniczących w rozdziale mandatów nie są specjalnie wielkie i podniesienie frekwencji o 20 procent mogłoby całkowicie wywrócić aktualną hierarchię. Mimo to zarówno w Polsce, jak i w pozostałych państwach członkowskich Unii Europejskiej można zauważyć pewne wyraźne tendencje. Pierwsza przypomina trochę spiżową tezę Józefa Stalina o zaostrzaniu się walki klasowej w miarę postępów socjalizmu. Im bardziej zaawansowany jest proces integracji, a zwłaszcza im bardziej nasila się presja w kierunku ściślejszej integracji politycznej, tym bardziej ujawnia się w Europie skłonność do obrony suwerenności państwowej i oznaki odradzania się nacjonalizmu. Świadczy o tym względny sukces eurosceptyków prawie we wszystkich państwach członkowskich, a zwłaszcza Partii Niepodległości w W. Brytanii, której program sprowadza się do wyprowadzenia Anglii z Unii Europejskiej. Uzyskała ona aż 20 proc. głosów, a więc prawie tyle samo, co u nas Platforma Obywatelska, tyle że przy trochę wyższej frekwencji, która w W. Brytanii wyniosła 38 proc. W gruncie rzeczy we wszystkich państwach członkowskich zwyciężyła też opozycja; klęska partii rządzących jest druzgocąca zwłaszcza w Niemczech i W. Brytanii, ale niewiele mniejsza również we Francji. Świadczy to niewątpliwie o niezadowoleniu narodów europejskich ze sposobu, w jaki są rządzone, a w połączeniu z rosnącym poparciem dla eurosceptyków - również ze sposobu, w jaki mają być "integrowane". Forsowany aktualnie kierunek integracji narody europejskie najwyraźniej postrzegają jako niepokojący i potencjalnie groźny. Ta intuicja jest całkowicie trafna. W Unii Europejskiej, pod osłoną demokratycznej retoryki, postępuje proces politycznej oligarchizacji, tzn. wyzuwania narodów z ich praw politycznych przez biurokratyczną międzynarodówkę. Symbolem tego procesu jest właśnie Parlament Europejski; instytucja w gruncie rzeczy fasadowa, luksusowe schronisko dla politycznych emerytów i filutów. Niska frekwencja w wyborach do tego Parlamentu jest dowodem, że narody Europy są spostrzegawcze i bardziej politycznie wyrobione niż to wydaje się przewodniczącemu tego zgromadzenia Patrykowi Coxowi. Nawiasem mówiąc, reakcja tego polityka na niską frekwencję wyborczą jest mimowolnym świadectwem upodobniania się Unii Europejskiej do wspólnoty bratnich państw socjalistycznych pod koniec lat 70. Wtedy też dał się tam zauważyć powszechne spadek entuzjazmu, a nawet kryzys zaufania. Przyczyna była znana. Wszechwiedzący Lenin przewidział wszystko. Jeśli entuzjazm opada, albo, co nie daj Boże, pojawia się kryzys zaufania, to zawsze z jednego i tego samego powodu: partia traci więź z masami. Jeśli partia traci więź z masami, to można zrobić tylko jedno: odbudować ją przy pomocy wzmożonej pracy ideologicznej w terenie. I właśnie coś takiego proponuje przewodniczący Parlamentu Europejskiego Patryk Cox - nasilenie propagandy integracji. Czeka nas zatem fala propagandy sukcesu, do której niewątpliwie zostaną włączeni agitatorzy polscy. Miejmy nadzieję, że tym razem wymyślą jakieś bardziej finezyjne argumenty niż argument koronny sprzed referendum akcesyjnego, kiedy to mówiono nam zupełnie serio, że MUSIMY WEJŚĆ, BO NIE MA WYJŚCIA. Za jurgielt, jaki dostają, mogliby się bardziej wysilić - to fakt.