Ja Sam Ci wystarczę
Kiedy byłam mała, moja rodzina zaczęła przeżywać trudny czas. Były awantury, rękoczyny... Doszło do tego, że bałam się wracać do domu. Za każdym razem moim pierwszym odruchem serca i ucieczką było pójście do najbliższego kościoła. W bocznej nawie jest duży obraz Jezusa Miłosiernego z napisem Jezu, ufam Tobie!, a po jego bokach stoją dwie rozłożyste palmy. Właśnie tam, przed Nim, wylewałam cały swój smutek, żal, lęk, rozdygotanie i zagubienie. Pamiętam, że wtedy Jezus zawsze mnie pocieszał, umacniał, wspierał Swoją Obecnością. Na ten czas był moim Jedynym, niezawodnym Przyjacielem, który mnie nie opuszczał na krok. Moje dziecięce serce zawsze wyczuwało Jego współcierpienie ze mną i wielką nadzieję, którą mi dawał. Mówiłam Mu o wszystkim: co czuję, co przeżywam i wiedziałam, że mogę Mu zaufać. Nie powiedział mi jednak nigdy: To się niedługo skończy, nie uczynił cudu, ale dodawał otuchy, odwagi, siły i jakby mówił: Pomogę ci Swoją Obecnością,]a Sam Ci wystarczę. Na dzisiaj, na teraz, po prostu musisz to znieść.
Jakim przerażeniem było dla mnie, kiedy pewnego razu po kolejnej awanturze w domu, pobiegłam do Jezusa Miłosiernego, a kościół był zamknięty... Pomyślałam: O Boże! Dlaczego? I co teraz?! Zostałam sama. Nie mogę się do Ciebie dostać, Jezu! Co ja teraz zrobię? Gdzie pójdę?... I poszłam spacerkiem przed siebie, a On mówił do mojego serca (choć przyznam, że marzyłam wtedy, żeby pomógł mi ktoś z ludzi, żeby zatrzymała mnie milicja...). Pamiętam pierwsze słowa, które usłyszałam w moim sercu: Czeka cię duży krzyż, ale proszę, nie odchodź ode mnie. Wytrwaj.
Ja jednak odeszłam. Po paru latach stwierdziłam, że Bóg chyba nie interesuje się już moim losem. Było mi coraz trudniej i miałam wrażenie, że kielich przelewa się... Odeszłam z własnego wyboru. Zaczęły się papierosy, alkohol, myśli o samounicestwieniu - to teraz było moją ucieczką... I tak aż do momentu mojego nawrócenia - jakieś 8 lat temu - kiedy ponownie wróciłam do Kościoła, sakramentów i modlitwy. Zawdzięczam to mojemu koledze, który niemalże siłą zaprowadził mnie na modlitewne spotkanie Odnowy w Duchu Świętym. W tym czasie przeżywałam kryzys, byłam po próbie samobójstwa, ale też było mi "dobrze" w tym, w czym trwałam. Nie umiałam wrócić sama.
Dziś moje życie, jak to życie - nie jest proste, ale jednocześnie przebogate w Miłość... Moje nawrócenie i trwanie w łasce zawdzięczam Miłości. Miłość się o mnie upomniała i daje mi kolejną szansę. Po każdym upadku taką szansą jest Sakrament Pokuty i Pojednania...
Dziękuję Ci Jezu za Twoją Miłość do każdego z nas, wieczną, niezmienną i wierną, za Twoją Matkę - Maryję i za nowe święto ustanowione dla nas: Święto Bożego Miłosierdzia. Dziękuję za św. Faustynę Kowalską. Dziękuję Ci za to, czego dokonałeś w moim życiu, pomimo grzechu i za to, że mnie kochasz. Św. Faustyno - módl się za nami!
Sylwia
Ostatnia deska ratunku
Urodziłam się w rodzinie katolickiej i zostałam ochrzczona, ale w naszym domu wiara ograniczała się do tradycyjnego opłatka na Boże Narodzenie i święcenia jajek na Wielkanoc.
Z powodu choroby mamy, w wieku 8 lat zostałam oddana na wychowanie do babci. Babcia była kobieta pracowitą i uczynną, ale na skutek jakiegoś urazu z lat młodości zrażoną do Kościoła. Nie uczęszczała więc na Mszę św. (bo to strata czasu) i nie wpuszczała kapłana, kiedy chodził po kolędzie. Moje wykształcenie religijne skończyło się wraz z przyjęciem pierwszej Komunii św. Od tamtej pory sama uczestniczyłam we Mszy św. i chodziłam do kościoła na tyle regularnie, na ile - jako małemu dziecku - starczało mi determinacji do nieustannych tłumaczeń, że nie wiem dlaczego, ale czuję pragnienie spotykania się z Bogiem. Podejrzewam, że całkowicie ogołocona z miłości rodzicielskiej już wtedy szukałam w Bogu ukojenia. Jaka szkoda, że nie stanął wówczas na mojej drodze nikt, kto by mnie poprowadził do Chrystusa! Ale niezbadane są wyroki Boga!
Moje życie bez Boga potoczyło się tragicznie. Nieustanne nieporozumienia w rodzinie, w końcu odejście z domu, ślub z człowiekiem niezrównoważonym psychicznie, po drodze kilka poronień, w końcu rozwód. Byłam zrozpaczona, z dnia na dzień czułam coraz większą pustkę w sobie i wokół mnie, której nie umiałam niczym zapełnić. To, co było głównymi wartościami cenionymi w moim środowisku: pieniądze, dobra praca, samochód, wcale nie podnosiło mnie na duchu. Nie umiałam tym się cieszyć. Nawet nowy partner i kolejny ślub cywilny me wzbudzały we mnie radości. Gdzieś głęboko w sercu tęskniłam za czystym sercem, jakie miałam w młodości, za prawdziwą miłością i prawdziwym domem. Uważałam, że to, co mam, to są jakieś mierne substytuty prawdy, ale nie wiedziałam, gdzie tkwi błąd. Mój stan depresyjny pogłębił się znacznie po kolejnym poronieniu. Wpadłam w totalną rozpacz, miewałam obsesyjne myśli samobójcze. W takim stanie mój teść zaproponował pielgrzymkę do Lichenia. Potem była Częstochowa, Święta Lipka, Powsin... Modliłam się do Matki Bożej o pomoc, tak jak nauczył mnie teść.
Wkrótce na jednej z pielgrzymek ktoś wręczył mi obrazek Jezusa Miłosiernego i polecił odmawiać codziennie o godzinie 1500 koronkę do Bożego Miłosierdzia. Uczepiłam się tej koronki jak ostatniej deski ratunku: odmawiałam ją w samochodzie, na ulicy, w pracy. Pewnego dnia odmawiając jak zwykle tę modlitwę, tym razem przed obrazem Jezusa Miłosiernego w domu, odczułam niezwykłe ciepło w całym ciele i wielką miłość wlewającą się strumieniami do mojego serca. Po raz pierwszy poczułam, że Bóg mnie kocha i jest przy mnie. Nie mogłam się powstrzymać od łez. Kiedy wstałam z kolan byłam już zupełnie inną osobą. Zrozumiałam, że Bóg pragnie mojej przemiany, z całą ostrością pojęłam, że żyję w grzechu, ale nie bardzo wiedziałam, co to znaczy. Postanowiłam po wielu latach pójść do spowiedzi. Bałam się, ale przełamałam lęk. Spowiednik nie mógł mi udzielić rozgrzeszenia, bo żyłam w związku niesakramentalnym, ale nie zraziło mnie to wcale. Po powrocie do domu powiedziałam "mężowi", że pragnę, abyśmy żyli w czystości, by móc przystępować do sakramentów. Po namyśle wyraził zgodę. Było to bardzo trudne, bo mieliśmy niewiele ponad trzydzieści lat, ale postanowiliśmy wypłynąć za Jezusem na głębię. Niedługo potem znaleźliśmy się na rekolekcjach u ojców werbistów, gdzie odbyliśmy spowiedź z całego życia i po długim okresie przerwy przystąpiliśmy do Komunii św. Mówiono nam, że to nie jest roztropne, że powinniśmy się rozstać albo żyć po staremu, ale dla nas nie było już to możliwe. Jezus działał w naszych sercach powoli, ale skutecznie. Na rekolekcjach dowiedzieliśmy się, że jeżeli nasi małżonkowie sakramentalni byli chorzy psychicznie przed ślubem, możemy ubiegać się w Kurii Metropolitalnej o uznanie ślubu kościelnego za nieważny. Złożyliśmy dokumenty i czekaliśmy.
Mówiąc szczerze, odkąd rozpoczęliśmy życie w czystości wszystko w naszej rodzinie zaczęło się zmieniać. Chociaż krewni i znajomi mówili mi, że jestem głupia, że mąż mnie opuści, że znajdzie sobie inną kobietę, że jesteśmy jeszcze młodzi, ja wolałam być z Panem Jezusem sama, niż z mężczyzną bez Niego. Zresztą mój partner był bardzo wyrozumiały i wcale nie myślał mnie opuszczać. Nasza miłość, dzięki czystości i życiu sakramentalnemu zakwitła na nowo. Pan Jezus uczył nas doceniać w życiu codziennym życzliwość, ciepło, czułość, dobroć. Nasze uczucie stało się o wiele głębsze. Po dwóch latach wstąpiliśmy, najpierw ja a potem mąż, do wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym, obraliśmy Jezusa za Pana naszej rodziny w Lednicy i na ewangelizacyjnym kursie Filipa. Każdy nowy rok witaliśmy nie na zabawie sylwestrowej, ale podczas Mszy św. u stóp Matki Bożej na Jasnej Górze. Codziennie odmawialiśmy koronkę do Miłosierdzia Bożego, prosząc Pana Jezusa, abyśmy mogli zawrzeć sakramentalny związek małżeński. Wielkie dzieła czynił Pan w naszym życiu i wiedzieliśmy już wtedy, że jeżeli nie będzie możliwy sakrament małżeństwa, zostaniemy wierni Jezusowi i będziemy żyć w czystości do końca. Życie w białym małżeństwie po czasie trudności i zaparcia się siebie stało się dla nas wielkim darem i radością. Zrozumieliśmy, jak wielkim grzechem jest nieczystość i całym swoim życiem zapragnęliśmy wynagrodzić Bogu naszą niewierność. Po prawie czterech latach życia w czystości otrzymaliśmy stwierdzenie nieważności małżeństwa. 25 grudnia 2000 r., w dwutysięczną rocznicę narodzin Jezusa, o godzinie 1500, w godzinie Miłosierdzia zawarliśmy sakramentalny związek małżeński. Po złożeniu przyrzeczeń, podczas Mszy św. ofiarowaliśmy nasze małżeństwo i rodzinę Miłosiernemu Sercu Jezusa przez Niepokalane Serce Maryi.
Chwała Ci Panie! Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmogący, Jego imię jest święte!
Pragnę w tym miejscu zapewnić wszystkich tych, którzy żyją w związkach niesakramentalnych, że oni też mogą podjąć życie w czystości i z ufnością oddać się Panu Jezusowi Miłosiernemu, a On ich poprowadzi. Dzisiejszy świat wmawia nam na każdym kroku, że nie można żyć bez seksu, podczas gdy prawda jest taka, że seks nie może rządzić nami. Miłość to nie jest seks. Współżycie małżonków może być pięknym dopełnieniem miłości, ale tylko dopełnieniem. Poza tym jacy z nas małżonkowie, jeżeli Jezus nie połączył nas w sakramencie małżeństwa? Jesteśmy tylko parą grzeszników współżyjących ze sobą bez ślubu, nawet jeżeli świat nazywa dokument podpisany w USC ślubem. Wilka też można nazwać owcą, ale czy to sprawi, że nią się stanie? Nie dajmy się czarować sloganom bez pokrycia. Jedynie Jezus może być gwarantem prawdziwej miłości i prawdziwej rodziny. Oddajmy się Jemu, a On przemieni nasze życie. Ufajmy Jezusowi nawet wbrew nadziei, niech On będzie naszą Nadzieją. Jezu, ufam Tobie! Ufam, ze ogarniesz swoim miłosierdziem wszystkie rodziny niesakramentalne, które po przeczytaniu tego świadectwa zapragną stanąć w prawdzie i zerwać ze swoim dotychczasowym życiem, aby pójść za Tobą. Otocz ich Swoją Ojcowską miłością i daj im poznać, że choćby grzechy ich byty jak szkarłat, niczym śnieg wybieleją, kiedy zbliżają się do zdroju miłosierdzia Twego.
Beata
Trzymam się dzięki Jezusowi
Świadectwo to dedykuję Jezusowi Miłosiernemu, który mnie uzdrowił. Obiecałem Mu to, gdy byłem zatopiony w bagnie nieczystości.
Wszystko zaczęło się w podstawówce od czasopisma "Bravo", które nadal próbuje odebrać młodym ludziom ich czystość i niewinność. Tej gazecie nie chodzi o muzykę, ale o to, by młody człowiek sięgnął po pornografię. Tu kieruję apel do rodziców: nigdy nie kupujcie i nie pozwalajcie czytać swoim dzieciom takich gazet. Wy także jesteście odpowiedzialni za czystość serc waszych dzieci.
Później przyszła ciekawość. Tego, co powinni przekazać mi rodzice, dowiadywałem od kolegów. W domu był to temat zakazany. To, czego się nasłuchałem było już znacznie zniekształconą prawdą. Słowo "miłość" zastąpiono słowem "sex". Wmówiono mi, że masturbacja jest tak samo normalną czynnością, jak oddychanie, że takie samozaspokajanie zniknie, gdy zacznę "używać dziewczyny".
Rozpoczął się mój koszmar. Szatan nie marnował czasu - do zniewalania mnie wykorzystywał różne środki i osoby. "Bravo" to było już za mało, sięgnąłem więc po czasopisma pornograficzne. Teraz, gdy to wspominam, dziwię się jak można było 14-letniemu chłopcu sprzedawać takie świństwa?! Kolejnym krokiem były filmy pornograficzne. Jak je zdobywałem? Nie musiałem daleko szukać, były zaledwie kilka metrów od mojego pokoju, w sypialni rodziców...
Wraz z grzechem nieczystości zacząłem popełniać inne - jeden grzech pociągał kolejny. Stałem się "niedzielnym katolikiem". Msza była wówczas dla mnie nudnym spektaklem, w którym wypadało raz w tygodniu wziąć udział.
Pewnego dnia Bóg postawił przede mną młodych ludzi ze wspólnoty Ruch "Światło-Życie". Tam poznałem moich obecnych przyjaciół. Oni pokazali mi, że można w inny sposób spędzać czas, że można się radować bez używek i pornografii. To właśnie na Oazie zacząłem poznawać Boga. Właściwie dopiero wtedy tak naprawdę spotkałem Boga - Boga, który jest moim przyjacielem, który zna mnie i kocha, pomimo moich grzechów. Poznałem Boga radosnego, który zawsze się mną interesuje i zawsze jest gotów się ze mną spotkać. Doświadczenia oazowe sprawiły, że powróciłem do Pana. Przeżyłem pierwszą szczerą spowiedź. Zacząłem czytać czasopisma katolickie. Któregoś niedzielnego ranka kolega zaproponował mi "Miłujcie się!". Całe przedpołudnie spędziłem na czytaniu. Teksty i świadectwa młodych osób wywarły na mnie ogromne wrażenie. Wtedy jeszcze bardziej dotarło do mnie, że masturbacja jest grzechem. Postanowiłem więc w Wielkim Poście walczyć o swoją czystość. Jednak to nie był koniec moich problemów. Udało mi się wytrwać miesiąc... Potem jeszcze bardziej zatopiłem się w pornografii. Wygodniej było kierować się kłamstwem wyczytanym kiedyś w "Bravo". Nie musiałem się wysilać, pracować nad sobą...
W wakacje pojechałem na rekolekcje Oazy Nowego Życia. Tam zaczęło się moje wyzwalanie. Przyjąłem Pana Jezusa, jako jedynego mojego Pana i Zbawiciela. Może nie całkiem byłem świadomy tego, co robię, ale to był ten pierwszy krok na drodze powrotu do Ojca. Później przystąpiłem do spowiedzi... Nigdy tego nie zapomnę. Odczułem ogromną miłość, którą On mnie darzy. Napełniony łaską wróciłem z moich najwspanialszych wakacji do domu.
Nadszedł kolejny rok szkolny, a z nim moje codzienne sprawy. Moja walka o czystość trwała. Upadałem i powstawałem. Dopiero w lutym zorientowałem się, że coś tu jest nie tak. Odkryłem, że to była moja walka - a w jaki sposób ja sam mogę siebie wyzwolić? Uświadomiłem sobie, że tylko Jezus, którego przecież przyjąłem jako Pana i Zbawiciela, może mnie uzdrowić. Sam nigdy nie pokonam mojego grzechu. Ukląkłem przed wizerunkiem Jezusa i powiedziałem: Panie Jezu, bez Ciebie nic uczynić nie mogę. Jestem zatopiony w grzechu, bez Twojej pomocy nie zwyciężę. Z całego serca proszę Cię, wyzwól mnie, oczyść moje serce! Oddaję Ci siebie i obiecuję, że napiszę świadectwo o tym, jak mnie uzdrowiłeś. I odmówiłem modlitwę, która znajduje się na przedostatniej stronie "Miłujcie się!". Nazajutrz odczułem, jak szatanowi bardzo zależy na mnie, jak atakuje mój umysł i moją wyobraźnię. Bombardował mnie wspomnieniami, przed oczyma ukazywały mi się zdjęcia i filmy pornograficzne, którymi przez tyle lat się karmiłem. Upadłem... Poczułem się podle. Poszedłem do kościoła, ukląkłem, wyznałem grzechy, a Pan znów mnie przyjął. Nakarmił mnie Swoim Ciałem i dał siły do walki. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła, ja znów przystąpiłem do spowiedzi i przyjąłem Komunię św. Odmówiłem również modlitwę o wyzwolenie z nałogu. Od tej chwili zacząłem nosić przy sobie tę modlitwę, a także zapisywać dni przeżyte w czystości.
Kolejny raz upadłem siedem tygodni później. Od tego czasu minęło już półtora roku. Tylko dzięki Jezusowi trzymam się!
Łukasz
Szukałam pracy
Pochodzę z niewielkiej miejscowości niedaleko Łodzi. Po skończeniu liceum postanowiłam studiować we Wrocławiu. Nim się obejrzałam, byłam już na V roku. Czerwiec 2001 r, obrona pracy magisterskiej, krótka chwila radości, że się ma wreszcie tego magistra w kieszeni... i pytanie - co dalej?
Wiedziałam, że z pracą jest ciężko, szczególnie, gdy nie ma się żadnego doświadczenia. Myślałam jednak, że może mnie się uda, że nie będzie tak źle, jak mówią. Niestety, myliłam się. Całe wakacje spędziłam na poszukiwaniu pracy - bez skutku. Modliłam się codziennie, jednak powoli zaczynałam tracić już nadzieję. We wrześniu wzięłam jeszcze udział w seminarium organizowanym przez Biuro Karier dla absolwentów wyższych uczelni, żeby podnieść choć trochę swoje kwalifikacje. Ostatecznie jednak zdecydowałam się wrócić do domu, aby tam odbyć staż absolwencki organizowany za pośrednictwem urzędu pracy. Nie miałam zresztą innego wyjścia, ponieważ kończyły mi się pieniądze i wynajem mieszkania.
Nie chciałam wyjeżdżać z Wrocławia. Bałam się, że jeśli raz wyjadę, to już nie uda mi się tu powrócić. Teraz, patrząc na to z perspektywy czasu, myślę, że Pan Bóg chciał mnie nauczyć pokory i cierpliwości, a przede wszystkim zaufania. Pokazał mi, że dla Niego nie ma nic niemożliwego, tylko trzeba wierzyć i pozwolić Mu działać.
Po ukończeniu stażu postanowiłam, że jeszcze raz spróbuję poszukać pracy w mieście moich studiów. Mama sprzeciwiła się temu, mówiąc, że na próżno będę marnować czas i pieniądze. Byłam jednak zdecydowana. Miałam jakąś cichą nadzieję, że może tym razem mi się uda. Z niewielkimi oszczędnościami przyjechałam w środku zimy do Wrocławia. Szczęśliwie miałam już gdzie zamieszkać.
I znów zaczęło się roznoszenie i wysyłanie kolejnych dokumentów, wciąż bez skutku. Mimo tego, byłam jednak spokojna, wciąż modliłam się do Jezusa Miłosiernego i nie traciłam wiary. Rodzice prosili, żebym wróciła; podobno w naszych rodzinnych stronach szykował się etat.
Trochę już zrezygnowana usiadłam przed komputerem, spojrzałam jeszcze na obraz Jezusa Miłosiernego, myśląc sobie, że skoro taka jest wola Boga... - i napisałam jeszcze jedno, ostatnie podanie. W tej samej chwili zadzwonił telefon; w słuchawce usłyszałam głos mojej koleżanki (poznanej na owym wrześniowym seminarium) - Cześć Agnieszka! Czy ty nadal szukasz pracy? Odpowiedziałam, że tak. Ona mi na to, że jest pewna oferta pracy za nieduże pieniądze, ale firma jest pewna. Zostawiła mi numer telefonu. Szybko tam zadzwoniłam.
Obiecałam Jezusowi, że jeśli dostanę tę pracę, napiszę o tym świadectwo. I Pan Bóg mnie wysłuchał - oto ono. Tydzień później zaczęłam swoją pierwszą pracę! Bogu niech będą dzięki!
Wdzięczna za okazaną łaskę
Agnieszka
Szukałam pracy
Pochodzę z niewielkiej miejscowości niedaleko Łodzi. Po skończeniu liceum postanowiłam studiować we Wrocławiu. Nim się obejrzałam, byłam już na V roku. Czerwiec 2001 r, obrona pracy magisterskiej, krótka chwila radości, że się ma wreszcie tego magistra w kieszeni... i pytanie - co dalej?
Wiedziałam, że z pracą jest ciężko, szczególnie, gdy nie ma się żadnego doświadczenia. Myślałam jednak, że może mnie się uda, że nie będzie tak źle, jak mówią. Niestety, myliłam się. Całe wakacje spędziłam na poszukiwaniu pracy - bez skutku. Modliłam się codziennie, jednak powoli zaczynałam tracić już nadzieję. We wrześniu wzięłam jeszcze udział w seminarium organizowanym przez Biuro Karier dla absolwentów wyższych uczelni, żeby podnieść choć trochę swoje kwalifikacje. Ostatecznie jednak zdecydowałam się wrócić do domu, aby tam odbyć staż absolwencki organizowany za pośrednictwem urzędu pracy. Nie miałam zresztą innego wyjścia, ponieważ kończyły mi się pieniądze i wynajem mieszkania.
Nie chciałam wyjeżdżać z Wrocławia. Bałam się, że jeśli raz wyjadę, to już nie uda mi się tu powrócić. Teraz, patrząc na to z perspektywy czasu, myślę, że Pan Bóg chciał mnie nauczyć pokory i cierpliwości, a przede wszystkim zaufania. Pokazał mi, że dla Niego nie ma nic niemożliwego, tylko trzeba wierzyć i pozwolić Mu działać.
Po ukończeniu stażu postanowiłam, że jeszcze raz spróbuję poszukać pracy w mieście moich studiów. Mama sprzeciwiła się temu, mówiąc, że na próżno będę marnować czas i pieniądze. Byłam jednak zdecydowana. Miałam jakąś cichą nadzieję, że może tym razem mi się uda. Z niewielkimi oszczędnościami przyjechałam w środku zimy do Wrocławia. Szczęśliwie miałam już gdzie zamieszkać.
I znów zaczęło się roznoszenie i wysyłanie kolejnych dokumentów, wciąż bez skutku. Mimo tego, byłam jednak spokojna, wciąż modliłam się do Jezusa Miłosiernego i nie traciłam wiary. Rodzice prosili, żebym wróciła; podobno w naszych rodzinnych stronach szykował się etat.
Trochę już zrezygnowana usiadłam przed komputerem, spojrzałam jeszcze na obraz Jezusa Miłosiernego, myśląc sobie, że skoro taka jest wola Boga... - i napisałam jeszcze jedno, ostatnie podanie. W tej samej chwili zadzwonił telefon; w słuchawce usłyszałam głos mojej koleżanki (poznanej na owym wrześniowym seminarium) - Cześć Agnieszka! Czy ty nadal szukasz pracy? Odpowiedziałam, że tak. Ona mi na to, że jest pewna oferta pracy za nieduże pieniądze, ale firma jest pewna. Zostawiła mi numer telefonu. Szybko tam zadzwoniłam.
Obiecałam Jezusowi, że jeśli dostanę tę pracę, napiszę o tym świadectwo. I Pan Bóg mnie wysłuchał - oto ono. Tydzień później zaczęłam swoją pierwszą pracę! Bogu niech będą dzięki!
Wdzięczna za okazaną łaskę
Agnieszka
Nieustannie okazuje Swą, łaskę i Miłosierdzie
Mieszkamy w Tacomie na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, Zimą 1989 roku nasz 29-letni syn Don, wybrał się z przyjaciółmi na narty do Narodowego Parku Olimpijskiego. Podczas pobytu tam, któregoś dnia nagle zasłabł i upadł. Stan jego był na tyle poważny, że przyjaciele zmuszeni byli natychmiast na rękach wynieść go z Parku. Oczywiście zaraz zawieziono go do lekarza. Po kilkudniowych badaniach diagnoza doktora Lee, onkologa, była przerażająca: rak - ziarnica złośliwa, ostatnie stadium. Donowi dawano nie więcej, niż dwa tygodnie żyda. Wkrótce przekazano mego syna do szpitala w Seattle, w stanie Washington. Początkowo Don pełen ufności i wiary, że stanie się cud i zostanie uzdrowiony, odmówił poddania się leczeniu. W końcu jednak za namową lekarza, rodziny i znajomych, zgodził się na usunięcie śledziony.
Tymczasem dosłownie na dwa dni przed odwiezieniem go na zabieg, nasz drugi syn, 27-letni wówczas Robert, zaczął nagle odczuwać straszliwy ból w pachwinach, co zmusiło nas do jak najszybszego odwiezienia go do Szpitala Uniwersyteckiego w Seattle. Doktor Krieger, onkolog, postawił kolejną przerażającą nas wszystkich diagnozę: nowotwór jądra. Podczas operacji usunąć trzeba było nie tylko jedno jądro, ale i część węzłów chłonnych. Podobnie jak brata, także i Roberta poddano chemoterapii, na skutek której stracił wszystkie włosy. Niestety, po kilku tygodniach pod jego prawym płatem płucnym wykryto nowotwór złośliwy. Tumor usunięto, po tym nastąpiła kolejna chemoterapia... Stan zdrowia Roberta zdawał się nie dawać żadnej nadziei, a jednak syn mój do końca przejawiał głęboką wiarę w to, iż zostanie uratowany. Podobnie mąż - również przez cały ten czas nie zwątpił, bezgranicznie ufając Bogu. Ja, niestety załamałam się i zupełnie straciłam wiarę. Nigdy wcześniej nie wyobrażałam sobie, że można tak cierpieć! Ból, który odczuwałam był tak przeszywający, że chwilami zdawało mi się, iż nawet sama śmierć mnie z niego nie uwolni. W głębi serca wierzyłam, że to kara Boska! Dotąd żyłam bowiem w przekonaniu, które zrodziło się we mnie pod wpływem czytanej literatury i licznych rozmów w gronie znajomych, że Kościół był wrogo nastawiony do kobiet. Gorycz i żal, których na skutek tego doświadczałam spowodowały, że nie tylko w ogóle przestałam chodzić do kościoła, ale nawet w jakimś sensie odizolowałam się od rodziny. Teraz natomiast, cierpiąc beznadziejnie z powodu choroby moich dzieci, postanowiłam w końcu poprosić całą rodzinę o wspólną modlitwę.
Wkrótce moje siostry przysłały mi Nowennę do Miłosierdzia Bożego, a następnie "Dzienniczek bł. siostry Faustyny Kowalskiej". Cała rodzina rozpoczęła modlitwę w intencji naszych synów. Nigdy wcześniej nie słyszałam o siostrze Faustynie, czy też Nowennie do Miłosierdzia Bożego. Jednak pod wpływem naszej modlitwy, niemal natychmiast odczułam jej skutki: duchowy spokój, wiarę w nieograniczoną moc Bożego Miłosierdzia i umiłowanie dusz przez Pana. Nasiąkałam Bożym Miłosierdziem niczym gąbka, modląc się nieustannie. Samotna, na kolanach, w ciemnej sypialni, powierzałam Bożej opiece nasze dzieci, męża i siebie. Po raz pierwszy w życiu oddałam się bezgranicznie Woli Bożej.
Wkrótce potem wszystko zmieniło się na lepsze: Dona wypuszczono ze szpitala wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Badania przeprowadzone trzy tygodnie później nie wykazały żadnych symptomów ziarnicy złośliwej! Lekarze byli głęboko zdziwieni tym niezwykłym wyzdrowieniem. Wyniki badań Roberta także wykazały zanikanie zmian nowotworowych.
Po pięciu latach corocznych testów okazało się, że zmiany te w obu przypadkach cofnęły się bezpowrotnie.
Upłynęło dziesięć lat od uzdrowienia moich dzieci. Dzisiaj obaj synowie cieszą się dobrym zdrowiem i pracują zawodowo. Minęło także dziesięć lat od mojego własnego, duchowego uzdrowienia...
Cała gorycz, jaką w sobie nosiłam przeciwko Kościołowi, należy do przeszłości. Codzienna Msza św., Komunia św., różaniec i Koronka do Bożego Miłosierdzia, bardzo mnie umacniają. Wciąż pozostaję głęboko wdzięczna Bogu za to, że nieustannie okazuje Swą łaskę i Miłosierdzie, nie tylko naszej rodzinie, ale każdemu kto zwróci się do Niego z ufnością.
Josephine Duyungan, Tacoma, USA
U źródeł Miłosierdzia
W swej najnowszej książce pt. "Wstańcie, chodźmy!" Ojciec Święty pisze:
"W słabości chorych zawsze dostrzegałem
coraz bardziej objawiającą się siłę - siłę miłosierdzia.
Chorzy niejako "prowokują" miłosierdzie.
Przez swoją modlitwę i ofiarę nie tylko wypraszają miłosierdzie,
ale stanowią "przestrzeń miłosierdzia":
czy lepiej "otwierają przestrzeń" dla miłosierdzia.
Swoją chorobą i cierpieniem wzywają do czynów miłosierdzia
i stwarzają możliwość ich podejmowania."
Ta "przestrzeń miłosierdzia", budzi w nas pragnienie dotykania
każdego ludzkiego serca z miłością,których jest tak wiele...
W odpowiedzi na te głębokie słowa, pragnę opisać nasze odkrywanie Miłosierdzia w służbie Bogu i bliźnim.
W centrum miasteczka Pont-L'Abbé nasza Wspólnota Monastyczna już od 140 lat ciągle na nowo odkrywa wiecznie żywe Źródło Miłosierdzia.
Towarzyszy temu wnikliwe odczytywanie sytuacji Kościoła i świata. Świadomość jego problemów i potrzeb ludzi żyjących w danym czasie, pobudza nas do głoszenia Miłosierdzia od zawsze i na zawsze.
Dziś świat potrzebuje miłosierdzia bardziej niż kiedykolwiek.
Potrzebuje nie słów, pustych deklaracji, lecz gotowości przyjścia z pomocą każdemu, kto cierpi na duszy czy ciele.
Należy zanurzyć się w miłosierdziu Jezusa, by czerpać z serca Boga, promieniując na innych. Kiedy ocieramy spocone twarze, podajemy szklankę wody, pochylamy się nad cierpiącym człowiekiem w geście miłości, wtedy Bóg Miłosierdzia roztacza nad nami swe promienne Oblicze.
Miłosierdzie dla naszej Wspólnoty jest naszą codzienną modlitwą, darem serca składanym Bogu każdego dnia. Tylko w Miłosierdziu rodzi się nasza wolność i doskonałość. Pełne miłosierdzie składane z siebie jest darem przyniesionym na ołtarz, aby zapłoną ogniem, którym dzielimy się z innymi.
Jeśli stać Was na takie małe gesty miłosierdzia, usłyszycie w głębi Waszych serc: "Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią".
Najważniejszym, bezinteresownym darem, który możemy przekazać innym jest miłość miłosierna, to tajemnica jaką każdy człowiek powinien odkryć.
Tajemnica sensu naszego codziennego istnienia.
Modlę się dla Was o miłosierdzie.
Siostra Augustianka od Miłosierdzia Jezusa
Ofiarowaliśmy się miłości miłosiernej Boga
Nabożeństwo do Bożego miłosierdzia jest mi bardzo drogie, jestem z nim od dawna związany. Pierwszą książką, która mi wpadła w ręce po moim gwałtownym nawróceniu był Dzienniczek św. Faustyny. W zapale neofity pochłaniałem go każdego dnia. Codziennie odmawiałem koronkę i litanię do miłosierdzia Bożego. Z narzeczoną postanowiliśmy wziąć ślub w sobotę, w wigilię święta Bożego Miłosierdzia. Na ołtarzu widniał napis: "Miłość Boża jest kwiatem, a miłosierdzie owocem"( patrz: Dzienniczek, 949).
Kilkakrotnie, w ważnych chwilach naszego życia, (np. w rocznice ślubu) widzieliśmy tęczę na niebie. Pierwszą taką wymowną tęczę, która jest przecież symbolem Bożego miłosierdzia (Ap 4, 3), ujrzeliśmy w pochmurny, deszczowy dzień pod szczytem Mnicha w Tatrach. Była to niedziela zesłania Ducha Świętego, wtedy też pierwszy raz powiedzieliśmy sobie, że pragniemy razem żyć.
Później było 10 wspaniałych lat, w czasie których urodziło nam się dwoje dzieci. Michałek był dla mnie prezentem na Dzień Ojca, gdyż przyszedł na świat 22 czerwca, a 3 lata po nim urodziła nam się Martusia. W tych latach doświadczyliśmy od Pana Boga tyle łask, że można by napisać o tym książkę. Między innymi, Jezus pomógł mi założyć firmę opierającą się na chrześcijańskich zasadach, w której wszyscy czujemy się jak w rodzinie; nikt nie jest wyzyskiwany, praca odbywa się od ósmej do szesnastej i nigdy dłużej, a zaczynamy ją wspólną modlitwą. Notabene prosperujemy znakomicie.
Przez te wszystkie wydarzenia Pan Jezus przygotował mnie i moją małżonkę do jednego z najważniejszych momentów w naszym życiu. Pewnego dnia, pod wpływem lektury Wiedzy Krzyża św. Edyty Stein oraz Dziejów duszy św. Tereski od Dzieciątka Jezus, ofiarowaliśmy się uroczyście miłości miłosiernej Boga według aktu oddania siebie na ofiarę całopalną św. Tereski. Wtedy usłyszeliśmy wewnętrzny głos mówiący, że jest to jeden z najpiękniejszych dni naszego życia, głos nakazujący, by zachęcać innych do uczynienia tego aktu. Początkowo, choć nie zdawałem sobie do końca sprawy ze znaczenia tego wydarzenia, wydawało mi się, że dokonałem czegoś szczególnego. Dopiero wyjaśnienie kierownika duchowego sprowadziło mnie na ziemię. Oznajmił mi on, że ofiarowanie się Bogu za dusze, czyli za braci i siostry, jest wymogiem miłości, a zatem obowiązkiem każdego chrześcijanina.
Odtąd każdego ranka odmawiani tzw. akt ofiarowania dnia według św. Tereski i wzrastam powoli w zrozumieniu, że każdy, nawet najmniejszy czyn dokonany z miłości dla Jezusa, ma ogromne znaczenie. Łatwiej przychodzi mi pokonywanie trudności i znoszenie cierpień dnia powszedniego, gdyż przeżywanie ich w atmosferze dobrowolnie podjętej ofiary ogromnie ułatwia niesienie codziennego krzyża.
Zanim podjąłem decyzję o ofiarowaniu się miłości miłosiernej Boga, nachodziły mnie wątpliwości i lęki, czy ofiarowanie się nie pociągnie za sobąjakiejś nagłej, strasznej choroby czy innego wielkiego nieszczęścia. Pokonałem jednak z pomocą Bożą te pokusy i zrozumiałem, że Pan Bóg nie zmieni przecież swoich planów względem mojego życia i nie zniszczy go, ale sprawi, że każda chwila mojej egzystencji: praca, wypoczynek, zabawa z dziećmi i wszystkie drobne czynności, nabiorą nowego, nieskończonego wymiaru w oczach Bożych.
Zachęcam gorąco wszystkich czcicieli miłosierdzia Bożego i wszystkich kochających Jezusa do ofiarowania się miłości miłosiernej Boga i pocieszenie tym Najświętszego Serca naszego ukochanego Zbawiciela.
Wojtek, 33 lata
Pan uporządkował moje sprawy
Postanowiłam podzielić się z Wami moim odkryciem Boga. Piszę "odkryciem", bo do tej pory wierzyłam w Boga i wiedziałam, że On jest gdzieś w niebie, wysoko - sprawiedliwy i wielki. Niedawno odkryłam, że On jest tak blisko, tuż obok mnie.
Zaczęło się wszystko w 2000 roku, Roku Jubileuszowym. W styczniu kupiłam "Miłujcie się". Treści tam zawarte bardzo mnie poruszyły i mimo, że czasopismo jest skierowane głównie do młodych - a ja mam 45 lat - poczułam, że to coś dla mnie. Przeczytałam tam też prośbę o codzienne odmawianie Koronki do Miłosierdzia Bożego przez cały Jubileuszowy Rok, najlepiej z całą rodziną. Pomyślałam sobie: nie jest to taki trud, raptem 15 minut modlitwy. Kłopot w tym, że nie miałam z kim klęknąć. W mojej rodzinie mąż częściej zaglądał do kieliszka, niż do kościoła. Albo był chory, albo miał być chory. Dzieci, jeszcze małe, początkowo chętnie klęczały ze mną, ale już po tygodniu zostałam sama. Postanowiłam modlić się sama i powierzyć moją rodzinę Miłosiernemu Jezusowi. Codziennie odmawiałam Koronkę rano, wieczorem, w drodze do pracy.
W moim życiu zaczęły zachodzić zmiany. Najpierw z dnia na dzień rzuciłam papierosy, które paliłam przez ponad 20 lat. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że to zrobię, wyśmiałabym go. Stres, mąż, obowiązki były dobrym wytłumaczeniem dla braku silnej woli zerwania z nałogiem. Był jeszcze drugi nałóg, onanizm, konsekwencja niedopełnienia przez mojego męża obowiązków małżeńskich. I ten nałóg Jezus pomógł mi pokonać. Pozwolił mi Pan uporządkować "wszystkie moje dzienne sprawy".
Dzisiaj, po prawie półtorarocznej abstynencji od papierosów i onanizmu, czuję się wolna i pełna wiary w to, że ufną modlitwą można uprosić u Boga wszystko. A On nie poprzestał na mnie, wysłuchał moich próśb i dokonał wielkiej zmiany w psychice i zachowaniu mojego męża. Ten, gdy modliłam się, szydził ze mnie, krzyczał, bym "Boga nie mieszała do codziennych spraw", bo "On nie jest od takich głupstw".
Dzisiaj mój mąż się nie upija i już nie obrywam po głowie od rozwścieczonego pijanego mężczyzny. Mój mąż przystępuje do spowiedzi i Komunii św. i ku mojemu zaskoczeniu klęka codziennie do modlitwy.
Płyną mi łzy wdzięczności, Panie Jezu, Ty wszystko możesz. Dziękuję Ci. W dalszym ciągu odmawiam Koronkę do Miłosierdzia Bożego i wieczorem całuję serce Pana Jezusa na moim małym obrazku. Potem stawiam go z powrotem na półkę, dziękując za dzień dzisiejszy i prosząc o opiekę na jutro.
Małgorzat
Jezus Miłosierny najlepszym lekarzem
Wszystko zaczęło się trzy lata temu. Doznałem urazu kolana, grając mecz w piłkę nożną. Uwielbiałem ten sport, więc trudno mi było rozstać się z nim na czas kontuzji. Podczas pierwszej wizyty u lekarza stwierdzono, że to nic poważnego, więc z niecierpliwością czekałem, aż zejdzie przeszkadzająca mi w poruszaniu się opuchlizna.
Jednak po każdym meczu czułem się coraz gorzej, kolano blokowało się tak, że nie mogłem w ogóle zgiąć nogi. Od ortopedy dowiedziałem się, że naderwana została część łękotki i konieczny jest zabieg. Po operacji szybko doszedłem do siebie, lecz czułem, że nie jest to moje "stare" sprawne kolano. Po jakimś czasie znów nie mogłem zginać nogi, do tego jeszcze zacząłem odczuwać potworny ból. Lekarz stwierdził, że konieczna jest ponowna operacja. Byłem już trochę podłamany tym wszystkim, wiedziałem przecież, że ludzie po takich zabiegach są normalnie sprawni, a ja w odstępie zaledwie kilku miesięcy już drugi raz muszę położyć się na stole operacyjnym.
Nie minęły dwa miesiące od drugiego zabiegu, a ja ponownie znalazłem się w szpitalu, po tym zabiegu lekarz od razu skierował mnie do specjalistycznej placówki. Tam okazało się, że dostrzeżono nieduży ubytek kości udowej, innymi słowy, że mam martwicę kości a w tej sytuacji pozostaje tylko obserwować, czy choroba nie rozwija się. Słuchałem tego wszystkiego ze łzami w oczach i z wielkim bólem w sercu. Spadło to na mnie tak nagle i brzmiało jak wyrok. Ciężko było mi chodzić, więc nie marzyłem już nawet o grze w piłkę nożną. Byłem kompletnie załamany, nie cieszyło mnie nic, nawet ślub z ukochaną dziewczyną. Mieliśmy tyle planów na przyszłość, marzyliśmy o wspólnym szczęśliwym życiu, a ja tak zawiodłem moją żonę. Rosła we mnie niechęć do świata, miałem pretensje do wszystkich, nawet do Pana Boga (choć byłem i jestem bardzo wierzący). Straciłem sens życia i nieustannie pytałem Jezusa, dlaczego mi to robi, dlaczego nie mogę normalnie żyć i pracować, szczególnie teraz, gdy mam żonę i tyle planów. Dręczyła mnie uparta myśl, że ja, młody mężczyzna, kiedyś przecież tak sprawny, leżę teraz w łóżku. Kompletnie nie chciało mi się żyć.
Pewnego dnia przypomniałem sobie o cudzie Miłosierdzia Bożego. Czytałem w waszym dwumiesięczniku o ludziach, którzy z różnymi chorobami zwracali się do Jezusa Miłosiernego i doznawali ukojenia, zostawali uzdrowieni. Od tej pory oddałem się i szczerze zaufałem Miłosierdziu Bożemu. Odmawiałem codziennie koronkę, która powoli stawała się moim lekarstwem.
Od ostatniego zabiegu minął już prawie rok. Podczas ostatniej kontroli lekarz stwierdził, że jest widoczna poprawa i wszystko idzie ku dobremu. Nie wiem, co jeszcze w życiu mnie spotka, nie wiem też, czy choroba kiedyś się nie odnowi, ale wiem jedno, że nigdy nie odsunę się od Boga. Dzisiaj normalnie chodzę i czuję się dobrze. Jezus mnie uzdrowił i przywrócił nadzieję na lepsze jutro. Znów jestem taki, jak dawniej, chociaż nie gram już w piłkę nożną. Za to o wiele więcej się modlę. Codziennie dziękuję Bogu za wszystkie łaski, które otrzymałem i za cudowną, dobrą, wyrozumiałą żonę.
Pragnę skierować ten list do wszystkich, którzy są w podobnej sytuacji, aby zaufali Jezusowi. Dla Niego nie ma spraw trudnych i niemożliwych. Jezus jest Cudotwórcą i najlepszym lekarzem. Wystarczy tylko szczerze poprosić i zaufać.
Marek
Dziękuję Ci Jezu za wszystko
Zawsze byłam osobą wierzącą,bo taka wiarę przekazali mi rodzice. Chodziłam do Kościoła,bo tak zostałam nauczona. Przełomem stał się pewien marcowy dzień. Oboje z mężem zatruliśmy się tlenkiem węgla. Ulatniał się on w nocy gdy spaliśmy. Zwykle w takich przypadkach ludzie się nie budzą-umierają we śnie. U nas było inaczej. Mąż się przebudził i zobaczył mnie leącą obok-sztywną, z otwartymi oczami ale nie reagującą na nic.
Zadzwonił po pogotowie. Odwieziono nas na intensywną terapię. Okazało się że mamy bardzo wysokie stężenie tlenku węgla w organiźmie, lekarze byli zdziwieni stanem męża, że dał radę zadzwonić. U mnie okazało się nastąpiły już objawy neurologiczne śmierci... po zesztywnieniu mięśni potem traci się już oddech... Cudem przeżyliśmy...
Wtedy zaczęłam głębiej i intensywniej myśleć o Bogu. Zaczęło zastanawiać mnie dlaczego mnie ocalił, co chciał mi przekazać,co takiego mam tutaj do zrobienia, że postanowił mnie ocalić... Któregoś dnia otrzymałam od siostry modlitwę szczęścia oraz opowiedziała mi wiele o Miłosierdziu Bożym. Od tamtej pory modlę się do Miłosierdzia Bożego, zaczęłam zastanawiać się nad swoim życiem, poczułam w końcu obecność Boga w moim życiu, poczułam żę kocham go bardzo.
Byłam wtedy również osobą bezrobotną od dwóch lat, systematycznie składałam dokumenty do różnych firm. Po tym wypadku zaczęłam modlić się w tej intencji. Po miesiącu dostałam pracę. Moje serce przepełnione jest miłością do Jezusa, ufam mu całkowicie i nie boję się już poświęcić mu swego życia, bo wiem że zrobi wszystko tak jak ma być. Nauczył mnie pokory wobec świata, pozbawił pychy. Dziękuję Ci Jezu za wszystko, Ufam Tobie i w tobie pokładam nadzieję. Dziękuję za wszystko.
Katarzyna
Do woli czerpcie ze źródła cudów
Na początku mojego świadectwa pozwolę sobie przytoczyć słowa papieża Jana Pawła II: Kto prawdziwie spotkał Chrystusa nie może Go zatrzymać dla siebie, ale winien Go głosić.
Po wstępnych badaniach ginekologicznych lekarz oznajmił mi, że mam guza na lewym jajniku. Tak zaczęły się kolejne rekolekcje w moim życiu. Wiele nieprzespanych nocy, wiele rozmyślań pełnych niepokoju i strachu: Co będzie dalej i jak długo będę jeszcze żyć? Zaczęłam czerpać ze źródeł Miłosierdzia Bożego, jakimi są m.in. sakramenty pojednania i namaszczenia chorych. Dopełnieniem była Msza św. odprawiona w mojej intencji za wstawiennictwem św. Ojca Pio. Pojej zakończeniu spotkałam siostrę zakonną, która podarowała mi obrazek z relikwiami tego świętego.
Moje wnętrze było wypełnione Bożym duchem. Źródło robiło swoje. Kiedy znalazłam się w klinice, najbardziej ucieszyłam się z tego, że była tam kaplica z Najświętszym Sakramentem i możliwość uczestnictwa w Eucharystii - chwała i dziękczynienie Bogu za ludzi, którzy starają się zachowywać i dbać o takie miejsca. Pozwalało mi to na osobistą rozmowę z Jezusem, na dzielenie się moimi przeżyciami jak i na ciągłe wołanie: Jezu, ulituj się nade mną i uzdrów mnie, boja wiem, że Ty wszystko możesz!
Przychodziłam prawie co dzień o godz. 15.00 i odmawiałam Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Tu również przyjęłam dwukrotnie sakrament namaszczenia chorych.
Pismo św.. a miałam je zawsze przy sobie, było kolejnym źródłem, z którego czerpałam nadzieję i moc. Tak nawiązywałam dialog z Jezusem - Przybliżmy się więc z ufnością do tronu łaski, abyśmy otrzymali miłosierdzie i znaleźli laskę dla uzyskania pomocy w stosownej chwili (Hbr 4, 16).
Termin mojej operacji przesuwał się z dnia na dzień, lecz nie z winy lekarzy. To Bóg wyznaczył odpowiednią porę i czas. Oczekując na zabieg, poprosiłam jeszcze kapłana o Mszę św. za wstawiennictwem św. Faustyny i w modlitwie pogłębiałam ufność w Boże miłosierdzie. Wiedziałam, że najważniejsze jest zaufanie. Ja otrzymałam tę łaskę i zaufałam do końca, bo wiedziałam, że Jezus płynie na pokładzie tej samej łodzi, co ja.
1 października 2004 r., a więc w miesiącu różańca, byłam operowana. Po zabiegu przyszedł do mnie lekarz i powiedział: Głowa do góry! To nie jest rakowe, choć operacja technicznie była trudna. Miała Pani szczęście. Wszystko będzie dobrze. Nie byłam pewna, czy dobrze zrozumiałam, co lekarz do mnie mówił, ale tylko jeden Pan Bóg wie, jak bardzo pragnęłam to usłyszeć. Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu. Przystępujący bowiem do Boga musi uwierzyć, że Bóg jest i wynagradza tych, którzy Go szukają (Hbr 11,6). Dzięki Ci, Boże, za świętych obcowanie!
Bardzo doświadczyłam tego, jak Bóg kocha człowieka przez człowieka. Trzeba tylko się otworzyć na Jego miłość. Często odwiedzała mnie rodzina i znajomi. Liczne telefony i życzliwość współpacjentek na sali, troskliwa opieka lekarzy i pielęgniarek - wszystko te gesty przyjmowałam jako dar miłości.
Po prawie miesięcznym pobycie w klinice skorzystałam jeszcze z badań mammografii piersi. Byłam szczęśliwa, że wracam do domu, do męża i dzieci (mam ich troje). Moja radość nie trwała jednak długo. Po tygodniu zostałam powiadomiona, że muszę wrócić do kliniki, ponieważ odkryto guza na mojej lewej piersi. Było mi ciężko, lecz długo świadectwo nie czekałam. Przeżycia z pierwszego doświadczenia skierowały mnie od razu do Bożego miłosierdzia i Eucharystii. Jak się dowiedziałam Papież Jan Paweł II 17 października 2004 r. wprowadził Kościół w Rok Eucharystii: Eucharystia - szczyt i źródło życia oraz posłannictwa Kościoła. Dzięki Bogu byłam tylko cztery dni w klinice. Wyniki histopatologiczne wyszły pomyślnie i w dniu św. Tadeusza Judy zostałam wypisana do domu. Przez pewien czas jeździłam jeszcze do kontroli. Teraz jestem zdrowa i mogłam powrócić do pracy, za co z całego serca dziękuję moim przełożonym.
Ja i moja rodzina otrzymaliśmy drugie życie. Teraz rozumiem, że Bóg pozwala, abyśmy napotykali przeszkody w swoim życiu po to, by wzrastać w wierze i intensywniej odczuwać Jego obecność. Po strapieniu Bóg daje pocieszenie, bo dla Niego nie ma przeszkód nie do pokonania.
Tym świadectwem dziękuje wszystkim dobrym ludziom za modlitwę w mojej intencji i troskę o moją rodzinę. Lekarzom, którzy nie szczędzili wysiłków w ratowaniu mi życia i zdrowia. Każdej osobie, o której nie było mi wiadomo, że była w tych trudnych chwilach ze mną i z moją rodziną. Dziękuję z całego serca i polecam każdą z tych osób Bożemu miłosierdziu i Matce Najświętszej. Dziękuję również i wam, kochani, za wspaniałe czasopismo Miłujcie się!, z którego otrzymałam nadzieję i pociechę.
Życzę wszystkim z całego serca, aby czerpali z tego niezgłębionego źródła cudów, którym jest Eucharystia i Boże miłosierdzie.
Elżbieta
Wyzwolenie z nałogu alkoholizmu
Piszę z potrzeby serca jako wotum wdzręczności Miłosierdziu Bożemu za cudowne wyleczenie mnie z nałogu pijaństwa, wprowadzenie na drogę wiary i przemianę duszy.
Mam 52 lata. Przez 25 lat zajmowałem różne samodzielne i odpowiedzialne stanowiska. Jestem ojcem trzech dorosłych synów. Złe towarzystwo spowodowało, że życie moje poszło w niewłaściwym kierunku. Alkoholu nadużywałem od 19. roku życia przez 30 lat, mimo iż z domu wyniosłem poprawne religijne wychowanie, w dzieciństwie służyłem do Mszy św., a w bliskiej rodzinie mam osoby zakonne.
Moje życie zmieniło się po szkole średniej, po wstąpieniu do młodzieżowych organizacji politycznych, na kursach ateistycznych oraz pod wpływem nieskrępowanego korzystania ze świata. Początkowo było dwulicowe zachowanie się, wynikające z religijnego wychowania i wpływów zepsutego środowiska, a następnie już otwarcie swobodne życie pod wpływem ciągłego używania alkoholu. Wyrzuty sumienia gaszone alkoholem trwały 30 lat.
Krótkie kilkumiesięczne przerwy w rozwiązłym życiu - pozwalające mi zwrócić się do Boga o ratunek - przechodziły w nałóg z jeszcze większą siłą. Kuracje odwykowe w zakładach zamkniętych trwały nadal. Pogłębianie się nałogu alkoholowego, beznadziejność, rozpacz i wyrzuty sumienia prowadziły mnie do myśli samobójczych. Pogłębianiu się tego stanu sprzyjały warunki pracy zawodowej (browar).
Na przestrzeni ostatnich lat przeżyłem 2 przypadki uniknięcia śmierci w stanie zamroczenia alkoholowego, w którym jedynie bytem w stanie wezwać Matkę Najświętszą na ratunek mej duszy. Jeden z tych wypadków miał miejsce o godzinie trzeciej po północy (sen na mrozie w okolicy z grasującymi wilkami). Analizując to cudowne uniknięcie śmierci doszedłem do przekonania, że jednak mimo wszystko Opatrzność Boża czuwa nade mną, i że broni mnie ten jeden dziesiątek różańca, który od czasu do czasu odmawiałem w skrytości i po pijanemu, jako że we wnętrzu moim nosiłem pragnienie nawrócenia, mimo że postępowałem zawsze inaczej. Dalsze nadużywanie alkoholu spowodowało usunięcie mnie z pracy, i to był krytyczny moment w moim życiu. Odżyły myśli samobójcze. Całkowite zatopienie się w alkoholu a potem jego brak, spowodowały bezsenne noce, w czasie których czytałem wszystko, co było w moim zasięgu. Próbowałem się modlić i całą siłą woli przywołać Boga na ratunek, ale odczuwałem straszliwie piekącą pustkę w duszy. Krótkie sny przynosiły chaotyczne sceny: na przemian obrazy Matki Bożej i gromady diabłów w ogniu i dymie szczerzące do mnie zęby. Nastąpił zupełny spadek sit fizycznych. Z pomocą przychodziły mi matka i siostra. Gdy zaczynałem powoli odzyskiwać siły, szukając czegoś do czytania, w szafie wśród licznych drobiazgów natrafiłem na matą książeczkę pt. "Nowenna do Miłosierdzia Bożego". Wzrok mój zatrzymał się na urywku: "Najwięksi grzesznicy mają przed innymi prawo do ufności w przepaść Miłosierdzia Mojego. Córko Moja, pisz o Moim Miłosierdziu dla dusz znękanych. Rozkosz sprawiają Mi dusze, które odwołują się do Mojego Miłosierdzia. Takim duszom udzielam łask ponad ich życzenie. Nie mogę karać, choćby kto był największym grzesznikiem, o ile odwołuje się do Mej litości".
Słowa te zrobiły na mnie silne wrażenie. Upadłem z płaczem na kolana! Wołałem głośno: "Jezu! Czy i ja, człowiek, który popełnił dokładnie z nadwyżką wszystkie grzechy główne i dziś stoi nad przepaścią z myślami samobójczymi - mam jeszcze szansę ratunku?! Czy mi, Jezu, przebaczysz?..." Szybko przeczytałem całą książeczkę wraz z krótkim opisem sylwetki s. Faustyny. Odmówiłem na końcu koronkę, modlitwy i Litanię do Miłosierdzia Bożego. Wówczas odczułem nieco nadziei w sercu.
Odtąd codziennie już zacząłem się modlić do Miłosierdzia Bożego i prosić s. Faustynę o wstawiennictwo. Taka syuacja trwała 3 miesiące, w czasie których beznadziejnie poszukiwałem pracy. Po tym czasie z konieczności podjąłem zajęcie, które w stosunku do poprzednich stanowisk (kierownik) uważałem za poniżające i upokarzające mnie (dozór mienia). Obowiązki swoje wykonywałem w warunkach bardzo złych, z dala od ludzi, w zupełnej samotności, która potem okazała się dla mnie zbawienna, bowiem stwarzała mi warunki do rozmyślania nad sobą i do gorącej modlitwy do Miłosierdzia Bożego. Czyniłem to wówczas z całą skruchą. Degradacja i zepchnięcie mnie na margines życia zawodowego uświadomiły mi pychę i konieczność zmiany życia. Ujrzałem swą nicość.
Zacząłem rozważać Mękę Pańską i od tej pory trwała ciężka i żmudna praca nad sobą, połączona z adoracją Miłosierdzia Bożego, rozważaniem Pisma św. i czytaniem książek religijnych. Nie szło to łatwo. Przychodziły chwile wątpliwości co do istnienia Boga i podszepty, że to wszystko jest wymyślone przez ludzi. W swej niecierpliwości wołałem do Boga o znak, nie ustając jednak w wysiłkach. Wolne chwile i cisza nocnej pracy dawały mi warunki do czytania, modlitwy różańcowej i adoracji Miłosierdzia Bożego. Stopniowo otrzymywałem światło ducha i przekonanie, że aby otrzymać prawdziwie mocną wiarę, trzeba całkowicie przemienić duszę, a także życie wewnętrzne, odrzucić swoje "ja", nawyki, przywary i przywiązanie do świata. To było bolesne tym bardziej, że trzeba było swoją przemianę pokazać na zewnątrz ludziom z własnego otoczenia, którzy dotychczas znali mnie jako człowieka innego. Ta przemiana wiele mnie kosztowała, gdyż było wiele komentarzy na mój temat, posądzeń, szkalowań i kpin z mojego nawrócenia. Początkowo wszystko to ogromnie przeżywałem.
Intensywna walka z samym sobą trwała rok, przy stałym uciekaniu się do Miłosierdzia Bożego i prośbach o wstawiennictwo s. Faustyny.
Później otrzymałem szereg łask co do ciała i co do duszy:
- uleczenie z choroby alkoholowej i wrzodów dwunastnicy,
- dostrzeganie w każdym człowieku, nawet najbardziej grzesznym, bliźniego, którego Bóg chce zbawić,
- miłość do ludzi, co mną gardzą lub nienawidzą,
- chęć udzielania pomocy w nawracaniu innych - zwłaszcza alkoholików - wyznając im, że jeżeli Miłosierdzie Boże mnie wyrwało z nałogu, to im także pomóc może,
- ciągłe staranie się o to, aby żyć bez grzechu i w łasce.
W moim życiu potwierdziły się słowa Chrystusa, że: "Kto się zwróci z wielką ufnością do Mojego Miłosierdzia - udzielę mu łaski ponad życzenie".
Mieczystaw
Jestem szczęśliwym człowiekiem...
Zapalmy światło w sobie, potem zapalmy je w innych Podobnie jak światło rozprzestrzenia się po pokoju od jednej świecy do drugiej, tak samo my powinniśmy rozprzestrzeniać miłość od serca do serca. Na drodze do Boga zawsze będą wzniesienia i góry, które należy pokonywać, a służenie i miłość do bliźniego - to właśnie służenie i oddawanie czci Bogu. Marzę o powszechnym szczęściu dla wszystkich ludzi. Bądźmy dobrymi dla siebie! - Czyńmy dobro! Człowiek może wyznawać dowolną religię, podążać dowolną drogą lub zajmować się dowolną praktyką, lecz powinien być dobry i współczujący... Służenie ludziom to najlepsze służenie Bogu. Moje hasło - "Praca i szacunek dla drugiego człowieka jest oddawaniem czci Bogu". JEST tylko jedna droga zbawienia ludzkości - to droga przemiany serc ludzkich, w jakikolwiek sposób czynimy dobro innym, uszczęśliwiajmy ich, a złe myśli nigdy nie pojawią się w naszych umysłach...
Nie ma złej lub poniżającej pracy, jeżeli wykonuje się ją w odpowiednim duchu. Przez żarliwą pracę i szacunek dla drugiego człowieka możemy zmienić swoje przeznaczenie i zmienić bieg losu. Uwierzcie mi to prawda. Ja to wiem.
Mam na imię Małgorzata, jestem terapeutką z zamiłowania i powołania, ponieważ kocham ludzi i mam wielką potrzebę niesienia pomocy cierpiącym. To moje dodatkowe zajęcie i moja pasja, bo zawodowo pracuję w laboratorium Szpitala Św. Trójcy w Płocku, z czego też jestem dumna.
Kontakt z ludźmi cierpiącymi jest dla mnie ogromnym przeżyciem. Mam okazję ulżyć w ich cierpieniu podczas zabiegu, ale także mam możliwość rozmowy jest to niezwykłe przeżycie dla mnie i dla człowieka, któremu taka rozmowa przynosi ulgę i niejednokrotnie taki człowiek jest szczęśliwy. Pragnę podzielić się tym, co dla mnie znaczy miłość Jezusa i miłość do bliźniego Jezus Miłosierny prowadzi mnie przez życie, to On otworzył moje oczy i moje serce na innych. Moja potrzeba pomagania innym ludziom jest ogromna. Często mam uczucie, że przepełnia mnie szczęście i radość, chciałabym uchylić każdemu człowiekowi nieba. Mam wtedy niespożyte pokłady energii (mogę wtedy, przenosić góry...) wtedy także rzeczy niemożliwe STAJĄ SIĘ MOŻLIWE, wtedy też pragnę dzielić się swoją OGROMNĄ RADOŚCIĄ i POGODĄ DUCHA która mnie rozpiera i pragnę podzielić się tym uczuciem z każdym napotkanym po drodze człowiekiem. Każdemu napotkanemu człowiekowi życzę, aby w życiu spotkało go wszystko co najlepsze. Pragnę aby każdy człowiek poznał to uczucie i był szczęśliwy tak jak ja. Pragnęłam pomagać innym i BÓG dał mi tę możliwość, ponieważ jako bioterapeutka mam kontakt z drugim, a niejednokrotnie z bardzo cierpiącym człowiekiem. Właśnie też dzięki temu mam możliwość dać odrobinę szczęścia swojemu, bliźniemu, i sprawić, aby w szarości życia ludzie umieli odnaleźć to co dobre i piękne, by czerpali z życia to co najlepsze i najpiękniejsze. Modliłam się do Boga o to wszystko i to się spełniło i jestem szczęśliwym człowiekiem... Dlatego w miarę moich skromnych możliwości staram się przekazywać innym wiedzę o tym jaką moc ma głęboka wiara i prawdziwa modlitwa. Ponieważ sama tego doświadczyłam i nadal doświadczam, chociaż moje życie też nie było i nie jest usłane różami...
Wzorem jest dla mnie Siostra Faustyna, której życie i modlitwy są dla mnie drogowskazem na całe życie: Przebaczenie jako miłosierdzie * Pocieszenie jako miłosierdzie * Modlitwa jako miłosierdzie.
"Czyny miłosierdzia" Pragnę się cała przemienić w miłosierdzie Twoje i być żywym odbiciem Ciebie, o Panie; niech ten największy przymiot Boga, to jest niezgłębione miłosierdzie Jego, przejdzie przez serce i duszę moją do bliźnich. Dopomóż mi do tego, o Panie, aby moje oczy były miłosierne, bym nigdy nie podejrzewała i nie sądziła według zewnętrznych pozorów, ale upatrywała to, co piękne w duszach bliźnich i przychodziła im z pomocą. Dopomóż mi, Panie, aby słuch mój był miłosierny, bym skłaniała się do potrzeb bliźnich, by uszy moje nie były obojętne na bóle i jęki bilźnich. Dopomóż mi, Panie, aby język mój był miłosierny, bym nigdy nie mówiła ujemnie o bliźnich, ale dla każdego miała słowo pociechy i przebaczenia. Dopomóż mi, Panie, aby ręce moje były miłosierne i pełne dobrych uczynków, bym tylko umiała czynić dobrze bliźniemu, a na siebie przyjmować cięższe, mozolniejsze prace. Dopomóż mi, Panie, aby nogi moje były miłosierne, bym zawsze spieszyła z pomocą bliźnim, opanowując swoje własne znużenie i zmęczenie. Prawdziwe moje odpoczenie jest w usłużności bliźnim. Dopomóż mi, Panie, aby serce moje było miłosierne, bym czuła ze wszystkimi cierpieniami bliźnich. Nikomu nie odmówię serca swego. Obcować będę szczerze nawet z tymi, o których wiem, że nadużywać będą dobroci mojej, a sama zamknę się w najmiłosierniejszym Sercu Jezusa. O własnych cierpieniach będę milczeć. Niech odpocznie miłosierdzie Twoje we mnie, o Panie mój (...). Jezu mój, przemień mnie w siebie, bo Ty wszystko możesz. |
Napisałam kiedyś coś co wypłynęło prosto z mojego serca w chwili natchnienia, to moja modlitwa i zarazem podziękowanie Jezusowi Miłosiernemu za wszystkie łaski jakimi mnie obdarza.
KOCHAM CIĘ JEZU
Boże dałeś mi znak, otworzyły się przede mną bramy.
Pytałam Jezu, co mam w życiu czynić, jaką obrać drogę?
W chwili zwątpienia i rozpaczy wołałam do Ciebie
Jezu ja już dłużej tak żyć nie mogę.
Ty dałeś mi wiarę w chwili zwątpienia.
Uwierzyłam, że mogę coś zmienić.
Ludziom pomoc nieś - powiedziałeś mi,
że wielką miłością mam obdarować świat.
Mój świat mały, a zarazem wielki,
w którym nie ma smutku i łez.
W którym ludzie uśmiechając się do siebie,
przekazują sobie Twoją moc Jezu, moc miłości do bliźniego .
Dziękuję Ci mój Jezuniu za to,
że wysłuchałeś mych próśb.
Mawiają, że wiara czyni cuda i
dla mnie stał się cud.
Bo moje prośby i modlitwy zostały wysłuchane,
Boże, Jezu ukochany.
Modliłam się do Ciebie na Twoje święte promienie,
o pokój na świecie ,o moje ukochane dzieci.
O to, aby w ludzkich sercach
zagościła radość i miłość....
I Ty mnie wysłuchałeś i dziękuję
Ci za to Jezuniu ukochany.
Dzisiaj wiem po co żyję,
w życiu mam jasny cel,
który daje mi radość
na każdym kroku i w każdy dzień.
Myśl, że mogę komuś pomóc,
dać odrobinę ciepła napawa mnie radością.
Tak jak Ty cały świat i wszystkich
ludzi otoczyłeś miłością.
Miłością bezgraniczną,
miłością bezinteresowną...
Kocham Cię Jezu i dziękuję Ci.
Będę jak Twój uczeń, aż do końca moich dni
czynić dobro i nie czynić źle.
....MÓJ JEZUNIU KOCHAM CIĘ
* * * * *
OPTYMISTYCZNY WIERSZ
Jakie piękne jest życie, jaki piękny jest świat
I ludzie są wspaniali, choć mają wiele wad
Lecz jeden dla drugiego w potrzebie jest jak brat
Życie jest cudowne i cudowny jest świat
A mnie rozpiera radość i szczęście w każdą chwilę
Gdy widzę wokół siebie radosnych twarzy tyle
I moje serce wtedy przepełnia się radością
Że ludzie wbrew wszystkiemu otaczają się miłością
I jest to bardzo ważne dla każdego z nas
Bo kiedyś w naszym życiu nadejdzie taki czas
Że rozliczyć swe uczynki będzie musiał każdy człowiek
Przed sobą i przed Bogiem
Więc kochajmy się i szanujmy, otaczajmy dobrocią
Tak jak Jezus pokochał ludzi bezgraniczną miłością
Śpieszmy się kochać nawzajem, bo życie zbyt krótko trwa
Dajmy innym wszystko co najlepsze i najpiękniejsze
A tym samym uszczęśliwimy innych i damy sobie szczęście...
|
|
|
Ja i moje aniołki
Małgorzata
Jezu, ufam Tobie!
Pod koniec lutego 2003 r. nasza Mama znalazła się w szpitalu z powodu silnych bólów w jamie brzusznej. Po specjalistycznych badaniach (m.in. tomografii) okazało się, że istnieją zmiany w trzustce i widoczny jest guz głowy trzustki. Pobyt Mamy w dwóch szpitalach, czekanie na decyzję lekarzy co do możliwości operacji... Trwało to kilka tygodni.
Dwa dni przed operacją, w czasie rozmowy z ordynatorem, dowiedziałam się, że guz jest bardzo duży i najprawdopodobniej jego usunięcie będzie niemożliwe, a zostaną jedynie pobrane próbki do badania histopatologicznego. Wtedy dotarło do mnie, że musimy być przygotowani na wszystko. Mama nie była całkowicie świadoma tego, w jak bardzo poważnym jest stanie. A na pytania rodziny i krewnych o jej samopoczucie odpowiadałam niezmiennie, że trzeba być dobrej myśli i modlić się dalej o łaskę zdrowia dla niej. O tę modlitwę prosiłam wszystkich przyjaciół i dobrych znajomych.
Nadszedł dzień operacji, a po niej rozmowa z lekarzem, której nie zapomnę do końca życia: "Niestety, tak jak przypuszczałem, raczysko straszne. Dwie trzecie trzustki zajęte. Nie można było nic więcej zrobić, jedynie pobrać wycinek do badań. Na pani miejscu zaoszczędziłbym mamie pobytu na onkologii i wziął ją do domu, bo tego nie można wyleczyć. Guz tak szybko się rozrasta, że najprawdopodobniej jest to kwestia kilku tygodni...".
W moich myślach krążyły wciąż słowa "kwestia kilku tygodni...". Błagałam, by Pan nie zabierał Mamy od nas. Powtarzałam, że wierzę, iż sprawi cud... wierzę, że Mama będzie żyła... Ufam, że dopuścił to, abyśmy się do Niego zbliżyli. Prawda o Bożym Miłosierdziu i modlitwa tak wielu osób w intencji Mamy nie pozwoliły nam stracić nadziei. Bracia, Tata i ja modliliśmy się koronką do Miłosierdzia Bożego i za wstawiennictwem Siostry Faustyny. W tym czasie wpadła mi w ręce książka pt. Święta Siostra Faustyna i Boże Miłosierdzie. Zamieszczone tam świadectwa dodały nam wiary w to, że "dla Boga (...) nie ma nic niemożliwego" (Łk 1,37), a w naszych sercach zwiększyła się ufność, iż Jezus Miłosierny zachowa Mamę przy życiu. Nasza modlitwa stała się jeszcze gorliwsza, choć stan Mamy po operacji uległ pogorszeniu. Przyjęcie przez Mamę sakramentu namaszczenia chorych i codzienne przyjmowanie Jezusa Eucharystycznego napełniało mnie pokojem i poczuciem, że wszystko jest w Bożych rękach. Na szyi Mamy zawiesiłam medalik z Jezusem Miłosiernym i Siostrą Faustyną.
Nadszedł Wielki Piątek - dzień rozpoczęcia nowenny do Miłosierdzia Bożego. Czekałam na to, jako na czas wyjątkowych łask. Przed wyjazdemdo szpitala zadzwoniłam do sióstr Matki Bożej Miłosierdzia do Łagiewnik, prosząc o modlitwę. W szpitalu czekała na nas dobra wiadomość: wynik badania histopatologicznego wskazywał, że guz jest niezłośliwy. Zaskoczony tym wynikiem ordynator poinformował nas, że jest 50% szans... Następnego dnia lekarz dyżurny wypisał niespodziewanie Mamę do domu (z gorączką, bez leków). Była bardzo osłabiona, cierpiała... Czuwaliśmy przy niej na modlitwie. Trwała nowenna i nasze czekanie na cud.
W wigilię święta Bożego Miłosierdzia zawiesiłam w pokoiku Mamy obraz Jezusa Miłosiernego, by mogła się ciągle w Niego wpatrywać. W niedzielę rano -w święto Bożego Miłosierdzia - Mama po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni nie miała gorączki. Przyjęła Komunię św. z rąk szafarza z radością na twarzy i siedząc o własnych siłach w fotelu (tydzień wcześniej, w Wielkanoc, uczyniła to, leżąc w bólu). Tego dnia po Mszy św. prosiłam księdza proboszcza, by pozwolił mi wziąć relikwiarz św. Faustyny do chorej Mamy. Zgodził się. W domu zdziwienie i radość. Wspólnie modliliśmy się do Jezusa Miłosiernego za wstawiennictwem Siostry Faustyny. Ucałowaliśmy jej relikwie. Przyłożyłam również relikwiarz do chorego miejsca na ciele Mamy, błagając tę Świętą o wyproszenie u Boga łaski uzdrowienia. Potem udałam się do kościoła, by oddać relikwiarz i uczestniczyć w nabożeństwie ku czci Bożego Miłosierdzia o godz. 15. Po południu Mama na tyle dobrze się czuła, że usiadła z nami przy stole i rozmawiała prawie dwie godziny. Był to dla nas znak, że naprawdę nastąpiła poprawa.
W święto, na które czekaliśmy z taką nadzieją, Pan w bardzo widoczny sposób okazał nam swoje miłosierdzie... Jemu chwała i cześć, i dziękczynienie! Dla mnie był to cud. Od tamtej pory Mama nie miała nawrotu choroby, natomiast wszyscy domownicy spotykają się ok. godz. 15 przed obrazem Jezusa Miłosiernego na wspólnej modlitwie.
Wdzięczna córka