LEN DEIGHTON
SS-GB
Rok 1941 Wielka Brytania pod okupacją hitlerowską
Przełożył: SŁAWOMIR KĘDZIERSKI
W Anglii są zdziwieni i wciąż pytają: „Dlaczego on nie przychodzi?” Bądźcie spokojni. Bądźcie spokojni. Nadchodzi! Nadchodzi!
Adolf Hitler, 4 września 1940 na zjeździe pielęgniarek i pracowników pomocy społecznej w Berlinie.
Akt kapitulacji - tekst angielski.
Wszystkie siły zbrojne Wielkiej Brytanii w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz na wszystkich wyspach.
1. Brytyjskie dowództwo zgadza się na kapitulację wszystkich podległych mu sił zbrojnych w Zjednoczonym Królestwie Irlandii Północnej, na wszystkich wyspach oraz na terytoriach zamorskich. Dotyczy to także jednostek marynarki wojennej we wszystkich częściach świata, w portach i na morzu.
2. Wszelkie działania wojenne na lądzie, morzu i w powietrzu prowadzone przez brytyjskie siły zbrojne zostaną przerwane o godzinie 08.00 czasu Greenwich 19 lutego 1941 roku.
3. Dowództwo brytyjskie bezdyskusyjnie i niezwłocznie wykonywać będzie wszelkie dalsze rozkazy wydawane przez dowództwo niemieckie.
4. Nieposłuszeństwo wobec wydanych rozkazów, bądź ich niespełnienie, będzie rozpatrywane jako złamanie warunków kapitulacji i traktowane przez dowództwo niemieckie zgodnie z prawem i zwyczajami wojny.
5. Niniejszy akt kapitulacji jest autonomiczny i bezwarunkowy, i zostanie zastąpiony przez ogólny akt kapitulacji wystosowany przez, bądź też w imieniu dowództwa niemieckiego i dotyczyć będzie Zjednoczonego Królestwa i sojuszniczych narodów Wspólnoty Brytyjskiej.
6. Niniejszy akt kapitulacji został spisany w językach niemieckim i angielskim. Tekstem oryginalnym jest wersja niemiecka.
7. W przypadku zaistnienia wątpliwości bądź kwestii spornych odnośnie znaczenia lub interpretacji warunków kapitulacji, decyzja dowództwa niemieckiego będzie traktowana jako ostateczna.
Rozdział 1
Himmler zamknął króla w londyńskiej Tower - powiedział Harry Woods. - Ale teraz niemieccy generałowie uważają, że to armia powinna go pilnować.
Drugi mężczyzna zajmował się papierami leżącymi na jego biurku i nie skomentował tych słów. Uderzył pieczątką w poduszeczkę do tuszu, a potem przystawił ją na dokumencie. Scotland Yard, 14 listopada 1941 r. Aż trudno uwierzyć, że wojna wybuchła zaledwie dwa lata temu. Teraz było już po wszystkim - walki się skończyły, sprawa została przegrana. W dwóch kartonowych pudełkach od butów, do których wkładano przychodzącą i wychodzącą korespondencję, leżało wiele papierów. Buty ze sklepu Dolcis - skórzane pantofelki na wysokim obcasie, wąska szóstka. Detektyw nadinspektor Douglas Archer znał tylko jedną kobietę, która kupiłaby takie obuwie - swoją sekretarkę.
- Cóż, tak ludzie mówią - dodał Harry Woods, starszy mężczyzna w stopniu sierżanta, który stanowił drugą połowę „grupy zabójstw”.
Douglas Archer postawił parafę na dokumencie i wrzucił go do pudełka. Potem spojrzał w drugi kąt pokoju i pokiwał głową. Biuro wyglądało żałośnie. Jego pomalowane na zielono i kremowo ściany pociemniały z latami, a małe okienka z grubymi ramami i szybami zapaćkanymi przemieszanym z sadzą deszczem przepuszczały tak niewiele światła, że przez cały dzień musieli mieć włączoną elektryczność.
- Nie rób tego nigdy w swoim najbliższym otoczeniu... - powiedział nagle Harry Woods. Ktoś inny niż Harry, ktoś mniej śmiały czy mniej życzliwy, na tym by zakończył. Ale Harry nie zwrócił zupełnie uwagi na zakłopotany uśmiech swojego starszego stopniem kolegi. - Rób to z tą blondyną z góry, z Rejestracji. Albo z tą cycatą Niemrą z Biura Łącznikowego Waffen-SS - mówią, że jest nie od tego. Ale ze swoją własną sekretarką... - Harry Woods skrzywił się.
- Zbyt wiele czasu tracisz na słuchanie tego, co ludzie wygadują - odparł spokojnie Douglas Archer. - To twój słaby punkt, Harry.
Woods wytrzymał pełen dezaprobaty wzrok Douglasa bez mrugnięcia okiem.
- Gliniarz nigdy nie traci czasu, jeżeli słucha, co ludzie mówią, nadinspektorze. I gdybyś spojrzał prawdzie w oczy, też byś o tym wiedział. Możesz być cholernie dobrym detektywem, ale zupełnie się nie znasz na ludzkich charakterach - to jest twój słaby punkt.
Nie było zbyt wielu sierżantów detektywów, którzy odważyliby się mówić w ten sposób do Douglasa Archera, ale oni dwaj znali się od 1920 roku, kiedy Harry był młodym i przystojnym konstablem z baretką Military Medal na piersi. Wtedy cały jego rewir pełen był złamanych serc młodych przystojnych pokojówek i wszędzie u zapatrzonych w niego kucharek czekały gorące pierożki z mięsem. W tym czasie Douglas Archer był dziewięcioletnim chłopaczkiem, który pękał z dumy, jeżeli widziano go rozmawiającego z konstablem Woodsem.
Kiedy Douglas Archer został młodym, zielonym aspirantem służby śledczej, świeżo wypuszczonym z college'u policyjnego w Hendon, zaprzyjaźnił się z nim właśnie Harry Woods. A były to czasy, kiedy absolwenci takich szkół mieli ciężkie życie ze swoimi starszymi kolegami-praktykami.
Harry wiedział wszystko to, co policjant wiedzieć powinien, a nawet więcej. Wiedział, gdzie każdy nocny stróż gotuje sobie herbatę i koło której kotłowni można go znaleźć, gdy zaczyna padać. Orientował się też, pod którą wielką kupą śmieci mogą znajdować się pieniądze, i nigdy nie brał więcej niż jedną trzecią, bo w przeciwnym razie sklepikarze znaleźliby inny sposób, by opłacać zamiataczy ulic za ich dodatkową pracę. Było to jednak dawno temu, zanim hojność właścicieli pubów i barmanów na londyńskim West Endzie poszerzyła go w talii i nadała jego twarzy czerstwy wygląd. I zanim upór Douglasa Archera doprowadził go do CID, a potem do Wydziału Zabójstw Scotland Yardu.
- Sekcja C ma tu ładny gips - stwierdził Woods. - Wszyscy są zajęci. Czy mam przygotować walizkę śledczą?
Douglas zdawał sobie sprawę, że sierżant spodziewa się po nim, iż okaże zdziwienie, uniósł więc brew.
- Skąd u diabła o tym wiesz?
- Mieszkanie na Shepherd Market, a w nim pełno whisky, kawy, herbaty, i tak dalej. Na stole pełno talonów na paliwo, wystawionych przez Luftwaffe. Ofiarą jest dobrze ubrany mężczyzna, najprawdopodobniej spekulant handlujący na czarnym rynku.
- Tak sądzisz?
Harry uśmiechnął się. - Pamiętasz ten gang z czarnego rynku, który zamordował zarządcę magazynów w Fulham...? Fałszowali kupony na paliwo wystawiane przez Luftwaffe. To może być ta sama banda.
- Posłuchaj, Harry. Czy powiesz mi, skąd masz tę informację, czy też masz zamiar wyjaśnić tę zbrodnię nie ruszając tyłka?
- Sierżant z komisariatu na Savile Row jest moim starym kumplem od kielicha. Właśnie do mnie telefonował. Sąsiad znalazł ciało i powiadomił policję.
- Nie ma pośpiechu - odparł Archer. - Będziemy działać powoli.
Harry przygryzł wargę. Jego zdaniem nadinspektor Douglas Archer nigdy nie działał inaczej. Harry Woods należał do policjantów starej szkoły. Nie cierpiał papierkowej roboty, kartotek i mikroskopów. Lubił pogadać z ludźmi, wypić, przesłuchiwać i dokonywać aresztowań.
Douglas Archer miał trzydzieści lat, był wysoki i szczupły. Zaliczał się do nowego pokolenia detektywów i zrezygnował z noszenia czarnej marynarki, sztuczkowych spodni, kapelusza z podwiniętym rondem oraz sztywnego kołnierzyka, które w Wydziale Zabójstw stanowiły niemal strój służbowy. Douglas wolał ciemne koszule i kapelusz z szerokim rondem - taki, jaki nosił George Raft w hollywoodzkich gangsterskich filmach. Dopasowując się do tego obrazu, często sięgał po niewielkie czarne cygara.Właśnie po raz trzeci próbował zapalić jedno z nich. Tytoń był nędznej jakości i nie szło mu zbyt dobrze. Poszukał wzrokiem zapałek. Harry rzucił z kąta pokoju pudełko.
Archer był londyńczykiem, błyskotliwym i o wyrafinowanych zainteresowaniach, z których londyńczycy słynęli, jednak - podobnie jak wielu innych wychowujących się bez ojca - był zamknięty w sobie i trzymał się na dystans. Łagodny głos i oksfordzki akcent lepiej pasowałyby do bardziej spokojnej profesji prawniczej, ale nigdy nie żałował tego, że został policjantem. Uświadomił sobie obecnie, że zawdzięcza to przede wszystkim Harry'emu. Dla samotnego bogatego chłopczyka mieszkającego w wielkim domu Harry Woods, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, stał się niemal ojcem.
- Załóżmy, że kupony na paliwo z Luftwaffe nie są falsyfikatami. Załóżmy, że są autentyczne - powiedział Archer. - Wtedy będziemy mogli mieć prawie pewność, że wmieszany w to jest niemiecki personel i sprawę przejmie Feldgericht der Luftwaffe na Lincolns Inn. Nasze działania będą tylko stratą czasu.
- To przecież morderstwo - odparł Harry. - Parę kuponów na paliwo nie zmieni postaci rzeczy.
- Nie próbuj pisać na nowo prawa, Harry. Mamy wystarczająco dużo pracy starając się zapewnić przestrzeganie tego, które już mamy. Wszelkie przestępstwa, w które wmieszany jest w najmniejszym nawet stopniu personel Luftwaffe, podlegają jurysdykcji sądów Luftwaffe.
- Możemy tego uniknąć, jeżeli właściwie rozegramy sprawę - zaoponował Harry, przesuwając dłonią po wiecznie nieposłusznych włosach. - Jeżeli uda się nam wycisnąć zeznania, a potem wyślemy ich kopie do Geheime Feldpolizei i Kommandantur, dając im w ten sposób wyrok na talerzu. W przeciwnym razie te niemieckie pierdoły zaklajstrują wszystko z powodu braku dowodów winy albo wyślą winnych na jakąś ciepłą posadkę do innego kraju.
Dla Harry'ego walka nie kończyła się nigdy. Jego pokolenie, które walczyło i zwyciężyło w błocie Flandrii, nigdy nie mogłoby się pogodzić z klęską. Ale Douglas Archer nie był żołnierzem. Dopóki Niemcy pozwalali mu wykonywać jego pracę i ścigać morderców, wykonywał ją tak jak zawsze. I zamierzał przekonać Harry'ego o słuszności swojego punktu widzenia.
- Bardzo byłbym ci wdzięczny, Harry, gdyby twoje prywatne opinie nie miały wpływu na przyjęty tryb postępowania. - Douglas stuknął palcem w wyciągi z raportów SIPO. - I wcale nie uważam, że oni traktują łagodnie swój niemiecki personel. Pięć egzekucji w ciągu ostatniego miesiąca. W tym majora z dywizji pancernej, odznaczonego Krzyżem Rycerskim. Jego jedynym przewinieniem było to, że spóźnił się o godzinę na kontrolę parku samochodowego. - Cisnął arkusze informacyjne na biurko sierżanta.
- Czy ty rzeczywiście czytasz ten cały pasztet?
- Gdybyś miał choć trochę oleju w głowie, Harry, czytałbyś to również. Wiedziałbyś wtedy na przykład, że generał Kellerman organizuje swoje konferencje CID we wtorki rano o jedenastej, czyli dokładnie za dziesięć minut.
- A to wszystko dlatego, że stary sukinsyn pije zbyt dużo w czasie lunchu. Za każdym razem, kiedy po południu wytacza się z klubu oficerów SS, nie pamięta z angielskiego nic poza „jutro, jutro”.
Harry Woods zauważył z satysfakcją spojrzenie, jakim Archer obrzucił puste krzesła i biurka - jakby obawiał się, że ktoś mógłby usłyszeć tę uwagę.
- Bez względu na to, czy masz rację, czy nie - stwierdził ostrożnie Douglas - chce mieć te swoje konferencje. A rozpoczynanie dochodzenia, do którego nawet nie zostaliśmy zaproszeni, może okazać się niewystarczającym wytłumaczeniem mojej nieobecności na górze o jedenastej. - Wstał i zebrał dokumenty, z którymi generał mógł chcieć się zapoznać.
- Powiedziałbym mu, żeby poszedł sobie do diabła - oznajmił Harry. - Powiedziałbym mu, że praca jest zawsze na pierwszym miejscu.
Douglas Archer obciął starannie cygaro, żeby zachować jego nie wypaloną część, a potem włożył je do górnej szuflady biurka, w której leżało szkło powiększające, nie wykorzystany bilet na koncert i zepsute wieczne pióro.
- Kellerman nie jest wcale taki zły - powiedział. - Utrzymał Policję Metropolitalną mniej więcej w całości. Czy zapomniałeś już o tych gadkach, żeby usadowić na górze niemieckiego zastępcę komisarza? Kellerman się temu sprzeciwił.
- Zbyt duża konkurencja - mruknął Harry. - A Kellerman nie lubi konkurencji.
Douglas włożył raport i pozostałe dokumenty do swojej teczki i zapiął jej pasek. - Na wypadek mało prawdopodobnej możliwości, że West End Central poprosi o nas, przygotuj walizkę śledczą i zamów samochód. Powiedz im, żeby trzymali tam fotografa, dopóki go nie zwolnię. I lekarza z sądówki.
- Lekarzowi się to nie spodoba - stwierdził Harry.
- Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś, Harry. Poślij doktorowi pudełko pigułek na wstrzymanie z pozdrowieniami ode mnie i przypomnij mu, że dzwonisz z Whitehall 1212, Komenda Główna Kriminalpolizei, Ordnungspolizei, Sicherheitsdienst i Gestapo. Wszelkie zażalenia może wysłać tam na piśmie.
- Nie denerwuj się - powiedział pojednawczym tonem Woods. Zadzwonił telefon. Spokojny, bezosobowy głos osobistego sekretarza generała Kellermana oznajmił:
- Nadinspektor Archer? Generał przysyła wyrazy uszanowania i pyta, czy mógłby pan poświęcić mu trochę czasu i poinformować go o działaniach CID?
- Niezwłocznie, majorze - powiedział Douglas i odłożył słuchawkę.
- Jawohl, Herr Major. Całuję pana w dupę, Herr Major - wykrzywił się Harry.
- Och, Harry, na litość boską. To ja muszę załatwiać sprawy z tymi ludźmi, a nie ty.
- Mimo to wciąż nazywam to włażeniem w tyłek.
- A jak sądzisz, jak bardzo trzeba było włazić im w tyłek, żeby uchylić rozkaz deportacji twojego brata? - Douglas postanowił wtedy, że nigdy nie powie o tym Harry'emu, i teraz był wściekły na samego siebie.
- Został uchylony na podstawie medycznej opinii wystawionej przez jego lekarza - odparł Woods, ale mówiąc te słowa uświadomił sobie, że najprawdopodobniej większość techników wysyłanych do niemieckich fabryk posiadała podobne zaświadczenia od miłosiernych medyków.
- To pomogło - przytaknął niezgrabnie Douglas.
- Nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy, Doug - powiedział Harry, ale Douglas szedł już szybkim krokiem na pierwsze piętro. Niemcy byli znani ze swojego zamiłowania do punktualności.
Rozdział 2
Generał Fritz Kellerman - według żargonu SS gruppenfuhrer - był jowialnie wyglądającym mężczyzną pod sześćdziesiątkę. Wzrost miał średni, lecz rumiana cera i lekka otyłość wynikające z zamiłowania do dobrych potraw i trunków oraz nawyk trzymania obu rąk w kieszeniach powodowały, że sprawiał wrażenie raczej niskiego i tęgiego. Jego sztab nazywał go „Vater”, ale choć sposób bycia miał ojcowski, to jednak nie odznaczał się aż taką dobrotliwością, by zasłużyć na cieplejsze przezwisko „Vati” - Tatuś. Gęsta strzecha białych włosów generała zmyliła już niejednego młodego oficera, który nieopatrznie przyjął zaproszenie na poranny bieg po parku. Rzadko kto podejmował taką próbę po raz drugi. Również tylko najmniej doświadczeni mogli zgodzić się na przyjacielską partię szachów, Kellerman był bowiem niegdyś najmłodszym mistrzem szachowym w Bawarii. „Wydaje mi się, że miałem dziś szczęście” - mówił zazwyczaj swoim przeciwnikom po zadaniu im druzgocącej klęski.
Przed zwycięstwem Niemiec Douglas bardzo rzadko odwiedzał gabinet na pierwszym piętrze. Był to pokój w wieżyczce używany do tej pory wyłącznie przez komisarza. Teraz jednak Archer często rozmawiał tu z Kellermanem, którego policyjna władza rozciągała się na cały okupowany kraj. A Douglas - wraz z niektórymi innymi oficerami - uzyskał przywilej wchodzenia do gabinetu komisarza wejściem prywatnym, nie zaś przez sekretariat. Przed przyjściem Niemców pozwalano na to jedynie zastępcom komisarza. Generał Kellerman powiadał, że jest tu część „das Fiihrerprinzip”, a Harry Woods nazywał to pieprzeniem do kwadratu.
Gabinet komisarza pozostał prawie nie zmieniony. W kącie stało masywne mahoniowe biurko. Umieszczony za nim fotel znajdował się w maleńkiej okrągłej wieżyczce, dzięki czemu światło padało ze wszystkich stron. Rozpościerał się stąd wspaniały widok na rzekę. W gabinecie był też wielki marmurowy kominek, na którym stał ozdobny zegar wybijający godziny i półgodziny. Na półokrągłym palenisku między wypolerowanymi szczypcami a wiaderkiem na węgiel płonął ogień. Jedyną widoczną zmianą była ławica ryb, która w oszklonych gablotkach płynęła przez przeciwległą ścianę. Każda spreparowana ryba była zaopatrzona w tabliczkę, na której znajdowało się wypisane złotymi literami nazwisko Fritza Kellermana oraz miejsce i data połowu.
Gdy Douglas wszedł do gabinetu, znajdowało się w nim dwóch mężczyzn w mundurach wojsk lądowych. Zawahał się.
- Niech pan wchodzi, nadinspektorze! Niech pan wchodzi! - zawołał Kellerman.
Dwaj nieznajomi spojrzeli na Archera, a potem na siebie, i skinęli potakująco głowami. Ten Anglik doskonale im odpowiadał. Nie tylko krążyła o nim opinia, że jest jednym z najlepszych detektywów w Wydziale Zabójstw, ale był również młody, miał wysportowany wygląd i kościstą bladą twarz, charakterystyczną, według Niemców, dla angielskich arystokratów. Stanowił „germański typ”, doskonały okaz „nowego Europejczyka”. A poza tym mówił doskonale po niemiecku.
Jeden z mężczyzn wziął notatnik z biurka Kellermana.
- Jeszcze jedno, generale Kellerman - powiedział.
Drugi wyciągnął nie wiadomo skąd leicę i klęknął spoglądając w wizjer.
- Proszę, żeby pan i nadinspektor patrzyli razem na jakieś notatki albo mapę... No, rozumie pan.
Na rękawach mundurów w kolorze feldgrau widniały opaski z napisem: Propaganda-Kompanie.
- Lepiej róbmy, co nam każą, nadinspektorze - powiedział Kellerman. - Ci faceci są z tygodnika „Signal”. Przyjechali tu aż z Berlina, żeby z nami pomówić.
Douglas niezgrabnie obszedł biurko. Upozował się nieśmiało, dotykając palcem egzemplarza „Angler's Times”. Czuł się idiotycznie, ale Kellerman poradził sobie z tym doskonale.
- Nadinspektorze Archer - powiedział dziennikarz z PK, mocno akcentując poszczególne wyrazy - czy to prawda, że tu, w Scotland Yardzie, ludzie nazywają generała Kellermana „Ojcem”?
Douglas zawahał się i chcąc zyskać na czasie udawał, że w dalszym ciągu pozuje do fotografii.
- Czy nie widzi pan, że wprawia pan nadinspektora w zakłopotanie? - powiedział Kellerman. - I proszę mówić po niemiecku, nadinspektor posługuje się tym językiem równie dobrze jak pan i ja.
- Ale czy to prawda? - nalegał dalej dziennikarz, starając się zmusić Douglasa do odpowiedzi. Trzasnęła migawka aparatu. Fotograf sprawdził ustawienie aparatu i potem szybko zrobił jeszcze dwa zdjęcia, jedno po drugim.
- Oczywiście, że to prawda - rzekł Kellerman. - Czy pan przypuszcza, że jestem kłamcą? A może uważa pan, że jestem takim szefem policji, który nie wie, co się dzieje w jego własnej instytucji?
Dziennikarz zesztywniał, a fotograf opuścił aparat.
- To całkowita prawda - powiedział Douglas.
- A teraz, panowie, muszę trochę popracować - oznajmił Kellerman. Wyprosił ich gestami starej kobiety wyganiającej kury, które znalazła w swojej sypialni. - Przepraszam za tę historię - powiedział Douglasowi po wyjściu dziennikarzy. - Powiedzieli, że zajmą mi tylko pięć minut, ale siedzieli bez końca. Jak sądzę, korzystanie z nadarzających się okazji stanowi część ich pracy. - Wrócił do biurka i usiadł. - Powiedz mi, mój chłopcze, co się wydarzyło.
Douglas odczytał swój raport, komentując go i udzielając niezbędnych wyjaśnień. Kellerman przede wszystkim troszczył się o to, by wszystkie wydatki miały swoje uzasadnienie, i Douglas zawsze pisał swoje raporty w taki sposób, aby znalazły się w nich podane w okupacyjnych markach informacje o środkach finansowych wydziału i poniesionych kosztach.
Po skończeniu z formalnościami Kellerman otworzył pudełko cygar. Jeżeli wzięło się pod uwagę, że na czarnym rynku papierosy kosztowały pięć okupacyjnych marek za sztukę, to łatwo było zrozumieć, dlaczego jedno z cygar „Monte Cristo No. 2”, jakimi częstował teraz Kellerman, stawało się znaczącym wyróżnieniem. Bardzo uważnie wybrał dwa cygara. Podobnie jak Douglas, wolał aromat tych, których zewnętrzny liść upstrzony był zielonymi i żółtymi plamkami. Potem nastąpiła ceremonia obcinania końców i usuwania luźnych pasemek tytoniu. Jak zwykle, Kellerman miał na sobie jeden ze swoich gładkich tweedowych garniturów i kamizelkę z kieszonkowym zegarkiem na złotej dewizce. Charakterystyczne było, że nie założył swego esesmańskiego munduru nawet na spotkanie z fotografem. Kellerman, podobnie jak wielu należących do jego pokolenia starszych rangą esesmanów, wolał posługiwać się stopniem wojskowym niż nieporęczną nomenklaturą SS.
- Wciąż nie ma pan żadnych wiadomości o swojej żonie? - zapytał. Obszedł biurko i podał cygaro Douglasowi.
- Muszę chyba pogodzić się z myślą, że zginęła - odparł Archer. - Często w czasie nalotów chodziła do domu sąsiadów, który został całkowicie zniszczony w czasie walk ulicznych.
- Niech pan nie traci nadziei - powiedział Kellerman. Douglas zastanowił się przez chwilę, czy nie jest to przypadkiem aluzja do jego romansu z sekretarką. - A pański syn dobrze się miewa?
- Całe szczęście tego dnia był w schronie... Tak, czuje się doskonale, dziękuję.
General pochylił się, żeby przypalić mu cygaro. Douglas jeszcze nie przywykł do tego, że niemieccy oficerowie po goleniu nacierają twarz wodą kolońską, i jej zapach znowu go zdziwił. Zaciągnął się mocno i czubek cygara rozżarzył się. Wolałby wprawdzie zabrać cygaro ze sobą, ale generał zawsze przypalał je obdarowanemu. Archer pomyślał, że być może robi to, bo chce, żeby obdarowany wypalił cygaro, a nie sprzedał. Albo po prostu uważa, że w Anglii żaden dżentelmen nie może dać koledze szansy schowania nie zapalonego cygara do kieszeni.
- I nie ma pan żadnych innych problemów, nadinspektorze? - Kellerman stanął za krzesłem Douglasa i lekko, jakby dodając mu otuchy, dotknął jego ramienia. Archer zastanawiał się, czy generał wie, że jego poranna służbowa poczta zawierała list od sekretarki z informacją, że jest w ciąży, i żądaniem dwudziestu tysięcy marek okupacyjnych. Funt szterling nie był walutą, którą by przyjmowali dokonujący skrobanek, ale Douglas miał zezwolenie na otrzymywanie części poborów w markach okupacyjnych. Do tej pory nie zdołał się zorientować, w jaki sposób list dotarł do niego. Czy wysłała go do jednej ze swoich przyjaciółek w kancelarii, czy też może sama przyszła?
- Żadnych, którymi musiałbym zawracać głowę generałowi - stwierdził.
Kellerman uśmiechnął się. Niepokój dręczący Archera sprawił, że użył tej dziwnej trzecioosobowej formy, stosowanej przez niektórych Niemców dla podkreślenia swojego podporządkowania.
- Czy znał pan dawniej ten gabinet? - zapytał.
Przed wojną komisarz miał zwyczaj zostawiać w czasie swojej nieobecności otwarte drzwi do gabinetu, żeby posłańcy mogli swobodnie wchodzić. Wkrótce po przeniesieniu do Scotland Yardu Douglas wymyślił jakiś pretekst, żeby wejść do gabinetu i obejrzeć go z przejęciem mającym swoje źródło w dziecięcych lekturach powieści detektywistycznych.
- Kiedy był to gabinet komisarza, rzadko tu przychodziłem.
- Nastały trudne czasy - stwierdził Kellerman, jakby przepraszając za przyczyny, które sprawiły, że wizyty Archera stały się obecnie bardziej częste. Pochylił się do przodu, by strząsnąć centymetrowy stożek popiołu do wykonanego z białej porcelany modelu Tower Bridge, który jakiś przedsiębiorczy producent przeprojektował nieco, umieszczając na nim flagi ze swastyką i wykonany czerwonymi i czarnymi gotyckimi literami napis: Waffenstillstand. London. 1940. - Do tej pory - stwierdził Kellerman starannie dobierając słowa - od sił policyjnych nie wymagało się wykonywania zadań politycznych.
- Zawsze byliśmy całkowicie apolityczni.
- Nie jest to do końca prawda - odparł łagodnym tonem generał. - My, w Niemczech, na czarne mówimy czarne, a policję polityczną nazywamy policją polityczną. Tu natomiast waszą policję polityczną nazywacie „Special Branch”. To dlatego, że wy, Anglicy, nie jesteście w tych sprawach w pełni szczerzy.
- Tak jest, sir.
- Nadejdzie jednak moment, kiedy nie będę mógł dłużej opierać się naciskom Berlina stale domagającego się, żebym włączył was, choćby przymusem, do niemieckiego systemu policyjnego.
- No cóż, wie pan, sir, że my, Anglicy, nie dostosowujemy się tak szybko do nowych idei.
- Niech się pan ze mną nie bawi w ciuciubabkę, nadinspektorze - rzekł Kellerman nie przestając się uśmiechać ani nie zmieniając uprzejmego tonu głosu. - Wie pan dobrze, o czym mówię.
- Nie jestem tego pewien, sir.
- Ani pan, ani ja nie chcemy mieć w tym gmachu politycznych doradców, nadinspektorze. Pańskie siły policyjne mogłyby wtedy zostać wykorzystane do zwalczania grup brytyjskiego Ruchu Oporu, ukrywających się żołnierzy, uchodźców politycznych, Żydów, Cyganów i innych niepożądanych elementów. - Kellerman powiedział to tonem sugerującym, że wcale nie uważa tych elementów za aż tak niepożądane, jak jego przełożeni w Berlinie.
- To zupełnie rozbiłoby policję - stwierdził Douglas. Kellerman nie odpowiedział. Sięgnął po leżący na biurku wydruk teleksu i przeczytał go, jakby próbując przypomnieć sobie jego treść.
- Jedzie tu starszy stopniem oficer Sicherheitsdienst - powiedział. - Wyznaczam pana do współpracy z nim.
- Czy jego zadania będą natury politycznej? - spytał ostrożnie Douglas. SD była wywiadem SS. Ten nowy, groźny obrót sprawy wcale mu się nie podobał.
- Nie wiem - odparł pogodnym tonem generał. - Ale jest członkiem osobistego sztabu reichsfuhrera SS i w swoich wszystkich poczynaniach odpowiedzialny będzie wyłącznie przed Berlinem. - Kellerman zaciągnął się cygarem i wypuścił dym nosem. Pozwolił nadinspektorowi przemyśleć zaistniałe fakty i uświadomić sobie, że ten nowy człowiek stanowić będzie zagrożenie dla nich obu. - Standartenfiihrer Huth - oznajmił wreszcie. - Tak się nazywa ten nowy facet. - To, że użył stopnia SS, miało dobitnie podkreślić, iż Huth jest człowiekiem z zewnątrz. Kellerman uniósł dłoń. - Podlega bezpośrednio Berlinowi, co świadczy o jego szczególnych... - zawahał się i opuścił rękę - ...prerogatywach.
- Rozumiem, sir - rzekł Archer.
- A więc, może zechce pan, mój drogi, zrobić wszystko, co w pańskiej mocy, aby zapobiec pewnej, mogącej dla nas wszystkich stać się przyczyną kłopotów, nieoględności - szczególnie w doborze słów - ze strony pańskiego znajdującego się piętro niżej mentora.
- Sierżanta Woodsa?
- Cieszy mnie, że się tak doskonale rozumiemy, nadinspektorze - oznajmił Kellerman.
Rozdział 3
Ktoś powiedział, że od zawieszenia broni nie było nawet jednego pogodnego i słonecznego tygodnia. I chyba nie odbiegało to zbytnio od prawdy. Dzisiaj również powietrze było wilgotne, a bezbarwne słońce ledwo przebijało się przez szare chmury i przypominało pusty talerz na brudnym obrusie.
Ale nawet gdyby londyńczyk z krwi i kości, taki jak Douglas Archer, przechodził Curzon Street z półprzymkniętymi oczami, nie dostrzegłby tu żadnych lub prawie żadnych zmian od ubiegłego roku. Wywieszka soldatenkino przed kinem „Curzon” była mała i dyskretna, i dopiero jeżeli próbowałoby się wejść do restauracji „Mirabelle”, portier w cylindrze szepnąłby, że obecnie jest ona do wyłącznej dyspozycji oficerów sztabowych z dowództwa 8 Floty Powietrznej Luftwaffe. I jeżeli szłoby się dalej z na wpół przymkniętymi oczami, nie dostrzegłoby się napisów firma żydowska, które nie odstraszały jedynie najodważniejszych klientów. A we wrześniu owego 1941 roku Douglas Archer, podobnie jak większość jego rodaków, chodził z na wpół przymkniętymi oczami.
Miejscem morderstwa, do którego zgodnie z przepowiednią sierżanta detektywa Harry'ego Woodsa zostali wezwani, okazała się Shepherd Market. W tym labiryncie wąskich uliczek i zaułków zamieszkiwali zarówno londyńscy robotnicy i włoscy sklepikarze, jak i bogaci goście, którzy w krętych uliczkach i trzeszczących domach odnajdywali coś z klimatu Londynu Dickensa, a jednocześnie byli wystarczająco blisko eleganckich sklepów i restauracji centrum.
Budynek był typowy dla tej dzielnicy. Przed Archerem i Woodsem przybyli już tu mundurowi policjanci, sprzeczający się właśnie z dwoma reporterami. Na parterze znajdował się nędzny antykwariat, w którym - jeżeli rozłożyło się ramiona na boki - można było nieomal dotknąć przeciwległych ścian. Nad nim mieściły się pokoje, których rozmiary pasowałyby bardziej do domku dla lalek. Na piętro prowadziły kręte schody, tak wąskie, że istniało niebezpieczeństwo strącenia ramionami ze ścian jednej z ozdabiających je litografii z powozami. Harry miał trudności z przeniesieniem ciężkiej walizki śledczej na górne piętro, tam gdzie leżało ciało.
Lekarz policyjny znajdował się już na miejscu i siedział na pokrytej perkalem sofie w zapiętym pod szyję brytyjskim płaszczu wojskowym i z rękami w kieszeniach. Był to młody człowiek, w wieku około dwudziestu pięciu lat, ale Douglas dostrzegł w jego oczach wyraz tej straszliwej rezygnacji, z którą tak wielu Brytyjczyków przyjęło ostateczną klęskę.
Na podłodze leżał martwy mężczyzna. Jego wiek można było określić na jakieś trzydzieści pięć lat. Miał bladą twarz i łysiejącą głowę. Za życia można go było wziąć za jakiegoś naukowca - roztargnionego profesora, postać z popularnych komedii filmowych.
Na jego kamizelce widniała krew i duża plama rozsypanego brązowego proszku. Douglas dotknął proszku czubkiem palca, ale zanim jeszcze podniósł go do nosa, rozpoznał przenikliwy zapach tabaki. Jej ślady znajdowały się również pod paznokciami denata. Wraz ze wzrostem cen papierosów tabaka stawała się coraz bardziej popularna. Poza tym do tej pory nie była jeszcze racjonowana.
Archer znalazł tabakierkę w kieszeni kamizelki. Uderzenia pocisków zerwały z niej pokrywkę. W tej samej kieszonce było również wypalone do połowy cygaro, jeszcze z opaską - „Romeo y Julieta” - warte teraz niemal majątek. Nic dziwnego, że ten człowiek zachował nie wypaloną połówkę.
Douglas spojrzał na doskonały gatunkowo materiał ręcznie szytego garnituru denata. Jednak drogie, robione na miarę ubranie leżało na nim tak luźno, jakby nieboszczyk nagle poddał się bardzo ostrej diecie i stracił wiele funtów wagi. Wskazywały na to również zapadnięte policzki i pomarszczona twarz. Nadinspektor dotknął łysiejących placków na głowie martwego mężczyzny.
- Alopecia areata - powiedział doktor. - To dość rozpowszechniona dolegliwość.
Archer zajrzał denatowi do ust. Wyglądało na to, że zamordowany miał dość pieniędzy, by zapewnić sobie dobrą opiekę dentystyczną. W jego ustach połyskiwało złoto, ale była w nich również krew.
- Ma w ustach krew.
- Pewnie padając uderzył się w twarz.
Douglas nie podzielał tego zdania, ale nie protestował. Spostrzegł maleńkie wrzodziki na twarzy i krwawe wybroczyny pod skórą. Podwinął wysoko rękaw koszuli - przedramię było mocno zaczerwienione, jak po zbyt długim opalaniu się.
- Gdzie można znaleźć takie słońce o tej porze roku? - zapytał doktor.
Archer nie odpowiedział. Sporządził niewielki szkic sytuacyjny. Ciało upadło do tyłu, do maleńkiej sypialenki. Mężczyzna w chwili, gdy trafiły go pociski, musiał stać w drzwiach. Dotknął plamy krwi, żeby sprawdzić jej lepkość, a potem położył dłoń na piersi denata. Nie czuł w ogóle ciepła. Na podstawie doświadczenia mógł powiedzieć, że ten mężczyzna nie żył już od sześciu godzin - albo nawet dłużej. Lekarz obserwował Archera, ale nie komentował jego poczynań. Douglas wstał i rozejrzał się po pokoju. Był maleńki, ozdobiony pstrokatymi tapetami, reprodukcjami Picassa i lampami zrobionymi z pustych butelek chianti.
Stał tam również sekretarzyk z drzewa orzechowego z otwartą klapą. Wyglądał, jakby czegoś w nim szukano. Staroświecką lampę z brązu ustawiono tak, że rzucała światło prosto na skórzany zielony blat. Żarówki jednak w lampie nie było, została wykręcona i włożona do jednej z przegródek sekretarzyka, obok taniego papieru do pisania i kopert.
Archer rozejrzał się uważnie. Nigdzie nie było książek, fotografii, niczego osobistego. Mieszkanie przypominało raczej luksusowy pokój hotelowy. Koło maleńkiego kominka stało wiaderko z drewnem. Palenisko wypełniała sterta popiołu ze spalonych papierów.
Wkręcił żarówkę do lampy. Potem włączył ją na chwilę, by sprawdzić, czy żarówka nie jest zepsuta, a potem znowu ją wyłączył. Podszedł do kominka i wsunął rękę w popiół. Nie poczuł ciepła. Nie ocalał też nawet skrawek papieru, który mógłby zdradzić, co właściwie zostało zniszczone. Spalenie takiej ilości papieru musiało zająć bardzo dużo czasu. Wytarł ręce w chusteczkę.
- Czy jest tu anatomopatolog? - spytał.
- Jeszcze nie - odparł głuchym głosem lekarz. Douglas domyślił się, o co chodzi: bardzo nie podobało mu się to, że kazano mu czekać.
- I co pan na to, doktorze?
- Skoro współpracuje pan z SIPO, to może ma pan jakiegoś papierosa na zbyciu?
Douglas wyjął złotą papierośnicę, która była jedynym wartościowym przedmiotem, jaki posiadał. Lekarz wziął papierosa, podziękował skinieniem głowy i przyjrzał mu się dokładnie. Na bibułce znajdowała się podwójna czerwona opaska, świadcząca o tym, że papieros pochodzi z przydziałów Wehrmachtu. Włożył go do ust, wyjął z kieszeni zapalniczkę i zapalił. Robił to wszystko nie zmieniając ani wyrazu twarzy, ani pozycji. W dalszym ciągu siedział rozparty na sofie, z wyciągniętymi na środek pokoju nogami.
Przed drzwiami wejściowymi, na maleńkim podeście klatki schodowej, stał umundurowany sierżant policji. W pewnej chwili wsunął głowę do pokoju i rzekł:
- Przepraszam, sir. Wiadomość od anatomopatologa. Będzie najwcześniej po południu.
Harry Woods rozpakowywał swoją walizkę śledczą. Douglas nie mógł się powstrzymać i zerknął na niego. Harry ze zrozumieniem pokiwał głową. Zatrzymanie na miejscu lekarza policyjnego było dobrym pomysłem.
- No i co pan może o tym powiedzieć, doktorze? - spytał Douglas.
Popatrzyli obaj w dół, na ciało. Archer dotknął butów denata. Stopy zawsze sztywniały najpóźniej.
- Fotografowie postarali się zakończyć wszystko przed przybyciem anatomopatologa - powiedział Harry. Douglas rozpiął koszulę martwego mężczyzny i odsłonił wielkie czarne podbiegnięcia, otaczające dwa otwory pokryte warstwą zaschniętej krwi.
- Co mogę powiedzieć? - powtórzył lekarz. - Śmiertelne rany postrzałowe klatki piersiowej. Pierwszy pocisk trafił w serce, drugi w szczyt płuca. Zgon prawie natychmiastowy. Czy mogę już iść?
- Na pewno nie będę pana zatrzymywał bez niezbędnej potrzeby - odparł sucho Douglas. Przykucnięty obok ciała, spojrzał na miejsce, w którym przedtem musiał znajdować się morderca. Pod ścianą, głęboko pod fotelem, dostrzegł połysk metalu. Podszedł i wyciągnął sporządzoną z jakiegoś stopu małą, obciągniętą skórą konstrukcję. Wsunął znaleziony przedmiot do kieszeni kamizelki. - A więc to pierwszy pocisk trafił w serce, a nie drugi, co, doktorze?
Lekarz nie zmienił swej na wpół leżącej pozycji, jedynie przekręcił stopy tak, że czubki butów stykały się teraz. - Gdyby pierwszy pocisk trafił go w płuco, kiedy serce jeszcze pracowało, byłoby więcej pienistej krwi.
- Istotnie - przytaknął Douglas.
- Być może w chwili oddania drugiego strzału już padał. To mogłoby tłumaczyć tak duży rozrzut.
- Rozumiem.
- W ciągu ubiegłego roku widziałem tyle ran postrzałowych, że chyba mogę się uważać za eksperta w tych sprawach - stwierdził lekarz bez uśmiechu. - Pistolet kalibru dziewięć milimetrów. Pociski znajdzie pan, jeżeli podłubie w tynku pod tymi koszmarnymi tapetami w stylu Regencji. Zrobił to ktoś znany denatowi. Na pana miejscu poszukiwałbym leworęcznego eks-żołnierza, który często tu przychodził i miał swój własny klucz do mieszkania.
- Dobra robota, doktorze... - Harry Woods uniósł głowę, odrywając się na chwilę od przeszukiwania kieszeni denata.
- Zna pan moje metody, Watsonie - odparł lekarz z ironią.
- Ten mężczyzna był w płaszczu. Wywnioskował więc pan, że wszedł do mieszkania, a zabójca już czekał w środku. Znajdowali się na wprost siebie, z tym że zabójca siedział w fotelu koło kominka. Na podstawie drogi pocisku zorientował się pan, że zabójca trzymał pistolet w lewym ręku... czyż nie tak, doktorze? - zapytał Archer.
- Cholernie dobre papierosy dają panu ci Niemcy - rzekł lekarz unosząc dłoń w górę i spoglądając na smugę dymu.
- Były żołnierz zas dlatego, że trafił go w serce pierwszym strzałem? - Lekarz zaciągnął się i skinął głową. - A czy zauważył pan, że my wszyscy też wciąż jesteśmy w płaszczach? Tu jest bardzo zimno, licznik jest pusty i zamknięto dopływ gazu. I niezbyt wielu żołnierzy jest snajperami, doktorze, a spośród nich może jeden na milion tak doskonale strzela z pistoletu. Poza tym sądzi pan, że zabójca miał klucz, bo nie spostrzegł pan na drzwiach żadnych śladów włamania. Mój sierżant jednak zdoła sforsować te drzwi przy użyciu paska celuloidu szybciej, niż pan otworzyłby je kluczem - i zrobi to o wiele ciszej.
- Och - wykrztusił lekarz.
- A teraz, co mi pan powie na temat czasu zgonu? - spytał Douglas.
Lekarze nie cierpieli określania czasu zgonu, i ten również dał to Archerowi odczuć. Wzruszył ramionami.
- Mogę wymyślić dowolną liczbę i pomnożyć ją przez dwa.
- No to niech pan tę liczbę wymyśli, doktorze. Ale proszę jej nie mnożyć.
Wciąż rozwalony na otomanie lekarz wykruszył żar z papierosa i włożył niedopałek do poobijanej puszki na tytoń, którą wyciągnął z kieszeni.
- Zmierzyłem temperaturę zaraz po przyjściu. Normalnie oblicza się czas zgonu przyjmując, że ciało stygnie w tempie półtora stopnia Fahrenheita na godzinę.
- Doszły mnie kiedyś takie słuchy - stwierdził Douglas. Doktor uśmiechnął się do niego posępnie, schował puszkę z tytoniem i spojrzał w dół, na zetknięte ze sobą czubki swoich butów.
- Śmierć mogła nastąpić dzisiaj, między szóstą a siódmą rano. Douglas spojrzał na mundurowego sierżanta.
- Kto was zawiadomił?
- Sąsiad z dołu przynosi tu co rano butelkę mleka. Zobaczył, że drzwi są otwarte. Nie było zapachu kordytu ani niczego innego - dodał.
Doktor zachichotał. Kiedy chichot zamienił się w kaszel, uderzył się kilka razy dłonią w pierś.
- Nie było zapachu kordytu - powtórzył. - Muszę to zapamiętać, świetne.
- Niewiele pan wie o gliniarzach, doktorze - powiedział Archer. - Trochę to dziwne, jeżeli weźmie się pod uwagę, że jest pan lekarzem policyjnym. Obecny tu sierżant ze służby mundurowej, funkcjonariusz, którego nigdy dotąd nie spotkałem, daje mi teraz delikatnie do zrozumienia, że jego zdaniem śmierć nastąpiła wcześniej. O wiele wcześniej, doktorze. - Douglas podszedł do stojącego w kącie ozdobionego piękną polichromią kredensu i otworzył go. W środku znajdowała się imponująca kolekcja alkoholi. Na większości etykietek znajdował się napis: Butelkowane specjalnie dla Wehrmachtu. Zamknął kredens. - Czy słyszał pan kiedyś o plamach opadowych? - spytał.
- Owszem, śmierć mogła nastąpić wcześniej - przyznał lekarz. Siedział już prosto i mówił uprzejmie.
- Ale nie przed północą?
- Nie, nie przed północą - przytaknął lekarz.
- Innymi słowy, śmierć nastąpiła już po godzinie policyjnej?
- To bardzo prawdopodobne.
- Bardzo prawdopodobne? - powtórzył z sarkazmem Douglas.
- Z pewnością po godzinie policyjnej - potwierdził lekarz.
- W co pan gra, doktorze? - spytał Archer. Podszedł do kominka i jeszcze raz przyjrzał się dokładnie potężnemu stosowi spalonych papierów wciśniętych w niewielkie palenisko. Wypolerowany mosiężny pogrzebacz pokryty był plamami kopcia. Ktoś posługiwał się nim, by uzyskać całkowitą pewność, że płomień pochłonie nawet najdrobniejszy strzęp papieru. Douglas ponownie wsunął dłoń pomiędzy lekkie warstwy popiołu. Musiała to być naprawdę potężna sterta papierów.
- Co on ma w kieszeniach, Harry? - zapytał.
- Dowód tożsamości, osiem funtów, trzy szylingi i dziesięć pensów, wiązkę kluczy, scyzoryk, drogie wieczne pióro, chusteczkę do nosa i bilet kolejowy, powrotna połówka ważna przez miesiąc - z Londynu do Bringle Sands.
- I to wszystko?
Harry wiedział, że Archer poprosi go o dowód tożsamości, i podał mu go.
- Najwyraźniej ten facet podróżował z pustymi rękami - powiedział.
- Albo mu ktoś wypatroszył kieszenie - oznajmił lekarz nie ruszając się z sofy.
Harry przechwycił spojrzenie Douglasa i dostrzegł w nim cień uśmiechu.
- Albo mu ktoś wypatroszył kieszenie - powtórzył Archer.
- Tak jest - przytaknął Harry.
Douglas otworzył dowód. Przeczytał w nim, że okaziciel niniejszego był księgowym, miał trzydzieści dwa lata i mieszkał w Kingston, w Surrey.
- Kingston - powiedział.
- Aha - Harry skinął głową. Wiedzieli obaj, że od momentu, kiedy archiwum w Kingston uległo zniszczeniu w czasie walk, był to adres, który najczęściej wpisywali fałszerze dokumentów tożsamości.
Douglas schował dowód i powtórzył pytanie:
- W co pan gra, doktorze? - Spojrzał na lekarza, czekając na odpowiedź. - Dlaczego próbował mnie pan wprowadzić w błąd, podając mi fałszywy czas zgonu?
- No cóż. To była głupota z mojej strony. Ale sąsiedzi powinni informować Feldgendarmerie o wszystkich osobach przychodzących i wychodzących po godzinie policyjnej.
- A skąd pan wie, że nie złożyli takiego meldunku? Lekarz uniósł obie dłonie do góry i uśmiechnął się.
- TalTsobie pomyślałem - odparł.
- Pomyślał pan - Douglas pokręcił głową. - Czy może dlatego, że wszyscy pańscy sąsiedzi naruszają godzinę policyjną? - zapytał. - Jakie jeszcze przepisy łamią regularnie?
- Jezu! - odparł lekarz. - Jesteście gorsi od tych cholernych Niemców. Wolałbym rozmawiać z Gestapo niż z takimi sukinsynami jak wy. Przynajmniej nie przekręcają każdego mojego słowa.
- Niech pan wobec tego porozmawia na ten temat z Gestapo - powiedział Douglas. - Ale może zechciałby pan przedtem, doktorze, zaspokoić moją prymitywną ciekawość i powiedzieć, czy pańska opinia o łagodnych metodach przesłuchiwań stosowanych przez tę instytucję oparta jest na osobistym doświadczeniu, czy na plotkach?
- No dobrze, dobrze - rzekł lekarz. - Powiedzmy, trzecia rano.
- To już lepiej - oznajmił Douglas. - A teraz niech pan porządnie zbada ciało, żebym mógł zacząć działać nie czekając na anatomopatologa. Ja zaś postaram się nie pamiętać o tych wszystkich innych bzdurach... Ale niech pan o niczym nie zapomni, bo zawiozę pana do Scotland Yardu i wezmę w obroty. Zgoda?
- Zgoda - odparł lekarz.
- Na dole jest jakaś pani - oznajmił od drzwi mundurowy sierżant policji.” - Przyszła odebrać coś z antykwariatu na dole. Powiedziałem posterunkowemu, żeby ją poprosił, by na pana poczekała.
- Dobrze - powiedział Archer.
Wyszedł, zostawiając lekarza zajętego obdukcją zwłok, a Harry'ego Woodsa przeglądaniem zawartości szuflad sekretarzyka.
Antykwariat był jednym z wielu podobnych, jakie wyrosły po bombardowaniach i pojawieniu się uciekinierów z terenów długotrwałych zaciętych walk na obszarze Kent i Surrey. Korzystając ze sztucznie wyśrubowanego kursu marki niemieckiej, okupanci całymi wagonami wysyłali do domu dzieła sztuki i przedmioty rzemiosła artystycznego.
Handlarze dobrze na tym zarabiali, ale nie trzeba było być specjalistą od ekonomii, aby zauważyć, jak ogołaca to kraj.
W sklepie znajdowało się kilka egzemplarzy pięknych starych mebli. Douglas zastanawiał się przez chwilę, ile z nich zostało nabytych zgodnie z prawem, a ile wyszabrowano z opuszczonych domów. Inne swoje nabytki właściciel antykwariatu magazynował wstawiając je do maleńkich mieszkanek na piętrach - dzięki temu mógł zapewne pobierać dużo wyższe opłaty za ich wynajem.
Zapowiedziana przez sierżanta kobieta siedziała na eleganckim krześle w stylu Windsoru. Była bardzo piękna - miała wysokie czoło, delikatnie zarysowane kości policzkowe i dość szeroką twarz o wyrazistych, skorych od uśmiechu ustach. Całość dopełniały zgrabne długie nogi i szczupłe ręce.
- Może wreszcie ktoś będzie mógł mi udzielić konkretnej odpowiedzi - powiedziała z lekkim amerykańskim akcentem. Sięgnęła do dużej skórzanej torebki, znalazła amerykański paszport i wyciągnęła go w stronę Archera.
Skinął głową. Przez chwilę czuł się jak zahipnotyzowany. Była najbardziej pociągającą kobietą, jaką kiedykolwiek widział.
- Czym mogę pani służyć?
- Panno - poprawiła go. - W moim kraju nie lubimy, kiedy do kobiety niezamężnej zwraca się jak do mężatki. - Odniósł wrażenie, że bawi się jego zmieszaniem. Uśmiechnęła się w swobodny, niewymuszony sposób, jaki cechuje ludzi albo bardzo bogatych, albo bardzo pięknych i pewnych siebie.
- Czym więc mogę służyć?
Miała na sobie różowy wełniany kostium, którego surowy i praktyczny krój był niewątpliwie amerykański. Jej ubranie wszędzie zwracałoby na nią uwagę, ale w tym zbrukanym wojną mieście, wśród ludzi często odzianych, w źle dopasowane mundury albo garnitury przerobione z mundurów, od razu można się było zorientować, że jest przybyszem z innego świata. Na ramieniu miała zawieszonego nowiutkiego rolleiflexa. Niemcy sprzedawali te aparaty po obniżonej cenie członkom swoich sił zbrojnych i wszystkim, którzy płacili dolarami amerykańskimi.
- Nazywam się Barbara Barga. Jestem dziennikarką, i moje korespondencje ukazują się w czterdziestu dwóch amerykańskich pismach - gazetach i periodykach. Attache prasowy ambasady niemieckiej w Waszyngtonie zaproponował mi bilet na inauguracyjny przelot Lufthansy z Nowego Jorku do Londynu, który odbył się w ubiegłym miesiącu. Wyraziłam zgodę i jestem tutaj.
- Witamy w Londynie - odparł sucho Douglas.
To, że wymieniła inauguracyjny przelot pasażerskiego fockewulfa, było z jej strony sprytnym posunięciem. W locie tym brali udział Góring oraz Goebbels i było to zajmujące najwięcej miejsca w całej prasie wydarzenie roku. Doprawdy, dziennikarz musiał być niezwykle ważną figurą, by zdobyć miejsce w tym samolocie.
- A teraz proszę mi powiedzieć, co się tu dzieje - powiedziała z uśmiechem.
Douglas Archer do tej pory nie stykał się ze zbyt wieloma Amerykanami i z całą pewnością nie spotkał dotąd nikogo, kto dałby się porównać z tą dziewczyną. Kiedy uśmiechała się, jej twarz marszczyła się w sposób, który uznał za czarujący. Mimo woli odpowiedział uśmiechem.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć - powiedziała dziewczyna. - Nie mam nic przeciwko policjantom, ale nie spodziewałam się, że spotkam ich dziś w sklepie Petera.
- Petera...?
- Petera Thomasa - powiedziała. - Przecież na drzwiach jest napisane: „Peter Thomas - Antyki” - prawda?
- Czy zna pani tego Petera Thomasa, panno Barga? - spytał Douglas.
- Ma jakieś kłopoty?
- Byłoby szybciej, gdyby ograniczyła się pani do odpowiadania na moje pytania, panno Barga.
- Kto powiedział, że chcę, aby było szybciej... - uśmiechnęła się. - OK. Znałam go...
- Czy mogłaby go pani opisać w kilku słowach?
- Jakieś trzydzieści osiem lat, może młodszy, blady, włosy przerzedzone, mocno zbudowany, sześć stóp wzrostu, wąsiki w stylu Ronalda Colmana, głęboki głos, dobrze ubrany.
Douglas skinął głową. To, co powiedziała, wystarczyło, żeby zidentyfikować martwego mężczyznę.
- Czy mógłbym się dowiedzieć, co łączyło panią z Peterem Thomasem?
- Tylko interesy. A teraz może wreszcie by mi pan powiedział, kim pan jest, kolego?
- A tak, przepraszam - odpowiedział Douglas. Czuł, że rozgrywa to fatalnie. Dziewczyna, widząc jego zmieszanie, uśmiechnęła się. - Jestem detektywem nadinspektorem prowadzącym śledztwo. Pana Thomasa znaleziono tu dziś rano - martwego.
- Och! Ale to chyba nie było samobójstwo? Peter nie należał do takich ludzi.
- Został zastrzelony.
- Paskudna sprawa - stwierdziła. - Zdaje się, że wy, Brytyjczycy, tak to określacie?
- Jakiego rodzaju interesy pani z nim prowadziła?
- Pomagał mi w zbieraniu materiałów do artykułu, który właśnie piszę. O Amerykanach przebywających tu w czasie walk. Poznaliśmy się, kiedy wstąpiłam do sklepu, żeby się dowiedzieć o cenę jakiegoś mebla. Znał tu wszystkich - łącznie z wieloma zamieszkałymi w Londynie obcokrajowcami.
- Doprawdy?
- Peter był sprytny. Był w stanie znaleźć wszystko, na czym komuś mogłoby zależeć, pod warunkiem jednak, że miał z tego jakąś korzyść. - Spojrzała na kolekcję wyrobów ze srebra i kości słoniowej na półce nad kasą. - Przyszłam tu dzisiaj, żeby odebrać film. Skończył mi się wczoraj i Peter powiedział, że postara się o następną rolkę. Może ma ją jeszcze w kieszeni.
- Przy ciele nie znaleziono żadnego filmu.
- No cóż, to nie ma znaczenia. Zdobędę go gdzie indziej. Stała tuż obok niego i czuł zapach jej perfum. Wyobraził sobie, że ją obejmuje, a ona, jakby domyślając się tego, spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
- W jaki sposób mogę się z panią skontaktować, panno Barga?
- Będę w hotelu „Dorchester” do końca tego tygodnia. Potem przeprowadzam się do mieszkania przyjaciółki.
- A więc „Dorchester” jest już znowu otwarty?
- Tylko kilka pokoi od tyłu. Odbudowanie części frontowej zajmie jeszcze dużo czasu.
- Niech pani pamięta o zostawieniu nowego adresu - przypomniał jej Douglas, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że musiała zostać zarejestrowana zarówno jako obca obywatelka, jak również w Biurze Prasowym Komendantury.
Sprawiała wrażenie, że wcale jej się nie śpieszy, by odejść.
- Peter mógł załatwić wszystko. Poczynając od kawałka marmurów Elgina razem z metryczką podpisaną przez faceta, który własnoręcznie wykopał go z ruin British Museum, a kończąc na zwolnieniu od służby wojskowej - kategoria 1A, Aryjczyk, robotnik wykwalifikowany, bez ograniczeń w podróżowaniu i z przepustką na godzinę policyjną. Peter był wysokiej klasy kombinatorem, nadinspektorze. Faceci tacy jak on często wpadają w kłopoty. Niech się pan nie spodziewa, że ktoś będzie po nim płakał.
- Bardzo mi pani pomogła, panno Barga, dziękuję. Kiedy wychodziła, Douglas odezwał się ponownie:
- A przy okazji - zapytał - może pani wie, czy Thomas był ostatnio w jakichś ciepłych krajach?
- Dlaczego pan pyta? - odwróciła się w jego stronę.
- Ma poparzone ręce - odparł Douglas. - Zupełnie jakby zasnął na silnie operującym słońcu.
- Spotkałam go zaledwie przed kilkoma tygodniami - odpowiedziała. - Ale może używał kwarcówki.
- To by wyjaśniało sprawę - rzekł z powątpiewaniem w głosie.
Na górze Harry Woods rozmawiał z jedynym sąsiadem Thomasa. Zidentyfikował on ciało i powiedział również, że Thomas wcale nie był idealnym współmieszkańcem.
- Bywał tu feldfebel Luftwaffe... potężny mężczyzna w okularach. Pracował w magazynach kwatermistrzostwa na Marylebone Road. Przynosił tu różne rzeczy - żywność w puszkach, tytoń i rozmaite medykamenty. Sądzę, że również handlowali narkotykami. Wciąż urządzali przyjęcia i gdyby tylko zobaczył pan niektóre z dziewczyn, jakie tu przychodziły... wymalowane i śmierdzące alkoholem. Czasem przez pomyłkę stukali do moich drzwi - koszmarni ludzie. Wie pan, nie lubię mówić źle o umarłych, ale ci, z którymi on się związał, byli rzeczywiście koszmarni.
- Może wie pan, czy pan Thomas miał lampę kwarcową? - spytał Douglas.
- Trudno zgadnąć, czego on nie miał, nadinspektorze! Jeżeli dobrze pan poszuka w tych szafach, znajdzie pan prawdziwy sezam Ali Baby. I niech pan nie zapomni o strychu.
- Nie. Nie zapomnę, dziękuję.
Kiedy sąsiad wyszedł, Douglas wyjął z kieszeni metalowy przedmiot, który znalazł pod fotelem. Wykonano go z wysztancowanych fragmentów lekkiego stopu, a mimo to był nieporęczny i ciężki jak na swoje wymiary. Nie pomalowano go, jego krawędź zaś obciągnięto paskiem jasnobrązowej skóry. Był w nim wywiercony ćwierćcalowy otwór z przyspawaną nad nim nagwintowaną nakrętką. Całość została wzmocniona fragmentem rurki. Na podstawie kształtu, rozmiarów i wyraźnie pospiesznego wykonania Douglas wywnioskował, że była to część jednej z wielu setek sztucznych kończyn, w które zaopatrywano ofiary niedawnych walk. Jeżeli była to część protezy prawej ręki, lekarz mógł istotnie wyciągnąć trafny wniosek i Douglas powinien rzeczywiście zacząć szukać byłego wojskowego, leworęcznego snajpera.
Kiedy Harry wszedł do pokoju, Archer włożył metalową konstrukcję do kieszeni.
- Zwolniłeś już doktora? - zapytał.
- Nieźle go przycisnąłeś, Doug.
- Co jeszcze ci powiedział?
- Nic więcej. Sądzę, że powinniśmy spróbować odnaleźć tego feldfebla z Luftwaffe.
- Czy lekarz powiedział coś o tych oparzeniach na przedramionach?
- Kwarcówka - oznajmił Harry.
- Lekarz ci to powiedział?
- Nie, to ja tak myślę. Doktor tylko mruczał i wzdychał. Wiesz, jacy oni są.
- A więc sąsiad powiedział nam - rzekł Douglas - że Thomas działał na czarnym rynku. Być może ta Amerykanka również.
- Wszystko do siebie pasuje, prawda?
- Wszystko do siebie pasuje i śmierdzi jak diabli. Harry nic nie powiedział.
- Czy znalazłeś kwarcówkę?
- Nie, ale jest jeszcze strych.
- No dobra, poszukaj na strychu. A potem idź do Feldgendarmerie i wydobądź od nich zezwolenie na rozmowę z tym feldfeblem.
- Jak myślisz, bardzo ta sprawa śmierdzi? - spytał Harry.
- Sąsiad z dołu powiedział wszystko o tym cholernym feldfeblu - poza jego nazwiskiem i numerem służbowym. A oprócz tego pojawia się ta Amerykanka i pyta mnie, czy znalazłem przy zwłokach rolkę filmu. Powiedziała mi, że ten Peter Thomas ubiegłej nocy miał jej zdobyć film... uff! Taka dziewczyna jak ona mogłaby przewieźć setkę filmów. Jeżeli chciałaby ich więcej, dostałaby je z naszej agencji prasowej albo ambasady amerykańskiej. A gdyby to się jej nie udało, dałoby jej te filmy niemieckie biuro prasowe. Wiesz przecież, co ci urzędnicy z propagandy zrobiliby dla amerykańskiego dziennikarza. Nie musiałaby wcale nawiązywać kontaktów z czarnym rynkiem.
- A może ona właśnie chciała nawiązać kontakty z czarnym rynkiem? Może chciała nawiązać kontakt z Ruchem Oporu, żeby zrobić z tego materiał prasowy?
- Też sobie tak pomyślałem, Harry.
- Co jeszcze ci nie pasuje?
- Wziąłem ze sobą na dół klucze Thomasa. Żaden z nich nie pasuje do żadnego zamka. Ani do drzwi wejściowych z ulicy, ani do tych. Małe kluczyki wyglądają, jakby były do zamków kartotek, a ten z brązu sprawia wrażenie klucza do sejfu. Ale nie ma tu żadnych kartotek, a jeżeli jest jakiś sejf, to niezwykle dobrze schowany.
- Czy coś jeszcze?
- Jeżeli on tutaj mieszkał, to dlaczego wyjeżdżając wczoraj rano z Bringle Sands kupił bilet powrotny? Poza tym gdzie są jego koszule, bielizna i ubrania?
- Zostawił je w Bringle Sands...
- I miał zamiar położyć się tu do łóżka, a potem wstać i nałożyć tę samą koszulę i kalesony, co? Popatrz na niego, Harry. Ten facet bardzo dbał o czystość bielizny.
- Sądzisz, że tu nie mieszkał?
- Nie sądzę, by mieszkał tu ktokolwiek. To miejsce było wykorzystywane do spotkań.
- Myślisz o interesach... czy kochankach?
- Zapomniałeś o czymś, co ludzie z Ruchu Oporu nazywają „bazą”, Harry. Może to być miejsce, w którym się spotykają, ukrywają albo przechowują coś. I nie powinniśmy przeoczyć tego jego płaszcza...
- Powiedziałeś lekarzowi, że miał go na sobie, bo jest tu chłodno.
- Doktor próbował wyprowadzić mnie z równowagi i prawie mu się to udało. Nie znaczy to jednak, że nie miał racji mówiąc, że ktoś tu siedział i czekał na przyjście Thomasa. Choć nie tłumaczy, dlaczego denat miał na głowie kapelusz...
- Nigdy nie wiem, co naprawdę myślisz - powiedział Woods.
- Kiedy będziesz w Feldgendarmerie, Harry, uważaj na to, co mówisz.
- Coś ty, masz mnie za głupiego?
- Nie za głupiego, tylko za romantycznego - odparł Douglas.
- Jak myślisz, czy te oparzenia rzeczywiście mogły zostać spowodowane przez kwarcówkę? - zapytał Harry.
- Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś spał pod kwarcówką - odparł Archer. - Ale wszystko kiedyś zdarza się po raz pierwszy. Spróbuj pomyśleć, dlaczego ktoś wykręcił żarówkę z lampy stojącej na sekretarzyku. Była zupełnie w porządku.
Rozdział 4
Wydawało się, że piwo jest z każdym dniem coraz słabsze, ale ci, co wierzyli w opowieści, że w czasie walk uległy zniszczeniu pola chmielowe, nigdy chyba nie próbowali eksportowych gatunków, które sprzedawano w kantynach dla niemieckich wojskowych. Douglas kupił drugie duże piwo i grubo posmarował musztardą zupełnie pozbawioną smaku kanapkę z serem. W „Czerwonym Lwie” na Derby Gate znajdowało się jeszcze kilku funkcjonariuszy z Wydziału Zabójstw. Był to własny pub Scotland Yardu i przy jego barze rozwiązano więcej zagadek kryminalnych niż we wszystkich biurach, laboratoriach i archiwach razem wziętych. Tak przynajmniej twierdzili po paru kieliszkach regularni bywalcy.
Wszedł gazeciarz sprzedający „Evening Standard”. Douglas kupił egzemplarz i spojrzał na notkę zamieszczoną na ostatniej stronie.
ZWŁOKI MĘŻCZYZNY W LUKSUSOWYM MIESZKANIU NA WEST ENDZIE!
Funkcjonariusze Scotland Yardu przybyli dziś na Shepherd Market w Mayfair, gdzie mężczyzna przynoszący codziennie poranną butelkę mleka znalazł ciało swojego sąsiada. Nazwisko denata nie zostało jeszcze ujawnione przez policję. Przypuszcza się, że był to antykwariusz i znany rzeczoznawca od perełek. Scotland Yard podejrzewa możliwość zabójstwa i śledztwo w tej sprawie prowadzone jest przez „Archera z Yardu”, który ubiegłego lata rozwiązał zagadkę „Zabójstw maniaka seksualnego”.
Douglas wyczuł w tym rękę Harry'ego Woodsa, który doskonale wiedział, że nie cierpi, by go nazywano „Archerem z Yardu”. Domyślił się również, iż Harry przekazywał wiadomość przez telefon i powiedział, że denat był „rzeczoznawcą od panienek”, a potem usiłował w nieprzekonujący sposób to przerobić.
Kiedy wyszedł z „Czerwonego Lwa” i spojrzał na drugą stronę ulicy, by sprawdzić czy coś nie nadjeżdża, zobaczył Sylwię, swoją sekretarkę. Najwidoczniej czekała na niego. Przepuścił parę przejeżdżających autobusów i szybko zaczął przechodzić przez jezdnię. Znowu zatrzymał się, przepuszczając dwa samochody z proporczykami Sztabu Generalnego. Trafiły na wyboje po zasypanych lejach bombowych i ochlapały go wodą. Zaklął, ale niewiele to pomogło.
- Kochanie - powiedziała Sylwia. W jej głosie nie słychać było szczególnej namiętności, ale Sylwia nigdy się nią specjalnie nie odznaczała. Douglas objął ją ramieniem, a ona podstawiła mu chłodny policzek do pocałunku.
- Martwiłem się przez cały ranek. W liście napisałaś, że odchodzisz.
- Wybacz mi, kochanie - odparła Sylwia. - Pogardzałam sobą od chwili wysłania tego przeklętego listu. Powiedz, że mi wybaczasz.
- Jesteś w ciąży?
- Nie mam całkowitej pewności.
- Do diabła, Sylwio, wysłałaś list, w którym piszesz mi...
- Nie krzycz na ulicy, kochanie. - Zakryła mu usta dłonią. - Może nie powinnam tu przychodzić?
- Po trzech dniach musiałem zameldować o twojej nieobecności. Herbaciarka pytała, gdzie jesteś. Nie mogłem dłużej cię kryć.
- Oczywiście, wcale nie chciałam, żebyś ryzykował, kochanie.
- Telefonowałem do twojej ciotki w Streatham, ale powiedziała mi, że nie widziała cię od paru miesięcy.
- Tak, muszę się z nią zobaczyć.
- Czy mnie wreszcie posłuchasz, Sylwio?
- Puść moją rękę, to boli. Przecież słucham.
- Skądże. W ogóle nie wiesz, co do ciebie mówię.
- Podobnie jak ty. Nigdy nie zwracasz uwagi na to, co ja do ciebie mówię.
- Masz wciąż przepustkę SIPO.
- Jaką przepustkę?
- Swoją przepustkę do Scotland Yardu. Piłaś, czy co?
- Co ci przychodzi do głowy?! No i co z tego, że mam? Czy myślisz, że pójdę na Petticoat Lane i sprzedam ją temu, kto da więcej? Przecież do tego obrzydliwego budynku nikt nie chciałby wejść z własnej woli.
- Przejdźmy się - rzekł Douglas. - Czy nie wiesz, że na Whitehall są regularne patrole żandarmerii?
- O czym ty mówisz? - Uśmiechnęła się. - Lepiej byś mnie pocałował. Czy nie cieszysz się, że mnie widzisz?
Pocałował ją pospiesznie.
- Oczywiście, że się cieszę. Przejdźmy się w stronę Trafalgar Sąuare, dobrze?
- Dobrze.
Przeszli obok Whitehall, koło uzbrojonych strażników stojących nieruchomo przed niedawno zajętymi biurami. Byli już koło Whitehall Theatre, gdy zobaczyli żołnierzy dokonujących wyrywkowej kontroli dokumentów. W poprzek ulicy stały trzy ciężarówki ze świeżo wymalowanymi znakami dowództwa niemieckiej Grupy Armijnej L (Dystrykt Londyn) - schematyczny rysunek Tower Bridge zwieńczony gotycką literą L. Żołnierze byli w polowych bluzach maskujących, a na ramionach mieli pistolety maszynowe. Szybko i sprawnie rozkładali kolczastą zaporę, która miała dziurawić opony pojazdów, blokując jezdnię tak, że dla ruchu w obu kierunkach otwarte było tylko jedno pasmo. Samochód dowodzenia punktem kontrolnym stał u stóp pomnika Karola I. Niemcy szybko się zorientowali, pomyślał Douglas, że Policja Metropolitalna w centrum Londynu zawsze właśnie tutaj przeprowadzała kontrole. Inni żołnierze ustawili taką samą zaporę za ich plecami.
Sylwia nie okazała niepokoju, ale zaproponowała, że będzie lepiej, jeżeli skręcą na Whitehall Place i pójdą w stronę Embankment.
- Nie - odparł Archer. - Zawsze najpierw organizują blokadę bocznych ulic.
- Pokażę moją przepustkę - zaproponowała.
- Czyś ty zupełnie upadła na głowę? - spytał Douglas. - W budynku Scotland Yardu mieści się SD, Gestapo i inne takie instytucje. Możesz sobie tę przepustkę lekceważyć, ale Niemcy uważają, że jest ona najcenniejszym dokumentem, jaki może otrzymać obcokrajowiec. Nie przychodziłaś do pracy i nie powiadomiłaś o chorobie, a mimo to zatrzymałaś przepustkę. Gdybyś przeczytała niemieckie przepisy, które podpisywałaś, przekonałabyś się, że jest to traktowane na równi z kradzieżą. W chwili obecnej twoje nazwisko i numer przepustki znajdują się na liście Gestapo. Każdy patrol od Land's End do John O'Groats ma cię szukać.
- No to co mam zrobić? - Nawet teraz w jej głosie nie było słychać lęku.
- Nic. Ale zachowuj się spokojnie. Mają tu tajniaków, którzy zwracają uwagę na każdego, kto w jakiś sposób odbiega od normy.
Żołnierze zatrzymywali wszystko i wszystkich - samochody sztabowe, piętrowe autobusy. Nawet w karetce pogotowia dowódca sprawdził dokumenty kierowcy i chorego. Nie zwracali uwagi na deszcz, od którego ich hełmy zaczęły błyszczeć, a bluzy maskujące pociemniały. Cywile natomiast starali się ukryć przed słotą w wejściu do Whitehall Theatre. Wystawiano tu dziś rewię „Wiedeń odwiedza Londyn”. Na plakacie rozebrane dziewczyny kryły się między białymi skrzypcami.
Douglas schwycił Sylwię za ramię i, zanim zdążyła zaprotestować, brutalnie zatrzasnął na jej przegubie kajdanki.
- Co ty do cholery wyprawiasz?! - krzyknęła, ale Douglas już ciągnął ją za sobą obok czekających ludzi. Zaczął przepychać się jeszcze gwałtowniej i w ślad za nim rozległo się kilka pełnych oburzenia pomruków.
- Dowódca patrolu! - zawołał rozkazującym tonem. - Dowódca patrolu!
- Czego pan chce? - odezwał się młody, pryszczaty feldfebel. Na jego piersi wisiała metalowa odznaka służbowa żandarmerii wojskowej. Nie miał na sobie bluzy maskującej i Douglas domyślił się, że to dowódca drużyny. Machnął w powietrzu swoją przepustką SIPO i zaczął szybko mówić po niemiecku:
- Wachtmeister! Prowadzę tę dziewczynę na przesłuchanie. Oto moja przepustka.
- A jej dokumenty? - spytał beznamiętnie dowódca patrolu.
- Twierdzi, że je zgubiła.
Feldfebel nie zareagował. Wziął z ręki Douglasa przepustkę i przestudiował ją uważnie. Potem przyjrzał mu się i porównał z fotografią.
- No szybciej, szybciej - irytował się Douglas. Wiedział dobrze, że żaden żandarm nie jest w stanie wyczuć różnicy między uprzejmością a poczuciem winy. - Nie mam całego dnia na czekanie.
- Zgniotłeś mi przegub! - wrzasnęła Sylwia. - Popatrz na moją rękę, sukinsynu!
Żołnierz spojrzał groźnie na Archera, a potem na dziewczynę.
- Następny! - ryknął.
- No, chodź - powiedział Douglas i pospieszył przez zaporę, ciągnąc dziewczynę za sobą.
Przecisnęli się przez czekających z drugiej strony punktu kontrolnego. Obydwoje byli mokrzy i nie odzywali się do siebie. Przez Łuk Admiralicji na Trafalgar Square przejechał luksusowy autobus. W jego oknach widać było twarze młodych żołnierzy. Ze środka pojazdu niewyraźnie dobiegał wzmocniony aparaturą głos przewodnika mówiącego szkolnym niemieckim. Młodzi ludzie śmiali się, słysząc jego wymowę. Jeden z żołnierzy pomachał do Sylwii.
Kilka mokrych gołębi zerwało się do lotu, uciekając im z drogi, gdy przechodzili przez pusty, smagany deszczem plac.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co przed chwilą powiedziałeś? - spytała Sylwia. Wciąż pocierała ściśnięty kajdankami przegub.
Jakież to kobiece, pomyślał Douglas - zaczynać teraz rozmowę pełną niewyraźnych aluzji do czegoś już zapomnianego.
- Powiedziałeś, że to najważniejszy dokument, jaki Niemcy wydają obcokrajowcom.
- Daj spokój, Sylwio - odparł Douglas. Spojrzał za siebie, by upewnić się, że są poza zasięgiem wzroku patrolu, po czym otworzył kajdanki i puścił jej ramię.
- A więc tym według ciebie jesteśmy - obcokrajowcami! To Niemcy mają prawo tu być, my zaś jesteśmy pieprzonymi intruzami, którzy mogą jedynie kłaniać się i prosić?!
- Daj spokój, Sylwio - powtórzył. Pracując w policji powinien się już do tego przyzwyczaić, ale mimo to nie cierpiał, gdy kobiety klęły.
- Weź te ręce, ty cholerny szwabski sukinsynu. - Odepchnęła go. - Mam przyjaciół, którzy nie boją się i nie trzęsą jak galareta przed Szwabami. Ale ty nic nie chcesz o tym wiedzieć, prawda? Nie! Jesteś zbyt zajęty załatwianiem za nich brudnej roboty.
- Chyba musiałaś rozmawiać z Harrym Woodsem - powiedział Douglas, na próżno usiłując zmienić kłótnię w żart.
- Jesteś żałosny - stwierdziła Sylwia - wiesz? Jesteś żałosny! Była ładna, ale teraz, w źle dopasowanym płaszczu przeciwdeszczowym, który zawsze był na nią zbyt mały, z pozlepianymi deszczem włosami i rozmazaną szminką nie wyglądała zbyt dobrze. Douglas nagle po raz pierwszy ujrzał ją zupełnie inaczej. I zobaczył również, jaka będzie za dziesięć lat - jędza z wiecznie zaciśniętymi wargami, zbyt donośnym głosem i cholerycznym usposobieniem. Uświadomił sobie, że nigdy nie miał szans na ułożenie swoich spraw z Sylwią. Kiedy jednak jej rodzice zginęli w bombardowaniu, a kilka dni później Douglas stracił żonę, było czymś zupełnie naturalnym, że odnaleźli się nawzajem, poszukując rozpaczliwie pociechy, która wtedy wydawała się miłością.
To, co kiedyś Douglas uważał za interesującą, choć przesadną pewność siebie, tak charakterystyczną dla młodego wieku, teraz sprawiało wrażenie bezkompromisowego egoizmu. Przez chwilę zastanawiał się, czy w grę nie wchodzi jakiś inny, może o wiele młodszy mężczyzna, ale odrzucił tę myśl. Wiedział, że powiedziałaby mu to, choćby dlatego, żeby dokuczyć.
- Oboje jesteśmy żałośni, Sylwio - rzekł. - I to jest cała prawda.
Stali przed jednym z lwów Landseera, błyszczącym czarno w zacinającym deszczu jak wypolerowany heban. Byli zupełnie sami, bowiem nawet najbardziej zahartowani niemieccy żołnierze schowali swoje kupione za pół ceny aparaty fotograficzne i ukryli się przed niepogodą. Sylwia stała zjedna ręką w kieszeni, a drugą odgarniała z czoła mokre włosy. Uśmiechała się, ale nie było w tym rozbawienia, czy nawet cienia czułości albo współczucia.
- Nie ironizuj na temat Harry'ego Woodsa - powiedziała z goryczą. - To jedyny przyjaciel, jakiego jeszcze masz. Czy uświadamiasz to sobie?
- Nie mieszaj w to Harry'ego - odezwał się Douglas.
- Orientujesz się chyba, że jest jednym z nas, prawda?
- Co...?
- On jest w Ruchu Oporu, ty durniu. - Wyraz twarzy Archera sprawił, że roześmiała się. Kobieta pchająca dziecięcy wózek, w którym leżał worek węgla, odwróciła się, aby na nich popatrzeć, a potem oddaliła się szybkim krokiem.
- Harry...?
- Owszem. Harry Woods, pomocnik Archera z Yardu, protegowany Gestapo, postrach wszystkich, którzy ośmielają się okazywać pogardę zwycięzcom, a mimo to - zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, człowiek ten odważył się walczyć przeciwko cholernym Szwabom.
- Podeszła do fontanny i spojrzała na swoje odbicie w płytkiej wodzie.
- Chyba jednak piłaś.
- Tylko upajający napój wolności.
- Uważaj, żebyś go nie przedawkowała - powiedział. Jej zachowanie budziło w nim niepokój. Być może była to reakcja na strach, który czuła w czasie kontroli.
- Postaraj się dbać o naszego przyjaciela Harry'ego! - zawołała. - I przekaż mu to, z moimi wyrazami miłości.
Wyjęła rękę z kieszeni. W dłoni trzymała przepustkę SIPO. Zanim Douglas zdołał ją powstrzymać, uniosła ramię i cisnęła dokument do zbiornika koło fontanny, najdalej jak potrafiła. Deszcz zacinał o kamienne płyty z taką siłą, że spływająca po nich woda rozbryzgiwała się pod uderzeniami kropli. Jej powierzchnia przypominała szarą płaszczyznę skłębionego pyłu. Sylwia ruszyła przed siebie szybkim krokiem, kierując się w stronę schodów prowadzących do National Gallery.
Ledwo widoczny pod zmatowiałą od uderzeń kropli deszczu powierzchnią wody, obramowany czerwono kartonik przepustki opadał powoli na dno, między rzucone przez turystów monety, pudełka po filmach Agfa i opakowania po lodach. Gdyby tam pozostał, mógłby zostać znaleziony przez jakiegoś wysokiego stopniem urzędnika, który potem zrobiłby piekło całemu wydziałowi. Douglas stał patrząc przez chwilę na przepustkę, i w końcu uznał, że jest już do tego stopnia mokry, iż wejście po kolana w wodę sprawi mu niewielką różnicę.
Rozdział 5
Kiedy Douglas tego popołudnia wrócił do biura, ledwo zdążył doprowadzić się do porządku i założyć suche buty, otrzymał wiadomość z pierwszego piętra. Generał Kellerman chciałby, jeżeli to możliwe, zamienić z nim kilka słów. Było to możliwe i Douglas pospieszył na górę.
- A, nadinspektor Archer, świetnie, że pan przyszedł - oświadczył Kellerman takim tonem, jakby Douglas był jakimś przeprowadzającym wizytację dygnitarzem. - Wygląda na to, że mamy dziś pracowity dzień. - Starszy oficer ze sztabu Kellermana podał swojemu przełożonemu kartkę z teleksu. Generał zerknął na nią przelotnie i rzekł: - Ten facet z Berlina, standartenfuhrer Huth... pamięta pan?
- Pamiętam wszystko, co mi pan powiedział, sir.
- Wspaniale. Otóż standartenfuhrer otrzymał specjalną rezerwację na lot dziś po południu z Berlina na Croydon. Przybędzie koło piątej. Czy nie zechciałby pan tam pojechać i go spotkać?
- Tak jest, sir, ale zastanawiam się... - Douglas nie był w stanie wymyślić szybko wystarczająco dobrego sposobu zasugerowania generałowi, że standartenfuhrer z Centralnego Biura Bezpieczeństwa Rzeszy może uznać, iż powitanie go przez jakiegoś angielskiego nadinspektora jest czymś, co uwłacza jego randze i pozycji.
- Standartenfuhrer zażyczył sobie, aby go ktoś oczekiwał - oświadczył Kellerman.
- Ale dlaczego ja osobiście? - spytał Douglas.
- Ma prowadzić dochodzenie w sprawie tego morderstwa - odparł Kellerman. - Sądziłem, że będzie właściwe, jeżeli przydzielę mu mojego najlepszego detektywa. - Uśmiechnął się. Prawdę mówiąc, Huth prosił konkretnie o Archera, wymieniając jego nazwisko. Kellerman energicznie protestował przeciwko rozkazowi, który oddawał Douglasa pod komendę nowego człowieka, ale interwencja samego Himmlera zakończyła sprawę.
- Dziękuję, sir - rzekł Douglas.
Kellerman sięgnął do kieszeni tweedowej kamizelki i spojrzał na złoty zegarek.
- Natychmiast wyjeżdżam - oświadczył Archer, chwytając w lot aluzję.
- Będzie pan tak dobry? - spytał Kellerman. - No cóż, proszę porozumieć się z moim osobistym sekretarzem i zorientować się, jakie przygotowania poczyniliśmy na przyjęcie standartenfuhrera.
Lufthansa miała codziennie trzy rejsy na trasie Berlin-Londyn, nie licząc mniej wygodnych i mniej prestiżowych połączeń wojskowych. Standartenfuhrer dr Oskar Huth otrzymał jedno z piętnastu miejsc w samolocie, który startował z Berlina w porze lunchu.
Douglas czekał w nie ogrzewanym budynku portu lotniczego i przyglądał się orkiestrze Luftwaffe przygotowującej się na przywitanie codziennego rejsu z Nowego Jorku. Jedynie Niemcy posiadali samoloty, które były w stanie utrzymywać na tej trasie regularne połączenia bez międzylądowań, i Ministerstwo Propagandy wykorzystywało ten fakt w pełni.
Deszcz padał przez całe popołudnie, ale obecnie na horyzoncie widać już było lukę w niskich chmurach. Samolot z Berlina krążył, podczas gdy pilot podejmował decyzję, czy ma lądować. Po wykonaniu trzeciej rundy nad lotniskiem wielki, trzysilnikowy junkers przeleciał z rykiem nisko nad budynkiem portu lotniczego, a potem zawrócił, by wreszcie precyzyjnie wylądować na mokrym pasie. Wypolerowany metal błysnął, gdy samolot kołował w stronę hali przylotów.
Douglas podświadomie spodziewał się, że człowiek, którego tytuł doktorski wymieniony był w teleksie obok stopnia służbowego, zachował choć ślad właściwego lekarzowi sposobu bycia. Ale Huth był doktorem praw oraz najbardziej twardym i bezkompromisowym oficerem SS, jakiego Archer kiedykolwiek widział. A widział ich już wielu.
W przeciwieństwie do Kellermana nowo przybyły miał na sobie rnundur i nic nie wskazywało na to, że woli cywilne ubrania. Nie był to czarny uniform esesmana, noszony obecnie tylko przez członków Allgemeine SS - najczęściej wiejskich kmiotów w średnim wieku, którzy zakładali go na sobotnio-niedzielne popijawy w gospodzie. Mundur dr. Hutha był srebrzystoszary i składał się między innymi z butów z cholewami i bryczesów. Na mankiecie kurtki miał wąską opaskę z literami RFSS, którą nosili wyłącznie członkowie osobistego sztabu Himmlera.
Douglas obrzucił go uważnym spojrzeniem. Ten wysoki szczupły mężczyzna przypominał w jakiś sposób manekin krawiecki, mimo że jego starannie wyprasowany i wyczyszczony mundur nie był nowy. Huth miał około trzydziestu pięciu lat i silną, muskularną sylwetkę. Jego energiczne ruchy i sposób bycia zaprzeczały wrażeniu pewnej senności, sugerowanej przez na wpół przymknięte powieki. Pod pachą trzymał krótką trzcinkę ze srebrną główką, a w ręku dużą teczkę. Nie podszedł do drzwi prowadzących do sali odpraw paszportowych i celnych, tylko stukał w blat biurka tak długo, aż zjawił się urzędnik w mundurze Lufthansy, otworzył przed nim bramkę i wpuścił go do poczekalni.
- Archer?
- Tak jest, sir.
Huth zdawkowo uścisnął mu dłoń, zupełnie jakby na odprawie powiedziano mu, że wszyscy Anglicy spodziewają się takiego gestu.
- Na co czekamy? - zapytał.
- Na pański personel... pańskie bagaże...
- Chodzi panu o strzelby myśliwskie, kije do golfa i sprzęt wędkarski? Szkoda mi czasu na takie bzdury - odparł Huth. - Ma pan tu jakiś samochód?
- Rollsa - oznajmił Douglas wskazując na drzwi dworca lotniczego, za którymi stał wypucowany do połysku samochód ze służbowym proporczykiem Kellermana i kierowcą w mundurze SS.
- Kellerman dał panu swojego rolls-royce'a? - rzekł Huth, kiedy wsiedli do samochodu. - Az czego sam korzysta tego popołudnia, z karety koronacyjnej? - Huth mówił po angielsku doskonale, z perfekcją, jakiej nabywa się jedynie w wielojęzycznej rodzinie lub u boku wielojęzycznej kochanki. Ale pomimo całej jego ogłady można było dostrzec skrywającą się pod nią arogancję.
Ojciec Hutha był profesorem filologii. Cała rodzina mieszkała w Schleswig-Holstein, dopóki po pierwszej wojnie światowej nowa granica nie sprawiła, że ich dom stał się częścią Danii. Musieli przeprowadzić się do Berlina, gdzie Oskar Huth studiował prawo, zanim pojechał kontynuować naukę w Oksfordzie, w którym kilka lat wcześniej zaczął się kształcić Douglas Archer. Mimo różnicy wieku Archer i Huth mogliby znaleźć wspólne wspomnienia i znajomości. Poza tym matka Douglasa jako młoda kobieta była angielską guwernantką w Berlinie.
- Nad czym pan obecnie pracuje? - zapytał zdawkowo Huth wyglądając przez okno. Samochód zwolnił włączywszy się w ruch uliczny na Norwood. Długie kolejki ludzi czekały w deszczu na dostarczenie przydziałowego chleba. Douglas spodziewał się, że Huth jakoś to skomentuje, ten jednak pochylił się do przodu i zastukał sygnetem w szybę oddzielającą go od kierowcy. - Włącz syrenę, durniu - powiedział. - Czy myślisz, że mam cały dzień do stracenia?
- We wtorek w Kentish Town miał miejsce przypadek śmierci. Mężczyzna i kobieta rzucili się na szynę zasilającą metra. Początkowo uważałem to za morderstwo, ale potem uznałem, że była to umowa samobójcza. Mężczyzna był uciekinierem z obozu dla brytyjskich jeńców wojennych w Brighton. - Douglas podrapał się w policzek. - W nocy z soboty na niedzielę strzelanina w nocnym klubie na Leicester Square. Użyto pistoletu maszynowego, z którego wystrzelono około stu pięćdziesięciu pocisków. Najwyraźniej nie cierpieli na brak amunicji. Wygląda to na napad dokonany przez gang. Właściciel stwierdził, że zrabowano sześć tysięcy funtów w używanych banknotach. Przede wszystkim marki okupacyjne. Jeżeli wolno mi zauważyć, najprawdopodobniej fałszuje zeznania podatkowe i należałoby to raczej podwoić. Kierownik i kasjer zabici, trzej goście ranni, w tym jeden jeszcze w szpitalu.
- A co z morderstwem Petera Thomasa? - zapytał Huth, wciąż spoglądając przez okno na ponurą, smaganą deszczem ulicę.
- To było dopiero dziś rano - rzekł Douglas, zaskoczony, że Huth ma tak aktualne informacje. - Jak dotąd nie znaleźliśmy nikogo, kto słyszałby strzał z pistoletu, ale lekarz sądzi, że śmierć nastąpiła około trzeciej nad ranem. Denat miał przy sobie dokumenty stwierdzające, że nazywa się Peter Thomas, ale najprawdopodobniej są fałszywe. W archiwum kryminalnym nie mają zarejestrowanego nikogo o takim nazwisku. Przeprowadzane są badania odcisków palców, lecz zanim zostaną ukończone, upłynie trochę czasu. Miał przy sobie bilet kolejowy z Bringle Sands. To taka niewielka miejscowość wypoczynkowa w Devon.
Spojrzał na Hutha, który wciąż wyglądał przez okno.
- Doskonale wiem, gdzie znajduje się Bringle Sands - stwierdził standartenfuhrer. Douglas był zaskoczony. Sam nie orientował się, gdzie to jest, dopóki nie sprawdził w atlasie.
- Proszę dalej - rzekł Huth nie patrząc na niego.
- W mieszkaniu było trochę rzeczy pochodzenia wojskowego... Typowe towary czarnorynkowe - papierosy, alkohole, kartki na paliwo. Mamy zapisane zeznania sąsiada, który twierdzi, że bywał tam często feldfebel Luftwaffe. Dał nam jego dokładny rysopis, i w związku z tym mój sierżant poszedł skontaktować się z Feldgendarmerie. Oczekuję teraz odpowiedzi, czy zechcą przejąć śledztwo, czy też będę mógł je kontynuować.
- A co ze sprawą morderstwa?
- Wszystko wskazuje na to, że morderca wszedł do mieszkania i czekał na ofiarę...
- Ale pan tak nie uważa?
Douglas wzruszył ramionami. Nie sposób było wyjaśnić temu oficerowi SS, jakie problemy nastręczają tego rodzaju śledztwa. Kary za minimalne nawet naruszenie przepisów były tak surowe, że również szanujący prawo ludzie składali fałszywe zeznania. Archer rozumiał to i, podobnie jak cala policja w Wielkiej Brytanii, przymykał oczy na mniej poważne wykroczenia.
- Najprawdopodobniej jest to morderstwo związane z czarnym rynkiem - oświadczył, choć intuicja podpowiadała mu, że kryje się za tym coś więcej.
Huth odwrócił się w jego stronę i uśmiechnął.
- Chyba zaczynam rozumieć pańskie metody pracy, nadinspektorze - oświadczył. - Najprawdopodobniej morderstwo związane z czarnym rynkiem, powiedział pan. A w sobotę - gangsterskie. We wtorek - umowa samobójcza. Czy tak właśnie działacie w Scotland Yardzie? Macie wygodne szufladki, które w gruncie rzeczy są sprytną metodą klasyfikowania spraw, jakie w przeciwnym razie mogłyby utworzyć gigantyczną grupę opatrzoną napisem „Nie wykryte”. Czy mam rację?
- To nie ja użyłem tego słowa, standartenfuhrerze, ale pan. Moim zdaniem sprawy te są bardzo proste do rozwiązania, poza przypadkami, w których mamy do czynienia ze współudziałem osób z Wehrmachtu. W tych sytuacjach mamy związane ręce.
- Bardzo to wygodne - stwierdził Huth.
Douglas odczekał chwilę, kiedy jednak Huth nie dodał nic więcej, odezwał się:
- Czy zechciałby pan to sprecyzować?
- Ani przez chwilę nie uważał pan tego za „zabójstwo związane z czarnym rynkiem” - powiedział pogardliwie Huth. - Sądzę bowiem, że taki człowiek jak pan zna każdego cholernego przestępcę w Londynie. Gdyby pan przypuszczał, że ma to istotnie jakiś związek z czarnym rynkiem, odnalazłby pan wszystkie typy związane z nielegalnym handlem w Londynie i zmusił ich, żeby wydali panu winnego. Czy może mi pan wyjaśnić, dlaczego pan tego nie zrobił?
- Nie - odparł Douglas.
- Co to znaczy: „nie”?
- Nie mogę panu powiedzieć, bo sam nie wiem, dlaczego tak nie zrobiłem. Wszystkie poszlaki wskazują, że jest tak, jak powiedziałem... ale przypuszczam, że kryje się za tym coś więcej.
Huth wbił wzrok w Douglasa i czubkiem palca przesunął do tyłu swą esesmańską czapkę. Był przystojnym mężczyzną, ale miał bezkrwistą twarz i jego szary mundur z czarno-srebrnymi odznakami SS na kołnierzu niewiele różnił się kolorem od jego bladej cery, która była rezultatem długotrwałego przebywania w źle oświetlonych pomieszczeniach biurowych. Douglas w żaden sposób nie mógł się zorientować, co Huth właściwie myśli, miał jednak nieprzyjemne wrażenie, że tamten widzi go na wskroś. Nie opuścił jednak oczu. Po chwili, która wydawała się ciągnąć w nieskończoność, Huth odezwał się:
- A więc, co pan ma zamiar z tym począć?
- Jeżeli Feldgendarmerie zidentyfikuje feldfebla, o którym mówił sąsiad, sprawa znajdzie się w kompetencji Feldgericht der Luftwaffe...
Huth machnął lekceważąco ręką.
- W teleksie z Berlina polecono Luftwaffe, żeby wszystkie dokumenty przekazała panu.
Dla Douglasa było to prawdziwym zaskoczeniem. Wehrmacht zazdrośnie strzegł swojego prawa do prowadzenia własnego dochodzenia. SD - służba wywiadowcza SS - dokonywała niekiedy niemal niemożliwych rzeczy, gdy musiała rozszerzyć swe dochodzeniowe kompetencje nie tylko na SS, ale również na SA i partię nazistowską. Ale nawet oni nigdy nie próbowali postawić w stan oskarżenia nikogo z sił zbrojnych. Był tylko jeden człowiek, od którego Luftwaffe mogła otrzymać rozkaz przekazania dochodzenia SIPO - człowiek, który był najwyższym zwierzchnikiem władzy cywilnej i najwyższym dowódcą sil zbrojnych - Adolf Hitler.
Douglas puścił wodze wyobraźni zastanawiając się, czy morderstwo to mogło być popełnione przez jakiegoś wysoko postawionego członka partii - lub może krewnego, współpracownika czy kochankę takiej osobistości.
- Istnieje jakaś hipoteza, kim może być ów zabójca? - zapytał.
- Ma pan go znaleźć. To wszystko - odparł Huth.
- Ale skąd bierze się wasze zainteresowanie właśnie tym zabójstwem? - nalegał Douglas.
- Ponieważ się zdarzyło - odparł Huth zmęczonym głosem. - Powinno panu to wystarczyć.
Archer był pełen obaw i zastrzeżeń. Nie miał ochoty brać udziału w tym dochodzeniu wiedząc, że groźny oficer SS wciąż będzie mu zerkał przez ramię. Było jednak zupełnie oczywiste, że nie jest to właściwy moment na zgłaszanie jakichkolwiek obiekcji. Wodniste światło słoneczne przesączyło się przez chmury i oświetliło mokre ulice. Kierowca zrobił użytek z syreny policyjnej i pomknął wzdłuż wysokich murów ogradzających tereny do krykieta na Oval.
- Przyjadę po pana o siódmej trzydzieści - oświadczył Huthowi Douglas - żeby zabrać pana na przyjęcie urządzone na pańską cześć w „Savoyu”. Ale generał Kellerman przypuszczał, że po drodze do pańskiego hotelu na Brook Street zechce pan zobaczyć Buckingham Palące i Parlament.
- Generał Kellerman jest kmiotem - odparł grzecznie Huth po niemiecku.
- Czy oznacza to, że pan życzy sobie, abyśmy przejechali obok Buckingham Palące, czy nie?
- To oznacza, drogi nadinspektorze, że nie mam najmniejszego zamiaru tracić wieczoru gapiąc się na salę pełną oficerów i ich wyfiokowanych kobiet, chłepczących szampana, i słuchać, jak przeżuwając wędzonego łososia będą mi wyjaśniać, gdzie można dostać straffordzką porcelanę. - Mówił w dalszym ciągu po niemiecku i użył słowa „fressen”, zazwyczaj stosowanego do określania konsumpcyjnych obyczajów bydła domowego. - Proszę mnie zawieźć do Scotland Yardu - polecił. - I niech pan sprowadzi najlepszego z anatomopatologów, żeby obejrzał tego Petera Thomasa. Chcę być obecny przy sekcji. - Dostrzegł oszołomiony wyraz twarzy Douglasa. - Wkrótce przyzwyczai się pan do mojego stylu pracy.
Można się przyzwyczaić nawet do żółtej febry, pomyślał Douglas, ale wielu próbujących rozstało się przy tej okazji z życiem.
- Mam więc odwołać przyjęcie?
- I pozbawić Kellermana oraz jego przyjaciół przyjemności? Cóż z pana za człowiek, nadinspektorze. Czyżby lubił pan psuć ludziom zabawę?
Roześmiał się cicho. Potem znowu zastukał w szybę dzielącą go od kierowcy i zawołał:
- Do Scotland Yardu!
Rozdział 6
Tak więc w tym samym czasie, gdy generał Kellerman, dowódca SS i policji w Wielkiej Brytanii, podejmował niektórych najważniejszych londyńskich dostojników, jego gość honorowy znajdował się w kostnicy na tyłach Baker Street i ubrany w biały fartuch przyglądał się, jak sir John Shields, anatomopatolog, kroi zwłoki Petera Thomasa.
Kostnica mieściła się w ponurym budyneczku odsuniętym od Paddington Street tak, by karawany i ambulanse mogły wjeżdżać ze swym ładunkiem za dębową bramę, wyglądającą dla przechodniów zupełnie zwyczajnie. Wnętrze kostnicy pomalowano tak wieloma warstwami zielonej i brązowej farby, że ściany były gładkie i lśniące, podobnie jak kamienne schody i wyfroterowana drewniana podłoga. Słabe żarówki rzucały niewielkie plamy mętnego, żółtego światła. Wyjątek stanowiła jedynie mosiężna lampa z zielonym abażurem, przysunięta blisko bladego brzucha Petera Thomasa.
W sali znajdowało się dziewięć osób - Huth, sir John Shields i jego asystent, Douglas Archer, mężczyzna z biura koronera, pisarz, dwóch pracowników kostnicy w gumowych fartuchach i kaloszach oraz zaaferowany niemiecki major policji, który również przyleciał dzisiaj z Hamburga. Robił notatki i wciąż prosił, by tłumaczono mu fragmenty beznamiętnego komentarza Shieldsa. Wokół stołu prosektoryjnego stało już zbyt wiele osób i Douglas bez żalu zrezygnował z miejsca w pierwszym rzędzie. Nie przepadał za tymi makabrycznymi Wycieczkami. Ale choć odwrócił wzrok, odgłosy przecinającego tkanki skalpela i zgrzyt piły nadal przyprawiały go o mdłości.
- Wylew, wylew! - oznajmił Shields wskazując skalpelem. Wszyscy przybliżyli się, by spojrzeć we wnętrzności denata. - Nie podoba mi się wygląd jego wątroby - stwierdził Shields. Schwycił ją, odciął i podniósł bliżej do światła. - Co pan o tym sądzi, doktorze? - Jego głos odbił się echem w ciemnej kostnicy.
Asystent Shieldsa dotknął wątroby i przez dłuższą chwilę oglądał ją przez szkło powiększające. Shields pochylił się, żeby powąchać wnętrzności trupa.
- Proszę mi to wyjaśnić - rzekł Huth zniecierpliwionym tonem.
- Prawie całkowita marskość wątroby - stwierdził asystent. - Niezwykle ciekawe. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Zastanawiam się, jakim cudem ten facet w ogóle się poruszał.
Maleńki major z niemieckiej policji pisał gorączkowo w notesie. Potem również wyraził chęć obejrzenia wątroby przez szkło powiększające.
- W jakim czasie czekała go śmierć z powodu marskości? - spytał po niemiecku i czekał, aż Huth przetłumaczy jego pytanie.
- Wolałbym na to pytanie nie odpowiadać - odparł Shields. - Człowiek może cholernie długo funkcjonować z chorą wątrobą. Powinien pan zobaczyć niektórych gości z mojego klubu! - Roześmiał się.
- To nie żart - powiedział Huth. - Czy ten człowiek był chory?
- Z całą pewnością - przytaknął sir John.
- Śmiertelnie?
- Nie miał przed sobą więcej niż parę miesięcy życia, prawda, doktorze?
Asystent sir Johna przytaknął, nabierając głośno powietrza w płuca i kiwając lekko głową.
Huth położył rękę na ramieniu majora i odprowadził go na bok, poza zasięg głosu. Stali tam przez chwilę szepcząc coś do siebie. Shields wyraźnie uznał to za złamanie zasad dobrego wychowania i nie próbował ukryć swojej irytacji.
Kiedy Huth powrócił do stołu prosektoryjnego, oznajmił sir Johnowi że chciałby, aby wszystkie wewnętrzne narządy zostały zapakowane i przygotowane do wysłania następnego dnia do Berlina samolotem.
- A więc jestem tu już zbędny - stwierdził sir John Shields.
- Niech się pan nie czuje urażony, sir - odparł Huth z niewymuszonym wdziękiem, którego do tej pory Douglas u niego nie zaobserwował. - Nie mamy w Berlinie nikogo, kto dorównywałby panu wiedzą i doświadczeniem, ale tu nie o to chodzi. Mam nadzieję, że pan i pański kolega będziecie dalej prowadzić sekcję, i już jutro rano będziemy mieli wyniki.
Sir John nabrał głęboko powietrza i wyprostował się. Douglas często widział, jak w sądzie robi tak na chwilę przed zabraniem się do zmiażdżenia zbyt pewnego siebie obrońcy.
- Bez możliwości korzystania z laboratorium szpitalnego - w pełni wyposażonego i z pełną obsadą - nie ma mowy o jakichkolwiek dalszych badaniach.
Huth skinął głową, ale nic nie odpowiedział.
- I nawet wtedy - ciągnął sir John - będzie to długotrwałe zajęcie. Personel wszystkich szpitali londyńskich jest przepracowany niemal do granic wytrzymałości z powodów, którymi nie będę zaprzątać uwagi ani pana, ani pańskich wojskowych kolegów.
- Oczywiście - Huth skinął poważnie głową. - Dlatego też poleciłem, by szpital SS na Hyde Park Corner oddał swoje laboratorium do pańskiej całkowitej dyspozycji. Są tam dwa samochody i karetka oraz linia telefoniczna. Wszystko będzie wyłącznie dla pańskich potrzeb.
Sir John, zanim odpowiedział, patrzył długo na Hutha.
- Chciałbym wierzyć, panie brygadierze, że ten niezwykły pokaz możliwości niemieckiej armii stanowi komplement pod adresem mojej osoby. Podejrzewam jednak, iż jest to raczej przejaw pańskiego szczególnego zainteresowania tą właśnie śmiercią. Byłbym w związku z tym wdzięczny, gdyby zechciał pan być nieco bardziej otwarty...
- Standartenfiihrerze poprawił go Huth. Standartenfiihrerze, nie brygadierze. Mogę panu jedynie powiedzieć, sir Johnie, że nie lubię tajemnic chyba jeszcze bardziej niż pan. A szczególnie, jeżeli są to zagadkowe zgony.
- Epidemia? - spytał sir John. - Choroba zakaźna? Wirus? Zaraza? Mór? - Podniósł nieco głos. - - Czy chce pan przez to powiedzieć, że zetknął się pan już z czymś takim?
- Niektórzy z moich współpracowników widzieli już wcześniej Podobne przypadki - przyznał Huth. - A jeśli chodzi o zarazę i mór, to mamy do czynienia z czymś, co może okazać się nieporównanie bardziej groźne niż Czarna Śmierć. Tak przynajmniej twierdzą moi eksperci.
Rozdział 7
Było już po północy, gdy Huth i Douglas Archer wrócili do Scotland Yardu. Po raz pierwszy Huth dał się namówić i przyszedł do biura, urządzonego dla niego na półpiętrze. Jego gabinet mieścił się we wspaniałym pokoju, z którego rozciągał się widok na Tamizę aż do County Hall. Zadano sobie niezwykle wiele trudu, aby urządzić pomieszczenie w odpowiedni sposób, i generał Kellerman dwukrotnie odwiedzał gabinet, troszcząc się bardzo, by biurko z drzewa różanego było wypolerowane do połysku, kryształowe klosze wymyte, dywan wyczyszczony i wyszczotkowany. Stał tu również nowy odbiornik telewizyjny Telefunkena, czekający na rozpoczęcie obiecanego na Boże Narodzenie programu BBC. Pod nim znajdował się ozdobiony kasetonami barek, w którym ustawiono waterfordzkie kryształy i butelki z trunkami.
- Na pewno mu się to spodoba, prawda? - spytał Kellerman chrapliwym szeptem, który tak doskonale potrafił naśladować Harry Woods.
- Każdemu by się spodobało - przytaknął oficer ze sztabu Kellermana.
Bardzo miłe miejsce - oznajmił Huth sarkastycznym tonem, kiedy zobaczył swoje biuro. - Bardzo miłe miejsce, w którym można mnie upchnąć, żebym nie przeszkadzał w działalności wydziału. Jak zauważyłem, nawet mój telefon łączony jest przez centralę Kellermana.
- Czy nie podoba się panu urządzenie pokoju? - spytał Douglas.
- Niech pan wyrzuci stąd to umeblowanie i cały ten chłam - polecił Huth. - To wszystko przypomina bardziej wiktoriański burdel njż biuro. Czy Kellerman sądzi, że mam zamiar siedzieć tu i upijać się do chwili, aż uruchomią telewizję?
- To jest również połączenie telewizji kablowej - wyjaśnił Douglas. - Może być wykorzystywane do przekazywania informacji policyjnych, fotografii poszukiwanych osób, i tak dalej.
- Mam załatwić panu robotę w tym cholernym Ministerstwie Propagandy? - zapytał Huth.
Musi pan dać mi nieco czasu, żebym to przemyślał - powiedział Douglas, udając, że traktuje serio tę propozycję.
- Niech pan zabierze stąd te meble. Chcę mieć tu metalową szafkę kartotekową z dobrym zamkiem, metalowe biurko z zamykanymi szufladami i porządną lampę. Pan będzie siedział w sąsiednim gabinecie, niech więc pan ściągnie tam wszystko, co będzie potrzebne. Proszę zainstalować telefony - cztery bezpośrednie linie. Pański telefon wewnętrzny również niech przełączą tutaj. W korytarzu chcę mieć stół i krzesło, żeby mój wartownik nie musiał przez cały czas stać... I gdzie, do diabła, jest wartownik?
- Wartownik, sir?
- Niech pan nie powtarza każdego mojego słowa - oznajmił Huth. - Śledztwo w sprawie zamordowania Petera Thomasa jest częścią operacji o nazwie kodowej „Apokalipsa”. Żadna informacja na jej temat - a w gruncie rzeczy nic w ogóle - nie ma prawa przedostać się na zewnątrz bez zezwolenia na piśmie - mojego albo reichsfuhrera SS, Heinricha Himmlera. Czy to jasne?
- Z całą pewnością, sir - odparł Douglas, starając się zrozumieć, co się za tym wszystkim kryje.
Huth uśmiechnął się.
- Na wypadek, gdyby ta pewność uległa osłabieniu, w korytarzu na zewnątrz będzie się znajdował uzbrojony wartownik z SS. - Spojrzał na zegarek. - Już powinien być na służbie, niech go diabli. Niech się pan połączy z dowódcą warty SS na Cannon Row. Proszę powiedzieć, żeby przysłał wartownika i pół tuzina ludzi, którzy Wyniosą stąd te meble.
- Wątpię, czy o tej porze będzie można znaleźć jakichś pracowników - wyraził wątpliwość Douglas. - Jest przecież noc.
Huth odchylił głowę do tyłu i spojrzał na Archera spod ciężkich powiek.
- Czy to kolejny z pańskich żartów? A może jakiś nowy rodzaj prowokacji?
Douglas wzruszył ramionami.
- Dobrze, zatelefonuję.
- Będę w sali konferencyjnej numer trzy razem z majorem Steigerem. Niech pan powie dowódcy warty, że życzę sobie, aby całe umeblowanie zostało wyniesione przed moim powrotem. I żebyj wstawiono nowe.
- Skąd mam wziąć metalowe biurka? - spytał Douglas. Huth odwrócił się, jakby dając do zrozumienia, że pytanie to nie zasługuje na odpowiedź.
- Proszę przejawić inicjatywę, nadinspektorze. Niech pan przejdzie wzdłuż korytarza i poszuka wszystkiego, co pan potrzebuje. I zabierze.
- Ale przecież z rana będzie dzika awantura - zaprotestował Archer. - Przyjdą ludzie i będą chcieli, żeby im wszystko oddać.
- I znajdą przed drzwiami uzbrojonego wartownika z SS, który z rozkazu reichsfiihrera SS zabroni zabierać cokolwiek.
- Tak jest, sir.
- W mojej teczce znajdzie pan tekturowy walec, w którym jest mały obraz pędzla Piera delia Franceski. Niech go oprawią i powieszą na ścianie, żeby choć trochę zakryć te koszmarne tapety.
- Autentyczny obraz Piera delia Franceski? - spytał Douglas, który słyszał już niezwykłe historie o rabowaniu dzieł sztuki w czasie walk w Polsce, Francji i Holandii.
- W biurze policjanta, co, nadinspektorze Archer? - powiedzia Huth. - Uważa pan, że to niezbyt właściwe miejsce, prawda? - I wyszedł nie czekając na odpowiedź.
Douglas zadzwonił do dowódcy warty i przekazał polecenie Huth wraz z przyjacielską uwagą, że standartenfuhrerowi Huthowi zależj na pośpiechu.
Dowódca warty był mocno skonsternowany. Najwyraźniej polecę nia generała Kellermana, związane z przybyciem nowego człowieka zostały przez służby wartownicze potraktowane niezwykle serio.
Douglas podszedł do okna i spojrzał w dół na Embankment, godzina policyjna sprawiła, że na ulicach było niewielu cywilów - cZłonkowie parlamentu i robotnicy pracujący na nocną zmianę w kluczowych gałęziach przemysłu oraz w służbach komunalnych należeli do nielicznych wyjątków. Jezdnie świeciły pustką. Widać było na nich jedynie szeregi zaparkowanych pojazdów służbowych i uzbrojone patrole wokół jaskrawo oświetlonych budynków rządowych.
Przy punkcie kontrolnym, w miejscu gdzie Victoria Embankment styka się z Westminsler Bridge, zatrzymał się motocykl z przyczepą. Nastąpiło krótkie sprawdzanie dokumentów, a potem motor z rykiem pomknął w noc za rzeką. Z drugiej strony ulicy rozległo się głośne uderzenie Big Bena. Douglas Archer ziewnął i pomyślał przez chwilę, jakim cudem ludziom takim jak Huth udaje się wytrzymać bez snu.
Otworzył teczkę Hutha, żeby wyjąć przeznaczony do oprawienia obrazek Franceski, ale zanim zdążył go rozwinąć, zobaczył w bocznej kieszonce teczki zapieczętowaną czerwonym woskiem dużą brązową kopertę z dobrze znanym symbolem RSHA - Głównego Biura Bezpieczeństwa Rzeszy, sanktuarium Heinricha Himmlera. Koperta była już rozcięta wzdłuż krawędzi i widać było sterczący z niej papier.
Douglas nie mógł opanować ciekawości. Wyciągnął duży arkusz i rozwinął go. Zobaczył skomplikowany diagram o rozmiarach sukiennej podkładki na biurko. Narysowano go czarnym niezmywalnym tuszem na ręcznie czerpanym papierze, niemal tak cienkim jak pergamin. Nawet doskonała znajomość niemieckiego nie pozwoliła mu jednak w pełni zrozumieć tego, co napisano odręcznie na rysunku, rozpoznał jednak kilka symboli.
Znajdował się tam odwrócony trójkąt równoboczny wpisany w podwójny okrąg. W trójkącie widniały wypisane dwa krzyżujące się słowa - Elohim i Tzabaoch. Dzięki doświadczeniu zdobytemu w czasie dochodzenia, które przeprowadził w 1939 roku w związku z morderstwami zwanymi Serią Czarnej Magii, Archer wiedział od razu, że jest f° pentagram przedstawiający „boga wojsk, równowagę sił natury i harmonię liczb”.
Drugi pentagram tworzyła ludzka głowa o trzech twarzach, koronowana tiarą i wychylająca się z naczynia wypełnionego wodą.
Znajdowały się tam również i inne symbole wody. Z boku dopisano ręcznie: Laboratorium Joliot-Curie - College de France, Paryż. A tuż; obok innego symbolu wody napisano: Norsk Hydro Company, Rijukan, środkowa Norwegia.
Kopce ziemi, piki i kara przebite magicznym mieczem z napisem Deo Duce, comite ferro były emblematem Wielkiej Tajemnicy i przedstawiały „wszechwładzę adepta”. Znajdował się tam również podwójny runiczny znak błyskawicy, godło SS, i słowa: RSHA, Berlin.
Trzecim symbolem była spirala oznaczona słowem Transformatio, przekształcająca się w dziecięcego bąka, na wierzchołku którego napisano: Laboratorium Clarendon, Oksford, Anglia. Nad słowem, Transformatio wpisano Formatio i Reformatio, tworząc z nich trójkąt. Poniżej, obok schematycznego rysunku wirującego urządzenia, umieszczono napis: Niemiecki reaktor wojskowy w Anglii. W tym,1 samym miejscu znajdowało się również nazwisko Peter Thomas zanotowane ołówkiem, zupełnie jakby dodano je pospiesznie w ostatniej chwili.
Douglas wyprostował się, słysząc odgłos niemieckich podkutych; butów na wyłożonej mozaikowymi płytkami podłodze korytarza. Złożył szybko wykres, wsunął kopertę z powrotem do wyłożonej czerwonym suknem kieszonki i zamknął teczkę.
Rozległo się stukanie do drzwi.
- Wejść - powiedział, rozwijając obraz Franceski.
- Wartownik i sześciu ludzi do wyznaczonych prac - zameldował oficer SS.
- Standartenfuhrer Huth życzy sobie, by zabrano stąd te meble - wyjaśnił Douglas. - Proszę je zastąpić metalowymi meblami z biur mieszczących się przy tym korytarzu.
Oficer SS wcale nie okazał zdziwienia słysząc ten rozkaz. Dougla: miał uczucie, że ten chłopski syn z Hesji - bezbłędnie odgadł jegc pochodzenie - bez namysłu wyskoczyłby przez okno, gdyby mu to polecono. Oficer zdjął kurtkę od munduru i wraz z sześcioma krzepkim podwładnymi zabrał się do roboty, podczas gdy ich uzbrój on; towarzysz objął służbę na korytarzu.
Gdy o drugiej nad ranem przybył Harry Woods, praca była niema ukończona. Harry był na przyjęciu w „Savoyu” i Douglas zauważył z pewną obawą, że sierżant jest lekko pijany.
- Powiadają, że nowa miotła sprząta do czysta - rzekł Harry obserwując przenoszenie mebli. - Nie widziałem tu takiego ruchu od n0cy, kiedy zaczęła się inwazja.
Czy wiesz, gdzie można dać do oprawienia obraz? - spytał Douglas.
Harry ujął obraz za krawędź i przyjrzał mu się. Było to „Biczowanie”. Douglas znał to dzieło. Plac z przepiękną kolumnadą, zalany padającym z błękitnego nieba światłem słonecznym. W głębi biczowany Chrystus. Trzech wspaniale odzianych mężczyzn na pierwszym planie - - hrabia Urbino i jego dwaj doradcy - - odwraca się plecami do tej sceny i spokojnie rozmawia ze sobą. Obydwu doradców podejrzewano o udział w spisku na życie hrabiego, toteż historycy sztuki przez wieki całe sprzeczali się, jakie jest ukryte znaczenie obrazu. Douglas uznał, że jest to właściwa ozdoba biura tego wysłannika dworu reichsfuhrera SS.
- Zabawny palant, prawda? - stwierdził Harry, spoglądając na obraz.
- Lepiej, żebyśmy potrafili dojść z nim do ładu - powiedział Archer.
- Jest teraz na dole w sali konferencyjnej numer trzy - oznajmił sierżant. - Rozmawia z tym piskliwym majorem z policji, którego przyprowadził do kostnicy. Kto to taki?
- Nie mam pojęcia.
- Rozmawiali tak gorączkowo, jakby cały świat miał się za chwilę zawalić. - Harry wyjął papierosy i poczęstował Douglasa, który jednak pokręcił odmownie głową. Już nie wypadało korzystać z przydziału kolegi. - O co tu chodzi, szefie? - spytał Harry. - Przecież rozumiesz te ich gadki. O co tu chodzi?
- Sądziłem, że to ty będziesz mi mógł coś na ten temat powiedzieć, Harry. Widziałem się dziś z Sylwią. Powiedziała mi, że jesteś wmieszany we wszystko, co się dzieje w mieście.
Jeżeli Harry nawet domyślał się, co Sylwia mogła powiedzieć na jego temat, zupełnie tego nie okazał. Ale nie okazał też zdziwienia, że Pojawiła się znowu w Scotland Yardzie. Douglas zastanawiał się, czy z nim również się widziała.
- Powiem ci jedno - rzekł Harry. - Ten maleńki major nie ma nic wspólnego z sądówką, medycyną albo czymś podobnym. Bardzo chciałbym wiedzieć, po co był w kostnicy. Czy przypuszczasz, że ten cały Huth pozwolił mu tam przyjść po prostu dla żartu?
- Wkrótce się przekonasz, że ten nowy standartenfuhrer nie jest zbyt skłonny do żartów - powiedział mu Douglas.
- Przy tej sprawie plączą się jacyś cholernie dziwni ludzie... Sprowadzanie tu tego małego technika radiowego było błędem. Powiem to Huthowi prosto w oczy. Powiem mu, że to cholerny błąd. Może myślisz, że tego nie zrobię, ale zobaczysz, że mu powiem. - Harry zachwiał się lekko i odzyskał równowagę chwytając za krawędź biurka.
- Technik radiowy...?
- Aha! - oznajmił Harry z samozadowoleniem podpitego człowieka. - Widziałem jego akta. Ma na sobie mundur policyjny, ale to tylko dla pucu. Zadzwoniłem do Lufthansy, zapytałem o numer na liście pasażerów, a potem poszedłem na górę i zajrzałem do teczki z jego dokumentami.
- Wziąłeś akta?
- Tylko kartę personalną. Jeżeli powiesz, że pracujesz dla Gestapo, to możesz dostać wszystko co zechcesz. Wiesz o tym, Douglas?
- Ale ty nie pracujesz dla Gestapo - zauważył Douglas. Harry pomachał mu dłonią przed nosem, jakby wycierał jakąś plamkę z brudnej szyby samochodowej.
- Tam jest napisane, że jest mechanikiem radiowym, doktorem zajmującym się teorią radia. Te wszystkie Hansy są doktorami, zwróciłeś na to uwagę, Douglas...? Studiował w Tubingen. W policji zaczął służyć dopiero rok temu. Powołali go prosto z Monachium, gdzie prowadził wykłady.
- Mechanicy radiowi nie studiują w Tubingen i nie wykładają w Monachium - stwierdził Douglas.
- Dobra, dobra - rzekł Harry. - Nie gadam tak płynnie po niemiecku jak ty, ale przecież potrafię przebrnąć przez kartę personalną. - Uśmiechnął się chytrze i gestem cyrkowego prestidigitatora wyciągającego królika z cylindra wyjął dokument z wewnętrznej kieszeni marynarki. - Masz, stary, sam przeczytaj.
Douglas wziął kartę i zaczął studiować ją w milczeniu.
- No, szefie, uśmiechnij się. Nie miałeś racji, i dobrze o tym wiesz.
- Major jest fizykiem. - Douglas mówił wolno, starając się zebrać myśli. - - Specjalistą w zakresie substancji radioaktywnych. Wykładał fizykę nuklearną.
- To dla mnie czarna magia - odparł Harry, pocierając czubek nosa.
- Te oparzenia na rękach denata... - rzekł Douglas. - Sir John ostatniej nocy nic o tym nie wspomniał. Może ten mały major zjawił się tu, żeby je zbadać.
- Te od kwarcówki?
- Wcale nie od kwarcówki, Harry. Te oparzenia były bardzo silne, rodzaj uszkodzenia skóry, na jakie narażony jest ktoś, na kogo oddziaływałyby promienie wydzielane przez rad albo coś w tym rodzaju.
Rozległo się znowu pukanie do drzwi. Dowódca warty przyszedł i oświadczył, że łącznościowcy SS meldują o założeniu oraz wypróbowaniu czterech bezpośrednich linii telefonicznych. Niemal w tej samej chwili zadzwonił telefon Hutha. Douglas podniósł słuchawkę i odezwał się:
- Biuro standartenfiihrera Hutha, nadinspektor Archer przy aparacie.
- Archer... o, to świetnie. Tu generał Kellerman. Czy standartenfuhrer jest z panem?
Douglas spojrzał na zegarek. To, że Kellerman dzwonił o tej porze, było doprawdy zadziwiające. Dotąd nie był znany z zamiłowania do późnych godzin pracy.
- Jest w sali konferencyjnej numer trzy, generale - oznajmił.
- Tak, tak mi powiedziano. - Zapadła długa cisza. - Niestety wydał polecenie, żeby nie łączono go z nikim. Oczywiście nie odnosi się to do mnie, ale nie chcę zbytnio komplikować życia telefoniście. Poza tym chyba z telefonem w sali konferencyjnej jest coś nie w porządku.
Douglas domyślił się, że Huth wydał telefoniście polecenie „z bezpośredniego upoważnienia reichsfuhrera”, a potem odłożył słuchawkę. On sam miał jednak wszelkie powody, by spróbować pomóc generałowi zachować twarz.
- Zapewne telefon nie działa, bo łącznościowcy zmieniali linie telefoniczne - powiedział.
- Co?! - zawołał spłoszony Kellerman. - O tej porze? O czym pan mówi? - Zaczął mówić po niemiecku i zmienił ton na bardziej stanowczy: - Proszę posłuchać. Co ma oznaczać ta zmiana telefonów w moim biurze? Niech mi pan wyjaśni, co się dzieje. Natychmiast!
- To tylko rutynowe zmiany, generale - odparł Douglas. - Standartenfuhrer wolał, żebyśmy wraz z sierżantem Woodsem urządzili się w pokoju sąsiadującym z jego gabinetem. To zaś oznaczało konieczność przeprowadzenia kilku dodatkowych linii dla nas i dociągnięcia naszego miejskiego numeru tutaj - zazwyczaj staramy się, żeby w trakcie dochodzenia miejskie numery nie ulegały zmianie... to sprawa kontaktów z informatorami, i tak dalej.
Usłyszał nagle w słuchawce jakiś poirytowany i pełen wyrzutu szept. Głos był młody, damski i w niczym nie przypominał Douglasowi głosu żony generała, która w ubiegłym tygodniu poleciała z Croydon do Breslau, żeby odwiedzić matkę.
- Aha, powiada pan, że to rutynowa sprawa - stwierdził pospiesznie Kellerman. - W takim razie wszystko w porządku. - Przerwał na chwilę zasłaniając mikrofon dłonią, a potem odezwał się znowu: - Czy był pan ze standartenfiihrerem Huthem przez cały wieczór?
- Tak, sir - powiedział Douglas.
- Co się właściwie stało, nadinspektorze? Dlaczego nie pojawił się w „Savoyu”?
- Standartenfuhrer miał mnóstwo pilnych prac, generale. W tej samej chwili do pokoju wszedł Huth. Spojrzał na Harry'ego Woodsa, który stał z zamkniętymi oczyma opierając się o biurko. Potem popatrzył na Douglasa i uniósł pytająco brwi.
Z drugiej strony linii telefonicznej generał Kellerman spytał:
- Czy sądzi pan, że powinienem przyjechać, nadinspektorz Archer? Myślę, że tak lojalny i świadomy swoich obowiązków funkcjonariusz jak pan właściwie ocenia sytuację.
Huth podszedł do biurka i stanął pochylając głowę, by móc słyszę; dobiegający ze słuchawki głos.
- Jestem pewien, że pan generał... - - zaczął Huth i chcia schwycić słuchawkę, Douglas jednak przytrzymał ją wystarczając długo, aby powiedzieć:
- Właśnie przyszedł standartenfuhrer, sir. Huth ujął słuchawkę, odchrząknął i rzekł:
- Tu Huth, generale Kellerman. Czego pan sobie życzy?
- Jestem rad, że udało mi się pana wreszcie znaleźć, drogi panie Huth. Chciałbym powiedzieć panu...
Standartenfuhrer przerwał mu:
- Jest pan w miłym, ciepłym domu, generale, w miłym, ciepłym jóżku z miłą, ciepłą kobietą. Niech pan tam zostanie i pozwoli mi pracować bez przeszkód.
- To wszystko dlatego, że moja centrala nie była w stanie... - Prztyknięcie w telefonie zasygnalizowało przerwanie połączenia, gdy Huth rzucił słuchawkę na widełki.
Zmierzył Douglasa spojrzeniem.
- Kto panu pozwolił omawiać prace tego biura z osobą z zewnątrz?
- Ale przecież to był generał Kellerman...
- Skąd pan wie, że to był on? Słyszał pan tylko głos przez telefon. Z wiarygodnych źródeł wiem, że pański pijany kolega... - pokazał kciukiem w stronę Woodsa, który patrzył na niego mrugając powiekami - potrafi w bardzo przekonujący sposób naśladować angielszczyznę generała Kellermana.
Nikt się nie odezwał. Zamiary Woodsa dotyczące powiedzenia Huthowi prosto w oczy wszystkiego, co myśli o sprowadzaniu małego majora do kostnicy, zostały przełożone na później.
Huth rzucił czapkę na wieszak za drzwiami i usiadł.
- Powiedziałem już raz i teraz powtórzę to panu, ale po raz ostatni. Nie będzie pan omawiał pracy prowadzonej w tym biurze absolutnie z nikim. Teoretycznie, może pan rozmawiać swobodnie na ten temat jedynie z reichsfiihrerem SS, Heinrichem Himmlerem. - Huth pochylił się do przodu i trzymaną w ręku trzcinką szturchnął żartobliwie Woodsa. - Wie pan, kto to taki Heinrich Himmler, sierżancie?
- Tak - warknął Harry.
- Ale to tylko teoria. W praktyce zaś nie powiecie nic nawet jemu, chyba że w mojej obecności. Albo jeśli okaże się, że nie żyję, wy zaś osobiście upewniliście się, iż jestem istotnie martwy. Zrozumiano?
- Tak jest - odparł szybko Douglas, obawiając się, że Harry wścieknie się i rzuci na wymachującego trzcinką Hutha.
- Każde naruszenie tego polecenia - oznajmił Huth - będzie uznane za zbrodnię główną nie tylko w świetle artykułu 134 Prawa Wojennego ustanowionego przez głównodowodzącego wojskami na obszarze Wielkiej Brytanii, karaną śmiercią przez rozstrzelanie, ale również na podstawie paragrafu 11 waszych własnych Uprawnień Nadzwyczajnych, ustawa z 1941 roku, która przewiduje karę śmierci przez powieszenie w więzieniu Wandsworth.
- Czy najpierw zostaje się rozstrzelanym, czy powieszonym? - spytał Douglas.
- Jakąś decyzję musimy pozostawić do uznania sądu - odparł Huth.
Rozdział 8
Seven Dials znane było dawniej jako dzielnica przestępczości i przemocy. Teraz był to tylko zapuszczony rejon położony na zapleczu londyńskiej dzielnicy teatrów. Douglas poznał to miejsce i jego mieszkańców w czasach, kiedy był inspektorem w policji mundurowej, nie przypuszczał jednak wtedy, że kiedyś będzie tu mieszkał.
Gdy podmiejski dom Douglasa został zniszczony w czasie oskrzydlającego natarcia niemieckich jednostek pancernych na Londyn, pani Sheenan zaofiarowała mu mieszkanie i wyżywienie. Jej mąż, który w czasie pokoju służył w policji, jako rezerwista został powołany do wojska. Wzięto go do niewoli w ubiegłym roku w Calais i obecnie przebywał w obozie jenieckim koło Bremy. Termin jego ewentualnego zwolnienia był nieznany.
Kiedy Archer dotarł na Monmouth Street, do maleńkiego domku położonego nad składem materiałów opałowych, nakryto już stół do śniadania. Bob, syn pani Sheenan, i mały Douggie byli właśnie ubierani przed płonącym kominkiem w pokoju pozawieszanym schnącą bielizną. Douglas rozpoznał pasiasty ręcznik, który okrywał jego syna. Był to jeden z niewielu przedmiotów, które udało mu się uratować z ruin domu w Cheam. Przywołało to wspomnienia szczęśliwych dni, o których wolałby zapomnieć.
- Cześć, tatusiu! Pracowałeś przez całą noc? Czy to morderstwo?
- Pracuje pan nad tym morderstwem w antykwariacie, panie Archer?
- Owszem.
- Mówiłem ci, Douggie - powiedział młody Sheenan. - Pisali o tym w gazetach.
- Stój spokojnie - poleciła pani Sheenan zapinając sweterek syna. Douglas pomógł jej ubrać Douggiego. Kiedy już z tym skończyli, zdjęła rondelek z półki. - Lubi pan jajka na miękko, prawda, panie Archer? - Przez cały czas utrzymywała panujące między nimi stosunki na formalnej stopie.
- Przecież już zjadłem w tym tygodniu swoje przydziałowe jajka, pani Sheenan - zdziwił się Douglas. - Usmażyła mi je pani w niedzielę rano, pamięta pani?
Kobieta wyłowiła ugotowane jajka wygiętą łyżką i włożyła je do kieliszków. - Moja sąsiadka otrzymała je od krewnych ze wsi. Dała mi sześć sztuk za pański stary szary sweter, który spruje na wełnę. Więc właściwie wszystkie jajka są pańskie.
Douglas podejrzewał, że jest to jedynie wybieg, żeby podzielić się z nim własnym przydziałem, ale mimo to zaczął jeść jajko. Na stole znajdował się również talerz pełen kromek chleba i mała kostka margaryny, na której opakowaniu umieszczono informację, że jest to dowód przyjaźni niemieckich robotników. A co z dowodem przyjaźni niemieckich chłopów - pytali żartownisie, którzy woleli masło.
- Załóżmy, że popełniono morderstwo we francuskim samolocie lecącym nad Niemcami i że mordercą był Włoch, a zamordowany został... - Bob myślał przez chwilę. - Brazylijczyk.
- Nie mów z pełnymi ustami - upomniała go matka.
Spiker w radio puścił płytę z walcem Straussa, o który prosił niemiecki żołnierz stacjonujący w Cardiff. Pani Sheenan wyłączyła odbiornik.
- Albo Chińczyk! - ciągnął swoje Bob.
- Nie męcz pana nadinspektora. Widzisz przecież, że próbuje zjeść w spokoju śniadanie.
- To raczej byłaby sprawa dla prawników - odpowiedział Douglas Bobowi. - Ja jestem tylko policjantem. Muszę wykryć, kto to zrobił.
- Pani Sheenan obiecała, że w niedzielę zabierze nas do Muzeum Wiedzy - powiedział Douggie.
- To bardzo miłe z jej strony - odrzekł Douglas. - Bądź grzecznym chłopcem i rób wszystko, co ci każe.
- Zawsze tak robi - pochwaliła kobieta Douga. - Obaj się słuchają. To dobrzy chłopcy. - Spojrzała na Archera. - Wygląda pan na zmęczonego - stwierdziła.
- Właśnie łapię drugi oddech.
- Chyba nie wraca pan do pracy tak od razu, bez odpoczynku?
- To dochodzenie w sprawie morderstwa - powiedział Douglas. - Muszę.
- Mówiłem, mówiłem, mówiłem! - zawołał Bob. - To morderstwo. Mówiłem ci przecież!
- Cicho, chłopcy - usiłowała ich uspokoić pani Sheenan.
- Mam tu samochód - rzekł Douglas. - Będę jechał koło szkoły... Mniej więcej za pół godziny. Czy to wystarczy?
- Samochód? Awansowano pana?
- Dostałem nowego szefa - odparł Douglas. - Powiedział, że lubi, aby jego ludzie mieli wszystko, co najlepsze. W jego samochodzie jest nawet radio. Można w czasie jazdy wysyłać polecenia prosto do Scotland Yardu.
- Posłuchajcie! - zawołał Bob. Udawał, że mówi do mikrofonu: - Wzywam Scotland Yard. Bob Sheenan wzywa Scotland Yard. Podoba się panu, nadinspektorze? Czy tak to działa?
- To radio na alfabet Morse'a - wyjaśnił Douglas. - Radiooperator musi nadawać kluczem, ale może odbierać mówione komunikaty.
- Ciekawe, co nowego jeszcze wymyślą? - westchnęła pani Sheenan.
- Mogę obejrzeć samochód? - spytał Bob. - Czy to flying standard?
- Policja ma wszystkie typy samochodów, prawda, tato?
- Wszystkie.
- Czy możemy podejść do okna i popatrzeć na niego?
- Jak skończycie jeść.
Po chwili obaj chłopcy z okrzykami radości przebiegli do pokoju od ulicy i podnieśli okno, żeby popatrzeć na stojący pod domem samochód.
- Kąpiel jest jeszcze ciepła - powiedziała pani Sheenan. - Tylko chłopcy z niej korzystali. - Odwróciła wzrok, wyraźnie zmieszana. Podobnie jak wielu innych ludzi uważała, że społeczna degradacja wynikająca z tego nowego rodzaju ubóstwa jest o wiele trudniejsza do zniesienia niż związane z nim niewygody.
- Poczuję się po niej jak nowo narodzony - odparł Archer, choć w nowych szatniach Scotland Yardu były łazienki i pod dostatkiem gorącej wody.
- W drzwiach umywalni jest zasuwka - poinformowała go. - A czy nie spotkają pana jakieś kłopoty za podwiezienie nas do szkoły?
- Wszystko będzie w porządku.
- Kary za niewłaściwe wykorzystywanie paliw są przerażające. Ten handlarz węglem z Neal Street został skazany na karę śmierci. Ubiegłej nocy czytałam o tym w „Evening News”.
- Nie ma obaw - uspokoił ją Douglas. Uśmiechnęła się.
- Od ponad roku nie jechałam samochodem. Od pogrzebu mojego wujka Toma. To było przed wojną... Ma się wrażenie, że minęło już sto lat od tej chwili, prawda?
Podeszła do kominka, usiadła i zapatrzyła się w ogień.
- Drewno prawie się skończyło - powiedziała - ale ten człowiek ze składu opałowego pożyczy mi parę bierwion do nowego przydziału w przyszłym tygodniu.
Douglas wzdrygnął się, słysząc jej głos. Pełny żołądek, gorąca herbata i ciepło płynące od kominka sprawiły, że przysnął na chwilę.
- Muszę pana o czymś poinformować, panie Archer - powiedziała.
Douglas sięgnął do kieszeni.
- Nie chodzi o pieniądze - wyjaśniła. - To, co mi pan daje, wystarczy w zupełności, a ta dodatkowa kartka żywnościowa, którą pan otrzymuje, jest wspaniałym uzupełnieniem. - Wyciągnęła rękę i machinalnie sprawdziła, czy imbryk pod włóczkowym przykryciem jest jeszcze ciepły. - Obaj chłopcy we wtorki i czwartki mają dodatkową godzinę muzyki. To kosztuje tylko szylinga na tydzień, a chyba im się podoba.
Douglas zdawał sobie sprawę, że początkowo zaczęła mówić coś innego, ale nie nalegał. Ponownie przymknął powieki.
- Jeszcze herbaty?
- Nie, dziękuję.
- To ta niemiecka namiastka. Mówią, że trzeba ją pić z cytryną. Mleko nie bardzo tu pasuje, prawda?
Zniknęła za wiszącymi festonami wilgotnej bielizny. Dotykała każdej sztuki sprawdzając, czy już wyschła. Niektóre rzeczy odwracała na drugą stronę.
- Jedna kobieta, która mieszka nieco dalej na tej ulicy, mówiła, że w ubiegły poniedziałek widziała pociąg sanitarny przejeżdżający przez Clapham Junction. Wagony pełne rannych żołnierzy - brudnych i w podartych mundurach - a na samym końcu dwa wagony pasażerskie z czerwonymi krzyżami, takie, jakich używają do transportu rannych na noszach. - Wieszając ponownie górę od dziecięcej piżamy, włożyła do ust spinacze do bielizny. - Czy walki jeszcze się toczą?
- Radziłbym uważać na to, komu pani powtarza takie rzeczy.
- Nie wymyślałaby przecież jakichś niestworzonych historii. To rozsądna kobieta.
- Wiem - rzekł Douglas
- Nie powiedziałabym tego nikomu obcemu, panie Archer, ale zawsze byłam przekonana, że z panem mogę być zupełnie szczera.
- W miastach to tylko podkładanie bomb i zabójstwa niemieckich żołnierzy. W rejonach wiejskich działają większe grupy, które robią zasadzki na niemieckie patrole zmotoryzowane. Ale wątpię, czy przetrwają zimę.
- Z powodu chłodów?
- Tak. Nie mogą rozpalać ognia, bo daje to dym. A potem, kiedy liście opadną z drzew, nie będą mieli jak się ukryć, gdzie schować. Poza tym w czasie zimy samoloty zwiadowcze mogą łatwiej wytropić ludzkie ślady. A jeżeli spadnie śnieg... - Douglas uniósł dłonie do góry.
- Biedni chłopcy - westchnęła pani Sheenan. - Mówią, że w strefie nieokupowanej jest strasznie, choć zima nawet się jeszcze nie zaczęła. Wszystkiego brakuje. - Kręciła się koło Douglasa, który zdawał sobie sprawę, że gospodyni chce mu powiedzieć coś ważnego. Jak każdy dobry policjant, czekał cierpliwie, aż się zdecyduje.
- Nauczyciel muzyki, który daje im lekcje... Jest bardzo młody, był ranny w czasie wojny i tak dalej, nie chciałabym się więc na niego skarżyć... - umilkła na chwilę. - Ale zadaje chłopcom mnóstwo pytań, a wiem, że nie podobałoby się to panu.
Senność opuściła nagle Douglasa.
- Pytania? Jakiego rodzaju?
- Wczoraj po południu na lekcji muzyki. Mieli gramofon i głośniki, i wszystko do odtwarzania muzyki - bo to właściwie jest wychowanie muzyczne - i musiał mieć kogoś do pomocy przy obsługiwaniu aparatury. Stąd ten dodatkowy szyling.
Douglas kiwnął głową.
- Jak on się nazywa?
- Nie wiem, panie Archer. Pański Douggie powiedział mi potem, że nauczyciel pytał go o pana. O jakiej porze wraca pan do domu, i tak dalej. Nie chciałam za bardzo wypytywać o to małego. Wie pan, jakie z niego wrażliwe dziecko, jeszcze po stracie matki... Chce mi się płakać, kiedy o tym pomyślę. - Nagle uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Pewnie głupia baba ze mnie. Nie powinnam pana martwić tą sprawą.
- Dobrze pani zrobiła - rzekł Douglas. - A więc mówi pani, że zadawał pytania?
- Och, nie, to nie tak. On nie jest taki, jak pan myśli. Poznaję takich na milę.
- A więc jaki?
- Sądzę, że chciał się zorientować, czy pan lubi Niemców. - Wstała i patrząc w lustro przygładziła włosy. - Nie chciałabym wpędzić żadnego z nich w kłopoty. Wiem, że pan również, ale gdyby stało się coś z panem albo z pańskim synkiem, to do końca życia nie wybaczyłabym sobie, że panu tego nie powiedziałam.
- Jest pani mądrą kobietą, pani Sheenan. Życzyłbym sobie, żeby paru moich podkomendnych miało tyle zdrowego rozsądku co pani. A teraz niech mi pani powie o tych dwóch nauczycielach.
- Tylko jeden jest nauczycielem, drugi pomaga mu przy muzyce. Obaj byli na wojnie... chyba jako oficerowie. I obaj byli ranni. Jeden stracił rękę.
- Którą?
- Prawą. A przed wojną grał na fortepianie. To straszne, prawda? Ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat...
- Wykąpię się teraz, pani Sheenan. Niech pani przygotuje tymczasem chłopców, zawiozę was do szkoły za jakieś piętnaście minut.
Wyjęła z szafy dwa dziecięce płaszcze przeciwdeszczowe. Jeden z nich był bardzo wytarty.
- W ubiegłym tygodniu skradziono Bobowi płaszcz z szatni. Musiał znowu zacząć nosić stary. Powiedziałam chłopcom, żeby na przyszłość zabierali swoje okrycia do klasy. Są tu straszne typy w okolicy, panie Archer, ale chyba pan wie o tym lepiej niż ja.
- Powiedziała pani, że ten człowiek ma protezę ręki?
- Nie, nie ma, biedaczysko.
Rozdział 9
Douglas wysadził panią Sheenan z chłopcami koło szkoły, a po powrocie do Scotland Yardu odszukał młodego konstabla Jimmy'ego Dunna i uzyskał zezwolenie na wykorzystanie go jako funkcjonariusza po cywilnemu. Dunnowi bardzo zależało, żeby dostać się do Wydziału Zabójstw, i już w poprzednich sprawach Archera udowodnił, że jest dobrym detektywem.
- Dowiedz się wszystkiego, czego tylko będziesz mógł, o tym nauczycielu muzyki powiedział Douglas. - Zainteresowania polityczne. Seksualne. Czy to ktoś, kto ma jakieś pretensje do gliniarzy? Nie chcę zajmować się tym sam, bo wygląda na to, że może mnie rozpoznać.
- Może mi pan zaufać - odparł radośnie Dunn. Nie mógł się już doczekać chwili, kiedy zabierze się do roboty.
- Może to tylko jakiś świr - dodał Douglas. - Może to nic takiego.
Uszczęśliwiony Jimmy Dunn zaczął porządkować swoje biurko. Tolerował pracę w biurze zastępcy komisarza tylko dlatego, że jego pokój na antresoli był tak blisko grupy do spraw morderstw i zespołów alarmowych.
- Aha, Jimmy, jeszcze jedno... - rzekł Douglas, odwracając się w stronę drzwi. - Jest szansa jedna na milion, że ten jednoręki facet może być związany z morderstwem Petera Thomasa. Sądzę, że byłoby lepiej, gdybyś wziął od naszych przyjaciół z dołu jakiś pistolet. Dam ci zlecenie.
- Pistolet?
Douglas musiał się uśmiechnąć.
- Weź coś niedużego, Jimmy, coś, co nie będzie widoczne. I nie pokazuj tego, chyba że będziesz musiał się bronić. Musimy być cholernie ostrożni. W mieście jest obecnie zbyt wiele broni palnej i jeżeli zgubi się pukawkę, wybucha piekło.
W nowym gabinecie z drugiej strony budynku Douglas usłyszał, jak Harry Woods dzielnie kłamie w żywe oczy wszystkim interesantom, starając się ukryć jego nieobecność. Sekretariat generała Kellermana dopytywał się o Archera od dziewiątej rano.
Od Whitehall dobiegał ciągły stukot młotków. Berlin oznajmił, że w celu uczczenia więzów przyjaźni łączących nazistowskie Niemcy i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich we wszystkich częściach obu imperiów zorganizowany zostanie tydzień Kamerad-schaft. Miał on się zacząć w następną niedzielę w Londynie. Oddziały Armii Czerwonej i radzieckiej Marynarki Wojennej, wraz z chórem i orkiestrą, połączą się z Wehrmachtem, by przemaszerować wspólnie przez miasto.
Dekorowano całą trasę przemarszu, ale Whitehall i Parliament Sąuare potraktowano w sposób szczególny. Poza setkami flag rozmieszczono tu również tarcze herbowe z sierpem, młotem i swastyką, które zwieńczały niewielki Krzyż Świętego Jerzego, przy wszystkich oficjalnych okazjach zastępujący w strefie okupowanej flagę Zjednoczonego Królestwa.
Hitler udostępnił radzieckiej Marynarce Wojennej kotwicowiska w Rosyth, Scapa Flow i Invergordon. Ministerstwo Propagandy Goebbelsa twierdziło, że jest to naturalny proces krzepnięcia więzów przyjaźni łączących oba wielkie narody. Cynicy natomiast powiadali, że to taktyka Hitlera, mająca na celu stworzenie z Rosjan buforu między nim a Stanami Zjednoczonymi.
Mimo że Tydzień Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej przyniósł Scotland Yardowi mnóstwo dodatkowej pracy, generał Kellerman jak zwykle był spokojny i w jowialnym nastroju. Nawet gdy wrócił z konferencji w Feldkommandantur z teczką wypełnioną FK-Befehle, nadal był w dobrym humorze.
Mnożące się rozkazy, które spływały od Komendanta Wojskowego Wielkiej Brytanii (oraz od Kierownika Administracji Wojskowej Wielkiej Brytanii, nadzorującego działalność marionetkowego rządu brytyjskiego i urzędników niemieckich), świadczyły o narastających obawach, że Tydzień Przyjaźni może stać się okazją do gwałtownych demonstracji. Jednakże zacięta rywalizacja, żeby nie użyć słowa nienawiść, którą generałowie niemieckiej armii żywili do podległej Himmlerowi SS i jej policyjnych agend, sprawiła, że ich życzenia do generała Kellermana dotyczyły jedynie zwykłych policyjnych działań.
- Co pan o tym myśli? - spytał generał Kellerman. - Może pan być ze mną zupełnie szczery, nadinspektorze, wie pan o tym.
Kellerman rozłożył na biurku poranną prasę. Wszędzie w nagłówkach podawano oświadczenie Berlina na temat Tygodnia Przyjaźni. Nieco ironicznej wymowy nabierał fakt, że oficjalna hitlerowska gazeta wydawana w Londynie, „Die Englische Zeitung”, ograniczyła się do wydrukowania pełnego tekstu oficjalnego komunikatu, umieszczając go w ozdobnej ramce na pierwszej stronie, podczas gdy „Daily Worker” poświęcił tej informacji całe cztery strony - BRYTYJSCY ROBOTNICY MÓWIĄ: NAPRZÓD!, zamieszczając również fotografie rosyjskich i brytyjskich osobistości, które będą obecne na trybunie honorowej. Stalin wystosował już odpowiednie posłanie. Ci, którzy pamiętali depeszę gratulacyjną, jaką Stalin wysłał Hitlerowi po upadku Francji, uznali, że jego ostatnia epistoła również jest lizusowska do obrzydliwości.
- Czy będą kłopoty? - spytał Kellerman.
- Z czyjego powodu? - odpowiedział pytaniem Douglas. Kellerman roześmiał się cicho.
- Władza ma swoich wrogów, nadinspektorze. - Podrapał się po głowie, jakby próbując sobie przypomnieć, co to za jedni. - I nie wszyscy z nich są w Sztabie Generalnym.- Uśmiechnął się, zadowolony ze swojego dowcipu. Douglas nie był pewien, czy istotnie miał to usłyszeć. Pokręcił głową, udając, że nie wszystko zrozumiał.
- Będziemy mieli mnóstwo dodatkowej pracy - oznajmił Kellerman. - Berlin nalega, żeby armia obstawiła całą trasę przemarszu szpalerem żołnierzy. Obawiam się, że niewielu im ich zostanie na samą defiladę. - Ponownie zaśmiał się cicho. Mogło się wydawać, że nic nie wprawiało generała Kellermana w lepszy humor niż kłopoty niemieckiej armii. - - A poza tym zamierzają rozstawić oddziały żandarmerii w trzystumetrowych odstępach. Skąd ich tyle wezmą?
- A Policja Metropolitalna?
- Normalne zadania policyjne, nie licząc wystawiania przepustek.
- W jaki sposób będzie to funkcjonować?
- Mieszkańcy satelitarnych dzielnic Londynu będą mogli w tym tygodniu przyjeżdżać codziennie do centrum miasta. Obawiam się, że to lokalne komisariaty będą musiały wystawiać przepustki. Jednodniowe.
Douglas skinął głową. Bez trudu mógł sobie wyobrazić chaos, jaki zapanuje w podmiejskich komisariatach. Połowa londyńczyków miała bliskich krewnych, których nie mogła odwiedzić ze względu na ograniczenia w poruszaniu się. Zauważył:
- Można byłoby zmniejszyć tę robotę o połowę, gdyby komisariaty posiadały uprawnienia do wydawania pewnej liczby przepustek całotygodniowych. - Kellerman uniósł głowę i spojrzał na niego uważnie. Douglas dodał: - Wydawano by je wyłącznie w udokumentowanych przypadkach losowych.
Kellerman patrzył na niego długo, aż wreszcie z jego twarzy zniknął wyraz napięcia i pojawił się lekki, tajemniczy uśmieszek.
- Oczywiście, nadinspektorze. Tylko w... jak pan to nazwał? Udokumentowanych przypadkach losowych. - Kellerman wziął z biurka FK-Befehle i odnalazł ustępy dotyczące wydawania przepustek. - Nie widzę powodu, dla którego nie mógłbym wprowadzić takich uzupełnień do instrukcji.- Uśmiechnął się do Douglasa. Obydwaj zdawali sobie sprawę, że jedynie dzięki temu lokalne komisariaty policji będą mogły ograniczyć nawał pracy.
- A poza tym przepustki będą wspaniałymi prezentami - rzekł Kellerman. - Zleciłem pracę nad nimi projektantowi z Wydziału. Propagandy. Mnóstwo ozdób i tylko niezbędne minimum tekstu na odcinku kontrolnym.
- Tak jest, sir - odparł Douglas. Był to wspaniały sposób, żeby udaremnić Wehrmachtowi dokonanie analizy odcinków.
- Oczywiście wszystko to nie leży w zakresie pańskich obowiązków, ale zawsze wysoko ceniłem pańskie zdanie w tych sprawach.
- Dziękuję, sir.
- Zdaję sobie sprawę, że pańska współpraca ze standarten-fuhrerem jest przedmiotem szczególnego zainteresowania reichsfiihrera SS. Dlatego też wydałem polecenie zwolnienia pana od wszystkich innych spraw.
- To bardzo miłe z pańskiej strony, panie generale.
- Wygląda pan na zmęczonego, nadinspektorze. Chyba późno się pan położył spać.
- Wcale się nie kładłem.
- O, to fatalne. Nie mogę na to pozwolić. Nawet tak wspaniały oficer jak standartenfuhrer Huth nie ma prawa doprowadzać moich funkcjonariuszy do stanu całkowitego wyczerpania.
- Pan generał jest niezwykle łaskawy.
Kellerman podszedł do niewielkiego półkolistego występu znajdującego się w rogu pokoju.
- Czy widział pan to?
Douglas zbliżył się do niego. Popatrzyli obaj na Westminster Bridge. Brygada malarzy pokrywała go złotą farbą. Radzieckie i hitlerowskie flagi były mocowane wzdłuż wysokiego na trzy metry rusztowania. Douglas domyślił się, że w ten sposób zasłaniano most, ulicę i rzekę. Najprawdopodobniej tam właśnie miały być skoncentrowane lotne oddziały żandarmerii, gotowe do natychmiastowego przerzucenia do zagrożonych miejsc.
- Podoba się panu? - spytał Kellerman. Douglas przypomniał sobie jakiś cytat z klasyki mówiący o budowaniu złotych mostów dla nieprzyjaciół, ale uznał, że lepiej będzie nie przytaczać go generałowi.
- Jestem londyńczykiem - odparł. - I wolałbym, żeby wszystko pozostało takie, jakie było przedtem.
- Lubię ludzi, którzy szczerze wypowiadają swoje myśli - stwierdził Kellerman. - Chciałbym, aby pan pamiętał, nadinspektorze Archer, że jest pan ważnym człowiekiem w Scotland Yardzie. Wszelkie propozycje z pana strony będą miały wielkie znaczenie dla zwierzchnictwa. - Kellerman sięgnął do pudełka na cygara i otworzył je. Tym razem nie powtórzył rytuału z przypalaniem mu cygara. Douglas odniósł wrażenie, że Kellerman traktuje go inaczej niż w czasie wszystkich poprzednich spotkań.
Generał odczekał, aż Douglas wybierze, obetnie i zapali swoje cygaro. Potem powiedział:
- Ma pan większe wpływy, niż pan myśli, nadinspektorze. Berlin gratuluje nam naszej statystyki zwalczania przestępczości. Jest w tym wielki pański udział.
- Tylko w przypadku zabójstw - sprostował Douglas.
- A czy pan przypuszcza, że kogokolwiek interesuje w statystykach coś poza morderstwami? Siły policyjne i ich dowództwo... - uśmiechnął się i podrapał po różowym policzku - ...są oceniane na podstawie proporcji wykrytych i nie wykrytych morderstw. Nikt się nie przejmuje innymi przestępstwami - oszustwami, sabotażem, podpaleniami, rabunkami, szantażami, i tak dalej. Nie, wszyscy interesują się morderstwami, choć to przestępstwo nie zawsze popełniane przez przestępców. A więc wy, chłopcy z Wydziału Zabójstw, jesteście cholernie ważni, i dlatego stare, szczwane lisy takie jak ja robią wszystko, żeby do spraw zabójstw byli wyznaczani najlepsi detektywi.
- Rozumiem, sir - odparł Douglas z powątpiewaniem w głosie.
- Będę pana popierał we wszystkim. Proszę o tym pamiętać. Jeżeli jest pan zadowolony z pracy dla tego nowego faceta, Hutha - to doskonale. Ale jeśli pojawią się jakieś trudności, proszę przyjść do mnie, a ja przydzielę mu kogoś innego.
- Dziękuję, panie generale. Nie mam żadnych skarg.
- Nie należy pan do ludzi, którzy by się skarżyli, nadinspektorze. Wiem o tym dobrze. Ale moje drzwi są zawsze otwarte... To znaczy są otwarte przed panem.
- Dziękuję, sir.
Douglas wyszedł z gabinetu Kellermana, czując jak kręci mu się w głowie z niewyspania, od słodkawego dymu cygar i potężnej porcji pochlebstw.
Gdy wrócił do swojego pokoju, Harry Woods był zagrzebany w papierach. Feldgendarmerie nie miała pojęcia, że sprawa Petera Thomasa może podpadać pod ich jurysdykcję, dopóki Woods nie przybył do nich z plikiem kuponów paliwowych Luftwaffe oraz pisemnym zeznaniem, w którym wymieniony był feldfebel i jego czarnorynkowa działalność.
Policja wojskowa i cywilna zazwyczaj doskonale dogadywały się ze sobą przy tego rodzaju przestępstwach i w normalnych okolicznościach sprawa ta byłaby poprowadzona przez wydział policji najlepiej przygotowany do wdrożenia śledztwa nad najpoważniejszą częścią przestępstwa. W danym przypadku poproszono by Policję Metropolitalną o zajęcie się sprawą morderstwa.
Nadszedł jednak niezwykle pilny teleks z Oberkommando der Wehrmacht z Berlina, w którym znajdowało się zaopatrzone w mnóstwo adnotacji „Streng Geheim”, „Chef Sache”, i tak dalej, polecenie, aby wszystkie akta, dokumenty i notatki zostały przekazane standar-tenfuhrerowi SS Huthowi w Scotland Yardzie.
Wszyscy powiadomieni o nowym obrocie sprawy wiedzieli, że zaprzeczanie, iż mają jakiekolwiek akta, dokumenty czy nawet notatki, zostanie w najlepszym razie uznane za przejaw lenistwa i niekompetencji, a w najgorszym za świadomą odmowę wykonania rozkazu.
Wobec zaistniałej sytuacji Harry Woods zupełnie nie miał racji przeklinając ludzi, którzy nadsyłali mu niemal puste teczki z aktami, nie wypełnione karty rejestracyjne i papierki bez znaczenia. Wszystko to było jednak zarejestrowane jako ściśle tajne, a więc wymagające nienagannej dokumentacji, którą w razie ponownego wypłynięcia tej sprawy można byłoby okazać.
Douglas pomógł Woodsowi uporać się z najtrudniejszymi przypadkami. Z wieloma wydrukowanymi po niemiecku formularzami obaj stykali się po raz pierwszy. Archer poprosił jednego z portierów, żeby przyniósł im herbatę oraz kanapki, i pracowali przez całą przerwę na lunch. Zawsze potrafili znaleźć wspólny język w czasie pracy. Hutha nie było. Otrzymali wprawdzie wiadomość, że jest na konferencji, ale Harry stwierdził, że najprawdopodobniej śpi smacznie w swoim łóżku.
O drugiej trzydzieści po południu zatelefonował konstabl Jimmy Dunn.
- Widziałem tego człowieka - powiedział Douglasowi. - Nie rozmawiałem z nim, ale wiem, że spotkał się ze swoim kolegą, nauczycielem muzyki, podczas lunchu. Kierownik szkoły powiedział, że tego popołudnia powinien prowadzić lekcję. Nazywa się John Spode.
- Dobra robota, Jimmy - pochwalił go Douglas.
- Ten Spode nie jest nauczycielem. Pracuje tam tylko dorywczo. Zdobyłem w szkole jego adres. Powiedziałem, że jestem z Wydziału Oświaty, ale nie jestem pewien, czy mi uwierzyli. Potem poszedłem obejrzeć jego mieszkanie. To zapuszczona rudera na Mafeking Road w Marylebone, niedaleko szkoły. Nie miał dobrego zamka w drzwiach, dozorca gdzieś się zawieruszył, no to wszedłem do środka i rozejrzałem się.
- I co?
- Dwa pokoje i wspólna łazienka. Właściwie nie najgorzej, biorąc pod uwagę obecną sytuację. Trochę tam brudno, ale ma fajne inkrustowane biureczko, a na ścianie kilka obrazów, które sprawiają wrażenie, że warte są parę groszy. Wprawdzie sztuka i antyki to nie moja specjalność, ale te rzeczy wyglądają na stare i są w bardzo dobrym stanie.
- Jest czysty?
- No cóż, sir, nie sprawdziłem go zbyt dokładnie. Ale jest czysty. Powiedziałbym, że czysty, lecz nie koszerny.
W żargonie angielskich policjantów był to sposób na określenie wykroczenia, na które mogliby przymknąć oko.
- Zostań tam, Jimmy - polecił Douglas. - Przyjadę i sam się rozejrzę.
Rozdział 10
Górne kondygnacje budynku były wypalone bombą zapalającą i przez puste otwory, które kiedyś były oknami, Douglas widział przekreślające niebo zwęglone krokwie dachu. Okna parteru zabito deskami. Wysokie ceny szkła sprawiły, że w tej dzielnicy nie był to rzadki widok. Mieszkanie podejrzanego znajdowało się na drugim piętrze. Jimmy Dunn poprowadził Archera na górę.
Zupełnie słusznie ocenił urządzenie wnętrza jako wartościowe. To, co znajdowało się w pokoju, mogło stanowić źródło utrzymania w ciągu dziesięciu lat, było bowiem kolekcją o wiele ciekawszą i lepiej dobraną niż przedmioty wystawione na sprzedaż w antykwariacie na Shepherd Market.
- Wciąż ani śladu dozorcy? - spytał Douglas.
- Przed jego drzwiami stoi butelka mleka. Wygląda na to, że nie było go przez całą noc. Może nie zdążył przed godziną policyjną i przenocował gdzie indziej.
Douglas skinął głową. Omijanie niemieckich przepisów, które wymagały, by poza stałymi lokatorami wszyscy nocujący w jakimś mieszkaniu posiadali na to specjalne zezwolenia, było częstą praktyką.
- Czy jest tu coś dziwnego, Jimmy? Czy po prostu się starzeję?
- Pod jakim względem, sir?
- Cenne antyki w tym pokoju i popękana mydelniczka w łazience. Bezcenny dywan na podłodze i brudne prześcieradło na łóżku.
- Może jest sknerą, sir.
- Sknera w ogóle nie kupuje mydła - odparł Douglas. Była to niezbyt mądra odpowiedź, ale Archer wiedziałf że nie jest to brud wynikający ze skąpstwa. - Czujesz naftalinę? - Stanął na czworakach i powąchał dywan. Zapach jednak płynął nie stąd. - To raczej magazyn - stwierdził wstając i otrzepując ręce z kurzu. Zaczął przeglądać komódkę, wyciągając kolejno szufladki i przekładając niezbyt liczne koszule i sztuki bielizny, pochodzące w większości z brytyjskich sortów wojskowych. - Przecież tu musi być coś bardziej osobistego - mruknął, szperając dalej. - Bloczki kartek, papiery demobilizacyjne, książeczka rentowa czy coś takiego.
- Wiele osób nosi takie rzeczy przy sobie - powiedział Dunn. - Tyle jest teraz włamań do mieszkań, a odtwarzanie dokumentów zajmuje strasznie dużo czasu.
- A te wszystkie cenne przedmioty? Przecież tu nie ma nawet porządnego zamka w drzwiach! - Douglas wysunął kolejną szufladkę i zaczął przeglądać uważnie jej zawartość. - O! A co tu mamy? - Pod wyściełającymi dno szuflady starymi gazetami jego palce odnalazły kopertę. Znajdowało się w niej kilka fotografii - rodzice Spode'a stojący gdzieś w podmiejskim ogródku razem z dwójką dzieci. Dziecko na trójkołowym rowerku. - Trudno jest wyrzucić tego rodzaju pamiątki, Jimmy - odezwał się do konstabla. - Nawet jeżeli chodzi o życie, trudno jest wyrzucić swoją rodzinę. - Na kolejnym, trochę nieostrym zdjęciu była para nowożeńców.
Douglas obejrzał wszystkie fotografie. Największe było stare zdjęcie z agencji prasowej - ostra, kontrastowa, dobrze sporządzona odbitka na lśniącym papierze. Widniała na niej grupa ubranych w białe fartuchy pracowników laboratorium stojących wokół starszego mężczyzny. Odwrócił fotografię, aby przeczytać opis. Na pieczątce podana była data, numer katalogu oraz adnotacja, że fotografia jest strzeżona prawem autorskim agencji fotograficznej. Na wystrzępionym kawałku papieru znajdował się wypisany na maszynie podpis:
W dniu dzisiejszym profesor Frick obchodził swoje siedemdziesiąte urodziny. U jego boku w laboratorium znajduje się zespól, który pracował wraz z nim w ubiegłym roku, kiedy to rezultaty jego eksperymentów przyniosły mu światowy rozgłos. Bombardując uran neutronami w celu uzyskania gazów baru i kryptonu, udowodnił słuszność opublikowanej wcześniej teorii o rozpadzie jądra uranu.
Nie był to materiał nadający się na nagłówek gazetowy. Podano w nim jednak również nazwiska naukowców. Ale tylko dwa mówiły coś Douglasowi: Dr jphn Spode i dr William Spode. Douglas ponownie odwrócił fotografię i zaczął uważnie przyglądać się twarzom ludzi, którzy wówczas, w ten spokojny dzień, patrzyli mrużąc oczy w blask słońca. Tak dawno temu.
- Czy to nasz człowiek? - spytał Dunna.
- Tak, sir - odparł policjant. - To właśnie on.
- Chryste! Ten, który stoi obok niego, to denat z Shepherd Market!
- Mam się zwrócić do agencji fotograficznej i dowiedzieć się, czy mają w swojej kartotece zarejestrowanego człowieka, który kupował dodatkową odbitkę tej fotografii? - zapytał Dunn. - Ta, którą pan trzyma, została przesłana na ten adres.
- Na pewno warto spróbować - przytaknął Douglas. Ponownie obszedł cały pokój sprawdzając, czy ściany, szafy i podłoga nie noszą jakichś świeżych śladów, ale na szafach i pod dywanem były tylko warstwy kurzu i brud. Nie znalazł też niczego ukrytego w zbiorniku spłuczki w ubikacji.
Przyjrzał się dokładnie wielkiemu kuchennemu stołowi, wepchniętemu w kąt, by nie zajmował zbyt dużo miejsca. Pomacał pod spodem, sprawdzając, czy nic nie przyczepiono taśmą klejącą pod blatem, a potem ukląkł i obejrzał stół od dołu.
- Spójrz na to, Jimmy - powiedział.
Podobnie jak większość stołów kuchennych, również i ten miał szufladę na sztućce. Tutaj jednak ukryto ją, przysuwając stół do ściany tak, że szuflada stała się niewidoczna. Odsunęli ciężki mebel na taką odległość, żeby dało sieją otworzyć.
Była dość duża. Znajdowało się w niej kilka łyżek i widelców, połamana trzepaczka do piany, większość miejsca jednak zajmowała proteza prawej ręki, wykonana z lekkiego nie pomalowanego stopu. Wyjęto z niej śrubę z nakrętką i była rozłożona na części. Douglas wiedział dokładnie, którego fragmentu brakowało. Gestem prestidigitatora wyciągnął go z kieszeni i włożył na miejsce.
Dunn gwizdnął cicho z uznaniem.
- Wszystko pasuje - stwierdził Douglas. - Ta część pochodzi z miejsca zabójstwa. Ciekaw jestem, czy wypadła podczas walki?
- Morderstwo Petera Thomasa?
- Od tej pory będziemy to nazywali zabójstwem Williama Spode'a, Jimmy. - Schował znalezioną część do kieszeni i ponownie umieścił protezę w szufladzie. Znajdowała się tanwównież papierowa torba. Douglas otworzył ją i zobaczył podniszczoną, ale zadbaną leicę. Były tam również pierścienie pośrednie, filtry, osłony obiektywów i cztery nogi statywu związane razem sznurkiem, którym przymocowana była również duża głowica w kształcie pierścienia. - To jest warte parę pensów - stwierdził. Umieścili wszystko z powrotem w szufladzie i przysunęli stół do ściany.
- Aparaty tego typu stały się teraz drugą obiegową walutą - powiedział Dunn. - Znam człowieka, który zainwestował w nie oszczędności całego życia.
- To chyba dość niebezpieczna inwestycja.
- Papierowe pieniądze również - odparł Dunn. - Przypuszcza więc pan, że ten denat został błędnie zidentyfikowany?
- Nigdy nie udowodnimy, że było to rozmyślne - stwierdził Douglas. - Wszyscy będą twierdzić, że postępowali w dobrej wierze. Ale założyłbym się o miesięczny przydział tytoniu, że kłamią.
- Dlaczego, sir?
- Zbyt wielu świadków mówi mi to samo, Jimmy.
- Może dlatego, że to prawda, sir.
- Prawda nigdy nie jest dokładnie taka sama - rzekł Douglas. - Powiedziałeś, że ten Spode ma być dziś popołudniu w szkole?
- Powinien być - przytaknął Dunn. - Czy pójdziemy tam?
- Zadzwonię najpierw do Centrali - odparł Archer. - Mam wrażenie, że mój nowy szef zechce się włączyć do akcji.
Przypuszczenie okazało się słuszne. Standartenfuhrer Huth zdążył już urządzić, według określenia Harry'ego Woodsa, „typowy pieprzony esesmański cyrk”.
Szkoła przy Beech Road mieściła się w przypominającym do złudzenia twierdzę, ponurym wiktoriańskim budynku. Z jednej jego strony był na wpół rozpadający się kościół, a częściowo wybrukowany fragment znajdującego się przy nim cmentarza zmieniono na szkolne boisko. W jakim koszmarnym miejscu nasze dzieci zmuszone są spędzać swoje najlepsze lata, pomyślał Douglas. Biedny Douggie.
Przed szkołą znajdowała się herbaciarnia. Dawniej było to miłe, przytulne miejsce, pachnące dobrymi papierosami, grzankami z masłem i skondensowanym mlekiem. Douglas pamiętał ten lokal z czasów, kiedy był jeszcze młodym detektywem. Obecnie z wytartego do gołego mosiądzu ekspresu do parzenia herbaty podawano jedynie jej namiastkę, a w środku herbaciarni było tak chłodno, że nawet nie skraplała się na oknach para.
- Mamy w rezerwie cztery plutony piechoty - oznajmił Douglasowi Huth. - Trzymam je w ukryciu. Pozostali ludzie otoczyli cały kwartał. - Douglas podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Żołnierze byli w pełnym bojowym rynsztunku - poczynając od polowych bluz maskujących i na zatkniętych za pas granatach trzonkowych kończąc. W Lisson Grove stały ciężarówki, a obok nich czekały wyposażone w składane stoliki, przenośne maszyny do pisania i zapasy kajdanek zespoły masowych aresztowań.
Archer wiedział, że zgodnie z niemieckimi oficjalnymi wytycznymi „utrzymanie ładu i porządku powinno odbywać się poprzez demonstrację sił i środków dostępnych wojskom okupacyjnym”, ale nie spodziewał się, że będzie to wyglądało aż tak;
Rozdział 11
- Wolałbym, żeby pan pozwolił mi samemu się tym zająć - powiedział Huthowi.
- Chcę pokazać tym ludziom, że traktujemy sprawę poważnie - odpowiedział standartenfuhrer. - Chodźmy po niego, dobrze?
Przeszli przez ulicę. Jakiś żołnierz roześmiał się. Douglas spojrzał za siebie, na przygotowane grupy szturmowe stojące w rozluźnionych pozach, przybieranych zawsze przez żołnierzy w każdej wolnej chwili. Zastanawiał się, czy żołnierze SS otworzyliby ogień do szkoły, gdyby dostali taki rozkaz. O ile znał dzieci, to w tej właśnie chwili przyciskały nosy do szyby, albo próbowały uzyskać na to pozwolenie. Z niepokojem szukał w oknach twarzy swojego syna, ale nie mógł jej dojrzeć.
Kiedy weszli do holu szkoły, przywitał ich zaaferowany woźny. Panował tu nastrój sztucznego spokoju, zupełnie jakby cała szkoła otrzymała polecenie, by nie zwracać uwagi na wojskowe przygotowania na zewnątrz.
- Czym mogę panom służyć? - spytał woźny.
- Z drogi! - warknął Huth. - Gdzie jest kierownik? Chowa się pod biurkiem?
- Standartenfiihrerze - zwrócił się Douglas do Hutha. - Ten człowiek objęty jest moim dochodzeniem. Nalegam, by nie naruszano jego praw obywatelskich. To ja dokonam jego aresztowania.
- Nie mamy zamiaru - uśmiechnął się Huth - zastrzelić go „w czasie próby ucieczki”, jeżeli to miał pan na myśli wygłaszając swoją mowę. - Zrobił krok do przodu, otworzył wahadłowe drzwi, za którymi zniknął woźny, i krzyknął w głąb mrocznego korytarza: - Kierownik! Pospieszyć się, do diabła! - Potem odwrócił się znowu w stronę Douglasa i powiedział: - Mamy do tego człowieka zbyt wiele pytań, żeby go narażać na tym etapie rozgrywki.
Kierownik podszedł szybkim krokiem, który nie przyniósłby ujmy lekkoatlecie startującym w chodzie sportowym.
- Cóż ma znaczyć to zakłócanie porządku? - zapytał tonem, jakiego Douglas nie słyszał od swoich szkolnych czasów.
Huth odwrócił się i zmierzył go wzrokiem. Potem podniósł swoją trzcinkę ze srebrną rączką i wyciągnął ją tak, że dotykała piersi kierownika.
- Nie mów... - powiedział i przerwał na długą chwilę, którą zakłócał jedynie ciężki oddech mężczyzny - ...do mnie... - cedził słowa bardzo wolno i szturchał tamtego trzcinką, jakby akcentując każdą sylabę - ...ani do moich podwładnych takim tonem. To daje zły przykład twoim uczniom.
Oczy kierownika zrobiły się nagle okrągłe i jego pełen dystynkcji, spokojny głos zmienił się nagle w szybkie mamrotanie:
- Panowie w sprawie tego Spode'a? Żałuję, że go w ogóle zatrudniłem. Były z nim same kłopoty i wcale nie jestem pewien, czy postępował lojalnie w stosunku do mnie...
- Gdzie on jest? - zapytał Huth tonem, jakim się mówi do dziecka.
- Spode?
- A o kogo innego mogłoby mi chodzić? Czy sądzi pan, że wpadłem tu, żeby się dowiedzieć, gdzie znajduje się reichsmarschall Góring? - Długa chwila ciszy. - Albo o miejscu pobytu króla Anglii, królowej i obu księżniczek?
- Oczywiście, że nie, panie pułkowniku. Król... no cóż, wiem, że król przebywa na zamku w Windsor wraz z całą rodziną i wszyscy cieszą się doskonałym zdrowiem. Czytałem biuletyn na ten temat i oznajmiłem całemu personelowi, iż nie będę tolerował tych nieprzyzwoitych plotek, jakoby Jego Wysokość był więziony w londyńskiej Tower.
- Gdzie jest Spode? - zapytał Huth, przesuwając czapkę nieco do tyłu, jakby uciskała go w czoło.
- Spode? - Nerwowy uśmiech. - Spode? Przecież pan dobrze wie, gdzie on jest. W komisariacie policji. - Kolejny uśmiech, który powoli przekształcał się w nienaturalny grymas. - Tego ranka przyszedł funkcjonariusz i spytał o domowy adres Spode'a. - Huth uniósł brew i spojrzał na Douglasa, który potakująco skinął głową. Kierownik obserwował nerwowo tę niemą wymianę poglądów, a potem ciągnął dalej: - Oczywiście współdziałałem z nim w każdy możliwy sposób i proszę nie sądzić, że wtrącam się w wasz sposób prowadzenia spraw. Nic podobnego. Przed wojną spędzałem wakacje w Niemczech. Podziwiałem wasz system - oczywiście w dalszym ciągu go podziwiam, szczególnie w Niemczech... co oczywiście wcale nie znaczy, że nie podziwiam systemu, jaki został wprowadzony w Anglii...
Douglas przeszedł przez hol, do miejsca, w którym czekał konstabl Dunn.
- Lepiej wróć do mieszkania tego faceta i weź tę protezę ręki, fotografie i całą resztę - powiedział.
- Panuj nad sobą, łajzo! - warknął Huth do kierownika. - Gdzie jest ten Spode?
- Powiedziałem panu, Herr Oberst. Zadzwoniono z komisariatu policji i wezwano go. Oczywiście pozwoliłem mu opuścić lekcję.
- Kto odebrał telefon?
- Moja sekretarka. Natychmiast posłałem po Spode'a, żeby policja mogła z nim porozmawiać. Widzi pan, mamy tylko jeden telefon.
- Jak dawno temu to było?
Kierownik spojrzał na zegarek, postukał w szkiełko i przyłożył do ucha.
- Mniej więcej godzinę temu.
Huth podszedł do głównych drzwi, wyszedł na zewnątrz i dwukrotnie dmuchnął w swój gwizdek. Oddział piechoty z łoskotem podkutych butów ruszył biegiem przez boisko. Stanęli przed Huthem w dwuszeregu jak do przeglądu, a oficer przed szykiem zasalutował.
- Zabrać tego durnia do specjalnego aresztu i trzymać go w izolacji - polecił Huth, wskazując na kierownika.
- Myśli pan, że ten telefon był od jakiegoś jego wspólnika...?
- O mój Boże! - zawołał kierownik. Schwycił kurczowo Archera za rękę. - Ten Spode mnie oszukał - rzekł. - Niech im pan powie. Jest pan Anglikiem... Niech im pan powie, że jestem niewinny.
Douglas aż zesztywniał ze wstydu i odrazy. Żołnierz oderwał palce kierownika od jego rękawa.
- Niech pan chociaż pozwoli mi zadzwonić do żony - błagał kierownik. Ale żołnierze już wywlekali go przez drzwi wejściowe.
- Weźcie wszystkich nauczycieli - polecił Huth oficerowi SS - i starszych uczniów też. Nie możemy mieć pewności, czy oni również nie byli w to wmieszani. W ciągu ostatnich kilku miesięcy zdarzało się, że piętnastolatki zabijały naszych żołnierzy.
- Spróbuję odnaleźć tego Spode'a, ale niech pan nie robi takiego pogromu - zaproponował Douglas.
- On już jest daleko stąd - odparł Huth. - Ci ludzie są cholernie sprytni.
- Jacy „ludzie”? - spytał Archer.
- Terroryści. - Huth posłużył się oficjalnym określeniem, jakiego Niemcy używali w stosunku do Ruchu Oporu. - Nie. Niech pan lepiej poszuka swojego syna. Jest tu dzisiaj, prawda? Niech go pan weźmie do domu. I wytłumaczy mu wszystko.
- Wytłumaczyć mu! - westchnął Douglas. Wiedział, że nie jest w stanie wytłumaczyć synowi szaleństwa, jakie owładnęło światem.
- Dzieci są stworzeniami, które łatwo się dostosowują - rzekł Huth. - Niech pan nie próbuje obarczać się całą winą za to, że pana syn pozbawiony jest matki.
Douglas nie odezwał się. Żołnierze wyprowadzali na podwórko grupę nauczycieli. Ciężarówki wolno wjeżdżały tyłem przez wąską bramę.
- To wszystko nie było potrzebne - powiedział Douglas. - Ci nauczyciele są niewinni. Nic nie wiedzą.
- Już jest zbyt późno, żeby to zatrzymać - odrzekł Huth. - Nawet gdybym się z panem zgadzał.
Klapa ciężarówki opadła z trzaskiem. Po chwili pierwszy nauczyciel zaczął wspinać się na skrzynię. Był to leciwy już człowiek i żołnierz musiał mu podać rękę. Jeden z pozostałych nauczycieli dodał mu otuchy cichym okrzykiem i starszy mężczyzna uśmiechnął się niepewnie. Zawsze tak to wygląda przy masowych aresztowaniach, pomyślał Douglas. Więźniowie czuli się bezpieczniej, kiedy przebywali z ludźmi, których znali. Mieli wtedy wrażenie, że nie może im się stać nic szczególnie złego i zawsze pocieszali się myślą, że nie popełnili żadnego przestępstwa. Aresztowanie stawało się wyjazdem za miasto, piknikiem, zerwaniem z monotonią codziennego życia. Żołnierze zdawali sobie z tego sprawę i nawet zachęcali aresztantów do swobodnego zachowania, wiedząc, że ich zadanie stanie się łatwiejsze i mniej męczące, jeżeli Więźniowie będą się uśmiechali przez całą drogę do aresztu.
- Czy miał pan jeszcze jakąś wiadomość od tej dziewczyny? - spytał Huth.
Zaskoczony Douglas nic nie odpowiedział.
- Wiem o tej sprawie na Trafalgar Sąuare, idioto - rzekł Huth. - Czy skontaktowała się z panem ponownie?
- Kazał mnie pan śledzić? A jej nie?
Huth popatrzył na Douglasa z udanym smutkiem.
- Dotknął pan bolesnego punktu, przyjacielu. Ona była szybka i sprytna - sprytniejsza od człowieka, którego do niej przydzielono.
- Tylko jednego?
- No właśnie. Słowa zawodowca! Tak, moi ludzie muszą się jeszcze wiele nauczyć. Nie uświadomili sobie, że mają do czynienia z bardzo doświadczonym agentem.
- Sylwia...?
- Nie zdawał pan sobie z tego sprawy, co? Tak, to ważna dziewczynka. Powinniśmy ją zapuszkować, kiedy nadarzyła się nam taka szansa. Ale tacy jak ona potrafią wyczuć nadciągające kłopoty.
- Wyczuła nadciągające kłopoty?
- Albo ktoś ją uprzedził. Zawsze znajdzie się ktoś, kto przekaże wiadomość. - Prychnął pogardliwie. - Zresztą to nieistotne, spróbują znowu, bo muszą rozpaczliwie nawiązać z panem kontakt, nadinspektorze.
- Rzeczywiście?
- Tak sądzę. Niech pan zwróci uwagę na ryzyko, jakie podejmują... następnym razem zapewne to nie będzie dziewczyna. To może być każdy. Niech pan zgodzi się na wszystko, co zechcą. Niech pan przyjmie ich propozycję.
- Propozycję?
- Zapewne mają zamiar podjąć kolejną próbę uwolnienia króla.
- Z londyńskiej Tower?!
- To wcale nie jest niemożliwe. Próbowali na początku ubiegłego miesiąca od strony rzeki i omal im się nie powiodło.
- Dobry Boże! - Douglasowi wiele to tłumaczyło. Nadzór nad królem byl najważniejszym zadaniem generała Kellermana. Archer przypomniał sobie teraz wielkie wrzenie panujące w ubiegłym miesiącu wśród służb bezpieczeństwa SS, a także późniejszą kurację wstrząsową, jaką Kellerman zaaplikował swojemu wyższemu personelowi.
- Mieliby lepsze rezultaty, gdyby spróbowali pertraktacji, a nie przeprowadzali terrorystyczne ataki - oznajmił Huth.
- Tak pan uważa?
- To nie jest moja opinia - stwierdził Huth - ale wiadomość, którą ma pan przekazać.
- Widzę mojego syna - rzekł Douglas.
- Niech pan weźmie mercedesa. Chłopak będzie zachwycony, jeżeli przejedzie się takim wozem.
- To niedaleko - odparł Archer - i spacer pozwoli mi zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. - Ale nie odchodził. Pozostał na miejscu obawiając się, że dzieci będą źle traktowane. Albo że wszystko nagle eksploduje przemocą.
Stał wciąż w tym samym miejscu, gdy nagle zobaczył czerwonego i spoconego z wysiłku konstabla Dunna biegnącego przez podwórko.
- Wszystko zniknęło, sir. Proteza. I torba ze sprzętem fotograficznym.
- Jesteś pewien?
- Nawet nie zadał sobie trudu, żeby znowu przysunąć stół do ściany. Musiał wejść do domu, kiedy telefonowaliśmy do Yardu.
- Niezwykły zbieg okoliczności... - stwierdził z goryczą Douglas. Dunn przez chwilę patrzył na niego nic z tego nie rozumiejąc.
A potem odezwał się:
- Czy uważa pan, że zadzwonił do niego ktoś z Yardu?
- Bardzo chciałbym to wiedzieć - odparł Douglas. - No cóż, w każdym razie brakuje mu tej części - rzekł, wkładając palec do kieszeni kamizelki i upewniając się, że ciągle ma tamten znaleziony element. - Proteza była standardowym wyrobem przydzielanym przez ministerstwo inwalidom wojennym, prawda?
- Takie sprawiała wrażenie.
- Żeby otrzymać coś takiego, trzeba podać swoje prawdziwe nazwisko, Dunn. Ministerstwo sprawdza je z aktami i najprawdopodobniej petent musi jeszcze udokumentować swoją służbę wojskową - nazwisko, stopień wojskowy i numer ewidencyjny - albo przedstawić „zbiorczą” kartę, jeżeli jest cywilem. Idź do ministerstwa i zobacz, czego ci się uda dowiedzieć. Jeżeli wystąpi do nich o przydział brakującej części, chcę być o tym poinformowany, zanim mu odpowiedzą.
- Może dojść do wniosku, że to zbyt niebezpieczne.
- To jest zbyt niebezpieczne. Podobnie jak zakradanie się do własnego mieszkania, kiedy policja depcze mu po piętach. Nie, temu facetowi potrzebna jest ta proteza, i sądzę, że zada sobie wiele trudu, żeby móc z niej znowu korzystać. - Douglas dostrzegł nagle swojego syna i podszedł do niego.
Tymczasem zespoły masowych aresztowań rozstawiły już swoje stoły i krzesła, wypełniały formularze i dawały je do podpisu dowodzącemu akcją oficerowi. Rejestrowano nie tylko ludzi, ale spisywano również wszystkie papiery, książki i akta, które grupy przeszukujące przynosiły z budynku. Na twarzach żołnierzy malowało się znudzenie, zdawali sobie bowiem sprawę, że operacja ta, podobnie jak dziesiątki innych, które przeprowadzano codziennie, najprawdopodobniej nie wykryje nic istotnego. Wszystkie one miały za zadanie jedynie podkreślić fakt, że jakakolwiek forma oporu wobec hitlerowskich najeźdźców powoduje nieprzyjemne konsekwencje zarówno dla winnych, jak i niewinnych.
Stłoczeni na ciężarówkach nauczyciele próbowali zorientować się, czy nie ma gdzieś w pobliżu krewnych lub znajomych, ale żołnierze brutalnie przepędzali wszystkich gapiów. W najbliższej ciężarówce jeden ze starszych uczniów rozpłakał się. Nauczyciel mówił coś do niego, próbując go pocieszyć. Siwowłosy mężczyzna w pogiętych okularach uśmiechnął się do chłopca i wysokim, piskliwym głosem zaintonował:
Jeśli jesteś wesół i o tym wiesz, klaśnij w dłonie raz.
Klasnął. Za chwilę drugi głos podjął tę starą skautowską piosenkę:
Jeśli jesteś wesół i o tym wiesz, klaśnij w dłonie raz.
Rozległ się tuzin albo więcej klaśnięć i chłopiec wciąż jeszcze płacząc również przyłączył się do chóru. Niemcy rozglądali się, czekając na rozkaz uciszenia śpiewających, ale ponieważ rozkazu nie było, nic nie robili.
Jeśli jesteś wesół i o tym wiesz, możesz to okazać. Jeśli jesteś wesół i o tym wiesz, klaśnij w dłonie raz.
Wszyscy więźniowie klasnęli. - Odjeżdżać! - wrzasnął Huth.
Ciężarówki zapuściły silniki i pierwsza z nich ruszyła do przodu. Teraz już śpiewali więźniowie we wszystkich samochodach. Ich głosy nie brzmiały dziarsko. Był to raczej chór przestraszonych ludzi, ale jednak w tym niezgranym śpiewie można było wyraźnie usłyszeć nutę wyzwania, dodającą otuchy wszystkim Anglikom, którzy to słyszeli:
Jeśli jesteś wesół i o tym wiesz, tupnij nogą raz. Jeśli jesteś wesół i o tym wiesz, tupnij nogą raz. Jeśli jesteś wesół i o tym wiesz, możesz to okazać. Jeśli jesteś wesół i o tym wiesz, tupnij nogą raz.
Konwój z rykiem silników ruszył w stronę Edgware Road, ale Douglas wciąż słyszał tupot stóp uderzających o podłogę skrzyń ciężarówek. Schwycił dłoń syna, jakby była to jedyna rzecz, jaka pozostała mu na świecie. Do tej pory nie widział nic złego w tym, że pracował dla Niemców. W końcu dalej polował na morderców i nie musiał mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Ale czuł, jak stopniowo coraz silniej wciąga go głęboki, ciemny wir. I nie widział możliwości ucieczki. W świetle nowych przepisów policjant nie miał prawa wystąpić ze służby, ci zaś, którzy próbowali to zrobić, byli pozbawiani kartek, kart pracy i stawali się niemal żebrakami. Douglas ścisnął mocno dłoń malca.
- Tato, boli - powiedział chłopczyk.
- Przepraszam - odparł ojciec. Zastanawiał się, czy jego syn osądza go z tym samym bezlitosnym obiektywizmem, z którym wszyscy chłopcy oceniają swoich ojców.
W Marylebone minęli człowieka sprzedającego smażone kawałki rzepy. Mały Douggie podszedł do wózka, aby zajrzeć do rondla, i Douglas podążył za nim. Chrupiące smażone kawałki jarzyny były sycące, ciepłe, można je było kupić bez kartek i niewielka torebka kosztowała zaledwie dwa pensy. Stary sprzedawca włożył do torebki Douggiego dodatkowy kawałek.
- Podziękuj, Douggie - powiedział odruchowo Douglas.
- Wszystko w porządku, panie Archer. Cieszę się, że chłopiec dobrze wygląda.
Douglas popatrzył na niego zaskoczony.
- To pan Samuels, tato - powiedział chłopczyk. - Pamiętasz go, prawda?
Douglas poczuł się wstrząśnięty, uświadamiając sobie, że jest to właściciel „Restauracji i Herbaciarni Samuelsa”, znanego lokalu na West Endzie, słynącego przed wojną ze swoich kremówek. Wiedział, że restaurację przekształcono w Soldatenheim, ośrodek wypoczynku dla niemieckich żołnierzy. Teraz zobaczył, że pozbawiony swojej restauracji Samuels zmienił się w starego człowieka o pomarszczonej skórze i głęboko zapadniętych oczach.
- Staję się strasznie roztargniony - powiedział, starając się niezgrabnie wyjaśnić, dlaczego nie poznał Samuelsa od razu. Przed wojną systematycznie przychodził do niego z żoną i synkiem na kremówki. - Czy mogę również poprosić o porcję? Wyglądają wspaniale.
Pan Samuels wsypał gorące kawałki rzepy do gazetowej torebki i zawinął jej otwartą część. Douglas podał mu funtowy banknot.
- Bardzo mi przykro, panie Archer, ale nie mam reszty - powiedział staruszek.
- Wyda mi pan następnym razem.
- Nie - zaprotestował w pierwszej chwili Samuels, zmienił jednak zdanie i z wdzięcznością włożył banknot do kieszeni. Gdy szperał pod starymi swetrami, które nosił pod płaszczem, Douglas zauważył, że do ubrania ma przyszytą gwiazdę z żółtego materiału.
- Pana chłopiec zawsze się ze mną wita - powiedział Samuels, jakby dając do zrozumienia, że nie wszyscy tak postępują.
- Wszystko się ułoży, panie Samuels - rzekł Douglas. Samuels uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.
Douglas ruszył szybko, aby dogonić syna, który stał z nosem przyklejonym do wystawy krawca Bensona. Ceny materiału zmusiły wielu krawców do zamknięcia pracowni, ale interes Bensona, którego córka mówiła po niemiecku, rozkwitał. Jego witryna pełna była niemieckich mundurów. Douggie wziął ojca za rękę i razem ruszyli wzdłuż High Street.
- Czy pracujesz dla Gestapo, tato? - zapytał nagle chłopiec bez żadnego wstępu.
- Nie. Pracuję w Scotland Yardzie. Jestem detektywem w Policji Metropolitalnej. Przecież o tym wiesz, Douggie.
- Gestapo jest w Scotland Yardzie.
- Oni są w następnym budynku, na Norman Shaw North, i prawie wszyscy z nich to Niemcy.
- Ale pracujesz z Gestapo... - naciskał syn.
- No cóż...
- Czasami to robisz, prawda?
- Czy ktoś ci o tym mówił?
- Chłopcy w szkole. - Douggie pociągnął ojca za rękę. - Tato, zastanawiałem się razem z chłopcami...
- No, powiedz wreszcie, o co chodzi. Przecież jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
- Czy możesz zdobyć odznakę Gestapo?
- Gestapo nie ma odznak. Mają specjalne legitymacje.
- No to może mógłbyś dostać taką opaskę, jaką nosi na rękawach SS... albo jeden z tych znaków SD zrobionych ze srebrnego drucika?
- Nie sądzę, Douggie.
- Och, tato. - Chłopiec był zrozpaczony. - Na pewno mógłbyś.
Założę się, że gdybyś poprosił kogoś w Scotland Yardzie, mógłby ci dać jedną.
- Po co, Douggie? - spytał Archer. - Co będziesz z nią robić?
- Och, nie wiem - odparł Douggie. - Wszyscy chłopcy je zbierają, ale żaden z nich nie ma odznaki SS. Poprosili mnie, żebym cię spytał.
Kiedy doszli do domu pani Sheenan, niebo pociemniało i spadły pierwsze krople deszczu. Douglas kichnął. Obawiał się, że złapał grypę. Po wejściu do mieszkania usiadł blisko ognia, który teraz ledwo się tlił, i otulony płaszczem skulił się z rękami w kieszeni. Douggie siedział przy stole w kuchni i odrabiał lekcje, od czasu do czasu prosząc ojca by mu pomógł.
Na kolację zjedli mały kawałek gotowanej ryby i Archer, położywszy chłopca do łóżka, sam poszedł spać. Miał trochę szkockiej whisky, nalał więc nieco dla pani Sheenan i ze swoją szklaneczką oraz książką Agaty Christie położył się do łóżka. Zanim jednak zdołał przeczytać kilka stron powieści, zasnął.
Rozdział 12
Douglas Archer wstał wcześnie rano i zabrał się do pracy. Próbował wykorzystać swoich najlepszych kapusiów, ale wkrótce uświadomił sobie, że jego zwykła siatka informacyjna związana z podziemiem w żaden sposób nie pomoże mu w rozwiązaniu sprawy zabójstwa na Shepherd Market. Niektórzy z jego bardziej znanych informatorów zostali zamknięci w areszcie. Pod koniec poranka wiedział już, że ludzie wmieszani w morderstwo trzymają się z dala od licznej armii londyńskich donosicieli.
Po południu był na spotkaniu w Caxton Hall. Starszy rangą urzędnik z Reichsleitung der NSDAP - Najwyższego Kierownictwa Narodowosocjalistycznej Partii Niemiec - był w Londynie na zwyczajowej wycieczce wypełnionej zakupami, jedzeniem, piciem i zwiedzaniem. Za kolację zapłacił trzygodzinną mową zaadresowaną do starszych oficerów londyńskiej policji i dowództwa SS.
Nawet sprytny Huth nie zdołał się wykręcić i Douglas widział, jak ziewa, kiwa głową i uprzejmie klaszcze obciągniętymi w rękawiczki dłońmi. Interesująco wypadało porównanie go z generałem Kellermanem, który również znajdował się na podium. Generał doskonale wiedział, jak zachowywać się w takich sytuacjach. Pochylał się do przodu, kiwał głową przy każdym mocniej zaakcentowanym przez mówcę zdaniu oraz wydawał głośne okrzyki zachwytu, kiedy padały stare slogany. Potrafił zmieniać swoje ziewnięcia w uśmiechy, a kiedy pochylał głowę opierając czoło o dłoń, umiał udać, że jego drzemka jest w gruncie rzeczy głębokim namysłem, wymagającym przymknięcia oczu. Kiedy zaś przedstawiciel Partii skończył swoją długą mowę i Huth szukał pod krzesłem swojej czapki i trzcinki i rozglądał się za najbliższym wyjściem, Kellerman stał na podium klaszcząc zawzięcie i uśmiechając się do gościa. Również to Kellerman, nie zważając na oficjalny program, podszedł do mikrofonu i zaimprowizował krótkie podziękowanie „za mowę przepojoną prawdziwym duchem narodowo-socjalistycznym, klarowną w swych myślach i o przesłaniu, które nie pozostawia najmniejszych wątpliwości”.
A kiedy zebrani zaczęli się rozchodzić, generał, wciąż uśmiechając się do wszystkich obecnych w sali, mruknął do Douglasa:
- Teraz już pan wie, nadinspektorze, dlaczego nie należało podawać, że włada się językiem niemieckim?
Kiedy Douglas dotarł znowu do Scotland Yardu, Harry Woods siedział nad herbatą i tostami.
- Dzwonił detektyw konstabl Dunn - powiedział niezwykle oficjalnym tonem. Był wyraźnie poirytowany, że w dochodzeniu bierze udział jeszcze jeden funkcjonariusz.
- Co powiedział?
- Agencja fotograficzna oznajmiła, że ktoś zamówił u nich tę odbitkę listownie. I to wszystko, co wiedzą na ten temat. Opłacono przekazem pocztowym. Nie sposób ustalić tożsamości zamawiającego.
- Niedobrze - odparł Douglas.
- Nie powinieneś chodzić na te nazistowskie przemowy, skoro cię to wprawia w taki zły humor - skomentował Harry. - Dunn chce sprawdzić wszystkich, którzy są na fotografii.
- Czy jest jeszcze herbata?
- Nic nie wiedziałem o tej fotografii, którą znaleźliście w mieszkaniu nauczyciela.
- No cóż, teraz już wiesz.
- Powiedziałem Dunnowi, żeby mi ją jutro dał. Zobaczę, co się da zrobić. Nie, nie ma już herbaty. Zresztą i tak była koszmarna.
- W takim razie możesz go odwołać. Jeżeli znowu zadzwoni, powiedz mu, żeby zajął się tym, co mu zleciłem.
- Dunn jest jeszcze dzieciakiem. To może być niebezpieczne, dobrze o tym wiesz. I wcale nie jestem przekonany, czy ma wystarczająco dużo doświadczenia, żeby zajmować się tak skomplikowaną sprawą.
Douglas podszedł do stołu w kącie. Znajdowały się tu efekty niewiarygodnie długich godzin benedyktyńskiej pracy techników policyjnych. Warstwy popiołu papierów spalonych na kominku w mieszkaniu na Shepherd Market zostały rozdzielone płatek po płatku połączone i umieszczone między szklanymi płytkami.
- Zrób po prostu to, co ci powiedziałem, Harry. Dobrze? - Douglas przyjrzał się z bliska jednej z czarnych łamigłówek ze spalonego papieru. Nic tu nie widział.
- Tak jest, sir! - odparł Woods żartobliwie służbistym tonem.
- Wychodzę już. Gdzie jest Huth?
- Rozmawia z jakimiś facetami z SD, którzy przyjechali z Norwegii. Ma to jakiś związek z zakładami produkcji ciężkiej wody. Czy coś ci to mówi?
Douglas mruknął potwierdzająco.
- A co mam powiedzieć - spytał Harry - jeżeli zechce się dowiedzieć, gdzie jesteś?
- Powiedz mu, że nie wiesz - zaproponował Douglas z obojętnym uśmiechem i wyszedł.
Rozdział 13
„U Berty” było prywatnym klubem na Old Compton Street w Soho. Na dobrą sprawę był to zaledwie mały, zatłoczony bar usytuowany na drugim piętrze pomiędzy salkami, w których montowano filmy, a starą pracownią krawiecką Charliego Rossi. Światło słoneczne tłumiła istna dżungla roślin doniczkowych, które zdawały się żywić papierosowymi niedopałkami i alkoholami wylewanymi na ich korzenie przez ostrożne dziewczyny i stanowczych policjantów.
Berta królowała nad barmanem i klientami ze swego wysokiego stołka stojącego za ozdobną kasą. Swym ostrym językiem i niewybrednym słownictwem zdobyła sobie poważanie nawet u najgorszych łajdaków. Niemcy wykorzystywali jej lokal do podsłuchiwania prowadzonych tu rozmów i często jakiś grzeczny młody turysta siedział w kąciku obok pianina niewiele mówiąc, ale za to bardzo uważnie słuchając.
Kiedy zjawił się Douglas, w klubie było pół tuzina stałych gości. Wszyscy byli poprzednio na wyścigach w Epsom, jednym z niewielu torów wyścigowych w południowej Anglii, które ocalały podczas walk. Teraz tłumaczyli przyczyny swoich przegranych i dyskutowali nad wygranymi. Na kontuarze stała butelka francuskiego szampana, a obok, w wiaderku z lodem, druga. Mężczyźni przyjęli nadinspektora Archera przyjaźnie, choć poprzednio wsadził dwóch z nich na trzy lata i sprawił kłopoty pozostałym czterem. Był tam „Uczciwy” Roger, australijski zawodowy gracz o melancholijnym wyglądzie, którego stały dochód pochodził z gry w kości, mimo że nigdy nie posługiwał się fałszowanymi kostkami. Swoje wygrane zawdzięczał wyłącznie kościom używanym przez frajerów. Były obciążone tak, że padały tylko małą liczbą oczek do góry.
Gry „Wrednego” Jimmy'ego Seckera były jeszcze bardziej uczciwe. Zazwyczaj Jimmy i jego kumple przegrywali dużo do jeleni. Ale pechowym zbiegiem okoliczności nielegalne partyjki Jimmy'ego zawsze przerywały naloty „policji”, która konfiskowała jako dowody rzeczowe wszystkie karty, kostki i pieniądze. Jego ofiary były zazwyczaj niezmiernie szczęśliwe, jeżeli nie usłyszały już nic więcej o całej sprawie.
- Berto, kieliszek dla mojego kumpla, nadinspektora Archera z Yardu.
Słowa te wypowiedział mężczyzna najwyraźniej pełniący rolę przywódcy tej grupy. Był elegancko ubrany w garnitur z drogiego tweedu Donegal, upstrzonego brązowymi i czarnymi cętkami przędzy. W górnej kieszonce marynarki znajdowała się nieco zbyt ostentacyjna chusteczka w kolorze ciemnego złota. Jedynie jego twarz kłóciła się ze starannie dobraną odzieżą. Cerę miał żółtawą, oczy małe i rozbiegane. Również jego wąsy nie pasowały do stroju właściciela ziemskiego. Były cieniutkie i starannie przystrzyżone, jak u aktora grającego rolę żigolaka.
- Zamknij się, Arturze - odparł Douglas. Omal nie wymknęło mu się wyznanie, że nie cierpi, by nazywano go Archerem z Yardu, ale postanowił nie przyznawać się do tego.
- Bez obrazy, stary - powiedział Artur. Wziął butelkę szampana z rąk barmana i napełnił drugi kieliszek. - Przepłucz pan gardło, nadinspektorze, to autentyk. - Obrócił zroszoną drobnymi kropelkami butelkę, aby pokazać Douglasowi etykietę.
- Wierzę ci, Arturze - uspokoił go Archer. Artur, król kapusiów, handlował kradzionym winem oraz papierosami. Dla tego rodzaju ludzi były to wspaniałe, czasy.
- Słyszeliśmy, że ma pan opuścić Yard i zająć się jakąś specjalną robotą dla Hansów.
- Przykro mi, że cię rozczaruję, ale jeszcze się tu trochę pokręcę - odpowiedział Douglas. Upił trochę szampana z kieliszka. - Bardzo dobry, Arturze.
- Niech pan pije - zachęcił go Artur. - Życie jest krótkie.
- Wygląda na to, że jesteś we wspaniałym humorze - skomentował Douglas.
- Niech pan nie będzie taki cholerny czepialski, nadinspektorze. Wszyscy mieliśmy dobry dzień - i to zupełnie legalnie.
- Na zdrowie - rzekł Douglas i wychylił kieliszek do dna.
- No, teraz bardziej przypomina mi pan tego nadinspektora Archera, jakiego znałem dawniej - oznajmił Artur. Wszyscy wypili. Siedząca za kasą Berta również uniosła kieliszek do ust, dotykając jedynie jego krawędzi, tak jak robią to ludzie, których życie upływa wśród alkoholu.
- Ile wygrałeś, Arturze? Nigdy nie uważałem cię za człowieka, który interesuje się konikami.
- I ma pan rację, nadinspektorze. Pojechaliśmy tam dzisiaj, żeby zobaczyć się ze starymi kumplami, i postawiliśmy co nieco na parę koników. Ale to, co wygrałem, nie starczyłoby nawet na taryfę. - Artur upił trochę szampana z kieliszka z podnieconą miną, która wyraźnie świadczyła, że nie skończył jeszcze. - Moja mamusia, niech Bóg da jej zdrowie i ma ją w swojej opiece, zawsze mówiła, że w końskim łbie jest więcej rozumu niż w ludzkiej głowie, bo czy ktoś słyszał, żeby koń stawiał na człowieka? Kapujesz pan?
- Wygląda na to, że twoja mamusia, Arturze, lubi sobie pożartować.
- Poznał ją pan - odparł Artur. - Poznał ją pan, nadinspektorze, tu u Berty, w wigilię Bożego Narodzenia 1938 roku. Bardzo pana szanuje. Postawił jej pan porto z cytryną i powiedział, że byłem uczciwym, ciężko pracującym chłopakiem, który wpadł w złe towarzystwo. - Artur roześmiał się tak serdecznie, że aż wylał szampana na rękaw Douglasa. Wytarł mu rękaw wciąż się śmiejąc. - Najmocniej pana przepraszam, nadinspektorze. Niech się pan jeszcze napije. To prawdziwy szampan - z Francji.
- W przeciwieństwie do tego francuskiego szampana, który robisz w tej wynajętej piwnicy w Fulham.
- No, no, nadinspektorze, niech pan będzie sprawiedliwy. Każdy robi to, co umie. Przecież nie mówię panu, jak wsadzać łobuzów.
- Skoro nie wygrałeś pieniędzy na koniach, to co w takim razie świętujesz? Skąd ta forsa?
Artur zauważył jeszcze kilka kropli szampana na rękawie Douglasa. Wyjął z górnej kieszonki marynarki jedwabną chusteczkę i wytarł je.
- Legalna, nadinspektorze - oznajmił. - Zupełnie legalna. Zna pan Sydneya Garina?
- Każdy go zna - odparł Douglas. - To ten mały ormiański handlarz dziełami sztuki, czyż nie?
- Obecnie mały niemiecki handlarz dziełami sztuki - poprawił go Artur. - Hrabia von Garin, słynny rzeczoznawca sztuki aryjskiej. Roześmiali się obaj. Artur znowu nalał wszystkim szampana. - No cóż, Garin wszedł w spółkę z Peterem Shetlandem, który po śmierci swojego ojca został w ubiegłym roku księciem Jakimśtam. Zna go pan, nadinspektorze. To taki wysoki, chudy chłopak, od czasu do czasu wpadał tu do Berty na kieliszek.
- Znam - przytaknął Douglas.
- Peter Shetland nosi teraz monokl... - Artur wykrzywił się - ...i jest w doskonałych układach z Hansami. Te kwadratowe łby lubią się snobować! Sydney Garin działa jako mózg, Peter Shetland robi reprezentację, i dobrze im się wiedzie.
- W jakiej branży?
- Sprzedają obrazy i dzieła sztuki Niemcom oraz prowadzą w ich imieniu transakcje. Jeżeli jakiś wysoko postawiony nazista rąbnie obraz z ołtarza w polskiej katedrze, to właśnie Garin jedzie do Szwajcarii albo Nowego Jorku i występuje tam jako agent, który wystawia obiekt na rynku, unikając w ten sposób zbędnych pytań na temat pochodzenia dzieła. Robią obaj grubą forsę. Rzecz w tym, że niektóre z tych antyków idą za setki tysięcy funtów, i jak może się pan domyślać, ci dwaj biorą za to niezłą prowizję.
- Mogę - przytaknął Douglas.
- Trzymają towar w posiadłości Petera Shetlanda na wsi - niedaleko Newmarket. To cholernie wielki dom, spała tam kiedyś Elżbieta i inne takie szychy. Zawożą tam Hansów na weekendy z polowaniami i łapaniem ryb, i sprzedają im towar całymi ciężarówkami.
- Wciąż nie mogę pojąć, co ty masz z tym wspólnego - stwierdził Archer. - I jak doszło do tego, że mogę się teraz delektować tym wspaniałym szampanem?
- Ma pan klasę, szefie, chyba już panu to mówiłem?
- O ile mogę sobie przypomnieć, Arturze, to nie - odparł Douglas. - Mogę sobie natomiast przypomnieć, jak krzyczałeś z ławy oskarżonych, co mi zrobisz, kiedy dostałeś trzy lata za zadanie poważnych obrażeń cielesnych tamtemu bukmacherowi.
- Cóż, oczywiście przesadziłem - rzekł Artur. - Byłem wtedy młodym chłopakiem, nadinspektorze. Ale, jak już powiedziałem, ma pan klasę. Gdyby pan występował w moim imieniu i trzymał mnie z dala od kłopotów z prawem, mógłbym naprawdę rozkręcić interes. Douglas zignorował tę propozycję przekupstwa.
- A więc sprzedałeś szampana Sydneyowi Garinowi?
- Czy sprzedałem szampana Garinowi? Co najmniej pięćdziesiąt skrzynek. Dzisiejszej nocy będą urządzali największy cholerny jubel, jaki tego lata odbywał się w mieście. Jeżeli pójdzie pan wieczorem na Portman Square, nadinspektorze, wyjaśni pan połowę nie rozwiązanych londyńskich przestępstw.
- Może to zrobię - odparł Douglas. - Będziesz tam?
- Daj pan spokój! - żachnął się Artur. - Przecież jestem tylko dostawcą. Nie wpuszczą mnie przez frontowe drzwi, nawet po to, żebym odebrał pieniądze, które są mi winni za te bąbelki.
- A czy Peter Thomas - zapytał Douglas działając pod wpływem jakiegoś impulsu - brał antyki do swojego sklepu od Garina?
Artur podszedł do baru, wziął paczkę papierosów i wrócił, by kontynuować rozmowę:
- Żartuje pan, nadinspektorze. Nie ma żadnego Petera Thomasa, przecież sam pan to wie. A nasz Sydney nie zajmuje się towarem takiego rodzaju. Garin i Shetland to handlarze dziełami sztuki, kupują i sprzedają eksponaty muzealne.
- A Peter Thomas?
- Peter Thomas nigdy nie istniał. To tylko przykrywka dla Ruchu Oporu. Wykorzystywali ten sklep, żeby zdobywać pieniądze, płacić ludziom, i tak dalej. Niekiedy sympatycy Ruchu dawali im jakieś antyki, aby pieniądze z ich sprzedaży wspomogły sprawę. - Odwrócił się i zauważył spojrzenie Berty obserwującej ich z poważnym wyrazem twarzy. - Wszystko w porządku, Berto. Mówienie o rzeczach, które zostały zakończone i zamknięte, nie może niczemu zaszkodzić.
- Kim więc był ten nieboszczyk? - spytał Douglas. - Wygląda na to, że wiesz o wszystkim.
- Wiem tylko to, co słyszałem - odparł Artur. Odbiło mu się. Trochę za dużo wypił. - To starszy z braci Spode, naukowiec. Przed wojną był związany z tymi nonsensami o rozbijaniu atomu. Strasznie łebski facet, jak mi mówili.
- I pracował w antykwariacie...?
- Nie - odparł Artur. - Wszyscy ci naukowcy zostali zwinięci przez Hansów w pięć minut po ich zwycięstwie, wie pan o tym, nadinspektorze. Niektórych z nich wywieziono do pracy w Niemczech, a inni - tacy jak Spode - musieli pracować dla Szwabów tutaj, w Anglii.
- Spode też?
- Był w jakimś wielkim niemieckim ośrodku badań wojskowych w Devon. Słyszałem, że próbują tam wyprodukować jakiś nowy gaz trujący.
- Bringle Sands?
- Możliwe - odparł Artur. - No to napijmy się.
Douglas próbował wyciągnąć coś jeszcze od Artura, ale wkrótce uświadomił sobie, że jego informator nic więcej nie wie, a to, co wie, to właściwie tylko plotki.
Z budki telefonicznej u Berty Archer zadzwonił do rezydencji Sydneya Garina przy Portman Sąuare.
- Nadinspektor Archer? - odezwał się Garin jedwabistym głosem. - Cóż za niezwykły zbieg okoliczności. Na stole przede mną leży właśnie funtowa paczka cejlońskiej herbaty, którą miałem panu przesłać. Wiem, jaką radość sprawia panu filiżanka prawdziwej herbaty. Nie ma sensu obdarowywać nią ludzi, którzy dodaliby do niej mleko i cukier.
- To bardzo miłe, że pan o mnie pamiętał, panie Garin - stwierdził Douglas - ale wie pan, jakie mam wątpliwości, jeżeli chodzi o tego rodzaju prezenty.
- Nie musi pan mieć żadnych wątpliwości, panie nadinspektorze - odparł bez chwili wahania Sydney Garin. - To osobisty prezent od przewodniczącego indyjskiej delegacji handlowej, która ostatnio była w Londynie. Wręczył mi kilka paczek, abym obdarował nimi ludzi, którzy to docenią.
- Może spotkalibyśmy się na filiżance herbaty, panie Garin?
- Byłaby to dla mnie ogromna przyjemność, nadinspektorze.
- Słyszałem, że dziś w nocy urządza pan przyjęcie.
- W porównaniu z przedwojennymi standardami to skromna impreza - odparł Garin - ale miałem szczęście wykopać trochę delikatesów i napojów.
- Właśnie przed chwilą rozmawiałem z jednym z pańskich „archeologów” - powiedział Douglas. - Z Arturem.
- Ach! Tak, Artur to wspaniały facet. Załatwiał dla mnie jedną czy dwie sprawy. - Podczas ich rozmowy Douglas słyszał, że ktoś mówi w tle i rozpoznał modulowany głos Petera Shetlanda, który odczytawszy wreszcie nazwisko Archera nakreślone na czymś przez Garina, zapytał: - Czegóż on u diabła chce?
Ale Sydney Garin wywinął się już z wielu ryzykownych sytuacji i dobrze wiedział, jak robić dobrą minę do złej gry.
- Niech pan posłucha, Douglas - rzekł odnalazłszy wreszcie w pamięci imię policjanta - może wpadłby pan wieczorem i sam się rozejrzał, co? Spotka pan paru wspaniałych ludzi i kilku swoich przełożonych ze Scotland Yardu.
- No cóż, wygląda na to, że towarzystwo będzie bardzo urozmaicone.
- Wesoły z pana człowiek, Douglas - roześmiał się Sydney Garin. - Ale będzie pan mógł przyjść?
- Muszę pana zmartwić, panie Garin - odparł Douglas - ale przyjdę. Wygląda na to, że będzie pan potrzebował kogoś, kto będzie miał na oku pańskie diamentowe tiary.
- Przecież nie może pan pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, nadinspektorze.
- Chciałbym, żeby pan mógł wytłumaczyć to mojemu przełożonemu.
- A kto nim jest? - spytał Garin.
- Standartenfuhrer SS doktor Oskar Huth - odparł Douglas.
- Goście zaczną się schodzić koło ósmej trzydzieści - oznajmił Garin. W jego głosie nie było już nawet cienia wesołości. - Oczywiście strój wieczorowy.
- Albo mundur?
- Albo mundur, nadinspektorze, tak, oczywiście. Ale przepraszam, muszę już iść. A tout a 1'heure.
- Arrivederci, panie Garin - odpowiedział Douglas.
Rozdział 14
Kiedy „Tatler” i „Queen” oraz inne ilustrowane czasopisma zajmujące się życiem wyższych sfer pokazywały, jak brytyjska arystokracja i ziemiaństwo świętują swoje śluby i dwudzieste pierwsze urodziny przy zapiekanych kanapkach z serem i domowym piwie, na ruinach pozostawionych przez klęskę pojawiła się nowa klasa. Shetland, arystokrata o lodowatym spojrzeniu, i Sydney Garin, eks-Ormianin, byli klasycznymi przykładami tworzącej się nowej grupy superbogaczy, podobnie jak i inne osoby z listy ich gości.
- Dobry wieczór, Douglasie - rzekł Garin, kiedy nadinspektor wszedł do głównego holu.
- Dobry wieczór, panie Garin. Dobry wieczór pani.
Żona Garina, myszowata maleńka kobieta o gęstych falistych włosach, w sukni pokrytej diamentami i perłami, uśmiechnęła się do niego jakby z wdzięczności, że została dostrzeżona. Ich syn również uśmiechał się przymilnie do każdej wchodzącej osoby.
Byli tu Niemcy - generałowie i admirałowie oraz pracownicy nielicznej administracji cywilnej, która pod kierownictwem Naczelnego Dowódcy Wojsk Okupacyjnych zarządzała okupowaną Wielką Brytanią. Nie brakowało oczywiście również Anglików: członków parlamentu i marionetkowego rządu, umiejętnie odgrywających swoje role w nowym nazistowskim superpaństwie obejmującym większość Europy. Premiera zatrzymały inne ważne sprawy, miał bowiem przemawiać do niemieckich nauczycieli, przesłał jednak swoje pozdrowienia.
Przyszli także ludzie z Whitehall - urzędnicy wysokiego szczebla, których wydziały pracowały równie sprawnie pod niemieckim nadzorem, jak pod rządami angielskich konserwatystów czy socjalistów. Swoich przedstawicieli miała tu również europejska arystokracja. Byli reprezentanci rodów z Polski, Francji i Włoch oraz przedstawiciele rodzimej błękitnej krwi. I oczywiście biznesmeni - osobnicy, którzy mogli w razie potrzeby zdobyć tysiąc par butów gumowych, sto kilometrów kabla elektrycznego albo trzy krzyże i dziewięć długich ćwieków.
Przypomina to przebudzenie z jakiegoś straszliwego koszmaru, pomyślał Douglas. Długie suknie ze wspaniałego, ręcznie haftowanego jedwabiu, świetnie skrojone smokingi mężczyzn, nienagannie ubrani kelnerzy - wszystko to było wstrząsem, jeżeli pamiętało się okrutne realia klęski za bramą z kutego żelaza, za starannie utrzymanym żwirowym podjazdem i przystrzyżonym, lśniącym w ostatnich promieniach zachodzącego słońca trawnikiem.
Zachowania też były odmienne. Błyskotliwe odpowiedzi i niedbałe ruchy, które słyszało się i widziało w tych wielkich, ciepłych i wygodnych pokojach, w niczym nie przypominały stłumionych głosów i ukradkowych ruchów, będących nieodłączną częścią brytyjskiej rzeczywistości. Szczególnie jednak zaskoczyło Douglasa światło - było go tak dużo, i to w każdym pokoju. Złocisty blask oświetlał bogate stiuki, marmurowe kominki i antyczne meble, załamywał się w kryształowych kandelabrach i migotał w bąbelkach musujących w niezliczonych kieliszkach szampana.
Był to wspaniały dom, porównywalny ze znajdującym się za rogiem Portman House, i zawierał wystarczająco wiele dzieł sztuki, by pretendować do miana muzeum. I jak muzeum zapełniony był dziełami sztuki stłoczonymi tuż obok siebie, jakby w jakimś niesamowitym dążeniu do osiągnięcia absolutu.
W drugim końcu sali balowej, za dwoma mniejszymi salami recepcyjnymi i rozsuwanymi drzwiami, których płyciny pokryte były szesnastowiecznymi ornamentami flory stycznymi, ustawiono reflektor punktowy. Pod nim, na specjalnie skonstruowanym podium pokrytym czerwonym pluszem, umieszczono mały piętnastowieczny flamandzki dyptyk, który Sydney Garin kupił w Genewie. Na ten jeden wieczór został wyeksponowany, by cieszyć oczy gości. Jutro miał zostać zapakowany i wysłany do galerii sztuki reichs-marschalla Góringa w Karinhall. W zamian za to Garin i Shetland wzięli osiem „dekadenckich” obrazów surrealistów, które Góring skonfiskował niearyjskim właścicielom.
Wokół sali balowej stały małe grupki niemieckich oficerów średniego szczebla, zakłopotanych nieznajomością angielskiego i czujących się niezręcznie w swoich mundurach. Tu i ówdzie tkwił przed nimi jakiś samozwańczy tłumacz, zachowując się jak przewodnik z biura turystycznego opiekujący się stadkiem turystów. Widać było również wyższych oficerów, starszych, pewnych siebie mężczyzn o krótko ostrzyżonych siwych włosach, niekiedy z monoklami w oku, ze złotymi admiralskimi galonami na rękawach białych kurtek galowych mundurów albo szerokimi czerwonymi lampasami na spodniach, wskazującymi na generalski stopień. Niektórym towarzyszyli ich osobiści tłumacze w mundurach sonderfuhrerów.
Były i dziewczyny. Pulchne dziewczyny o zbyt grubo położonym makijażu, w bardzo wydekoltowanych i obcisłych sukniach. Wszędzie w Londynie spotykało się takie dziewczyny, ale w tym dystyngowanym towarzystwie rzucały się w oczy tak, jak zapewne zamierzały. Nauczyły się już, jak sklecić kilka niemieckich zdań, a kiedy ich znajomość języka się kończyła, uśmiech zazwyczaj załatwiał sprawę. Wszędzie było dużo śmiechu i uśmiechów, a pary, które nie potrafiły ze sobą rozmawiać, po prostu tańczyły.
Pod wspaniałym „Ukrzyżowaniem” Cranacha Douglas rozpoznał skupioną w ciasnym kręgu grupkę najbardziej reprezentatywnych przedstawicieli londyńskich nowych socjalistów. Los uśmiechnął się do nich tej nocy, kiedy niemiecka agencja prasowa poinformowała, że Churchill poprosił o wstrzymanie ognia.
Był tu też człowiek, którego skromna restauracja w Soho sprzedała ponad dwa tysiące butelek szampana w czasie pierwszych dni świętowania zwycięstwa. Obok stała obwieszona diamentami wdowa, która oszukiwała na porcjach i cerowała prześcieradła w swoim trzeciorzędnym, podupadającym hotelu. Mieścił się on w sąsiedztwie wielkiego klubu dla niemieckich oficerów, dzięki czemu bardzo szybko stał się ulubionym miejscem spotkań oficerów z dziewczynami. Nie zadawano tam żadnych pytań, a specjalnością stały się krótkie, jednodniowe pobyty. Niedawno wdowa sprzedała swój hotel konsorcjum niemieckich biznesmenów za prawie milion funtów.
Wszystkie hotele dawały teraz udziałowcom wysokie dywidendy, ale były też inne dobrodziejstwa, które przynieśli ze sobą Niemcy.
Potinger, mężczyzna o ciemnej cerze, z bródką i wąsami, które miały nadawać mu wygląd Francuza, dawniej siedział po uszy w długach prowadząc swoje korespondencyjne kursy języka angielskiego. Teraz martwił się napływem gotówki tak wielkim, że musiał płacić za doradztwo inwestycyjne.
Człowiek w koronkowej koszuli, szkockiej spódniczce, podkolanówkach i z wysadzanym drogimi kamieniami sztyletem przy pasie był właścicielem podupadającej gorzelni w Argyll. Ale długoterminowy kontrakt z urzędnikami zaopatrzeniowymi niemieckiego EVM dał mu możliwość założenia spółki akcyjnej i zbicia fortuny niemal w ciągu jednej nocy. Niemiecki urzędnik, który zarobił na tej umowie, zrobił ze szwagra Szkota dostawcę irlandzkich koni i paszy dla Południowego Okręgu niemieckich sił zbrojnych w Wielkiej Brytanii.
Douglas usunął się na bok, przepuszczając starszego pułkownika przepychającego się w stronę jednego z bufetowych stołów. Towarzyszył mu ładny młody chłopiec w nowiutkim smokingu. Kilku stojących nie opodal myśliwskich pilotów Luftwaffe roześmiało się głośno. Pułkownik zaczerwienił się, ale nie spojrzał w ich stronę.
- Ma pan przed sobą wspaniałą akwarelkę Turnera, nadinspektorze. - Douglas odwrócił się od obrazu, aby przywitać się z Peterem Shetlandem. - Niewielu ludzi uświadamia sobie, jakim Turner był mistrzem. Ta kropeczka przechodząca pod łukiem to Napoleon. Tak, ma pan przed sobą wyjątkowy okaz. - Shetland nabrał od Sydneya Garina dziwnej maniery mówienia o dziełach sztuki tak, jakby właśnie sprzedawał je rozmówcy.
- Już widziałem ten obraz - odparł Douglas.
- O, cóż za wspaniała pamięć - powiedział Shetland. Kiedyś należała do Tate Gallery, ale oni mają tak mało miejsca, że doprawdy szkoda było, aby takie arcydzieło pleśniało w ich magazynach.
- Czy jest na sprzedaż?
- Wszystkie muzea muszą pozbywać się eksponatów. - Shetland wzruszył ramionami. - Uważam, że powinniśmy znaleźć na tę akwarelę odpowiedniego nabywcę.
Douglas popatrzył na obraz.
Shetland pociągnął się za długi kościsty nos i zdołał zrobić zmartwioną minę:
- Subsydia państwowe zostały obecnie zmniejszone prawie do zera, a nie możemy przecież oczekiwać, żeby niemiecka administracja finansowała nasze muzea sztuki, prawda?
- O mój Boże, oczywiście, że nie - oznajmił Douglas tak energicznie, że Shetland spojrzał na niego sprawdzając, czy nie jest to ironia. Douglas Archer był znany ze skłonności do ironizowania. - Jesteście więc panowie pośrednikami?
- Uznaliśmy, że lepiej, uczciwiej i bardziej handlowo będzie, jeżeli dokonamy zakupu bezpośrednio w muzeum. A potem, we właściwym czasie, odprzedamy obrazy klientom.
- Jak sądzę, jest to również bardziej zyskowne - stwierdził Douglas.
- Nie zawsze - odparł Shetland.
- Zaskakuje mnie pan.
- Ma pan sposób myślenia policjanta - rzekł Shetland. Uśmiechnął się.
- Wolę raczej uważać to za sposób myślenia księgowego - zareplikował Douglas. Dostrzegł, jak po przeciwległej stronie Garin przedstawia swojego siedemnastoletniego syna Dawida niemieckiemu pułkownikowi z Wydziału Prawnego.
Uśmiechnięty Shetland odszedł.
- Halo! To cudowne spotkać kogoś, z kim można pomówić. Douglas odwrócił się i zobaczył Barbarę Bargę we wspaniałej długiej sukni z szarego jedwabiu, z koronkową górą.
- Witam, panno Barga. Cóż za miła niespodzianka.
- Może mi pan pogratulować sukni - powiedziała. - To Schiaparelli z Paryża: kosztowała mnie moją całą miesięczną pensję. Jeden czy dwa komplementy to przecież niewielkie wymagania.
- Zaniemówiłem na jej widok.
- Gratuluję więc odzyskania mowy, nadinspektorze - roześmiała się. Spostrzegł, że śmiejąc się jest szczególnie piękna.
Odwrócili się, by spojrzeć na salę balową, gdzie tuzin lub trochę więcej par tańczyło pod zgrabną aranżację „Red River Valley”. Stłumione, łagodnie brzmiące dźwięki saksofonów unosiły melodię w powietrzu.
- Przypomina mi to moje dawne czasy na uczelni - powiedziała.
- W Ameryce?
- W Wisconsin. Mój chłopak był w drużynie piłkarskiej i miał kluczyki od chevroleta swojego taty. Ja zaś miałam dobre stopnie i żadnych zmartwień poza tym, czy będę przewodzić grupie dziewcząt kibicujących drużynie.
- Zatańczy pani?
- Możemy spróbować - odparła.
Barbara Barga nie tańczyła doskonale, ale poruszała się lekko, była szczęśliwa i gotowa się zakochać.
- O, nadinspektorze, jest pan wspaniałym tancerzem!
- Proszę nie wierzyć w to, co wypisują o platfusowatych stopach policjantów. Swego czasu dość dużo tańczyłem.
- Słyszałam o pańskiej żonie. To straszne. I że ma pan małego synka.
- Taka tragedia była nie tylko moim udziałem - stwierdził. - A więc zasięgnęła już pani o mnie wiadomości? - Pochlebiało mu to i wcale tego nie ukrywał.
- Powinnam już przedtem skojarzyć pańskie nazwisko i uświadomić sobie, że jest pan Archerem z Yardu. Dopiero później... Czy nie czuje się pan urażony, że napastliwa dziennikarka nie rozpoznała pana?
- To, że się mnie nie rozpoznaje, wynika z charakteru mojej pracy. Uśmiechnęła się i zanuciła cicho fragment piosenki.
- Co się stało z tym piłkarzem z uniwersytetu w Wisconsin? - zapytał.
- Wyszłam za niego za mąż - oznajmiła. - Czy jest jakiś postęp w śledztwie w sprawie tego morderstwa? - Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, rzuciła impulsywnie: - O, do licha... przecież nie poprosił mnie pan do tańca po to, żebyśmy teraz rozmawiali o morderstwach, prawda?
- No cóż...
Zakryła mu usta dłonią.
- Nie, niech pan nic nie mówi. Mimo to zapytał:
- Czy w dalszym ciągu jest pani zamężna?
Przytuliła się do niego mocniej, położyła mu głowę na ramieniu. Douglas poczuł zapach jej perfum.
- Uwielbiam tę piosenkę, wie pan? Nie, nie jestem zamężna. Już nie. Nuciła melodię piosenki i szeptem powtarzała mu do ucha niektóre słowa:”...Jeżeli mnie kochasz, nie zostawiaj mnie nigdy na długo. Nigdy nie śpiesz się, by powiedzieć mi »adieu«. Pamiętaj o Red River Yalley i dziewczynie, która czeka na ciebie...”
Barbara Barga była niezwykle atrakcyjną kobietą. Ta noc, jej delikatne młode ciało i uśmiech rozbudziły w głowie Douglasa Archera myśli, które może powinny pozostać uśpione. Niedawno umyte włosy Barbary ocierały się o jego policzek i przycisnął ją do siebie nieco mocniej. Nagle odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego figlarnie.
- Nie pójdzie pan do domu beze mnie, prawda?
- Nie - odpowiedział. Tańczyli dalej, ale już nie rozmawiali. Jeżeli Douglas sądził, że będzie mógł spędzić cały wieczór tylko we dwoje z jedną z najpiękniejszych kobiet obecnych na balu, nadzieje te prysnęły, gdy tylko muzyka przestała grać. Kilku świeżo przybyłych z Nowego Jorku dziennikarzy natychmiast rozpoznało Barbarę. Douglas pozostawił ją pogrążoną w rozmowie o zawodowych sprawach i ruszył, by zdobyć dwa kieliszki szampana.
Przepchnął się przez hałaśliwą grupkę oficerów Armii Czerwonej, którzy podejrzliwie obwąchiwali kawior, ale za to całymi szklankami pochłaniali szkocką whisky.
- Dwa kieliszki szampana? Czy to nie przesada, nadinspektorze? - Był to niski wesoły głos George'a Mayhew.
- Jeden jest dla mojej matki, sir. Czeka na zewnątrz, na ulicy.
- Chyba ją widziałem. Czy miała na sobie mundur gruppen-fuhrera SS?
Douglas przez moment zastanawiał się, jak zareagować na ten okrutny żart z wyglądu generała SS Kellermana, po chwili jednak pozwolił sobie na dyskretny uśmiech.
- Dobrze, że pana widzę, Archer. - George Mayhew był człowiekiem łączącym grację urodzonego lekkoatlety z postawą zawodowego żołnierza. Jego smoking miał dość konserwatywny, żeby nie powiedzieć staroświecki krój. Nosił też stojące, a nie wykładane kołnierzyki, o których powiadał, że nadają się tylko dla dyrygentów orkiestr tanecznych. Gęste i zaczesane gładko do tyłu włosy miał wciąż ciemne, zachował też przystrzyżone wąsy, które zapuścił w 1914 roku, żeby wyglądać wystarczająco dorosło jako dowódca kompanii. Potem zaczął nosić baretki DSO i MC, ale wąsy zachował.
Pomiędzy wojnami pułkownik George Mayhew stał się ważną postacią w pogrążonym w mroku świecie, w którym instrukcje komisarza policji nakładały się na zlecenia kontrwywiadu. Widywano go często w Whitehall. Pracownicy Scotland Yardu, Home Office, Foreign Office i Izby Gmin traktowali go jak stałego gościa. Niejednokrotnie grał w drużynie rugby Policji Metropolitalnej i nawet teraz rzadko opuszczał ważne mecze, a jego barytonowe wykonanie „Old Man River” było obowiązkową częścią programu każdego policyjnego koncertu.
- Jak się ma obecnie Harry Woods? - spytał Mayhew. To właśnie za kadencji Harry'ego w drużynie rugby Douglas Archer i George Mayhew spotkali się po raz pierwszy w klubie.
- Trudno mu - odparł Douglas.
- Wszystkim nam jest trudno - stwierdził Mayhew zacierając ręce, jakby pod wpływem nagłego chłodu. Zawsze czuł szczególną sympatię do Woodsa i jego „filozofii wiejskiego gliniarza”. Teraz przyglądał się Douglasowi, zauważył jego wypożyczony smoking i próbował odgadnąć, w jakim celu nadinspektor znalazł się na tej imprezie. Na pewno nie połakomił się na kawior i szampana, nikt, kto znał Douglasa Archera, ani przez chwilę by w to nie uwierzył.
- Kiedy ma się tyle lat co Harry - oznajmił Douglas - niełatwo jest się pogodzić z tym wszystkim. Z imperium staliśmy się okupowaną kolonią.
- Biedny stary Harry - rzekł Mayhew. - Chyba idzie wkrótce na emeryturę?
- Nie bardzo można się utrzymać za rentę sierżanta.
- Wszystko pójdzie ku lepszemu - powiedział Mayhew. Zabrzmiało to tak, jakby chciał nadać swoim słowom jakieś szczególne znaczenie. Upił łyk szampana. - Ale tylko my sami możemy poprawić sytuację.
- A w jaki sposób, sir?
- Chce pan naprawdę wiedzieć, Archer?
- Tak, chcę.
- Czy moglibyśmy porozmawiać trochę później wieczorem?
- Oczywiście.
- Chciałbym, żeby pan kogoś poznał...
Archer skinął głową i rozejrzał się, by sprawdzić, co porabia Barbara Barga. Pułkownik Mayhew zauważył to.
- Zrobił pan furorę, stary - stwierdził. - Panna Barga uważa, że londyńscy policjanci są wspaniali.
- Zna ją pan?
- To świetna dziewczyna... gdybym miał parę lat mniej, miałbyś poważnego konkurenta. - Douglas spojrzał na niego zaskoczony.
Mayhew chyba uznał, że obraził nadinspektora, dodał więc szybko: - Nie miałem na myśli nic osobistego, Archer. - Będę czekał na spotkanie z panem, sir.
Wieczór ten minął Douglasowi szybciej niż wszystkie inne podobne, jakie był w stanie sobie przypomnieć. Tańczył z Barbarą, jedli homara, doszli wspólnie do wniosku, że Manet jest lepszy od Rubensa, że bąbelki szampana szczypią w nos i że Londyn nie jest już taki jak dawniej.
Do rzeczywistości przywołał go dopiero Bernard Staines, który zakomunikował mu, że jest poszukiwany przez pułkownika Mayhew. Bernard był sternikiem uniwersyteckiej ósemki, kiedy Archer dostał się do drużyny. Wciąż przypominał z wyglądu ptaka, z tą tylko różnicą, że jego dużo poważniejszy obecnie sposób bycia, przygarbione plecy i okulary przekształciły pliszkę w sówkę płomykówkę.
- Zupełnie cię nie widuję w Oksfordzie i Cambridge, Douglasie. - Bernard, w przeciwieństwie do większości oksfordzkich przyjaciół, nigdy nie zwracał się do niego po nazwisku.
- Prawdę mówiąc, nie najlepiej się tam czuję. W dzisiejszych czasach ludzie chcą przyjść do swojego klubu i pobyć trochę na luzie, a nie zastanawiać się, czy przypadkiem nie słyszy ich policjant.
- Każdy, kto myśli, że w tym mieście jest jakieś miejsce, w którym nie ma podsłuchującego policjanta, jest idiotą - odparł Bernard swoim łagodnym, nieśmiałym głosem, który zdradzał, jak często mu się sprzeciwiano - zarówno w college'u, jak i w pracy.
- Masz rację, Bernardzie - rzekł Douglas.
Staines, podobnie jak wielu innych, wciąż żałował, że nie wykorzystał swego wykształcenia w bardziej właściwy sposób. Detektyw nadinspektor Douglas Archer uosabiał te niejasne i nigdy nie spełnione ambicje, i choć Douglas wcale nie wiedział o tym, Bernard zazdrościł mu i podziwiał go.
Jak w większości tych wielkich osiemnastowiecznych gmachów, ukryte drzwi i dodatkowe klatki schodowe pozwalały służbie poruszać się w po całym domu bezszelestnie i niewidzialnie. Służący w liberii stał nie opodal, podczas gdy drugi otworzył niewidoczne drzwi umieszczone w pokrywającej ścianę boazerii. Bernard poprowadził Archera na górę. Na drugim piętrze stał kolejny służący, wysoki mężczyzna, którego postura i skrzywiony nos przywodziły na myśl zawodowego boksera.
- O ile wiem, mamy zagrać w karty - powiedział Bernard. Mężczyzna popatrzył na niego, potem na Douglasa, i wreszcie powiedział:
- Tak jest, sir. Pozostali dżentelmeni już czekają. - Cofnął się, odsłaniając George'a Mayhew.
- W porządku, Jefferson - oznajmił służącemu Mayhew. - To moi przyjaciele.
Trzej mężczyźni przeszli mrocznym korytarzem obok wielkiej, pustej sali bilardowej i innych pokojów z przykrytymi pokrowcami meblami. Douglas nie miał najmniejszych wątpliwości, że pokoje te przez dziesięciolecia wykorzystywano do prowadzenia nielegalnych gier hazardowych, które były wyjątkowo trudne do zlokalizowania i zlikwidowania. W pokoju na końcu korytarza paliło się światło. Mayhew zaprowadził ich prosto do niego.
Świeciła tu tylko jedna lampa, elegancki kinkiet z zieloną szklaną umbrą. Plama żółtego światła padła na karciany stolik, zamieniając pozostałą część pokoju w tajemniczą dżunglę pogrążoną w zielonym mroku, z którego spoglądały wypreparowane łby wielkich trawożerców. Przy antycznym stoliku do kart Douglas zobaczył sir Roberta Bensona, którego twarz oświetlał odbity blask lampy. Znał go dotąd jedynie ze słyszenia - potężny człowiek z Whitehall, który unikał jakiegokolwiek rozgłosu i wygrywał każdą dyskusję mówiąc nie głośniej niż szeptem. Wiele osób zadawało sobie pytanie, jakim cudem dostojny sir Robert może wytrzymać na swoim nowym stanowisku. W biurze niemieckiego Generalnego Komisarza do spraw Administracji i Sprawiedliwości, które wchłonęło najważniejsze wydziały Home Office, był zaledwie maleńkim trybikiem. Być może, pomyślał Douglas, ten wieczór udzieli odpowiedzi i na to pytanie.
- Gramy w brydża? - zapytał pułkownik Mayhew biorąc do ręki talię kart. - Po pensie za punkt?
- Nigdy nie przypuszczałem, że dożyję dnia, w którym taki wieczór jak ten będę musiał rozpoczynać, biorąc do ręki używaną talię kart - oznajmił sir Robert. Potem roześmiał się i rzekł: - Archer... Z nikim bardziej nie chciałem się spotkać tego wieczoru. - Uścisnął rękę Douglasa mocno, ale krótko.
- Dziękuję, sir Robercie - odparł Archer. - Cieszę się, że tu jestem.
Ostrożny ton tej odpowiedzi nie uszedł uwagi wszystkich obecnych.
- Sądzę - zwrócił się Douglas do pułkownika Mayhew - że przy moich brydżowych umiejętnościach sir Roberta może zawieść jego słynne dyplomatyczne opanowanie. Szczególnie jeżeli to ja mam być jego partnerem.
- W takim razie gramy w wista - powiedział Mayhew takim tonem, jakby podejmował najważniejszą decyzję.
- Wspaniale - oznajmił z entuzjazmem sir Robert. - Nie grałem w wista od czasu, gdy siedzieliśmy w okopach.
Bernard Staines przetasował karty, dał Douglasowi do przełożenia i zaczął rozdawać.
- Zazwyczaj gramy na pieniądze - wyjaśnił Douglasowi. - Dzięki temu jest to bardziej... - Wzruszył ramionami z uśmiechem.
- Bardziej podniecające - uzupełnił Mayhew.
- A poza tym... - dodał sir Robert.
- Nadinspektor rozumie - powiedział Mayhew.
- Oczywiście - stwierdził sir Robert.
Douglas skinął głową. Wiedział, że jeżeli komórka Ruchu Oporu przeprowadza swoje spotkanie przy stoliku karcianym, na którym przed graczami leżą pieniądze, można mieć nadzieję, że w razie czego uda się komuś wmówić, że jedynym powodem tej konspiracji jest nielegalny hazard.
Mayhew odwrócił się w stronę kredensu, na którym stała ledwo widoczna w półmroku taca z czterema kieliszkami i karafką z winem. Kamerdyner zostawił pustą butelkę obok tacy. Mayhew podniósł ją i zanim odstawił z powrotem, przeczytał etykietę.
- Sydney zaopatrzył nas w parę butelek swojego „Chateau Lafite”, rocznik 1918. - Podniósł karafkę i z nabożeństwem nalał wino do kieliszków.
- To bardzo przyzwoicie z jego strony - stwierdził Bernard. - Będę ogromnie wdzięczny za kieliszek czerwonego wina. Po szampanie cierpię na niestrawność.
- Szampan jest dla młodzieży - oświadczył sir Robert. - Dla ludzi dojrzałych jedynym właściwym napojem jest czerwone wino.
Mayhew odwrócił się w stronę kinkietu i spojrzał na wino pod światło. Nalewając je, powiedział:
- Tak, Sydney Garin jest naprawdę porządnym facetem. Douglas zdawał sobie sprawę, że uwaga ta adresowana jest wyłącznie do niego, ale nie odpowiedział. Mayhew również nie podniósł oczu. Pułkownik był najbardziej typowym spośród wszystkich znanych Douglasowi zawodowych wojskowych. W postawie tych ludzi było coś charakterystycznego - sposób trzymania głowy, nerwowo poruszające się palce. Douglas podejrzewał, że gdyby Mayhew nawet wypił za dużo i stał się agresywny, w dalszym ciągu miałby opuszczony podbródek, a kciukami usiłowałby namacać szwy na nogawkach spodni. Tacy ludzie są zawsze spięci.
Do ich czwórki nie pasował jedynie Bernard - zaczynał już tyć, miał białe dłonie i pełen niepewności sposób bycia. Zdjął właśnie okulary w rogowej oprawie i wycierał je jedwabną chusteczką wyjętą z górnej kieszonki. Mayhew postawił przed nim kieliszek z winem. Bernard zamrugał i podziękował skinieniem głowy.
Sir Robert popróbował wina.
- Zupełnie dobre - stwierdził ostrożnie.
Nie był to rocznik, po którym Benson mógł się wiele spodziewać, ale szczycił się swym brakiem uprzedzeń. Uśmiechnął się jak ktoś, kto wykonuje tę czynność bardzo rzadko. Miał surową, jakby wykutą w granicie twarz. Włosy były siwe i tak długie, że kręciły się lekko koło uszu i na karku, czoło zaś tak niskie, że krzaczaste brwi stykały się niemal z linią włosów. Widniejące pod brwiami oczodoły były głębokie i otoczone ciemnymi obwódkami, przez co oczy niekiedy zupełnie znikały w głębokim cieniu.
Sir Robert Benson miał sześćdziesiąt lat, lecz obdarzony był witalnością o wiele młodszego człowieka. Powiadano, że przez wiele nocy mógł obywać się bez snu, nie tracąc przy tym nic ze swojej sprawności umysłowej. Poruszał się wolno i ostrożnie jak inwalida, ale jego małe niebieskie oczy zdradzały błyskotliwy umysł. Mówił szorstkim, niemal ochrypłym głosem.
- George był w Harrow z moim najmłodszym bratem - powiedział do Archera, wskazując pułkownika Mayhew. - Doszły mnie wieści, że stanowili parę niezłych obwiesiów... Mówię to, żeby wiedział pan, czego się po nim spodziewać.
- A drugi brat sir Roberta był tam razem z Winstonem - rzekł Mayhew.
- Czy prawdziwe są pogłoski, sir Robercie - spytał nagle Bernard - że Winston Churchill nie żyje?
Benson skinął ponuro głową.
- Był sądzony przez tajny trybunał wojskowy w Dowództwie
Pierwszej Floty Powietrznej Luftwaffe w Berlinie. Wszyscy mówiliśmy mu, żeby nie nosił tego cholernego munduru RAF-u, ale nie chciał nas słuchać. - Westchnął. - To dało Niemcom pretekst do postawienia go przed sądem wojennym. - Wziął leżące przed nim karty i przekładał je nie patrząc. - Pewni wysoko postawieni brytyjscy politycy zostali już o tym poinformowani, ale oficjalny komunikat jeszcze przez jakiś czas nie zostanie podany do publicznej wiadomości. - Z trzaskiem położył karty na stoliku.
- Chce pan powiedzieć, że Churchill został stracony? - zapytał Bernard.
Sir Robert wziął karty Bernarda i obejrzał je. Pozostali trzej mężczyźni spostrzegli to, ale żaden z nich nie zwrócił mu uwagi.
- Został rozstrzelany przez pluton egzekucyjny Luftwaffe w koszarach gwardii w Berlinie. Wykonanie egzekucji przez wojsko było specjalnym aktem łaski fuhrera - dodał sucho. - Mówią, że Winston nie zgodził się, by mu zasłaniano oczy, i podniósł rękę z palcami ułożonymi w kształcie litery V. Pragnę wierzyć, że to prawda. - Ułożył karty Bernarda kolorami. - No to może zaczniemy? Na co czekamy? - Popatrzył na pozostałych trzech mężczyzn, a potem na karty leżące na stole. W końcu dotarło do niego, że wziął niewłaściwy komplet. - Och! Cóż za głupiec ze mnie! - zawołał.
Pułkownik Mayhew wyciągnął rękę, zebrał wszystkie karty i zaczął szybko mówić do Archera, starając się jakoś zatuszować dystrakcję sir Roberta:
- Wie pan, Bernard ożenił się z kuzynką mojej żony. Szczęściarz - to cudowna dziewczyna.
- Wyrastaliśmy razem - odparł Bernard. - Każdego lata moja rodzina jeździła do Szkocji. Jej krewni mieli niedaleko farmę.
- Niestety, wszystko to już minęło - rzekł Mayhew. - Domy na farmach rozpadają się, a pola leżą odłogiem.
- Kiedy sir Robert poprowadził swoją kompanię na linię frontu przed bitwą o Amiens w 1918 roku - powiedział Bernard - mój ojciec został dowódcą kompanii, którą zluzował.
Armia, rodziny, szkoła... Ściśle splatające się ze sobą nici, które wiązały ze sobą Anglików z wyższych sfer mocniej niż pieniądze czy interesy. Totalitaryści z prawa i z lewa musieli stale podkreślać wiarę we wspólną sprawę. Ale dla tych ludzi i tysięcy im podobnych sposoby działania były bez znaczenia. Uczestnictwo w drużynie było ważniejsze niż sama gra, pod warunkiem, że grali razem z ludźmi takimi jak oni sami.
- A ja byłem z Douglasem w Oksfordzie - oznajmił Bernard, wprowadzając swego przyjaciela do tego kręgu. - I jakże mu zazdrościłem, że zdaje już egzamin dyplomowy, podczas gdy ja ślęczałem nad prawem cywilnym.
Sir Robert zmierzył Douglasa tak długim spojrzeniem, że nadinspektor poczuł się trochę nieswojo. Potem dodał:
- Znałem pańskiego ojca, Archer.
- Naprawdę, sir? - Ojciec Douglasa zmarł, gdy Archer był jeszcze dzieckiem. - Kiedy?
- Byliśmy bliskimi przyjaciółmi, od 1916 aż do chwili, gdy zginął. Pański ojciec miał dwadzieścia osiem lat, kiedy spotkałem go po raz pierwszy. To już było za dużo jak na młodszego oficera piechoty. Wiem, bo sam również byłem wtedy młodszym oficerem piechoty, a miałem dziesięć lat więcej od niego. - Sir Robert zaśmiał się sucho. - Byliśmy dwoma batalionowymi starymi piernikami. Młodsi koledzy zawsze musieli wracać i pomagać nam wyplątać się z drutu kolczastego. Zawsze też, kiedy mieliśmy ćwiczyć, namawiali nas, żebyśmy usiedli i odpoczęli. Pański ojciec był inżynierem, prawda?
Douglas skinął głową.
- Powinien więc być w saperach, ale uważał, że sprawiłby zawód batalionowi, gdyby się tam przeniósł. Co najmniej z tuzin razy zasłużył na Victoria Cross, wiedział pan o tym? Wszyscy jego ludzie byli o tym przekonani, a szef kompanii po prostu go ubóstwiał.
- Moja matka ma list od sierżanta - powiedział Archer. - Przechowuje go do tej pory.
- Powinienem to panu powiedzieć już dawno temu - rzekł sir Robert - ale wydawało mi się, że poruszanie tak osobistych spraw będzie zbyt obcesowe. I nie miałem pewności, czy zechce pan o tym rozmawiać.
- Jestem panu za to wdzięczny - oznajmił Douglas.
- Ojciec byłby z pana dumny - stwierdził Benson - Nazywają pana Archerem z Yardu, prawda?
- Tak, sir.
- No cóż, wyjaśnienie jednego czy dwóch morderstw nigdy nie przyniosło uszczerbku policji. Warto, żeby parę osób przeczytało sobie o tym w gazetach.
- Z całą pewnością ma pan rację, sir.
Mayhew z trzaskiem przesunął palcem po krawędzi kart w talii.
- Chce pan zagrać, Archer? Na pewno? - - Od odpowiedzi Douglasa zależało wyraźnie coś więcej niż tylko partia wista.
- Zagram partyjkę - odparł.
- Niech pan przełoży, żeby wybrać partnera - powiedział Mayhew kładąc talię przed Douglasem. Odkrył dwójkę pik. Sir Robert również wyciągnął dwójkę, pozostali dwaj figury.
Przez chwilę panowała cisza, a potem sir Robert stwierdził:
- Jesteśmy partnerami. - Powiedział to takim samym tonem, jakim oznajmiał o śmierci Winstona Churchilla.
Mayhew wyszedł czwórką kier, Douglas siódemką, Bernard położył króla, a sir Robert wziął lewę asem.
- Żałuję, że nie studiowałem prawa - - oznajmił. - - Stopień naukowy z historii niewiele mi pomaga, kiedy próbuję połapać się w tych wszystkich niemieckich przepisach. Wiecie, jeden z moich ludzi powiedział mi dzisiaj, że funkcjonariusze Gestapo nie podlegają aresztowaniu. To chyba nie może być prawda, co? - Nikt nie odpowiedział. - Pan musi wiedzieć wszystko na ten temat, Archer. Co pan o tym powie?
- Nie, sir Robercie. W niemieckim systemie nie ma nikogo, kto nie podlegałby aresztowaniu. Pewnie ten pański informator miał na myśli fakt, że członkowie SS podlegają jedynie własnym sądom. Ale Gestapo nie jest częścią SS.
- Ha! - zawołał sir Robert. Trefle były atutami i zaczął je ściągać, unosząc lekko brwi, gdy królowa Douglasa zeszła na jego asa. Po zebraniu atutów wziął kolejne cztery lewy w swoim długim kolorze, karach. Wygrali rozdanie dziesięć do trzech. - Przykro mi z powodu pańskiej królowej - stwierdził - ale musiałem zebrać trefle. Czasem trzeba być bezwzględnym.
Mayhew rozdając karty kontynuował temat:
- Doprawdy...? Gestapo nie jest częścią SS?
- Oczywiście, że nie - powiedział Douglas. - Jest częścią sił policyjnych. Niektórzy funkcjonariusze Gestapo należą do SS, niektórzy do NSDAP, a niektórzy nigdzie nie należą.
- Wyjaśnijmy to sobie - ciągnął Mayhew pochylając się do przodu. - To SS nie jest również częścią NSDAP?
- Formalnie stanowi jej część - - odparł Douglas. - Każda legitymacja SS ma nagłówek „Schutzstaffel der NSDAP”, ale tak naprawdę nie ma powiązania między nimi. SA zaś uważa, że jest jeszcze mniej związana z Partią.
- To wiele tłumaczy - - powiedział z namysłem Mayhew. - A SD, której członkiem jest ten Huth?
- To tajna służba wywiadowcza nazistów. Jest superelitą, jedyną grupą ludzi, której wolno wtykać nos we wszystko - rzekł Douglas. - Robią, co chcą.
- Poza Wehrmachtem - wtrącił Bernard.
- Tak. Niemieckie siły zbrojne mają własny system prawny. Nikt z Gestapo, albo nawet z SD, nie może podjąć bezpośrednich działań prawnych przeciwko żadnemu żołnierzowi. - Douglas wyszedł niskim atutem.
- No, dalej! - oznajmił sir Robert. - Gramy! - Wziął lewę. - Cieszę się, że pan to potwierdza. Niektórzy z wojskowych są nam niezwykle pomocni. Z Gestapo depczącym im po piętach mogliby zachowywać się bardziej powściągliwie.
Douglas skinął głową. Bardzo chciał wiedzieć, w jaki sposób armia niemiecka dopomagała sir Robertowi, ale nie zapytał.
- A co pan powie o tych ludziach z honorowymi stopniami SS albo oficerach pracujących w administracji cywilnej? - zadał pytanie sir Robert. - Kilku u nas pracuje. Czy oni również podlegają tylko systemowi prawnemu SS? - Podsunął pudełko z cygarami Douglasowi. Archer wziął jedno i podziękował skinieniem głowy.
- Himmler jest na samym szczycie systemu policyjnego, jest również naczelnym dowódcą SS - wyjaśnił. - W tego rodzaju sytuacjach decyzja należy do niego. W każdym razie ci wszyscy „półetatowi esesmani” podlegają normalnym przepisom prawnym. - Zapalił cygaro i zanim zaczął mówić dalej, zaciągnął się nim kilkakrotnie. - Himmler wykorzystuje jednak te honorowe stopnie SS do przekupywania i kontrolowania swoich przeciwników. Niektórzy z tych ludzi są jego zaciekłymi wrogami.
- Oho, wziąłem lewę! - zawołał Mayhew. I bez żadnej pauzy zmienił temat: - A co panowie myślicie o kontradmirale Conollym? - Jego pytanie nie było skierowane do nikogo konkretnego, ale Douglas wiedział, że to sprawa, którą omawiano w tym gronie wielokrotnie.
- Niewiele o nim słyszałem, ale z tego, co do mnie doszło, wygląda, że to twardy facet. Zejść z lotniskowca w Halifax w Nowej Szkocji i ogłosić się przywódcą „Wolnej Brytanii”... Dowodzi to niewiarygodnej śmiałości. - Przerwał na chwilę. Wszyscy wydawali się pochłonięci własnymi kartami. - Szczególnie - dodał - jeżeli wziąć pod uwagę, że zgodnie z tym, co głosi niemiecka propaganda, Conolly jest tylko komandorem.
Sir Robert wziął lewę ostatnim atutem.
- Reszta chyba jest nasza. - Odsłonił karty.
- Ciekawe rzekł Douglas - czy którykolwiek z panów przypomina sobie francuskiego oficera piechoty - nazywał się de Gaulle - który uciekł do Anglii po upadku Francji? Postąpił mniej więcej w ten sam sposób. Awansował się do stopnia generała i obwieścił, że jest głosem Francji. Nic to nie dało. O ile wiem, Niemcy nawet się nie pofatygowali, by go umieścić w spisie osób do natychmiastowego aresztowania.
- Myli się pan - odparł łagodnie sir Robert. - Conolly działa zgodnie z instrukcjami Gabinetu Wojennego. To był pomysł Winstona, wysunął go po tym, kiedy Conolly już pod sam koniec odmówił ucieczki na Islandię jedną z ostatnich łodzi latających, jaka nam pozostała. Awans zaś na kontradmirała podpisany był własnoręcznie przez króla. Sam to widziałem. I choć goebbelsowska prasa informuje, że Conolly występował w Kongresie, w roli przywódcy „Wolnej Brytanii”, akta Kongresu podają, że przemawiał jako przedstawiciel narodu brytyjskiego i jako minister obrony, wyznaczony na to stanowisko przez gabinet i zatwierdzony przez króla. A w zakończeniu swojej mowy powtórzył, że jest lojalnym poddanym króla Jerzego i jego prawowitych następców.
- Ile jednak osób po tej stronie Atlantyku o tym wie? - spytał Douglas. - I jakie są szanse, by im o tym powiedzieć?
- Chwilowo nas to nie obchodzi - odparł sir Robert. - Naszym podstawowym zadaniem jest doprowadzenie do tego, by pozycja kontradmirała Conolly'ego w Waszyngtonie nie mogła zostać podważona ani w wyniku działań prawnych, ani za pośrednictwem Wydziału Protokolarnego. W minionym tygodniu musiał odpierać próby przejęcia gmachu naszej ambasady. A Niemcy wykorzystują najlepszych prawników w Ameryce. Przejęcie przez nich budynku bardzo podważyłoby pozycję Conolly'ego w Waszyngtonie.
- A więc jest pan z nim w kontakcie? - spytał Douglas, nie mogąc ukryć zdziwienia.
Nikt mu nie odpowiedział. Mayhew podziękował za „Upmanna”, proponowanego mu przez sir Roberta, i długo rozpalał własne „Romeo y Julieta”. Bernard! - pomyślał Douglas. To on musi być kurierem.
Grali dalej, wymieniając nic nie znaczące słowa, jak czynią to zazwyczaj ludzie, gdy gra pochłonie ich bez reszty. Sir Robert grał z zaciekłością człowieka, który nie cierpi przegrywać.
- Ciekawe, ilu ludzi jest w londyńskiej Tower - rzucił obojętnym tonem Mayhew. Zabrzmiało to, jakby rozważał szanse w meczu krykieta z Australią.
A więc to tak, pomyślał Douglas. Huth miał rację. Ci ludzie planują próbę uwolnienia króla z Tower.
- Stacjonuje tam specjalny batalion wartowniczy SS - oznajmił. Oczy sir Roberta otworzyły się nieco szerzej. Mayhew pozwolił sobie na cień uśmiechu. Jeśliby nadinspektor Archer nie dawał w ten sposób do zrozumienia, że nie chce brać udziału w jakiejkolwiek próbie ataku na wartowników z SS, jego słowa mogły stanowić ostrzeżenie.
- Gdyby król był wolny i mógł publicznie potwierdzić stopień i stanowisko Conolly'ego, miałoby to wpływ na zmianę pozycji Wielkiej Brytanii w świecie - wyjaśnił Bernard.
Czy rzeczywiście, pomyślał z powątpiewaniem Douglas. Podejrzewał z pewnym cynizmem, że mogłoby to zmienić pozycję jedynie Conolly'ego i jego towarzyszy. Popatrzył na trzech siedzących przy stoliku mężczyzn i poczuł niechęć do demonstrowanego przez nich poczucia wyższości, wynikającego z ich dobrego urodzenia.
- Chyba panowie nie rozważacie na serio możliwości zaatakowania londyńskiej Tower? - zapytał.
Trzej mężczyźni spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. Wreszcie Mayhew powiedział:
- Z całym szacunkiem, sir Robercie, ale wbrew naszym wcześniejszym uzgodnieniom musimy wprowadzić nadinspektora Archera w zagadnienie.
- Już o tym myślałem - odparł sir Robert.
Bernard nie odezwał się. Nie musiał przypominać, że sam radził im tak postąpić.
- Niemiecka armia pomoże nam w każdy dostępny sposób, poza bezpośrednim włączeniem się do walki - oznajmił Mayhew.
- Dlaczego?
- Uważają, że trzymanie króla Anglii w areszcie pod strażą jest sprzeczne z poczuciem honoru armii niemieckiej.
- A ucieczka króla spod straży SS - dodał sir Robert - spowoduje niełaskę SS i umocni władzę tutejszego wojskowego naczelnego dowódcy.
- Nie tylko tutaj - - zauważył Mayhew. - Reperkusje tego wydarzenia dadzą się odczuć i w Berlinie. Mamy w tej sprawie poparcie Sztabu Generalnego.
Douglas skinął głową. Choć z brytyjskiego punktu widzenia mogło to wyglądać niedorzecznie, jednak zgadzało się zupełnie z jego wiedzą i doświadczeniem zdobytym w kontaktach z Niemcami.
- Sądzę, że jestem w stanie zapewnić panom jeszcze cenniejszego sojusznika - powiedział. - Przypuszczam, że standartenfuhrer SS doktor Oskar Huth może odnieść się przychylnie do tego pomysłu.
- Huth? - zdziwił się Mayhew. - Dlaczego, nadinspektorze?
- Kellerman jest najstarszym rangą oficerem SS w Wielkiej Brytanii, jest też dowódcą policji. Jeżeli z jakiegokolwiek powodu nie uda mu się utrzymać króla pod kluczem, z całą pewnością zostanie zdymisjonowany. Sądzę, że Huth marzy o stanowisku Kellermana, ale poza tym obaj nienawidzą się z taką zaciekłością, że te jego ambicje mają tu tylko drugoplanowe znaczenie.
- Niech mnie licho - pokręcił głową sir Robert.
- To dość przekonujące - rzekł Mayhew. - Jeżeli taki facet jak on byłby skłonny przymknąć oko, cała sprawa mogłaby się stać o wiele prostsza.
- Jaki więc będzie następny krok? - spytał sir Robert. - Czy może pan wysondować tego Hutha?
- Nie, jeżeli nie będę mógł wymienić nazwisk - odparł Douglas. - Lepiej niech pan wyznaczy kogoś, kto będzie mógł działać jako pośrednik.
- To może być niebezpieczne - powiedział Mayhew. - Może okazać się pułapką.
- Dość łagodnie powiedziane - stwierdził Douglas. - Bardzo prawdopodobne, że okaże się to pułapką.
- Ja mogę zostać pośrednikiem. Uważam, że warto podjąć ryzyko - oświadczył Bernard. - Co mam zrobić?
- Nic - odparł Douglas. - Po prostu muszę mieć do dyspozycji kogoś, kogo mogę wskazać jako waszego rzecznika. Ale lepiej przemyśl to przez noc, Bernardzie. Sir Robert i pułkownik Mayhew mogą uznać, że jesteś zbyt cenny, żeby ryzykować twoją osobę w takiej rozgrywce.
- Tak właśnie sądzę - przytaknął sir Robert. - Przepraszam cię, Bernardzie, ale nie mogę ci na to pozwolić. - W pokoju zapadła długa cisza.
- W takim razie proszę mnie poinformować o ostatecznym postanowieniu panów - rzekł Douglas.
Mayhew zdecydowanym gestem złożył karty razem.
- Sądzę, że to wystarczy. Douglas spojrzał na zegarek.
- Powinienem już iść.
- Chwileczkę - zatrzymał go sir Robert. - Ci dżentelmeni są nam winni pieniądze.
Garść pensów przeszła z rąk do rąk. Douglas pożegnał się z sir Robertem i Bernardem i poszedł z pułkownikiem ciemnym korytarzem. Dotarli do górnego podestu schodów.
- Pożegnam się już z panem, Archer - oznajmił Mayhew, nie ruszając się jednak z miejsca, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć.
- Nie poprosiliście mnie, panowie, żebym zwolnił tempo dochodzenia w sprawie zabójstwa przy Shepherd Market... - stwierdził Douglas.
Mayhew drgnął.
- Wyszłoby to wszystkim na dobre - powiedział.
- Łącznie ze mną?
- W ostatecznym rozrachunku, tak. - - Pułkownik uśmiechnął się. - Wiedział pan, co mam zamiar powiedzieć?
- Połowie mieszkańców Londynu wydaje się bardzo zależeć, abym nie wyjaśnił tego morderstwa. Dlaczego panowie mieliby być wyjątkiem?
Uśmiech był przylepiony do twarzy Mayhew jak tania maska z papier mache.
- No cóż, niech pan o tym pomyśli, Archer - rzekł.
- Już to zrobiłem - odparł Douglas. - Dobranoc. - Nie wyciągnął ręki na pożegnanie.
Rozdział 15
Douglas znalazł się w samochodzie obok Barbary Bargi, zanim zdążyli wymienić niewiele więcej ponad krótkie słowa powitania i ostrożny uścisk. Nie była pijana ani nawet „w stanie wskazującym na spożycie alkoholu”, jak określa to angielski sąd, ale rozluźniona jak kociak, skłonna do uśmiechów i pełna humoru.
- Czyż nie było to pierwszorzędne przyjęcie?
- Do takich przyjęć należy się przekonać.
- W takim razie się przekonałam - odparła. - Nawet kiedy wychodziliśmy, kelnerzy jeszcze przynosili skrzynki wina i funtowe puszki kawioru z bieługi. Ci faceci mają styl.
- Mogłaby pani równie dobrze powiedzieć, że Al Capone też miał styl.
- Ależ ja już to powiedziałam. Rok, albo trochę więcej temu, napisałam dwuczęściowy artykuł dla „Saturday Evening Post”. Znalazłam dwóch dawnych „piwnych baronów”, w Gary, w stanie Indiana - tuż za granicą stanu, koło Chicago. Swego czasu była to doskonała kryjówka dla bandziorów. Ci faceci dostarczyli mi wspaniałego materiału. I powiedziałam wtedy, że Al Capone miał styl - naprawdę to powiedziałam. - Pociągnęła Douglasa za rękaw, jakby chcąc ze wszystkich sił przekonać go, że tak było.
Douglas popatrzył przez okno samochodu. Nie cierpiał sposobów, w jakie Garin i Shetland załatwiali różne sprawy - także samochody do przewozu gości, zaopatrzone w tabliczki „Pojazd służbowy”, dzięki którym mogły poruszać się mimo godziny policyjnej. Zawsze uważał ich obu za bezwstydnych łajdaków i kolaborantów - i pogodzenie się z faktem, że byli oni podziwiani i szanowani przez jego starego przyjaciela Bernarda, Mayhew i sir Roberta, przychodziło mu z trudem. Peany Barbary Bargi na temat przyjęcia wcale mu w tym nie pomagały.
- Niech pan nie będzie taki zły - powiedziała wyciągając rękę z kącika, w którym wtuliła się w miękką skórę siedzenia. - Nie chcę, żeby Al Capone stanął między nami.
- Przepraszam - odezwał się i odwrócił do niej w tej samej chwili, gdy pochyliła się do przodu. Zderzyli się.
- Auu! - zawołała pocierając nos. Nagły i nieoczekiwany fizyczny kontakt ponownie przebudził w Douglasie uczucie gorączkowego pośpiechu, niezręczności, żaru i rozpaczy - uczucie, jakiego nie doświadczał od swoich cielęcych miłości w szkolnych czasach.
Samochód kierował się w stronę Belgravii.
- To nie jest droga do hotelu „Dorchester” - zauważył.
- Czy musi pan być gliniarzem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? Wynajęłam mały dom w Belgravia Square Mews. Należy do moich przyjaciół, którzy pojechali na trzy miesiące do Missouri i nie chcieli, żeby stał pusty. Czy pan wie, że w tym niewielkim kwartale domów w ciągu trzech ostatnich miesięcy było aż czternaście włamań?
- No cóż, nie mogę ponosić osobistej odpowiedzialności za wszystkie przestępstwa popełniane w Londynie - odparł niezgrabnie Douglas. W młodości tak było zawsze. Zawsze w jakiś sposób udawało mu się urazić dziewczyny, na których najbardziej mu zależało, albo zrobić z siebie durnia w ich obecności.
- Zaprosiłabym pana na drinka - powiedziała - ale proszono nas o odesłanie samochodów najszybciej jak tylko można, żeby mogli skorzystać z nich inni goście.
Douglas otworzył jej drzwi, zanim kierowca zdążył to zrobić.
- To żaden problem. Zadzwonię po samochód do Yardu. - Wysiadł razem z nią.
- Człowiek, który zbiera dla mnie materiały, twierdzi, że w tym mieście posiadanie samochodu do dyspozycji jest oznaką uprzywilejowania... Musi pan być ważnym człowiekiem w Scotland Yardzie. - Wyjęła klucze z torebki.
- Wszyscy wciąż mi to powtarzają - odparł Douglas. Spojrzał na niewielki kwartał domów, brukowany dziedziniec i wierzbę rosnącą na murach. Parę lat temu uznano, że te budynki nadają się jedynie dla dorożkarzy i kierowców. Teraz, po przekształceniu stajni w saloniki, mieszkanie w takim domku uważano za wyjątkowo eleganckie.
Kiedy weszli do środka, zapaliła kolejno wszystkie światła. Douglas rozejrzał się ciekawie. Wszystko, łącznie z umeblowaniem, było wykonane z rzemieślniczym mistrzostwem, już teraz prawie nie spotykanym. Wyposażenie wnętrza było niezbyt w jego guście - wielkie chińskie wazy przerobione na lampy, biała pluszowa wykładzina na podłodze i perski dywan na ścianie - ale z całą pewnością było tu wygodnie.
- W jaki sposób pani przyjaciel z Missouri zarabia na życie? - spytał. - Prowadzi palarnię opium?
- Jest pan draniem - oznajmiła uprzejmie.
- No cóż, bardzo tu luksusowo. - Zdjął płaszcz.
Nie zrobiła tego samego, a nawet podniosła futrzany kołnierz.
- Wie pan, jakie jest pochodzenie słowa „mews”? - zapytała i najwyraźniej nie chcąc popsuć sobie przyjemności mówiła szybko dalej: - To oznacza klatkę dla sokołów. Miejsce, w którym w dawnych czasach trzymano ptaki łowcze.
- Nie wiedziałem.
Uśmiechnęła się. Przez chwilę widział małą dziewczynkę, którą kiedyś była, jak uśmiecha się dumnie z pochwały. Kochał tę małą dziewczynkę oraz mądrą, piękną młodą kobietę, jaką się stała, i po raz pierwszy odważył się mieć nadzieję, że ona również żywi do niego podobne uczucia.
Nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Odwrócił się i zaczął przyglądać książkom stojącym na półkach, zmuszając się do uważnego czytania tytułów, by w ten sposób nie dopuszczać do siebie innych myśli. „Encyclopaedia Britannica”, XIV wydanie. Cztery przewodniki po Londynie, jeden z pękniętym grzbietem, duży katalog Sears Roebuck z widocznymi kilkunastoma zakładkami, książka telefoniczna Manhattanu, mały atlas i kieszonkowy słownik angielski z drugim tomem angielsko-niemieckim. Czuł, że Barbara obserwuje go, ale nie odwrócił głowy. Spojrzał na maszynę do pisania stojącą na niewielkim stoliku przy kominku. Obok niej znajdowała się częściowo zużyta ryza cienkiego papieru przyciśnięta aparatem fotograficznym Rolleiflex, stał też słoiczek kremu i leżały spinki do włosów. Kosz na śmieci do połowy wypełniały zmięte arkusze papieru maszynowego.
- Czy ma pan zapałki?
Podszedł do niej.
- Wam, Anglikom, nie jest zimno, prawda? - Byli teraz bardzo blisko siebie, skuleni przy kominku. Niemal czuł ciepło jej ciała. Spoglądała na niego, może próbując sprawdzić, czy nie odczuwa chłodu. Podniosła się i cofnęła o krok. - Tu nie ma centralnego - powiedziała.
Wiedział, że ma na myśli centralne ogrzewanie. Uśmiechnął się. Przekręcił kurek i włączył gaz. Zapłonął z głośnym pyknięciem. Wstał również.
- W moim kraju - dodała szybko - nawet robotnik chciałby mieć coś lepszego niż chłodne mieszkanie bez windy. - - Znowu cofnęła się do tyłu i zamarła bez ruchu. Nieomal zdecydował się ją objąć, ale w tym samym momencie odwróciła się i przez wahadłowe drzwi przeszła do znajdującej się obok kuchni.
- Jednak na tym przyjęciu było parę okropnych osób - odezwała się stamtąd.
Douglas poszedł do mej.
- Uciążliwości wojen bywają również i takie - powiedział.
- Zgadzam się z panem. Byłam w Katalonii i w Madrycie. To zawsze tak wygląda, może mi pan wierzyć. Czarne koszule, czerwone, brunatne, tacy sami obrzydliwi łajdacy, którzy próbują zdobyć władzę nad światem. Stykałam się z takimi typami wszędzie - od Chaco po Addis Abebę.
- Wygląda to na sporo wojen.
- Miałam osiemnaście lat, kiedy moja gazeta wysłała mnie do Paragwaju i poleciła mi robić reportaże z walk w Chaco. Od tej pory wysyłałam artykuły z Chin, Etiopii, Hiszpanii, a w ubiegłym roku byłam w Abbeville, gdy wkraczały tam niemieckie dywizje pancerne.
- To dość dziwna praca dla kobiety - zauważył Douglas.
- Niech pan nie będzie zarozumiałym angielskim durniem. - Odkręciła kran. Rury piszczały i dudniły, gdy napełniała ekspres wodą. Wyjęła puszkę kawy z kredensu. - Mam prawdziwą kawę. Co pan na to powie, panie nadinspektorze?
- Poszła pani na wojnę w wieku osiemnastu lat? - - zapytał Douglas. - A co na to pani ojciec?
- Gazeta należała do niego.
Spojrzała na Archera i uśmiechnęła się. Popatrzył jej w oczy. Rozważała już możliwość flirtu albo krótkiego romansu. Nie byłby to pierwszy przypadek w jej życiu, że wykorzystywała jakiegoś wpływowego urzędnika w jakimś znękanym wojną kraju, by zdobyć materiały do swej pracy. Teraz jednak spostrzegła, że sytuacja się zmieniła. Zaczynała lubić tego dżentelmeńskiego angielskiego gliniarza w sposób, który wymykał się spod jej kontroli.
Próbowała się przed tym bronić, stosując taktyki, które do tej pory tak dobrze funkcjonowały. Wspominała wszystkich wrednych, samolubnych cudzoziemskich kochanków, jakich miała. Skoncentrowała się na końcowym etapie swego nieudanego małżeństwa, cierpieniu w momencie zerwania, goryczy rozwodu. To jednak nie pomagało, ten mężczyzna był inny.
A może po prostu w tym nieszczęsnym, zapomnianym przez Boga mieście była bardziej bezbronna niż kiedykolwiek dotąd?
- Czy pan słodzi, nadinspektorze? - zapytała.
- Mam na imię Douglas - odpowiedział. - Teraz wszyscy zwracają się do mnie po imieniu. To też jest częścią tego nowego, bardziej swobodnego stylu, który przyniosła nam wojna. - Otworzył nową puszkę kawy i gdy podawał ją, palce ich zetknęły się. Zadrżała.
- Douglas? No cóż, chyba bardziej mi się to podoba niż nadinspektor. - Wsypała kawę do ekspresu, zamknęła przykrywkę i postawiła go na ogniu. Nie rozglądała się, ale czuła na sobie jego spojrzenie. Zaczęła mówić szybko: - Czy teraz ma pan zamiar poddać mnie przesłuchaniu trzeciego stopnia, żeby dowiedzieć się, w wyniku jakiej czarnorynkowej transakcji zdobyłam tę kawę?
- Słyszałem, że Ambasada Stanów Zjednoczonych załatwiła przydziały dla mieszkających tu Amerykanów.
- Tylko żartowałam - odparła. - Tak, dostałam ją z ambasady. - Znowu zaczęła krzątać się przy kuchni. Ustawiła na tacy swoje najlepsze filiżanki i spodeczki oraz cukiernicę, położyła srebrne łyżeczki. Potem otworzyła puszkę mleka i wlała je do dzbanuszka. - Proszę wziąć butelkę brandy i kieliszki - powiedziała biorąc tacę. - Zima w tym mieście mnie zabije, jeżeli nie znajdę sposobu, aby mieć ciepło w mieszkaniu.
- Może będę mógł w tym pomóc.
Przeszła z tacą do saloniku. Kiedyś ten pokój był stajnią na tyłach domu. Na dawnej kamiennej posadzce ułożono drewniane bale, ale nawet po wyłożeniu podłogi białymi dywanami nie była to warstwa izolacyjna mogąca powstrzymać ciągnący z dołu chłód. Postawiła tacę najbliżej kominka, jak to tylko było możliwe. Potem zdjęła z sofy kilka poduszek i rzuciła je obok. Usiedli blisko ognia. Douglas nalał trochę brandy do obu kieliszków. Upił nieco, a Barbara wychyliła wszystko jednym haustem.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć - powiedziała - ale jest mi strasznie zimno. - Aby to udowodnić, przyłożyła zimną dłoń do jego twarzy. Douglas sięgnął za siebie i zgasił stojącą na stole lampę. - O, teraz zrobiło się naprawdę przytulnie - stwierdziła. Pokój oświetlony był jedynie czerwonym płomieniem gazu i słychać było tylko jego syczenie i delikatne popykiwanie wywoływane przez zbierające się w rurach pęcherzyki powietrza. Douglas objął ją ramieniem. - Kawa się wygotuje - powiedziała i spróbowała wstać.
- Wyłączyłem gaz - skłamał Douglas.
- A ja poświęciłam moją ostatnią porcję kawy... - Słowa te stłumił pocałunek i mocny uścisk jego ramion. Przez długą chwilę pozostawali w milczeniu i bez ruchu. - Czy aż do tego stopnia było to po mnie widać? - spytała wreszcie. Gdzieś głęboko w jej umyśle mały człowieczek powiewał ostrzegawczą flagą.
- Nic nie mów.
- Dobra rada gliniarza - powiedziała. - Zdaję się na łaskę sądu. - Całując się znowu, opadli na poduszki sofy. Ostry czerwony poblask ognia sprawiał, że jej skóra przybrała barwę roztopionego metalu. Miała rozwichrzone włosy i zamknięte oczy. Douglas zaczął rozpinać maleńkie guziczki stanika jej sukni. - Nie porwij niczego - poprosiła. - Może do końca życia nie zdobędę takiej długiej paryskiej sukni.
Z kuchni dobiegł odgłos kipiącej kawy, ale jeżeli nawet go słyszeli, nie dali tego po sobie poznać.
Rozdział 16
Douglasa obudziło niskie, zawodzące wycie syreny niemieckiego pancernego samochodu patrolowego pędzącego w dół Knightsbridge. Spojrzał na zegarek - było piętnaście po trzeciej nad ranem. Barbara spała obok niego, ich ubrań nigdzie nie było widać. Gazowy płomień oświetlał sypialnię czerwonym blaskiem. Jego ruch obudził ją.
Chyba nie wychodzisz? - zapytała rozespanym głosem. Muszę.
Idziesz do domu?
W każdym razie nie idę do biura, jeżeli o to ci chodzi.
- Nie bądź taki drażliwy - powiedziała przesuwając palcem po jego nagiej skórze. - Próbuję się dowiedzieć, czy jest ktoś jeszcze. - Pragnęła przytulić go i trzymać przy sobie, ale bała się go spłoszyć.
- Inna kobieta? Na pewno nie!
- Tak głębokie przekonanie pojawia się tylko wtedy, kiedy właśnie skończył się romans.
- To prawda.
- Pocałuj mnie.
Douglas z czułością dotknął warg Barbary. Potem delikatnie uwolnił się z jej objęć, wstał i poszedł do drugiego pokoju. Pozbierał części garderoby i ubrał się w świetle ognia na kominku. Obserwowała go, a potem powiedziała:
- Chciałabym, żebyś mógł zostać trochę dłużej, zrobiłabym ci śniadanie. A może zaparzyć ci kawy? Pewnie na ulicy jest teraz straszliwie zimno.
- Zostań w łóżku i pośpij jeszcze.
- Chcesz brzytwę i inne przybory?
- Prawdziwą brzytwę...?
- Nie patrz na mnie w taki sposób. Należała do ludzi, którzy tu mieszkali. Jest w szafce w łazience, na górnej półce.
Douglas pochylił się nad nią i pocałował.
- Przepraszam - powiedział. - Kiedy się znowu zobaczymy? Odpędzała od siebie myśl, że nigdy jej o to nie zapyta.
- Czy mogłabym się spotkać z twoim synkiem? Czy lubi zoo? Bo ja uwielbiam.
- Bardzo lubi - stwierdził Douglas. - Daj mi dzień albo dwa na uporządkowanie spraw. Od bardzo dawna nie zdarzyło mi się coś takiego.
Przyszło mu do głowy, że Barbara może się roześmiać, ale nie zrobiła tego. Skinęła tylko głową.
- Posłuchaj, Douglasie - odezwała się. - Ci ludzie, z którymi rozmawiałeś dziś w nocy - sir Robert Benson, pułkownik Mayhew i Staines...
- Tak...?
- Nie odmawiaj im. Zgódź się, powiedz, że za tydzień, że owszem, może, ale nie mów im „nie”.
- Dlaczego? - Zrobił krok do wnętrza sypialni, żeby móc na nią spojrzeć. Odwróciła głowę i leżała nieruchomo. - Dlaczego? - powtórzył. - Kim oni są? Czy jesteś z nimi związana?
- To oni powiedzieli mi, żebym poszła do antykwariatu Petera Thomasa. Prosili, żebym się dowiedziała od ciebie, czy znaleźliście rolkę filmu.
- I zrobiłaś, o co cię prosili.
- Nie. Chcieli również, żebym potwierdziła, że to ciało Petera Thomasa.
- To może stanowić poważne przestępstwo - stwierdził Douglas.
- Przekonałam się, że będziesz twardym orzechem do zgryzienia, więc się wycofałam. Nie mam wobec nich żadnych zobowiązań.
- Co jeszcze?
- Nic, poza tym, że mój przyjaciel - reporter, który dostarcza „Daily Newsowi” materiały o Białym Domu - powiedział mi, że ten cały Bernard Staines w ubiegłym miesiącu trzykrotnie spotykał się z prezydentem. Jedno ze spotkań odbyło się na jachcie prezydenta i trwało niemal dwie godziny.
- Z prezydentem Rooseveltem?
- Przecież nie mówię o prezydencie sieci domów towarowych. Ci faceci zajmują się czymś bardzo ważnym. Proszę cię, nie wracaj do nich ze słowami: „nic z tego”.
Douglas wymruczał coś w odpowiedzi.
- Zabiją cię - dodała.
Archer jakoś nie mógł w to uwierzyć. Były to jednak szalone czasy i należało brać pod uwagę nawet najbardziej szalone pomysły.
- Chyba nie mówisz tego serio? Odwróciła się, żeby popatrzeć na niego.
- Jestem wojennym reporterem, Douglasie. Widziałam tysiące takich facetów na całym świecie. Jeżeli z jednej strony na szali będzie twoje życie, a z drugiej szansa uznania przez rząd Stanów Zjednoczonych stanowiska Conolly'ego, to czy sądzisz, że zawahają się choć przez chwilę?
- Czy królowa również jest w Tower? - zapytał. Barbara zdawała się wiedzieć wszystko.
- Królowa i obie księżniczki przebywają w Nowej Zelandii jako osoby prywatne. Nie mają żadnego znaczenia politycznego.
Dopóty, dopóki król będzie żył, pomyślał Douglas, ale nie powiedział tego na głos.
- Czy mogę skorzystać z twojego telefonu, żeby wezwać samochód?
- Oczywiście, kochanie. - Wtuliła się w poduszkę.
- Barbaro...
Spojrzała na niego znowu. Chciał jej powiedzieć „kocham cię”, ale świadomość, że mówił to również Sylwii, przeszkodziła mu. Zachowa te słowa na później. Zamiast tego odezwał się:
- My obaj, Douggie i ja, bardzo lubimy zoo.
Nakręcił Whitehall 1212 i poprosił o połączenie z oficerem służbowym CID. Kiedy wymienił swoje nazwisko, rozległa się seria prztyknięć, a potem zapadła długa chwila ciszy. W końcu w słuchawce odezwał się głos Hutha:
- Dzwoni pan po samochód, czy tak? Gdzie pan jest?
Do diabła! Teraz musi wciągnąć w to dziewczynę albo ryzykować kłamstwo.
- Belgravia Sąuare - powiedział.
- Jest pan głupcem - odezwał się Huth, ale bez cienia złości w głosie. - Jak pan myśli, po co wydajemy zgodę na przydział samochodów do obsługi tych wielkich przyjęć?
No tak, kierowcy oczywiście meldowali, którzy goście wrócili do domu, którzy naruszyli przepisy godziny policyjnej, a także co mówiono, kiedy alkohol rozluźnił języki.
- Jest pan z dziewczyną, prawda? - spytał Huth.
- Tak jest, sir. - Spodziewał się, że Huth zrobi jakąś uwagę na ten temat, ale nie uczynił tego.
- Niech pan tam zostanie. Wyślę kogoś, żeby pana stamtąd zabrał i przywiózł do mnie.
- Do Yardu?
Huth odłożył słuchawkę bez słowa.
Douglas ogolił się szybko nie budząc Barbary. Gdy musiał już zejść na dół, spała mocno dając dowód swego czystego sumienia.
Przyjechano po niego wielkim motocyklem BMW z opływową przyczepą i osią łączącą oba tylne koła. Motocykl miał rejestrację SS i znak rozpoznawczy londyńskiej Kwatery Głównej SS. Douglas wsiadł do przyczepy i skinął kierowcy głową. A potem, gdy popędzili przez Grosvenor Sąuare z rykiem zdolnym zbudzić pół Londynu, trzymał się z całej siły podstawy karabinu maszynowego.
W powietrzu wisiała zielonkawa, przesycona sadzą typowa londyńska mgła, ale kierowca nie zmniejszał prędkości. Przez podjazd do stacji kolejowej Victoria maszerował pieszy patrol żandarmerii, ale nie zwrócił uwagi na motocyklistę z SS. Kiedy zbliżyli się do rzeki, mgła zgęstniała jeszcze bardziej i Douglas poczuł jej nieprzyjemny zapach. Za Vauxhall Bridge motocyklista skręcił w prawo, w ulicę biegnącą między przysadzistymi domkami otoczonymi wysokimi murami. Widać tu było tablice ogłoszeniowe, na których znajdowały się apele o podjęcie ochotniczej pracy w niemieckich fabrykach, zawiadomienia o normach kartkowych i niedawno przyklejone, połyskujące wilgotno we mgle plakaty obwieszczające Tydzień Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej.
Na południowym brzegu rzeki motocykl zajechał na prowizoryczny służbowy parking. Była to otoczona spiralami drutu kolczastego część ulicy przed brzydkim małym budynkiem opatrzonym napisem Brunswick House, Południowa Dyrekcja Kolei. Na otwartej przestrzeni ciągnącej się aż do magazynów i spichrzów na brzegu rzeki mgła była jeszcze gęstsza. Od strony Pool of London dobiegały syreny statków szykujących się do wypłynięcia wraz z wysokim przypływem, który miał nadejść za godzinę.
Przed budynkiem stało na warcie dwóch esesmanów w kompletnym rynsztunku, nawet w białych rękawiczkach i z białymi pasami kompanii honorowej, nieruchomych i obojętnych na otaczającą ich mgłę jak posągi. Kierowca podjechał z Douglasem pod same drzwi domu.
- To nadinspektor Archer, do standartenfuhrera Hutha - wyjaśnił dowódcy posterunku.
Leciwy oficer SS sprawdził przepustkę Douglasa, a potem odezwał się doskonałą angielszczyzną:
- Musi pan dotrzeć na sam koniec stacji rozrządowej. Lepiej będzie, jeżeli skorzysta pan ze swojego środka transportu. Jeden z moich ludzi pojedzie z panem, żeby dotarł pan na miejsce bez błądzenia.
Niezbyt wiele pojazdów mogłoby odbyć tę krótką podróż. Koła motocykla uderzały o szyny kolejowe, podskakiwały na zagłębionych do połowy w ziemi drewnianych podkładach. Douglas nigdy przedtem tu nie był. Nine Elms, największa stacja towarowa w Europie, była posępnym miejscem. Światło reflektora motocykla wyrywało z mroku zardzewiałe koła wagonów, rozbite skrzynki i inne rupiecie. Najgorsze były dźwignie zwrotnic, wyskakujące nagle z mroku jak zaczajeni oszczepnicy, kiedy kierowca przemykał się między długimi szeregami wagonów towarowych, zgrzytających i pojękujących wokół nich w gęstej zielonej mgle.
Zobaczyli przed sobą reflektory i esesmanów otulonych w długie do kostek kożuchy, używane w chłodniejszym klimacie. Budka kontrolera kolejowego przekształcona została w posterunek wartowniczy. Przy szlabanie powtórnie dokładnie sprawdzono przepustkę Douglasa, po czym pozwolono mu przebyć ostatnie dwieście metrów pod uzbrojoną eskortą. Przeszli przez tory i pod sprzęgami składu towarowego. Wreszcie Douglas zobaczył cel tej wędrówki. Szereg prostokątnych żółtych świateł ciągnął się przed nimi i znikał we mgle. Był to pociąg.
Minęli kolejny stojący na bocznicy wagon pasażerski, słysząc pomruk aparatury klimatyzacyjnej i melodię Ferenca Lehara. Muzyka dobiegała z przedziałów zajmowanych przez wartowników. Dolatywał stamtąd również zapach smażonej cebuli.
Douglas widział już skład, do którego zmierzali. Był bardzo długi, z platformami, na których żołnierze w hełmach siedzieli w pełnym pogotowiu przy ciężkich karabinach maszynowych.
- Co to za pociąg? - spytał esesmana.
- Jesteśmy prawie na miejscu. Nie palić - rzucił żołnierz, nie odpowiadając na pytanie Douglasa.
Wspięli się po stopniach na górę i okazało się, że nie jest to zwykły wagon. Całe wyposażenie było zaprojektowane z wyjątkowym gustem, wykonane w chromowanej stali i skórze. Fotele i stoliki do pisania składały się, dzięki czemu w czasie jazdy można było dowolnie przekształcać wnętrze. Douglas usiadł w jednym z miękkich skórzanych foteli.
Czekał już dwie czy trzy minuty, kiedy w końcu wagonu otworzyły się drzwi. Huth wysunął głowę, zobaczył Douglasa, przywitał go skinieniem głowy i cofnął się do środka. Zanim jednak drzwi zamknęły się do końca, Archer dostrzegł stojącego z tyłu mężczyznę w koszuli z podwiniętymi rękawami. Głowę miał odwróconą, a włosy obcięte tak krótko, że przeświecała przez nie biała skóra. W chwili gdy drzwi się zamykały, mężczyzna odwrócił się, żeby powiedzieć coś Huthowi, i Douglas zorientował się, że widzi przed sobą okrągłą twarz, szczeciniaste wąsiki i pincenez reichsfuhrera SS Heinricha Himmlera.
Minęło jeszcze pięć minut, zanim Huth wyszedł z konferencji. Douglasa zaskoczył jego wygląd. Standartenfuhrer był teraz zgarbiony, przytłoczony zmęczeniem, oczy miał podkrążone i zaczerwienione. Jego mundur był wygnieciony i poplamiony, a przerzucony przez ramię skórzany płaszcz zabłocony podobnie jak buty.
Huth nie był sam. Obok niego szedł wysoki, szczupły mężczyzna o ogorzałej twarzy, w którym Douglas rozpoznał profesora Springera. Profesor miał na sobie mundur gruppenfuhrera SS i płaszcz ze srebrzystymi klapami, zastrzeżonymi dla najwyższych stopni SS. W otoczeniu Himmlera Springer był jedynym prawdziwym naukowcem, ale wzorem wielu innych Niemców szybko nabrał manier pruskiego generała. Gdy tylko wyszedł z konferencji, natychmiast zerwał z twarzy okulary i wsunął je do kieszeni. Noszenie szkieł kłóciło się z żołnierskim wyglądem.
- Kto to? - zapytał patrząc na Douglasa.
- Mój asystent - odparł Huth. - Może pan przy nim swobodnie mówić.
Springer rozwinął trzymane przez siebie papiery. Był to ten sam diagram, który Douglas znalazł w teczce Hutha. Znajdowały się na nim magiczne symbole wody i ognia oraz miecz oznaczający „wszechwładzę adepta”.
- Czy słyszał pan kiedykolwiek o bombie atomowej? - spytał Douglasa Springer.
- Przed wojną... Pojawiały się na ten temat artykuły w gazetach, ale nikt nie traktował tego poważnie.
Springer skinął głową i odwrócił się. Tylko przyozdabiając skomplikowane problemy abrakadabrą czarnej magii, mógł zwrócić na nie uwagę reichsfuhrera SS. Nawet w chwili obecnej bardzo niewiele osób mogło uwierzyć w zniszczenia, jakie według jego obliczeń spowodowałaby eksplozja atomowa, a jeszcze mniej było w stanie prześledzić tok rozumowania, który doprowadził go do tych wniosków.
W czasie rozmowy Springera z Huthem Douglas trzymał się z tyłu, zorientował się jednak, że wiedza Hutha ogranicza się zaledwie do pobieżnej znajomości zagadnienia. Ale nawet to przekraczało zasób słów płynnie przecież mówiącego po niemiecku Douglasa, a omawiane problemy też wychodziły poza zakres posiadanej przez niego wiedzy. Teraz jednak zrozumiał, w jaki sposób obaj mężczyźni uzyskali poparcie osobistego astrologa Himmlera. Za pomocą magicznego diagramu przekonali reichsfuhrera SS, że eksplozja atomowa jest częścią wyznaczonego przez los przeznaczenia, środkiem, dzięki któremu Himmler i jego Fuhrer doprowadzą naród niemiecki do panowania nad światem. Springer i Huth nie mieli jednak żadnych złudzeń na temat czarnej magii. Zajęci byli bardziej praktycznymi aspektami przyszłości.
- Czy wiadomo, jak bardzo zaawansowane są prace armii? - zapytał Hutha Springer.
- Stos musiał już działać - powiedział Huth. - Prawdopodobnie się przegrzał i reakcja wymknęła się spod kontroli. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć oparzenia na ciele Spode'a.
- Armia dobrze pilnuje swoich tajemnic - stwierdził Springer. - Musieli przechwycić brytyjską dokumentację prawie w całości.
- Mam nadzieję, że będziemy mogli ustalić, czy oparzenia Spode'a były spowodowane przez uran, czy pluton - rzekł Huth.
- Tylko nie pluton - odparł Springer. - Jeżeli doszli aż tak daleko, nigdy nie zdołamy przejąć kontroli nad programem.
- Mój asystent pracuje właśnie nad sprawą zabójstwa Spode'a - wyjaśnił Huth.
Springer odwrócił się w stronę Douglasa, jakby spostrzegł go po raz pierwszy.
- Czy wie pan, co to takiego radioaktywność?
- Nie, sir - Douglas wolał zaprzeczyć, niż ryzykować bawienie się w zgadywanki wobec tego człowieka.
- Jest to wysyłanie promieniowania przez niestabilne jądra atomowe - cząsteczek alfa, promieni gamma, nukleonów, elektronów, i tak dalej. Dla ludzkiego ciała może mieć fatalne skutki. Nazywamy to chorobą popromienną - wyjaśnił Springer.
- Czy wywołuje oparzenia skóry? - spytał Douglas. - Jak w przypadku nadmiernej opalenizny?
- Tak - powiedział Huth i jakby przewidując następne pytanie dodał: - Doktor Spode umierał na nią.
- A czy może przenosić się na innych ludzi?
- Nie - odparł Huth.
- Nie wiemy - rzekł Springer rzucając na Hutha surowe spojrzenie. - Jednak każda nie osłonięta substancja radioaktywna może zabić nieograniczoną liczbę osób.
- Może powinniśmy jeszcze raz przeszukać dom na Shepherd Market? - spytał z niepokojem Douglas.
- Już to zrobiliśmy - odpowiedział Huth. - Nic tam nie ma. Mam do dyspozycji specjalny oddział wyposażony w aparaturę wykrywającą.
Springer skinął głową.
- Muszę już wracać do reichsfuhrera - powiedział i zwinął diagram. - Dobrze, że wreszcie uświadomił sobie, iż może to oznaczać koniec dla nas wszystkich. - Wyszedł trzasnąwszy obcasami.
Douglas zastanawiał się, czy Springer ma na myśli zagładę całego rodzaju ludzkiego, czy tylko karierę polityczną swojego zwierzchnika i jego współpracowników.
- Wprowadzam stałe polecenie - oznajmił gniewnym tonem Huth. - Wszyscy starsi stopniem oficerowie policji mają zostawiać adresy i telefony, pod którymi można będzie ich znaleźć w dzień i w nocy.
- Tak jest - odparł Douglas. - W dzień i w nocy - powtórzył Huth, jakby próbując sprowokować go do kłótni. Potem jego złość nagle wyparowała. Klepnął Douglasa po ramieniu. - Chodźmy stąd. Mam zamiar udzielić panu lekcji, której pan niech nigdy nie zapomni.
Otworzył drzwi wagonu i zszedł po stopniach na dół. Gdzieś z drugiego końca stacji sapnął parowóz, po czym rozległa się cała seria metalicznych stuków, gdy pociąg towarowy połączył sprzęgi i przesunął się kilka cali do przodu.
Kiedy doszli do motocykla, Huth odsunął kierowcę na bok, przerzucił nogę nad siodełkiem i wyprostował się, by kopnąć rozrusznik. Jeżeli nawet wiedział, jakie niebezpieczeństwa grożą umundurowanym Niemcom jadącym ciemnymi ulicami, nie dawał tego po sobie poznać. Założył pod brodę srebrne sznury czapki z daszkiem i wyciągnął z kieszeni skórzanego płaszcza gogle.
Rozpoczęli mrożącą krew w żyłach jazdę przez mgłę, Huth prowadził motocykl pochylony nisko nad kierownicą, jak wiedźma lecąca na miotle. Brud pokrywał całą jego twarz z wyjątkiem części przysłoniętej goglami. Wydawało się, że zupełnie nie pamięta o siedzącym obok Douglasie. Wrzała w nim wściekłość, siła napędowa pozwalająca mu działać, mimo że dawno już zostały przekroczone granice jego fizycznej wytrzymałości.
Douglas nigdy nie zapomniał tej podróży na złamanie karku przez śmierdzącą londyńską mgłę wirującą przed reflektorem. Czasami oślepiała ich ścianą odbitego zielonkawego blasku, a niekiedy jej kłęby odpływały na bok, tworząc długie widmowe korytarze, ginące w nędznych szarych ulicach. I przez cały czas otaczał ich ogłuszający ryk silnika. Odsłonięte, pozbawione tłumika cztery cylindry huczały i wyły w wąskich uliczkach południowego Londynu, jakby wyrażały pogardę i wściekłość Hutha.
Douglas obawiał się, że Huth oszalał. Jak opętany pochylał się nad kierownicą, nie patrzył ani na prawo, ani na lewo, i tylko krzyczał na całe gardło: „Pokażę ci!”, „Poczekaj tylko”, „Zobaczysz, jacy są twoi przyjaciele!” Chociaż wiatr porywał i zniekształcał te słowa, Douglas słyszał je, były bowiem powtarzane wciąż przez Hutha jak litania gniewu.
Przejechali przygnębiające tereny rozciągające się na południe od rzeki, dzikie pustkowie milczące i puste, w którym od czasu do czasu rozlegały się jedynie kroki patroli i wezwania do podania hasła. Za Clapham coraz częściej natrafiali na ślady zniszczeń pozostałych po walkach ulicznych, jakie toczyły się tu ubiegłej zimy. Leje po pociskach i zwały ruin oznaczone były jedynie żółtymi brudnymi taśmami, zwisającymi luźno między prymitywnymi palikami.
W połowie Wimbledon High Street, na rogu, który był wymarzonym miejscem na zasadzkę, stała wypalona skorupa czołgu Pzkw IV, dzieło jakiegoś nieznanego chłopaka, który wraz z butelką po piwie wypełnioną benzyną ze stacji na szczycie wzgórza i pudełkiem zapałek przeszedł do legendy i pieśni nuconych niekiedy poza zasięgiem słuchu Niemców.
Na Wimbledon Common wciąż widniały znaki z czaszką i piszczelami oraz napisem Achtung Minen!, które kompania saperów ustawiła przed łąkami. Kiedy Niemcom brakowało już min przeciwczołgowych, chcieli tym podstępem zapobiec oskrzydleniu przez szpicę z Pz.Div obrony organizowanej na szczycie Putney Hill. Zryta gąsienicami ziemia łąk była dowodem, że blef zawiódł.
Znaleźli się w Motspur Park i Douglas uświadomił sobie, że kierują się do Cheam Village, gdzie niegdyś żył tak szczęśliwie. Była to niewielka osada położona między parkami, polami golfowymi, boiskami i szpitalami dla psychicznie chorych. Większość ludzi pamiętała ją jedynie jako miejsce, gdzie trzeba było zakręcić jadąc do Sutton. Tacy podróżni znali Cheam tylko z brzydkich nowoczesnych bloków ciągnących się wzdłuż drogi, ale nie wiedzieli, że za nimi leżała ładna mała wioseczka. Na ulicy, przy której mieszkał Douglas, znajdowały się domki o drewnianej konstrukcji i drewnianych ścianach, postawione tu na długo przedtem, zanim przepisy przeciwpożarowe zabroniły wznoszenia takich budynków. Właśnie ze względu na zastosowane przy budowie materiały rejon ten tak bardzo ucierpiał w czasie walk, które kronikarz 29 Infanterie Division (mot.) wspomina jedynie jako „Plankelei”, czyli utarczki. Na Sycamore Road piechota używała rakiet oświetlających i miotaczy ognia, a wywołane nimi pożary zniszczyły więcej domów niż pięć poprzednich nalotów stukasów.
Gdy Huth skręcił gwałtownie i ruszył ciężkim motocyklem przez łąkę i szczątki domu sąsiada, karabin maszynowy umieszczony na przyczepie uderzył Douglasa w głowę. Douglas dostrzegł ruiny własnego domu, rozprutego tak, że widać było jego wypalone wnętrze.
Wychodząc z przyczepy usłyszał pod nogami chrzęst popiołów, których nie zdołały zmyć nawet miesiące ulewnych deszczy - pogrzebane szczątki jego życia. Poczuł też ów jedyny w swoim rodzaju, nie dający pomylić się z niczym innym odór wojny - tę zadziwiającą mieszaninę organicznych zapachów, węgla, starego ceglanego kurzu, przesyconej ściekami ziemi. Utrzymywał się on zazwyczaj bardzo długo, nawet gdy znikał już smród rozkładających się tkanek. Douglas przyjął ten zapach z wdzięcznością, dzięki niemu bowiem miejsce to stało się dla niego obce i związane z nim wspomnienia były teraz niewyraźne jak urywkowe marzenia z niespokojnego snu.
- Czy to Jill?
Huth otarł brudną twarz grzbietem dłoni. - Słucham?
- Moja żona. Czy ma to coś wspólnego z moją żoną?
- Nie - odparł Huth.
Douglas podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Dostrzegł niemiecką wojskową ciężarówkę, sanitarkę i kilka samochodów zaparkowanych w miejscu, gdzie dawniej był ogród sąsiada. Z miejsca, w którym stał, widział następny szereg domów, zrównany z ziemią kontrbateryjnym ogniem artyleryjskim, który zniszczył dwa niemieckie działa 88 mm. Ich powykręcane lufy również były jeszcze widoczne.
Tutaj, na skraju Surrey, mgła się rozwiała, ale niskie chmury przemykały wciąż przez tarczę księżyca, zmieniając stale jej niewyraźny, rozmazany kształt, niekiedy zaś przesłaniając go całkowicie i pogrążając w mroku całą zrujnowaną okolicę.
Huth odwrócił się i wrzasnął na paru saperów układających kabel elektryczny:
- Drabinę! Podajcie mi tu drabinę! Natychmiast! - - Był to typowy głos koszarowego zupaka i esesmani zareagowali zdwojonym wysiłkiem.
Nadbiegło dwóch następnych żołnierzy, trzymających szpulę na metalowym pręcie. Za nimi rozwijał się kabel prowadzący do kolejnej grupki ludzi zmagających się z rozrusznikiem silnika przenośnej prądnicy.
- Niech pan idzie ze mną - rozkazał Huth i nie czekając na drabinę zaczął wspinać się na stosy gruzu.
Douglas podążył za nim. Wspólnie gramolili się przez leżące belki, wzbijając w powietrze zalegający wszędzie popiół i pokruszony tynk. Huth rozkaszlał się, a potem zaklął, gdy sprzączka paska rozpiętego płaszcza zaczepiła o kłąb zardzewiałego drutu i urwała się. Czubkiem buta wyżłobił sobie oparcie w tynku i tapecie zadrukowanej pluszowymi misiami pokrywającej ścianę tego, co kiedyś było pokojem syna Douglasa, i podciągnął się na prawie nie zniszczoną balustradę górnego podestu schodów.
Oddychał ciężko i nawet nie spróbował pomóc wspinającemu się za nim Douglasowi, przesunął się tylko nieco w bok, by zrobić mu miejsce na niebezpiecznym gzymsie. Oparł się o drewnianą poręcz i Archer usłyszał trzask pękającego drewna. Złapał Hutha za ramię, podtrzymując go, gdy cały fragment podłogi spadł w dół. Obaj mężczyźni przywarli mocno do siebie. Usłyszeli grzechot połamanych desek sypiących się na leżące w dole gruzy.
Jeżeli Douglas spodziewał się jakichś podziękowań za uratowanie standartenfuhrera przed połamaniem kończyn czy rozwaleniem głowy, to się przeliczył. Huth uśmiechnął się tylko do niego swoim chłodnym, pozbawionym radości uśmiechem, który trwał jedynie przez chwilę potrzebną mu do wyciągnięcia chusteczki i głośnego wydmuchania nosa.
- Czy wszystko w porządku, panie standartenfiihrerze? - rozległ się głos z ciemności na dole.
- Wszystko poza tym, że się przeziębiłem! - - zawołał w odpowiedzi Huth i ponownie wydmuchał nos. Ktoś pod nimi roześmiał się cicho. - Przesuńmy się na tamtą stronę - polecił standartenfuhrer.
Douglas podążył za Huthem, który zniknął w pomieszczeniu będącym dawniej schowkiem na bieliznę. Mieszczący się w nim bojler, zgnieciony teraz niemal nie do poznania, zwisał w położonym niżej pokoju. Po tej stronie domu, na pierwszym piętrze od frontu, ocalało wystarczająco dużo belek stropowych, by utrzymać ciężar wielkiego, podwójnego łoża, które stanowiło prezent ślubny od rodziców Jill.
Rzućcie mi kabel! - - krzyknął Huth. Natychmiast w jego stronę poleciała końcówka przewodu. Wprawnie podwiązał go i przyciągnął ręczną lampę do miejsca, w którym miał zamiar jej użyć. - Włączcie ten prąd, do diabła! - wrzasnął, gdy przekonał się, że nie może zapalić światła.
- Już, panie standartenfiihrerze, natychmiast! - odezwał się głos kogoś, kto rozpaczliwie usiłował tą uspokajającą odpowiedzią zyskać na czasie.
Wzrok Douglasa zdążył się już przyzwyczaić do mroku zalegającego w pozostałościach sypialni. Zobaczył łóżko, jego zniekształconą ramę i sprężyny, które przekształciły się w kłębowisko przerdzewiałych drutów. A mimo to jakiemuś szabrownikowi musiało się spodobać, postawiono je bowiem na sztorc, opierając w miejscu, gdzie kiedyś okno ich sypialni wychodziło na maleńki ogródek od strony Sycamore Road. Szybko płynące obłoki przerzedziły się, przepuszczając nieco więcej światła księżyca. Teraz Douglas mógł dostrzec coś jeszcze. Poza nimi dwoma ktoś tu był. W mroku rysowała się niewyraźnie jakaś postać wyciągnięta na łóżku w pozycji, która zdawała się zaprzeczać istnieniu siły ciążenia.
- Światło! - wrzasnął ponownie Huth. - Światło, do cholery! - Był to ton rozkazu, który Douglas dobrze już poznał. Usłyszał głosy kilku żołnierzy mówiących po niemiecku, odgłos kilkakrotnych prób zapuszczenia generatora, okrzyk i klątwy, kiedy strzelił gaźnikiem.
Douglas przesunął się nieco do przodu. Zobaczył pod sobą światła latarek. Konstrukcja budynku trzeszczała, wiatr świstał w przewodach telefonicznych wplątanych w zwęglone krokwie dachu. Wreszcie z parsknięciem, a potem warkotem przechodzącym w ryk generator ruszył. Mimo to jednak światła się nie zapaliły - ani lampa w ręku Hutha, ani reflektory ustawione przez saperów w ogrodzie na dole.
- Czy ktoś powiedział panu kiedyś, że Niemcy są efektywnie działającą rasą? - zapytał Huth Douglasa.
- To wszystko kwestia priorytetów - odparł Douglas.
W tym samym momencie zapłonęły z trzaskiem lampy łukowe. Przesuwały się, przecinając noc jak stalowe skalpele, by wreszcie skupić się na jednym punkcie. Douglas zamknął oczy i odwrócił się od oślepiającego blasku, zanim zdołał się dokładnie przyjrzeć łóżku i zajmującej je osobie.
Człowiek ten ubrany był jedynie w poszarpaną i zakrwawioną bieliznę. Jego ręce przywiązano drutem do ramy, głowę miał opuszczoną na pierś, twarz zakrwawioną. Przypominał Chrystusa, zgodnie zresztą z intencjami tych, którzy go torturowali.
- Jimmy Dunn! - zawołał Douglas.
- Widział pan już nieboszczyków, nadinspektorze - stwierdził zimno Huth.
- Biedny Jimmy!
- Robił coś na pana zlecenie?
- Brał udział dochodzeniu w sprawie morderstwa na Shepherd Market - odparł Douglas.
Huth pochylił się i swoją trzcinką trącił duży kawałek kartonu zawieszony na piersi martwego mężczyzny. Byłem angielskim ogarem, węszącym dla swoich niemieckich myśliwych, głosiły niezgrabnie wypisane słowa.
- Biedny mały Jimmy.
A więc Harry Woods miał rację. To rzeczywiście było zbyt niebezpieczne dla niedoświadczonego, młodego policjanta i Douglasa dręczyło teraz poczucie winy.
- Dzielni brytyjscy patrioci! - powiedział Huth. - Jest pan z nich dumny? - Douglas odwrócił się. - O nie, przyjrzyj się temu dokładnie! - zawołał Huth próbując znów skierować go twarzą w stronę zalanego światłem zmaltretowanego ciała. Obaj szarpali się na stosie gruzu, aż wreszcie Douglasowi udało się uderzyć Hutha wystarczająco mocno, by wydobyć z niego pełne bólu stęknięcie. Uwolnił się i zaczął schodzić w dół po rumowisku.
Huth szedł za nim.
- A więc nareszcie - powiedział. - Nareszcie coś cię ruszyło! Myślałem, że już nigdy tego nie zobaczę.
- Jimmy był dobrym gliniarzem - rzekł Douglas.
- To najwyższa pochwała według pańskich standardów, prawda?
- To ja go wysłałem do tej roboty.
- A pańscy przyjaciele go zamordowali. - Huth potknął się, ale zaraz odzyskał równowagę. - Uderzył mnie pan! - stwierdził.
- Moja żona leży tu gdzieś pod gruzami - oznajmił Douglas, jakby próbując się wytłumaczyć, ale w jego głosie nie było śladu przeprosin.
- Wiem, wiem - odparł Huth.
- Kiedy to się stało?
Huth zeskoczył z ostatniej pryzmy gruzu.
- Pieszy patrol wojskowy znalazł go na górze o 22.47. Między patrolami są dwugodzinne przerwy... regularne patrole! Ci idioci w wojsku nigdy się nie nauczą, jak walczyć z partyzantami.
Wyszli z ruin i skierowali się w stronę stojących pojazdów.
- To wyraźny sygnał, że mają zamiar pana zabić - powiedział łagodnym tonem Huth. - Zdaje pan sobie z tego sprawę, prawda?
- Możliwe.
Gdy dotarli do samochodów, Huth odwrócił się w stronę młodego oficera SS, który z nieruchomą twarzą robota stał obok sztywno wyprostowany, czekając na rozkaz.
- Niech fotograf pójdzie tam na górę - polecił Huth. - I chcę, by do rana nie zostało z tego nawet śladu. - Odwrócił się w stronę Douglasa i powiedział: - Niech pan lepiej pojedzie do domu i zdejmie z siebie ten komiczny strój.
Archer spojrzał w dół, na swój smoking widoczny spod rozwiewających się pół płaszcza.
- Weź pan samochód - dodał Huth. Twarz miał ściągniętą i pobrużdżoną, na podbródku widniała nie ogolona szczecina. Potarł twarz dłonią i zamarł na chwilę, jakby szykując się do kichnięcia, ale nie kichnął. - Jestem prawie wykończony - stwierdził w rzadko spotykanym u niego przypływie szczerości, jakby przyznając, że i on ulega zwykłym ludzkim słabościom.
- Czy będziecie teraz zdejmowali Jimmy'ego na dół?
- Proszę jechać do domu - polecił Huth. - To nie jest „Jimmy”. To tylko martwe ciało. - Podążył wzrokiem za spojrzeniem Douglasa. - Oczyściliśmy wszystkie domy aż do stacji kolejowej. Żaden z pańskich byłych sąsiadów nic nie zobaczy.
Huth w jakiś przedziwny, przewrotny sposób zawsze umiał odgadywać tok myślenia Douglasa. I potrafił zmusić go do pogardzania samym sobą - właśnie z powodu tych myśli. Dlaczego Douglas miałby się przejmować tym, że sąsiedzi zobaczą, co ci ludzie zrobili Jimmy'emu? I dlaczego miał się z tego powodu poczuwać do winy? A mimo wszystko się poczuwał.
- Nie było jeszcze żadnych sondowań? - spytał Huth. - Nikt nie zadał panu subtelnego pytania, jak się panu podoba praca dla Hansów?
- Nie! - odparł Douglas. Gdyby odpowiedział twierdząco, wzbudziłoby to zainteresowanie Hutha każdym gościem z przyjęcia u Garina. Zaczęłyby się z jego strony naciski i groźby, które trwałyby dopóty, dopóki tajne spotkanie nie wyszłoby na jaw. - Nie - powtórzył, ale nie akcentował już tego tak mocno.
- Dziwne. - Huth pociągnął nosem i wytarł go w kolorową chustkę. - Bardzo dziwne - powiedział w chustkę. - Spodziewałem się, że do tej pory zaczną się już koło pana kręcić i obwąchiwać.
- Wrócę lepiej do domu - oznajmił Douglas. - Może ktoś mi przysłał wiadomość gołębiem pocztowym.
- Niech pan zachowa swoje dowcipy dla Harry'ego Woodsa - zareagował natychmiast Huth. - Sierżanci muszą śmiać się z dowcipów swoich przełożonych. Wydmuchał nos. - To niebezpieczni ludzie, przyjacielu. Niech pan nie próbuje grać na obie strony.
Douglas otworzył drzwi volkswagena.
- Czy wie pan, jak wyleczyć moje zatoki? - spytał nagle Huth.
- Może coś rozgrzewającego na głowę? - odpowiedział zaskoczony Douglas.
Huth uśmiechnął się.
- Mam już wystarczająco dużo na głowie. - Zwrócił się do kierowcy: - Odwieźcie tego oficera do domu.
***
Wiatr rozpędził chmury i odsłonił ciemny granat nocnego nieba. Gdy docierali do centrum Londynu, świt nakreślił czerwoną linię na wschodniej części horyzontu. Douglas cicho opuścił zasuwę zamka, żeby nie pobudzić wszystkich, ale pani Sheenan usłyszała samochód.
- Czy to pan, panie Archer?
Wszedł na palcach na górę. Ze składu opałowego dolatywały zapachy świeżo narąbanego drewna i oleju parafinowego. Przyzwyczaił się już do nich i były czymś w rodzaju przywitania w domu.
- Przepraszam, że obudziłem panią, pani Sheenan.
- Piję właśnie herbatę. Chce pan też? - Od chwili, gdy przyjęła swoich dwóch sublokatorów, spała w pokoju od ulicy, nad sklepem. Douglas wszedł i zobaczył, jak siedzi na łóżku, owinięta grubym, zrobionym na drutach swetrem, i popija herbatę.
- Niech pan weźmie sobie z kredensu filiżankę i spodeczek, dobrze?
Pani Sheenan, świadoma obecności w domu dwójki małych dzieci, zgromadziła w tym maleńkim pokoiku wszystkie kruche pamiątki swojego małżeńskiego życia. Były tu porcelanowe psy z napisami Margate i Southsea, sepiowa fotografia panny młodej, wyszczerbiony imbryk ze Straffordshire, zegarek kieszonkowy z wygrawerowanym nazwiskiem jej ojca i najlepszymi życzeniami od właściciela jego firmy z okazji dwudziestopięciolecia pracy, dwie podkolorowane fotografie jej męża i cztery kartki ze stemplami obozu jenieckiego. Nalała Douglasowi herbaty.
- Czy pada?
- Nie. Ta mgła prawie zniknęła. - Upił łyk herbaty. - Jaka dobra!
- Dodałam do namiastki jedną łyżeczkę prawdziwej herbaty. Zawsze budzę się koło czwartej i nie mogę już wtedy zasnąć.
Nie wygląda pani najlepiej, pani Sheenan. A teraz szaleje grypa. Zauważyła smoking, który miał pod płaszczem przeciwdeszczowym, ale nie skomentowała tego.
- Czy myśli pan, że kiedyś jeszcze zobaczę Toma, panie Archer? - Mieszała herbatę dokładnie i starannie. - Wie pan, chłopiec wciąż mnie o niego pyta i zupełnie nie wiem, co mam mu odpowiedzieć.
Uniosła głowę, i Douglas uświadomił sobie, że płakała. Wiedział, że pani Sheenan nie ma żadnych żyjących krewnych.
- Tom powróci, na pewno powróci, proszę się tak nie martwić.
- Mamy od niego wiadomości tylko raz na dwa albo trzy miesiące. A nawet wtedy wolno mu wysłać jedynie wydrukowaną kartkę, na której jest napisane, że czuje się dobrze.
- To lepsze niż długi list z wiadomością, że choruje - odparł Douglas.
Uśmiechnęła się z pewnym wysiłkiem.
- Oczywiście, ma pan rację.
- Układ o zawieszeniu broni nie precyzował daty, ale Niemcy obiecali zwolnić jeńców wojennych tak szybko, jak to będzie możliwe.
- A co im zależy? - zapytała z goryczą. - Niemieckie matki i żony odzyskały swoich mężczyzn już wiele miesięcy temu. Co ich obchodzą nasi chłopcy? Wykorzystują ich jako tanią siłę roboczą. Co nasz rząd może ofiarować im w zamian?
Douglas nie znajdował argumentów, które podważyłyby jej rozumowanie. Niemcy obiecali, że jeden brytyjski jeniec wojenny powróci do domu w zamian za dziesięciu robotników, którzy pójdą na ochotnika do pracy w niemieckich fabrykach. Tom będzie musiał długo czekać.
Niech pani się stara nie dać synowi odczuć, że jest pani nieszczęśliwa, pani Sheenan. Sprawiłoby mu to większy ból niż nieobecność ojca.
- W szkole mają teraz nowego nauczyciela, który mówi, że
Churchill i wszyscy brytyjscy żołnierze byli zbrodniarzami. Chłopiec wrócił do domu i pytał mnie, dlaczego?
- Porozmawiam z nim - obiecał Douglas - i wytłumaczę mu, że jego ojciec jest wspaniałym człowiekiem.
- I kazali im meldować, jeżeli rodzice będą się źle wyrażali o tym, co mówi propaganda.
- Niemcy przynieśli ze sobą wiele niedobrych pomysłów.
- Mój syn bardzo wysoko pana ceni, panie Archer. Douglas dopił herbatę i wstał.
- Nie wiem, co poczęlibyśmy bez pana, panie Archer. Nie chodzi mi tu tylko o kartki i pieniądze.
Douglas poczuł się zażenowany.
- Och, zapomniałam powiedzieć panu o paczce - dodała szybko pani Sheenan.
- Jakiej paczce?
- Na nalepce jest nadruk, że przysłali ją ze Scotland Yardu. Pomyślałam sobie, że może to od sierżanta Woodsa. Wiem, że kocha pańskiego Douggiego, jakby był jego własnym synem.
- Czy to paczka adresowana do pani?
- Nie, do Douggiego. Do Douglasa Archera juniora, jak to mówią w amerykańskich filmach. - Zobaczyła lęk malujący się na jego twarzy. - Położyłam ją w pańskim pokoju. Nie zrobiłam nic złego, prawda?
- Nie, nie - odparł Douglas uspokajająco. - Zobaczę, co to takiego.
Usłyszała jednak, że wchodzi po schodach bardzo szybko.
Douglas bardzo starannie obejrzał paczkę. Nalepka HSSPf i pieczątka Scotland Yardu sprawiały wrażenie autentycznych, a pismo maszynowe nosiło wszystkie charakterystyczne cechy nowych maszyn marki Adler, w które Niemcy wyposażyli ich biura. Opłatę pocztową uiszczono nie za pomocą zwykłych znaczków pocztowych, ale naklejono specjalne Dienstmarken, używane przy służbowej niemieckiej korespondencji.
Podniósł paczkę i doszedł do wniosku, że jak na bombę nie jest wystarczająco ciężka. Był zbyt zmęczony, by stosować wszystkie normalne środki ostrożności, i po prostu rozciął scyzorykiem opakowanie wraz ze sznurkiem. W środku znajdował się model samochodu produkcji fabryki zabawek Schuco w Norymberdze. Był wspaniale wykonany, miał dźwignię biegów, miniaturową kierownicę, dyferencjał i podnoszoną maskę, pod którą znajdował się odtworzony we wszystkich szczegółach silnik. Do zabawki dołączona była karteczka, na której eleganckim charakterem generała Kellermana napisane były życzenia: Douglasowi Archerowi, dzielnemu chłopcu, z okazji urodzin. Z najgłębszą sympatią, Fritz Kellerman.
Douglas zdawał sobie sprawę, że model ogromnie spodoba się jego synowi i będzie go cenił szczególnie ze względu na tę karteczkę z życzeniami. Mimo to jednak dręczył go pewien niepokój.
Odłożył zabawkę do pudełka i zapakował ją ponownie. Urodziny Douggiego wypadały dopiero za trzy tygodnie. Do tej pory wszystko mogło się zmienić.
Rozdział 17
Ledwo Douglas zdążył zmrużyć oczy, myśli o Jimmym Dunnie wtargnęły do jego umysłu i wybiły go ze snu. Co stało się z fotografią w brązowej kopercie, która dała impuls poszukiwaniom Dunna?
Usiadł na łóżku całkowicie już rozbudzony. Gdzie ukryłbym zaadresowaną kopertę, zadał sobie pytanie. Była jedna taka doskonała skrytka - najbliższa skrzynka pocztowa. Wiedział, że strzela na ślepo, ale musiał to sprawdzić. Spojrzał na budzik przy łóżku. Było zbyt późno, żeby przechwycić list w sortowni poczty. O tej porze powinien być już w drodze do adresata.
W wyglądzie Mafeking Road, gdzie mieszkał młodszy z braci Spode'ów, było coś odpychającego. Sukces wojskowy, który na początku wieku wzbogacił brytyjskie słowniki o nowe słowo oznaczające radosne obchody, nie znalazł tu najmniejszego odbicia, ale nazwa ulicy pozwalała określić rok powstania tych brudnych domków z cegły.
Nie było tu żadnej bramy. Została zdjęta w czasie jednej ze zbiórek złomu, które nasilały się z miesiąca na miesiąc. W ruinach sąsiedniego domu tuż obok zasadzono kapustę, ale teraz, kiedy już ją zebrano, wszędzie rozpanoszyły się chwasty.
Douglas nie mógł odnaleźć dzwonka, zastukał więc głośno w deski zasłaniające okno od ulicy. Dopiero po pięciu minutach jego pukanie odniosło jakiś skutek i otyły nie ogolony mężczyzna w brudnym podkoszulku i sztruksowych spodniach otworzył drzwi. Ziewnął, poprawił szelki i zapytał:
- Taa? Czego?
- Już tu byłem - odparł Douglas. - Chodzi mi o nauczyciela z góry, Spode'a.
- Co jest grane?
- Muszę wejść do środka.
- Lepiej niech mi pan powie, co jest grane - nalegał tłuścioch nie cofając się nawet o krok.
Douglas oparł mu rękę na brzuchu i popchnął. Jego dłoń niemal zniknęła w warstwie tłuszczu, zanim udało mu się zmusić mężczyznę do odsunięcia się.
- Nie łam sobie główki tym, co tu jest grane, śpiący królewiczu - powiedział. - Lepiej wracaj lulu.
- Przez wiele godzin byłem na nogach - próbował usprawiedliwić się grubas.
Douglas przecisnął się obok niego, poszedł wzdłuż korytarza i otworzył drzwi prowadzące do ciepłego, jasno oświetlonego pokoiku, z którego wyszedł tłuścioch. Śmierdziało tu nie mytymi ciałami i starą kapustą. Rozejrzał się. W wielkim kuchennym kredensie widać było pełno talerzy, filiżanek, spodeczków, nie zapłaconych rachunków, do połowy zużyty kartonik aspiryny, szklany kufel z częściami zepsutego kieszonkowego zegarka, otwieracz do puszek i mnóstwo zdechłych much. O górną półkę oparty był upstrzony przez muchy kalendarz otwarty na kolorowym widoczku góry Snowdon i październiku 1937 roku.
W kącie pokoju stało nie zasłane łóżko bez prześcieradła, za to z kolorową poduszką z sofy zamiast normalnej, pościelowej. Leżał na niej egzemplarz komiksu „Dandy”. Na krześle, w zasięgu ręki od łóżka, stała taca z widocznymi na niej pozostałościami solidnego śniadania - resztki jajka i sześć skórek od bekonu. Tylko na niewielkim stoliku panowała czystość i porządek: pióra i ołówki były starannie ułożone obok niebieskiej bibuły. Za telefonem znajdował się skoroszyt z napisem: Składki kontrybucyjne z Mafeking Road 1941. Poza tym w panującym naokoło chaosie najbardziej rzucał się w oczy kominek z płonącymi na nim węglami. Takie ognisko było w tych ciężkich czasach bardzo rzadkim widokiem.
- Cholernie zimno dziś rano na dworze, co, sierżancie? - zapytał grubas.
- Nadinspektorze - poprawił go Douglas. - Jestem detektyw nadinspektor Archer ze Scotland Yardu.
Z aparatu radiowego o kratce głośnika uformowanej w wymyślny wzór przypominający wschodzące słońce dobiegał powtarzany wywiad z audycji „Wieczorem w mieście”. Douglas wyłączył aparat.
Grubas beknął i wykrzesał w sobie dość energii, by rozetrzeć gwałtownie gołe ramiona. Potem jeszcze raz sprawdził drzwi, chcąc się upewnić, czy chłód nie ciągnie z korytarza.
Nadinspektor... tak, to właśnie chciałem powiedzieć, nadinspektorze.
- Czy ktoś wchodził do pokoju na górze? - zapytał Douglas rozglądając się, by sprawdzić, czy przyniesiono już poranną pocztę.
Mężczyzna był jednym z „blokowych”. Niemcy wykorzystali Służbę Obrony Przeciwlotniczej do organizowania siatki funkcjonariuszy partii nazistowskiej podobnej do tej, jaką mieli w Niemczech. Za pośrednictwem takich właśnie ludzi hitlerowcy rozprowadzali dodatkowe kartki żywnościowe, pocztę z obozów jenieckich, pomoc zimową i kupony na bezpłatne zupy dla najbardziej potrzebujących. W zamian za władzę i wpływy, którymi dysponowali owi „blokowi”, oczekiwano od nich współpracy w walce z „elementami aspołecznymi”. Kontrola poczty sąsiadów była jednym z najistotniejszych elementów tej współpracy.
- Oczywiście, że nie. Pokój jest zamknięty, zgodnie z poleceniem policji.
- Nie zgrywaj mi się tu na wiarusa - odparł Douglas, kartkując księgę składek kontrybucyjnych Mafeking Road. - To dochodzenie w sprawie morderstwa.
- Niech pan nie myśli, że mam zamiar chronić tego sukinsyna - zaprotestował z oburzeniem grubas. Douglas spojrzał na niego. Nie był w stanie wyobrazić go sobie w roli obrońcy kogokolwiek. - Cholerny arystokrata! - parsknął grubas. - Ciągle zgrywał ważniaka, z tym swoim eleganckim akcentem i cholernymi rozkazami: „Proszę wyrzucić te śmieci!” - Podążył za Douglasem wędrującym naokoło pokoju. - Skończyły się już czasy tej cholernej arystokracji, prawda? Teraz, kiedy nastała nowa władza, co?
- Bekać, pierdzieć, żreć dwa albo trzy jajka z półtuzinem plasterków bekonu na śniadanie w pokoju tak ogrzanym, że można w nim chodzić w samych gaciach... Wielu arystokratów chciałoby się dowiedzieć, skąd bierze się taki luksus!
- No cóż. W tak paskudnie zbombardowanym domu jak ten trzeba starać się walczyć z wilgocią.
- Czy był już listonosz?
Grubas otworzył szufladę i spojrzał na maleńki budzik.
- Będzie lada moment, nadinspektorze odparł z lekkim sarkazmem w głosie.
Douglas podszedł do kredensu i zaczął przeglądać pocztówki i nie doręczone listy. Były adresowane do różnych ludzi.
- Zbieram znaczki - wyjaśnił grubas. - Sąsiedzi mi je dają. - Sięgnął do szafki w dolnej części kredensu. - Nie miałby pan ochoty na coś, co chroni przed chłodem, nadinspektorze?
- A co takiego? Futro z norek?
- Ostrożny pan jest, nie ma co - zachichotał tłuścioch. Znalazł butelkę rumu, wyciągnął głośno korek i nalał sporo do herbaty, którą pił z kubka z napisem: Hotel Savoy. Uznał, że Douglas odpowiedział odmownie, odstawił więc butelkę z powrotem i usiadł z głośnym westchnieniem.
Kilka minut później rozległ się grzechot w skrzynce pocztowej. Mężczyzna zaczął się podnosić, ale Douglas położył mu rękę na ramieniu i wepchnął z powrotem w fotel.
- Odwaliłeś wystarczająco dużo fizycznej pracy jak na jeden dzień, dozorco - powiedział. - Odbiorę za ciebie pocztę. - Wychodząc z pokoju zabrał wiszący na tablicy klucz do mieszkania Spode'a.
Domysł Archera okazał się słuszny. Ostatnią czynnością, jaką Jimmy Dunn wykonał, zanim go porwano, było wrzucenie do skrzynki dużej brązowej koperty z napisem: Fotografie. Nie łamać. Douglas wziął ją i poszedł na górę. W pokoju, w którym wraz z Jimmym Dunnem znaleźli protezę schowaną w szufladzie kuchennego stołu, przez chwilę stał nieruchomo, zanim wreszcie otworzył kopertę.
Znajdowała się w niej fotografia profesora Fricka i jego kolegów-naukowców. Był tam również list od Jimmy'ego Dunna, napisany ołówkiem na odwrocie dużego żółtawego blankietu zamówienia na dodatkowe przydziały mydła dla robotników przemysłu kluczowego. Większość urzędów pocztowych miała całe stosy tych formularzy - jakaś administracyjna pomyłka zaopatrzyła pół Londynu w papier wykorzystywany do notatek, pakowania i ubikacji. List Jimmy'ego brzmiał następująco:
Do sierżanta Woodsa.
Ponieważ jutro przejmuje pan tę sprawę, pomyślałem, że dobrze będzie wykonać listę bibliotek i archiwów, do których dzwoniłem lub poszedłem, aby dowiedzieć się o miejscu pobytu naukowców, współpracujących kiedyś ze zmarłym profesorem Frickiem. Jak może się pan przekonać z załączonej kartki papieru, zajmowałem się tym intensywnie. Ale ktoś, pojedynczy człowiek albo cala grupa, pracował jeszcze intensywniej, żeby usunąć z tych miejsc wszystkie dane dotyczące profesora i jego pracy. W czasie moich wędrówek i rozmów nie byłem w stanie odnaleźć żadnego egzemplarza czegokolwiek, co wyszło spod jego pióra. W dodatku usunięto również wszelkie dokumenty dotyczące profesora.
Ponieważ myślałem, że zostało to wykonane na oficjalne polecenie, porozumiałem się z Archiwum Scotland Yardu, archiwami Gestapo i Głównym Archiwum SS, ale odpowiedziano mi tam, że prace profesora Fricka nie podlegały ocenzurowaniu, zapisowi lub konfiskacie i że nie ma żadnego szczególnego rozkazu odnośnie samego profesora lub jego rodziny.
Będę niezmiernie wdzięczny, jeżeli zechce mi pan wskazać błędy i przeoczenia, które dostrzeże pan w mojej pracy. Mam też nadzieję, że będzie mógł pan udzielić mi wyjaśnień na temat tej największej zagadki, na jaką natknąłem się w czasie mojego krótkiego okresu pracy w policji.
Przy okazji proszę poinformować nadinsp. Archera, że wpadłem na ślad stawu łokciowego protezy. Mężczyzna używający nazwiska Spode zgłosił się, by mu go dopasowano w Ośrodku Lit tle Wittenham (Generalny Obóz Izolacyjny) w Berkshire. Odbiór wyznaczono na godzinę 15.30 w dniu 17 listopada.
Szczerze oddany James Dunn.
Później Douglas wielokrotnie zastanawiał się, czy to jakieś przeczucie, zwykła ciekawość, czy po prostu poszukiwanie lepszego światła sprawiły, że podszedł do okna, by ponownie przeczytać notatkę. Gdy podniósł wzrok, zobaczył po drugiej stronie ulicy wóz zaprzężony w konia. Człowiek, który stał na rogu trzymając wyciągnięty z gruzów fotel, załadował go na wóz i sam wspiął się na kozioł. Brezentowa buda wozu zasłoniła go przed wzrokiem Douglasa. Pięćdziesiąt jardów dalej dwaj rowerzyści rozmawiali stojąc na ulicy. Zaczęło padać - na jezdni pojawiły się ciemne kropki. Mężczyźni podnieśli kołnierze.
Douglas otworzył teczkę i włożył do niej notatkę i fotografię. A potem wyjął je znowu. Przeczytał notatkę po raz trzeci. Zawsze, w ciągu całej swej kariery zawodowej, żywił szacunek dla dowodów rzeczowych - teraz jednak uczył się nowych reguł gry. Czując wyrzuty sumienia porwał notatkę Dunna na drobne kawałki i spłukał je w sedesie. Potem zrobił to samo z listą odwiedzonych przez Dunna bibliotek.
Podszedł ponownie do okna. Przy konnym wozie nie było woźnicy, lejce przywiązane były do lampy ulicznej. Koń stał spokojnie w siąpiącym deszczu. Douglas zapiął teczkę i zaczął schodzić po schodach. Niższe piętro było zupełnie puste, jeżeli nie liczyć zwalonych na kupę połamanych mebli, przygotowanych zapewne na podpałkę.
W korytarzu na dole przycisnął włącznik, ale światło się nie zapaliło. Odczekał chwilę chcąc, żeby jego oczy przywykły do ciemności. Smuga światła padała jedynie przez szparę pod drzwiami pokoju dozorcy, dobiegała stamtąd również nadawana przez radio muzyka. Orkiestra taneczna Harry'ego Roya grała „Ciekaw jestem, kto mnie kocha”. Gdy tylko na schodach rozległy się kroki Douglasa, radio zaczęło grać głośniej.
- Dalej, oficerze! - usłyszał nagle jakiś głos. Po chwili dostrzegł jakąś widmową postać stojącą na wycieraczce i opartą plecami o drzwi.
- Kim pan jest, u diabła? - zapytał.
- Jestem coltem zero czterdzieści pięć, wycelowanym prosto w pański pępek, oficerze! Niech więc pan idzie dalej! - Miał akcent z West Country, może z Devon. A jedynymi ludźmi, którzy zwracali się do policjanta per „oficerze”, byli starający się robić wrażenie kogoś lepszego przedstawiciele średniej klasy. Douglas bardzo wolno zrobił jeden krok do przodu, potem następny. Mężczyzna ruszył mu naprzeciw. Dzieliły ich ostatnie trzy kroki, kiedy Douglas rzucił w niego teczką i skoczył z ostatnich stopni.
Rozległo się głośne stęknięcie - teczka była ciężka - a potem przypominający ciche łupnięcie wystrzał pistoletu z tłumikiem. Zabrzęczało szkło, gdy pocisk wybił szybę świetlika nad kuchennymi drzwiami. Douglas już siedział na napastniku. Nie był wprawdzie w najlepszej kondycji, ale za to, podobnie jak wiele osób zaniedbujących codzienne ćwiczenia fizyczne, dużo ważył. Impet jego skoku cisnął mężczyznę do tyłu. Wyrżnął plecami w drzwi omal nie wyrywając ich z zawiasów. Nad uchem Douglasa rozległ się niski i pełen bólu wydech: - Ooooch! - Z całej siły uderzył tamtego w brzuch, chcąc uniemożliwić mu nabranie powietrza, a potem zrobił szybko krok do tyłu. Mężczyzna rozpaczliwie starał się załapać oddech. Zgiął się wpół, jedną rękę przyłożył do żołądka, w drugiej jednak wciąż trzymał pistolet.
Douglas kopnął broń tak silnie, że zarysował skórę buta, a potem pochylił się, by podnieść ją z ziemi. Colt 0.45 z dużym, domowej roboty tłumikiem nakręconym na lufę, był wielki jak średniowieczny garłacz i dwa razy gorzej wyważony. Gdyby pistolet był mniejszy, mężczyzna mimo wszystko mógłby wycelować i strzelić.
- Wstawaj! - powiedział Douglas. - Spójrzmy, jak wyglądasz przy świetle. - Cofnął się” by zrobić mu miejsce. Gdyby mężczyzna na podłodze nie był tak oszołomiony, może coś w jego zachowaniu ostrzegłoby Archera. Napastnik klęczał jednak z opuszczoną głową, opierając się obiema rękami o podłogę, i usiłował zwymiotować.
Nagle Douglas został obezwładniony przez kogoś, czyje ramiona przypominały stalowe liny. Próbował wyślizgnąć się z tego uścisku, ale nie był w stanie ruszyć nawet palcem, nie mówiąc już o odwróceniu głowy. Na brudną podłogę padła plama światła, gdy drzwi za nim otworzyły się. Muzyka Harry'ego Roya stała się bardzo głośna.
- Kto zaczął tę cholerną strzelaninę? - Był to głos grubasa-dozorcy.
- Wracaj do klatki, gorylu - rozległ się głos nad samym uchem Douglasa. - To potrwa tylko chwilkę.
Douglas poczuł mdlący, słodkawy zapach, a zaraz potem na jego twarzy legła wilgotna ścierka. Zaczęły go szczypać oczy. Usiłował zaczerpnąć powietrza, ale do płuc trafił tylko ten mdlący zapach. Spróbował przekręcić głowę, lecz wtedy dłoń napastnika mocno zacisnęła się na jego twarzy. Światło pociemniało gwałtownie i Douglas poczuł, że spada w bezdenną, obracającą się powoli otchłań.
Kiedy odzyskał przytomność, podtrzymywał go Harry Woods. Głos kogoś niewidocznego oznajmił:
- Nie będziemy potrzebowali karetki, już dochodzi do siebie. Twarz Harry'ego pojawiła się tuż obok.
- Jak się czujesz?
- Jak idiota - odparł Douglas i zamknął oczy.
- Mam tu samochód. Czy dasz radę dojść do niego, jeżeli ci pomogę?
- Moja teczka...
Harry Woods pokręcił głową.
- Już jej szukałem. Domyśliłem się, że ją miałeś... musieli zabrać ze sobą.
- A dozorca?
- Zwiał.
- Chodźmy stąd. - Douglas popatrzył na Harry'ego zastanawiając się, czy rzeczywiście nie udało mu się znaleźć teczki i, co ważniejsze, znajdującej się w niej fotografii profesora Fricka. Wbił wzrok w sierżanta milcząco oskarżając go o współudział we wszystkich niepowodzeniach, które towarzyszyły śledztwu, ale Harry odpowiedział spojrzeniem niewiniątka.
- Za bardzo szafujesz swoimi siłami - stwierdził. - Przez to zmęczenie człowiek staje się nieostrożny. Posłuchaj dobrej rady połóż się do łóżka i prześpij całą dobę.
- Jadę do biura - oznajmił Archer.
- Proszę cię, Douglas - odezwał się znów sierżant. Bardzo rzadko zwracał się do swojego przełożonego po imieniu. - Przecież bym cię nie oszukiwał. Potrzebujesz wypoczynku.
Rozsądek ostrzegał Douglasa, że Harry Woods jest bardzo mocno powiązany z jakąś grupą Ruchu Oporu, nie mógł jednak nie brać pod uwagę przywiązania i lojalności okazywanych mu zawsze przez sierżanta - zarówno w dzieciństwie, jak i potem, kiedy osiągnął już stopień nadinspektora policji. Harry był dla Douglasa jak ojciec. I mimo że obecnie tak bardzo rozszerzała się dzieląca ich przepaść, ich wzajemne stosunki pozostawały nie zmienione.
- Muszę wrócić do Yardu, Harry. Ale wyrwę się stamtąd wcześniej i położę do łóżka.
- Lepiej to zrób - odparł Harry z żartobliwą surowością w głosie.
Rozdział 18
Było już po południu, kiedy generał Kellerman przekazał pytanie, czy Douglas czuje się wystarczająco dobrze, by „porozmawiać”. Douglas zjawił się w biurze generała i znalazł go w stanie poobiedniej euforii, którą Harry Woods eufemistycznie określał „nadmiarem wypoczynku”.
Kolekcja angielskich ubiorów Kellermana wciąż się rozrastała. Dziś miał na sobie garnitur w jodełkę - jednorzędowy i z kamizelką - kremową popelinową koszulę, dużą muszkę i buty do golfa. Był to strój, który obcokrajowcowi mógł się kojarzyć z jakimś wykładowcą z Uniwersytetu Oksfordzkiego - aspekt, który miał niejaki wpływ na wybór dokonany przez Fritza Kellermana.
Na znajdującym się obok stoliku stała srebrna taca z dużym dzbankiem prawdziwej kawy, której zapach wypełniał cały pokój, dwie limożańskie filiżanki ze spodeczkami i różne dodatki. Kellerman starannie przygotowywał swoją kawę, dodając do niej dużą porcję bitej śmietany i posypując ją tartą czekoladą.
- Ach, Wiedeń - oznajmił, przypominając sobie, że Douglas pije tylko czarną kawę. - Taki staroświecki, taki passe, taki dekadencki... a mimo to jest najbardziej czarującym miastem na świecie. W głębi duszy jestem wiedeńczykiem.
- Doprawdy? - zdziwił się uprzejmie Douglas, z przyjemnością upijając łyk kawy. Wszyscy Austriacy, z którymi zetknął się w Londynie, wyraźnie starali się podkreślać, że są Niemcami. Być może tylko ludzie noszący tę małą, zgrabną złotą odznakę, jaką wyróżniono pierwszych sto tysięcy członków NSDAP, mogli bawić się w udawanie wiedeńczyków. Kellerman, którego wymowa zdradzała mieszkańca Monachium, odznakę tę oczywiście posiadał.
- O, tak. Wiedeń jest miastem, które ma duszę. - Kellerman, nawet kiedy mówił po angielsku, potrafił nadawać swym słowom lekko nosowy zaśpiew, tak typowy dla Austriaków. - Będzie pan miał siniaka - powiedział nagle. - Guz już wyraźnie zmienia kolor. Przeklęci bandyci! Czy jest pan pewien, że nie powinien zgłosić się do St. George's Hospital przy Hyde Park Corner? - Szanując uczucia swego podwładnego, nie użył nazwy „Główny Szpital SS”.
- W komisariacie na Cannon Row dali mi parę pastylek aspiryny z ich apteczki pierwszej pomocy - wyjaśnił Douglas. Wypił jeszcze parę łyków kawy. - Dziękuję panu za prezent dla mojego syna. Wręczę mu go w dniu urodzin, a wtedy napisze do pana, żeby podziękować.
- Wszyscy chłopcy lubią samochody - stwierdził Kellerman - i przyszło mi do głowy, że wolałby pan, żeby nie była to zabawka militarna.
- Niezwykle słuszna myśl, panie generale.
- Czy jest pan wędkarzem, nadinspektorze?
- Nie, sir.
- Szkoda. To, według mnie, najlepsza forma wypoczynku dla funkcjonariusza policji. Wędkarstwo uczy cierpliwości i bardzo wielu rzeczy o ludziach. - Przeszedł przez pokój i postukał w szklaną gablotkę. Znajdował się w niej wielki pstrąg z rozdziawionym pyskiem. - To ja złapałem tę sztukę, nadinspektorze.
- Doprawdy, sir? - znów zdziwił się Douglas, choć Kellerman zwracał jego uwagę na ten fakt przynajmniej tuzin razy, a okoliczności zejścia nieszczęsnego stworzenia z tego świata były wypisane na gablotce złotymi literami.
- Natomiast standartenfuhrer Huth - powiedział Kellerman wracając do biurka, ale nie siadając za nim - jest świetnym narciarzem. - Wziął do ręki dzbanek z kawą i uśmiechnął się do Douglasa.
Douglas uznał, że oczekuje się od niego jakiejś reakcji, i odezwał się:
- Nie wiedziałem o tym, sir.
- Startował w Garmisch w Olimpiadzie 1936 roku - wyjaśnił Kellerman. Mimo całej swej wrogości do Hutha nie mógł ukryć dumy. - Startował w kombinacji - bieg zjazdowy i slalom. Nie zdobył żadnego medalu, ale sam udział jest zaszczytem, prawda?
- Oczywiście - przytaknął Douglas. Zaczynała go boleć głowa. Był to skutek poprzedniego uśpienia eterem.
- Rodzaj uprawianego sportu bardzo wiele mówi o osobowości człowieka - uśmiechnął się Kellerman. - Standartenfuhrer Huth zawsze się spieszy, a ja nigdy. Czy rozumie pan, o co mi chodzi, nadinspektorze?
- Chyba tak, sir.
- Niech się pan jeszcze poczęstuje kawą - powiedział generał, nalewając mu drugą filiżankę. Gdy pochylił się, Douglas poczuł zapach miętowego cukierka, którym Kellerman odświeżał oddech.
Przy Whitehall połączone orkiestry dowództwa Grupy Armijnej L (Dystrykt Londyn) zaczęły próbę przed uroczystościami Tygodnia Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej. Douglas poznał „Marsz petersburski”, w rytm którego swego czasu miała prawo maszerować jedynie Druga Brygada Piechoty Gwardii, a berlińczycy śpiewali go do bardzo znanych nieprzyzwoitych słów.
- Czy na pewno nie chce pan śmietanki?
Douglas pokręcił przecząco głową. Kellerman zamknął dokładniej okno, ale nie miało to wpływu na słyszalność orkiestry.
- Reichsfiihrer SS pytał mnie o wyniki śledztwa w sprawie, nad którą pan pracuje - tego morderstwa na Shepherd Market. Powiedziałem mu, że wiem bardzo niewiele, i jeśli mam być szczery, czułem się dość głupio.
- Nie ma jeszcze nic szczególnego do meldowania - powiedział Douglas.
- Nie bardzo rozumiem, po co wrócił pan dziś rano do tego domu?
Douglas pił wolno kawę, starając się zyskać na czasie. Huth polecił mu trzymać informacje na temat śledztwa w tajemnicy, ale bez pisemnych instrukcji od jakiegoś ich wspólnego zwierzchnika w dalszym ciągu musiał uważać generała Kellermana za swego przełożonego.
- Jeden z moich funkcjonariuszy - konstabl Dunn, który działał po cywilnemu...
- Ten, który został zamordowany tej nocy?
- Tak jest, sir. Dunn pomagał mi. Znaleźliśmy w domu podejrzanego fotografię. Byli na niej ludzie, którzy przed wojną współpracowali z profesorem Frickiem. Posłałem go, by czegoś się dowiedział o tych ludziach. Sądzę, że zorientował się, iż jest śledzony, i wrzucił kopertę, na której był już wypisany adres domu przy Mafeking Road, do skrzynki pocztowej. Zdawał sobie na pewno sprawę, że przy tego rodzaju dochodzeniu cała poczta stamtąd zostanie przekazana do Scotland Yardu.
- Ale pan poszedł tam, żeby wziąć tę kopertę?
- Tak jest, sir.
- Czy nie wydaje się panu dziwne, że ci ludzie z Ruchu Oporu - a przecież takie grupy zawsze mają sposoby wykradania poczty w czasie przewozu - nie tylko musieli szukać tego adresu, ale również przybyli zbyt późno, by przechwycić listonosza?
- Musiał do nich zadzwonić dozorca tego domu - wyjaśnił Douglas. - Zniknął razem z ludźmi, którzy mnie zaatakowali.
- I stracił pan fotografię profesora Fricka i jego kolegów?
- Tak jest, sir.
- Niech pan się nie dziwi, że wiem tak wiele, nadinspektorze. Pański konstabl zasięgał informacji na temat profesora Fricka w Centralnym Rejestrze, Głównym Archiwum SS, a także w Gestapo. Oczywiście o tego rodzaju poszukiwaniach natychmiast poinformowano moje biuro.
- Oczywiście, sir.
Niemiecka orkiestra na zewnątrz ucichła. Po krótkiej przerwie jednak zaczęła grać „Tannenbaum, o Tannenbaum”. A może to „Czerwony sztandar”, pomyślał Douglas. Melodia była ta sama.
- Profesor Frick nie żyje. Zginął podczas ubiegłorocznych walk. Jego personel został zaangażowany do prac o szczególnym znaczeniu dla Rzeszy - powiedział z naciskiem Kellerman.
- O szczególnym znaczeniu?
- Och, to wcale nie oznacza, że będzie pan zmuszony do zmniejszenia tempa pańskiego śledztwa. Oznacza po prostu, że musi pan wykluczyć z niego współpracowników profesora Fricka. - Kellerman zaczerpnął łyżeczką odrobinkę bitej śmietanki i włożył ją do ust. - Jest to rozkaz zatwierdzony przez samego fiihrera. Nawet reichsfiihrer SS nie ma prawa go zmienić. Czy wyraziłem się jasno, nadinspektorze Archer?
- Całkowicie, sir.
- Doskonale - rzekł Kellerman odsuwając dzbanuszek z bitą śmietanką, jakby nie był mu już potrzebny. Podniósł głowę, uśmiechnął się i ruchem głowy odrzucił kosmyk siwych włosów, który spadł mu na czoło.
Po porannym deszczu jesienny Londyn oświetliły żółtawe, jakby przykurzone promienie słońca. Douglas stanął w korytarzu od strony Embankment i wyjrzał przez okno, by spojrzeć na maszerujące po ulicy połączone orkiestry. Muzykanci wyglądali wspaniale w swoich paradnych mundurach, tuziny mosiężnych instrumentów błyszczały w słońcu, Schellenbaum powiewał końskimi ogonami wskazującymi na jego janczarskie pochodzenie. Był w tym jakiś imperialny przepych. Niemcy zręcznie wykorzystywali swą muzykę wojskową, by wprawiać w podziw i poskramiać podbite ludy Europy. Zanim Douglas doszedł do swojego biura, orkiestra zaczęła grać „Greensleeves”.
Drzwi prowadzące do gabinetu Hutha były otwarte i Douglas dostrzegł Harry'ego Woodsa przeglądającego urzędowe dokumenty piętrzące się na biurku standartenfuhrera.
- Co tam robisz, Harry? - zapytał siadając przy swoim biurku i zaczynając porządkować nagromadzone papiery.
- Doskonałe wyczucie czasu, sir.
- Zaczynam uświadamiać sobie, że zwracasz się do mnie „sir” tylko wtedy, gdy szykujesz jakiegoś cholernego psikusa.
Harry uśmiechnął się. Jego krótko przycięte włosy, choć obficie wysmarowane brylantyną, nie chciały się ułożyć. Wyglądał trochę zabawnie.
- Niech pan spojrzy na to - powiedział, wymachując różową kopią wypisanego na maszynie formularza meldunku. - Nie rozumiem tego całego niemieckiego, ale połapałem się, co tu napisali. - Douglas wszedł do gabinetu Hutha, lecz nie wziął wyciągniętego w jego stronę dokumentu. - Przeczytaj to - nalegał Harry. - Ubawisz się do łez. No, dalej! Machiavelli nie wróci przez najbliższe pięć minut. Obliczyłem, ile czasu zajmują mu jego potrzeby naturalne.
Douglas wziął blankiet meldunku.
MELDUNEK POUFNY
Klauzula bezpieczeństwa.
Dot. nadinsp. Douglasa ARCHERA
1. W czasie, gdy niewielu funkcjonariuszy Policji Metropolitalnej posiadało wykształcenie uniwersyteckie lub przygotowanie zawodowe, wymieniony wyżej funkcjonariusz udowodnił, jak wielkie ma to znaczenie, mimo że większość przeciwna była przyjęciu go do służby od razu w randze inspektora.
2. Trudności, jakie stawiano przy staraniu się o przeniesienie do CID absolwentom Szkoły Policyjnej w Hendon, w świetle wybitnych osiągnięć nadinspektora Archera w pracy detektywistycznej okazały się krótkowzroczną polityką.
3. Douglas Archer jest synem zdolnego, choć wcale nie wybitnego inżyniera, który poległ na froncie zachodnim. Jego matka to córka znanego kierowcy wyścigowego. Archer uczęszczał do jednej ze szkół prywatnych jako uczeń dochodzący, potem studiował na uniwersytecie w Oksfordzie, a następnie wstąpił do Szkoły Policyjnej w Hendon. Surowe wychowanie stworzyło konserwatywną, pozbawioną poczucia humoru osobowość, dopasowaną zresztą doskonale do powolnych, mało wydajnych i zacofanych metod wciąż stosowanych w pracy brytyjskiej policji.
4. Choć uważa się, iż w swoich działaniach Archer posługuje się intuicją, bardziej racjonalnym wytłumaczeniem jego zadziwiającej kariery detektywistycznej jest dobra znajomość naukowych metod opracowanych przez teoretyków kryminologii, w tym również naszego wielkiego pioniera dr. Hansa Grossa. Rozwaga w działaniu i poświęcanie długich godzin pracy idą u niego w parze z obsesyjnym dążeniem do ujęcia przestępcy. Z tej też przyczyny, jak również innych, klauzula bezpieczeństwa tego funkcjonariusza zostaje niniejszym podniesiona z Ba na Aa.
5. Należy też dodać, że Douglas Archer jest jednym z najbardziej lubianych i szanowanych funkcjonariuszy Policji Metropolitalnej i - wbrew niektórym sugestiom niniejszej opinii - jego angielscy koledzy uważają go za człowieka dowcipnego i świetnego gawędziarza.
Podpisano: Fritz Kellerman, gruppenfuhrer Hóherer SS und Polizeifuhreij
- I co pan powie? - zapytał Harry. - Wygląda na to, że wyznaczyli pana do pracy sztabowej w Hendon. - Był to bardziej wyraz niechęci do Hendon niż pochwała dla kolegi.
- Czy rzeczywiście jestem taką pozbawioną poczucia humoru, konserwatywną osobowością?
- Byłeś w porządku, dopóki nie przyszły te sukinsyny - odpowiedział Harry. - Kiedy szkopy sapią nam nad uchem, wszyscy tracimy poczucie humoru. - Wziął meldunek i odłożył go do teczki. - I spójrz jeszcze na to - powiedział, przekładając jakieś papiery.
- Nie chcę już na nic patrzeć - odparł Douglas. Na zewnątrz orkiestra grała „D'ye ken John Peel”.
- Te niemieckie sukinsyny lubią szarpać nam nerwy, prawda? - rzekł Harry. Douglas zmarszczył brwi. Harry uśmiechnął się i poprawił: - Chciałem powiedzieć, że nasi niemieccy goście lubią szarpać nam nerwy.
- Pewnie myślą, że granie starych angielskich melodii ludowych jest miłym gestem i zaskarbi im nasze względy.
Harry Woods wydał wulgarny dźwięk.
- Wiele osób podziela twoje uczucia - stwierdził Douglas. - Ale zachowują je dla siebie.
- No to bardzo bym sobie życzył, żeby tego nie robili - oznajmił z goryczą sierżant. Przysunął się bliżej do Archera. - Czy nie zechciałbyś się spotkać z paroma moimi przyjaciółmi? Z całą pewnością by cię zainteresowali.
Douglas miał przez chwilkę ochotę powiedzieć o spotkaniu z pułkownikiem Mayhew i wyjaśnić, że nawiązał już kontakt z Ruchem Oporu. Zawsze, od dzieciństwa, zwierzał się Harry'emu, pytał go o radę przy każdej decyzji, jaką podejmował w czasie całej swojej policyjnej kariery, i nawet powiedział mu o swoich planach małżeńskich, zanim jeszcze oznajmił to własnej matce. Kiedy Jill dowiedziała się, że jest w ciąży, w drodze do jej rodziców zadzwonili do Harry'ego, żeby zakomunikować mu tę radosną nowinę.
Teraz jednak nie zaufał swojemu przyjacielowi.
- Zawsze byłeś człowiekiem, który należy do wielu organizacji. Dawniej był to klub rugby, klub bokserski. Potem zostałeś sekretarzem Klubu Zbieraczy Znaczków...
- Towarzystwa Filatelistycznego - sprostował z urazą Harry.
- Zawsze lubiłeś zebrania, przemowy i...
- Picie, to chciałeś powiedzieć, prawda? Douglas uniósł ręce w geście pełnym szacunku.
- Dzięki temu jesteś dobrym gliniarzem, Harry. I dlatego jesteśmy dobrym zespołem. To ty zawsze łaziłeś, wierciłeś dziurę w brzuchu kapusiom, gadałeś z łobuzami i wszystko zapisywałeś w pamięci. Ja taki nie jestem - jestem po prostu prawnikiem.
- Porozmawiaj z moimi przyjaciółmi, Doug. Porozmawiaj z nimi, proszę.
- Wcale mi nie ułatwiasz sprawy, Harry. Przyszedłem tu, aby cię przekonać, że musisz z nimi zerwać. A ty próbujesz wciągnąć w to również mnie.
- Proszę, Doug. - Był to właściwie tylko szept, ale płynął prosto z serca, i Douglas z wielkim trudem zdołał wytrwać w przekonaniu, że postępuje logicznie i rozsądnie. Pokręcił głową.
Na korytarzu rozległ się odgłos kroków, stuknięcie obcasów stającego na baczność wartownika i jego głos:
- Heil Hitler!
Drzwi otworzyły się i wszedł Huth. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę Luftwaffe zapinaną na zamek błyskawiczny i wojskowe spodnie. Z jego normalnego munduru pozostała jedynie koszula i krawat.
- Czy któryś z was zna jakiegoś krawca? Potrzebuję nowego munduru. - Wydawało się, że zupełnie nie zwrócił uwagi na fakt, że dwaj podwładni stoją pochyleni nad jego biurkiem.
- Jest jeden taki na Lambeth Road - powiedział Harry, który zawsze znał odpowiedzi na takie pytania. - Szyje właśnie niemieckie mundury. Bardzo dobra robota.
- Nie mam zamiaru występować w konkursie piękności - odparł Huth. - Czy pracuje szybko? Muszę mieć to na jutro wieczór.
- Zadzwonię do niego, szefie. - Huth nie zareagował na ten zwrot i Douglas domyślił się, że przyjął to już jako zwykłą formę wypowiedzi Woodsa. Harry nie był w stanie opanować całej złożoności systemu rang SS.
- Jeszcze jedno, Harry - powiedział dziwnie grzecznie Huth. - Może zechciałby pan posłać to do działu fotograficznego i poprosić ich o sporządzenie negatywu i trzech tuzinów kopii? Będę ich potrzebował w ciągu godziny. Przygotowuję listy gończe. - Podał Harry'emu to samo zdjęcie profesora Fricka, które skradziono Douglasowi. - Tu proszę umieścić wszystkich znajdujących się na tej fotografii na liście osób do natychmiastowego aresztowania i przynieść mi ją do podpisu.
- Jedyną osobą mającą uprawnienia do podpisywania tych list jest generał Kellerman - stwierdził Harry.
- Już nie - odparł Huth. Douglas spojrzał na Woodsa, który uniósł brwi.
Gdy Harry Woods wyszedł do działu fotograficznego, a Douglas usiadł przy swoim biurku, Huth podszedł i oparł się o parapet okienny obok niego.
- Sierżant Woods jest bardzo pracowity - stwierdził.
- Jest najlepszym gliniarzem w całym tym budynku.
- Ale nic mu to nie pomoże, chyba że osłoni go pan ogniem.
- O co chodzi? - spytał Douglas.
- Jest pan odpowiedzialny za sierżanta Woodsa - a to niebezpieczna odpowiedzialność. O to chodzi. Jak długo, według pana, zdoła go pan chronić przed nieuniknionym?
- A jak pan sądzi? - spytał Douglas ze spokojem, którego wcale nie czuł.
- Niezbyt długo. - Douglas podniósł wzrok i zobaczył jeden z ostrych jak brzytwa uśmiechów Hutha. - Niezbyt długo - powtórzył standartenfuhrer.
- To wymaga pańskiego podpisu - rzekł Douglas. Odwrócił dokument, żeby Huth mógł go przeczytać. Standartenfuhrer jednak wyciągnął złote póro z kieszonki koszuli i złożył podpis nie patrząc.
- Nie chce pan tego przeczytać?
- To notatka od Kellermana - odparł Huth. - Informuje mnie, że w przyszłości któraś z jego konferencji w sprawach administracyjnych odbywać się będzie we wtorek zamiast w jakiś inny dzień tygodnia. W przyszłości wiele decyzji zapadać będzie we wtorek. Przekona się pan, że mam rację, nadinspektorze Archer.
Huth wyjął z kieszeni paczkę playersów i zapalił papierosa z niedbałą gracją filmowego kowboja. Zaciągnął się i wypuścił dym nosem.
- Ponieważ we wtorki nie będę mógł w nich uczestniczyć - wyjaśnił po chwili. - Generał bardzo się boi, że moje uwagi mogą znaleźć się w drukowanych sprawozdaniach z tych milutkich konferencyjek. - Schował papierosy nie częstując nimi Douglasa. - Kellerman podejrzewa, że ktoś może mu odebrać tę sympatyczną pracę. Pochlebia mi, że uważa mnie za najbardziej prawdopodobnego kandydata. Zgadza się pan ze mną?
- Owszem, sir.
- Jest pan głupcem, nieprawdaż, Archer?
- Ostatnio wiele osób wyrażało taką opinię, sir.
Huth podniósł się i odwrócił, by spojrzeć przez okno. Na biurku Douglasa zadzwonił miejski telefon.
- Nadinspektor Archer? Mówi pułkownik Mayhew.
Douglas z niepokojem zerknął na Hutha, który nie przejawił jednak najmniejszego zainteresowania.
- Tak? - zapytał ostrożnie.
- O ile się orientuję, ma pan wieczorem złożyć wizytę pannie Barga.
- Tak - odpowiedział Douglas. Zastanawiał się, czy centrala nagrywa tę rozmowę.
- Spotkamy się tam... czy dziewiąta odpowiada panu?
- Jak najbardziej. - Odłożył słuchawkę nie mówiąc do widzenia. Spojrzał na Hutha, ale standartenfuhrer wciąż patrzył przez okno.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, zarządza pan aresztowanie wszystkich osób, które znajdują się na fotografii?
- Owszem - odparł Huth nie odwracając się.
- W związku z morderstwem doktora Spode'a?
- W celu przesłuchania tych ludzi w związku z tym morderstwem.
- Istnieją poważne powody, by przypuszczać, że morderstwo popełnił jego młodszy brat. Z całą pewnością był tego dnia w mieszkaniu na Shepherd Market.
- Nie mam zdania w tej sprawie - stwierdził Huth. - Chcę, żeby wszyscy zostali aresztowani.
- To znaczy, że jeżeli znajdę kogokolwiek z personelu profesora Fricka, mam go aresztować i przesłuchać? - Douglas był poirytowany powściągliwością Hutha.
- Nie znajdzie pan profesora Fricka i wątpię, czy uda się panu znaleźć kogokolwiek z jego personelu.
- Dlaczego?
Huth wolno odwrócił się i spojrzał na Douglasa.
- Dlatego, że współpracownicy profesora Fricka znajdują się pod ochroną niemieckiej armii.
- A te listy gończe, które przed chwilą polecił pan przygotować Harry'emu...?
- To tylko podstęp. Chcemy zmusić tych wojskowych idiotów, żeby powiedzieli nam, gdzie oni są... a nawet by pozwolili nam się z nimi zobaczyć.
- Rozumiem - odparł Douglas, nie rozumiejąc jednak niczego. Czyżby Huth nie widział biletu kolejowego do Bringle Sands, który znajdował się w kieszeni denata? Harry Woods musiał go więc zniszczyć. Teraz nie miał już wątpliwości, że zespół profesora Fricka pracuje dla armii niemieckiej gdzieś w okolicy Bringle Sands, skąd przyjechał człowiek, którego później zamordowano.
- Jeżeli dowie się pan, gdzie armia schowała pracowników naukowych profesora Fricka - oznajmił Huth - załatwię Harry'emu Woodsowi taką opiekę, że nikt nie będzie mu w stanie nic zrobić. -
Zaciągnął się papierosem nie spuszczając wzroku z Douglasa. - W Berlinie pracował dla mnie pijaczek homoseksualista. Przy niektórych jego wywrotowych wypowiedziach nawet pan by zbladł.
- Bardzo łatwo blednę - powiedział Douglas.
Huth go nie słuchał. Jego stalowoszare oczy wwiercały się w Archera.
- Wie pan, co zrobiłem? Dałem cynk, że działa jako prowokator. - Roześmiał się. - Wspaniała obrona, nie uważa pan? Od tej pory nie musiał się nikogo obawiać.
- A kogo miałby się obawiać Harry Woods?
- No cóż, z całą pewnością nie tego siwowłosego, ojcowskiego, starego Fritza Kellermana. To pruski dżentelmen starej daty. - Huth znów się roześmiał, założył płaszcz i wziął kawałek papieru, na którym Harry Woods napisał nazwisko oraz adres krawca z Lambeth Road. Gdy zbliżył się do drzwi, odwrócił się i zapytał: - Znajdzie pan dla mnie młodego Spode'a?
- Chyba tak.
- Czas ucieka - stwierdził Huth i wyszedł.
Rozdział 19
Douglas uśmiechnął się do samego siebie, kiedy po raz pierwszy spostrzegł tego mężczyznę. Był to człowiek, jakiego rzeczywiście mógłby wybrać Huth. Krępy, o rumianej cerze skażonej młodzieńczym trądzikiem, w wieku jakichś dwudziestu lat, może trochę młodszy. Miał na sobie płaszcz z paskiem i tweedowy kapelusz, z rodzaju tych, jakie chętnie nosili wędkarze i profesorowie college'ów. W ręku trzymał zwinięty niedbale parasol i plan miasta, do którego zaglądał, kiedy tylko Douglas się zatrzymywał.
Na Haymarket Douglas wskoczył do przejeżdżającego autobusu. Pomost był już zatłoczony, ale pozostali pasażerowie przesunęli się, robiąc Archerowi miejsce. Popatrzył do tyłu i zobaczył, jak młody człowiek przeciska się przez tłum wracających do domu urzędników i wyciąga głowę, by go nie stracić z pola widzenia. Koło Piccadilly Circus Archer zgubił swego prześladowcę. W połowie drogi do Regent Street wysiadł z autobusu i ruszył na wschód, do Soho.
Było zbyt wcześnie, żeby wstąpić do baru Berty. Poszedł więc piętro wyżej i oddał pożyczony smoking Charliemu Rossi. Charlie mruczał pod nosem, że dostaje go z plamami, ale parę papierosów poprawiło mu humor. Na półce leżał również przygotowany własny smoking Rossiego, złożony staranniej niż kiedykolwiek. Douglas pamiętał czasy, kiedy wypożyczalnia Rossiego słynęła z tego, że przekładano w niej ubrania czarną i białą bibułką, upinano wszystko mnóstwem szpilek i pakowano do pięknych pudełek z nazwiskiem Charliego wypisanym ozdobnym pismem. Teraz staruszek owijał garnitury w gazetę.
Douglas zmusił Charliego do przyjęcia zapłaty za wypożyczenie ubrania, on zaś zrewanżował się, wyciągając spod kontuaru butelkę marsali i dwie szklanki. W porównaniu z innymi swoimi kolegami po fachu Charlie Rossi mógł się uważać za szczęśliwego człowieka, jako Włoch uważany był bowiem za sprzymierzeńca Niemców. Ale wszyscy wiedzieli doskonale, jak Charlie od ponad dziesięciu lat używa sobie na Mussolinim.
Zmierzchało już, gdy Douglas wyszedł na zatłoczone uliczki Soho. Mimo ograniczeń w zużyciu elektryczności, ciągle było tu sporo oświetlonych reklam i Niemcy w mundurach różnych broni ochoczo wydawali pieniądze na oferowane wszędzie rozkosze. Na końcu Old Compton Street przydzielony do policji z West End Central pododdział Feldgendarmerie obsadził stały punkt kontrolny. Podoficer poznał Douglasa i przepuścił go za ogrodzenie przed dwoma umundurowanymi na czarno oficerami broni pancernej i ich przyjaciółkami. Protestowali głośno, ale feldfebel żandarmerii wyjaśnił im, że Douglas jest oficerem SIPO. To natychmiast zamknęło oficerom usta.
Douglas spieszył się. Skręcił na południe koło ruin Palące Theatre, zarośniętych teraz chwastami i dzikimi kwiatami, którym podobno doskonale służyły kordytowe osady w glebie. W dolnej części Charing Cross Road zatrzymał się, by spojrzeć na wystawiony przed sklepem stelaż z książkami. I wtedy zobaczył go znowu. Huth zapewne wyznaczył do tej roli doświadczonego człowieka. Archer zastanawiał się, czy ma to jakiś związek z telefonem od pułkownika Mayhew - ale przecież wyglądało na to, że Huth zupełnie nie zwrócił na tę rozmowę uwagi. Zatrzymał się, aby dać pensa staruszkowi obracającemu korbką katarynki, i odwrócił się. Mężczyzna stanął i spojrzał na plan miasta.
Poirytowany Douglas postanowił urwać mu się raz na zawsze. Przeciskał się szybko przez tłum, trzymając blisko ścian budynków. Kiedy dotarł do wejścia do metra na Leicester Sąuare, zbiegł szybko po schodach, wymijając wchodzących na górę. Gdy znalazł się w dolnym westybulu, przebiegł przez środek hali, obok kas, automatów biletowych i kiosków. Trzymając w ręku legitymację policyjną, minął biletera, który skinął mu głową. Potem zaczął zbiegać ruchomymi schodami, które prowadziły na perony linii Piccadilly.
Peron był zatłoczony. Douglas pomyślał, że śledzący go młody człowiek pewnie wciąż szuka drobnych przy kasie albo sprzecza się z bileterem. Ale specjalnie na to nie liczył. Przecisnął się między ludźmi do pierwszego pociągu. Dyżurny pomógł wepchnąć się do środka kilku ostatnim pasażerom. Automatyczne drzwi zatrzasnęły się z hukiem i metro ruszyło.
Na następnej stacji - Piccadilly Circus - Douglas odczekał do momentu, w którym drzwi właśnie miały się zamknąć, i wyskoczył na peron. Potem przeszedł na drugą stronę, do pociągów jadących na północ. Stał, dopóki z wagonów nie zaczęli wysypywać się pasażerowie, a potem wmieszał się w tłum i wraz z nim skierował do tuneli prowadzących w stronę wyjścia.
Właśnie znajdował się na dolnym podeście ruchomych schodów, kiedy ponownie zobaczył śledzącego go mężczyznę. Tamten zrezygnował już z prób zamaskowania swoich intencji i gdy Douglas zatrzymał się, aby spojrzeć za siebie, nie wetknął nosa w plan miasta. Archer wszedł na schody i stanął nieruchomo, pozwalając unosić się ku górze. Obydwaj musieli choć przez chwilę złapać oddech. Pozornie nie zwracając na siebie uwagi, patrzyli na przepływające obok nich ogłoszenia i głębokimi haustami wciągali ciepłe, stęchłe powietrze.
Od tej pory ich pojedynek stawał się próbą sił. Obydwaj wmówili sobie, że nie istnieje nic ważniejszego. Zmęczony i zdenerwowany Douglas doszedł do wniosku, że jeśli nie uda mu się zgubić ogona, stanie się pośmiewiskiem całej Policji Metropolitalnej. Odwrócił się, by oszacować swego przeciwnika. Tunele linii Piccadilly położone są najgłębiej w całym londyńskim metrze i stanowią najniższą część sieci kolejowej. Schody ruchome prowadzące z peronów na poziom ulicy są bardzo długie. Douglas obserwował mężczyznę uważnie. Tamten bawił się rączką parasola i nie patrzył do góry. Może był to dobry znak. Jeżeli sądził, że Douglas zrezygnował z urwania się spod obserwacji, ostatni wybieg może się udać.
Kiedy wreszcie Douglas dotarł na sam szczyt, machnął legitymacją bileterowi, ale zamiast wyjść, odwrócił się i zaczął zjeżdżać w dół sąsiednimi schodami. Wkrótce obaj mężczyźni znaleźli się obok siebie, jadąc w przeciwnych kierunkach. Twarz ścigającego wykrzywił grymas wściekłości. Wsunął parasol za pasek płaszcza i zaczął przechodzić z jednych schodów na drugie. Schwycił jedną ręką podstawę lampy elektrycznej i przeturlał się tak, że oparł jedną nogę na ruchomej poręczy schodów, którymi zjeżdżał Douglas. Przez moment wyglądało na to, że upadnie. Ale zaraz ze zręcznością akrobaty przerzucił przez poręcz całe ciało i złapał ją wolną ręką. W tym momencie jednak luźno zwinięty parasol wyślizgnął mu się zza paska i upadł z trzaskiem na schody, a on potoczył się w ślad za nim. Jakaś kobieta krzyknęła przeraźliwie.
Wylądował ciężko na ugiętych kolanach, pochylony do przodu, jakby miał zemdleć lub zwymiotować. Gdy stanął prosto, Douglas zobaczył, że trzyma parasol oburącz. Jego dłonie rozsunęły się na boki i nagle błysnęło stalowe ostrze ukryte w bambusowym trzonku. Skoczył do przodu.
Rzucił się na Douglasa rozkładając szeroko ramiona i unosząc wysoko sztylet w zaciśniętej pięści. Zupełnie nie zwracał uwagi na swe własne bezpieczeństwo. Jego dłoń zaczęła opadać łukiem, który powinien zakończyć się w sercu Douglasa, gdyby ogarnięty przerażeniem nadinspektor nie zachwiał się nagle na krawędzi stopnia. Klinga przecięła naramiennik płaszcza i zawadziła o ucho Archera, z którego trysnęła krew.
Kobieta krzyknęła znowu i teraz krzyczała już bez przerwy. Inny głos wzywał policję. Mężczyzna robił już zamach do następnego cięcia. Twarz miał tak blisko twarzy Douglasa, że nadinspektor poczuł jego ciepły oddech i zobaczył szeroko rozwarte oczy zabójcy. Doświadczenie i trening nakazywały mu czekać i stosować jedynie to minimum siły, na które prawo zezwala w przypadku samoobrony. Instynkt jednak kazał mu walczyć.
Uderzył. Usłyszał, że mężczyzna krzyknął z bólu, i poczuł, jak jego pięść ląduje na twarzy napastnika. Ale cios nie powstrzymał skoku atakującego mężczyzny. Całym ciężarem runął na Douglasa i przez moment wydawało się, że upadną obaj. Archer zdołał jednak chwycić się poręczy i spróbował uskoczyć w bok. Przyciśnięty do poręczy, kopnął gwałtownie. Jego but trafił napastnika pod kolanem, wywołując głośny wrzask bólu.
Mężczyzna z ugiętymi kolanami i rozłożonymi na boki ramionami spadał po schodach głową do przodu. Uderzył z trzaskiem o stopień i odbił się, jego ręce i nogi młóciły rozpaczliwie powietrze. Ale nic już nie było w stanie zahamować dalszego spadania. Kiedy runął wreszcie na dolny podest, można było odnieść wrażenie, że eksplodował. Buty, kapelusz, parasol i mapa rozleciały się w różne strony, w płaszczu pękł pasek, odpadły guziki, a poły zawinęły się mu wokół głowy.
Kiedy Douglas dotarł na dół, zdążył się już tam zebrać niewielki tłum. Wkrótce przybyła również policja kolejowa. Mężczyzna był martwy. Jego czaszka pękła, twarz miał zmiażdżoną. Douglas zaczął przeszukiwać kieszenie zabitego. Od wewnętrznej strony marynarki, w specjalnie wszytej kieszeni, znajdował się cienki plik ulotek Ruchu Oporu, zamieniony teraz w krwawą papkę. W portfelu było ponad dwieście funtów w pięciofuntowych banknotach i fałszywa przepustka na godzinę policyjną, która nie zwiodłaby nawet najbardziej krótkowzrocznego dowódcy patrolu.
Douglas odczekał, aż zabrano ciało, i porozmawiał chwilę z oficerem służbowym ze Scotland Yardu, chcąc się upewnić, że raport z tego wypadku natychmiast trafi na biurko standartenfiihrera Hutha. Odrzucił propozycję przebadania i opatrzenia rany karku i ucha. Był już spóźniony na spotkanie z Barbarą Bargą.
Rozdział 20
Kiedy byłem jeszcze początkującym inspektorem, często musiałem interweniować w czasie sobotnich burd pijackich. Ale to było coś zupełnie innego. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że będzie próbował mnie zamordować jakiś zdeterminowany dzieciak z nożem w ręku. - Douglas siedział wygodnie w najlepszym fotelu i popijał z kubka gorącą zupę.
- A czy nie przypuszczasz - zapytała Barbara - że on miał jakiś związek ze standartenfuhrerem Huthem?
- I chciał mnie zabić na jego polecenie? Huth nie musiałby zadawać sobie takiego trudu. Teraz, kiedy został upoważniony do podpisywania spisów osób do natychmiastowego aresztowania, mógłby mnie wpakować do obozu koncentracyjnego i nikt by już mnie więcej nie zobaczył.
Wzdrygnęła się.
- A może wysłał go, żeby cię przestraszyć?
- Huth napędza mi stracha i bez tego - odparł Douglas. - Nie potrzebuje nikogo, kto wymachiwałby sztyletami.
Barbara podeszła do fotela od tyłu i przechyliła się przez oparcie, żeby go pocałować.
- Biedactwo - powiedziała. - Może chcesz jeszcze filiżankę zupy?
- Nie, dziękuję. Już mi starczy.
- Wciąż uważam, że powinieneś napić się szkockiej. - Podała mu kromkę chleba i widelec do opiekania. - Przeżyłeś szok.
Douglas wziął od niej widelec i chleb i pochylił się, aby przysunąć go do syczących płomieni gazowych. Ręka mu drżała.
- W Anglii przypiekanie grzanki należy do obowiązków mężczyzn - wyjaśnił. Chciał w ten sposób powiedzieć, żeby nie traktowała go jak kalekę.
- Albo jest to podstępny sposób Anglików, żeby nikogo innego nie dopuścić do ognia.
- Czy tak właśnie wyglądają twoje doświadczenia z Anglikami?
- Z niektórymi z nich... Ludzie stali się przygnębieni i nerwowi, prawda, Douglasie? Ich brak pewności siebie sprawia, że stają się nieszczerzy i trudno mieć do nich zaufanie. - Przerwała, obawiając się, czy przypadkiem go nie obraziła.
- Zawsze byliśmy tacy - odparł Douglas. - Ale jeżeli tak to czujesz, to po co nadstawiasz głowę zadając się z... - Nie wymienił jednak nazwisk Mayhew, Bensona i Stainesa.
- Ojej, ależ jesteś dyskretny, Doug - powiedziała. - Widzę, że dobre imię damy jest u ciebie zupełnie bezpieczne.
Grzanka zaczęła dymić. Douglas odwrócił ją i teraz opiekał drugą stronę.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Powiedzmy, że nie potrafię się oprzeć utytułowanemu Anglikowi.
Douglas wiedział, że były inne powody, ale nie nalegał. Przez radio nadawano muzykę taneczną, prosto z sali balowej hotelu „Savoy”. Carrol Gibbons grał na swoim słynnym białym fortepianie. Przez parę minut słuchali piosenkarza śpiewającego „Anything Goes”.
Podała masło do grzanki - jasne, domowej roboty i bardzo smaczne.
- W gruncie rzeczy nie mam z tym nic wspólnego, Doug - powiedziała nagle. - Ale ponieważ mam swoją stałą kolumnę w gazecie, mogę być cenna dla pułkownika i innych... A z mojego punktu widzenia jest to temat, którego dobry reporter nie ma prawa przepuścić.
- Ale w jaki sposób nawiązali z tobą kontakt? I dlaczego uznali, że mogą mieć do ciebie zaufanie?
- Mój były mąż pracuje w Waszyngtonie dla Departamentu Stanu.
Aha, więc to tak, pomyślał Douglas. Były mąż!
- I pomaga ludziom kontradmirała Conolly'ego w znalezieniu odpowiednich dojść.
- Jakie Conolly ma szanse?
- Ma... - chciała wygłosić jakąś żartobliwą uwagę, ale zobaczyła, jak bardzo Douglasowi zależy na jej odpowiedzi. - Nie za dobre, Douglasie. Kongres nie ufa wojskowym przywódcom. Mają z nimi zbyt wiele do czynienia w Ameryce Południowej. Gdyby w Waszyngtonie był Churchill albo lord Halifax, czy w ogóle ktoś, o kim wcześniej słyszeli... - Odczekała chwilę, żeby zobaczyć jego reakcję na tę pesymistyczną ocenę. Skinął głową. - Pułkownik Mayhew - ciągnęła dalej - wierzy, że wydobycie króla spod straży Niemców warte byłoby niemal każdej ceny.
- Mnie też to powiedział - przytaknął Douglas. - Ale przecież ostrzegłaś mnie przed nim i całą resztą.
- I ostrzegam cię dalej - uścisnęła jego rękę z czułością. - Kiedy Mayhew mówi, że zaryzykuje niemal wszystko, to znaczy, że zaryzykuje dowolną liczbę takich jak ty.
- Nie lubisz Mayhew?
- Za bardzo przypomina mi mojego byłego męża - powiedziała. Douglasa ucieszyły obie te opinie.
Pułkownik Mayhew przybył kwadrans po dziewiątej. Wszedł do ciasnego, niewielkiego saloniku strząsając krople deszczu ze swego płaszcza.
- Dobry wieczór, Archer. - Zdjął płaszcz. - W związku z godziną policyjną zamykają „Boodles and Whites” zbyt wcześnie, i ktoś taki jak ja nie ma gdzie spędzić wieczoru.
Barbara i Douglas uśmiechnęli się uprzejmie. Oboje wiedzieli, że Mayhew nigdy nie należał do ludzi, którzy spędzali wieczory w klubach.
- Co się panu stało w kark? - zainteresował się pułkownik.
- Jakiś chłopak dziś wieczorem usiłował mnie zasztyletować - rzekł Douglas.
- Mój Boże! - zawołał Mayhew. - Wygląda na to, że niewiele brakowało, a udałoby mu się. Kto to był?
- Jeden z pańskich chłopców, jak sądzę - odparł Douglas.
- Nie mam żadnych chłopców - stwierdził chłodnym tonem Mayhew. - Jest tu jakiś korkociąg? - Podniósł do góry butelkę wina, którą wyjął z kieszeni płaszcza.
Barbara trzymała już korkociąg w ręku.
- Ach, ci praktyczni Amerykanie - zauważył Mayhew. Ze zręcznością kelnera zdjął folię z szyjki, wytarł górę korka i wyciągnął go nie wstrząsając butelki. - Nie mam żadnych chłopców - powtórzył, unosząc butelkę pod światło, żeby sprawdzić, czy nie poruszył osadu. - I nie mam również zabójców na zawołanie.
Douglas podał mu ulotkę.
- W jego kieszeni pełno było tego - oznajmił. Mayhew ujął ją za róg i podniósł z wyraźnym niesmakiem.
- Co to za plamy? - zapytał i oddał ulotkę Douglasowi.
- Krew - odparł Archer. - On nie żyje.
- Ludzie chcą coś robić - wtrąciła się Barbara. - Nawet jeżeli jest to tylko rozdawanie ulotek z takimi hasłami. Chcą okazać, jak bardzo nienawidzą Niemców.
- No proszę - rzekł Mayhew. - Ci Amerykanie! Porywczy, niecierpliwi i tak pełni energii. - Podał im obojgu kieliszki.
- Na zdrowie - powiedział Douglas. Wypili wino. - Moja praca - mówił dalej - polega na walce z przestępcami. Brytyjskie społeczeństwo ma prawo być chronione przed morderstwami, rabunkiem i przemocą. Czy muszę tłumaczyć ofiarom tych przestępstw, że nie lubię pracować pod zwierzchnictwem Niemców? - Dotknął karku. Bolał coraz bardziej i zaczynał pulsować.
- Nie gorączkuj się, chłopie. Nikt nie krytykuje policji, podobnie jak nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie twierdzić, że straż pożarna zachowuje się nielojalnie, bo gasi ogień, choć jest podporządkowana Niemcom.
- Żałuję, że nikt nie wyjaśnił tego temu chłopakowi, który mnie napadł.
- Jest pan szczególnym przypadkiem. - Mayhew odstawił kieliszek, uniósł dłonie, by ogrzać je przy ogniu, i zatarł je energicznie. - To propagowanie osiągnięć „Archera z Yardu”... Oczywiście wiem, że wcale pan tego nie popiera. - Uśmiechnął się jak gwiazda filmowa do fotografa. - Ale znani ludzie zawsze narażeni są na ataki. Nikt z chórzystów, tancerzy czy muzyków, którzy występują w „Palladium” w specjalnych rewiach dla Wehrmachtu, nie dostaje listów z pogróżkami. Otrzymuje je natomiast Maurice Chevalier - podobnie jak inne najsławniejsze gwiazdy.
Barbara uniosła opróżniony kieliszek, więc Mayhew dolał jej wina.
- Ale przecież to wszystko akademickie rozważania, pułkowniku - powiedziała. - Teraz należy szybko zrobić coś, co zapobiegnie dalszym próbom zabicia Douglasa.
- Cóż pani chce, żebym zrobił, moja droga? Czy powinienem rozpuścić wiadomość, że Douglas Archer jest obecnie pełnoetatowym członkiem Ruchu Oporu?
- Jezu Chryste, pułkowniku - powiedziała Barbara. - Chce go pan wystawić na cel każdego wariata i głupka, który zjawi się w pobliżu?
- Zrobię wszystko, co pani i nadinspektor sobie zażyczycie. Sądzę jednak, że po chwili zastanowienia sami państwo przyznacie, że o wiele bardziej niebezpiecznie jest mieć opinię, iż należy się do Ruchu Oporu, niż... - Nie dokończył zdania.
- Pułkownik Mayhew ma rację, Barbaro. Po prostu będę musiał być ostrożniej szy.
- Najprawdopodobniej okaże się to najlepszym rozwiązaniem - oświadczył Mayhew. - Z tego, co mi pan powiedział, można sądzić, że nikt nie będzie przypuszczał, iż ten zamach był jakąś inscenizacją. - Upił nieco wina. - Od tej pory Niemcy będą pana uważali za jednego z najbardziej godnych zaufania ludzi.
- A jeśli następny zamach się uda - rzekł Douglas - postawią mi pomnik. W pańskich ustach brzmi to niezwykle atrakcyjnie, pułkowniku.
Mayhew uśmiechnął się. Był to zaraźliwy uśmiech i wbrew swoim uczuciom Douglas odpowiedział mu również uśmiechem.
- Tak już lepiej - powiedział pułkownik. - Kiedy król będzie wolny i opublikuje oświadczenie na temat prawdziwego statusu kontradmirała Conolly'ego, wszystko zacznie układać się w całość.
- Dokąd uda się król? - spytała Barbara.
- Wielu ludzi przeżyje rozczarowanie. Jak sądzę, spodziewają się go w Ottawie. Ale politycznie bardziej będzie przydatny w Waszyngtonie. Jednak Jego Królewska Wysokość może zechcieć przyłączyć się do swojego brata na Bahamach, albo nawet udać się na Bermudy...
- Wypiję toast na tę intencję - oznajmiła.
- A Barbara Barga będzie miała z tego wszystkiego wyłączny materiał - dodał Mayhew.
- Mam na to niewielkie szanse - odparła Barbara. Wypiła wino. - Czy rzeczywiście jest taka możliwość?
- Prowadziliśmy rozmowy z człowiekiem o nazwisku Georg von Ruff. To generał major ze sztabu admirała Canarisa, dowódcy Abwehry - wywiadu wojskowego. Jest wprawdzie generałem, ale również należy do zdecydowanych przeciwników Hitlera. Wspominał nawet kiedyś, że istnieje plan jego zamordowania.
- I wierzy mu pan? - zapytał Douglas.
- Owszem, wierzę - stwierdził Mayhew. - To ludzie ze świetnych niemieckich rodzin, zawodowi żołnierze starej daty. Nie czują żadnej sympatii ani do NSDAP, ani do tych łobuzów z SS.
- Rzeczywiście, istnieją poważne tarcia między niemiecką armią okupacyjną a SS - przytaknął Douglas.
- I my musimy to wykorzystać - powiedział Mayhew. - Dziękuję Opatrzności, że muszę negocjować z tymi Prusakami, a nie z esesmańskimi opryszkami.
- Ale czy oni rzeczywiście coś zrobią? - zapytała Barbara. - Może to tylko próżne gadanie?
- Spodziewają się pewnych korzyści - wyjaśnił Mayhew. - Poza tym armia bardzo ostro protestuje przeciwko nowym koncepcjom, według których Wielka Brytania miałaby w niedługim czasie przejść pod zarząd Reichskommissariatu, znalazłaby się wtedy bowiem poza kompetencjami naczelnego dowództwa wojsk lądowych. Wojskowi chcą tu pozostać przy władzy i sądzę, że byłoby to również naszym interesem. Wszystko, co może podważyć autorytet Kellermana i jego SS, automatycznie przynosi korzyści wojsku.
- Uwolnienie króla rzeczywiście zrobiłoby z SS durniów - przytaknął Douglas. - - Prawdopodobnie Kellerman zostałby usunięty.
- Pan zaś twierdzi, że mogłoby to urządzać tego pańskiego Hutha, prawda? - rzekł Mayhew.
- Owszem - - stwierdził Douglas. - Ale dopiero się okaże, w jakim stopniu byłby skłonny współdziałać.
- Jeżeli Huth zostanie dopuszczony do tajemnicy - powiedziała Barbara - może was zdradzić.
- Właśnie w tej sprawie nadinspektor Archer zgodził się nam pomóc - wyjaśnił Mayhew. - Może w czasie rozmowy z Huthem poczynić pewne aluzje na temat naszego planu, a potem opowie nam, jak standartenfuhrer na to zareagował.
- Owszem, mogę to zrobić - skinął głową Douglas.
- Uważaj na siebie, Doug - poprosiła Barbara. Ujął jej dłoń i uścisnął, dodając otuchy.
Mayhew wstał.
- To będzie następny krok, Archer. Zostawiam panu wolną rękę, sam pan zadecyduje, jak to rozegrać. - Popatrzył na swoje odbicie w wiszącym nad kominkiem lustrze w bogato rzeźbionej oprawie. - Tylko niech pan zbyt nie szarżuje, to za ryzykowne. Delikatna aluzja wystarczy. - Zmarszczył brwi i poprawił muszkę w grochy, mocniej zaciskając węzeł. - Simpson na Piccadilly ma niewielki zapas ciepłej bielizny - wełnianej, przedwojennej jakości. Wczoraj trochę kupiłem. Zapowiada się diabelnie chłodna zima.
- W mojej sytuacji nie będzie mi zbyt zimno - stwierdził Douglas.
- No cóż, dobranoc - uśmiechnął się Mayhew. - Niech pan da znać, kiedy będzie pan miał odpowiedź. Nie muszę panu wyjaśniać, co się stanie, jeżeli się pomylimy.
- Nie, nie musi pan - przytaknął Douglas.
- I niech pan z łaski swojej przez tydzień, albo trochę dłużej, stara się nie trafiać na łamy ilustrowanych czasopism, dobrze?
Douglas skinął głową. Wiedział, że pułkownik Mayhew lubi mieć ostatnie słowo.
Rozdział 21
Chmury, które pełzły tuż przy ziemi, zabierały ze sobą ostatnie ślady letniego ciepła. Powietrze było zimne. Douglas zjadł śniadanie z chłopcami i panią Sheenan, a potem wyjechał do Generalnego Obozu Izolacyjnego w Little Wittenham, w Berkshire.
Na tę podróż wzdłuż doliny Tamizy do Wallingford i obozu udało mu się załatwić sobie jeden z samochodów Lotnej Brygady. Był to railton special. Na głównej drodze Douglas przydepnął pedał gazu i zaczął wyciągać ponad dziewięćdziesiąt mil na godzinę.
Było to doskonałe miejsce na obóz tego rodzaju. Pętla Tamizy otaczała ten kawałek ziemi z trzech stron, a jej obwód zamykała droga łącząca dwie położone nad rzeką miejscowości o tej samej nazwie - Wittenham. Przesuwające się szybko od zachodu chmury zapowiadały dalsze opady, a na wschodnim horyzoncie błyszczała ostro w zimnym świetle słonecznym linia wzgórz Sinodun i ich prehistorycznych fortyfikacji.
Miejsce to robiło przygnębiające wrażenie. Była to mniej więcej mila kwadratowa typowych, pozbawionych jakichś indywidualnych cech, zbudowanych z prefabrykatów baraków Ministerstwa Wojny, doskonale znanych wszystkim brytyjskim żołnierzom. Teraz jednak otaczał je wysoki płot z drutu kolczastego, oddzielający teren właściwego obozu jenieckiego od warsztatów, w których wykonywano protezy, i baraków obok wartowni, skąd inwalidzi je odbierali.
Biuro komendanta znajdowało się w strefie zaostrzonego reżimu - we wspaniałym starym domu w wiosce Long Wittenham. Douglasa powitano z zachowaniem wszelkich wymogów etykiety, ale nie był tu mile widziany i wcale nie usiłowano tego ukryć. Komendant powitał go zaledwie skinieniem głowy i natychmiast przekazał pod opiekę jakiegoś oficera.
Kapitan artylerii był młodym człowiekiem. Wysoki i szczupły, miał ów rodzaj pigmentacji skóry, który sprawiał, że jego twarz pozostawała blada w każdym klimacie. Miał tak jasne i delikatne włosy, że brwi były niemal niewidoczne, oczy natomiast osadzone głęboko i podkrążone, wargi blade i bezkrwiste. Nie był to jednak wygląd człowieka spędzającego życie w rozpuście. Kapitan przypominał raczej jednego z tych wrażliwych i delikatnych młodzieńców, których tak chętnie malowali prerafaelici.
- Bardzo proszę - powiedział z nieco przesadną uprzejmością, otwierając drzwi przed Douglasem.
Mówił nerwowo i zachowywał się jak ambitna gospodyni zabawiająca ważnego gościa. Pochodził z Kolonii i jego elegancki sposób wysławiania się i akcent były nietypowe dla 35 Infanterie Division, sformowanej w większości z mieszkańców Schwarzwaldu. Ale kapitan był jednak nie tylko kimś, kto niezbyt pasował do otoczenia - był również wytrawnym żołnierzem zawodowym, który pracował w Ministerstwie Wojny i przez pewien czas służył w sztabie dywizji. Był także jednym z niewielu oficerów artylerii posiadających doświadczenie bojowe w użyciu całkowicie nowych gąsienicowych dział samobieżnych. Niewątpliwie mógł się czuć poirytowany wyznaczeniem go na stanowisko zastępcy adiutanta w obozie jenieckim. I nie pozostawił Douglasowi co do tego żadnych wątpliwości.
Wszystko wokół miało jednolicie monotonny wygląd. Pomalowane na biało kamienie wyznaczały brzegi wszystkich ścieżek, liny odgradzały placyk przed wartownią, gaśnice wypolerowane były do lśnienia i wszystko to nosiło cechy wręcz obsesyjnego porządku, jaki wszystkie siły zbrojne starają się narzucić ludziom i otoczeniu. Gdy przechodzili do następnej strefy obozu, Douglas spostrzegł strzałki kierujące przybyszów do biura dowódcy warty i zauważył, że nie jest to Generalny, ale Generalski Obóz Izolacyjny. Niemcy trzymali tu brytyjskich i alianckich oficerów w stopniu brygadiera i wyżej.
- Mają zapewnioną pracę - wyjaśnił młody oficer artylerii. - Robią tu i naprawiają protezy dla inwalidów wojennych.
- Czy inni oficerowie-jeńcy wojenni również pracują?
- Chodzi panu o Konwencję Genewską, prawda? - Kapitan poprawił szary jedwabny szalik i podniósł kołnierz ciężkiego wojskowego płaszcza. - Początkowo istotnie był to pewien problem, ale Wydział Prawny szybko znalazł rozwiązanie. Udzieliliśmy tym generałom dymisji z armii brytyjskiej. Tak więc z formalnego punktu widzenia są obecnie cywilami przebywającymi w areszcie.
- W takim razie powinni znajdować się pod strażą cywilnej policji.
- No cóż, jest tu pewien sprytny kruczek prawny. Zostali odosobnieni ze względu na śledztwo, które ma wyjaśnić ich postępowanie w czasie działań wojennych. Uzasadnia to przetrzymywanie ich w wojskowym obozie izolacyjnym.
- Bardzo sprytne - stwierdził Douglas.
- Nie mają również prawa do sądu wojennego - wyjaśnił kapitan. - Zgodnie z prawem międzynarodowym, jeniec wojenny posiada identyczne prawa jak równy mu stopniem żołnierz armii, która wzięła go do niewoli. A w niemieckich siłach zbrojnych oznacza to prawo do przewodu sądowego prowadzonego przez równych mu stopniem. Może pan to sobie wyobrazić? Żeby osądzić jednego z tych jegomościów, należałoby zwoływać trybunał składający się z niemieckich generałów. - Roześmiał się na samą myśl o tym.
Szli szybkim krokiem. Wiatr szarpał ich płaszcze i kołysał drzewami w opętańczym tańcu. Dotarli do szlabanu i ogrodzenia z drutu kolczastego. Wartownicy zasalutowali, a kapitan skierował się do pierwszego baraku i wprowadził Douglasa do środka.
- To lekka praca - wyjaśnił. - Poza tym mają tu zakwaterowanie i wyżywienie. Powodzi im się lepiej niż wielu cywilom.
- Czy rzeczywiście pan tak uważa, kapitanie? - spytał Douglas.
Barak nie był ogrzewany. Niemłodzi jeńcy pracowali przy stołach, gdzie za pomocą prostych narzędzi - ręcznych pras, wiertarek i młotków - wykonywali protezy. Pomieszczenie rozbrzmiewało odgłosami ich pracy. Żaden z nich nie podniósł głowy, by spojrzeć na przybyszów.
- Czy chce pan zobaczyć, co robią? - zapytał kapitan podnosząc głos, by przekrzyczeć hałas.
Douglas pokręcił głową. Nagle jednak ujrzał twarz, którą pamiętał z gazet i kronik filmowych oglądanych w czasie ostatnich dni walk.
- Chciałbym porozmawiać z tym człowiekiem - powiedział. Kapitan schwycił wskazanego mężczyznę za ramię.
- Ty! - powiedział. - Nazwisko, dawny stopień i numer obozowy!
Starszy mężczyzna stanął sztywno na baczność, z dłońmi przyciśniętymi do szwów spodni i opuszczonym podbródkiem, jak podchorąży z pruskiej szkoły wojskowej.
- Tak jest, sir - odpowiedział nie podnosząc wzroku. - Wentworth, generał major, więzień numer 4583.
- Czy to pan dowodził Grupą W? - spytał Douglas.
- Tak, ja - odparł stary człowiek.
Pod sam koniec walk zorganizowana naprędce manewrowa brygada Wentwortha zajęła nadmiernie rozciągnięte linie obronne wzdłuż rzeki Colne. Niemieckie oddziały pancerne usiłowały oskrzydlić Colchester i zrolować obronę od flanki opartej o brzeg morski. Wynik walk był już wtedy przesądzony, ale zacięta obrona Wentwortha dała flotylli niszczycieli Home Fleet czas na wypłynięcie z Harwich. Krążyły wówczas słuchy, że Churchill i król są na pokładzie tych jednostek. Niektórzy wierzyli w to do tej pory.
- Dobrze pan walczył, generale - stwierdził Douglas.
- Zrobiłem to, za co mi płacono - odparł Wentworth.
- Zrobił pan więcej - powiedział Douglas. - Stworzył pan historię.
W starym człowieku coś zbudziło się do życia. Jego oczy roziskrzyły się i wbił wzrok w Douglasa, jakby chciał się zorientować, czy słowa te oznaczają, że istotnie Churchill i król zdołali uciec. Potem skinął głową i odwrócił twarz. Jego wzruszenie sprawiło Douglasowi przyjemność. Odgłosy uderzeń młotków prawie umilkły i w baraku zapadła cisza. Być może oznaczało to koniec rozmowy, ale nikt nie ruszył się z miejsca.
- Walczyłem tam - rzekł kapitan. - Dowodziłem baterią artylerii samobieżnej StuG III, wyposażonej w działa szturmowe - jedyne, jakie były na tym odcinku.
- Zaatakował pan wzdłuż szosy z Londynu, około piątej po południu - powiedział Wentworth. Pokiwał głową. - Mój dowódca artylerii pułkowej połączył się ze mną telefonicznie i powiedział, że zwalczanie was ogniem artylerii nic nie da. Byliście wciąż w ruchu.
- Wspierałem nasz batalion saperów - odparł kapitan. - Mieliśmy zaatakować linie obronne przed Colchester i związać was walką. Powiedziano nam, że zadanie ma zostać wykonane za wszelką cenę.
- Kiedy nadeszliście, wszystko już się właściwie skończyło - stwierdził generał. - Byłem zaskoczony, że moi chłopcy zdołali utrzymać się tak długo. Wie pan, to było dobre wojsko. - Podmuch wiatru załomotał szybami w oknach i drzwiami tak głośno, że stary człowiek popatrzył z niepokojem. - O siódmej wieczorem rozkazałem artylerzystom zniszczyć zamki dział. Powiedziałem dowódcom pododdziałów, żeby każdy podejmował decyzje na własną rękę. W tym czasie piechota, zablokowana na wyspie Mersea, wywieszała już na domach białe flagi. A marynarka zameldowała mi, że wasze ciężkie działa wstrzeliwują się w port w Harwich.
- Czy mogę przekazać od pana wiadomość komuś na zewnątrz? - zapytał Douglas. Spojrzał na kapitana, spodziewając się, że zaprotestuje. Niemiec odszedł jednak na bok i nie interesował się już starym generałem.
- Mojej żonie - odparł generał. - Proszę jej powiedzieć, że mnie pan widział, że jestem zdrowy i dobrej myśli. - Z wysiłkiem odpiął guziki wojskowej koszuli i odnalazł kawałek kartki z adresem i telefonem żony. Wyglądało, jakby nosił przy sobie ten wygnieciony skrawek papieru od wielu miesięcy w nadziei, że ktoś uczyni mu taką propozycję.
Douglas wziął karteczkę i poszedł za kapitanem, który zmierzał już w stronę przeciwległych, prowadzących dalej drzwi. Odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na Wentwortha, i napotkał rzędy wpatrzonych w siebie oczu starych mężczyzn, na których twarzach malowały się różne stopnie zdziwienia, pogardy, nienawiści i zawiści.
- Dlaczego właśnie on pana zainteresował? - spytał kapitan. - Dlaczego Wentworth?
Douglas sięgnął do górnej kieszeni i znalazł przepustkę SD, zaopatrzoną w łatwy do rozpoznania podpis reichsfuhrera SS. Był to dziwny, zygzakowaty podpis, podobny do runicznych znaków SS. Douglas uniósł przepustkę tak, że znalazła się na wysokości oczu kapitana. Oficer uśmiechnął się słabo i skinął głową. Więcej pytań na temat Wentwortha nie było.
- W dalszym ciągu chce pan iść do działu wydawania protez?
- Tak jest - odparł Douglas.
Ponownie wyszli na zewnątrz. Mijali szeregi baraków różniących się jedynie wymalowanymi numerami. Wzgórza Sinodun zniknęły we mgle, a ciemne chmury pędziły przez niebo jak brudne parowozy. Zanim dotarli do czterech połączonych baraków, w których wydawano protezy, w powietrzu czuło już się deszcz.
Najdłuższy barak przedzielony był ladą, biegnącą przez całą jego długość. Za nią widniały szeregi półek z dokumentami, narzędziami i częściami zamiennymi, którymi zajmował się tuzin mężczyzn w podeszłym wieku, ubranych w brązowe fartuchy magazynierów. Przed ladą stali inwalidzi czekający ną obsłużenie.
- Kto tu otrzymuje protezy?
- Byli wojskowi wszystkich stopni, którzy zamieszkują południowo-wschodnią strefę kontroli - odparł kapitan oficjalnym tonem. Entuzjazm, z jakim opisywał swój udział w walkach o Colchester, dawno minął.
- Albo mieszkał tam podczas składania podania...?
- Tak jest.
- Jakie dokumenty muszą okazać, żeby przejść przez te drzwi?
- Nikt nie zostanie przepuszczony nawet przez zewnętrzną bramę bez książeczki żołdu z poświadczeniem, że został zwolniony z armii brytyjskiej i nie podlega obowiązkowi służby pracowniczej, oraz adnotacją informującą, że nie jest poszukiwany przez Trybunał Zbrodni Wojennych. Trzeba również mieć aktualny dowód tożsamości, aby udokumentować, że miejsce zamieszkania zostało zarejestrowane w miejscowej policji. No i oczywiście kartę z poświadczeniem terminu zgłoszenia się tutaj.
- Wygląda na to, że wszystko jest w porządku - powiedział Douglas.
- Jest w porządku - oświadczył kapitan. Dotknął kołnierza munduru w miejscu, w którym wisiałby Krzyż Rycerski, gdyby nagrodzono go tym cenionym odznaczeniem.
- Usłyszałem od pana tylko teorię - stwierdził Douglas. - Kiedy po raz ostatni sprawdzał pan, czy to wszystko jest rzeczywiście przestrzegane?
Kapitan skrzywił się.
- Chce pan, żebym zaalarmował wartowników?
- To ostatnia rzecz, na której by mi zależało. Chciałbym, żeby poszukiwany przeze mnie człowiek wszedł bez przeszkód. - Douglas odwrócił się i powiódł spojrzeniem wzdłuż lady. - A teraz proszę mi pokazać, gdzie są główki i panewki stawu łokciowego.
- Czy to jakiś żart? - spytał kapitan.
- Kiedy żartuję, poruszam uszami.
- Części zamienne wydawane są przy drugim końcu lady. Za tamtymi drzwiami znajduje się warsztat, w którym dopasowują małe elementy i wykonują drobne naprawy.
Obaj odwrócili się, żeby spojrzeć na młodego człowieka z lśniącą, nową protezą nogi. Najwidoczniej założył ją po raz pierwszy. Być może miał nadzieję, że kiedy ją przymocuje, będzie mógł od razu pokuśtykać do domu. Tragiczne rozczarowanie wyraźnie malowało się na jego twarzy. Starszy mężczyzna w brązowym kitlu podtrzymywał go, obejmując mocno ramieniem szczupłe ciało chłopaka, który opierał się na nim prawie całym ciężarem.
- Zawsze na początku jest trudno - tłumaczył łagodnie starszy człowiek.
Na czole chłopca błyszczały krople wyciśniętego wysiłkiem i bólem potu.
- Proszę mnie puścić! - powiedział chłopak cicho, ale z naciskiem. - Niech mnie pan puści!
- Nikomu się to nie udaje za pierwszym razem - powiedział starszy mężczyzna głębokim, miękkim, choć wyraźnie nawykłym do rozkazywania głosem.
- Nic mi nie będzie - nalegał chłopiec. Mówił głosem tak wątłym jak jego ciało.
- Upadniesz, chłopie!
Znajdowali się niedaleko poprzeczek i chłopak wyciągał w ich stronę ręce. Starszy mężczyzna trzymał go jednak nadal.
- Puść mnie! - Głos chłopaka był teraz głośniejszy i wyższy. Zaczął się wyrywać. - Nie jesteś już żadnym cholernym generałem. Puść mnie, ty stary durny sukinsynu!
Starszy człowiek zesztywniał, zatrzymał się i puścił go, lecz jego ręka pozostała uniesiona w powietrzu w ochronnym geście. Chłopak zatoczył się do przodu, z pełną determinacji miną przygryzając dolną wargę i machając rękami w powietrzu. Początkowo wydawało się, że zdoła dotrzeć do celu, zanim jednak zdążył schwycić poprzeczkę, jego metalowa noga przekręciła się i upadł ze straszliwym hukiem, tracąc na chwilę oddech. Przez chwilę leżał nieruchomo jak martwy, a potem całe jego ciało zaczęło trząść się w bezgłośnym, rozpaczliwym szlochu.
Mężczyzna w kitlu czekał. Obserwował chłopca uważnie, pozornie nie zwracając uwagi na nikogo. Potem ukląkł ze starczą ostrożnością i szepnął:
- Spróbuj jeszcze raz, dobrze?
Chłopiec nie odpowiedział. Twarz miał ukrytą w ramionach, ale tył głowy poruszył się prawie niedostrzegalnym potakującym gestem. Starszy mężczyzna rozwichrzył mu włosy gestem, który był zarówno upomnieniem, jak i wyrazem sympatii.
- Części protez rąk są tam - oznajmił kapitan.
Było ich pełno - całe półki, aż do samego sufitu. Większe elementy znajdowały się na płaskich tacach, mniejsze były zamknięte w blaszanych pudłach, do których dla łatwiejszej identyfikacji przymocowano drutem po jednej znajdującej się wewnątrz części.
Douglas zobaczył pudło, którego szukał. Przysunął drabinkę i wspiął się do najwyższej półki, na której stało. Wewnątrz znalazł część podobną do tej, którą podniósł z podłogi mieszkania na Shepherd Market. Najwyraźniej nie był to zbytnio poszukiwany element, w pudle bowiem znajdowała się tylko jedna sztuka. Przywiązano do niej karteczkę z napisem: Robert John Spode - pilne. Douglas spojrzał na nią. Nie była identyczna z częścią znalezioną w mieszkaniu. Tamta rurka, która powodowała, że sztuczny staw łokciowy był tak masywny i ciężki, nie pasowałaby do tego uproszczonego, lekkiego elementu. Schował go do kieszeni. Popatrzył w dół na kapitana artylerii, ale twarz oficera była zupełnie bez wyrazu.
- Czy już pan kończy? - zapytał Niemiec. - Jeżeli nie usiądziemy do obiadu dokładnie o pierwszej, będziemy musieli jeść z oficerami służbowymi w kantynie, a byłby to posiłek, który raczej nie przypadłby panu do gustu.
- Nie będę jadł obiadu - odparł Douglas. - Chcę dokonać aresztowania. - Zszedł po stopniach drabiny.
- Ale nie tutaj - stwierdził kategorycznym tonem oficer.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Mówił pan, że chce porozmawiać z cywilem, i w tej sprawie nie było żadnych sprzeciwów. Ale to obiekt wojskowy i nie podlega ani policji, ani SS. Nawet Heinrich Himmler nie ma prawa wydawać tu żadnych poleceń. Nasze rozkazy pochodzą z OKH w Berlinie i są przekazywane za pośrednictwem naczelnego dowódcy armii okupacyjnej i Komendantury. Nikogo pan tu nie zaaresztuje.
- Prowadzę dochodzenie w sprawie o morderstwo - rzekł Douglas. - Armia brytyjska zawsze pomagała policji...
- Nie interesuje mnie historia starożytna - odparł kapitan. -
Jeżeli trzeba tu kogoś aresztować, zrobi to armia niemiecka. Ale tylko pod warunkiem, że dostarczy mi pan pełną dokumentację sprawy i okaże papiery upoważniające do przejęcia więźnia pod swoją straż.
- W takim razie stanę przed bramą i dokonam aresztowania poza obrębem obiektu wojskowego.
- Doskonale - oznajmił kapitan. Twarz miał spokojną, ale w głosie kryła się zjadliwość. - Jeżeli jednak jest pan uzbrojony i nastąpi jakaś strzelanina, polecę moim wartownikom, żeby podjęli niezbędne kroki w celu samoobrony oraz ochrony obiektu, personelu i więźniów. A to oznacza jeszcze większą strzelaninę. Będzie pan za to w pełni odpowiedzialny, a poza tym uznam przeprowadzenie aresztowania w pobliżu ogrodzenia za akt prowokacji. I mój raport stwierdzi to wyraźnie.
- Byłem oficerem policji, kiedy pan chodził jeszcze do szkoły - powiedział Douglas. - Nigdy nie potrzebowałem broni, by kogoś aresztować, i dziś również nie będę jej potrzebował.
Kapitan skinął głową i ponownie spojrzał na zegarek, jakby sprawdzając, ile czasu pozostało do obiadu.
- Może pan urządzi się na wartowni? - odezwał się pojednawczym tonem. - Zobaczy pan swojego człowieka, kiedy będzie nadchodził drogą z Clifton Hampden. Wszyscy muszą nią iść do tej bramy. I może zaaresztuje go pan, zanim tu dotrze?
- Dobrze - odparł Douglas.
Kapitan otworzył drzwi. Wyszli obaj na zewnątrz i ruszyli w stronę wartowni.
- Czy nie ma pan nic przeciwko temu, że pójdę do stołówki na obiad? - spytał kapitan. - Straciłem dziś rano śniadanie.
- Czyżby pan zaspał? - rzekł Douglas lekko ironicznym tonem.
- Poszedłem do kościoła - stwierdził wyniośle kapitan. - Przyślę panu jedzenie do wartowni. Jest może coś, czego pan nie lubi?
- Kiedyś było coś takiego - odparł Douglas. - Ale już zdążyłem zapomnieć, co.
- Kotlety wieprzowe są zawsze znośne.
- Bardzo pan uprzejmy, dziękuję.
Młody kapitan dotknął daszka czapki, ale jego oczy były zimne i wrogie.
- Zawsze chętnie pomagam dżentelmenom z Sicherheitspolizei. - Otworzył drzwi do wartowni i gestem zaprosił Douglasa do środka.
Był to drewniany budynek z oknami wychodzącymi na cztery strony - jak w nastawni kolejowej - który stał pośrodku wąskiej, wiejskiej drogi. Z jednej strony baraku, obok podnoszonego okienka, przez które przychodzący podawali swoje dokumenty, znajdował się niewielki pulpit.
W pomieszczeniu było bardzo ciepło. W powietrzu unosił się zapach parafinowego piecyka i pospiesznie teraz gaszonych papierosów. W środku znajdowało się trzech żołnierzy. Jeden siedział przy okienku i patrzył wzdłuż drogi, która prowadziła do rozkoszy Oksfordu. Pozostali dwaj siedzieli przy stole próbując naprawić uszkodzone skrzydło wielkiego modelu samolotu. Na widok wchodzących wszyscy stanęli na baczność.
- To jest nadinspektor Archer ze Scotland Yardu - oznajmił kapitan. - Będzie korzystał z tego baraku przez mniej więcej godzinę, ale jego obecność nie będzie przeszkadzać w pełnieniu przez was obowiązków służbowych. Prawda, nadinspektorze?
- Oczywiście - odparł Douglas.
Kiedy kapitan wyszedł, żołnierze rozluźnili się i postawili Douglasowi krzesło koło pieca. Przesunął je tak, aby móc obserwować drogę na całej jej długości.
Po krótkiej przerwie siedzący przy pulpicie wartownik zapalił papierosa, a pozostali dwaj ponownie zajęli się balsą i ostro pachnącym klejem.
Obserwacja drogi była nużącym zajęciem i Douglas ucieszył się, gdy ubrany w białą kurtkę kelner ze stołówki przyniósł mu tacę z jedzeniem - bulion w termosie, kotlet wieprzowy z kapustą, zieloną sałatę, ser Liederkranz i czarny chleb.
Kończył właśnie ostatni kawałek sera, gdy o trzeciej piętnaście powrócił kapitan.
- Ciągle nie ma pan szczęścia, co? - Potrzymał żołnierzy w pozycji na baczność, gdy ustawiał sobie krzesło naprzeciw Douglasa. - Jak długo ma pan zamiar tu czuwać?
- Przyjdzie na pewno - odparł Douglas. Kapitan usiadł wygodnie.
Czarne chmury zasnuły niebo i zaczął padać drobniutki deszcz. Niemiec rozpiął mokry płaszcz, wyciągnął nogi w butach z cholewami i westchnął jak człowiek, który właśnie skończył obfity posiłek.
- Kiedyś pilnowałem ośmiuset jeńców przewożonych promem z Harwich do Niemiec. To było w nocy... I było zupełnie oczywiste, że chcieliby uciec. Przecież wszyscy mieli w Anglii żony i rodziny. Niektórzy z nich niemal mogli widzieć swoje domy - byli z pułków formowanych w tej części kraju. Wiedziałem, że muszę być czujny. Komendant poprzedniego transportu został postawiony pod sąd wojskowy, bo stracił dwóch jeńców... - Kapitan zdawał się nie dostrzegać trzech żołnierzy stojących wciąż sztywno na baczność. - I choć były dowody wskazujące na to, że ci zaginieni utonęli, oficer mimo wszystko został zdegradowany... Cholerny pech.
- Cholerny pech - powtórzył Douglas, ale kapitan zdawał się nie zauważać sarkazmu w jego głosie.
- Szkoci byli najtwardsi - a miałem ich na tym statku aż dwie kompanie. Nie podobał im się pomysł, że muszą iść do obozu jenieckiego...
Douglas spostrzegł nagle w zachowaniu kapitana coś nienaturalnego. Zobaczył, że Niemiec wciąż zerka w bok. Wstał, by spojrzeć przez znajdujące się za nim okno. Mniej więcej w odległości trzydziestu jardów szedł człowiek ubrany w brązowy płaszcz, jaki nosiło wielu jeńców. Niósł na ramieniu duże tekturowe pudło, trzymając je w taki sposób, że z wartowni nie widać było jego twarzy.
Douglas podszedł do drzwi. Kapitan przyglądał mu się.
- Proszę poczekać! - zawołał.
Nadinspektor jednak otworzył już drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Pudło niesione przez mężczyznę sprawiło, że gdy rozbryzgując namokłą deszczem ziemię przechodził szybkim krokiem przez bramę, nie dostrzegł Douglasa. Archer włożył rękę do tylnej kieszeni.
- Nie strzelać, bo otworzę ogień! - krzyknął kapitan sądząc, że Douglas sięga po broń.
Douglas schwycił mężczyznę za ramię. Drugą dłonią wyciągnął z kieszeni kajdanki i zacisnął jedną bransoletę na przegubie Spode'a, zanim ten zdążył puścić swoje pudło. Prawy rękaw jego brązowego płaszcza łopotał na wietrze.
- OK - powiedział Spode. - OK. - I tekturowe pudło upadło z łoskotem na ziemię.
Douglas odwrócił się i spojrzał na kapitana, który stał przed wartownią trzymając w ręku wzięty ze stojaka karabin. Nie mógł się zorientować, czy Niemiec ma zamiar zastrzelić jego, Spode'a, czy też chce bronić świętego terytorium zarządzanego przez niemiecką armię
Obozu Izolacyjnego w Little Wittenham. Uśmiechnął się do niego i założył drugą obrączkę kajdanek na swój przegub.
- Jest pan aresztowany, Spode - oświadczył.
- Za co?
- Za morderstwo. Jestem ze Scotland Yardu i ostrzegam pana, że wszystko, co pan powie, może zostać użyte jako dowód rzeczowy przeciwko panu.
- Ach, morderstwo - rzekł ze smutkiem Spode.
Douglas trącił nogą tekturowe pudło. Rozwaliło się i w jego wnętrzu zobaczył rozłożoną na części protezę. Podniósł pudło. Kapitan podszedł do nich.
- Czy chce pan coś powiedzieć na temat aresztowania ludzi na obszarze wojskowym, kapitanie?
Oficer spojrzał na kajdanki, więźnia, a potem znowu podniósł wzrok na Douglasa.
- Czego się pan teraz spodziewa, nadinspektorze? - zapytał. - Oklasków?
Ale teraz Niemiec zdołałby przeszkodzić Archerowi w odwiezieniu więźnia do Londynu jedynie zatrzymując ich obu. Nie mógł wiedzieć, czy policjant ma przy sobie kluczyki do samozatrzaskujących się kajdanek, próba zaś przeszukania mogłaby oznaczać konieczność zastosowania przymusu lub aresztowania. A przed tym nawet on musiał się zawahać.
- Potrzebuję pokoju, w którym mógłbym go przeszukać - powiedział Douglas.
- Dobrze. Właśnie się zastanawiałem, w jaki sposób ma pan zamiar prowadzić samochód - odparł kapitan. Uśmiechnął się. - Pójdźmy na kompromis - zaproponował. - Niech mi pan pozwoli przysłuchiwać się wstępnemu przesłuchaniu. Jeżeli przekonam się, że zarzuty oskarżenia są rzeczywiście niepodważalne, dam panu na drogę do Londynu kierowcę i uzbrojonego konwojenta.
- Doskonale - zgodził się Archer.
Spode sprawiał wrażenie, że nic nie rozumie z tej rozmowy prowadzonej po niemiecku, kiedy jednak ruszyli, wydawał się wiedzieć, dokąd zmierzają. Trzej mężczyźni weszli do baraku, w którym wydawano protezy, i ruszyli wąskim przejściem między regałami. Douglas zauważył, że pudełko z przegubowym połączeniem stawu łokciowego protezy stoi w dalszym ciągu na ladzie, otwarte i puste, tak jak je zostawił. Ale ktoś odczepił wiszący na pudełku egzemplarz okazowy i zabrał go. Z całą pewnością wszystko było gotowe na przyjęcie Spode'a, pomyślał. Czasami szczerze podziwiał pomysłowość swoich ziomków.
Kapitan zaprowadził ich do jednego z zaimpregnowanych kreozotem drewnianych baraków. Niewiele się w nich zmieniło od czasów, gdy urzędował tu RAF. Te same trzydzieści metalowych łóżek, piętnaście poobijanych szafek, dwa proste stoły, cztery drewniane krzesła, jeden piec i metalowa skrzynka na węgiel. Z tą jednak różnicą, że za czasów RAF-u, przed zawieszeniem broni, mieszkańcy tego baraku nigdy nie glansowali popękanego linoleum tak, że błyszczało jak lustro, nie polerowali pieca tak, że połyskiwał jak chromowany, nie myli stołu tak, że pachniał mydlinami, ani nie składali z taką precyzją koców.
Nad każdym łóżkiem wisiała mała drewniana ramka zawierająca kawałek papieru ze starannie wykaligrafowanym nazwiskiem brytyjskiego generała. Kapitan przeszedł do znajdującego się w końcu baraku pokoju, w którym poprzednio mieszkał podoficer, komendant baraku. Pod warstwą farby można było dostrzec nazwisko jakiegoś dawno już zapomnianego kaprala RAF-u. Obecnie nad tym miejscem w mosiężnej ramce znajdowała się wizytówka, na której wypisano gotyckimi literami: Dieter Scheck, 34. Fiisilier-Rgt.
- Scheck to jeden z moich ludzi - wyjaśnił kapitan. - Były artylerzysta. Teraz jest w domu na urlopie. Możemy skorzystać z jego pokoju. - Otworzył przed nimi drzwi.
Był to maleńki pokoik, ale jego lokator zrobił wszystko, żeby czuć się tu wygodnie. Na ścianie wisiał niewielki stary krucyfiks. Rozpięty na nim wyprężony, kanciasty Chrystus był niewątpliwie dziełem niemieckiego artysty. Nad metalowym łóżkiem znajdowała się kolorowa pocztówka - reprodukcja „Madonny z Dzieciątkiem” Giotta. Douglas spojrzał na półkę z książkami. Biografia Wagnera, Wordsworth w przekładzie na niemiecki, Biblia, kilka niemieckich powieści detektywistycznych i książka o szachach. Na szafce przy łóżku leżało pudełko z figurami szachowymi, szachownica, kilka blankietów listowych Feldpost i rachunek od kupca bławatnego z Oksfordu.
- Czy to panu odpowiada?
Pokój był bardzo mały, ale Douglas uznał, że wystarczy.
- Zostaje pan? - zapytał w nadziei, że może kapitan zmienił zdanie.
- Tak - odparł kapitan. Archer przekręcił klucz w zamku, wyjął go i schował do kieszeni.
- Czy ma pan broń, kapitanie?
- Nie. Dlaczego pan pyta?
Douglas po prostu chciał wiedzieć, czy jest w tym pokoju jakaś broń, ale tylko wzruszył ramionami bez słowa. Nie cierpiał udzielania wyjaśnień. Harry'emu nigdy nic nie musiał wyjaśniać. Rozpiął obrączkę kajdanków na ręce Spode'a.
- Nie rób tylko żadnych głupstw, chłopie - uprzedził.
Spode uśmiechnął się. Miał niewinną chłopięcą twarz i należał do tego typu ludzi, którzy w wieku trzydziestu lat mogą wciąż sprawiać wrażenie szesnastolatków.
- Nazywa się pan Spode i jest pan bratem...
- Nie musi pan zadawać sobie tyle trudu z tym wszystkim - powiedział Spode i uśmiechnął się. - Czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że... - zrzucił płaszcz z ramion.
Bez pomocy jednej ręki była to skomplikowana czynność, ale inwalida dał sobie radę. Rozwiesił popelinowy, zmoczony deszczem płaszcz na oparciu krzesła. Ubranie miał stare, ale dobrej jakości. Douglas spostrzegł, że dłoń Spode'a jest biała i delikatna, jak u dziecka.
- Niech mi pan powie, jak udało się panu wpaść na mój trop? - zapytał kaleka. Nie było w tym goryczy czy zdenerwowania. Niewielu aresztowanych okazywało taki wewnętrzny spokój jak on.
- Staw łokciowy pańskiej protezy. Znalazłem go w mieszkaniu na Shepherd Market. Potoczył się pod fotel.
- Wiedziałem, że ryzykuję, przychodząc tu dzisiaj, ale cholernie trudno poradzić sobie bez protezy.
- Miał pan pecha - odparł Douglas.
- Prawda? - Wydawało się, że Spode znalazł pociechę w tym stwierdzeniu. - Przypuszczałem, że ta część protezy mogła odpaść mi w mieszkaniu, ale uznałem, że jest to szansa jedna na milion.
- Jedna na milion - przytaknął Douglas. - Pracuje pan w tym obozie, prawda?
- Moje papiery są w całkowitym porządku! Nie podlegam obowiązkowi odbywania pracy w Niemczech. To tylko dla pełnosprawnych mężczyzn w wieku od osiemnastu do czterdziestu lat. Spodziewał się pan, że nadejdę drogą, co? Nieomal wymknąłem się panu, prawda?
- Niewiele brakowało.
- I wymknąłem się panu w szkole na Beech Road?
- Byłem nieostrożny.
- Chciałem tylko znaleźć sposobność, by porozmawiać z panem. Pański syn jest miłym chłopcem. Spytałem go, kiedy jest pan w domu. Chciałem przyjść i porozmawiać z panem.
- Chciał się panu oddać w ręce policji?
- Powiedziano mi, że jest pan przyzwoitym facetem. Ale zawsze złapie swojego człowieka, tak o panu piszą w gazetach, prawda? Wygląda na to, że gazety miały rację. - Spode uśmiechnął się.
- Czy zabił pan swojego brata?
- Tak - odpowiedział inwalida. Już się nie uśmiechał.
- Dlaczego?
- Czy ktoś mógłby mnie poczęstować papierosem? - zapytał Spode.
- Oczywiście - odparł Douglas, ale kapitan artylerii już wyciągnął ciężką papierośnicę, taką, jakie matki ofiarowują swoim synom w nadziei, że osłonią ich serce przed kulami.
- Może spróbują panowie moich? - zapytał. - Jakie pan woli, nadinspektorze? Mam francuskie, tureckie i amerykańskie.
Douglas popatrzył na niego przez chwilę nic nie mówiąc. Potem rzekł:
- Od dawna już nie paliłem francuskiego papierosa. Kapitan podał mu jednego i zapytał:
- Czy pozwoli pan, żeby więzień również zapalił?
- Oczywiście - potwierdził jeszcze raz Douglas.
Spode siedział na niewielkim krześle, odwrócony plecami do drzwi wejściowych. Kapitan podsunął mu papierośnicę. - Tureckie są po lewej stronie... Tu są francuskie, zawsze wykrusza się z nich tytoń... Amerykańskie po prawej.
- Dziękuję - powiedział Spode. Kapitan przypalił mu papierosa. Młody człowiek zaciągnął się, wydmuchnął chmurę słodkawo pachnącego dymu i rzekł: - Kochałem mojego brata... bardziej niż kogokolwiek na świecie. - Popatrzył za okno, gdzie czerwone popołudniowe słońce opadało we wściekle kotłujące się deszczowe chmury. - On chciał, żebym został muzykiem. - Przerwał, jakby jego słowa mogły być dla Douglasa wystarczającym uzasadnieniem, dlaczego tak bardzo kochał swojego brata.
- Mój ojciec nie wierzył we mnie. Kochał mnie, ale nie wierzył - ani we mnie, ani w Boga, ani w nic innego. - Spode patrzył nieobecnym wzrokiem, jakby błądził myślami gdzieś daleko. Podniósł papierosa do ust i zaciągnął się głęboko.
- Dlaczego więc zabił pan brata? - Douglas chciał, żeby zabrzmiało to brutalnie, i udało mu się.
Ale Spode'a niełatwo było sprowokować. Palił dalej i uśmiechał się.
- Zrobiłem to. Czy nie wystarczy, że to powiedziałem? A może chciałby pan dostać również moje własnoręcznie podpisane przyznanie się do winy?
- Owszem - odparł Douglas.
Spode wykorzystał jedyny dostępny papier do pisania - blankiet listowy Feldpost. Wyjął z kieszeni ołówek i nabazgrał w poprzek kartki, która wydawała się uciekać spod jego niezgrabnych białych palców: Zabiłem mojego brata - i złożył podpis. Podał kartkę niemieckiemu oficerowi.
- Czy zechce pan to poświadczyć, kapitanie?
Kapitan umieścił pod zeznaniem swoje nazwisko, stopień, numer i datę, a następnie przekazał dokument Douglasowi.
- Dziękuję - rzekł Archer. - Wciąż jednak chciałbym wiedzieć, dlaczego?
- Przypomina pan kogoś ze starej powieści detektywistycznej - powiedział Spode. - Detektyw musi ustalić sposoby, motywy i możliwości. Przecież to właśnie każą robić detektywom w ich szkołach, czyż nie?
- Nie - odparł Douglas. - Tylko w powieściach.
- To najlepszy papieros, jakiego udało mi się wypalić od wieków - stwierdził Spode. - Czy pański jest równie dobry, nadinspektorze? Przypuszczam, że w więzieniu nie dają papierosów. - W jego słowach nie było prowokacji. Sprawiał wrażenie chłopca, któremu obce są podstępy i matactwa. Douglas zrozumiał teraz, dlaczego tak wiele osób było skłonnych chronić go przed prawem.
- Czy był pan w wojsku?
- Pracowałem razem z bratem w laboratorium. Kiedy jednak podeszły niemieckie czołgi, próbowałem jeden z nich podpalić za pomocą butelki z benzyną. W Home Guard nazywali to koktajlem Mołotowa. Kiedy instruktor o tym opowiadał, wszystko wydawało się proste, ale butelka, którą rzuciłem, nie zapaliła się. Czy brał pan również udział w walkach?
- Nie - powiedział Douglas. - Pierwszymi Niemcami, jakich zobaczyłem, byli muzycy orkiestry wojskowej maszerujący po Oksford Street. Powiedziano mi wtedy, że w nocy ogłoszono Londyn otwartym miastem. - Douglas nie chciał, by zabrzmiało to jak próba usprawiedliwienia, ale jeżeli aresztuje się kogoś, kto stracił rękę walcząc w pojedynkę z czołgiem, trudno, żeby zabrzmiało to inaczej.
- Nic pan nie stracił - odparł Spode. - Wszystko się skończyło, zanim się właściwie zaczęło. Tylko cholerny idiota może próbować zablokować koło napędowe Pzkw IV za pomocą lewarka do kół. Minął mnie i nawet nie zauważył - zabierając po drodze moją rękę. - Westchnął i uśmiechnął się.
- Ale mimo to... - rzekł Douglas.
- Chce pan zeznań, czy może rozgrzeszenia? - Spode znowu się uśmiechnął.
Kapitan zdjął czapkę i wytarł skórzaną podkładkę. Przedwcześnie łysiał i przez jego rzadkie, cienkie blond włosy wyraźnie widać było bladą skórę. Kiedy zdjął czapkę, wydawało się, że przybyło mu dwadzieścia lat, bo jego oczy nie były oczami młodego człowieka. To nie miejsce na przesłuchanie, pomyślał Douglas. Spode sprawiał wrażenie, jakby nie traktował aresztowania poważnie.
- Pański brat był poparzony radiacją - stwierdził nadinspektor. - Czy pan o tym wiedział?
- Jestem fizykiem - odparł Spode. - Oczywiście, że wiedziałem.
- Pracował pan z nim razem?
- Tak - kiedy byliśmy w zespole profesora Fricka.
- Gdzie to się stało?
- W laboratorium.
- Nie bądź głupi, chłopcze - upomniał go Archer. - Prędzej czy później będziesz musiał mi to powiedzieć.
- Co to jest radiacja? - zapytał kapitan.
- Rodzaj promieniowania wysyłanego przez niestabilne jądra atomowe - wyjaśnił Douglas. - Może być śmiertelne.
- Posprzeczaliśmy się wtedy po raz pierwszy w życiu - powiedział Spode. - Mój brat zawsze o mnie dbał. Pomagał mi w moich pracach domowych, ratował przed łobuzami i wolał, żeby za moje przewiny karano jego, a nie mnie. Podziwiałem go i kochałem... Nigdy się nie sprzeczaliśmy, dopóki nie zaczęliśmy pracować nad tym przeklętym eksperymentem z bombą atomową. Powiedziałem mu, że stanie się to przyczyną naszej śmierci, i stało się...
- Przyczyną jego śmierci była kula - stwierdził Douglas. Spode przez chwilę zastanawiał się nad jego słowami, a potem przytaknął skinieniem głowy.
- Czy ma pan ze sobą ten staw ramieniowy? - zapytał. Douglas sięgnął do kieszeni i znalazł tę część. Pokazał ją Spode'owi, który przypatrywał się jej, jakby widział ją po raz pierwszy.
- Znalazł pan to w mieszkaniu?
- Tak - odparł Douglas. Spode oglądał wykonany ze stopu element, jakby był czymś nadzwyczajnym. Nie zdziwiło to Archera. Zetknął się już z ludźmi tak samo zafascynowanymi dowodem rzeczowym, który ich zdradził. Dopiero gdy chował fragment protezy z powrotem, w drugiej kieszeni poczuł inny twardy kształt. Uświadomił sobie, że pokazał Spode'owi lżejszy egzemplarz, bez wzmacniającej rurki, a nie ten, który miał przedstawić jako dowód rzeczowy. Nie widział jednak powodu, żeby wyjaśniać mu tę pomyłkę. Wydało mu się to bez znaczenia.
- Byłem na miejscu wcześniej - powiedział Spode. - Wiedziałem, że zawsze zostawia klucz pod wycieraczką. Wszedłem do środka i czekałem, aż wróci do domu.
- Z pistoletem?
- To on miał pistolet, nadinspektorze. Kupił go w pubie niedaleko stacji kolejowej Euston. Dał za niego trzy funty. - W maleńkim pokoiku zrobiło się ciemno i nagle o szyby zabębnił deszcz. Blade światło padało z wąskiego okna na blat stołu i wydobyło z mroku kształt krucyfiksu.
- Dlaczego?
- Bardzo cierpiał. Był nie tylko fizykiem, posiadał również wiedzę medyczną. Wiedział, że nie ma już szans.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że było to samobójstwo?
- To trudno wyjaśnić - odparł Spode. - Obaj zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka. Kiedy uruchamia się taką rzecz jak ta, zanim człowiek zorientuje się, co się dzieje, ma już do czynienia z reakcją łańcuchową.
- Ale przecież posprzeczaliście się? - spytał Douglas.
- Pracował bez tarczy, a ja ją miałem. - Spode przeżegnał się. - Posprzeczaliśmy się, bo martwiłem się o niego.
Kapitan założył czapkę.
- Czy to morderstwo, nadinspektorze?
- Morderstwo ma miejsce wtedy, kiedy zabójstwa dokonuje się z premedytacją.
- A więc to nie było morderstwo?
- O tym zadecyduje sąd - odparł Douglas. - Chodźmy. Niech pan nałoży płaszcz. - Wstał i spojrzał przez okno. Ciągle padało.
- Eleazar... - powiedział Spode. - Wydał się na śmierć, aby ocalić swój lud.
- Eleazar? - spytał Douglas. Gdy odwrócił się w stronę Spode'a, zobaczył, że klęczy jak w modlitwie. Czekał przez chwilę z zakłopotaniem. Cicha modlitwa Spode'a była niemal niesłyszalna zza dłoni, którą trzymał tuż przy twarzy. Potem nagle przewrócił się, zwalił się na bok i z łoskotem uderzył twarzą o podłogę.
Archer pochylił się, schwycił Spode'a za kołnierz i wsunął mu palce do rozchylonych już bezwładnie ust. Poczuł cierpki, łatwy do rozpoznania zapach gorzkich migdałów.
- Cyjanek - powiedział. - Otruł się! - Odwrócił ciało na plecy i rozejrzał się wokół, poszukując wody, którą mógłby przepłukać Spode'owi usta. - Niech pan zadzwoni do waszej sekcji medycznej - odezwał się do kapitana. - Proszę zażądać leków pobudzających pracę serca. Może uda się nam go ocalić.
Kapitan podniósł słuchawkę.
- Już z nim koniec - oznajmił spokojnie. - Widziałem, jak działają te kapsułki z cyjankiem, kiedy w ciągu kilku pierwszych dni po zawieszeniu broni nasze grupy poszukiwawcze dokonywały aresztowań zbrodniarzy wojennych. - Postukał widełkami telefonu. - No, odezwijcie się wreszcie - powiedział do milczącej słuchawki.
Bezwładne ciało Spode'a nie reagowało na ponawiane przez Douglasa próby wywołania torsji. Oczy były już szkliste, pulsu nie dawało się wyczuć.
Kapitan odłożył ciągle milczącą słuchawkę.
- Cholerni telefoniści - rzekł. - Teraz, po zakończeniu wojny, armia schodzi na psy. Myślą jedynie o tym, jak szybko pójdą do cywila.
- Biedny dzieciak - westchnął Douglas. Zamknął Spode'owi oczy.
- Pan nie jest katolikiem, prawda?
- Nie - odparł Archer. - Nie jestem. W ogóle nie jestem wierzący.
- W takim razie nic pan nie zrozumie - stwierdził kapitan.
- Niech pan spróbuje.
Niemiecki oficer przyglądał się Douglasowi z namysłem, a potem spojrzał na ciało Spode'a.
- Święty Tomasz z Akwinu twierdził, że samobójstwo jest grzechem, bowiem stanowi występek przeciwko społeczeństwu. Odbierając sobie życie, człowiek pozbawia społeczeństwo czegoś, co prawnie mu się należy. Współczesna teologia natomiast rozszerzyła możliwość rozgrzeszenia tego czynu na ludzi, którzy oddają swe życie w dążeniu do wyższego dobra. Lekarzy, którzy świadomie ryzykują życiem podczas epidemii, kapłanów narażających się na prześladowania. Są również święte dziewice, które raczej wolą odebrać sobie życie, niż ulec gwałtowi. Obecnie czci się je jako męczennice.
- Eleazar... Usłyszałem, że powiedział „Eleazar”.
- Który poszedł na śmierć, aby ocalić swój lud. Tak, dla samobójców nie wszystko jest stracone. Istotą sakramentu jest zawsze pojednanie. I jeżeli mamy w sobie dość miłosierdzia, aby wierzyć, iż byliśmy świadkami wyrażonego przed śmiercią żalu za grzechy, Spode może nawet dostąpić kościelnego pogrzebu.
- Ale dlaczego to zrobił?
- Zabił swojego brata. Katolik nie chciałby żyć mając sumienie obciążone takim grzechem.
- Powinienem go zrewidować przedtem.
- Czy to nie wszystko jedno? - zapytał kapitan. - Ma pan jego zeznania na piśmie, ten swój świstek papieru. Może pan teraz zamknąć sprawę, prawda?
Rozdział 22
Powinienem kazać pana za to rozstrzelać - powiedział Douglasowi Huth, gdy tylko nacisnął guzik urządzenia zabezpieczającego przed podsłuchem. Douglas nie odpowiedział.
- Jedzie pan sam, bez powiadomienia mnie, nie pozostawia żadnego kontaktowego telefonu, nie informuje ani mnie, ani sierżanta Woodsa, co ma pan zamiar robić. Potem wdziera się pan na teren wojskowy... - Huth przerwał, jakby zabrakło mu słów. - Te wojskowe sukinsyny zawsze starają się znaleźć u nas coś, do czego mogliby się przyczepić, i teraz dał im pan doskonały pretekst do składania zażaleń. Czy wie pan, że ostatnie dziesięć minut spędziłem na przepraszaniu jakiegoś cholernego wojskowego pułkownika...? Nienawidzę pańskiej kretyńskiej gęby, Archer. Czemu, u diabła, nic pan nie mówi? Oniemiał pan?
- Uzyskałem podpisane zeznanie - powiedział Douglas.
- Ty cholerny idioto! Angażuję tysiąc osób do pracy nad tą sprawą. Prowadzone są dochodzenia od wytwórni ciężkiej wody w Norwegii po Laboratorium Curie w Paryżu. Czy sądzi pan, że jestem zainteresowany jakimś nagryzmolonym zeznaniem na temat jakiegoś jednego cholernego morderstwa?! I to w sytuacji, kiedy morderca nie żyje?
- Polecił mi pan znaleźć mordercę - rzekł Douglas. - Więc znalazłem go. Mam nawet pisemne zeznanie. Czego do diabła jeszcze pan ode mnie chce?
Znowu na chwilę zapadła cisza. Wreszcie Huth odezwał się:
- No, no. To już lepiej. Nie wiedziałem, że pana na to stać. Nie słyszałem, żeby kiedykolwiek podniósł pan głos.
- Cóż, skoro teraz już wiem, że pan to lubi, będę się darł ciągle.
- Niech mnie pan posłucha, Archer. Zabałaganił pan całe dochodzenie. Nie zależało mi na zwłokach Spode'a - chciałem dowiedzieć się od niego jak najwięcej: co wie, co robił, z kim rozmawiał przez telefon. I bardzo chciałbym przechwycić jego pocztę, aby uzyskać trop, który doprowadziłby mnie do pozostałych członków tej bandy. - Zanim Douglas zdołał odpowiedzieć, Huth znów zaczął mówić: - Czy tę kapsułkę z cyjankiem wyciągnął z kieszeni, czy miał ją schowaną w ustach? Gdzie ją miał?
- A co to za różnica?
- Wyjaśnię panu, co to za różnica - warknął Huth. - Jeżeli wyjął ją z kieszeni, to do przeprowadzania aresztowań będę potrzebował lepszych funkcjonariuszy. Jeżeli natomiast ci ludzie umieją umieszczać cyjanek w zębach, będziemy musieli zrewidować naszą technikę aresztowania. I chcę to dać na teleks jeszcze przed ranem.
- On wyjął cyjanek z kieszeni. Przeżegnał się i zaczął się modlić.
Mógł wtedy włożyć do ust tę kapsułkę.
- A pan po prostu stał tam i patrzył, idioto?
- Tak.
- I ten przygłupi kapitan artylerii też sobie patrzył?
- Tak.
- I żaden z was nie zauważył, co on robi?
- Nie.
- Czy ten kapitan miał szansę przekazać mu kapsułkę?
- Nie, sir. Oczywiście, że nie.
- Niech mi pan nie wciska tej gadki: „nie, sir, oczywiście, że nie, sir”. Słyszałem już o takich przypadkach. Sprawdzono dla mnie archiwa Gestapo w Berlinie. Ktoś właśnie położył na moim biurku odpowiedź z teleksu. Ten kapitan Hesse jest katolikiem. Czy wiedział pan o tym?
- Nie omawialiśmy problemów teologicznych.
- Ten Spode również był katolikiem - oznajmił Huth. - Wiedział pan o tym?
- Mam obecnie powody tak sądzić - rzekł Douglas.
- Niech pan nie próbuje być wobec mnie sarkastyczny, Archer. Nie lubię tego. Zadaję” panu proste pytania i życzę sobie uczciwych odpowiedzi. I jeszcze raz pytam: czy od chwili, kiedy aresztował pan Spode'a, ten cholerny kapitan miał możliwość przekazania mu czegokolwiek?
- Najmniejszej, sir.
Douglas usłyszał szelest papieru, jakby Huth kartkował leżące na biurku dokumenty. Wreszcie standartenfuhrer odezwał się:
- Niech pan chwilowo nie sporządza żadnych pisemnych raportów, ani nawet notatek służbowych. Załatwimy to wspólnie. Jeżeli popełnimy jakiś błąd, nadinspektorze Archer, znajdzie się pan w Dachau. Wie pan, co to takiego?
- Docierały do mnie różne pogłoski.
- Są prawdziwe, proszę mi wierzyć. - Douglas wyraźnie usłyszał w jego głosie nutę niepokoju. - Reichsfiihrer SS może zażądać ode mnie osobistego raportu w tej sprawie. Chciałbym, żeby był jak najprecyzyjniejszy. Dziś w nocy sam naszkicuję coś na ten temat.
- Dobrze, sir.
Zapadła kolejna dłuższa chwila ciszy.
- Muszę przyznać, że był to kawał dobrej detektywistycznej roboty, Archer.
- Dziękuję panu - odparł Douglas, ale Huth już odłożył słuchawkę. Archer siedział w gabinecie udostępnionym mu przez kapitana, a należącym do oficera od spraw transportu. Armia niemiecka wciąż posługiwała się końmi i z okna pokoju Douglas widział szeregi stajni oraz czuł zapach nawozu zgarniętego w stertę na podwórku. Było już prawie zupełnie ciemno, ale nie zapalał światła. Spojrzał przez okno. Światło lamp wiszących nad drzwiami baraków odbijało się w czarnych kałużach marszczonych podmuchami zimnego wiatru. Panowała śmiertelna cisza. Douglasowi aż trudno było uwierzyć, że w obozie znajdowało się kilkuset jeńców (czy raczej aresztowanych, jak mówili o nich Niemcy), a także 34 Fiisilier-Regiment, który pełnił tutaj służbę wartowniczą.
Douglas włączył lampę na biurku i bezmyślnie popatrzył na piętrzące się na biurku sterty gazet i czasopism. Leżały tu również jeszcze nie wyjęte z banderoli pocztowej gazety ze Stuttgartu oraz nowy numer „Signalu”.
Całą okładkę „Signalu” zajmowała fotografia generała Fritza Kellermana. Sfotografowano go stojącego pod uliczną wywieszką SCOTLAND YARD. Podpis głosił: Śladami Sherlocka Holmesa. Niemiecki generał policji kieruje pracą londyńskiego Scotland Yardu.
Douglas otworzył czasopismo. Ilustrowany fotografiami artykuł umieszczono na trzech podwójnych kolumnach. Zobaczył siebie na największym zdjęciu. Sportretowano go oglądającego wraz z Kellermanem „Angler's Times”, którego okładka została wyretuszowana, by zlikwidować tytuł. Pod fotografią była krótka notatka:
General Kellerman wydaje rozkazy słynnemu Archerowi z Yardu, najmłodszemu brytyjskiemu mistrzowi pracy detektywistycznej, którego nazwano „Sherlockiem Holmesem lat czterdziestych”. Podobnie jak większość londyńskich policjantów, przejmuje on z radością współczesne, naukowe metody zwalczania przestępstw wprowadzone przez ich nowego niemieckiego dowódcę. Nadinspektor Archer i jego koledzy mówią bardzo ciepło o swoim generale i między sobą nazywają go „Ojczulkiem”.
Dalej było jeszcze więcej w tym samym idiotycznym dziennikarskim stylu. Douglas poczuł, jak na samą myśl, że ktoś z jego przyjaciół może uwierzyć w te głupstwa, robi mu się zimno. Dopiero teraz zrozumiał uwagę pułkownika Mayhew na temat unikania ilustrowanych czasopism. Oczywiście! Najprawdopodobniej właśnie ten artykuł stał się powodem zamachu na jego życie na stacji metra Piccadilly. Zamknął czasopismo i oparł się na nim z całej siły obydwiema dłońmi, jakby próbując zniszczyć jego zawartość. Przeklęty Kellerman. Wszystko to było częścią jego walki z Huthem i SD. Być może był to ważny krok na drodze do stanowiska Reichskommissara, jeżeli do tego akurat dążył Kellerman. Ale wplątało to Douglasa w rozgrywkę, która zagrażała jego życiu i w której nie chciał brać udziału.
Niech ich wszyscy diabli wezmą, pomyślał. Niech diabli wezmą Scotland Yard, Harry'ego Woodsa i Mayhew, i całą resztę. Wszyscy są samolubami. Nawet Harry sprawia wrażenie, jakby starał się zrealizować młodzieńcze marzenia i zostać bohaterem. I niech diabli wezmą tego kapitana artylerii, który nazwał go gestapowcem. Może nie powinien chronić kapitana przed Huthem, podejrzewającym tamtego o przekazanie kapsułki z trucizną. Wtedy ten młody człowiek mógłby się przekonać, jak naprawdę wygląda przesłuchanie w Gestapo.
W tym momencie Douglas uświadomił sobie, że kapitan rzeczywiście mógł dał Spode'owi kapsułkę. Musiała znajdować się w papierosie. Wybrał jednego dla Douglasa, a potem podsunął Spode'owi papierośnicę. Douglas przypomniał sobie jego słowa na temat wykruszającego się tytoniu. Może naderwał czubek papierosa, żeby odsłonić kapsułkę ukrytą w luźno wetkniętym tytoniu?
Z pewnością miał możliwość zdobycia takiego wyrafinowanego środka. Nawet sam przyznał, że zetknął się z czymś takim, kiedy dokonywano aresztowań po zakończeniu walk. Jako oficer dowodzący grupą poszukiwawczą, mógł znaleźć nie wykorzystane kapsułki z cyjankiem.
Wszystko się zgadzało. Niepokój wywołany niespodziewanym przybyciem funkcjonariusza SIPO... Kapitan najpierw zaproponował pomoc, a potem próbował uniemożliwić aresztowanie zabraniając przeprowadzenia go na terenie wojskowym. Być może właśnie on dał Spode'owi, współkonspiratorowi, przepustkę, która pozwalała mu dostać się do ośrodka przez wejście dla personelu.
I to właśnie on zdjął z pudełka brakującą część i osobiście dostarczył ją Spode'owi. A także usadowił Douglasa na krześle w wartowni i polecił mu patrzeć na drogę, podczas gdy Spode miał przybyć na spotkanie nie od strony drogi, lecz od obozu. Długi obiad i ospałość były udawane - najprawdopodobniej spędził cały czas przeznaczony na obiad szukając Spode'a. Gdy mu się to nie udało, wrócił na wartownię i zaczął rozmawiać z Douglasem, usiłując odwrócić jego uwagę od obozu. Nawet to, że pozostawił żołnierzy w pozycji na baczność, nie było przypadkiem. Zrobił to, aby wyeliminować ich z gry. Kiedy zaś Douglas dokonał aresztowania, kapitan schwycił karabin wartownika. Może miał zamiar zastrzelić swego współkonspiratora, zanim zacznie mówić?
Jego cyniczne uwagi na temat Konwencji Genewskiej i szorstkie potraktowanie Wentwortha również były tylko grą mającą na celu odwrócenie uwagi. Ale jego rozmowa na temat wiary już taką grą nie była. Umyślnie zabrał Spode'a do pokoju żołnierza, który był katolikiem, żeby widok krucyfiksu stał się pociechą w ostatnich chwilach życia chłopca. I jego rozważania na temat grzechu samobójstwa i zabójstwa nie były adresowane wyłącznie do Spode'a. Teraz Douglas rozumiał, dlaczego w głosie kapitana dało się słyszeć cierpienie - od tej pory niemiecki oficer będzie musiał żyć z sumieniem obciążonym tym grzechem.
Douglas podszedł do okna. Budynek miał dość lekką konstrukcję i Archer czuł wstrząsy powodowane przez niespokojne konie znajdujące się w stajniach na dole. Podwórze było mokre, ale deszcz przestał już padać. Między pędzącymi chmurami przebłyskiwały nieliczne gwiazdy. Mógł teraz łatwiej pojąć religijne rozterki innych, bowiem sam, po raz pierwszy w życiu, zaczął wątpić w to, w co wierzył jako policjant.
Usłyszał odgłos pracy silnika jakiegoś większego pojazdu przejeżdżającego przez położony z drugiej strony stajni park samochodowy. Nie było go widać, ale Douglas spojrzał na zegarek i uznał, że minęło już wystarczająco dużo czasu, by zjawiła się wysłana z Londynu sanitarka.
W biurze parku samochodowego pełniło służbę dwóch mężczyzn. Anemicznie wyglądający pisarz z kancelarii, pryszczaty i skłonny do uśmiechu, oraz muskularny sześćdziesięcioletni mechanik o podkręconych wąsach i z okularami w drucianej oprawie na nosie. Poinformowali go, że żaden ambulans nie przyjechał. Douglas usiadł i zapytał, jak podoba im się Anglia, oni zaś zainteresowali się, gdzie tak pięknie nauczył się mówić po niemiecku.
- Pan przyjechał tym railtonem? - zapytał muskularny oberfeldfebel. - To dopiero jest prawdziwy samochód. - Machnął zbrązowiałym od nikotyny kciukiem w stronę stojących w szeregu starych ciężarówek, zarekwirowanych austinów i nowiutkich volkswagenów w wersji wojskowej. Na wszystkich wymalowana była odznaka dywizyjna - ryba. Większość żołnierzy w dywizji pochodziła ze Schwarzwaldu i mechanik również mówił ze śpiewnym akcentem, jaki często słyszało się w tamtejszych stronach.
Douglas rozejrzał się po kantorku. Na ścianie wisiały podkładki z dykty, na których umieszczono różne anonse, a ponad nimi rozkaz dnia podpisany przez dowódcę. Wymieniono w nim nazwiska oficerów z komendy obozu, którym przydzielone zostały samochody.
- Znam skądś pana twarz - stwierdził nagle starszy mężczyzna.
- To chyba niemożliwe - odparł Douglas.
- Nigdy nie zapominam twarzy - nalegał mechanik. - Prawda, Walterze? Nie, nigdy nie zapominam.
- Wszyscy go z tego znają - przytaknął ugrzecznionym tonem pisarz. - Nigdy nie zapomina twarzy.
- Mam! Jest pan policjantem...! - Mechanik uśmiechnął się z satysfakcją. - Jest pan ze Scotland Yardu. Pamiętam, że przeczytałem to na zleceniu, kiedy tankowałem pański samochód. Chwileczkę... Nie, proszę mi nie mówić, za moment sobie przypomnę...
Walter uśmiechnął się jak komiwojażer demonstrujący jakąś niezwykłą zabawkę mechaniczną.
- Archer z Yardu. Pan jest Archerem z Yardu. Gdzież, u diabła, niedawno o panu czytałem...?
Douglas wcale nie starał się mu pomóc.
Oberfeldfebel pokręcił głową. Był bardzo podniecony swoim odkryciem. - To pan jest detektywem, który przed wojną wyjaśnił zagadkę truciciela z Bethnal Green i schwytał „Rozpruwacza z Rottingdean”?
To, że Douglas nie przytaknął, wcale go nie speszyło. Mówił dalej:
- Archer z Yardu! O rany, niech mnie diabli! Pasjonuję się zagadkami kryminalnymi. Literaturą detektywistyczną i prawdziwymi sprawami. W mieszkaniu w Forbach mam cały pokój wypełniony książkami, czasopismami i wycinkami prasowymi. - Zdjął wyszmelcowaną czapkę i podrapał się w głowę. - Czytałem o panu... bardzo niedawno... Oczywiście słyszałem już o panu wcześniej. Jest pan sławny... Ale przecież niedawno o panu czytałem. Gdzie ja o nim czytałem, Walterze?
- W „Signalu” - odparł pisarz.
- Oczywiście - mechanik uderzył potężną pięścią w otwartą dłoń. - Po raz pierwszy słyszałem o panu przy sprawie z Camden Town. Mąż zamordował żonę podając jej zepsute mięso krabów, prawda? I niemal mu się udało z tego wykręcić. Świetna robota detektywistyczna. To było koło 1938 roku.
- W grudniu 1937 - odparł Douglas. - I nie w Camden Town, a w Great Yarmouth.
- No tak, Great Yarmouth, oczywiście. I dowiedział się pan od siostry zmarłej, że miała alergię na frutti di mare. - Cofnął się, żeby obejrzeć sobie dokładniej Douglasa. Zmierzył go wzrokiem od góry do dołu i znowu pokręcił głową. - Czy kiedykolwiek przyszłoby mi do głowy, że będę sobie stał i rozmawiał z Archerem z Yardu? Napije się pan kawy?
- Owszem, z przyjemnością - odparł Douglas.
Starszy mężczyzna zdjął okulary, włożył je do skórzanego futerału i wsunął do kieszeni czarnego kombinezonu.
- Przynieś trzy kawy, Walterze. Powiedz dyżurnemu, że to dla mnie i że życzę sobie prawdziwą kawę, a nie te pomyje, które nam tu dają. I dzbanek ze śmietanką, jeżeli chce, żebym mu znowu wyremontował ten jego cholerny motocykl.
- Sanitarka powinna już być - rzekł Douglas.
- Zatrzymali się pewnie po drodze na kawę - stwierdził podoficer. - To esesmani? O, ci faceci wiedzą jak się urządzić. - Spojrzał na kieszonkowy zegarek. - Jak słyszałem, mają zabrać stąd ciało. Oczywiście, powinienem dodać sobie dwa do dwóch, kiedy dowiedziałem się, że był pan z kapitanem Hesse.
- Dodać dwa do dwóch? - spytał Douglas.
- Żeby wyszło cztery - odparł mechanik. - Przyjechał pan ze Scotland Yardu, a potem spędził cały dzień z oficerem z Abwehry.
- Kapitan Hesse jest z Abwehry? Mechanik zachichotał ponownie.
- Nie musi pan przede mną udawać - powiedział. - Nikomu nie powtórzę. A poza tym tu mnóstwo ludzi wie, kim jest kapitan Hesse.
Douglas popatrzył na niego starając się zrozumieć, co chciał przez to powiedzieć. Abwehra była częścią wywiadu wojskowego i zajmowała się zagranicznymi służbami wywiadowczymi.
- Co oficer Abwehry ma tu do roboty?
- Wie pan o tym lepiej ode mnie. Kapitan - tak naprawdę jest tylko podporucznikiem, ale pracownik Abwehry może nosić dowolny mundur - wyjeżdża i przyjeżdża, kiedy mu się podoba. Ma tu ten fajny samochód, horcha - bez odznak jednostki, niech pan zauważy - tylko do swego użytku. - W tej samej chwili pojawił się Walter z blaszaną tacą i dwoma dzbankami. - Właśnie rozmawialiśmy o naszym kapitanie Hesse, Walterze. Opowiadam nadinspektorowi Archerowi, jaki to miły facet.
Walter uśmiechnął się widząc, jak oberfeldfebel stara się podkreślić swoją zażyłość z policjantem. Nalał trzy filiżanki kawy i zaczęli ją pić w milczeniu.
- Moja żona i syn nigdy mi nie uwierzą, kiedy napiszę im o naszym spotkaniu - stwierdził po chwili starszy mężczyzna. - Oboje bardzo interesują się wszystkimi większymi sprawami kryminalnymi. W czasie następnej wycieczki do Londynu mam zamiar sfotografować to miejsce w Pimlico, gdzie znaleziono szczątki tej dziewczyny. Pamięta pan? Zamordowana za pomocą noża do chleba. - Zdjął z dzbanka przykrywkę i przez chwilę delektował się zapachem kawy. - Aha, właśnie sobie przypomniałem, Walterze. Tuż przed przyjściem naszego gościa dzwonił kapitan Hesse. Weźmie samochód gdzieś koło północy. Upewnij się, czy ma pełny bak, i przygotuj do podpisu jego kartę drogową. Wiesz, że nie lubi czekać. - Nałożył znowu okulary, by przestudiować spis pojazdów wyznaczonych na następny dzień. -
A więc poczeka pan tu na przyjazd sanitarki, nadinspektorze? - Podkręcił koniuszek wąsa.
- Nie - odparł Archer pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu. - Wszystkie formalności związane z zabraniem ciała zostały już załatwione. Wezmę samochód i pojadę. Spróbuję dla odmiany położyć się wcześniej spać.
Oberfeldfebel przeszedł z nim przez podwórze do miejsca, w którym był zaparkowany railton. Gdy Douglas wsiadł do środka, mechanik pogłaskał pieszczotliwie karoserię wozu.
- Dawniej wiedzieli, jak się robi samochody - powiedział.
W chłodnym powietrzu nocy rozbrzmiewały delikatnie odległe dźwięki muzyki. Starszy mężczyzna zauważył, że Douglas przechylił głowę nasłuchując.
- To chór - powiedział. - Dywizyjny chór. Dzieciaki! Powołali ich już po zakończeniu walk. Nie mają pojęcia, jak wygląda wojna. Niech pan spojrzy choćby na tego pryszczatego Waltera w biurze - to przecież turyści, nie żołnierze.
- I śpiewają w chórze? - Teraz wyraźniej słyszał „Cicha noc, święta noc” śpiewane przez kilkadziesiąt młodych, silnych głosów.
- Ma się odbyć wielkie przyjęcie bożonarodzeniowe dla angielskich dzieci - powiedział Niemiec. - Zaskoczyło mnie, jak wiele pieniędzy udało im się zebrać. A przecież do świąt jeszcze tyle czasu. - Pochylił się i pogładził dłonią lakier maski. - Przyjedzie tu jeszcze więcej młodych rekrutów, a my, weterani, wrócimy do domu. Wkrótce nie będzie się już pamiętać o wojnie.
- Być może - stwierdził Douglas.
- My, którzy braliśmy w tym udział, nie zapomnimy, ale nie będzie tu już ani nas, ani naszych wspomnień, prawda?
Douglas przycisnął pedał gazu rozgrzewając silnik.
- Kawa była doskonała.
Starszy mężczyzna pochylił się jeszcze bardziej.
- Jeżeli będzie pan chciał zrobić jakiś remont w swoim wozie, nadinspektorze, niech pan tu do mnie przyjedzie. - Dotknął palcem czubka nosa, dając tym do zrozumienia, że usługa ta zostanie zachowana w tajemnicy.
- Dziękuję i dobranoc - odparł Douglas.
Podjechał do szlabanu zamykającego wjazd do parku samochodowego. Gdy się zatrzymał czekając na podniesienie zapory, z kantorka wyszedł młody Walter niosąc coś, co w słabym oświetleniu wyglądało jak wielki pistolet. Wsunął jego „lufę” przez okno tak, że skierowana była prosto w głowę Douglasa. Wartownik na wieżyczce strażniczej dostrzegł ten gwałtowny ruch i włączył światło, zupełnie oślepiając Archera.
- O co chodzi? - zapytał nerwowo Douglas.
- Czy da mi pan swój autograf? - zapytał młody człowiek. Teraz dopiero Archer zorientował się, że to, co początkowo uznał za lufę, jest ciasno zwiniętym egzemplarzem „Signalu”. Trzęsącą się ręką złożył podpis w rogu okładki czasopisma.
- Dziękuję i życzę pomyślnych łowów - wyrecytował Walter pożegnalne, starannie przygotowane zdanie.
- Dobranoc - odparł Douglas, widząc unoszący się szlaban. Przejechał obok „Barley Mow” i przez wąski most prowadzący do Clifton Hampden. Po zapadnięciu ciemności była to jedyna dostępna droga, bowiem pozostałe bramy obozu zostały już zamknięte. Na moście znajdował się niemiecki posterunek kontrolny. Po minięciu go Douglas znalazł we wsi nie używany wjazd w boczną uliczkę i zjechał z szosy. Wyłączył światła i zaczął czekać na kapitana Hesse i jego nie oznakowanego czterodrzwiowego horcha.
Nie trwało to długo. Horch zakręcił w prawo na skrzyżowaniu za mostem i wjechał na drogę prowadzącą przez Shillingford, Wallingford i dalej na wschód do Londynu.
Księżyca ubywało, a dość szczelna pokrywa chmur przepuszczała jedynie nierówne przebłyski jego światła. Douglas nie miał doświadczenia w takich akcjach, ale bez najmniejszego kłopotu trzymał horcha w zasięgu wzroku. O tej porze nocy na drodze spotykało się jedynie pojazdy służbowe - długi konwój wojskowych wozów konnych, konwój ciężarówek Luftwaffe, kilku łączników na motocyklach, cywilny autobus przewożący robotników z nocnej zmiany do domów i do pracy. Dzięki temu jednak Douglas mógł uniknąć zauważenia przez Hessego.
Po drodze znajdowało się kilka posterunków kontrolnych, ale obyło się bez kłopotów. Wszystko wskazywało na to, że kapitan Hesse zna dobrze Londyn. Na Shepherd Bush zakręcił w dół Holland Road i wjechał w labirynt bocznych zaułków. Douglas zwolnił nieco, obawiając się, że śledzony oficer może go zauważyć na tych pustych, ciemnych ulicach. Hesse jednak nie okazywał najmniejszych podejrzeń.
Jego celem była Vauxhall Bridge Road i skupisko trzeciorzędnych hoteli oraz podejrzanych pensjonatów znajdujących się za Victoria Station od strony Westminsteru. Nigdy nie była to szczególnie nobliwa dzielnica, ale przybycie Niemców uczyniło z niej jedno z najbardziej osławionych miejsc w całej Europie. Jednak nie tylko kobiety przyciągały tu żołnierzy. W końcu oficjalne burdele Wehrmachtu były czystsze, tańsze i o wiele atrakcyjniejsze dla wszystkich - poza najbardziej perwersyjnymi klientami. Magnesem był handel. Można tu było kupić wszystko: mężczyzn, kobiety i dzieci, heroinę sprzedawaną na kilogramy, fabrycznie nowe pistolety P 38, jeszcze pokryte konserwującym smarem, dokumenty fałszywe i prawdziwe. Nie bacząc na stałe patrole i surowe kary, żołnierze wciąż tu przychodzili. Można było odnieść wrażenie, że wobec braku prawdziwej walki szukali jakiegoś zastępczego ryzyka.
Hesse zatrzymał samochód koło ruin Victoria Palące Musie Hall. Rodzice Douglasa zabierali go tu, gdy był jeszcze dzieckiem. Teraz z kanału orkiestry wyrastały wysokie chwasty, a z ostatniego ocalałego sektora lóż zwisał rząd foteli. Douglas odczekał, aż Hesse wyjdzie z cienia resztek łuku foyer. Kapitan przeszedł przez ulicę na podjazd Victoria Station, gdzie gigantyczne portrety Hitlera i Stalina, otoczone flagami i transparentami, chwiały się na zimnym wietrze. Douglas nie ruszył się z miejsca, gdy przez Victoria Street przeszedł patrol Feldgendarmerie. Jego dowódca nie zwrócił najmniejszej uwagi na samotną postać Hessego. Długi cywilny płaszcz z futrzanym kołnierzem, miękki filcowy kapelusz założony bez żadnej ekstrawagancji, czarne skórkowe rękawiczki i pewny krok wyraźnie mówiły, że jest to niemiecki oficer.
Douglas pozwolił kapitanowi odejść na sporą odległość, a potem ruszył wzdłuż Vauxhall Bridge Road oświetlonej jaskrawymi neonami pensjonatów i hoteli oraz światłami czynnych przez całą noc kawiarni. Z bramy wysunął się mężczyzna w tweedowym płaszczu. Pokuśtykał w stronę kapitana, ale ostatecznie uznał, że nie wygląda on na amatora pornograficznych pocztówek, wsunął więc kopertę ze zdjęciami z powrotem do kieszeni. Hesse przyspieszył kroku i podniósł futrzany kołnierz, jakby próbując ukryć twarz.
Był tu już nie po raz pierwszy. Douglas nie wątpił w to ani trochę, kapitan bowiem nie spoglądał ani w prawo, ani w lewo, nie spojrzał też w górę, gdzie po amatorsku wymalowana wywieszka nad wąskim wejściem informowała że jest to „Hotel Lubeck”.
Kilka ciemnozielonych wygiętych odłamków szkła ze stłuczonej butelki tkwiło w szczelinach brudnego linoleum na korytarzu. Deski podłogi skrzypnęły, gdy Douglas również wszedł do środka. Wchodzący na schody kapitan nie obejrzał się. Wyciągnął rękę w stronę kontaktu i bezbłędnie odnalazł go w ciemności. Nad ich głowami, na podeście pierwszego piętra, zapaliła się kolejna słaba żarówka.
- Hej, koleś, czego tu szukasz? - Z mroku wysunął się blady mężczyzna w ściągniętym mocno paskiem płaszczu przeciwdeszczowym i zagrodził Douglasowi drogę.
- Idę na górę - odezwał się cicho Douglas, nie chcąc zwracać na siebie uwagi.
- To prywatny dom - odparł mężczyzna. - Hotel jest prywatny i nie ma wolnych pokoi. Tylko goście i obsługa mają prawo wstępu. - Oparł dłoń o pierś Douglasa. Mimo że Archer słynął jako policjant wyróżniający się taktem i cierpliwością, poczuł, że ogarnia go przemożna chęć uderzenia tego człowieka.
- Przed chwilą wszedł na górę niemiecki oficer - powiedział.
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, przyjacielu - oznajmił mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym. Wysławiał się precyzyjnie, zgodnie z ulubioną manierą drobnych urzędników i podrzędnych zbirów. - Ale ty, stwierdzam z przykrością, musisz stąd wyjść.
- Jestem kierowcą kapitana - wyjaśnił Douglas. - Zapomniał mi powiedzieć, o której mam po niego przyjechać.
Rozbiegane oczka mężczyzny w płaszczu przeciwdeszczowym zlustrowały szybko ubranie Douglasa i zatrzymały się na jego zafrasowanej twarzy.
- Jesteś jego kierowcą?
- Tak - skinął głową Douglas.
- Tylko się pospiesz - mruknął niechętnie tamten.
Douglas minął go i znalazł się na pierwszym piętrze w samą porę, by usłyszeć kroki kapitana mijającego właśnie drugie piętro. Światło na podeście zapaliło się.
Kiedy kapitan niemal dotarł do podestu trzeciego piętra, nagle otworzyły się drzwi, z których wyszedł jakiś żołnierz. Był to wielki mężczyzna w założonej na bakier czapce, o twarzy zaczerwienionej od alkoholu. Zapinał guziki rozporka i śpiewał „Ich hatt einen Kameraden”. Widząc wchodzącego po schodach Hessego, wyprostował się i zaczął niezgrabnie zapinać kurtkę. Kapitan próbował go ominąć, ale żołnierz przegrodził mu drogę wysuniętą ręką i pochylił się w jego stronę. Miał ten charakterystyczny dla potężnie zbudowanych ludzi protekcjonalny sposób bycia, połączony z jowialną poufałością wywołaną alkoholem.
- Wygląda pan na fajnego faceta, kapitanie. - Zdołał dostrzec mundurową kurtkę Hessego i dystynkcje na jej kołnierzu. Zatoczył się lekko i przytrzymał balustrady. - Idzie pan na górę? - Hesse próbował go wyminąć, ale nie udało mu się. - W porządku. Oficerskie dziewczyny na najwyższym piętrze, co? Zastanawiałem się, dlaczego nie wpuszczają tam nas, biednych cholernych Feldgrauen.
- Proszę mnie przepuścić - rzekł Hesse.
- Byłem ranny w Dover, kapitanie - oznajmił z dumą żołnierz. - Byłem na brzegu z pierwszym rzutem desantu. Niech pan zobaczy! - Poklepał odznakę na lewej górnej kieszeni. - Nie zobaczy ich pan wiele. Tylko ludzie z pierwszego rzutu to dostali. I niewielu nas zostało, kapitanie.
- Proszę mnie przepuścić - powtórzył Hesse już bardziej zniecierpliwionym tonem.
- To nieładnie - powiedział pijany żołnierz. Stuknął Hessego palcem w pierś. - Wszyscy jesteśmy tu grzesznikami. Prawda, kapitanie, że mam rację?
Hesse odsunął go delikatnie i przecisnął się obok. Żołnierz odwrócił się i patrzył, jak kapitan wchodzi na następny odcinek schodów.
- Wszyscy jesteśmy tu grzesznikami, kapitanie - powtórzył. - Mam rację? - Nie usłyszał odpowiedzi, więc schwycił poręcz i zaczął ostrożnie schodzić w dół po stromych stopniach. Beknął głośno i nagle ryknął na cały głos: „Ich hattł einen Kameraden...”
Kiedy pijany żołnierz zrównał się z Douglasem, nadinspektor cofnął się głębiej w cień. Usłyszał cichy trzask automatu oświetleniowego i podest pogrążył się w głębokim mroku. Pieśń urwała się gwałtownie.
- Niewielu pozostało z pierwszego rzutu, kapitanie - powiedział cicho i ze smutkiem żołnierz, schodząc w dół. Wspomnienia otrzeźwiły go nagle.
Douglas pobiegł schodami w górę i zdążył usłyszeć, jak kapitan Hesse gdzieś na górnym piętrze przyciska dzwonek przy drzwiach. Dwa krótkie i jeden długi. W głębi tego ponurego labiryntu rozległ się brzęczyk. Po długiej chwili rozległ się trzask odsuwanych dobrze naoliwionych zasuw przy drzwiach. Kapitana wpuszczono do środka bez choćby jednego słowa powitania. Douglas zobaczył smugę żółtego światła padającą na podest i usłyszał odgłos wycierania butów o słomiankę. Potem drzwi się zamknęły.
Wchodził na schody do chwili, gdy jego oczy znalazły się na poziomie podłogi podestu. Drzwi, przez które wszedł Hesse, były stare i pokrywająca je niebieska farba pociemniała i popękała. Mosiężny numer - 4a - był zachlapany farbą.
Automat oświetleniowy wyłączył się z prztyknięciem i cała klatka schodowa pogrążyła się w ciemności. Douglas podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Usłyszał dźwięki muzyki. Judy Garland śpiewała: „When You Wish Upon a Star”, ale wydawało mu się, że dobiega to z niższego piętra. Położył palec na przycisku dzwonka i powtórzył sygnał Hessego. Odniósł wrażenie, jakby obserwował go ktoś niewidoczny.
Zasuwy szczęknęły i gdy drzwi otworzyły się wolno, Douglas cofnął się o krok, nie wiedząc, czego się spodziewać. Światło padało z tyłu za mężczyzną, który stanął w drzwiach. Miał na sobie niemiecki, oficerski płaszcz z szarej skóry i trzymał prawą rękę w kieszeni.
Douglas zmrużył oczy, oślepiony światłem padającym z gołej żarówki wiszącej w korytarzu.
- Chcę porozmawiać z kapitanem Hesse - powiedział.
- Nadinspektor Archer? Lepiej niech pan wejdzie. - Był to pułkownik Mayhew. Przygryzał wargę z wyraźnym niepokojem. - Jak, u diabła, znalazł pan to miejsce?
Było to nędzne, małe mieszkanie - trzy pokoje i kuchnia. Normalny układ domu publicznego: trzy dziewczyny pracują i jakaś starsza kobieta, która otwiera drzwi klientom, sprząta po nich, przygotowuje herbatę oraz jest podręcznym, stale obecnym świadkiem, w przypadku gdyby jakiś wariat potraktował sadomasochistyczną usługę zbyt serio.
W każdym razie było tak do niedawna. Obecnie łóżka były rozmontowane i stały oparte o ściany, poobijany emaliowany bidet wsunięto za regał. Na niewielkich umywalkach piętrzyły się skrzynki z fiszkami. Z poprzedniego wyposażenia pozostały jedynie zasłony.
Kapitan Hesse stał przy elektrycznym kominku. Wciąż miał na sobie ciężki płaszcz z futrzanym kołnierzem i regulaminowe rękawiczki.
Przekręcił nieco głowę, by zobaczyć Douglasa, ale nie odwrócił się. Przysunął się bliżej kominka.
- W porządku, Hans - powiedział mu Mayhew. - To jeden z moich ludzi. - Hesse skinął głową.
- Co pana tu sprowadza? - zapytał pułkownik.
- Kapitan Hesse - doparł Douglas. - Śledziłem go od obozu w Wittenham.
- Dzwonił do mnie - stwierdził Mayhew. - Wiem o wszystkim.
- I...?
- Prędzej czy później i tak by się pan dowiedział...
Drzwi prowadzące do następnego pokoju otworzyły się. Mężczyzna ubrany w mundur majora Feldgendarmerie odezwał się:
- Hesse, niech pan wchodzi.
Hesse wyprężył się, strzelił obcasami i poszedł za majorem.
Douglas został tylko z pułkownikiem Mayhew. Podszedł do kominka i zaczął grzać ręce nad elektrycznym żarem, dając pułkownikowi czas na podjęcie decyzji, co ma mu powiedzieć.
- To wszystko ludzie z Abwehry - odezwał się wreszcie pułkownik. - Od paru miesięcy prowadzimy z nimi negocjacje.
- Negocjacje?
- Pomogą nam oswobodzić króla - wyjaśnił Mayhew. - Armia niemiecka uważa, że obecna sytuacja wystawia jej honor na szwank. Zawsze mieli wrażenie, że król powinien być strzeżony przez jednostki armii niemieckiej, nie zaś przez SS.
- Myślę, że to niewielka różnica - stwierdził Archer.
- No cóż, dla nich to nie jest niewielka różnica - odparł Mayhew. - Najwyższe dowództwo w Berlinie upoważniło poufnie Abwehrę do udzielenia pomocy w przygotowaniu ucieczki. Dopomogą nam zaaranżować całą operację, pod warunkiem, że później pomożemy to jakoś zakamuflować.
Douglas popatrzył na niego uważnie, starając się przejrzeć tego skomplikowanego i przebiegłego człowieka.
- Nie mówi mi pan całej prawdy, pułkowniku - rzekł. Mayhew skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę.
- Niemcy przejęli Ośrodek Badawczy Bringle Sands w Devon. Mają nadzieję otrzymać tam materiał do eksplozji atomowej. Właśnie tam doktor Spode odniósł oparzenia radiacyjne. Spode ukradł część najważniejszych materiałów, obliczenia matematyczne z wielu lat.
- Dokumenty, które spalono w mieszkaniu przy Shepherd Market?
- Jego młodszy brat, John, przekonał go, że musi zapobiec przejęciu tej broni przez Niemców. - Mayhew wyciągnął ręce i zaczął ogrzewać je nad elektrycznym kominkiem.
- Huth usiłuje poskładać razem spalone resztki, ale nic mu z tego nie wychodzi.
- Niektórzy Niemcy uważają, że cały ten projekt jest stratą pieniędzy. Inni, w tym również Huth i Springer, zdają sobie sprawę, że jeżeli eksperyment się powiedzie, będzie to oznaczało uzyskanie wojskowej dominacji nad całym światem. - Mayhew zatarł energicznie ręce. Był to nerwowy gest, i kiedy pułkownik uśmiechnął się do Douglasa, wyglądało to, jakby przyznawał się do ukrywanego niepokoju, którego nie potrafił wyrazić.
- Ale skoro obliczenia zostały zniszczone, to czy armia będzie dalej pomagać w realizacji planu uwolnienia króla?
Mayhew schwycił Douglasa za ramię i ścisnął je aż do bólu.
- Istnieje duże prawdopodobieństwo, że jest jeszcze drugi zestaw tych dokumentów, nadinspektorze Archer. Doktór William Spode był zbyt ostrożny, by powierzyć pracę całego życia tylko swojej teczce, nie podejmując żadnych dodatkowych środków ostrożności.
- Pan w to wierzy?
Mayhew zerknął przez ramię na drzwi, za którymi zniknął Hesse.
- Obydwaj w to wierzymy, Archer - powiedział z naciskiem. - I niech pan pamięta, żeby im to potwierdzić. Jeżeli stracą nadzieję odzyskania tych papierów, istnieje niewielka szansa, że kiedykolwiek zobaczymy naszego króla.
Gdy tylko Mayhew skończył mówić, drzwi otworzyły się ponownie.
- Generał spotka się teraz z obydwoma panami - odezwał się major.
Drugi pokój został starannie wysprzątany i wyczyszczony, ale stare, poplamione tapety w kwiatki, spaczona podłoga i gołe żarówki sprawiały, że wnętrze wyglądało na zapuszczone i ubogie. Sześć prostych drewnianych krzeseł otaczało politurowany stół. Na jego porysowanym blacie leżały cztery notatniki i kilka zwiniętych map. Obok stał słoik po dżemie z zatemperowanymi ołówkami.
Major, który ich wprowadził, usiadł na swoim miejscu przy stole. Obok niego siedziało dwóch mężczyzn w mundurach piechoty z kapitańskimi dystynkcjami oraz wysoki siwowłosy mężczyzna w szarym prążkowanym garniturze. Jego okulary w złotej oprawce i starannie podstrzyżone wąsy doskonale harmonizowały ze sztywnym kołnierzykiem i złotą spinką do krawata. Douglas poznał generała majora Georga von Ruffa, którego Wywiadowczy Oddział Wydzielony zabezpieczył dźwigi przeładunkowe i zbiorniki z paliwem w porcie w Portsmouth, zanim grupy saperskie Royal Navy zdążyły je wysadzić w powietrze. Otrzymał za to Krzyż Rycerski. Palił papierosa w cygarniczce z kości słoniowej i bawił się stojącą przed nim na stole kasetką na cygara.
Kapitan Hesse, wciąż ubrany w płaszcz, siedział z boku, w pewnej odległości od pozostałych.
- A więc młodszy Spode też już nie żyje? - zapytał major Feldgendarmerie. Był to mężczyzna w średnim wieku. Nosił okulary w rogowej oprawie i często postukiwał w blat stołu końcem ołówka.
- O ile wiem, tak - odparł Mayhew. Stał wyprostowany jak oskarżony przed sądem. Wszyscy w pokoju robili wrażenie przerażonych von Ruffem. To znaczy wszyscy poza Douglasem Archerem.
- Pański oficer policji śledził kapitana Hesse aż do tego miejsca?
- Tak, dotarłem za nim aż tutaj - wtrącił się Douglas, poirytowany ignorowaniem jego obecności.
- Zajmę się panem później - stwierdził major żandarmerii. Douglas zrobił krok do przodu, wziął krzesło za oparcie, przesunął je i usiadł na nim.
- Teraz niech pan mnie posłucha, majorze - oznajmił spokojnie. - I niech pan powie swojemu generałowi, żeby również mnie wysłuchał. Nie mam zamiaru siedzieć tu, podczas gdy będziecie rozmawiać na mój temat. Jeżeli chcecie, żebym z wami współpracował, musicie się o to dobrze postarać, a mnie trudno zadowolić.
Generał sztywno obrócił głowę i popatrzył na Douglasa beznamiętnym spojrzeniem. Potem przypalił kolejnego papierosa od niedopałka poprzedniego.
Major zastukał ołówkiem, żeby zwrócić na siebie uwagę, i powiedział spokojnie:
- Ma pan impertynenckie obyczaje rewolucjonisty. To prowadzi donikąd. Chciałbym przypomnieć panu jego sytuację...
Douglas wyciągnął rękę przez stół i dotknął końcem palca dłoni majora. Tamten drgnął.
- Nie - odparł Douglas. - To ja chciałbym panom przypomnieć ich sytuację. Jestem policjantem prowadzącym dochodzenie w sprawie morderstwa. Mam powód przypuszczać, że wmieszany jest w nią kapitan Hesse, i podążyłem za nim, żeby go przesłuchać. - Zmierzył wzrokiem Niemców jednego po drugim. - I znalazłem go w okolicznościach, które mogę określić jako dość niezwykłe. Jeżeli ktoś będzie tu coś wyjaśniał - zrobią to panowie.
- Gra pan w niebezpieczną grę, nadinspektorze - rzekł major.
- O wiele mniej niebezpieczną niż wasza - odparł Douglas. Czuł strach i uświadomił sobie, że z jego ściśniętego nerwowym skurczem gardła wydobywa się zdławiony i wyższy niż zazwyczaj głos: - Czy rzeczywiście wyobrażacie sobie, że jeśli sporządzę raport o śmierci Spode'a, uzyskacie choć najmniejsze poparcie ze strony głównodowodzącego niemieckimi siłami w Wielkiej Brytanii albo z Berlina?
- Jeszcze pan stąd nie wyszedł - stwierdził major. Generał przymrużył oczy, jakby ta brutalna pogróżka sprawiła mu ból.
- Mój samochód wyposażony jest w radiotelegraf - wyjaśnił Douglas. - Nie przyjechałbym do cieszącej się złą reputacją dzielnicy o tak późnej porze, nie podejmując żadnych środków ostrożności.
- Co pan powiedział?
- Nic, czego nie dałoby się potem zbagatelizować - rzekł Douglas. Zapadła długa cisza. Douglas zacisnął pięści i poczuł, jak pocą mu się dłonie. W czasie całej wymiany zdań Mayhew siedział cicho, gotów przyłączyć się do zwycięzcy.
Generał von Ruff pochylił się do przodu, jakby chcąc okazać swoje zaufanie. Gdy się odezwał, Douglas usłyszał charakterystyczny bronchitowy poświst nałogowego palacza.
- Czy mógłby nam pan pomóc odzyskać obliczenia doktora Spode'a, nadinspektorze?
- Sądzę, że tak, generale.
- Będziemy potrzebowali gwarancji - oznajmił major.
- Oczywiście - przytaknął Douglas.
- Nazwisko kapitana Hessego nie może znaleźć się w raporcie dla pańskich przełożonych.
- Został umieszczony w raporcie jako świadek śmierci Spode'a. Nie mogę tego zmienić.
Generał podniósł wolno wzrok na pułkownika, który stał z jedną ręką w kieszeni, z przylepionym do twarzy uśmiechem.
- Muszę wiedzieć, co panowie macie zamiar zrobić z Jego Królewską Wysokością - powiedział generał. Ton jego głosu zdradzał szacunek, jaki żywi dla uwięzionego monarchy. - Jest sprawą naszego honoru, by zapewniono mu pełne bezpieczeństwo.
- Odleci samolotem z któregoś starego, nie używanego lotniska.
- Czy pan także odleci, pułkowniku?
- Jak dotąd nie mam takich rozkazów, sir.
Była to odpowiedź, którą generał rozumiał i w pełni pochwalał. Spojrzał na Douglasa w nadziei, że dostrzeże równą chęć poddania się rozkazom, ale jej nie ujrzał. Archer wyjął chusteczkę i wytarł nos. Generał odwrócił wzrok i wydmuchnął kółko papierosowego dymu.
- To wszystko - rzekł.
Pożegnał wszystkich skinieniem głowy i podniósł się z krzesła. Oficerowie zerwali się i stali wyprostowani, kiedy ich przełożony życzył im dobrej nocy. Następnie jeden z kapitanów pomógł mu założyć płaszcz. Douglas siedział w dalszym ciągu i generał nie spojrzał nawet w jego stronę. Wyszedł nie żegnając się z nim. Jego podwładni rozluźnili się nieco. Major rozpiął kołnierzyk i westchnął z ulgą. Zupełnie nie interesował się już Archerem.
Kiedy Mayhew znalazł się z Douglasem w samochodzie, pozwolił sobie dać upust nagromadzonej w nim wściekłości.
- Jesteś zwariowanym sukinsynem, Archer. Od kiedy pana znam, nie podejrzewałem nawet, że może pan tak stracić rozum, jak dzisiejszej nocy. - W jego głosie nie było nic, co mogłoby sugerować nawet niechętny podziw.
- Doprawdy? - Douglas nie dbał o zdanie pułkownika. Był odmienionym człowiekiem i cieszył się z tej swojej nowej osobowości.
- Generał von Ruff jest przełożonym Abwehry na Wielką Brytanię. Czy uświadamia pan sobie, co to znaczy?
- Nic mnie to nie obchodzi. Mam już dość ciągłego zbierania kopów od tych Szwabów.
- Imponująca postawa - odparł Mayhew tonem zdradzającym raczej naganę niż szacunek. - I jak ja mam według pana zjeść ten pasztet?
- Pasztet...?
- Przekonał pan Hansów, że posiada pan dokumenty związane z badaniami atomowymi. Ale to nam daje jedynie krótką zwłokę. Wkrótce zechcą zobaczyć na próbę kilka stron. I co, u diabła, mam wtedy zrobić?
- Ciągle mieszka pan na Upper Brook Street? - zapytał Douglas zakręcając.
- Tak - odparł Mayhew.
- A ten samolot? - ciągnął Douglas. - I odlot z nie używanego lotniska? Czy to tylko historyjka dla Szwabów, czy rzeczywiście uważacie, że jest to najlepszy sposób wywiezienia króla z kraju?
- A czy ma pan lepszy sposób?
- Jeżeli to, co mówił mi pan na temat Franklina Roosevelta, jest prawdą, należy przekazać króla Ambasadzie USA. Stamtąd mogą wyekspediować go w dyplomatycznej przesyłce. Sam widziałem całe kontenery kolejowe z pieczęciami dyplomatycznymi.
- Celujący za pomysłowość - powiedział Mayhew protekcjonalnym tonem. - Ale ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Wielkiej Brytanii jest w dalszym ciągu Joseph Kennedy. Czy mam panu przypomnieć, co powiedział w ubiegłym tygodniu na zjeździe niemieckich producentów? Nie jest przyjacielem Anglii, i na pewno nie jest też monarchistą.
Douglas mruknął coś pod nosem.
- Jest pan dziewicą polityczną, Archer. Czy może pan sobie wyobrazić, co się stanie z pozycją Roosevelta, jeżeli okaże się, że pomógł królowi uciec z Anglii?
- W takim razie fałszywe dokumenty przewozowe. Takie, które przekonają Niemców, że to rzeczywiście przesyłka dyplomatyczna - zaproponował Douglas.
- To też niedobre rozwiązanie - stwierdził Mayhew. - Ucieczka rodziny królewskiej znajdzie się we wszystkich podręcznikach historii. Czy chciałby pan, żeby zostało w nich zapisane, że zdołaliśmy wywieźć króla z kraju posługując się sfałszowanym podpisem? - Pokręcił głową odrzucając ten pomysł. - Z tego samego powodu nie możemy dopuścić, by Jego Królewska Wysokość robił coś ośmieszającego - przebierał się za pokojówkę czy udawał niemieckiego sprzątacza ubikacji.
- A lepiej będzie, jeżeli w książkach historycznych zostanie odnotowane, że zginął jak bohater?
- Niech pan nie będzie taki nerwowy, Archer - rzekł Mayhew cichym, groźnym głosem. - Niech mi pan tylko powie, jak według pana mam postąpić z pańską bajeczką... Co mam im powiedzieć o obliczeniach?
Douglas nacisnął pedał gazu i railton z rykiem przyspieszył, pędząc przez Park Lane na północ, obok ruin zbombardowanego hotelu „Dorchester”. Znaleźli się przed eleganckim londyńskim domem pułkownika Mayhew, zanim wreszcie Douglas odpowiedział:
- Nie będzie żadnego pasztetu, pułkowniku. Mam te obliczenia. Pozostaje tylko kwestia decyzji, czy rzeczywiście należy je dać pańskim niemieckim kumplom.
Mayhew był już na chodniku. Pochylił się do okna samochodu, aby spojrzeć na Douglasa.
- Gdzie? - zapytał nie mogąc ukryć zaskoczenia i ciekawości, które w innych okolicznościach uznałby za niestosowne. - Gdzie są te obliczenia?
Douglas pochylił się, by zamknąć drzwi samochodu. Potem przycisnął parokrotnie pedał gazu, porykując silnikiem.
- Mam je w kieszeni kamizelki - powiedział, uśmiechnął się i odjechał. W lusterku wstecznym widział pułkownika patrzącego za nim z wyrazem takiego osłupienia na twarzy, że roześmiał się, ucieszony jak dziecko.
Rozdział 23
Następnego ranka obaj chłopcy dostrzegli w zachowaniu Archera jakąś zmianę, choć nie uświadamiali sobie, jak głęboki i trwały jest jej charakter. Douglas pozbył się przygnębienia, które tak bardzo ciążyło mu od chwili wejścia Niemców. Przez cały czas zadręczał się straszliwie, usiłując pogodzić swoją pracę policjanta z represyjnymi działaniami hitlerowskiej administracji. Teraz już wiedział, co ma robić. I po raz pierwszy od śmierci żony poczuł się szczęśliwy.
Przy śniadaniu chłopcy śmiali się z żartów i docinków Douglasa, pani Sheenan zaś przypomniała sobie głupiutki wierszyk o dudach. Do naleśników, które były najlepszym sposobem wykorzystania kończącego się przydziału jajek, podała niewielki słoiczek domowego miodu, przysłanego jej przez kuzyna ze wsi. Od samego początku był to więc szczególny dzień.
Potem Douglas poszedł do Soho. Najpierw udał się na Moor Street. Peter Piper miał niegdyś wspaniałe, wyłożone dywanami biuro nieco dalej na zachód, w georgiańskim domu na Mayfair. Wtedy Pip był młodym, zdolnym reżyserem w brytyjskim filmie.
Być może przypadkowy obserwator czy turysta nie dostrzegłby specjalnej różnicy między domami na Moor Street, a tamtymi na Mayfair, kiedy jednak weszło się do środka, oszczędności, które uczyniły jakiegoś dawno już umarłego spekulanta bogatym, widoczne były wszędzie. Rurę wodociągową doprowadzającą wodę do brudnych małych umywalek, zainstalowanych pojedynczo na każdym podeście, umieszczono w rogu wąskiej klatki schodowej. Jedyne podłączenie kanalizacyjne znajdowało się w ubikacji na niewielkim podwórku.
Pip spał na składanym łóżku w ciemni mieszczącej się na najwyższym piętrze domu. Po przeciwległej stronie podestu znajdował się drugi pokój, który spełniał rolę biura, poczekalni i studia. Na ścianach umocowano tuziny błyszczących fotografii z filmów. Niektóre z nich wymknęły się spod pinezki mocującej róg i zwinęły się, jakby kuląc ze wstydu.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł okrzyk:
- Jestem w ciemni! Kto tam?!
- Doug Archer. - Douglas usłyszał odgłos płynącej z kranu wody i domyślił się, że obudzony dzwonkiem przy zewnętrznych drzwiach Pip szybko myje twarz. Czekając na pojawienie się fotografa patrzył na kunsztownie podświetlone fotografie gwiazd filmowych i bawił się odnalezionym na Shepherd Market stawem łokciowym protezy. Rzeczywiście, jak przekonał się ubiegłej nocy, kiedy zatrzymał samochód poza zasięgiem wzroku pułkownika Mayhew, wzmacniająca rurka była w istocie pojemnikiem. Kiedy popchnął mocno jej denko, wysunęła się z niej metalowa kaseta z filmem 35 mm. Zgodnie z tym, co wydrukowano na etykietce, powinna się w niej znajdować błona fotograficzna wystarczająca na 36 ujęć.
- Cześć, Doug! Przepraszam, że musiałeś na mnie czekać, stary. - Obaj znali się od czasów, kiedy Pip miał srebrnego rolls-royce'a, urządzał wspaniałe przyjęcia i mógł zdobyć dla swoich przyjaciół - w tym również Douglasa - bilety na eleganckie premiery filmowe.
- Czy możesz wywołać dla mnie film, Pip?
- Wasza pracownia w Yardzie zastrajkowala?
- Coś w tym rodzaju.
Pip uświadomił sobie, że zadał zbędne pytanie, i pospiesznie usiłował naprawić swój błąd:
- Zostań na grzankę z filiżanką herbaty. - Z mieszczącej się obok sali prób dobiegły nagle głośne dźwięki jazzu.
- Może kiedy się zgłoszę po film.
- Doskonale. Przygotuję go na czwartą trzydzieści po południu. Czy masz jakieś specjalne życzenia? Nie dowołać czy przewołać? Drobnoziarnisty wywoływacz? Pociąć na odcinki po pięć albo sześć klatek?
- Jedynym specjalnym życzeniem jest to, żebyś trzymał buzię na kłódkę.
Pip skinął głową. Był to maleńki zadbany mężczyzna, ubrany w nieco przyciasny garnitur i równie ciasną koszulę, której kołnierzyk co chwila starał się poluzować wsuwając za niego palec. Włosy miał ciemne i gładko przylizane dzięki zastosowanej obficie brylantynie, której zapach niemal zupełnie przytłumił odór utrwalacza wydzielający się z jego ubrania oraz zapach whisky wydobywający się przy każdym oddechu z jego ust.
- Będę milczał jak grób, stary - powiedział Pip. - Nawet gdyby twój Harry Woods przyszedł, abym mu zrobił portret, nie wspomnę mu, że cię w ogóle widziałem. - Roześmiał się. Pomysł, że Harry Woods mógłby przyjść tu po fotografię, wydał mu się doskonałym żartem.
- No i bardzo dobrze - skinął głową Douglas.
- „Byłem szpiegiem” - rzekł Pip.
- Co? - zapytał z niepokojem Douglas.
- Fotografia, na którą patrzysz... To Conrad Veidt w filmie „Byłem szpiegiem”. W Gaumont-British Studios w Lime Grove... Albo poczekaj, może to było Gainsborough Studios w Islington? Wiesz co, Doug, chyba pamięć zaczyna mnie zawodzić.
W sąsiednim pokoju prowadzący próbę muzykanci jazzowi trzęśli całym budynkiem swoją wersją „South of the Border”.
- Zastanawiam się - powiedział Douglas - jakim cudem nie zwariowałeś, jeżeli przez cały czas tkwisz w tym hałasie.
- Żyj sam i daj żyć innym - stwierdził Pip. Poprawił krawat i przygładził włosy. Był to nerwowy odruch człowieka, starającego się zaprzeczyć opinii, iż jest nałogowym pijakiem. - Czy mam ci zrobić odbitki stykowe?
- Nie, tylko wywołaj film.
- Przykro mi z powodu twojej żony, Doug.
- Nie była jedyną ofiarą, Pip. W każdym razie chłopiec ocalał.
- Można i tak na to spojrzeć - powiedział Pip. - Czy jesteś pewien, że nie napijesz się herbaty? To potrwa niecałą minutkę, a udało mi się w tym miesiącu zdobyć dodatkowy przydział.
Douglas spojrzał na zegarek.
- Nie. Lepiej już sobie pójdę. Muszę być na Highgate o dziesiątej trzydzieści.
- Na tej ceremonii z okazji Tygodnia Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej?
- Nie udało mi się od niej wykręcić - odparł przepraszającym tonem Douglas.
- No cóż, w każdym razie wiadomo, na jakim świecie żyjemy - rzekł Pip. - Czerwone sukinsyny i hitlerowskie sukinsyny, i właściwie nie ma w czym wybierać.
- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
- Wywożą od nas trupa Karola Marksa, co? Krzyżyk na drogę temu śmieciowi.
Douglas położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Był to zarówno gest przyjaźni, jak i ostrzeżenie, by uważał na to, co mówi. W tej samej chwili usłyszeli kroki na schodach. Drzwi otworzyły się i wszedł niemiecki żołnierz. Nieporadną angielszczyzną poprosił o zrobienie fotografii.
- Proszę tu usiąść - powiedział Pip. Włączył jaskrawe lampy i Douglas przymrużył oczy oślepiony blaskiem. - Ramię nieco w tę stronę - poprosił Pip. Żołnierz odwrócił się trochę na stołku, dzięki czemu nowiutkie naszywki stabsgefreitera stały się lepiej widoczne w obiektywie aparatu.
Zapach rozgrzanych lamp przypomniał coś Douglasowi. No tak, oczywiście, żarówka wyjęta z ruchomej lampy w mieszkaniu na Shepherd Market. Młodszy brat musiał ją zamienić na fotograficzną lampę reflektorową, kiedy na blacie biurka robił zdjęcia matematycznych obliczeń, które później spalił na kominku. Teraz Douglas był już tego pewien.
- Do zobaczenia później, Pip - powiedział. Pip wyjrzał zza aparatu. Włosy miał w nieładzie.
- Będę na ciebie czekał, Doug. - Odwrócił się w stronę klienta. - A teraz niech pan, panie kapralu, popatrzy na fotografię Tallulah Bankhead i trochę uniesie brodę.
Rozdział 24
Cmentarz Highgate zarastają okopcone drzewa i krzewy, oplatają pnącze, a wzdłuż wąskich alejek stoją stare, pochylone pod rozmaitymi kątami i pokryte liszajami pleśni i mchu kamienie nagrobne. Nawet wysiłki całego plutonu saperów nie były w stanie zapobiec wrażeniu, że jest to plan filmowy kolejnej realizacji..Frankensteina”.
Mimo to jednak próbowali. Był to bowiem końcowy akcent Tygodnia Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej: uroczystości w Moskwie i Berlinie miały zostać ukoronowane rytualną ekshumacją kości Karola Marksa z kipiącej robakami ziemi cmentarza Highgate.
Orkiestra dęta Grupy Armii L (Dystrykt Londyn) mogła się tu pomieścić jedynie pod warunkiem, że zostanie ustawiona dość daleko wśród drzew. Nie wszyscy członkowie delegacji radzieckiej mogli mieć widok na grób, większość z nich musiała zadowolić się miejscem na trybunie honorowej wzniesionej na Highgate Hill.
Przy samym grobie pomieścili się jedynie najważniejsi. Ubrany we wspaniały mundur minister spraw zagranicznych von Ribbentrop rozmawiał z Mołotowem, rosyjskim premierem, który specjalnie z tej okazji przyleciał z Moskwy. Doktor Goebbels, dla którego cały ten tydzień był osobistym triumfem, porozmawiał krótko z obydwoma dygnitarzami i pokazał Mołotowowi srebrną kielnię. Miała zostać użyta, gdy nowy blok marmurowy z wyrzeźbionymi na nim symbolami nazistowskimi i komunistycznymi oraz długą deklaracją przyjaźni zostanie opuszczony do opróżnionego grobu..
Na Dartmouth Park Hill najwyższe piętra szpitala były dla personelu doskonałym miejscem obserwacji uroczystości. Zaprzężone do lawety armatniej specjalnie dobrane czarne konie przestępowały z nogi na nogę i uderzały kopytami o bruk. Ich wyczyszczone boki lśniły, a nerwowe ruchy sprawiały, że zaciągnięte hamulce kół popiskiwały lekko. Dojeżdżacze siedzący na końskich grzbietach starali się uspokoić swoje wierzchowce, a kawalerzyści z eskorty honorowej ściągnęli mocniej wodze, gdy zegar wybił jedenastą. Dowódca honorowej eskorty, pułkownik z elitarnego 5. Kavallerie-Regiment niemal stracił panowanie nad swoim wspaniałym gniadoszem, gdy na wyznaczone miejsce w kolumnie zajechali motocykliści, połyskując wypolerowanymi hełmami w zimnym świetle słonecznym.
Orkiestra już grała, podczas gdy wojskowi przewodnicy torowali drogę ostatnim przybyszom - premierowi marionetkowego rządu brytyjskiego, któremu towarzyszył niedawno wyznaczony niemiecki komisarz Bank of England. Za nimi Douglas dostrzegł gruppenfuhrera SS profesora Maxa Springera. Przełożony Hutha był na tej uroczystości najstarszym stopniem oficerem SS i znajdował się tu jako osobisty przedstawiciel Himmlera.
Sześciu ludzi - reprezentantów armii, marynarki wojennej, wojsk powietrznych, SS, NSDAP oraz SA - czekało, by ponieść doczesne szczątki Karola Marksa w czasie pierwszego etapu podróży na plac Czerwony. W Mauzoleum Lenina już przygotowano dla niego miejsce i 7 listopada, w rocznicę rewolucji, miał nastąpić dalszy ciąg uroczystości, które będą towarzyszyły otwarciu dla moskiewskiej publiczności grobowca - teraz już z dwoma lokatorami.
Douglas miał nie najlepszy widok. Stał razem z Kellermanem poniżej grobu, od strony szpitala. Orkiestra grała muzykę wojskową. Kellerman wypowiedział jakąś banalną uwagę. Douglas odwrócił głowę, by mu odpowiedzieć, i w tej samej chwili podmuch wybuchu uderzył go w twarz jak wywatowana rękawica. Spojrzał w górę i zobaczył, że ziemia wokół grobu zadrżała, wypiętrzyła się we wzgórek, potem wzgórze, a wreszcie eksplodowała wielką chmurą dymu i błota. Grudy ziemi posypały się na niego, przewracając go i zatykając gardło pyłem.
Gdy wstał wreszcie z wysiłkiem, ujrzał Kellermana przykrytego do połowy wielką płytą nagrobną. Jego usta poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Obok zobaczył oficera, który próbował wyzwolić się z zakrwawionych zwojów sztandaru. Zerwał poszarpany materiał z ręki, z której pozostał jedynie kikut. Tryskała z niego krew i zataczał się przez chwilę jak pijany. Wreszcie, wykrwawiony doszczętnie, upadł na ziemię.
Zgiełk stał się tak silny, że wdzierał się nawet do ogłuszonego eksplozją mózgu Douglasa. Był to połączony jęk bólu i strachu, do którego przyłączały się dzwonki i klaksony karetek usiłujących przecisnąć się obok spłoszonych koni konduktu żałobnego. Arabski gniadosz pułkownika kawalerii poniósł. Jeździec utrzymał się jednak w siodle. Koń przesadził wspaniałymi susami kilka nagrobków, a potem pogalopował pod zwisające nisko gałęzie drzew, które przetrąciły jeźdźcowi kręgosłup.
Niedaleko Retcar Street muzycy z orkiestry usiłowali wydobyć martwych i rannych kolegów spomiędzy powyginanych instrumentów i porozbijanych bębnów. Wszędzie leżały ciała zabitych, a na trawiastych wzgórkach mogił widniały powyrzucane ze starych trumien zwłoki. Wyglądało to, jakby umarli powstali na zew trąb sądu ostatecznego.
Generał Kellerman wydobył się spod nagrobka i okazało się, że poza zerwanym ścięgnem prawie wcale nie ucierpiał. Douglas pomógł mu wstać i dojść do miejsca, skąd dwaj umundurowani sanitariusze z SS przenieśli go do karetki. Kellerman z jakąś zadziwiającą intuicją włączył do swoich rozkazów dnia umieszczenie w okolicy ambulansu i zespołu medycznego ze szpitala SS. Zespoły takie miały stałe polecenie, żeby wszystkim funkcjonariuszom SS, bez względu na ich rangę i stopień obrażeń, udzielać pomocy medycznej w pierwszej kolejności. A teraz okazało się, że Kellerman jest pierwszą ofiarą, którą opatrywali medycy z SS.
Tydzień uroczystości był organizowany przez sztab Grupy Armii L (Dystrykt Londyn) bez jakichkolwiek konsultacji z Militarverwaltungschef (Dyrektorem Administracji), marionetkowym rządem brytyjskim czy też Kellermanem i jego podkomendnymi z SS i policji. Bilety na większość miejsc z dobrym widokiem zostały przekazane oficerom wysokiego stopnia i politycznym dostojnikom z Moskwy. I właśnie oni ponieśli najcięższe straty wraz z wartą honorową, orkiestrą i tymi członkami chóru Armii Czerwonej, których oddelegowano do odśpiewania nowych słów „Horst Wessel Lied”.
Skierowana ku górze eksplozja zadała najstraszliwszy cios ekipie filmowej Propaganda-Kompanie, usytuowanej na dachu specjalnie wzmocnionej ciężarówki Steyer, typ „A”. Samochód miał biegi włączone na wszystkie cztery koła, szumiał głośno swym pracującym na wysokich obrotach wentylatorem chłodzonego powietrzem silnika V-8, filmowcy zaś przed rozpoczęciem ceremonii wykonywali „nieme” ujęcia napisu. Bomba wybuchła w chwili, gdy już odjeżdżali. Eksplozja wypatroszyła ciężki pojazd i rozrzuciła szczątki rozszarpanych filmowców po znajdującym się nie opodal Waterlow Park. Osłonięci przez chwilę ciężarówką PK dostojnicy - Goebbels, Mołotow i von Ribbentrop - doznali niewielu urazów: zaledwie pęknięcia dwóch błon bębenkowych w uszach i jednego zwichnięcia kostki.
Standartenfuhrer Huth usytuował się najbliżej wyjścia, jak tylko mógł. W chwili eksplozji bomby znajdował się przy bramie Swains Lane. Według słów stojącego obok oficera, gdy rozległ się huk, Huth nawet nie mrugnął okiem. Harry Woods upiększył potem tę historię, opowiadając, że Huth spokojnie zatkał palcami uszy na jakieś trzydzieści sekund przed eksplozją. Dowcip zaczął krążyć po budynku Scotland Yardu. Nawet Kellerman śmiał się z niego. Był to oszczerczy żart, niebezpieczny dowcip, ale zarówno Huth, jak i Kellerman z trudem mogli ukryć satysfakcję, jaką obaj czuli z tego publicznego dowodu nieskuteczności systemu bezpieczeństwa zastosowanego przez armię.
Wojsko szybko jednak zwarło szeregi. Jeszcze przed upływem piętnastu minut od chwili eksplozji w ruchomym punkcie dowodzenia, przygotowanym do kontroli ruchu w czasie procesji żałobnej, odbyła się konferencja na wysokim szczeblu. Adiutant dowódcy Grupy Armii rozmawiał z pułkownikiem Feldgendarmerie, oficerem GFP i dwoma wojskowymi doradcami do spraw bezpieczeństwa przy Militarverwaltung, z których jeden był lekko ranny. Przed bramą cmentarną otoczeni uzbrojoną strażą żołnierze przygotowywali odpowiedzi dla wojskowej komisji śledczej. Musiały polecieć czyjeś głowy - być może nawet dosłownie.
Huth spojrzał na wielki, dziesięciokołowy befehlskraftwagen Kruppa i słabo widocznych przez matowe szyby zaniepokojonych żołnierzy w jego wnętrzu. Uśmiechnął się do Douglasa i strzepnął z bluzy kurz i brud. Potem spojrzał na swoją brudną rękę.
- Wynośmy się stąd - oznajmił z wyraźnym niesmakiem. - Chciałbym zmyć doczesne szczątki Karola Marksa ze swoich włosów.
Naokoło nich grupy medyczne zakładały opaski uciskowe, tamo wały krew, kładły ciała na noszach i rozcinały mundury, by opatrzyć rany. Wszędzie rozlegały się jęki i krzyki. Admirał, który w momencie wybuchu stał niedaleko Douglasa, otrzymywał właśnie ostatnie namaszczenie od niemieckiego kapelana wojskowego.
- Czy nie uważa pan, że eksplozja nastąpiła w samym grobie? - spytał Huth Douglasa.
- Nie ma najmniejszej wątpliwości.
- Prawdopodobnie założyli ładunek ostatniej nocy. Wyciągnęli biednego starego Karola z jego sosnowej jesionki i wypchali ją materiałem wybuchowym. - Huth pociągnął nosem i skrzywił się. Rozrzucone zwłoki i poruszona cmentarna ziemia sprawiały, że wszystko naokoło cuchnęło. - Mogę się założyć, że armia nie postawiła tu warty.
Ruszył w stronę bramy przepychając się przez ciżbę. Przecisnął się obok rannego muzykanta, który stał cierpliwie z ręką uniesioną wysoko do góry i próbował okręcić przedramię sznurkiem, by powstrzymać krwawienie z uszkodzonej żyły. Jego mundur pokryty był krwią spływającą po ręce i Huth odsunął się gwałtownie, by się nie pobrudzić. A potem, jakby wstydząc się swego zachowania, powiedział:
- Idź i poszukaj sanitarki. Stracisz rękę, jeżeli będziesz tak stał.
- Polecono mi tu czekać - odpowiedział muzykant.
Huth wzruszył ramionami. Zrobił, co do niego należało, i teraz mógł ruszyć dalej, zupełnie jakby ta wymiana zdań z chłopakiem z orkiestry wcale nie miała miejsca.
Za budką odźwiernego stał ukryty pojazd Hutha - jego „Krad”, motocykl BMW z przyczepą. Niewątpliwie ukrył go tu w nadziei, że będzie mógł wymknąć się z uroczystości przed jej końcem. Motocykla pilnował esesman w mundurze. Zanim Huth usiadł na siodełku, wartownik wytarł je rękawem.
Zatoki standartenfuhrera zostały dodatkowo podrażnione podniesionym eksplozją kurzem i pyłem roślinnym. Oczy mu łzawiły. Wydmuchał głośno nos.
- Czy zna pan człowieka o nazwisku George Mayhew? - zapytał Douglasa i ponownie wytarł nos.
- Pułkownika Mayhew? Każdy policjant w Londynie go zna. Był najlepszym pomocnikiem, jakiego kiedykolwiek miała policyjna drużyna rugby.
Huth popatrzył na Douglasa, jakby podejrzewał, że usiłuje wykręcić się od odpowiedzi.
- A czy każdy policjant w Londynie widział go w ubiegłym tygodniu?
- To bardzo prawdopodobne. Ja w każdym razie go widziałem.
- Dobrze go pan zna? - Standartenfuhrer przyłożył sobie dłoń do czoła. - Czy chorował pan kiedykolwiek na zatoki, nadinspektorze?
- Nie, na szczęście nie... To znaczy tak, znam dobrze George'a Mayhew, ale nie chorowałem na zatoki.
- Chwilami nie jestem pewien, czy pan wie, co mówi. - Huth wyjął z kieszeni jakieś papiery. Przejrzał je i podał Douglasowi niewielką fotografię. - Czy rozpoznaje tu pan pułkownika?
Fotografia była raczej nędznej jakości. Gdyby jednak Douglas uświadomił sobie problemy wynikające z zastosowania obiektywu o długiej ogniskowej i doprowadzenia do aparatu wystarczającej ilości światła oraz konieczności uniknięcia drgań, które tak łatwo potrafią popsuć zdjęcie robione teleobiektywem, gdyby znał ryzyko, jakie podjął ów fotograf... pewnie uznałby, że jest to w gruncie rzeczy doskonała fotografia.
- To istotnie może być pułkownik Mayhew - przyznał. - Mężczyzną spoglądającym w obiektyw jest generał major Georg von Ruff, prawda?
- Spostrzegł samochód grupy obserwacyjnej i siedzącego w nim mojego obserwatora - odparł Huth. - To cholernie podejrzliwa stara świnia. Trzecim mężczyzną jest profesor Frick.
- Profesor Frick! - zawołał z nie ukrywanym zdziwieniem Douglas. - Sądziłem, że już od dawna nie żyje. Myślałem, że zginął podczas ubiegłorocznych walk.
- W takim razie zmartwychwstał - powiedział Huth. - Jak pan sądzi, co ci trzej mogą mieć ze sobą wspólnego...?
- Atomowy materiał wybuchowy?
- Powinien pan zostać detektywem - stwierdził Huth. - Ale jestem pewien, że mógłby pan wymyślić coś lepszego.
- Doprawdy...?
- Generał major von Ruff jest przełożonym Abwehry na terenie Wielkiej Brytanii. Za nim, ukryty w cieniu, stoi pułkownik z Heereswaffenamt. Najwidoczniej obaj postanowili porozmawiać ze starym Frickiem w nadziei, że sporządzi dla armii coś w rodzaju superbomby. Ale co robi w ich towarzystwie pułkownik Mayhew?
- Nie wiem.
- Ubija z nimi interes, oto, co robi - wyjaśnił Huth.
Obaj mężczyźni patrzyli na siebie przez długą chwilę. Wreszcie Douglas odezwał się:
- Czy przypuszcza pan, że Mayhew sprzedaje im wyniki badań naukowych?
- Sprzedaje im kopie obliczeń, które zostały spalone na kominku w mieszkaniu przy Shepherd Market. Daję na to moją głowę.
- Za pieniądze?
- Czego pułkownik Mayhew mógłby chcieć najbardziej na świecie, Archer? No dalej, jest pan przecież Anglikiem i zna odpowiedź na to pytanie.
- Myśli pan o królu?
Huth poklepał Douglasa po ramieniu, jakby ironicznie mu gratulował. Potem kopnął rozrusznik, budząc do życia potężny silnik swojego motocykla.
- Co pan chce, żebym zrobił w tej sprawie? - zapytał Douglas przekrzykując hałas silnika.
- Niech pan powie pułkownikowi, że chcę mieć te obliczenia.
- A co z drugim interesem? - zawołał Douglas.
- Jakim interesem...?
Douglas zerknął przez ramię. Huth przymknął przepustnicę.
- Król - oznajmił Archer.
Huth odebrał fotografię od Douglasa i ponownie umieścił ją w pliku wyciągniętych z kieszeni kopert, notatek i dokumentów. Przerzucił je ponownie i odnalazł niewielki żółtawy blankiet złożony na pół. Złożył go jeszcze raz, tak by bez trudu można go było wsunąć do górnej kieszonki marynarki. Uśmiechnął się swym pozbawionym wesołości uśmiechem.
- Niech pan na to spojrzy, Archer - powiedział stając na podnóżkach motocykla, by mieć lepszy widok na panujący wokół nich chaos i zniszczenie. - Iwany z całą pewnością zrzucą całą winę na nas i zobaczy pan zdjęcie tego, co się tu działo, na pierwszej stronie jutrzejszej „Prawdy”.
Douglas obejrzał się. Najwięcej zabitych i rannych było na samym szczycie wzniesienia cmentarza. Urządzone dla Rosjan dogodne i prestiżowe miejsce oglądania ceremonii wystawiło ich na największe niebezpieczeństwo. Żony, córki, a także kochanki - w dokumentach wymieniane jako sekretarki - towarzyszyły grupie przedstawicieli komunistycznej elity w ich podróży na Zachód. Jedwabie z Bond Street i czesankowe wełny były teraz poszarpane i zakrwawione, a wielu Rosjan leżących wśród przypominających śnieg okruchów marmuru nie wstanie już nigdy.
Ale w porannych gazetach na pewno nie będzie fotografii. Ani w „Prawdzie”, ani w „Vólkischer Beobachter”, „The Times”, „Tribune”, ani w żadnej innej gazecie czy czasopiśmie. Przy wejściu od Swains Lane, a także na ulicach, w parkach i na przyległym do cmentarza dziedzińcu szpitala - wszędzie patrole Feldgendarmerie sprawdzały wszystkie aparaty fotograficzne i rewidowały wszystkich posiadaczy przepustek prasowych. Przy bramie leżał stos filmów wyjętych z aparatów fotograficznych, kaset, a nawet z nie napoczętych pudełek. Stos ten połyskiwał brązowo i szaro w zimnym blasku słońca, dygotał, poruszał się i rozwijał jak kłębowisko żmij.
Podbiegł do nich oficer SS.
- Wzywa pana gruppenfiihrer Springer - odezwał się do Hutha. - Proszę niezwłocznie przybyć.
Kiedy Douglas został sam, wyjął z kieszeni żółtawy złożony blankiet. Był to jeden z niedawno wprowadzonych, skróconych nakazów aresztowania, zawierający część listy osób podlegających natychmiastowemu zatrzymaniu. Znajdowało się tam nazwisko i adres George'a Mayhew oraz powód aresztowania: Shutzhaft, aresztowanie prewencyjne - określenie-wytrych, za przyczyną którego mężczyźni, kobiety i dzieci znikali bez śladu i na zawsze. Douglas wsunął dokument do portfela. Nagle rozległ się głośny wrzask. Archer odwrócił się i zobaczył grupę saperską próbującą wyciągarką unieść głaz z umierającego człowieka.
Pospieszył przez Waterlow Park i na Highgate Hill znalazł budkę telefoniczną. Telefon odebrał służący pułkownika Mayhew. Douglas znał go, był to emerytowany konstabl policji, który przez dwa lata z rzędu zdobywał nagrody w zawodach pięściarskich startując w wadze ciężkiej i niewiele brakowało, a zdobyłby trzecią. Bezzwłocznie poprosił pułkownika do telefonu.
- Tu mówi detektyw nadinspektor Archer - oświadczył oficjalnym tonem. - Mam nakaz aresztowania pana.
- Czy może pan mówić?
- Jestem w budce telefonicznej. Standartenfuhrer Huth właśnie wręczył mi ten dokument. Podpisał go osobiście. Nie ma wymienionego zarzutu - to nakaz aresztowania prewencyjnego.
- To co teraz?
- Korki na ulicach są koszmarne...
- Słyszałem oficjalne oświadczenie przez radio. Niemcy muszą żałować, że udostępnili urządzenia BBC do bezpośredniej transmisji... No cóż, nie będzie pan w stanie dotrzeć tu przez co najmniej godzinę.
- Ma pan rację.
- Dziękuję, Archer. Zobaczę, czy uda mi się pociągnąć za parę sznurków. W każdym razie skontaktuję się z panem w mieszkaniu dziewczyny.
Douglas odniósł wrażenie, że pułkownik Mayhew nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł. Być może wierzył, że za propagandą na temat obozów koncentracyjnych nie kryje się nic więcej poza twardymi łóżkami, zimnymi prysznicami i ćwiczeniami fizycznymi. Jeżeli tak, to czeka go straszliwe zaskoczenie.
- Pułkowniku - powiedział - mogły zostać wydane dodatkowe rozkazy, o których nic nie wiem. Mogą być i takie, które odnoszą się do pańskiej rodziny.
- Tak. Rozumiem. To nie stanowi dla mnie całkowitej niespodzianki, Archer. Ale dziękuję panu.
- Do widzenia, pułkowniku - powiedział Archer i odwiesił słuchawkę.
Wizyt a, którą Douglas złożył w stojącym na Upper Brook Street niedaleko Grosvenor Sąuare domu pułkownika Geroge'a Mayhew, była tylko formalnością. Służący, jak można się tego było spodziewać po starym, wysłużonym policjancie, miał już przygotowane właściwe odpowiedzi. Pokazał Douglasowi wszystkie pomieszczenia, a nawet otworzył przed nim szafy.
- Jeżeli pułkownik Mayhew powróci, zadzwoni pan do mnie natychmiast - przykazał Douglas.
- Z całą pewnością, nadinspektorze - odparł służący. Uśmiechnęli się do siebie i Douglas wyszedł.
Teorie Douglasa potwierdziły się, gdy wrócił do ciemni Pipa Pipera i położył odcinki filmu na podświetlarce. Cały negatyw, klatka po klatce, zajęty były gęsto wypisanymi na maszynie obliczeniami. Przy niektórych znajdowały się nagryzmolone dopiski i poprawki. Kiedy Douglas pochylał się nad podświetlarką, Pip trzymał się z dala.
- Co o tym myślisz, Pip?
- Może trochę prześwietlone, ale przy kopiowaniu to nie jest duży błąd. Nie będzie żadnych kłopotów z odczytaniem. Potrzeba tylko szkła powiększającego.
Douglas wziął szkło powiększające i popatrzył na negatyw. Słowa i cyfry były ostre i za pomocą silnego szkła mógł je bez trudu przeczytać.
- Nic mi to nie mówi - stwierdził i spojrzał na Pipa.
- Nie patrz na mnie - odparł Pip. - Nigdy nie byłem dobry w cyferkach.
- Dzięki Bogu, ta jazzowa orkiestra skończyła już próbę - powiedział Douglas. Czemu, u diabła, Huth nie wpadł na pomysł, że może istnieć negatyw, pomyślał. Szukał kopii, a to oznaczało poszukiwanie czegoś o rozmiarach teczki. Potem jednak uświadomił sobie, że ludzie Hutha nie znaleźli niczego, co mogłoby sugerować użycie aparatu fotograficznego. Jedynymi poszlakami było ustawienie lampy na biurku i wyjęta z niej żarówka. Ale Douglas wkręcił ponownie żarówkę i przestawił lampę. Specjalną fotograficzną żarówkę młody Spode musiał zabrać ze sobą i wyrzucić gdzieś po drodze. A aparat fotograficzny i torba z akcesoriami zostały z mieszkania Spode'a usunięte.
Zaczął znowu padać deszcz. Douglas patrzył przez okno na pogarbione dachy i wyszczerbione kominy. Wiatr wzmógł się i posłał kłąb dymu zaciemniając okno sypialni. Archer poczuł zapach sadzy i zaczęły go szczypać oczy.
- Dobrze się czujesz? - spytał Pip.
- Tak, wszystko w porządku. - Douglas bawił się leżącym w jego kieszeni przegubem. Został przerobiony tak, by umieścić w nim tajny schowek. Młody Spode był najwyraźniej kimś w rodzaju kuriera. Schowek miał wystarczające rozmiary, by pomieścić kasetę filmu 35 mm, ale przeróbka sprawiła, że gwint połączenia był krótszy o ćwierć cala. Osłabiło to połączenie na tyle, że niewielki dodatkowy wysiłek - strzelanie albo, co było bardziej prawdopodobne, przekładanie kartki po kartce w czasie fotografowania - spowodował jego obluzowanie. No cóż, ludzie zawsze popełniają jakiś błąd.
- Posłuchaj, Pip - powiedział. - Był tam aparat fotograficzny i cztery cienkie metalowe nogi...
- Statyw do kopiowania. Tak, to najprostszy sposób zrobienia czegoś takiego. Nogi statywu wśrubowuje się w ciężki metalowy pierścień, do którego mocuje się oprawę obiektywu. Dzięki temu aparat pozostaje dokładnie w odpowiedniej odległości od fotografowanego za pomocą pierścieni pośrednich obiektu... Ustawienie ostrości jest w tym przypadku wyjątkowo istotne...
Douglas wyciągnął rękę i dotknął ramienia przyjaciela, przerywając potok jego wymowy.
- Gdybyś zobaczył statyw do kopiowania i wszystko inne, czy zorientowałbyś się, do czego ma służyć? Czy też można to wykorzystywać do jakichś innych celów?
- Nie, nie można używać takiego statywu i pierścieni pośrednich do niczego innego.
- Rozumiem - odparł Douglas. Odwrócił się w stronę okna. Woda w elektrycznym imbryku zagotowała się. Pip przygotował herbatę w małym, pokrytym czerwoną emalią czajniczku. Herbata była mocna, Douglas nie pił tak mocnej od dawna.
- Czy jesteś pewien, że dobrze się czujesz, Douglasie?
- Dlaczego pytasz? - odpowiedział Archer patrząc na deszcz wciąż smagający mokre dachówki. Przebywanie tutaj, skąd widać było jedynie niebo i dachy innych domów, wywoływało dziwne uczucie izolacji. Douglas doszedł do wniosku, że mu się to podoba, pozwalało złapać oddech. Być może stary Pip był szczęśliwszy, niż sądził.
- No cóż, jest coś, co najwyraźniej chcesz zachować w tajemnicy - stwierdził Pip. - A więc nie jest to sprawa policyjna. Znam cię zbyt dobrze, bym mógł przypuszczać, że bierzesz w łapę od gangów. A to pozostawia tylko jedną ewentualność.
- Jaką? - Douglas trzymał oburącz kubek z herbatą, ogrzewając nim dłonie. Bardzo pragnął, by jego ojciec żył jeszcze. Wspomnienie naszło go gwałtownie i bez ostrzeżenia, podobnie jak w poprzednich kryzysowych sytuacjach w jego życiu. Próbował odsunąć tę myśl, ale bez skutku.
- Działasz przeciwko tym cholernym szkopom - powiedział cicho Pip.
- Czuję zapach mgły w powietrzu - stwierdził Douglas. - Ludzie palą mnóstwo drzewa i śmieci, żeby się ogrzać. To dlatego mgła ma taki zapach.
- Masz na myśli zapach tytoniu? - spytał Pip. - Pamiętam czasy, kiedy tylko mężczyźni palili. A teraz widzę palące dzieciaki i stare damy, mimo że ceny papierosów są obecnie niebotyczne.
- To przynosi ulgę - powiedział Douglas. - Ludziom, którym jest zimno i mokro, którzy są nieszczęśliwi, przynosi to wiele pociechy.
- Ale szkopy też palą. Mam wrażenie, że każdy z nich ma w gębie cholernie wielkie cygaro. Działasz przeciwko szkopom, prawda?
Douglas nie odpowiedział. Pochylił się, by spojrzeć w dół na ulicę, gdzie węglarz z workiem przerzuconym przez ramię pochylał się do przodu, sypiąc strumień kawałków węgla do piwnicy przez okrągłą dziurę w trotuarze. Mimo że deszcz wciąż padał, mężczyzna i jego worek zniknęli w kłębach węglowego pyłu.
- Musisz robić to po swojemu, Douglasie - stwierdził Pip. - Ale twoje tajemnice są u mnie bezpieczne.
Douglas pokręcił głową.
- Żadna tajemnica nie jest bezpieczna u nikogo. - W głowie ciągle kołatała mu jedna myśl. Nieświadomość Hutha mógł zrozumieć bez trudu. Ale jeżeli to Hesse i ludzie z Abwehry zabrali leicę, statyw do kopiowania i pierścienie pośrednie, dlaczego nie uświadomili sobie, że dokumenty zostały przefotografowane? Dlaczego wciąż pytali George'a Mayhew o papiery? - Najlepiej, Pip, jeżeli będziesz wiedział jak najmniej - powiedział wreszcie. - Jeżeli zdarzy się coś najgorszego, powiedz im, że wywołałeś dla mnie ten film. Mnie łatwiej będzie wymyślić jakieś kłamstwa i wykręty.
- Po prostu powiem, że byłem pijany - odparł Pip.
I nagle Douglasa olśniło. Ci z Abwehry byli równie sprytni i podstępni jak cała reszta. Wiedzieli o negatywie i dlatego właśnie wciąż jeszcze rozmawiali z pułkownikiem Mayhew. Utrzymując jednak ten fakt w tajemnicy, mogli sprawdzić szczerość intencji drugiej strony. Musieli rozmawiać z pułkownikiem i innymi o papierach, ale jednocześnie czekali, by ktoś wypowiedział magiczne słowa: „negatyw 35-milimetrowego filmu”. Douglas łapczywie wypił gorącą herbatę.
Potem wyłączył podświetlarkę, włożył wysuszony film z powrotem do kasety i schował ją do kieszeni.
- Uważaj, możesz go porysować - powiedział Pip.
- Nie mam zamiaru robić z niego odbitek na wystawę Królewskiego Towarzystwa Fotograficznego - Douglas posłużył się ulubioną wymówką przyjaciela. Dopił herbatę do końca i postawił kubek na parapecie. - Dziękuję ci za wszystko, Pip.
Na ulicy węglarz trzymał w ręku okrągłą żelazną pokrywę zsypu i kopniakami zrzucał ostatnie kawałki węgla do piwnicy.
Rozdział 25
Londyńczycy nazwali to „nocą autobusów”, ale w gruncie rzeczy masowe aresztowania i selektywne łapanki ludzi sklasyfikowanych od I A aż po III E, trwały przez dwie doby i połowę trzeciej. Niektórym grupom ludzi polecono zameldować się na najbliższym posterunku policji. Obwieszczające to plakaty i całostronicowe ogłoszenia w gazetach spowodowały, że wiele osób poszło do aresztu.
Stadion Wembley został wykorzystany jako punkt zbiorczy, natomiast Earls Court Exhibition Hall razem z Albert Hall były miejscem, do którego przewożono ludzi aresztowanych we wschodnim Londynie. Lokatorzy położonego nad rzeką wielkiego bloku na Dolphin Sąuare zostali wyrzuceni na ulicę w ciągu dwóch godzin, dzięki, czemu ich mieszkania mogły zostać użyte do przeprowadzania setek jednoczesnych przesłuchań.
Aby znaleźć ludzi do prowadzenia tych przesłuchań, przeczesano wszystkie jednostki w Wielkiej Brytanii. Obok zawodowców z Geheime Feldpolizei, SD, Gestapo i Abwehry, ściągnięto również tych, którzy nie posiadali innych kwalifikacji poza czynną znajomością angielskiego. Byli tu więc również kelnerzy z oficerskiego klubu Luftwaffe, dwóch kapelanów, flecista z wojskowej orkiestry symfonicznej Dystryktu Londyn, siedmiu telefonistów i dentysta z Marynarki Wojennej.
- Niech pani dziś trzyma chłopców w domu, pani Sheenan - powiedział Douglas w czasie śniadania następnego dnia po eksplozji.
Gospodyni położyła na jego talerzu kolejną grzankę i skinęła głową na znak, że go zrozumiała. Chleb był czerstwy, ale posmarowany sosem z pieczeni stawał się niezrównanym delikatesem. Douglas, zanim odgryzł pierwszy kęs, upewnił się, że starczy dla wszystkich. Pani Sheenan nalała herbaty.
- Czy słyszał pan ciężarówki ubiegłej nocy? - spytała. - Chyba aresztowali ludzi po drugiej stronie ulicy. Robili tyle hałasu... myślałam, że wyłamują drzwi.
- To będzie największa seria aresztowań, o jakiej słyszałem - powiedział Douglas - Być może największa we współczesnej historii. - Uniosła wzrok i spojrzała na niego. Dodał niezgrabnie: - Wcale nie znaczy, że to pochwalam, pani Sheenan. Po prostu stwierdzam fakt. Zamkną tysiące osób.
- Nie wiem, w jaki sposób ma im to pomóc w schwytaniu tych, którzy podłożyli bombę na cmentarzu.
Douglas zgadzał się z nią, ale nie podjął tego wątku.
- Jeżeli zdarzy się, że pani i chłopcy po prostu będziecie szli w nieodpowiednim momencie po nieodpowiedniej stronie ulicy - powiedział - możecie mieć kłopoty. I kto wie, gdzie możecie się znaleźć.
- W Niemczech - stwierdziła pani Sheenan. - Zjedzcie wasze grzanki, chłopcy, i wypijcie herbatę. Nie możemy nic zmarnować.
- Tak, w Niemczech - przytaknął Douglas. Tam właśnie trafił jej mąż.
- Czy pan też ich aresztuje? - spytał syn pani Sheenan.
- Nie odzywaj się w ten sposób do pana Archera - ofuknęła go matka. - I nie mów z pełnymi ustami, tyle razy zwracałam ci już uwagę. - Lekko trzepnęła chłopca w ramię. Uderzenie nie było silne, ale taki gest ze strony tej zazwyczaj łagodnej kobiety zaskoczył ich wszystkich. Jej syn skulił się w krześle, obejmując kolana ramionami. W oczach zakręciły mu się łzy.
- Nie, chwała Bogu, to nie ma nic wspólnego z pracą CID - wyjaśnił Douglas. Wypił herbatę. - Mógłbym dać pani jakieś pismo - zaproponował. - Oczywiście nie będzie to oficjalny dokument, ale jednak na blankiecie Scotland Yardu... Może okazać się przydatny.
Pokręciła głową. Douglas zorientował się, że już o tym myślała. Pochyliła się przez stół do syna i pocałowała go.
- Bądź dobrym chłopcem i wypij herbatę. To koniec przydziału na ten tydzień.
Odwróciła się w stronę Douglasa i powiedziała uprzejmie:
- Co mi pomoże kawałek papieru? A jeżeli ktoś by go znalazł? Pewnie pomyśleliby, że jestem... - Urwała. Niewiele brakowało, by powiedziała „informatorką”, ale sformułowała to inaczej: - ... że mam coś wspólnego z Niemcami.
- No tak, oczywiście - odparł sztywno Douglas.
- Och, wcale nie to miałam na myśli, panie Archer! - zawołała. - Pan jest policjantem. Musi pan załatwiać z nimi sprawy. Co by się stało, gdybyśmy nie mieli naszych własnych policjantów? Zawsze to powtarzam.
Douglas zdał sobie sprawę, że mówi to często, bo próbuje wytłumaczyć, dlaczego ma lokatora, który pracuje dla Szwabów. Wetknął serwetkę w drewniany uchwyt i wstał.
- Niech pani nie wychodzi po zakupy tak długo, jak pani może. Chłopak od piekarza i mleczarz przychodzą regularnie, prawda? Pod koniec tygodnia te wszystkie emocje nieco opadną. Po prostu nie będą już mieli gdzie umieszczać więźniów.
Skinęła głową, zadowolona, że nie obraził się z powodu jej niezręczności. Z szuflady szafy wyjęła niedawno zrobiony na drutach sweter - biały z obramowaniem wycięcia w barwach policyjnego klubu krykietowego. Był zawinięty w przedwojenną bibułkę.
- Robi się chłodno - powiedziała. - Zima zaczyna się na dobre. Podała sweter Douglasowi, ale zanim go przyjął, wahał się chwilę.
Wiedział, że zrobiła go dla swojego męża, który był znanym zawodnikiem w przedwojennej drużynie krykietowej.
- W urzędzie pocztowym nie przyjmują paczek zawierających odzież albo żywność - wyjaśniła. - To nowy przepis. Zaglądają do każdej paczki. - Zdjęła bibułkę i uniosła sweter do góry. Była dumna ze swojego dzieła. - Oboje chcemy, żeby pan go przyjął, panie Archer - powiedziała spoglądając na syna. - Może pan go oddać, kiedy ojciec chłopca wróci do domu.
- Od razu go nałożę - powiedział Douglas. - Dziękuję.
Nigdy nie przypuszczałem, że jest pan krykieciarzem - powiedział sarkastycznym tonem Huth, widząc wchodzącego do gabinetu Douglasa. W pokoju panował półmrok, poranne niebo było ciężkie i bez wyrazu, przez okna z grubymi ramami wpadało niewiele światła. Huth był tylko w spodniach od munduru, jego szara kurtka wisiała na oparciu krzesła. Był nie ogolony i Douglas domyślił się, że siedział przy biurku przez pół nocy. Stała przed nim pusta butelka szkockiej whisky, w powietrzu wisiał ciężki odór dymu z wypalonych cygar. - Zamknij pan te cholerne drzwi, dobra? - warknął. Douglas zamknął drzwi.
- Niech pan sobie naleje drinka.
- Nie, dziękuję.
- To rozkaz.
- Butelka jest pusta.
- W szafie jest więcej.
Douglas nigdy dotąd nie widział Hutha w takim nastroju, nawet nie przypuszczał, że jest to możliwe. Z kartonowego pudła wyciągnął kolejną butelkę whisky, na etykietce której był napis: Butelkowane specjalnie dla Wehrmachtu, otworzył ją i nalał trochę alkoholu do szklaneczki, którą Huth wyciągnął z szuflady.
- Wody? - zapytał Huth i niezgrabnie przesunął dzbanek po blacie biurka, rozchlapując wodę na sterty papierów. Podniósł jedną kartkę, blankiet teleksu, i pochylając ją zlał wodę z rogu kartki. Robił to ze starannością, z jaką często pijani wykonują swoje czynności. - Lista ofiar - wyjaśnił. - Wciąż umierają...
- Wybuch?
Huth pomachał mokrym arkuszem papieru gęsto zadrukowanym kolumną nazwisk.
- Wybuch, tak jest! Jeżeli wykopuje się starego Karla po półwieku leżenia w bogatej w fosfaty glebie północno-wschodniego Londynu, to trudno się dziwić, że pierdnie ci w oko, prawda?
Douglas nie odpowiedział, ale zdążył już przeczytać niektóre nazwiska z kartki, którą Huth wymachiwał przed nim. Teleks pochodził ze szpitala SS przy Hyde Park Corner.
SPRINGER, -PROF. MAX. GRUPPENFUHRER SS. NR 4099. STAB RFSS. ZMARŁ Z RAN O 02.33.
- Tak, wciąż umierają - powtórzył Huth.
- I profesor Springer też tam zginął?
- Straciliśmy dobrego przyjaciela, nadinspektorze. - Sięgnął po butelkę i nalał sobie następnego drinka. Potem dolał wody.
- Straciliśmy...?
Był moim przyjacielem na dworze króla Heinricha - rzekł Huth. - Reichsfiihrer SS dał mu wolną rękę, jeśli chodzi o sposób przejęcia przez SS doświadczeń nuklearnych od armii. - Huth zacisnął mocno pięść. - Moją władzę miałem właśnie dzięki Springerowi. - Popatrzył na swoją rękę. - Dałem mu miejsce z tyłu, koło sztabu marynarki, ale ten cholerny idiota musiał przesunąć się bliżej do grobu, żeby lepiej widzieć. Spadł na niego kawał muru.
- Czy to oznacza, że dochodzenie może zostać zawieszone? - spytał Douglas. Przytknął szklankę do ust, ale upił niewiele.
- Chwała Bogu, nie - powiedział Huth. Spodnie miał zabłocone, na jednym kolanie była dziura. Douglas domyślił się, że standartenfuhrer był członkiem grupy, która wydobywała Springera spod gruzów.
- Od dawna znał pan profesora Springera?
- Mógłbym panu opowiedzieć wiele historii, Archer. Rzeczy, w które pan by za nic nie uwierzył. Byłem ze Springerem w ten weekend, kiedy zabiliśmy paru przywódców brązowych koszul. Spotkałem go na Tempelhof, gdy specjalnym samolotem przywiózł Karla Ernsta z Bremy. Springer aresztował go tego ranka w hotelu. Karl Ernst był zastępcą Róhma, posłem do Reichstagu i radcą stanu, ale dał się aresztować pokornie jak owieczka. - Pociągnął łyk whisky. Był już bardziej rozluźniony, ale nadal marszczył czoło, jakby z wysiłkiem usiłował sobie przypomnieć weekend puczu. - Ci z SA nie mieli pojęcia, co się z nimi dzieje. - Uśmiechnął się. - Nie mogli sobie wyobrazić, że Fiihrer mógł kazać ich zlikwidować. Ernst myślał, że jest to przewrót skierowany przeciwko Fuhrerowi. I zanim nasz pluton egzekucyjny wygarnął do niego, wyprostował się i zawołał: „Heil Hitler!”. Potem strzelili i zabili go. - Zabawne, co?
- Nie za bardzo - odparł Douglas.
- Wyciągnąłem z tego pewną naukę - stwierdził Huth z goryczą. - Patrzyłem, jak ten dureń umiera, i dałem sobie słowo, że już nigdy więcej nie będę słuchał żadnych politycznych frazesów.
- I dotrzymał pan słowa?
- Czy wyglądam na idealistę, Archer?
Douglas pokręcił głową, ale nie odezwał się, nie chcąc zahamować zwierzeń Hutha.
- Nietrudno było się domyślić, że naziści wygrają - powiedział Huth. - Tylko oni byli mądrzy i zdecydowani. No i zorganizowani. Lubię zwycięzców, Archer. Mój ojciec także. Jest bezwzględnym sukinsynem i tylko jeden Bóg wie, jak nim pogardzam. Zdobyć sympatię mojego ojca mogłem tylko stając się najlepszym w mojej grupie, a więc zrobiłem wszystko, żeby nim zostać. Naziści są zwycięzcami, Archer, i nie ulegaj pokusie działania przeciwko nim. Douglas skinął głową.
- W przyszłym tygodniu będę w Berlinie. Będę rozmawiał z reichsfiihrerem SS, a może również z Fuhrerem. Dadzą mi pracę Springera, nikt inny bowiem nie ma tych wszystkich informacji. - Postukał się palcem w głowę. - A potem dostanę również stopień Springera. Uszy do góry! Dni Kellermana są policzone, Archer. Pozbędziemy się go, zanim minie następny miesiąc. Będzie siedział na krześle w pokoju na górze i odpowiadał na niewygodne pytania o konto bankowe w Szwajcarii i łapówki, które dostawał od niektórych przedsiębiorców budujących nowe więzienia.
Na twarzy Douglasa pojawiło się zaskoczenie.
- Mam grubą teczkę materiałów na Kellermana. Jak pan myśli, dlaczego on tak bardzo chciałby mieć szansę przejrzenia mojej dokumentacji? Nie jest zainteresowany przejęciem programu konstrukcji bomby atomowej, ale po prostu chce uratować swoją skórę. - Napił się wody. - Czy pan zostanie ze mną?
- W pańskim zespole?
- W grupie podległej bezpośrednio Springerowi nie ma zbyt wielu osób, które chciałbym zatrzymać. Jeżeli zostanie pan przy mnie, może pan dojść na sam szczyt. Zrobię z pana obywatela niemieckiego i natychmiast przeniosę do SD - i nie będzie już więcej kartek, ograniczeń podróży czy kontroli finansowej. - Spojrzał na Douglasa.
- Sądziłem, że lubi pan tylko zwycięzców - zauważył Douglas. Huth uśmiechnął się blado.
- Ale nie w moim bezpośrednim otoczeniu.
Propozycja ta była zapewne zrobiona w dobrej wierze. Douglas nie mógł jednak zorientować się, w jakim stopniu jest to spontaniczna, niezgrabna teutońska próba pochlebstwa, a w jakim starannie przygotowana i przemyślana oferta.
Huth wstał i podszedł do okna.
- Nie rozmawiał pan wczoraj z pułkownikiem Mayhew? - spytał nie odwracając głowy.
- Znajdę go - odparł Douglas.
Huth stał na tle okna i Douglas spostrzegł, że nerwowo porusza palcami, jakby próbował z ich czubków usunąć brud.
- Mayhew jest wykształconym człowiekiem - powiedział bardziej do siebie niż do Douglasa. - Kulturalnym, sensownym człowiekiem.
- Tak, oczywiście - stwierdził Archer.
- Czego on szuka, jak pan myśli? Prestiżu i szacunku ludzi o równej mu pozycji. To właśnie jest motywacją wszystkich normalnych ludzi. Możemy we dwóch dojść do jakiegoś porozumienia. Czy może pan powiedzieć mu to ode mnie?
Był to cynizm zapierający dech w piersi, nawet w przypadku Hutha.
- A jakie daje mi pan gwarancje?
- Ma pan to wspaniałe wytłumaczenie, że spełniał pan wyłącznie moje rozkazy. Niech pan będzie za to wdzięczny, przyjacielu.
- Mogę pomóc nawiązać kontakt - odparł Douglas - ale nie będę informatorem. - W chwili, gdy to powiedział, uświadomił sobie, że ten rodzaj usprawiedliwiania słyszał od bardzo wielu ludzi, którymi posługiwał się w przeszłości - i którymi pogardzał.
Rozległo się stukanie do drzwi.
- Wejść! - ryknął Huth.
Pojawił się woźny z kubełkiem węgla i zaczął rozpalać ogień w kominku. Huth skinieniem głowy pozwolił Douglasowi odejść.
Archer wstał i w duchu podziękował Opatrzności za to, że Huth nie należy do tych Niemców, którzy kończą każde spotkanie rytualnym „Heil Hitler!”. W obecności starego woźnego byłoby to więcej, niż mógłby znieść.
Na biurku Douglasa znajdowała się cała sterta papierów, a Harry Woods się spóźniał. Douglas zaklął, wyzywając go od bezużytecznych durni. Dziś jak nigdy dotąd jego pomoc bardzo by mu się przydała. Spojrzał na biurko Harry'ego i spostrzegł, że na 9.30 był on umówiony z nadinspektorem do spraw przestępczości. Zadzwonił do sekretarza i powiedział, że Harry zachorował. Sekretarz potraktował to jako dowcip. Niepunktualność Woodsa była dobrze znana.
Wysłał cywilnego urzędnika, by poszukał Harry'ego w kawiarni Joego. Było zbyt wcześnie na skok do „Czerwonego Lwa” albo „zdroiku” CID po drugiej stronie ulicy. Potem zadzwonił do dyżurnego sierżanta sąsiedniego posterunku na Cannon Row, żeby dowiedzieć się, czy Harry nie wpadł tam na plotki.
Kiedy okazało się, że Harry'ego nigdzie nie ma, zatelefonował do głównego sekretarza Kellermana. Zapytał go o punkt zbiorczy grupy zatrzymań działającej w okręgu Islington, w którym mieszkał Harry Woods. Po piętnastu minutach miał już odpowiedź: do 22.30 ubiegłej nocy aresztowanych gromadzono w magazynach towarowych linii York, na tyłach stacji King's Cross. Potem zaczęli wykorzystywać rezerwowy punkt na targowisku bydła przy Caledonian Market. Zadzwonił do gabinetu Hutha.
- Standartenfiihrerze, możliwe, że Harry Woods został zatrzymany przez jedną z grup przeprowadzających aresztowania. - Nie usłyszał odpowiedzi, więc dodał: - Nie przyszedł dziś rano, mimo że umówił się z nadinspektorem do spraw przestępczości. - Odczekał chwilę ciszy i zapytał: - Czy pan mnie słyszy?
- Nie wiem, jakim cudem w ogóle Woodsowi udawało się tak długo pozostawać na wolności - odezwał się Huth. - No cóż, niech pan zorganizuje sobie jakiegoś innego sierżanta. Czy mógłby pan znaleźć kogoś, kto mówi po niemiecku?
- Mam zamiar poszukać Harry'ego - stwierdził Douglas.
- Wolna wola - odparł Huth. - Ale jutro o ósmej rano za jego biurkiem ma ktoś siedzieć. To nie jest właściwy moment, żeby mieć braki w personelu.
- Tak jest, sir - rzekł Douglas i odłożył słuchawkę.
Rozdział 26
Woodsowie mieszkali na Liverpool Road. Kiedyś zajmowali cały dom, teraz jednak dwa górne piętra wynajęli innej rodzinie. Harry Woods z żoną Joan jedli swoje posiłki w kuchence w suterenie, i tu właśnie siedział teraz Douglas, podczas gdy Joan robiła mu herbatę.
Domyślił się wszystkiego, gdy tylko pani Woods otworzyła mu drzwi. Była wciąż w szlafroku, włosy miała nie uczesane, a oczy zaczerwienione od płaczu. Była o wiele młodsza od Harry'ego. Swego czasu była najładniejszą maszynistką w całym biurze fabryki, w której Harry Woods ją poznał, prowadząc śledztwo w sprawie kradzieży. Teraz jej blond włosy wyblakły, twarz miała ściągniętą. Uśmiechnęła się stawiając na stole słabą gorzką herbatę, przygładziła dłonią włosy i z zażenowaniem poprawiła pod szyją szlafrok.
Harry został aresztowany o trzeciej rano. Niemiecki oficer przybył w asyście grupy dwunastu żołnierzy. Towarzyszący im młody konstabl Policji Metropolitalnej z jakiegoś peryferyjnego posterunku nigdy nie słyszał o Harrym Woodsie.
- Miałam wrażenie, że w ogóle nawet nie słyszał o Scotland Yardzie - dodała z goryczą Joan.
- Czy Harry nie pokazał im swojej legitymacji służbowej?
- Niemiecki oficer spojrzał na nią, podziękował Harry'emu i włożył ją do kieszeni. Był nawet dość uprzejmy... Powiedział, że bardzo mu przykro. Ale prawie nie mówił po angielsku, a wie pan, panie Archer, że Harry w ogóle nie ma pojęcia o niemieckim. Gdyby pan tu był, wszystko ułożyłoby się inaczej. Pan wie, jak z nimi rozmawiać, Harry zawsze mi to mówił.
- Powinna pani od razu zadzwonić do Yardu, Joan.
- Telefony publiczne były pilnowane przez żołnierzy. Pozwalali tylko na prowadzenie rozmów służbowych. Widziałam, jak sąsiadka próbowała i wróciła do domu z niczym.
- No tak. Sądzę, że chcieli mieć swobodny dostęp do publicznych telefonów, żeby mieć kontakt z grupami dokonującymi aresztowań.
- Poszłam na komisariat i czekałam tam przez wiele godzin. Wreszcie udało mi się znaleźć dużurnego sierżanta - to stary przyjaciel Harry'ego i dobrze znam jego żonę. Powiedział, żebym wróciła do domu i przespała się trochę. Wyjaśnił, że to była pomyłka, i Harry pewnie wróci do domu przede mną. - Wzruszyła ramionami. - Ale nie wrócił.
- Niemcy aresztowali setki, może nawet tysiące ludzi, żeby przesłuchać ich w sprawie wybuchu na Highgate. Być może trzeba będzie kilku dni, zanim uda się nam odnaleźć Harry'ego, i dodatkowo jeden dzień na formalne załatwienie całej sprawy. To może być skomplikowane, Joan.
- Zawsze był pan dla nas dobry, panie Archer - powiedziała. Prawdę mówiąc, Douglas nigdy nie potrafił dojść do ładu z Joan Woods. Nie lubiła akcentu, z jakim mówił, i jego charakterystycznego dla średniej klasy sposobu bycia. Nie mogła mu też darować tego, że wykształcenie uniwersyteckie zapewniło mu stanowisko inspektora, podczas gdy Harry przez całe życie dobijał się do stopnia detektywa sierżanta.
- Jesteśmy z Harrym partnerami - powiedział.
- Harry płakał, kiedy dowiedział się, że wyciągnął pan jego brata z listy wy wózkowej. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to pan to załatwił. Harry wiąże wielkie nadzieje z małym Sidem. Płakał. Słowo daję, Harry płakał.
- Niech pani podziękuje przede wszystkim lekarzowi policyjnemu, Joan. Napisał oświadczenie, że Sid jest zbyt chory, by w pełni wydajnie pracować. - Wstał z krzesła. - Pójdę teraz poszukać Harry'ego. I proszę się nie martwić, jeżeli jeszcze tej nocy nie wróci do domu. To może potrwać.
- Harry jest dobrym człowiekiem, panie Archer.
- Wiem, Joan.
Przed oknem sutereny widać było pobielone stopnie prowadzące na ulicę. Na każdym stopniu stała skulona z zimna doniczkowa roślina. Podmuch wiatru zrzucił na schody jakieś śmiecie, które posypały się z szelestem.
- Strasznie zimno - powiedziała Joan Woods chuchając w ręce. Tym gorzej, pomyślał Douglas, tym gorzej dla wszystkich tych nieszczęśników, których trzymają na otwartej przestrzeni.
- Niech się pani nie załamuje, Joan - powiedział. Uśmiechnęła się słabo do niego.
Rozdział 27
Douglas zaczął od targowiska na Caledonian Road. Znał to miejsce jeszcze z okresu przedwojennego. W niedziele cały Londyn przychodził tu po zakupy. Na bazarze można było dostać wszystko - od starych ubrań po stare srebra. Douglas często ze zniecierpliwieniem towarzyszył wujkowi Aleksowi, gdy przeglądał on stosy części radiowych, zepsute maszyny do pisania i sterty starych książek.
Nie spodziewał się, że będzie tu aż tak wielu aresztowanych. W niektórych miejscach wewnętrzne ogrodzenie z drutu zostało przerwane i wdeptane w ziemię. Ale metalowe szyny, które stanowiły stały element zagród dla bydła, unieruchomiły tłum w stopniu wystarczającym do zapobieżenia jakiemuś większemu nieszczęściu.
Morze głów poruszało się ciągle, jak fale oceanu, uderzając o wysokie zewnętrzne ogrodzenie z drutu kolczastego i drogę stale patrolowaną przez żołnierzy. Wielkie cyfry na słupach oznaczały miejsca, w których poszczególne grupy więźniów znajdowały się w momencie ich przywiezienia, ale teraz panujący tłok powodował, że grupy mieszały się i zlewały ze sobą. Na oczach Douglasa młoda dziewczyna zerwała z płaszcza żółtą gwiazdę, przeszła przez niskie ogrodzenie i przyłączyła się do innej grupy aresztowanych. Na Market Road stało pięć autobusów Midland Red z napisami Im Dienst der Deutschen Wehrmacht. Douglas domyślił się, że wiele żydowskich rodzin nigdy nie dotrze na przesłuchania. Zostaną wysłani bezpośrednio do obozu koncentracyjnego w Wenlock Edge.
Jego przepustka pozwoliła mu przejść przez zewnętrzny pierścień wart i dotrzeć do baraku koło wagi. Obecnie zajmowało go przynajmniej dwunastu pisarzy wojskowych, którzy wrzeszczeli, klęli i kłócili się bez przerwy. Pytanie o mężczyznę o nazwisku Woods nie miało sensu, Niemcy sprzeczali się, ich spisy porannych transportów wykazywały bowiem brak około dziewięćdziesięciu osób. Douglas machnął przepustką i wszedł do wewnętrznej części ogrodzenia.
Zapewne tak właśnie wygląda piekło - pomyślał - zmieszany tłum niespokojnych dusz. Niektórzy kłócili się, niektórzy spali, inni krzyczeli, płakali, wielu zaś rozmawiało po cichu na temat czekającego ich przesłuchania. Najczęściej jednak tylko patrzyli w przestrzeń nie widzącymi oczyma, jakby próbując dostrzec to, co zdarzy się jutro. Po niemal dwóch godzinach przepychania się przez tłum, Douglas zaczął czuć się tak samo oszołomiony jak oni. Wiedział, że bez względu na to, jak systematyczne będą jego poszukiwania, może przejść obok Harry'ego na odległość ręki i nie spostrzeże go. Głodny, z obolałymi nogami, niemal już był gotów zrezygnować. Zdawał sobie jednak sprawę, że gdyby to o niego chodziło, Harry nigdy nie zaprzestałby poszukiwań.
- Zgubił pan kogoś?
Douglas oparł się o ogrodzenie, uradowany z możliwości złapania oddechu.
- Szukam dużego mężczyzny około pięćdziesięciu pięciu lat, siwiejące włosy, ciemna cera, ciemny garnitur i biała koszula aresztowany na Liverpool Road około trzeciej nad ranem.
- Cholerny bałagan, co? - Człowiek, który się do niego odezwał, był niski, szczupły, poruszał się nerwowo. Miał na sobie drogi garnitur, krawat w barwach Królewskiej Artylerii i okulary w grubej oprawce. - Mieszkam na Highbury Crescent - powiedział. Douglas uświadomił sobie, że mężczyzna zapewne nie usłyszał opisu Harry'ego i chyba wcale mu na tym nie zależało. - Wielu z tych ludzi to hołota - zwierzył się, pozytywnie widać oceniając Douglasa. - Wygląda pan na wykończonego. Czy pan już jadł?
- Nie - przyznał się Douglas.
- No cóż, ma pan pewnie w kieszeni funta albo dwa. Jeżeli podejdzie pan tam do ogrodzenia, pewnie będzie pan mógł przekupić wartowników, żeby któryś z nich przeszedł przez ulicę i przyniósł rybę z frytkami. Żądają takich cen, że pewnie muszą zbijać na tym majątek. - Uśmiechnął się pobłażliwie.
- Rybę z frytkami? - zapytał Douglas. Brzmiało to wspaniale.
- Ci ludzie tutaj myślą, że Niemcy dadzą im jeść.
- Ale pan tak nie uważa, co?
Niech się pan zastanowi - powiedział mężczyzna pogardliwym tonem. - Widziałem wojskowe kuchnie polowe w działaniu w czasie minionych wydarzeń... To znaczy ostatniej wojny - dodał na wypadek, gdyby Douglas go nie zrozumiał. - Jakim cudem kuchnie mogłyby poradzić sobie z tym chaosem? I co ci ludzie spodziewają się dostać? Kawałek pieczeni i dwa rodzaje warzyw? Będą mogli mówić o szczęściu, jeżeli zdobędą łyk kartoflanki. Niech pan tam idzie i zje coś. Niektóre dzieciaki i starzy ludzie będą do rana w fatalnym stanie, jeżeli te cholerne Szwaby nie zaczną działać... Gdzie pan powiedział...? Na Liverpool Road?
- Około trzeciej nad ranem.
Mężczyzna skinął głową. Chaos napawał go odrazą, nie miał natomiast pretensji do ludzi, którzy wiedzieli, co robią.
- Zespół Aresztowań numer 187. Znali się na rzeczy. Uprzejmy, młody oficer. Na pewno dał żonie pańskiego przyjaciela żółte pokwitowanie z numerem porządkowym na drugiej stronie, nad jego podpisem. Jaka była ostatnia litera?
- A więc powinien pan znaleźć swojego człowieka koło tej dużej litery T.
- Poszedłem tam w pierwszym rzędzie - odparł Douglas zmęczonym tonem. - Znam ten system.
- Tak, to musiał być Zespół Aresztowań 187. Szwabski oficer znał zaledwie jakieś pół tuzina słów po angielsku. Przyszli z Liverpool Road... oni i jakiś młody głupi gliniarz. Pewnie nie miał więcej niż dziewiętnaście lat. - Stuknął palcem w pierś Douglasa. - To właśnie im mam za złe, tym cholernym gliniarzom. Co oni wyprawiają, pomagając Szwabom aresztować niewinnych ludzi w środku nocy? Postawiłbym ich wszystkich pod ścianą i rozwalił. Nigdy nie lubiłem gliniarzy.
- Mój przyjaciel musiał być z panem w jednym autobusie.
- Powiedział pan, że to taki potężny mężczyzna? Siwiejące włosy? Czy miał krawat w kolorach Gwardii?
- Bardzo możliwe.
- Wielki gwardzista. Tak, przypominam go sobie. Bardzo źle to zniósł. Siedział przez cały czas z rękami w kieszeni na przodzie autobusu. Potężny facet, barczysty. Pamiętam, pomyślałem sobie, że musi być portierem w hotelu, bokserem albo kimś w tym rodzaju. - Niski mężczyzna stanął na palcach, starając się popatrzeć nad głowami tłumu. Nie udało mu się, postawił więc stopę na poprzeczce ogrodzenia i podciągnął się do góry. - Niech pan pójdzie do litery S. Wydaje mi się, że kierował się w tamtą stronę, kiedy poszedłem do wartownika, żeby kupić rybę z frytkami.
- Dziękuję - powiedział Douglas odchodząc.
- Niech pan weźmie do serca moją radę i zorganizuje sobie coś do jedzenia! - zawołał w ślad za nim mężczyzna.
Douglas zobaczył najpierw Sylwię, a dopiero potem Harry'ego. Siedziała na poręczy ogrodzenia, gryząc kawałek chleba. Widok Sylwii nie powinien być dla niego zaskoczeniem. Była graczem i jak nałogowy hazardzista po wygraniu jakiejś sumy wraca znowu i znowu, aby grać, dopóki nie straci wszystkiego, tak samo Sylwia wciąż będzie ryzykować swą wolność, dopóki nie utraci jej na zawsze.
- Nie potrzebujemy cię - powiedziała na widok Douglasa.
- Jak mnie znalazłeś, szefie? - spytał Harry.
- Rutynowy wywiad - odparł Douglas.
- Dziękuję bardzo, szefie.
- Zrobiłbyś dla mnie to samo, Harry - stwierdził Douglas.
- Dlaczego się nie pobierzecie? - spytała Sylwia. Wrzuciła do ust ostatni okruch chleba i zeskoczyła ze swojego miejsca na poręczy ogrodzenia.
- Sądzę, że wszystko będzie dobrze - oznajmił Harry.
- W jaki sposób? - zainteresował się Douglas.
- Ludzie Sylwii mają ustawić jednego z oficerów.
Dla policjanta z Policji Metropolitalnej „ustawić” oznaczało po prostu przekupić. Sylwia wykrzywiła się, jakby poirytowana, że Woods o tym mówi.
- To najlepszy sposób - stwierdził Harry.
- Owszem, może się udać - odparł ostrożnie Douglas. Gdyby Harry trafił do ośrodka przesłuchań, musiałoby to zostać odnotowane w jego aktach personalnych w Scotland Yardzie. Jeżeli Douglas załatwi jego uwolnienie, zostanie to zapisane w jego aktach. Przekupienie straży było jedynym sposobem zapewnienia Harry'emu wolności bez żadnej mogącej skompromitować kogokolwiek pisaniny.
- Nie potrzebujemy cię - powtórzyła znowu Sylwia. Douglas miałby ochotę uwierzyć, że jej pogarda jest oznaką miłości bez wzajemności, piekielną wściekłością, która podobno wyzwala się w odepchniętych kobietach. Widział jednak, że sprawa jest o wiele poważniejsza. Była to przerażająca go, irracjonalna histeria. Możliwe, że spostrzegła na jego twarzy ten strach.
- Wracaj do swojego biura, Douglasie - powiedziała szyderczo. - Zrobimy to po swojemu. - Zwróciła się do niego po imieniu, jakby próbując pozbawić go tej godności, jaką mogło mu zapewnić nazwisko czy stopień.
- Mam nadzieję, że oboje wiecie, co macie zamiar zrobić - oznajmił Douglas spoglądając na Harry'ego.
Harry potarł szczękę.
- Wszystko będzie w porządku, szefie, słowo daję.
- Któryś z waszych przyjaciół może się ze mną skontaktować, jeżeli będziecie czegoś chcieli - powiedział Douglas. Był zmęczony poszukiwaniami i przygnębiony wszystkim, co widział. A teraz ustępował przed nienawiścią Sylwii.
- Powiedz Joan - poprosił Harry.
- Co mam jej powiedzieć? - spytał Douglas.
- Powiedz, że wkrótce będę w domu.
- Dobrze, powtórzę jej to - skinął głową Archer. Był zadowolony z pretekstu, dzięki któremu mógł stąd odejść, ale gdy tylko znalazł się na zewnątrz, zaczął czynić sobie wyrzuty, że tak szybko uwierzył w zapewnienia Woodsa.
Zapach smażonych ryb unosił się w powietrzu. Douglas przeszedł przez ulicę do baru, o którym mówił niewysoki mężczyzna. Nad patelniami stało pochylonych czterech mężczyzn. Wszyscy zwijali się jak w ukropie, by sprostać zamówieniom niemieckich żołnierzy, którzy przenosili owinięte w papier ryby przez pustą jezdnię, do szeregów głodnych więźniów stojących za kolczastym drutem ogradzającym bydlęcy rynek. Rzucali pieniądze na kontuar z takim samym niedbałym pośpiechem, z jakim odbierali owinięte w gazetę pakunki.
Douglas usiadł przy jednym ze stolików znajdujących się w części jadalnej.
- Tam nie obsługujemy! - zawołał jeden z mężczyzn przy patelniach.
- A gdzie obsługujecie? - spytał Archer podchodząc do lady.
- Musisz znaleźć inny rybny bar, stary - odparł mężczyzna. Otarł czoło grzbietem dłoni. - Nie mamy czasu na przypadkowych klientów.
- Przyniesie mi pan tu zaraz smażoną płastugę i frytki - zażądał Douglas.
- Albo co? - zapytał mężczyzna pochylając się nad ladą w stronę Douglasa.
- Albo przejdę za kontuar i wpakuję ciebie i twoich trzech kumpli do smażalnika - odparł spokojnie Douglas.
- Ty... - - Mężczyzna spróbował go uderzyć, Douglas jednak schwycił go za przegub i wykręcił jego rękę tak, że wcisnął mu twarz w stertę gazet. - Dobra, dobra, nie wściekaj się! - wrzasnął kucharz. Pozostali trzej woleli udać, że niczego nie spostrzegli.
Niemiecki żołnierz schwycił Douglasa za ramię, ale usłyszał taki wściekły ryk w koszarowej niemczyźnie, że nie tylko natychmiast go puścił, ale nawet stanął na baczność.
- A teraz daj mi ładny kawałek płastugi i porcję frytek za cztery pensy - oznajmił Archer wciąż trzymając kucharza za wykręconą rękę - albo wpakuję cię na drugą stronę ulicy, za druty. Rozumiesz?
- Tak jest. Bardzo przepraszam, sir.
Douglas puścił go. Mężczyzna z ponurą miną położył na grubym wyszczerbionym talerzu z białego fajansu smażoną rybę i dodał porcję frytek. Umyślnie zrobił to tak niezgrabnie, że kilka z nich potoczyło się po drewnianym blacie lady.
Archer położył na kontuarze pół korony i odebrał podaną z niechętnym mruknięciem resztę. Kucharz skinął głową niemieckiemu żołnierzowi i następna porcja ryby wylądowała na gazecie. Gdy sprawne dłonie mężczyzny zawijały ją, Douglas spostrzegł, że jest to pierwsza strona „Daily Telegraph”. Stary nagłówek głosił: Odwrót wojsk niemieckich pod Ashford. Canterbury ogłoszone miastem otwartym w chwili wkroczenia niemieckich czołgów. Co oni z nami zrobili, pomyślał Douglas. Co zrobili ze mną?
Spojrzał przez okno baru rybnego. Warstwa skroplonej pary poprzecinana była spływającymi kroplami, przez które widać było tłumy aresztantów.
Skropił octem rybę z frytkami i posolił. Całe swoje zawodowe życie spędził wśród rozmaitego plugastwa. Do tej pory jednak umacniała go wiara, że podtrzymuje prawo i porządek. Teraz jednak, gdy spoglądał na drugą stronę ulicy, czuł, że przekonanie to uległo zachwianiu.
Myślał o ojcu, którego nigdy właściwie nie znał, i o swoim szczęśliwym małżeństwie, przerwanym tak okrutnie. Teraz pozostał mu tylko syn. W jego życiu nie było miejsca na komplikacje, jakie mogłaby przynieść Barbara Barga. A jednak, mimo to, zakochał się w niej. Nie mógł temu zaprzeczyć, pragnął jej, jak tylko było to możliwe. Ale jako policjant nie dowierzał miłości. Zbyt często widział jej drugą twarz, przemoc, cierpienia i rozpacz, które mogła przynieść. Wmawiał sobie, że właściwie zakochany jest w idei samej Ameryki, a Barbara jest tylko jej symbolem. Bez względu jednak na to, jak wyglądała prawda, potrzebował Barbary i pragnął ją zobaczyć.
Rozdział 28
Wyglądasz koszmarnie - powiedziała mu z rozbawionym uśmiechem. - I pachniesz smażonymi rybami. Douglasie Archer, gdzieś ty był? Strasznie się o ciebie martwiłam.
Objęli się mocno, a potem położyła mu rękę na policzku i spojrzała na niego.
- Czy mógłbym dostać coś do picia? - zapytał.
- Oczywiście, kochanie. - Żona nigdy nie mówiła do niego „kochanie” i zawsze uważał, że jest to dziwna forma zwracania się do kogoś, zastrzeżona, jak sobie wyobrażał, dla gwiazd filmowych. A to, że natychmiast po przekroczeniu progu poprosił o drinka, zaskoczyłoby większość osób, które go znały.
Poszła do kuchni, wzięła kostki lodu z tacy i wrzuciła je do dwóch szklaneczek. Douglas opowiedział jej o Harrym Woodsie zamkniętym na bydlęcym targu, ale nie rozwodził się specjalnie na temat Sylwii.
- Przekazywane są tylko nazistowskie komunikaty prasowe - powiedziała Barbara podając mu whisky. - Napisałam wspaniały artykuł, mam mnóstwo fotografii, ale założono blokadę. Setki osób zostało aresztowanych, wystarczy wziąć taksówkę i pojechać na przedmieścia, żeby zobaczyć, co się dzieje. U mnie w kraju już z dziesięć gazet wydrukowałoby tę historię.
- Ale nie jesteś u siebie w kraju - przypomniał jej Douglas. - A poza tym aresztowano tysiące, nie setki. - Białe ściany kuchni oświetlił nagle nieoczekiwany promień słońca, ale trwał tylko chwilę.
- Dzwonił pułkownik Mayhew. Chce się z tobą zobaczyć. Przyjdzie tu koło ósmej.
- Mam nakaz jego aresztowania. Huth chce go przestraszyć, żeby ubić z nim interes.
- Jaki?
- Mayhew bierze króla i wywozi go do Ameryki, a Huth dostaje wyniki badań atomowych. - Niemcy próbują przeprowadzić eksplozję atomową.
Nie okazała zdziwienia.
- Słyszałam o tym. Mogę ci jeszcze dolać? Douglas przykrył szklankę dłonią.
- Obaj są szaleni - stwierdził.
- Dlaczego?
- Kiedy król znajdzie się w Stanach, Mayhew zostanie odsunięty na bok i zapomniany. A gdy Huth zdobędzie materiały, również okaże się zbędny. Jest prawnikiem i nie ma żadnego przygotowania naukowego. Posługuje się wyciągami sporządzonymi z niemieckich pism naukowych i encyklopedii oraz dwoma specjalnymi raportami profesora Springera. Przeczytałem to wszystko i obecnie wiem prawie tyle, co Huth.
- Może Mayhew i Huth kierują się innymi motywami, nie tylko ambicją?
- Chyba nie mówisz poważnie, Barbaro. - Uśmiechnął się smutno. - Nigdy nie spotkałem dwóch tak do siebie podobnych ludzi, którymi w równym stopniu kierowałaby taka nieokiełznana ambicja.
Przeszli do saloniku i usiedli na brzydkiej małej sofie. Luźne pokrycie, ozdobione wzorem w wielkie zielone liście, nadawało jej wygląd jakiejś drapieżnej rośliny.
- Czy brakuje ci twojej żony? - spytała. Czubkiem palca dotknęła lodu w szklaneczce i patrzyła, jak topnieje wolno.
- Czasami. Wychowywaliśmy się razem.
- To rzeczywiście musi być dla ciebie trudne.
- Mam chłopca.
Przysunęła się bliżej do niego. Objął ją ramieniem. Upiła łyk swojej whisky.
- I masz również mnie - powiedziała.
- Naprawdę? - Spojrzał na nią, ale odwróciła głowę w bok. Dotknął jej pleców. Zadrżała. - Naprawdę? - powtórzył.
- Wiesz, że tak - szepnęła do kostek lodu.
- Kocham cię, Barbaro.
- Ja ciebie też, Doug. Bóg mi świadkiem, że tego nie chciałam. - Chmury przesłoniły słońce i światło przygasło do tego stopnia, że w pokoju zrobiło się niemal ciemno. Pochyliła się i zapaliła lampę na stoliku. - Nie cierpię tej cholernej sofy - powiedziała. - A ty?
- To najpaskudniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem - przytaknął. - Czy wyjdziesz za mnie?
- Kazałabym ją ufarbować, ale właściciele tego mieszkania pewnie uważają ją za bardzo ładną. - Przesunęła palcem po perkalowym pokryciu.
- Moja roczna pensja - stwierdził Douglas - jest nie większa niż twoje honorarium za dobry artykuł.
- Pobierzmy się szybko, jak najszybciej.
- Pamiętaj, że mam syna.
- Pamiętam..
- Nie płacz, Barbaro. Oznajmiła z żartobliwą powagą:
- Bez twojego syna nici z umowy. - Ale słowa utkwiły jej w gardle.
Płakała, gdy otoczył ją ramionami i pocałował.
Rozdział 29
Pułkownik Mayhew zjawił się o ósmej. Douglas i Barbara nie dali po sobie poznać, że obserwowali jego przybycie z okna sypialni na piętrze.
Mayhew włożył swój mocno zwinięty parasol do mosiężnego stojaka za drzwiami, a potem powiesił płaszcz i kapelusz ze swobodą częstego gościa. Douglasowi wcale się to nie podobało. Pułkownik uśmiechnął się do niego, ale był to raczej grymas zdradzający niepokój.
- Słyszał pan wiadomość o Harrym?
- Harrym Woodsie? - spytał Douglas.
- Został aresztowany...
- Tak - stwierdził Douglas. - Wszystko z nim w porządku. Byłem tam po południu i znalazłem go...
- Więc pan nie wie! - zawołał Mayhew. Spojrzał na Barbarę, potem znowu na Douglasa i zatarł ręce. - Harry zaplątał się tego popołudnia w strzelaninę. Mówią, że został postrzelony, ale nie mam potwierdzenia. Dziewczyna, która z nim była - Sylwia Manning, pańska była urzędniczka - nie żyje.
- Mój Boże - powiedział Douglas. Ogarnęło go poczucie winy. Śmierć Sylwii była dla niego większym ciosem, niż się tego spodziewał.
- Przedostali się przez druty kolczaste ogrodzenia obozu izolacyjnego na Caledonian Market. Wartownik oświadczył, że próbowali uciekać. Wygląda to na prawdę.
- Byłem tam prawie do czwartej - oświadczył Douglas. - Mieli już uzgodnioną sprawę uwolnienia. Powiedzieli mi, że przekupili oficera ze służby wartowniczej.
Mayhew skinął głową.
- Nie chcieli pana wplątywać w tę sprawę. - Pociągnął nosem. - Z Harry'ego zawsze był porządny facet. Nie chciał, żeby się pan w to mieszał.
- Ale oboje mi powiedzieli, że wszystko jest załatwione... - W głosie Douglasa brzmiała rozpacz.
- Z tego obozu wydostało się ze dwunastu, albo i więcej - rzekł Mayhew. - A ci mieli pecha, to wszystko. Wyszli za późno. Strażnicy zaczęli być nerwowi. Może starszy sierżant ich opieprzył i zaczęli chętnie używać broni. Wie pan, jak to jest.
- Powiedział pan, że dziewczyna nie żyje? - spytał Douglas.
- Wróciła, żeby spróbować przeciągnąć Harry'ego w bezpieczne miejsce. Rodzaj męstwa, za który w czasie wojny żołnierz dostaje Victoria Cross albo awans na polu walki. Godna podziwu odwaga, prawda? Była już wolna i bezpieczna. Młodość! Biegła szybciej niż Harry i być może kiedy wartownik zobaczył, że to kobieta, początkowo zawahał się, zanim wystrzelił. Ale kiedy wróciła... - Skrzywił się.
- Czy Harry jest ranny?
- Gestapo już pytało armię o niego. Stwierdzili, że ponieważ Harry jest funkcjonariuszem policji w służbie czynnej, wojsko nie ma prawa go trzymać.
Barbara dotknęła ramienia Douglasa i spytała:
- Czy torturowali go, żeby uzyskać informacje? Mayhew pokręcił głową.
- Harry nic nie wiedział.
- Działał w jakiejś grupie Ruchu Oporu - stwierdził Douglas.
- Tak, w tym, co pozostało z batalionu „Camden Town” Home Guard. Wsypywali cukier do zbiorników z paliwem pojazdów wojskowych, napadali na pijanych niemieckich żołnierzy i pisali na murach wyzwiska pod adresem Hitlera.
Douglas skinął potakująco głową. Doszły go już słuchy o batalionie „Camden Town”.
- Harry Woods - powiedział Mayhew - zna tylko tę zabitą dziewczynę i dwóch innych mężczyzn, z którymi wspólnie pracowali.
- Cholerny dureń - warknął Douglas. Jego zmartwienie zmieniało się w złość na Harry'ego. Podobnie matka gniewałaby się na dziecko, które o włos uniknęło wypadku na ulicy.
- To wymaga wielkiej odwagi - stwierdziła Barbara. - Byłabym dumna z każdego z moich ziomków, którzy tak działaliby przeciwko najeźdźcy.
- Harry i dziewczyna roznosili ulotki. To cholernie niebezpieczne! - oświadczył Mayhew. - Pełna walizka przemytu czy nawet części radiowych mimo wszystko daje szansę wyłgania się z kłopotów. Ale ludzie, którzy roznoszą polityczne ulotki, noszą przy sobie własne wyroki śmierci, jeżeli ich złapią.
- O mój Boże... - rzekł Douglas.
- W każdym razie dwaj pozostali ludzie z ich komórki - czy też plutonu, jak wolą to nazywać w Home Guard - zostali poinformowani o aresztowaniu Harry'ego. Obydwaj znikną... Nie, Harry nie wie nic takiego, co Gestapo uznałoby za szczególnie ważne. Mimo wszystko jednak przewiezienie do kwatery głównej Gestapo na Norman Shaw North nie jest czymś, co polecałbym komuś, kto potrzebuje wypoczynku i spokoju.
- Lepiej, żebym tam poszedł - powiedział Douglas.
- Lepiej nie - odezwał się Mayhew z naciskiem w głosie. - Mogliby się bardziej zainteresować Harrym. Nie jest pan w odpowiednim stanie ducha, by dać sobie radę z tymi facetami. Jeżeli zaczną podejrzewać, że Harry i pan macie coś do ukrycia, wezmą się do roboty i na początek zabiorą się do zrywania wam paznokci.
- To jest ryzyko, które muszę podjąć.
- Być może - odparł Mayhew stając między Douglasem a drzwiami. - Ale nie jest to ryzyko, które może podjąć pozostała część organizacji.
Douglas uznał, że pułkownik ma rację. Nie był ulepiony z takiej gliny, z jakiej okazała się być Sylwia. Usiadł.
- A teraz niech pan spojrzy na to - rzekł Mayhew. Wyjął z kieszeni egzemplarz „Die Englische Zeitung” i rozłożył gazetę.- To dzisiejsze wydanie. - Nagłówek na całą szerokość kolumny głosił wielkimi, gotyckimi literami: „Standrecht”.
- Co to znaczy? - spytała Barbara.
- Stan wojenny - wyjaśnił Douglas. - Niemcy ogłosili stan wojenny na całym terenie Wielkiej Brytanii.
- Jeden z naszych ludzi w centrali telefonicznej dość wcześnie poczuł pismo nosem. Ale miał przy sobie tylko niewielki, kieszonkowy słownik i tego słowa w nim nie było.
Douglas czytał oficjalny komunikat z trzymanej przez George'a Mayhew gazety. Powtórzył głośno:
- Wprowadzony od północy, według czasu środkowoeuropejskiego.
- Wszyscy żołnierze zostali odwołani do koszar i wstrzymano wszelkie przepustki - poinformował Mayhew. - Broń ma być noszona cały czas. Jednostki Waffen SS w Wielkiej Brytanii zostaną przejęte przez armię - co oznacza, że będą wykorzystywane jako źródło uzupełnień. To poważny cios dla Heinricha Himmlera.
- Co zmienia wprowadzenie stanu wojennego? - spytała Barbara.
- Niemiecka armia podjęła środki bezpieczeństwa na wypadek, gdyby wybuch na Highgate miał być początkiem zaplanowanego na szeroką skale powstania w całym kraju. A potem wojskowi zaczęli nalegać, by zalegalizowano ten stan pogotowia. I wszystko wskazuje na to, że im się udało.
- Powiedział to pan jak prawdziwy biurokrata, Archer - oznajmił Mayhew. Odstawił szklaneczkę i zaczął bezgłośnie bić brawo.
- Lepiej, żeby przyjął pan do wiadomości, panie pułkowniku - stwierdził Douglas - że Niemcy są biurokratami. To klucz do zrozumienia wszystkiego, co mówią i robią... A także wszystkiego, czego nie mówią i nie robią.
- Zupełnie słusznie, zupełnie słusznie - odparł Mayhew kiwając głową i uśmiechając się, jakby myślał, że w ten sposób uda mu się udobruchać Douglasa.
- I niech mi pan nie usiłuje wmówić, że nie czekali właśnie ną to, co się stało. Mogę się założyć, że pańscy przyjaciele z Abwehry piją dziś szampana.
- Moi przyjaciele z Abwehry są zbyt purytańscy, żeby zajmować się czymś takim jak picie szampana. Ich koncepcja świętowania sprowadza się do pięćdziesięciu pompek i zimnego prysznica.
- Czy stan wojenny jest czymś, co armia powinna świętować? - zapytała Barbara.
- To zmienia całą strukturę, Barbaro - tłumaczył jej Douglas. Chciał powiedzieć do niej „kochanie”, ale nie ośmielił się. - Kellerman, jego policjanci, oddziały SS i SD będą pod bezpośrednią kontrolą armii. Oczywiście mogą składać Himmlerowi zażalenia na wydane im rozkazy... Ale po tym, jak je już wykonają!
- Czy armia przejmie również listy osób do aresztowania? - zapytała znów Barbara.
Mayhew włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej czerwono-biało-niebieską opaskę z napisem na białej części: Im Dienst der Deutschen Wehrmacht. Ten, kto ją nosił, stawał się praktycznie „Wehrmachtmitglied” i miał wszystkie prawa niemieckiego żołnierza.
- Bardzo sprytne pokiwał głową Douglas. Dzięki temu Mayhew mógł nie obawiać się nakazu aresztowania wystawionego przez Hutha.
- Armia przejęła już wszystkie listy od policji i SS - powiedział Mayhew. - Nie mogą mnie teraz aresztować. Douglas skinął głową.
- A czy armia wyśle wartowników, żeby zastąpili strażników SS pilnujących króla w Tower?
Mayhew uśmiechnął się.
- Czy mógłbym dostać jeszcze jedną szklaneczkę tej doskonałej szkockiej?
Pułkownik wykonał cały rytuał dolewania wody do whisky, wąchania i próbowania, zupełnie jakby chciał zyskać na czasie.
- Jutrzejszej nocy będziemy mieli gościa - powiedział. - Potrzebujemy pana, Archer. Proszę spróbować przespać się w dzień. Niech pan założy długą, zimową bieliznę i weźmie jakiś esesowski dokument, na wypadek, gdybyśmy musieli wyłgiwać się z kłopotów. - Uśmiechnął się i otarł usta grzbietem dłoni. - Jeżeli Waszyngton się zgodzi, w przyszłym tygodniu wydobędziemy króla z Tower i tego samego dnia wyprawimy go z kraju. - Podał Douglasowi cygaro wyjęte ze skórzanej papierośnicy.
- Nie polegałbym tak bardzo na tej wehrmachtowskiej opasce - przestrzegł pułkownika Douglas. - Będzie pan na liście osób przeznaczonych do aresztowania jeszcze przez przynajmniej sześć dni. Niewielu dowódców patroli i oficerów Feldgendarmerie będzie miało dość wolnego czasu, żeby zapoznać się z poprawkami i wykreślić pańskie nazwisko. Każdy, kto jest na liście aresztowań, najpierw zostanie wpakowany do ciężarówki, a dopiero potem przyjdzie czas na pytania.
Pułkownik z namysłem skinął głową.
- Czy nie smakuje panu cygaro?- zapytał Archera. Douglas oderwał wzrok od cygara, którym się bawił.
- Nie, nic podobnego - odparł. - Jest wspaniałe. „Romeo y Julieta”. Takie samo, wypalone do połowy, znalazłem w kieszeni doktora Spode'a. Po prostu myślałem o tym, to wszystko.
- No cóż, nie trzeba być detektywem, żeby rozwiązać tę zagadkę, Archer. Niemcy importują je całymi statkami. Dostają cygara za eksportowane na Kubę narzędzia i niemieckie samochody. Każdy bliższy współpracownik Niemców może liczyć na regularne dostawy hawańskich cygar.
- I właśnie w taki sposób pan je dostaje? - spytała Barbara. Do jej talentów dziennikarskich należała również umiejętność zadawania podobnych pytań w sposób nie wywołujący obrazy.
Mayhew parsknął krótkim, niewesołym chichotem.
- Kiedy następnym razem zobaczę generała majora von Ruffa, poproszę go o kilka - oznajmił. - Może to przekona go o moich dobrych intencjach. - Machnięciem ręki rozpędził dym z cygara. - A więc niemal rozwiązał już pan sprawę zabójstwa Spode'a?
- Jego brat złożył zeznania - powiedziała Barbara.
- Co pan powie?! - zawołał Mayhew. Pochylił się nad stołem i podał Douglasowi zapałki.
- Akta są wciąż otwarte - stwierdził Douglas. W ciszy, która zapanowała, trzaśniecie zapałki rozległo się niezwykle głośno.
- No cóż, miejmy nadzieję, że znajdzie pan zadowalający sposób, by je zamknąć. - Douglas zauważył, że Mayhew nie użył słów: „wyjaśnić sprawę”.
Pułkownik wstał i sięgnął po płaszcz.
- Jutro wieczorem przyjadę po pana do domu, Archer. Dobrze?
Od chwili przyjścia pułkownika Douglas był w rozterce, zastanawiając się, czy ma przekazać mu film. Teraz jednak wyciągnął rolkę i podał ją George'owi Mayhew.
- To są zdjęcia dokumentów, które Spode spalił w mieszkaniu na Shepherd Market. Wątpię, czy ktokolwiek wie o ich istnieniu, ale pańscy przyjaciele z Abwehry mogli znaleźć statyw do kopiowania i wyciągnąć własne wnioski.
Pułkownik rozwinął brązowy papier i spojrzał na negatyw.
- Zostały sfotografowane? - Popatrzył na Douglasa, a potem skinął głową. - A więc do jutra wieczorem.
Rozdział 30
Następnego ranka Douglas jak zawsze przedstawił swój raport generałowi Kellermanowi. Kellerman kwitował wszystkie jego punkty skinieniem głowy, a potem odłożył teczkę.
- Czy młody Douglas dobrze się miewa?
- Tak, dziękuję, sir.
- Słyszał pan o tej doskonałej nowej niemieckiej szkole w Highgate?
- Owszem, słyszałem. - Wiedział, że przeznaczona była dla dzieci esesmanów, oficerów Wehrmachtu i różnych ważnych osobistości z niemieckiej administracji.
- Program jest prowadzony oczywiście w języku niemieckim, ale to wspaniała szkoła, a pański niemiecki jest właściwie bezbłędny. Mógłby pan pomagać swojemu synowi przy odrabianiu lekcji. Ta szkoła mogłaby dać młodemu Douglasowi doskonały start w nowe życie i sądzę, że mógłbym załatwić mu tam miejsce.
- Czy będą tam również inne angielskie dzieci? - spytał Douglas.
- Przynajmniej kilkoro powinno się tam znaleźć - odparł Kellerman. - Jestem w komitecie administracyjnym szkoły. Nie chcemy, żeby niemieckie dzieci nie miały kontaktu z krajem, w którym przebywają... A angielskie dzieci byłyby nieocenione z językowego punktu widzenia. Czy uważa pan, że młody Douglas zna wystarczająco dobrze niemiecki?
- Trochę. Obecnie we wszystkich szkołach są lekcje niemieckiego.
- To byłby dla niego naprawdę doskonały start życiowy.
- Będę musiał zapytać syna. Wie pan, jak dzieci przeżywają rozstanie ze swoimi przyjaciółmi.
- Słusznie, niech pan zapyta. To rozsądny chłopczyk. Na pewno dostrzeże wszystkie korzyści. Niech go pan w tym tygodniu zabierze któregoś popołudnia do tej szkoły. Niech mu pan pokaże laboratoria, wyposażenie warsztatów, boisko, i tak dalej.
Douglas przez cały czas zastanawiał się, w jaki sposób zacząć z Kellermanem rozmowę na temat aresztowania Harry'ego. Ale generał sam poruszył ten temat.
- A co z tym pańskim wspaniałym detektywem sierżantem? - zapytał. - O co chodziło z tym jego aresztowaniem?
- Detektyw sierżant Woods, sir. Trzymają go ludzie z Amt IV, tu w sąsiedztwie. - Już od dawna wiedział, że Amt IV jest popularnym eufemistycznym określeniem Gestapo.
- Wie pan, Amt IV cieszy się dość szczególnymi prerogatywami. Mam raczej ograniczony wpływ na ich poczynania.
- Doprawdy, sir?
- Mają bezpośredni dostęp do reichsfuhrera SS w Berlinie.
- Nawet w czasie stanu wojennego?
- Niech pan nie próbuje być ze mną za sprytny, Archer - rzekł generał Kellerman krzywiąc się boleśnie. - Ja i moi ludzie jesteśmy pod rozkazami Dowódcy Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii jedynie w sprawach dotyczących prawa i porządku. Administracja i dyscyplina pozostają nie zmienione. Amt IV podlega bezpośrednio Berlinowi, podobnie jak pański standartenfuhrer Huth. Zresztą pański detektyw sierżant Woods również. Czy rozumie pan teraz moją sytuację?
- Nie może pan interweniować, sir?
- Niech się pan nigdy nie wtrąca do rodzinnych kłótni. Czy nie te właśnie słowa powtarza się we wszystkich policjach świata młodym posterunkowym?
- Nie sądzę, żeby sierżant Woods powiedział przesłuchującym go w Amt IV osobom, że również podlega Berlinowi. Standartenfuhrer Huth bardzo stanowczo podkreślał, że praca, którą wykonujemy, ma ściśle tajny charakter.
- Te naukowe badania?
- Tak jest, sir.
- I bardzo słusznie. Standartenfuhrer Huth to wspaniały młody oficer i jestem dumny, że mam go w swoim zespole. Być może jest nieco zbyt gorliwy i czasami mało elastyczny... Ale powierzono mu niezwykle delikatne zadanie.
- Tak jest, sir.
- Widzę, że martwi się pan o Woodsa. Muszę chyba odwołać swój wyjazd na weekend do Niemiec. Mam zamiar posłać po sturmbannfuhrera Straussa i dowiedzieć się od niego wszystkiego o aresztowaniu pańskiego, sierżanta. - Kellerman odwrócił się na obrotowym fotelu i postawił nogę w oksfordzkim buciku do golfa na podnóżku. Na jego pomarszczonej twarzy malowała się zaduma. - Jakiego rodzaju raporty Woods przedstawiał?
- Żółte przebitki - wyjaśnił Douglas. - Z sygnaturami berlińskich archiwów.
- O to mi właśnie chodziło - oświadczył Kellerman.
Żółte przebitkowe kopie były formalnością, którą Harry Woods udowadniał, że zarabia na swoją pensję, i były zrozumiałe jedynie dla urzędników w jakimś odległym berlińskim archiwum. Ale powinny uświadomić Straussowi z Gestapo, że raporty Woodsa, podobnie jak Hutha i Douglasa, szły bezpośrednio do Berlina.
- Niech pan da mi parę kartek z raportów Woodsa, zanim spotkam się ze Straussem o... - spojrzał do kalendarza. - Zdołałem go umieścić dziś o jedenastej rano. - Generał znowu zakaszlał i uderzył się lekko w pierś zaciśniętą pięścią. - To wszystko jest częścią stałych prób podważenia mojej pozycji - powiedział pełnym skargi tonem.
- Doprawdy, sir?
Niedołężny, stary generał Kellerman ukrywa wrogów państwa we własnych siłach policyjnych. To właśnie powiedzą.
- Mam nadzieję, że nie, sir.
Kellerman westchnął i ze zmęczonym uśmiechem wstał zza biurka.
- Albo jeszcze lepiej - powiedział. - Stary zdrajca, generał Kellerman, hołubi wrogów państwa... Czy widzi pan, po jak grząskim gruncie stąpam? - Podszedł do kominka i zapatrzył się w płonące węgle. - Proszę wybaczyć staremu człowiekowi, nadinspektorze, że zrzucił przed panem balast z serca, ale jest pan wyjątkowo dobrym słuchaczem. I wiem, ze jest pan dyskretny.
- Dziękuję, panie generale.
Douglas wstał, zdając sobie sprawę, że Kellerman w ten sposób zakończył rozmowę i ruszył w stronę drzwi. Generał znalazł się tam pierwszy i otworzył je przed nim. Uścisnął Douglasowi dłoń.
Drzwi między gabinetem Hutha i pokojem zajmowanym przez Douglasa i Woodsa były otwarte. Douglas zastał standartenfuhrera czytającego zadrukowane petitem szpalty „Der Schwarze Korps”, oficjalnego tygodnika SS. Huth trzymał jednak gazetę w taki sposób, że Douglas zaczął podejrzewać, iż schwycił ją chcąc ukryć fakt czekania na niego.
- No i co Kellerman ma zamiar zrobić w sprawie sierżanta Woodsa?
- Poprosi sturmbannfuhrera Straussa o szczegóły - odparł Douglas.
- Poprosi sturmbannfuhrera Straussa o szczegóły! - z udawanym zaskoczeniem powtórzył Huth nabierając gwałtownie powietrza. - Być może ja również mógłbym poinformować go o paru szczegółach, nie uciekając się do pomocy sturmbannfuhrera Straussa. Czy pan wie, że nazwisko Harry'ego Woodsa zostało dopisane na liście osób wyznaczonych do aresztowania na wyraźne polecenie generała Kellermana?
- To nieprawda!
- Jest pan chyba wystarczająco długo policjantem, żeby się zorientować, kiedy jest pan szantażowany?
Douglas nic nie odpowiedział.
- Co panu zaproponował ten stary sukinsyn? Dom na wsi? Awans? Na pewno nie kobiety, pan nie należy do takich ludzi.
- Nic mi nie obiecywał.
- Nie wierzę - stwierdził Huth.
- Jako przełożony Harry'ego Woodsa - oznajmił zimnym tonem Douglas - jest pan jedyną osobą, która na podstawie pełnomocnictw od reichsfuhrera SS może spowodować jego uwolnienie.
Huth skinął poważnie głową.
- I natychmiast po tym, jak podpiszę nakaz uwolnienia, Gestapo znajdzie sposób, by mnie zatrzymać w celu ustalenia, czy nie jestem wspólnikiem Woodsa. A potem dobiorą się do kartotek i przeczytają całą moją poufną dokumentację... Następnie zostanę wypuszczony, powiedzą mi, że najpokorniej przepraszają, wyjaśnią, że nastąpiła pomyłka, ale cały materiał, który zebrałem na Kellermana, zniknie.
- Kellerman powiedział, że Gestapo otrzymuje polecenia bezpośrednio z Berlina.
- Niech mi pan powie w zaufaniu - - Huth pochylił się do przodu, opierając łokcie na biurku - czy wciąż wiesza pan skarpetkę pod choinką na Boże Narodzenie? - Złożył dłonie splatając palce i wyprostował je z trzaśnięciem stawów. - Generał Kellerman kazał aresztować pańskiego przyjaciela Harry'ego Woodsa, żeby mieć możność wywarcia nacisku na pana i zmusić pana, by mnie zdradził. Im szybciej pan to sobie uświadomi, tym prędzej będziemy mogli zacząć współpracować, żeby pokonać tę wstrętną starą świnię.
- Dlaczego nie przekaże pan śledztwa w sprawie Kellermana jakiemuś innemu funkcjonariuszowi?
- A komu mógłbym zaufać?
Douglas nie odpowiedział. Wiedział już, że żaden z tych ludzi nie odstąpi od swojej wendety.
- Pięć albo sześć lat temu Kellerman był nikim - stwierdził Huth próbując wyjaśnić powód swej nienawiści. A może zawiści...? - Dzielił zapluskwione biuro na przedmieściu Lipska z trzema maszynistkami i detektywem policji. Obersekretar, najniższa forma ożywionej materii w niemieckiej policji kryminalnej... A potem wstąpił do NSDAP, SS i lizusostwem oraz pochlebstwem wdrapał się na stanowisko przełożonego SS i komendanta policji na Wielką Brytanię. Nieźle, co? Niech pan nie wierzy w jego pieprzenie o tym, jak to nie dysponuje żadną władzą, nic nie może, a Berlin go nie lubi. To tylko część jego gry.
- Zaczynam w to wierzyć.
- Znajdzie pan Kellermana - powiedział Huth - w najlepszych domach berlińskiej arystokracji, głoszącego swoje posłanie pokoju i pomyślności i wspaniale udającego roztargnionego starego pryka, który lubi grzane piwo, tweedowe garnitury, cocker-spaniele i przyjęcia. - Huth złożył gazetę w maleńki pakiecik. - Uważa go pan za snoba, prawda? Lubi, jeżeli tak o nim myślą. - Huth cisnął gazetę do kosza z taką siłą, że aż go przewrócił, rozsypując zawartość po dywanie. - A teraz niech pan mi powie, czego chciał! - wrzasnął.
- Żółte przebitki - odparł Douglas.
- Po co?
- Żeby udowodnić Straussowi, że Harry Woods wykonywał bezpośrednie polecenia z Berlina.
- A pan pomyślał sobie, że to przecież tylko spis sygnatur. Co w tym złego? Prawda?
- Nie - powiedział Douglas.
- Niech pan nie zaprzecza! Widzę to wypisane na pańskiej twarzy. - Kiedy Archer otworzył usta, próbując się wytłumaczyć, Huth machnął ręką w powietrzu. - Dobra, dobra - powiedział. - Gdyby mój przyjaciel miał kłopoty, mógłbym sam tak pomyśleć.
- Czy uważa pan, że generał Kellerman ma kogoś, kto odnalazłby dla niego te akta w berlińskim archiwum?
- Jeżeli zdoła uzyskać spis nazw teczek z aktami, będzie mógł się zorientować, jakie mam dowody przeciwko niemu.
- Odwołał swoją podróż - rzekł Douglas. - Powiedział, że zrobił to dlatego, że martwi się sprawą Woodsa.
- Słyszę chóry anielskie - mruknął Huth. - Kellerman był zaproszony na polowanie do Schónhof - myśliwskiej rezydencji von Ribbentropa. To nie jest coś, z czego by zrezygnował tylko dlatego, że jakiś nędzny sierżant został na jego rozkaz aresztowany, a potem próbował ucieczki.
- No to dlaczego zostaje?
- Sprawy nabierają tempa, Archer. Z całą pewnością pan to wyczuwa. Stan wojenny dał pełnię władzy moim wojskowym kolegom. Kellerman musi podjąć decyzję, czy będzie im przeszkadzać i przeciwstawiać się ich działaniom, czy też uda się do dowódcy sił zbrojnych i dokona wiernopoddańczego aktu. Wrócił z Highgate z szaleńczym pomysłem, że to właśnie armia spowodowała wybuch chcąc przejąć władzę, ale spis ofiar sprawił, że porzucił tę ideę.
- A jak szybko zdobędzie pan dowody przeciwko niemu?
- Sprawię, że Kellerman zatęskni do swego żapluskwionego biura w Lipsku - - stwierdził Huth. - - Moi ludzie w Szwajcarii przesłali mi telegraficznie wiadomość, że poupychał ponad piętnaście milionów reichsmarek na zaszyfrowanych kontach. Kiedy zdobędę kopie, na które czekam, zaaresztuję go na podstawie moich pełnomocnictw.
Douglas skinął głową. W każdym tygodniu gazety drukowały nazwiska osób straconych za czarnorynkowy handel, łapówki i grabieże. Pod tym względem władze okupacyjne równie surowo traktowały zarówno Niemców, jak i Anglików.
- Daj pan temu staremu durniowi - westchnął Huth - spis sygnatur, który sporządziliśmy, kiedy ktoś chciał materiały o rozkwaterowaniu i dyscyplinie oddziałów SS w zachodniej Anglii. To go trochę zajmie. A potem niech mu pan powie, że akta mają fałszywe tytuły ze względów bezpieczeństwa. Ustalenie tego zajmie mu następny miesiąc, a do tej pory, gwarantuję panu, pozbędziemy się tego starego łobuza na zawsze. - Uniósł pięść, pokiwał jednak tylko palcem. - Ale jeśli da mu pan choć jedną prawdziwą sygnaturę, to jak Boga kocham...
Nie skończył. Podmuch wiatru szarpnął oknem i wielkie krople deszczu wypłukały jaśniejsze plamy na zakopconych szybach. Tamiza miała barwę ołowiu i wyglądała, jakby była równie jak ołów twarda.
- Nie dam mu żadnej prawdziwej - obiecał Douglas.
- A poza tym, Archer - odezwał się Huth, gdy Douglas zbliżał się już do drzwi - niech pan nie liczy zbytnio, że Kellerman pomoże naszemu przyjacielowi Harry'emu. Musi pan wybrać jakiegoś innego detektywa sierżanta. I niech jutro przystąpi tu do pracy.
Rozdział 31
Przepowiednie standartenfuhrera Hutha na temat generała Kellermana okazały się w równym stopniu prawdziwe, jak i fałszywe. Tego dnia Kellerman poszedł na lunch z generałem majorem von Ruffem, najstarszym stopniem oficerem Abwehry w Wielkiej Brytanii. Spotkali się w górnej sali restauracji rybnej Wheelera na Old Compton Street w Soho. Byli przekonani, że aby zachować incognito, wystarczy założyć cywilne płaszcze na mundury i nie spotykać się w lokalach naczelnych dowództw. Jednak każdy młody detektyw w ich zespole mógłby ostrzec swoich pryncypałów, że prywatny gabinet, zarezerwowany w dowolnej restauracji w Soho dla „herr Brauna i gości” w pierwszych dniach stanu wojennego, zwróci natychmiastową uwagę. Nie unikną tego nawet jeżeli ich adiutanci nie będą taszczyli ze sobą wielkich skórzanych teczek, które stały się znakiem rozpoznawczym niemieckich osobistości wysokiego szczebla. I nawet jeżeli żaden z generałów nie założy wysokich butów.
Kellerman zawarł pokój ze swoimi nowymi panami, był bowiem człowiekiem wystarczająco elastycznym, żeby ugiąć się pod naciskiem zmian. Jednakże przepowiednia, iż nic nie można począć, by pomóc sierżantowi Harry'emu Woodsowi, nie sprawdziła się. O trzeciej po południu Douglas Archer otrzymał telefon od osobistego sekretarza Kellermana. Przekazywał mu prośbę, żeby - jeżeli nie będzie to kolidowało z planem pracy i nie przeszkodzi mu w żaden inny sposób - zechciał spędzić kilka chwil na górze, u generała. Po krótkim namyśle sekretarz dodał, że będzie tam również detektyw sierżant Harry Woods.
Jeśli się znało praktyki Gestapo, można było uznać, że Harry Woods jest właściwie cały i zdrowy. Douglasem wstrząsnął jednak jego widok. Twarz miał pokancerowaną i jedno oko podpuchnięte tak, że niemal nie było go widać. Kiedy poprawiał się na krześle, skrzywił się i przez cały czas siedział z jedną nogą sztywno wyprostowaną, jakby chcąc uśmierzyć ból w kolanie.
- Cześć, Harry - powiedział Douglas przywitawszy się z generałem Kellermanem.
- Witam, szefie - szepnął Harry.
- Proszę usiąść, nadinspektorze Archer.
W pokoju znajdował się również sturmbannfuhrer Strauss. Siedział w kącie z rękami skrzyżowanymi na cienkiej papierowej teczce z aktami. Nie odzywał się. Kellerman podszedł do okna i otworzył je, by spojrzeć na rzekę.
- Był pan idiotą, sierżancie Woods - stwierdził.
- Skoro pan tak twierdzi... - odparł niechętnie Woods.
- No cóż, tak twierdzę - rzekł Kellerman. Odwrócił się twarzą w stronę pokoju. - Podobnie jak nadinspektor Archer i wszyscy inni, jeżeli są wobec pana szczerzy. Czy traktowano pana źle?
Harry Woods nie odpowiedział. Generał podszedł do Straussa, wziął od niego teczkę, wrócił do biurka i nałożył okulary. Przeczytał raport trzymając go pod stojącą na blacie lampą. Wyglądał zupełnie inaczej w swoim eleganckim szarym mundurze z wąską opaską Reichsfiihrung-SS London na mankiecie, srebrnymi liśćmi dębu na kołnierzu i medalami na mundurowej kurtce. Srebrzystoszary materiał połyskiwał w świetle lampy, podobnie jak wyglansowane do połysku buty. Wyglądało jednak na to, że generał niezbyt dobrze czuje się w mundurze. Sięgał do kamizelki, w której trzymał złoty zegarek i wieczne pióro - i napotykał dokładnie zapiętą kurtkę. Ciągle poklepywał guziki wszystkich czterech kieszeni, by się przekonać, że wszystkie są w regulaminowy sposób pozapinane. Zgodnie z przepisami mundurowymi SS dla stopni oberfuhrera SS i wyższych, miał do swych butów z cholewami przypięte ostrogi. Być może w obawie, że się w nie zapłacze, stawał z szeroko rozstawionymi nogami i chodził przesadnie długimi krokami.
Gdy skończył czytać, zamknął teczkę z trzaskiem.
- No, Woods, czy źle pana traktowano?
Harry mówił tak cicho, że Kellerman musiał się pochylić, by go usłyszeć:
- Zimne kąpiele i brak snu.
Douglas drgnął na samą myśl, że Harry, tuż przed emeryturą i w złej kondycji fizycznej wynikającej z przepracowania, nadmiernego picia i braku ćwiczeń, był wrzucany do lodowatej wody i systematycznie budzony. Niewiele osób było w stanie wytrzymać taką torturę.
- Zimne kąpiele i niewiele snu - rzekł Kellerman składając ręce na piersi i kiwając głową. - No cóż, to standardowe postępowanie w niemieckiej armii, nie powinien pan zbytnio na to narzekać, sierżancie. - Poklepał się po brzuchu. - Kilka tygodni w obozie rekruckim każdemu z nas dobrze by zrobiło, prawda? - Odwrócił się i uśmiechnął do Douglasa, który siedział ze skrzyżowanymi nogami i wzrokiem wbitym w czubek buta.
Wydawało się, że generał nie może ustać w miejscu. Podszedł energicznie do Straussa i machnął mu teczką przed nosem.
- Ale nie mogę pojąć, dlaczego ten funkcjonariusz był trzymany w pańskim areszcie, Strauss. - Gestapowiec zerwał się na równe nogi i strzelił obcasami.
- Herr gruppenfuhrer... - zaczął. W innych okolicznościach wiernopoddańcza postawa Straussa mogłaby budzić rozbawienie, ale w obecnej sytuacji nikt się nie roześmiał. - Więźnia przekazano mi dopiero dziś rano. Oficer służbowy, który...
- Nie mamy czasu na oficjalne dochodzenie - oznajmił Kellerman. - Na to przyjdzie pora później. Istota całej sprawy polega na tym, że ten funkcjonariusz policji w ogóle nie powinien być aresztowany we własnym domu przez żadną grupę aresztującą. Oczywiście nie usprawiedliwia to jego głupiej próby ucieczki, ale musimy mieć to na względzie. Po drugie... - Kellerman rozprostowywał palce, jakby nie był w stanie bez tego wyliczać - ... jeżeli ma zostać postawiony przed sądem za próbę ucieczki z wojskowego ośrodka izolacji, to powinna sądzić go armia.
Strauss nie odpowiedział.
- No, Strauss? - zapytał Kellerman prostując się i obciągając lekko dół bluzy.
- Wydział Prawny SS stwierdził, że detektyw sierżant Woods objęty jest prawną ochroną udzielaną wszystkim członkom SS - odparł Strauss. - Wydział Prawny sił zbrojnych zgodził się z tym, więc oficer służbowy przyjął go do aresztu.
- Przeklęci biurokraci! - krzyknął generał ze złością. - Czy nie zdaje pan sobie sprawy, Strauss, że armia pana podpuściła? Pomógł im pan zatuszować bezprawne aresztowanie jednego z naszych najlepszych detektywów... Czy pan tego nie widzi?
Strauss znowu skłonił się dziwacznie, jak mechaniczna lalka.
- Tak, Herr gruppenfuhrer.
- I niech pan nie mówi do mnie Herr gruppenfuhrer.
- Nie, gruppenfuhrerze.
- Niech pan odeśle więźnia z powrotem do Feldgendarmerie. Albo lepiej niech pan sam z nim idzie, Strauss, na wypadek, gdyby nie chcieli wystawić nakazu „zwolnienie na czas śledztwa”.
- A co będzie, jeżeli Feldgendarmerie zatrzyma go w areszcie, gruppen fuhrerze?
- To pan z nim zostanie, Strauss. - Kellerman przesunął dłońmi po kieszeniach, żeby sprawdzić, czy są zapięte.
Dotknął ramienia Straussa i gestapowiec usiadł. Potem odwrócił się do Douglasa.
- Zanim skrzyżujemy szpady z naszymi przyjaciółmi z armii - powiedział - upewnijmy się, czy wiemy, co robimy. - Przeszedł przez pokój, wsunął papierosa w usta Harry'ego i przypalił mu go. Harry zaciągnął się nawet nie interesując się, skąd wziął się papieros. - Ponieważ Abwehra w tym momencie jest naszym panem i władcą - stwierdził generał i uśmiechnął się na myśl o absurdalności tej sytuacji. - Sierżant Woods był niedyskretny, uparty i zbyt pochopny. Miał do czynienia z przestępcami, ale nie czyni to z niego przestępcy... czy pan to zanotował, Strauss?
- Tak, gruppenfuhrerze.
- Będzie nam potrzebne jego oświadczenie, że postępował tak wyłącznie dla dobra śledztwa w sprawie przestępczo-terrorystycznej organizacji.
- Czy mamy ujawnić armii szczegóły nie zakończonego dochodzenia? - zapytał pospiesznie Douglas, widząc, do czego to może prowadzić.
- Och, na litość boską - odparł z rozdrażnieniem Kellerman. - Ta dziewczyna nie żyje. Podajmy parę szczegółów o niej. Nie wyjawimy nic, co chcielibyśmy ukryć. Przecież musi pan coś o niej wiedzieć... W końcu była pańską podwładną przez prawie sześć miesięcy.
- Tak, sir - rzekł Douglas.
Wyglądało to zupełnie tak, jakby generał Kellerman podsuwał sposób ocalenia przyjaciół Harry'ego z Ruchu Oporu, ale trudno było w to uwierzyć. Kellerman przeszedł za plecy Douglasa. Była to jego ulubiona metoda wprowadzania kogoś w zakłopotanie i Douglas nigdy nie wiedział, czy ma się do niego odwrócić, czy nie. Tym razem nie zrobił tego.
- Próbuję pomóc sierżantowi Woodsowi - powiedział Kellerman. Douglas poczuł zapach brandy, którą generał wypił podczas lunchu.
- Tak, panie generale - skinął głową Douglas.
- Słyszy mnie pan, sierżancie Woods? Próbuję panu pomóc. Harry skinął głową nie podnosząc wzroku i zaciągnął się papierosem.
- Jeżeli rozpoczął pan, nadinspektorze Archer, śledztwo w związku z zatrudnieniem tu tej dziewczyny, to proszę o tym powiedzieć. Proszę niczego nie ukrywać. Chcę też, żeby ujawnił pan zakres obowiązków Woodsa w czasie pracy pod kierownictwem standarten-fuhrera Hutha. - Kellerman podszedł do Woodsa i poklepał go protekcjonalnie po ramieniu.
- Czy mam to uzgodnić ze standartenfuhrerem? - spytał Douglas. Kellerman odpowiedział niemal szeptem:
- Prosiłem standartenfuhrera o oświadczenie, które mogłoby dopomóc w uwolnieniu Woodsa. Z przykrością stwierdzam, że do tej pory doktor Huth nawet nie miał czasu, aby porozmawiać ze mną telefonicznie. - Westchnął.
- Czy moglibyśmy teraz sporządzić to oświadczenie? - zapytał Strauss.
- Po niemiecku - polecił Kellerman. - Połowa ludzi w tym budynku nie zna ani słowa po angielsku, a w Berlinie każdy dokument sporządzony w tym języku jest odkładany na bok i zapomniany. Nadinspektor Archer przetłumaczy to dla swojego kolegi, prawda?
- Oczywiście, sir - przytaknął Archer. Obaj z Kellermanem wiedzieli, że po złożeniu podpisu na każdej stronie przekładu nie mógłby twierdzić, iż nie wie, czego dokument dotyczy. Stanowiło to niemal równie skuteczny zabieg jak uzyskanie oświadczenia od samego Douglasa. Cios był celny. Douglas nie miał wyboru. Chcąc uwolnić Harry'ego, musiał narazić Hutha. A Kellerman mógł dalej uśmiechać się do każdego i odgrywać swoją rolę łagodnego starego pryka.
- Czy mamy sprowadzić Harry'ego do pokoju przesłuchań? - zapytał Douglas.
- Skorzystajcie panowie z pokoju mojego sekretarza - odparł Kellerman. - Dzięki temu będę mógł wam pomóc naszkicować tekst.
Pracowali ciężko przez całą godzinę, a potem Kellerman zatelefonował do biura Abwehry na Piccadilly. Papierkowej roboty było mnóstwo, ale o szóstej po południu Harry był na wolności. W ostatniej chwili generał uznał, że na tym etapie dochodzenia oświadczenie Harry'ego nie będzie potrzebne. Zamknął je w sejfie.
To było mistrzowskie pociągnięcie, pomyślał Douglas odtwarzając przebieg wydarzeń. Teraz Kellerman mógł zrzucić na Abwehrę winę za bezprawne aresztowanie Harry'ego Woodsa, a także za jego bezprawne zwolnienie, jeżeli by źle się zachowywał. Poza tym, oddając Woodsa pod jurysdykcję armii, mógł twierdzić, iż pomaga wojsku zatuszować błędy. Oprócz tego dostał od Douglasa i Harry'ego Woodsa podpisane i uwierzytelnione oświadczenie, które odpowiednio wykorzystane mogło zaszkodzić dochodzeniu prowadzonemu przeciwko niemu przez Hutha.
Skoro jednak Kellermanowi udało się tak zręcznie wyprowadzić w pole Abwehrę pomimo rozległych uprawnień, jakie stan wojenny dawał siłom zbrojnym, to co będzie z pułkownikiem Mayhew i jego siatką? Ile czasu minie, zanim Kellerman zorientuje się, że właśnie Abwehra sprzymierzyła się z ludźmi, których nazywał przestępcami i terrorystami? A może Fritz Kellerman rzeczywiście był jedynie sympatycznym starym filantropem, za jakiego zawsze chciał być uważany? A może, jak to często się zdarza, żadna z tych ewentualności nie była prawdziwa?
Rozdział 32
Zrobiłem już dość - powiedział Harry Woods, gdy siedzieli w samochodzie i jechali w stronę domu.
- Zbyt dużo.
- Mówię poważnie - rzekł Harry. - Zrobiłem już dość. - Kiedy Douglas milczał w dalszym ciągu, dodał: - Hunowie powiadają: „Ohne mich”, prawda? Beze mnie. No cóż, tak się właśnie czuję. Ruch Oporu będzie musiał przez jakiś czas dać sobie radę beze mnie.
Douglas skinął głową. On również słyszał, jak Niemcy mówili „ohne mich”, chcąc odciąć się od jakichś żmudnych, niebezpiecznych czy kosztownych wymogów Trzeciej Rzeszy. Kątem oka widział, jak Harry dotyka policzka i przesuwa po nim palcem, by sprawdzić rozmiary siniaka. Szykował się do spotkania z żoną.
- W lutym - powiedział Harry - miałem wrażenie, że jest to jedyna rzecz, jaką można zrobić.
- Luty był wiek temu - stwierdził Douglas.
- A potem nie mogłem wymyślić żadnego sposobu, by powiedzieć chłopcom, że chcę się z tego wyłączyć.
Douglas skinął głową. Był przyzwyczajony do tego, że ludzie starają się usprawiedliwić zarówno swoje niepowodzenia, jak i sukcesy. Zaledwie kilka dni temu Harry próbował zwerbować go do ich komórki Ruchu Oporu. Nie przypominał mu tego.
- Czy to Kellerman załatwił moje zwolnienie? - spytał Harry.
- Powiedział, że to zrobi - odparł Douglas. - Dlaczego pytasz? Harry wciąż obmacywał swoją pokancerowaną twarz.
- Może nie jest taki zły - myślał głośno. - Chodzi mi o to...
No cóż, kiedy siedziałem, zastanawiałem się, czy bylibyśmy równie źli jak oni... Gdybyśmy wygrali wojnę i teraz okupowali Niemcy.
Podjechali do niewielkiego domu Harry'ego. Między zasłonami okna w suterenie widniała smuga światła. Harry wysiadł z samochodu i rozejrzał się, jakby widział tę ulicę po raz pierwszy w życiu. Potem odwrócił się i pochylił, aby spojrzeć na siedzącego przy kierownicy Douglasa.
- Bardzo bym chciał, żeby wszystko było jak dawniej, Doug. - Wydawało się, że zupełnie nie czuje wsiąkającego w ubranie deszczu. Douglas widział już, jak zwolnieni z więzienia ludzie stali nie zwracając uwagi na najgorszą pogodę. W ten sposób czcili odzyskaną wolność.
- Niemcy są tutaj, Harry - rzekł Douglas. Zaczynał się już niecierpliwić, ale starał się, żeby nie słychać było tego w jego głosie.
- Nie, nie - zaprotestował Harry. - Między tobą a mną. Chciałbym, żeby między nami było tak jak dawniej.
- Będzie - obiecał Douglas. - A teraz idź do domu i zobacz się z żoną. Martwiła się o ciebie.
Odjeżdżając ponurą, smaganą deszczem ulicą, nie mógł powstrzymać się przed zerknięciem w lusterko. Harry Woods stał pod lampą uliczną i patrzył w ślad za odjeżdżającym samochodem. Skręcając za róg, Douglas spojrzał ponownie. Tym razem Harry już szedł, ale nie do drzwi frontowych swojego domu. Przechodził przez jezdnię kierując się w zupełnie innym kierunku. Być może do budki telefonicznej. Mój Boże, pomyślał Douglas. W końcu nie jestem stróżem Harry'ego, tylko jego przyjacielem i kolegą z pracy. Spróbował przestać o tym myśleć.
Skręcił, żeby ominąć zamknięte ulice tworzące „strefę śmierci” wokół więzienia Pentonville i pojechał bocznymi uliczkami, unikając w ten sposób stacji kolejowych King's Cross i St. Pancras. Wszystkie tego typu kluczowe obiekty były obecnie otoczone piechotą i samochodami pancernymi. Obok nich rozlokowano „Fliegende Feld - und Standgerichte” - doraźne trybunały polowe w pełnym składzie, łącznie z plutonami egzekucyjnymi. Jak do tej pory nie było doniesień o natychmiastowych egzekucjach, ale sam widok takiego trybunału wystarczał, by zasiać strach w najbardziej nawet niewinnych osobach.
Douglas zorientował się, że oddział, który kazał mu się zatrzymać na Tottenham Court Road, jest jednym z takich trybunałów. Miał opla admirała dla dowódcy, sześć motocykli i dwie ciężarówki z brezentowymi budami, wykorzystywane do przewozu piechoty. Padający ciągle deszcz błyszczał w żółtych promieniach reflektorów. Z drugiej strony torów kolejowych dolatywało pojękujące wycie syreny samochodu Feldgendarmerie. Feldfebel, który poprosił o dokumenty, mówił łagodnym, uprzejmym tonem, który tak często cechuje ludzi nie znoszących sprzeciwu. Z zainteresowaniem obejrzał legitymację, porównał Douglasa z jego fotografią, zapisał numery rejestracyjne samochodu w notatniku, stuknął obcasami, zasalutował i ruchem ręki dał znak do odjazdu.
Działo się tak w całej Wielkiej Brytanii. Armia niemiecka pokazywała ludności cywilnej, że Feldgrauen sprawują pełną kontrolę. Gdyby jednak ktoś zwrócił uwagę na to, z jaką niemal przewrotną satysfakcją patrole wojskowe sprawdzają pojazdy policji i SS, odniósłby zapewne wrażenie, że ta demonstracja siły ma wywrzeć wrażenie przede wszystkim na nich.
Rozdział 33
W sobotę rano poszli do zoo. Douglas powiedział synowi, że Barbarę poznał w związku ze swoją pracą. Nie musiał się jednak martwić o przebieg pierwszego spotkania, chłopiec bowiem zaakceptował przyjaciółkę ojca tak, jak często robią to dzieci - z lękliwą ciekawością, która po dziesięciu minutach przekształca się w przyjazną obojętność. Barbara wiedziała jednak, że młody Douglas jest egzaminem, który musi zdać, jeżeli chce utrzymać przywiązanie i miłość jego ojca, i włożyła całą energię w zdobycie serca małego.
Jeździli na słoniach i wielbłądach. Odwiedzili akwarium i pawilon hipopotamów. W końcu Barbara dała się namówić chłopcu na odwiedzenie pawilonu z gadami i płazami. Kiedy z niego wyszli, mały Douglas trzymał ją za rękę, dodając otuchy, i tłumaczył, żeby nie bała się węża, bo przecież on ją obroni.
Zoo było niemal całkowicie puste. Niewielu londyńczyków miało dość pieniędzy, żeby zapłacić za oglądanie mocno uszczuplonej kolekcji zwierząt. Douglas i Barbara przyglądali się, jak chłopiec jeździ na maleńkiej karuzeli. Nie było innych dzieci, ale Douggie obracał karuzelą biegnąc obok niej, a potem wskakiwał na siodełko i jechał przez chwilę.
- Przyprowadziliśmy go do zoo, lecz on nie zwraca uwagi na zwierzęta, tylko zajmuje się huśtawkami i karuzelami.
- Lubi być z tobą - stwierdziła Barbara. - I nie dba o to, gdzie.
- Huth nienawidzi swojego ojca - powiedział Douglas. - - To jego obsesja. - Przeszli obok drewnianych, niedawno pomalowanych na żółto ławek z napisami „Tylko dla Żydów”. Dla nienawiści zawsze znajdowało się dość pieniędzy i siły roboczej.
- Dlaczego?
Nad ich głowami przeleciał lekki samolot, położył się w głęboki zakręt i zaczął zataczać koła. Niemcy sprawdzali, czy w Regent's Park nie odbywa się żadne nielegalne zgromadzenie. Od chwili ogłoszenia stanu wojennego niebo pełne było górnopłatów typu Storch. Nie tylko bez przerwy sprawdzały otwarte przestrzenie i dachy, ale również pełniły służbę łącznikową między zaimprowizowanymi naprędce lądowiskami na prostych odcinkach Mail Road, Edgware Road, Western Avenue, Old Kent Road i Clapham Common.
- Huth oczekuje więcej podziwu, niż jego ojciec skłonny jest mu okazać.
Zaczęło padać, wcisnęli się więc pod osłonę dachu kiosku. Jego niewielkie okienka zastawione były zakurzonymi i upstrzonymi przez muchy atrapami tabliczek czekolady i paczek papierosów. Na zamkniętej na kłódkę żaluzji wisiał napis: Papierosów, czekolady, monet do telefonu - brak. Wystawiony od wielu miesięcy na działanie deszczu papier był podarty i zaplamiony. Dawno już minęły te czasy, kiedy trzeba było kogokolwiek informować, że nie ma papierosów czy czekolady.
- Jesteś z jakiegoś powodu zły.
- Nie.
- Zaniepokojony?
- Nie - odpafł Douglas, choć rzeczywiście dręczył go niepokój. Czuł się jak ktoś, komu kazano wykopać własny grób. - Powiedziałaś, że Mayhew cię poprosił, żebyś poszła na Shepherd Market i spróbowała wziąć stamtąd film. Ale przecież dopóki mu o tym nie powiedziałem, Mayhew nie miał pojęcia o istnieniu filmu.
Nie odezwała się. Deszcz stał się mniej rzęsisty i mały Douggie znowu zaczął jeździć na karuzeli.
- Sądzę - ciągnął Douglas - że pracujesz dla swojego rządu. I przypuszczam, że młodszy Spode również dla nich pracował.
- Nie jestem szpiegiem, Douglasie - powiedziała. - Człowiek z ambasady poprosił mnie, żebym poszła do mieszkania na Shepherd Market. Powiedział, że film będzie czekał na odebranie. To wszystko, co wiem, musisz mi uwierzyć. - Schwyciła go za ramię.
Skinął głową.
- To, że młodszy Spode zabił swego brata, nie ma sensu - stwierdził. - Nie prowadzi się rodzinnych sprzeczek o tajne dokumenty, ale o niewierne żony albo o to, co kto otrzyma w spadku.
- Któż więc zabił Spode'a?
- Nie mogę uwierzyć, że młodszy brat zrobił to, a potem stał spokojnie nad zwłokami przekładając i fotografując kilkaset stron obliczeń matematycznych.
- A więc tego nie zrobił?
- W kieszeni denata znajdował się bilet kolejowy. Żaden pociąg z Devon nie przyjeżdża do Londynu tak wcześnie rano. Spode nie przyjechał do mieszkania prosto ze stacji, był tam już wcześniej, żeby przekazać bratu obliczenia do skopiowania.
- Ale młodszy Spode przyznał się do zabójstwa brata.
- Spode powiedział, że jego brat nie miał tarczy. Nie zrozumiałem go z początku. Ale teraz już wiem, o co mu chodziło.
- A o co chodziło?
- Miał na myśli tarczę termiczną i biologiczną. Mówił o osłonach, w jakie wyposaża się ludzi pracujących przy eksperymencie nuklearnym. Spode chciał przez to powiedzieć, że jest odpowiedzialny za śmierć brata spowodowaną radiacją. Chodziło mu o to, że popełnił jakiś błąd w czasie pracy w Bringle Sands.
Milczała przez dłuższą chwilę. Potem powiedziała:
- Tak, młodszy Spode przefotografował dokumenty, żeby można je było przesłać do Waszyngtonu. Nawiązał kontakt z moją ambasadą i zaproponował im film. To wszystko, co wiem, kochanie.
Douglas objął ją. Chciał jej powiedzieć, że jej ufa, ale nie mógł znaleźć słów, które nie byłyby niezgrabne albo protekcjonalne.
- Ale dlaczego - spytała - chciano by zabić starszego Spode'a?
- Ktoś wpuścił go do mieszkania, Barbaro. To był punkt kontaktowy jakiejś grupy Ruchu Oporu. Nie mogę oprzeć się podejrzeniom, że zrobiono to za wiedzą George'a Mayhew.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, mój drogi. Jaki Mayhew mógł mieć motyw? Dlaczego chciałby zamordować najlepszego atomistę w Wielkiej Brytanii, skoro miał możność zdobycia wyników jego badań? Czy sądzisz, że Mayhew pracuje dla Niemców?
- Po prostu nie wiem - odparł Douglas. - Podejrzewam, że Mayhew spotyka się z Huthem... Ale nie wyobrażam sobie pułkownika Mayhew w roli zdrajcy. Może kolaborant, ale nie zdrajca.
- Dlaczego więc ten młody kapitan z Abwehry przekazał młodszemu Spode'owi kapsułkę z trucizną?
- Kapitan myślał, że mam zamiar zabrać Spode'a i wziąć go w obroty w Sicherheitsdienst. SD mogłaby wtedy dowiedzieć się wszystkiego o programie badań atomowych i o pewnych cholernie niewygodnych sekretach dotyczących współpracy Abwehry z pułkownikiem Mayhew i jego ludźmi z Ruchu Oporu.
- Biedny Spode.
- Polubiłem go - rzekł Douglas.
Deszcz ustał i bardzo nisko przeleciał kolejny samolot. Poszli do pawilonu z lwami, a mały Douglas trzymał ich oboje za ręce.
Rozdział 34
Nazwa Linden Manor pochodziła od alei lipowej, prowadzącej do rezydencji. Był to wybudowany z czerwonej cegły dworski zespół w stylu Tudorów, zrekonstruowany w dziewiętnastym wieku przez bogatego megalomana, który dodał gotycką kaplicę i groteskową wieżę zainspirowaną opowieściami o królu Arturze. Ale estetyczne walory zatłoczonego antykami dworu Sydneya Garina i Petera Shetlanda nie były przeznaczone dla nikogo poza uprzywilejowanymi szczęśliwcami. Dwór otaczał 250-akrowy teren, dzięki któremu przypadkowi gapie trzymani byli na odpowiedni dystans.
Tego wieczoru olbrzymi stołowy pokój oświetlony był migoczącym światłem trzech osiemnastowiecznych kandelabrów z barwionego szkła. Płomienie świec tańczyły na srebrnej zastawie i przez ułamki chwil wydobywały z mroku holenderskie obrazy o marynistycznej tematyce.
- Nie trzymamy tych wszystkich dobrych kawałków na wierzchu, kiedy przychodzą do nas Hansy - oznajmił Sydney Garin. Mówił z silnym cudzoziemskim akcentem, lekko przez nos. - To, co im oferujemy, wyglądałoby przy tym jak śmiecie.
Mayhew uśmiechnął się z pewnym przymusem. Historyjki Sydneya o nabijaniu klientów w butelkę wcale go nie bawiły, nawet jeżeli klientami byli nuworysze. A nawet szwabscy nuworysze. Nie interesowały go też rozważania Sydneya na temat antyków, dotyczące zarówno sztuki, jak i handlu. Te dwa tematy były tabu w każdym przyzwoitym klubie czy kasynie oficerskim. Grzebał widelcem w swojej perdreau a la Normande. Strzelanie do kuropatw to jedno, jedzenie zaś to zupełnie co innego. A już duszenie ich, zgodnie z francuskimi przepisami, w jabłeczniku, było według pułkownika całkiem obrzydliwe. Przesuwał jedzenie po talerzu, żeby choć wyglądało, że zjadł trochę.
Na drugim krańcu stołu siedziała pani Garin, cicha drobniutka kobieta, która wyraźnie źle się czuła w połyskującej, brokatowej sukni. Obok niej siedział jej syn, Dawid. Był uprzedzająco grzeczny w stosunku do matki i wydawało się, że oboje prawie wcale nie zwracają uwagi na toczoną w przeciwległym końcu stołu rozmowę.
Douglas obserwował George'a Mayhew. Człowiek ten był dla niego zupełną zagadką. Jego wygląd i zachowanie pozwalały sądzić, że jest raczej młodym człowiekiem. Miał urodziwą twarz, muskularne ciało i ciemne falujące włosy. Kiedy jednak spojrzało się na niego z bliska, można było dostrzec zmarszczki, lekko pożółkłe zęby i napięcie widoczne w każdym ruchu.
Służący nalał Douglasowi wina. Barbara Barga roześmiała się z czegoś, co powiedział Sydney Garin. Douglas spojrzał na gospodarza i przypomniało mu się, jak bezceremonialnie potraktował Garina w czasie poprzedniego spotkania. Spojrzał również na Dawida Garina, przystojnego młodego człowieka o kręconych włosach i takich samych jak u ojca wielkich brązowych oczach. Ale Dawid uczęszczał do prywatnej angielskiej szkoły i nauczył się, jak siedzieć z beznamiętną twarzą i opuszczonym wzrokiem.
- Tego dnia, kiedy mój kraj został najechany, Barbaro - powiedział Garin dotykając jej dłoni - powiedziałem sobie: Sydneyu Garin, musisz pomóc ich wyrzucić.
Mayhew zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie, jakież to wojsko najechało Armenię i kiedy. Gdy właśnie doszedł do wniosku, że mowa o bolszewikach, Sydney Garin rzekł:
- My, Anglicy, zawsze byliśmy tacy. - Machnął widelcem w powietrzu. - Najeźdźca nie stanął na naszej ziemi od czasów Wilhelma Zdobywcy. - Garin odwrócił się w stronę pułkownika i dodał: - Od 1066, George.
- Doprawdy? - odparł sucho Mayhew. - Nigdy nie byłem specjalnie dobry z historii.
- Nie smakuje ci kuropatwa, co? - zapytał Garin, pochylając się do przodu, by spojrzeć George'owi Mayhew w talerz. - No nic, nie ma sprawy. W ubiegłym tygodniu gościłem tu szwabskiego pułkownika, który powiedział, że mój najlepszy kawior z bieługi jest słony - cholerny idiota, przepraszam za wyrażenie, Barbaro. - Podniósł palec do góry i polecił służącemu w liberii: - Przynieś pułkownikowi półmisek z zimną pieczenia wołową. To będzie bardziej w twoim stylu - zwrócił się do niego.
- Nie, nie - rzekł pułkownik, unosząc obie dłonie w geście grzecznej odmowy.
- I trochę angielskiej musztardy - powiedział Garin do służącego nie zwracając uwagi na protesty. Poklepał pułkownika po ręce. - Wiem, co lubią wychowankowie prywatnych szkół, tacy jak ty - ryżowy pudding, zimne mięso i mnóstwo sosu. Mam rację, George? Mam rację? - Ponownie odwrócił się w stronę Barbary Bargi. - Dziwni ludzie z nas, Anglików, Barbaro - oświadczył. - Mój syn, Dawid, też jada tylko to. - Dawid zaczerwienił się. - A Peter jest taki sam. To robota naszych prywatnych szkół, tego, że karmią dzieciaków rozmaitymi paskudztwami. Gdybym Peterowi na to pozwolił, jadłby codziennie ten ohydny pudding z mąki i łoju gotowany na parze.
- Mówi pan o swoim partnerze, sir Peterze Shetlandzie? - spytała Barbara.
- O lordzie Campionie - wtrącił Mayhew poprawiając raczej Sydneya Garina, nie Barbarę.
Za ich plecami służący założył rękawiczki, zanim wyjął z kosza kilka polan i umieścił je w płonącym na kominku ogniu.
- Och, nie zwracam specjalnej uwagi na tytuły - stwierdził Garin. - Kiedy mieszkałem w Paryżu, połowa ludzi stołujących się w bieda-zupkach to byli hrabiowie i książęta.
- Prawdziwi? - spytała Barbara.
- Zadałaś wyjątkowo trafne pytanie - rzekł Garin rozglądając się, by sprawdzić, czy służba dba o napełnianie kieliszków. Spostrzegł, że Douglas prawie skończył główne danie. - Widzę, że Douglasowi smakowała kuropatwa. Prawda, Douglasie?
- Była wspaniała.
- Podajcie jeszcze kuropatwę - polecił służącym. - Jedz, dopóki jest ciepła, Douglasie. Na zimno są nic niewarte. - Garin upił łyk wody. Wina niemal nie tknął. - Prawdziwi? Chodzi ci o to, że jeśli znajomi mówią do kogoś „książę”, to jest on prawdziwy, a jeżeli mówi tak o sobie sam, to fałszywy? - Garin spojrzał na Barbarę, ale jednocześnie zerknął na pułkownika, żeby sprawdzić, czy chwycił przynętę.
- O której ma się zjawić ten facet? - spytał Mayhew, spoglądając na złoty kieszonkowy zegarek.
- Bardzo bym chciała, żebyście mi pozwolili iść z wami - powiedziała Barbara.
- A ja bardzo bym chciał, żeby była taka możliwość - rzekł Mayhew. Odrzucił kosmyk włosów z czoła i uśmiechnął się do niej. - Ale gdybym wziął panią ze sobą... to nawet biorąc pod uwagę, że jest pani najbardziej wpływową dziennikarką w Wielkiej Brytanii, nasi partnerzy mogliby to uznać za naruszenie zasad bezpieczeństwa.
- A kto by uwierzył, że jest pani ważną amerykańską dziennikarką? - wtrącił się Garin. - Kiedy zobaczyliby taką piękność, natychmiast powiedzieliby, że jest to kolejna odaliska z haremu Sydneya Garina. - Parsknął z rozbawieniem. Jego żona podniosła wzrok i uśmiechnęła się pobłażliwie. Mrugnął do niej.
Mayhew odwrócił się do Garina:
- Mówił pan, że o której powinien się zjawić?
Służący postawił talerz z wołowiną na zimno przed pułkownikiem, ale ten nawet nie spojrzał na jedzenie. Na kominku polano zajęło się ogniem. Rozległa się cała seria trzasków, błysnął jaśniejszy płomień i zapachniało żywicą.
Garin pochylił się nad stołem i uspokajającym gestem położył pułkownikowi dłoń na ramieniu.
- Nie denerwuj się, George. Moi ludzie zapalą światła, gdy tylko usłyszą silniki. A pilot z całą pewnością zatoczy kilka kręgów, żeby upewnić się czy dostarczył swego pasażera pod właściwy adres. Masz mnóstwo czasu, żeby zjeść swoją wołowinę, wypalić cygaro, wypić brandy i posiedzieć wygodnie przez pięć minut. - Mayhew sięgnął po kieliszek z winem i wypił mały łyk. - Jeżeli troszkę byś się rozluźnił, George, nie musiałbyś nosić przy sobie tych tabletek na niestrawność, które masz w srebrnym pudełeczku w kieszonce kamizelki.
- Ten facet przybywa z daleka - powiedział Mayhew. - Chcę być na miejscu i upewnić się, czy ogniska są ułożone we właściwy wzór i dobrze się będą palić. Nie możemy pozwolić sobie na żaden błąd.
- Mój drogi George - powiedział Garin łagodnym tonem. - Przez całe życie byłem celem polowań i prześladowań. Dam ci dobrą radę, przyjacielu: zwolnij tempo, żyj każdym dniem i naucz się cieszyć drobnymi przyjemnościami życia... - Zrobił ręką nieokreślony gest - ...pięknymi kobietami, dobrym winem i dobrym jedzeniem.
Nie uda nam się pobić Niemców już w następnym tygodniu. To będzie długa i trudna droga pod górkę. Uspokój się i spójrz na wszystko z dystansem.
- O której zachodzi księżyc? - spytał Mayhew.
Garin westchnął.
- No dobrze, George. Wypij wino i weźmy nasze płaszcze.
Tej nocy w powietrzu były również inne samoloty. Trzy transportowe junkersy przeleciały w pięciominutowych odstępach kierując się prosto na wschód, w stronę Holandii i Niemiec. Garin wyjął z kieszeni płaską srebrną manierkę z brandy i zaproponował po łyczku pułkownikowi i Douglasowi, ale obaj odmówili. Garin schował ją, nie otwierając.
- Macie rację - stwierdził. - Możemy tu jeszcze długo posiedzieć.
- Czy twoi ludzie z drugiej strony tego dziesięcioakrowego pola wiedzą, że mają czekać z zapaleniem ogni, dopóki my nie zapalimy swoich?
- Na litość boską, George, uspokój się. Ja też zaczynam się denerwować, kiedy ty wciąż miotasz się tam i z powrotem.
Wkrótce usłyszeli odgłos silnika samolotu. Syn Garina podpalił namoczone w nafcie szmaty i drewno zajęło się wysokim żółtym płomieniem.
Ludzie na lądowisku o lotnictwie wiedzieli niewiele albo wcale, ale wykonali w najdrobniejszym szczególe przekazane im przez radio instrukcje. Światło A - główne - wskazywało punkt przyziemienia, a dwa ogniska pokazujące kierunek wiatru sprawdzono dwukrotnie. Wreszcie pojawił się samolot. Leciał nisko nad zalanym światłem księżyca polem. Pilot okrążył lotnisko, a następnie zmniejszył obroty silnika, tak że jego warkot ucichł prawie zupełnie. Pasażer samolotu dostrzegł jezioro połyskujące w jaskrawej poświacie księżyca, a pilot ujrzał brzydką wieżę, na której w ubiegłym stuleciu znajdował się astronomiczny teleskop.
Po wykonaniu jeszcze jednego okrążenia pilot spróbował wylądować. Cofnął manetkę gazu pozwalając, by ciężka maszyna zaczęła się obniżać, i lekkimi ślizgami ustawił sobie wszystkie trzy światła na polu w jednej linii. Samolot prawie dotykał już ziemi, kiedy światła nagle zniknęły. Pilot gwałtownie dodał gazu. Silnik ryknął, przód maszyny uniósł się w nocne niebo i samolot ponownie zaczął nabierać wysokości.
- Co się stało? - zapytał Mayhew.
- Nie udało mu się wylądować na tym polu - odparł Douglas. - Drzewa! - zawołał Sydney Garin. - Czy drzewa nie są za wysokie?
- W radiowej informacji nie było nic na temat wysokości drzew naokoło pola - powiedział Mayhew. - Do diabła z tym pilotem. Przecież musi wylądować!
Douglas spojrzał na George'a Mayhew. Pułkownik stał z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, twarz miał ściągniętą.
- Prawdopodobnie zastanawia się również, jak mu się uda stąd wystartować - - powiedział Douglas. - Pewnie domyśla się, jak mokry jest grunt po tych ciągłych deszczach.
Samolot przeleciał tuż nad ich głowami.
- Mam nadzieję, że nie będzie krążył zbyt długo rzekł Mayhew. - W końcu zauważą go, jeżeli będzie latał wokół Linden Manor przez całą noc.
Sydney Garin nie odezwał się ani słowem. Kiedy samolot nadleciał ponownie, pilot nie zmniejszył obrotów silnika. Przeleciał wzdłuż ognisk i dobrze przyjrzał się wysokości drzew. Przód dwupłatowca ponownie uniósł się do góry.
Samolot był już tylko kropką na tle piętrzących się chmur, kiedy zobaczyli otwierający się spadochron. Światło księżyca rozjaśniło pęczniejącą kopułę. Przez chwilę na nocnym niebie widać było dwa księżyce, aż wreszcie jeden z nich zaczął rosnąć w oczach i gaszący ognie pracownicy rolni zawołali, że spadochron wyląduje w drugim końcu jeziora.
- Nawet dalej - oznajmił spokojnie Garin. - - Wyląduje na dolnym pastwisku. Mam nadzieję, że ten facet nie narobi zbyt wiele hałasu.
- Niemcy?
- Nie, mam tam źrebną klacz. - Zwrócił się do syna: - Dopilnuj, żeby Buttercup się za bardzo nie przestraszyła.
- Oczywiście, tato.
- Wy dwaj zostańcie! - polecił Garin pułkownikowi i Douglasowi, którzy chcieli ruszyć za nim. - Chłopcy ze wsi mają trzymać buzie na kłódkę na temat różnych rzeczy zrzucanych z samolotu... ale jeżeli dżentelmen we fraku wyląduje w rowie, może to ich wystawić na zbyt ciężką próbę.
- Lepiej, żeby któryś z nas tam był - zaprotestował Mayhew.
- Moi chłopcy mogą wymyślić milion powodów, dla których wędrują polami po godzinie policyjnej. Ale w żaden sposób nie będą mogli wytłumaczyć, skąd w ich towarzystwie znaleźli się tacy faceci jak wy. - Garin znowu parsknął chrapliwym śmiechem. Był to brzydki dźwięk, ale pobrzmiewało w nim coś tak zaraźliwego, że Mayhew z Douglasem również zaczęli się śmiać.
Sydney Garin oświadczył, że sprowadzenie spadochroniarza do Linden Manor zajmie jego „chłopcom” zaledwie pół godziny. Wiatr zaniósł jednak spadochron o wiele dalej, niż ktokolwiek z obecnych przy ogniskach mógł przypuszczać. Skoczek skręcił kostkę lądując w błotnistym zagajniku tuż nad rzeką. Okazał przesadną ostrożność nie odzywając się na wołania szukających go ludzi i znaleziono go jedynie dzięki kundelkowi chłopaka ze stajni.
- Jego matka zawsze biegała z foksterierami - oznajmił z dumą chłopak, gdy spadochroniarza zaprowadzono już do Linden Manor.
Dopiero po prawie dwóch godzinach zjawił się w pokoju, w którym Mayhew, Garin i Douglas oczekiwali z niecierpliwością od chwili, gdy dotarła do nich wiadomość o odnalezieniu skoczka. Był to ten sam pokój, w którym spotkali się przed obiadem. Jedwabne story były zasunięte tak samo jak przedtem, ogień na kominku niewiele mniejszy, jednak wnętrze zmieniło się - tak, jak zazwyczaj zmieniają się pokoje w nocy. Każdy dźwięk stawał się ostry i wyraźny. W nocnej ciszy słyszeli pohukiwanie sowy, szum drzew na wietrze, tykanie stojącego zegara, potrzaskiwanie węgli osiadających w kominku. Pokój wypełniony był aromatycznym dymem hawańskiego cygara pułkownikowi. Wreszcie na korytarzu rozległy się kroki służącego.
- Pański gość, sir - oznajmił kamerdyner, wpuszczając spadochroniarza do salonu.
Był to Amerykanin, już niezbyt młody, ale mimo to, podobnie jak wielu jego rodaków, miał sposób poruszania się kogoś liczącego sobie o wiele mniej lat. Wydawał się zaniepokojony, lecz nie było w nim tej nerwowości, jaką tego wieczoru Douglas zauważył u George'a Mayhew. Przypominało to raczej niecierpliwość u lekkoatletów przed startem. Miał przystojną opaloną twarz i lekko przymrużone oczy. Twarz człowieka, który większość życia spędził na zalanej słońcem prerii czy pustyni. A może była to opalenizna z plaży i basenów? Mial jasne, bardzo krótko ostrzyżone włosy. Douglas słyszał już o tej dziwnej nowej modzie, ale zetknął się z nią po raz pierwszy. W Wielkiej Brytanii tak ostrzyżeni byli jedynie niedawno zwolnieni jeńcy i niektórzy członkowie niemieckich sił okupacyjnych.
Amerykanin, jakby uświadamiając sobie wrażenie, jakie wywarła jego fryzura, przesunął dłonią po włosach. Ręka mężczyzny zdradza wszystkie jego sekrety. Te dłonie były miękkie, białe, z zadbanymi paznokciami i bez żadnych odcisków. Widniały na nich delikatne zmarszczki i linie żył. Były to dłonie zamożnego człowieka, prowadzącego siedzący tryb życia i nie zajmującego się pracą fizyczną, ręce mężczyzny około czterdziestki i wystarczająco próżnego, by regularnie odwiedzać manikiurzystkę.
Leżący przy kominku wielki irlandzki owczarek Garina podniósł łeb, by spojrzeć na przybysza, ziewnął i znowu ułożył się do snu. Sydney podał gościowi pustą szklaneczkę i nachylił nad nią butelkę whisky. Amerykanin skinął głową, więc Garin nalał mu sporą porcję. Wszedł służący niosąc radiostację. Była to część bagażu spadochroniarza i jej brezentowy futerał sporządzono tak, by przypominał pokrowiec akordeonu. Jakim cudem ten wytworny facet mógł liczyć na to, że istotnie wezmą go za wędrownego muzyka?
- Myśleliśmy, że wiatr zniesie pana w mroczne głębie Essexu - powiedział Mayhew.
Amerykanin upił nieco whisky.
- Słyszałem już bębny wojenne - odparł. - Ummm! To pierwsza szklaneczka, jaką wypiłem od trzech tygodni.
- Na okrętach wojennych Stanów Zjednoczonych jest prohibicja - wyjaśnił Mayhew.
- Jednostka była brytyjska, statek handlowy o wyporności piętnastu tysięcy ton - stwierdził Amerykanin. - Lepiej niech pan o tym pamięta. - Zamalowaliśmy znaki rozpoznawcze na samolocie, a wasi ludzie dali pilotowi dokumenty oficera Royal Navy. Po prostu na wszelki wypadek.
- Niech się pan modli, żeby ich nie potrzebował - rzekł Mayhew. Kiedy Amerykanin uniósł szklaneczkę, żeby wypić na tę intencję, skrzywił się i pomasował sobie kark.
- Wystrzelono nas ze statku wykorzystując starą katapultę jednego z waszych okrętów liniowych. Miałem wrażenie, że urwało mi głowę.
- Pana pilot był trochę nerwowy - powiedział Mayhew.
- Widział pan te transportowe junkersy?
- Niemcy sprowadzają drogą powietrzną kolejną dywizję piechoty - wyjaśnił Mayhew. - Te były puste, wracały po resztę ludzi.
- Na pańskim polu było za mało miejsca do lądowania stwierdził Amerykanin. - I byliśmy pewni jak diabli, że nie byłoby dobrze, gdyby panowie musieli jutro rano wyjaśniać, skąd wziął się tu wrak samolotu.
- To bardzo uprzejmie z waszej strony - oznajmił Garin. - Czy jest pan głodny?
- Zjadłem stek przed startem. Szkocka mi wystarczy, dziękuję. - Spojrzał w dół, na swój but. Uderzenie o ziemię w czasie lądowania oderwało podeszwę od cholewki. Przekręcił nogę, żeby obejrzeć uszkodzenie.
- Czy rozmawiał pan z waszymi ludźmi w Waszyngtonie? Czy dojdzie do umowy?
- Rozmawiałem - przytaknął Amerykanin. - I to jeszcze jak!
- Ico?
- I powiedzieli: „nie”!
Mayhew wytrzeszczył na niego oczy. - Nie?
- Rozmawiałem nawet z prezydentem... przez trzydzieści minut. - Podniecenie uchodziło z niego, ukazując zmęczonego człowieka. Przeszedł przez pokój, opadł na sofę i odchylił głowę do tyłu, by złagodzić bóle mięśni karku. - Rozmawiałem też z kilkoma osobistymi przyjaciółmi z Departamentu Stanu, jak również z senackiego podkomitetu powołanego do prowadzenia spraw z waszymi ludźmi.
- A armia i Marynarka Wojenna? - zapytał Mayhew.
- Armia i Marynarka Wojenna również.
- Chyba, u Boga Ojca, amerykańscy Żydzi wiedzą, że Hitlera trzeba powstrzymać? - powiedział Garin.
- W biurze szefa sztabu nie ma zbyt wielu Żydów - wyjaśnił suchym tonem Amerykanin. - Przyjęcie waszego króla nie byłoby dla Ameryki dobrym posunięciem. Czy sądzi pan, że Roosevelt chciałby przejść do podręczników szkolnych jako człowiek, który znowu zaprosił króla Anglii do Stanów Zjednoczonych Ameryki? O nie, sir! I co, u diabła, mieliby z nim począć? Czy przydzielić mu pokój w Białym Domu, jak powiedział mi pewien admirał, czy może wybudować mu pałac?
- Jestem pewien, że prezydent nie powiedział nic takiego - rzekł Mayhew.
- Niech pan przestanie uważać Roosevelta za jakiegoś fanatycznego anglofila. Jest politykiem, a u nas oznacza to, że jest szczwaną sztuką.
- Oczywiście - przytaknął Mayhew. - Jest to politycznie delikatna...
- Poprawka, kolego. To polityczne samobójstwo. Każdy nasz polityk obiecuje, że nie wplącze amerykańskich chłopców w zamorską wojnę. Czy uważa pan, że ktokolwiek mógłby zaprosić do nas waszego króla teraz, kiedy jest on kluczowym punktem całej tej europejskiej afery?
- Wojny - Mayhew lodowatym tonem skorygował słowo „afera”. - My nazywamy to wojną.
- Możecie to sobie nazywać, jak się wam podoba, ale dla większości ludzi u mnie w kraju to już czas przeszły. I właśnie Szwaby przerobiły go na przeszły.
- Zapewne żądaliśmy od pana zbyt wiele - powiedział Mayhew. - Może to sir Robert Benson powinien pojechać do Waszyngtonu.
Amerykanin odchylił się do tyłu na sofie i zamknął oczy. Trudno było zgadnąć, czy był zmęczony, zawiedziony, czy też po prostu liczył do dziesięciu, by nie wybuchnąć.
- Omawialiśmy to wszystko parę tygodni temu - powiedział cicho. - To panu tak bardzo zależało, żeby mnie wysłać. Powiedział pan, że dobrze zorientowany Amerykanin, sympatyzujący z Wielką Brytanią, będzie miał większe szanse. - Nakrył szklankę dłonią, dziękując za proponowaną przez Garina whisky. - Niech pan nie uważa, że nie byłem dość energiczny. I proszę nie przypuszczać, że Ameryka jest ślepa na to wszystko, co się dzieje na świecie. Kongres dał siłom zbrojnym w ciągu ostatnich sześciu miesięcy sześć miliardów dolarów, będziemy więc mogli podnieść siłę bojową armii i kupić lotnictwu lepsze samoloty. Ale my mamy swojego własnego Hitlera. Ma żółtą twarz, skośne oczy i nazywa się Tojo.
Mayhew oparł dłoń na okapie kominka i zapatrzył się w ogień.
- Trzeba będzie powiedzieć o tym królowi - oznajmił ze smutkiem. - Pojedzie do Kanady.
Amerykanin znalazł na nogawce spodni trochę zaschniętego błota, zeskrobał je i wrzucił do ognia.
- Chyba do pana nie dotarło, co powiedziałem, prawda? Czy to sprawa mojego akcentu?
- Słucham? - zareagował ostro Mayhew. Odwrócił się i spojrzał na Amerykanina.
- Chodzi mi o to, że wasz król nie będzie mile widziany w całej Północnej Ameryce.
- Waszyngton nie ośmieli się wywierać nacisku na Kanadyjczyków, by odmówili schronienia ich monarsze!
- Waszyngton nie wywiera żadnych nacisków. To Kanadyjczycy go nie chcą. Byłem w Ottawie i rozmawiałem z nimi. Mają te same polityczne problemy, co my. Jeżeli Jego Królewska Wysokość będzie rezydować w Kanadzie, osłabi to władzę premiera.
- Król nie będzie się wtrącał do kanadyjskiej polityki - stwierdził Mayhew.
- Kanadyjczycy czuli ciężar ojcowskiej dłoni Londynu przez zbyt wiele lat, pułkowniku. Wreszcie uzyskali jakąś autonomię i suwerenność. A teraz chce pan, żeby król u nich zamieszkał. Żaden polityk nie zaryzykuje tego, co zrobi z nim opozycja, jeżeli przyczyni się do takiego kroku wstecz.
- Mają całe brytyjskie złoto, oceniane na sześćset trzydzieści siedem milionów starych funtów szterlingów. Kiedy HMS „Revenge” zawiózł pierwszy transport, popłynęło nim również ponad tysiąc milionów w papierach wartościowych.
- Nie ma sprawy - odparł Amerykanin. - Wasze papiery wartościowe są w budynku przedsiębiorstwa ubezpieczeniowego Sun-Life w Ottawie, a złoto w Montrealu. Nikt nie ma zamiaru zwinąć królowi jego forsy.
- To nie są pieniądze króla - rzucił ze złością Mayhew.
Amerykanin zrobił przepraszający gest, ale Mayhew już się odwrócił. Strącił popiół z cygara do ognia na kominku i z ostentacyjną uwagą zaczął przyglądać się zegarowi.
Przybysz rozsiadł się w niewątpliwie amerykańskiej pozie. Oparł jedną stopę na kolanie i masował uszkodzony but, jakby był jakimś małym, wymagającym pieszczoty zwierzątkiem.
- Ma pan zupełnie zniszczone obuwie - powiedział Douglas. Wiedział jednak, że nie będzie się to zbytnio rzucać w oczy w kraju, gdzie połowa płaszczy była wykonana z wojskowych koców, a kobiety szyły suknie z zasłon na okna.
- To nie ma znaczenia - powiedział Amerykanin. - Przestał masować but i rozprostował dłoń, aby przyjrzeć się licznym skaleczeniom. Większość z nich powstała, gdy spadochron przeciągał go przez żywopłot. Ręce miał pokryte mozaikowymi plamami obficie użytej jodyny. - W przyszłym tygodniu będę już na okręcie.
- Czeka na pana okręt? - spytał Douglas.
- Drugi Dywizjon Niszczycieli - USS „Moffett” i spółka. Biorą udział w jesiennych manewrach Floty Atlantyckiej.
- Tak blisko brytyjskich brzegów?
- Wolność mórz, proszę pana. Nie naruszamy trzymilowej strefy wód terytorialnych.
Douglas spojrzał na pozostałych. Mayhew patrzył w ogień, a Garin małym scyzorykiem oprawnym w kość słoniową otwierał nowe pudełko cygar.
- Czy słyszał pan kiedykolwiek o eksplozji atomowej? - zapytał Douglas Amerykanina.
Odpowiedzi nie było.
- Marynarka Stanów Zjednoczonych - ciągnął Douglas - wysyła dywizjon niszczycieli prowokacyjnie blisko brzegów Wielkiej Brytanii, choć akweny te oficjalnie wciąż uważane są za strefę wojenną. I okręty pozostają w pobliżu w czasie, gdy pan przez tydzień podziwiać będzie widoki Londynu. Po co?
Mayhew wyprostował się i poprawił mankiety. Amerykanin wciąż nie odpowiadał.
- On ma zamiar ubić z panem interes, pułkowniku Mayhew - stwierdził Douglas wciąż spoglądając na Amerykanina. - I aby się upewnić, że Ameryka dostanie w tej transakcji to, co najlepsze, zaczyna licytację od „nie”.
- Ale o co chodzi? - zapytał Mayhew przenosząc wzrok z jednego na drugiego.
- Chcą obliczenia, które spalił Spode, pułkowniku. Amerykanin popatrzył na Douglasa, starając się, aby żadne emocje nie odbiły się na jego twarzy, ale Douglas spostrzegł, jak jego palce zacisnęły się na rozerwanym bucie tak gwałtownie, że niemal powiększyły jeszcze uszkodzenie.
- Atomowe urządzenie w ładowni statku. To jedyny rodzaj broni, który może dać europejskiemu mocarstwu możność podboju Ameryki. - Douglas podszedł bliżej do Amerykanina i mówił teraz bezpośrednio do niego, jakby byli sami w pokoju: - Jeżeli Hitler dostanie takie urządzenie, to nie ma najmniejszych wątpliwości, że użyje go przeciwko wam.
- Wiem - odparł Amerykanin. Wyciągnął z kieszeni potężnego colta. - Czy można by go gdzieś schować? Już prawie oberwał mi kieszeń.
Sydney Garin odebrał od niego broń i przed odłożeniem do górnej szuflady małej antycznej komódki obejrzał ją sobie pod światłem lampy.
Amerykanin był zmęczony. Douglas widział znużenie również na twarzach pozostałych mężczyzn.
- Czy nikt w Waszyngtonie nie wspomniał panu o profesorze Fricku? O badaniach z zakresu fizyki atomowej prowadzonych w Clarendon Laboratory w Oksfordzie, na Liverpool Cyclotron w Chadwick, albo przez Rutheforda w Cavendish Laboratory? Lub o pracach, którymi zajmują się Niemcy od chwili przejęcia ośrodka w Bringle Sands?
- Nikt w Waszyngtonie nie mówił nic o fizyce atomowej - odparł Amerykanin.
Stwierdzenie to było jednak zbyt lakoniczne, by przekonać Douglasa.
- Czyżby był pan tylko chłopcem na posyłki? - zapytał. - Po co wysyłają okręty wojenne, skoro mogliby to załatwić listem z krótkim słowem „nie”? - Douglas przerwał i upił łyk whisky niemal nie czując jej smaku. - Załóżmy, że powiem panu, iż inne rządy również są zainteresowane posiadanymi przez nas obliczeniami...
- Rosjanie?
- Najwięcej do zaoferowania mają Niemcy.
- Co?
- Przeredagują punkty traktatu pokojowego - zaczął rozpaczliwie improwizować Douglas. - Będziemy mogli posiadać armię, niewielką marynarkę obrony wybrzeża i prawdziwy cywilny rząd, zamiast tych kreatur z marionetkowego reżimu. Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Ministerstwo Obrony zostaną obsadzone przez nas. Strefa okupowana ograniczy się jedynie do pasa wybrzeża, a my będziemy kontrolowali import, będziemy mieli marynarkę handlową i kurs funta dostosowany do reichsmarki.
- I wszystko to za kilka stron obliczeń? - spytał Amerykanin.
- Za wiele lat ciężkiej pracy, tysiące godzin przy maszynach liczących, rzetelną pracę naszych najlepszych fizyków. Czy pan wie, że niemiecka armia uruchomiła już swój stos? Kiedy ostygnie, będą mieli pluton. Wtedy już tylko kilka kroków będzie ich dzieliło od broni atomowej.
- Komitet Kongresu badał ten pomysł - przyznał Amerykanin, odrzucając pozory. - Rozmawiali z Einsteinem. Ale przewidywane koszty sięgają miliardów dolarów i nie ma wcale pewności, że to urządzenie w ogóle wybuchnie.
- Parę miliardów dolarów to niezbyt wysoka cena za upewnienie się, że hitlerowcy nie będą mogli w ciągu jednej nocy zniszczyć Nowego Jorku.
Na twarzy Amerykanina wolno zaczął pojawiać się uśmiech.
- To pan jest tym nadinspektorem policji - powiedział. - Nagle uświadomiłem sobie, że to pan. Ten cholerny glina ze Scotland Yardu, o którym tak wiele słyszałem.
- Mniejsza o to, kim jestem - stwierdził Douglas. Był poirytowany. - Czy ma pan pełnomocnictwa do pertraktowania w sprawie króla?
- Pan mi się podoba. Pan mi się naprawdę podoba! Barb powiedziała mi, że pana polubię, i niech mnie diabli, miała rację. - Uśmiechnął się. - To pierwsza rzecz, która jej się udała od dnia naszego ślubu.
- Pan jest Danny Barga?!
- Komandor porucznik Daniel Albert Barga we własnej osobie.
- A więc powołano pana do marynarki Stanów Zjednoczonych? - stwierdził Mayhew oglądając stożek popiołu na czubku swego cygara.
- Departament Stanu bardzo na to nalegał.
Mayhew skinął głową. Takie ubranie kogoś w mundur niczym nie różniło się od powoływania strajkujących robotników do wojska. Dzięki temu było się pewnym, że ludzie zrobią to, co im każą.
W tym momencie do pokoju wszedł szybkim krokiem służący i przez dłuższą chwilą szeptał coś do Sydneya Garina. Garin kiwał głową i z każdą chwilą jego twarz poważniała coraz bardziej. Gdy służący wyszedł, Garin powiedział:
- Obawiam się, że Niemcy znaleźli fragmenty spadochronu naszego przyjaciela.
Danny Barga wstał.
- Pańscy ludzie musieli go pociąć. Zaplątał się w gałęzie drzewa i nie mogli dosięgnąć części linek.
- Ktoś musiał spostrzec opadający spadochron. Teraz cały pluton piechoty przeszukuje moje pola.
- Czy tu też przyjdą? - spytał Mayhew.
- Z całą pewnością - odparł spokojnie Garin. - Niemieccy żołnierze są metodyczni i dokładni. Przeszukają każdy dom w okolicy, nie wyłączając tego. - Próbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wyszło.
George Mayhew zgasił cygaro, jakby nie chciał, żeby Niemcy przyłapali go na paleniu.
- Lepiej uzgodnijmy, co im powiemy. Danny Barga wstał.
- Jestem na tej ich cholernej Sonderfahndungsliste - powiedział.
- Nie ma pan dokumentów tożsamości na jakieś inne nazwisko? - spytał Garin.
- Papiery czekają na mnie w Londynie. Waszyngtońskie fałszerstwa są zawsze bardzo zdezaktualizowane.
- Możesz go gdzieś ukryć, Garin? - spytał Mayhew.
Zanim Sydney Garin miał szansę odpowiedzieć, w korytarzu rozległ się hałas. Drzwi do salonu otworzyły się. Wbiegł przez nie służący z głową pochyloną jak u szarżującego byka. Niemal wpadł w ogień na kominku, ale jakoś udało mu się odzyskać równowagę i odwrócił się w stronę człowieka, który tak gwałtownie wepchnął go do pokoju.
- Nazywam się doktor Oskar Huth. Standartenfuhrer Huth.- Spojrzał na stojących przed nim mężczyzn. - Aha, nadinspektor Archer. Spodziewałem się, że pana tu zastanę... i pułkownik Mayhew, i pan Sydney Garin. Wszystkie osoby, które znam z moich tajnych akt...
Nikt się nie odezwał. Służący rozcierał przegub ręki wykręconej mu przez Hutha. Standartenfuhrer przeszedł przez pokój i znalazł się za plecami zgromadzonych, nikt jednak nie odwrócił się, by go obserwować. Wreszcie usłyszeli:
- Niedaleko stąd znaleziono spadochron, panie Garin. Czy wie pan coś na ten temat?
Garin nie odpowiedział.
- Czy pan słyszał o tym spadochronie?! - ryknął Huth jak koszarowy zupak.
- Służący mi powiedzieli - odparł cicho Garin.
- I nic pan nie zrobił?
- A co mógłbym zrobić? - Garin wzruszył ramionami.
- A pan, pułkowniku Mayhew? - rzekł Huth. - Pan również nic o tym nie wiedział? - Scharfuhrer SS zajrzał przez otwarte drzwi. - Wszystko w porządku - oznajmił Huth. - Dopilnujcie, żeby żaden służący nie został w przybudówkach, a potem zbierzcie ich wszystkich w pokoju dla służby. - Scharfuhrer strzelił obcasami i ruszył wzdłuż korytarza.
- No a pan? - spytał Huth, stając za plecami Danny'ego Bargi. - Kim pan jest?
- Jestem obywatelem amerykańskim - odparł Barga.
- Niech pan siada, amerykański obywatelu - rzekł Huth, kładąc rękę na ramieniu Bargi i naciskając mocno. Zaskoczony i niepewnie trzymający się na nogach z powodu skręconej kostki Amerykanin upadł na fotel. Huth podszedł do kominka i odwrócił się do zebranych. - Nie wierzę żadnemu z was - oświadczył. - Zachowujecie się jak ludzie o nieczystym sumieniu.
- Wdarł się pan tu... - zaczął Mayhew.
- Milczeć! - warknął Huth i Mayhew zamilkł. - Aresztuję was wszystkich - oświadczył. - I nie dyskutować ze mną - zwrócił się do pułkownika.
Wszyscy milczeli. Wiatr ustał i w panującej ciszy słychać było jedynie tykanie zegara.
Douglas podszedł do komódki, otworzył górną szufladę i wyjął z niej colta Amerykanina. Skierował lufę w stronę Hutha.
- Nie, standartenfiihrerze - powiedział.
Huth odwrócił się i spojrzał na niego. Uśmiechnął się tak, jakby Douglas popełnił jakąś niewybaczalną gafę.
- Niech pan nie będzie głupcem, nadinspektorze Archer. Mam ze sobą cały pluton SS.
- Proszę mi podać tłumik, panie Garin - rzekł Douglas. Wziął go i nakręcił na lufę.
- Niech pan odłoży broń, a ja zapomnę o wszystkim - zaproponował Huth.
- Jeżeli zrobi pan jakiś gwałtowny ruch, zastrzelę pana - ostrzegł go Douglas.
- Nie odważy się pan - powiedział Huth, ale nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu.
- Pułkowniku, proszę zabrać standartenfuhrerowi pistolet - rzekł Douglas. - I niech pan trzyma się od niego z daleka.
- Czy pan wie, co pan robi, stary? - zapytał Mayhew.
- Nigdy nie miałem większej pewności - odparł Douglas, choć czuł, jak jego serce pompuje krew trzy razy szybciej, a żołądek skręca się z niepokoju.
Mayhew odpiął skórzaną kaburę i sięgnął po pistolet Hutha.
- Z przykrością widzę, jak podpisujecie swój wyrok śmierci - oświadczył Huth.
- Ile pojazdów? - spytał Douglas służącego Garina nie spuszczając wzroku z Hutha.
- Pięć ciężarówek i motocykl z przyczepą - odpowiedział. Douglas skinął głową, to by się zgadzało.
- Niech pan zadzwoni z domowego telefonu na dół - polecił Huthowi. - Niech pan powie scharfiihrerowi, żeby załadował swoich ludzi na samochody i przygotował się do odjazdu.
- A co ze mną? - zainteresował się Huth.
- Niech pan robi, co każę - powiedział Douglas podsuwając aparat Huthowi.
- Nie - wtrącił się Mayhew. Douglas zamarł z pistoletem w jednej i telefonem w drugiej ręce. - Być może standartenfuhrer Huth i ja dojdziemy do porozumienia - oświadczył pułkownik. - Czy mógłbym porozmawiać z panem na osobności, standartenfiihrerze?
- Chyba nie mogę odmówić - odparł ironicznie Huth. Mayhew spojrzał na Douglasa, który skinął głową.
Obydwaj mężczyźni przebywali sami w drugim pokoju przez prawie pół godziny. Kiedy pojawili się znowu, Huth rzekł:
- Bardzo dobrze. - Rozejrzał się po pokoju. - Pułkownik Mayhew udzielił mi wyjaśnień w związku z waszą obecnością w tym domu. Na razie nie będę podejmował żadnych działań. - Wziął pistolet z bocznego stolika i włożył go do kabury. - Ale ostrzegam... - Odwrócił się i wbił wzrok w pułkownika. - Ostrzegam, że oczekuję rekompensaty. - Podszedł do drzwi, nacisnął klamkę i odwrócił się znowu. - Pułkownik Mayhew przekonał mnie, że nikt w tym domu nie ma najmniejszego związku ze znalezionym spadochronem. Ale możecie panowie puścić w obieg informację, że Luftwaffe dysponuje sprzętem do radiodetekcji, który śledzi ruchy samolotów bez względu na porę dnia czy pogodę.
Kiedy zobaczyli, że ciężarówki i motocykl Hutha odjeżdżają już długą aleją lipową, Mayhew powiedział:
- Nie nada biegu tej sprawie z pistoletem, Archer. Obiecał mi, i ja mu wierzę.
- A co pan mu obiecał? - zapytał Douglas. Mayhew odpowiedział wykrętnie:
- Księżyc i gwiazdy. Obiecałem mu wszystko, czego sobie życzył, w zamian za nieco więcej czasu. A teraz musimy wydostać króla spod niemieckiej straży.- Spojrzał na Danny'ego Bargę. - I pokażemy naszym amerykańskim przyjaciołom, że prezydent, który dysponuje bombą atomową, może zostać wybrany, nawet jeżeli zgodzi się, by na ich ziemi schronił się król na uchodźstwie.
Rozdział 35
W Metropolitan Musie Hall na Edgware Road było gorąco i głośno. Wypełniała go publiczność, która przyszła zobaczyć Flanagana i Allena oraz posłuchać, jak śpiewa Vera Lynn.
Latem 1941 roku słowa jej piosenek wyrażały uczucia wielu ludzi w okupowanej Wielkiej Brytanii. „Pragnienia są snami, które śnimy na jawie”, śpiewała. Inna piosenka - „Spotkamy się znów, nie wiemy kiedy, nie wiemy gdzie” - stała się odbiciem nadziei tysięcy kobiet i mężczyzn, których najbliżsi znajdowali się w jakimś odległym niemieckim obozie.
Pod koniec pierwszej części swojego występu wyszła na scenę ubrana w prostą białą suknię, na jaką byłoby stać każdą ekspedientkę, i przywitała ją taka burza oklasków, że orkiestra musiała grać początkowe takty „Pragnień” dwu - albo trzykrotnie, zanim wreszcie muzyka przebiła się przez zgiełk. Kiedy Flanagan i Allen przyłączyli się do niej na scenie wraz z całym zespołem, żeby zaśpiewać: „Będą znowu błękitne ptaki nad białymi brzegami Dover, poczekaj tylko, a przekonasz się. Znów będzie miłość i śmiech, i pokój znów będzie na zawsze, już jutro, gdy wolny stanie się świat” - cała sala zamarła urzeczona.
W końcu pierwszej części cały zespół w śmiesznych kapeluszach na głowach rzucał serpentyny i strzelał balonikami, które opadały z wielkiego drucianego kosza zawieszonego pod sufitem.
Kiedy rozpoczęła się druga część przedstawienia, widownia ogarnięta była euforią. Nawet „Profesor Zingo”, nieudolny magik, nie popsuł tego nastroju.
Występy galowe nie były popularne wśród sprzątających, bowiem po przedstawieniu zostawały w teatrze stosy śmieci, które należało przygotować do powtórnego użycia. Pajęczyna kolorowych serpentyn oplątywała piersiaste kariatydy, a kilka ocalałych balonów podskakiwało w przejściach między rzędami foteli. Bar był jedynym miejscem, którego nie dotknęły skutki galowego przedstawienia. Była to długa wąska sala na tyłach lóż. Przeszklone okna pozwalały spragnionym gościom widzieć scenę, dźwięki muzyki jednak docierały tu słabo, z wyjątkiem chwil, gdy otwierały się drzwi. Tu, w barze, mężczyzna mógł rozkoszować się dwoma światami naraz - obserwować nogi tańczących dziewczyn i drinkować do woli.
- A jeżeli się nie zjawi? - zapytał Harry Woods. Wypił właśnie duży kufel wodnistego piwa i dał znak barmanowi, żeby przyniósł mu następny.
- Zjawi się - odparł Douglas. Skinieniem ręki podziękował za kolejne piwo. Litr tego napoju był chyba wszystkim, co mógł wytrzymać jego pęcherz, a dawno już nauczył się nie mieszać spraw policyjnych z mocnymi trunkami.
- Wielu tu miewasz Hansów, Percy? - spytał barmana Harry. Percy mył ladę, wycierał rozlane piwo i wykręcał ścierkę do wiadra stojącego na podłodze.
- Nie - odparł. Rozwinął wilgotny kawałek materiału, strząsnął go i rozłożył na beczce piwa, żeby wysechł. - Szwaby mają swoje przedstawienia, z wielkimi gwiazdami z Niemiec. I bilet u nich kosztuje tylko sześć pensów. Tutaj za te pieniądze ma się miejsce na galerii. A poza tym nie rozumieją piosenek ani dowcipów.
Harry zapalił papierosa i wyciągnął paczkę w stronę barmana. Percy wziął jednego.
- Szuka pan jakiegoś Niemca? - zapytał.
Douglas odwrócił głowę, by zobaczyć, co dzieje się na scenie - profesor Zingo wyciągał nie kończącą się wstęgę chusteczek z pozornie pustej rurki. Niepokoił się, czy Harry czegoś nie wychlapie.
- Mam się z jednym spotkać - to oficer z poczty polowej. Chce z nami pogadać o kradzieżach worków z pocztą.
- Ach tak - stwierdził barman.
- To ważna sprawa - Harry powiedział to tak, jakby chciał, żeby barman zainteresował się sprawą.
- Oczywiście - odrzekł barman zaczynając spłukiwać brudne szklanki ustawione w zlewie. Harry z całą pewnością wykonał kawał dobrej roboty - spowodował, że barmana przestały interesować ich sprawy.
Profesor Zingo przy akompaniamencie pizzicato sześciu skrzypków z orkiestry otwierał i zamykał drzwiczki dużego, pokrytego czarnym lakierem pudła. Spojrzał na salę, potem na swoją ładną asystentkę, a następnie postukał w metalowe ostrze piły tarczowej. Muzyka Czajkowskiego zabrzmiała głośniej, gdy drzwi otworzyły się i wszedł kapitan Hans Hesse. Dzięki Bogu, nie miał na sobie tego płaszcza z barankowym kołnierzem. W takim miejscu jak tutaj już otoczyliby go łowcy autografów.
- Czego się napijesz, Hans? - Harry zwrócił się do niego tak, jakby znali się od lat.
- Piwo - odparł Niemiec zdejmując czarny kapelusz z szerokim rondem i kładąc go ostrożnie na półce. Był zakaz stawiania drinków członkom armii okupacyjnej, barmanom zaś nie pozwalano ich obsługiwać. Piwo jednak zjawiło się natychmiast. Hesse upił łyk, skrzywił się, uśmiechnął i odstawił kufel na ladę. - Jutro rano - powiedział. - Możecie być gotowi?
Dziewczyna znajdowała się już w pudle. Profesor Zingo znowu otworzył drzwiczki, aby pokazać, że za chwilę rozetnie jej tors.
- Chodzi panu o Marynarza? - zapytał Hessego Harry. Był to doskonały przydomek dla Króla Jerzego VI, króla-żeglarza. Będzie to wspaniale wyglądać w podręcznikach historii.
- Tak, o Marynarza. Czy będziecie gotowi? - Hesse popatrzył podobnie jak Douglas na scenę, na oświetlonego magika.
Piła tarczowa już wirowała, połyskując groźnie zębami w różowym świetle reflektorów. Twarz dziewczyny wykrzywiła się w udawanym lęku. Kapitan uznał, że występ magika jest banalny. Odwrócił się.
- Będziemy gotowi - odparł Douglas nie spuszczając oczu ze sceny.
- Dziewczyna podciąga nogi do piersi - - wyjaśnił kapitan, upijając kolejny łyk ciepłego, wodnistego angielskiego piwa. - Piła tarczowa nawet się do niej nie zbliża.
- Odbierzemy go z Tower - rzekł Douglas. O wszystkich szczegółach wiedział już od pułkownika Mayhew.
- Będzie tam jeden z moich ludzi - - niewielki, w okularach i mundurze oficera weterynarii. Róbcie wszystko, co każe. Wykonujcie polecenia natychmiast i bez pytań. Czy rozumie pan?
- Tak, rozumiem - odparł Douglas.
Obok kanału orkiestry otworzyły się pogrążone w cieniu drzwi ewakuacyjne. Na widownię weszli dwaj żołnierze. W różowym świetle padającym ze sceny Douglas ujrzał połysk metalowych napierśników, jakie nosili niemieccy żandarmi na służbie. Żandarmi szli powoli przejściem między rzędami foteli, uważnie przyglądali się twarzom siedzących osób i dopiero potem ruszali dalej.
- Pańscy ludzie? - zapytał Harry. Chrząknął i łyknął trochę piwa.
- Feldgendarmerie - powiedział kapitan Hesse. - - Najprawdopodobniej tylko rutynowa kontrola.
Obracająca się piła ruszyła z przerażającą szybkością w stronę dziewczyny w lakierowanym na czarno pudle. Dwaj żołnierze nawet nie spojrzeli na scenę. Ich głowy poruszały się wolno od lewej do prawej i z powrotem, jak głowy widzów na jakimś rozgrywanym w zwolnionym tempie tenisowym meczu.
- Jezu! - zawołał Harry Woods. Zobaczył, że dziewczyna odchyla do tyłu głowę i wykrzywia się jak w straszliwym bólu.
- Udaje - wyjaśnił Niemiec. - To część przedstawienia. - Sięgnął po kapelusz i założył go, naciągając nisko na czoło tak, by osłaniał mu twarz od strony obu żandarmów.
- Będziemy w ambulansie - powiedział Harry. - Pańscy ludzie upierali się, że powinien to być ambulans.
- Jaki numer rejestracyjny? - spytał Hesse.
- Nie ma numeru - wyjaśnił Woods. - Musieli usunąć tablice. Chyba nie warto instalować fałszywych. Przecież nikt nie będzie zatrzymywać karetki tylko dlatego, że nie ma numerów rejestracyjnych. A jeżeli coś się nie uda, brak jakichkolwiek znaków identyfikacyjnych może nam dać kilka dodatkowych minut.
- Ma pan rację - powiedział Hesse. Uśmiechnął się i nagły rozbłysk świateł na scenie odbił się lśnieniem na jego twarzy. - Widzi pan? - zapytał. - Dziewczyna jest cała i zdrowa.
- Marynarz nie będzie skuty kajdankami, prawda? - zatroskał się Harry.
- My, Niemcy, nie jesteśmy barbarzyńcami, panie Woods - uśmiechnął się Hesse. - Dlaczego miałby być skuty?
Orkiestra zagrała tusz i przy grzmocie oklasków profesor Zingo ujął ładną asystentkę za rękę i pomógł jej wyjść z czarnego pudełka, które znowu połączono w jedną całość.
- Nie będziemy mieli nikogo, kto mógłby zająć się ślusarką - stwierdził Harry.
Kapitan Hesse oparł się plecami o rzeźbiony mahoniowy bar i zaczął klaskać. Patrzył na scenę i mrużył oczy, które podrażnił dym z jego własnego papierosa.
Drzwi do baru otworzyły się i obydwa „psy łańcuchowe” zajrzały do środka. Ich metalowe obroże, które stały się przyczyną powstania tego przezwiska, połyskiwały w jaskrawym świetle. Hesse, Douglas i Harry Woods nie odrywali oczu od sceny, jakby nieświadomi obecności stojących w drzwiach żandarmów.
- Czy jest tu dziś jakiś żołnierz? - odezwał się jeden z nich śpiewnym tonem, zdradzającym, że powtarza to zdanie wyuczywszy się go jak papuga.
- Nie - odparł barman.
Postawił na kontuarze dwie szklaneczki, a obok nich butelkę whisky. Żandarm popatrzył ponownie na stojących w drugim końcu baru mężczyzn, wymienił spojrzenia z kolegą, a potem podszedł do baru i nalał sobie drinka. Douglas zerknął na nich i dopiero teraz zobaczył, że jest to nie Feldgendarmerie, ale zwyczajni żołnierze, których wyznaczono do zadań policyjnych.
Barman odsunął się od żołnierzy i stanął za plecami Douglasa i dwu pozostałych mężczyzn.
- Widzieliście? - powiedział, gdy magik z dziewczyną wychodzili, żeby ponownie się ukłonić. - To samo zdarzyło się w czasie pierwszego przedstawienia w poniedziałek. Kuleje. Możecie zobaczyć krew na jej stopie. Jeżeli nie podciągnie kolan pod samą brodę, piła zawsze ją zawadzi.
Teraz zobaczyli to i oni. Biała baletka miała rozerwany i trochę zakrwawiony nosek.
- No i tak to jest - rzekł barman. - Można próbować w kółko, ale zawsze jest możliwość, że coś pójdzie nie tak.
Trzej mężczyźni wypili swoje piwa i nie odpowiedzieli mu.
Rozdział 36
Londyńska Tower. Douglas czuł smak mgły, znajdująca się w niej zawiesina sadzy wciskała mu się do nosa i zasychała na wargach. Nawet o dziesiątej rano widoczność była ograniczona do kilku jardów. Tu, nad rzeką, karetka poruszała się w żółwim tempie. Żołnierze pierwszego punktu kontrolnego na Tower Hill oznakowali swoje stanowisko pochodniami. Sześć światełek tworzyło żółty tunel w zielonkawych kłębach mgły. Tower za nimi była jedynie szarą sylwetką na nieprzejrzystym tle.
Dopiero gdy wiatr zmarszczył powierzchnię rzeki, stały się widoczne girlandy żółtych światełek zawieszone na olinowaniu lekkiego krążownika „Emden”, zacumowanego po drugiej stronie mostu.
- Wybrali dobry dzień - stwierdził Harry Woods. - Musieli znać prognozę już ubiegłej nocy, zanim Hesse przyszedł na spotkanie z nami. - Podjeżdżali do drugiej linii straży, więc opuścił boczną szybę.
Z wartowni szybkim krokiem wyszedł oficer i stanął na stopniu. Podniósł do twarzy chustkę do nosa i kichnął w nią.
- Obrzydliwy kraj - powiedział. - Zupełnie nie nadaje się do zamieszkania przez ludzi. - Na jego naramiennikach koło gwiazdek leutnanta widniały węże służby weterynaryjnej. - Jedźcie prosto przed siebie - polecił. - Przez most zwodzony i wieże. Jeżeli ktoś zechce nas zatrzymać, rozmawiać z nim będę ja.
Trzymał się wysięgnika lusterka wstecznego, podczas gdy Douglas prowadził ambulans wąskimi przesmykami zewnętrznego dziedzińca, okrążył skarpę Wakefield Tower, minął Bloody Tower i wjechał na wewnętrzny dziedziniec, gdzie, jak potężne urwisko ułożone z kamieni z okolic Caen, White Tower ginęła swym szczytem we mgle. Przejechał wzdłuż szeregu latarni ulicznych świecących jasno gazowymi płomieniami. Kilka spłoszonych kruków przekuśtykało przez jezdnię i z głośnym trzepotem skrzydeł zerwało się do lotu. Ambulans objechał masywny Keep i zatrzymał się przed kaplicą.
- Poczekajcie - powiedział niemiecki oficer. Zszedł ze stopnia i zniknął w mroku. Słychać było jak kaszle i kicha idąc przez Tower Green i jak potknął się o tabliczkę z napisem: „Nie deptać trawników”.
Ta gęsta mgła sprawiła, że zapanował niezwykły spokój. Ruch w powietrzu, prawie nieprzerwany od chwili wprowadzenia stanu wojennego, nagle ustał, samoloty obserwacyjne nie mogły startować. Łoskot dużej ciężarówki przejeżdżającej przez most na niskim biegu ucichł w oddali i znowu zapadła całkowita cisza.
- Mróz biega po grzbiecie, co? - stwierdził Harry.
Douglas spojrzał na tablicę informacyjną. Było na niej napisane: King's House. Tu Anna Boleyn spędziła noc przed egzekucją, a Guy Fawkes był przesłuchiwany, zanim złożył zeznania i stanął przed sądem w Westminster Hałł.
Od strony White Tower rozległ się nagle odgłos kroków. Ktoś z wyraźną śląską wymową oznajmił, że jest zimno, drugi zaś mężczyzna zachichotał, jakby usłyszał dowcip.
- Idą - powiedział Harry.
Biały ambulans był prawie niewidoczny we mgle i nadchodzący niemal na niego wpadli. Było ich pięciu. Przodem szło dwóch leutnantów kawalerii w butach z cholewami. Za nimi, między dwoma uśmiechniętymi fagasami, kroczył zastępca gauleitera Deutsche Arbeitsfront, nazistowskich związków zawodowych.
Jego krawiec usiłował ukryć sterczący brzuch i zad pod wspaniałym płaszczem z kolorowymi klapami i złoceniami, ale nic nie mógł poradzić na całkowicie niewojskowy chód, jowialne klątwy i chrapliwy śmiech.
- Do diabła - ambulans! Mam usiąść koło kierowcy czy położyć się z tyłu? - Zastępca gauleitera roześmiał się głośno, zakaszlał i splunął. - Ta cholerna mgła włazi człowiekowi do gardła, no nie?
- Pański samochód jest tam dalej - oznajmił leutnant kawalerii.
- Doskonale zna pan historię - oznajmił zastępca gauleitera, zwracając się do drugiego towarzyszącego im oficera. - Te kawałki o sir Walterze Raleighu i lady Jane Grey... Do diabła, wszystko stanęło mi przed oczami jak żywe... - Stuknął oficera w pierś. - A sir Thomas More był zawsze moim ulubionym bohaterem...
- Tak jest - odparł oficer.
Oficjeli z DAF skierowano do rolls-royce'a, którym wożono ważne osobistości. Jeden z oficerów, nie zdając sobie sprawy, że ktoś ich słucha, syknął z pogardą przez zaciśnięte zęby:
- Urzędasy z Ministerstwa Rolnictwa, komisarz Służby Zdrowia, wiceprzewodnicząca Ligi Kobiet, szef sztabu Związku Sportowego Rzeszy... a teraz jeszcze te świnie z DAF. To przecież ma być więzienie o najwyższym stopniu zabezpieczenia, a nie Zirkus.
Drugi oficer mówił ciszej i słabo było go słychać:
- Cierpliwości, Klaus, w tym wszystkim jest metoda, wierz mi...
- Metoda...? Jakaż tu może być metoda?
- Mam na kwaterze butelkę sznapsa, Klaus. Co byś powiedział na złamanie życiowych zasad i kieliszek wódki przed obiadem?
- I o co tej nazistowskiej świni chodziło...? Sir Thomas More był zawsze jego ulubionym bohaterem? Thomas More był uczonym, człowiekiem, który rzucił wyzwanie tyranii.
- Uspokój się, Klaus. Mamy rozkaz wrócić na kwatery do dziesiątej trzydzieści i zostało nam już tylko kilka minut.
- Dlaczego mamy wracać na kwatery?
- „...Im się nie mówi, dlaczego. Mają zwyciężyć lub lec. I w głąb Doliny Śmierci wjeżdża jeźdźców sześciuset”. - Oficer nieco zmienił cytat. Mówił po angielsku niezbyt swobodnie.
- „Doskonale zna pan historię - oznajmił jego przyjaciel naśladując ciężką śląską wymowę zastępcy gauleitera. - Do diabła, wszystko stanęło mi przed oczami jak żywe...”
Była już dziesiąta czterdzieści, gdy leutnant weterynarii wrócił do Douglasa i Harry'ego Woodsa. Popychał przed sobą drewniany wózek inwalidzki.
Znajdowała się w nim milcząca, nieruchoma postać, pochylona lekko, jakby wpatrywała się w mocno zaciśnięte dłonie obciągnięte skórzanymi rękawiczkami. Król był ubrany w tani szlafrok w szkocką kratę, spod którego widać było brązowy sweter polo, szare flanelowe spodnie i poobcierane buty. Na głowie miał włóczkową kominiarkę koloru khaki, która zdobyła sobie popularność wśród brytyjskich żołnierzy w czasie pierwszej zimy „dziwnej wojny”.
Harry Woods otwarł oba skrzydła drzwi z tyłu ambulansu. Douglas stanął obok, gotów podtrzymać króla, gdy będzie wchodzić na składane stopnie.
- Musi mu pan pomóc - powiedział oficer weterynaryjny. Król, prawie nie poruszając głową, spojrzał na obu mężczyzn. Nic nie powiedział.
Harry Woods pochylił się i wziął króla na ręce jak matka niemowlę. Trzymając go w ramionach, wszedł do ambulansu i położył na noszach.
- Przymocujcie go pasami - polecił leutnant. - Jest kompletnie wyczerpany. Jeden z was powinien zostać z nim z tyłu.
- Zostanę - stwierdził Harry.
- Czy dobrze się pan czuje, sir? - spytał nerwowo Douglas. Zastanawiał się, czy nie powinien zwracać się do niego „Wasza Wysokość”.
Król niemal niedostrzegalnie skinął głową i poruszył wargami, jakby miał zamiar coś powiedzieć. Douglas odczekał chwilę, ale kiedy nic nie usłyszał, zamknął tylne drzwi.
- Przejadę razem z wami przez zewnętrzną linię straży - oświadczył leutnant. - Potem już wy za wszystko odpowiadacie.
- Tak - rzekł Douglas. Leutnant wydmuchał głośno nos.
- Czy podano mu jakieś narkotyki? - zapytał Douglas.
- Jest chory - odparł leutnant. - Cholernie chory! - Znowu wytarł nos. Gdy ambulans przejeżdżał przez Lower Thames Street, zeskoczył ze stopnia i mruknął coś na pożegnanie.
Byli na Lombard Street, jadąc w stronę Cheapside, kiedy zaczęły się kłopoty. Okienko za głową Douglasa otworzyło się z trzaskiem i rozległ się głos Harry'ego:
- Chcesz, żebym prowadził, Doug?
- To zapłon - rzekł Douglas. - Kiedy naciskam pedał gazu, silnik zdycha.
Ambulans przejechał wolno obok Bank of England. Stojący przed nim wartownicy byli ledwo widoczni przez mgłę. Światła na skrzyżowaniu wysiadły i ruchem kierował policjant. Jego ciemna sylwetka była widoczna jedynie dzięki płonącemu obok niego ogniowi. Dał im znak, by przejechali. Gdy dotarli już do katedry św. Pawła, silnik przerwał ponownie. Ruszył dopiero po kilku próbach.
- Musimy dojechać tylko do Barnet - powiedział z nadzieją w glosie Harry. - Tam będzie czekał inny samochód.
- Czy znasz się choć trochę na silnikach samochodowych, Harry?
- Może znajdziemy gdzieś warsztat - odrzekł Harry.
Na dziedzińcu św. Pawła stały porzucone we mgle cztery samochody osobowe i ciężarówka. Policjant w mundurze podszedł do ambulansu.
- Nie możecie go tu zostawić - oświadczył. Był opryskliwy i nieuprzejmy. - To Schnellstrasse, obowiązuje bezwzględny zakaz zatrzymywania się i postoju.
- Coś mi nawala z zapłonem - wyjaśnił Douglas. - Czy może mnie pan skierować do warsztatu, który dokonałby naprawy? - Usłyszał za sobą kaszel króla.
- Niczego takiego dziś pan nie załatwi - oznajmił konstabl. - Czy nie rozumie pan, że ta mgła wszystko unieruchomiła? - Spojrzał na ambulans i czubkiem palca w rękawiczce wytarł skroploną mgłę z szyby. - Niech pan porozumie się ze swoimi ludźmi, żeby przysłali mechanika.
- Czy mogę zostawić tu samochód, kiedy będę telefonował?
- Nie strugajcie mi tu głupków - powiedział policjant. Uznał, że nie warto być grzecznym w stosunku do kierowcy ambulansu. - Powiedziałem wam już raz i jeżeli zmusicie mnie, żebym powtórzył jeszcze raz, to was zapuszkuję. Zrozumiano? A teraz spieprzać stąd! - Douglas opanował ogarniającą go wściekłość i odjechał.
- Wredny mały sukinsyn, co? - powiedział Harry, gdy ujechali już kawałek.
- Nigdy nie lubiłem gliniarzy - odparł Douglas. - Jak... Zanim Douglas wymyślił, jakiej formy powinien użyć, mówiąc o królu, Harry rzekł:
- Wciąż bez zmian. Nie powiedział ani słowa. Chyba musiał się zdrzemnąć.
- Może zdołalibyśmy przewieźć go taksówką?
- Przy takiej pogodzie wszyscy taksówkarze siedzą w domu - stwierdził Harry. - Zrobienie jednego kursu zajęłoby cały dzień.
Douglas skinął głową. Harry miał oczywiście rację. Przez cały czas nigdzie nie widział taksówki.
- Zadzwonię do Barbary - powiedział.
Budkę telefoniczną znaleźli na Fleet Street. Barbary nie było. Telefon odebrał czyściciel okien i zaproponował, że powtórzy wiadomość, ale Douglas powiedział, że zadzwoni później.
Potem zatelefonował do biura Generalnego Komisarza d/s Ad ministracji i Sprawiedliwości, które nazywało się kiedyś Home Office. Sir Robert Benson był na jakimś spotkaniu, ale Douglas, kiedy się już przedstawił, odniósł wrażenie, że osobisty sekretarz Bensona chętnie, a nawet z zapałem, udzieli mu pomocy.
Według niego, oświadczył sekretarz, sir Robert wróci najwcześniej po lunchu.
Douglas powiedział, że sprawa jest bardzo pilna i po pewnym wahaniu sekretarz wyjaśnił wreszcie, że sir Robert jest na lunchu w Reform Club.
- Pojedziemy tam - oświadczył Douglas Harry'emu, kiedy dotarł już do ambulansu. - Chyba uda mi się doprowadzić to pudło aż do Pall Mail.
- Mgła gęstnieje - powiedział Harry. - Może się utrzymać przez parę dni.
- Jesteś pewien, że nie podali ci nazwisk tych ludzi w Barnet?
- Jestem pewien - odparł Harry.
Douglas wsiadł do ambulansu i spojrzał na króla. Siedział na noszach otulony cienkim szarym kocem. Twarz miał bez wyrazu.
- Czy dobrze się pan czuje, Wasza Wysokość? - zapytał. Król spojrzał na niego, ale nic nie odpowiedział.
- To musi być rezultat tej bomby, która trafiła w pałac tuż przed końcem - szepnął Harry. - Krążyły plotki, że król został ciężko ranny, pamiętasz?
- Czy sądzisz, że tak z nim było przez cały czas?
- Widziałem mnóstwo takich przypadków - rzekł Harry. - To wstrząs. Podmuch może zabić nie zostawiając na ciele żadnego śladu. Albo może oszołomić i osłabić władze umysłowe. - Douglas obejrzał się z niepokojem, ale król nie usłyszał.
- Jak sądzisz, czy może wyzdrowieć?
- Bóg raczy wiedzieć, Douglasie. Ale jak sądzisz, czy w obecnym stanie mógłby coś zdziałać w Waszyngtonie?
- Przez cały czas tylko o tym myślę - odparł ze smutkiem Douglas.
- Czy rzeczywiście masz nadzieję doprowadzić to cholerne pudło aż do Pall Mail?
- Spróbuję - stwierdził Douglas.
Jakby chcąc dodać mu otuchy, silnik zaskoczył za pierwszym razem i potoczyli się z wysiłkiem wzdłuż Strandu. Przez kilka minut silnik pracował równo, ale zanim któryś z nich zdołał wyrazić nadzieję, że uda im się dostać do właściwego celu w Barnet, znowu zaczął się krztusić. Byli naprzeciwko teatru Adelphi, kiedy ambulans wreszcie stanął na dobre. Teraz już w ogóle nie reagował na starter. W umocowanej na stopniu skrzynce narzędziowej znajdowała się jedynie zatłuszczona szmata i korba do zapuszczania silnika. Harry wziął ją i spróbował ręcznie uruchomić motor. Próbował tak wielokrotnie. Jego gorączkowe wysiłki nie przyniosły rezultatu i czerwony na twarzy, zadyszany sierżant cisnął korbę z powrotem do skrzynki. Zaklął, wycierając ręce szmatą.
- Co teraz robimy? - spytał trzymając się za pierś i oddychając głęboko.
- Z tyłu jest składany wózek inwalidzki - odparł Douglas. - Lepiej będzie, jeżeli weźmiemy go ze sobą.
- Chryste!
- Nikt go nie pozna na ulicy. Londyn pełen jest chorych i kalek. Harry nie mógł zaproponować nic innego, nie miał też siły na sprzeczkę. Z pewnym trudem posadzili króla na wózku. Paru mijających ich przechodniów spojrzało z zaciekawieniem na trzech mężczyzn, kiedy jednak spostrzegli znajdujące się nie opodal wejście dla aktorów, przestali zwracać na nich uwagę.
Zaczęli wieźć króla przez mgłę. Przecięli Trafalgar Sąuare i podjechali pod wielki, posępny gmach, w którym mieścił się Reform Club.
- Poczekaj tu z nim - polecił Douglas Harry'emu. Mgła podrażniła płuca króla i wywołała szarpiący całym ciałem atak kaszlu.
Douglas bywał już w tym klubie. Zapytał portiera o sir Roberta i w tej samej chwili zobaczył go stojącego pośrodku dziedzińca.
Portier podszedł do sir Roberta i zaanonsował gościa. Benson odwrócił się.
- Archer? Jakże mi miło. - Jego głos był niski i łagodny, i brzmiał jak coś pośredniego między szeptem a pomrukiem.
- Przepraszam, że pana niepokoję, sir Robercie.
- Ależ to drobiazg. Zna pan Webstera? Ma zostać nowym podsekretarzem.
- Moje gratulacje - skłonił się Douglas.
Webster był wątłym mężczyzną o zmęczonym spojrzeniu i dyskretnym uśmiechu. Trudno było uwierzyć, że posiadał aż tyle zdecydowania, żeby pokonać tę poprzeczkę. Stanowisko podsekretarza stanu dla urzędnika administracji państwowej było tym, czym pierwsza nominacja na gwiazdę dla aktora.
- Czy był pan w New College, Archer? - spytał sir Robert.
- W Christ Church - odparł Douglas.
- Webster był w New.
Uśmiechnęli się. Powszechnie sądzono, że najważniejsze stanowiska w administracji otrzymywali absolwenci oksfordzkiego New College.
- Czy mogę zaproponować panu kieliszek sherry? - zapytał Webster.
Douglas niepokoił się o Harry'ego, który stał na chodniku przy królu, ale uznał, że nie sposób odmówić Websterowi świętującemu swój awans. Klubowy służący stał już w pobliżu, gotów przyjąć zamówienie.
- Trzy wytrawne sherry - polecił Webster.
- To dość pilna sprawa, sir Robercie.
- Zawsze jest czas na kieliszek sherry - odparł sir Robert. Odwrócił się do Webstera. - Archer pomagał mi od czasu do czasu w przygotowywaniu odpowiedzi na IP. - Douglas jak do tej pory był tylko raz poproszony o przygotowanie pewnych materiałów do interpelacji parlamentarnych, ale to wystarczyło, by usprawiedliwić jego nieoczekiwane przybycie.
Webster uprzejmie dał im możność porozmawiać na osobności.
- Pozwolicie, panowie, że zamienię parę słów z sekretarzem klubu. To oszczędzi mi czas po lunchu.
Sir Robert uśmiechnął się. Wydawał się nie zwracać uwagi na to, że Douglas się niecierpliwi. Przyniesiono sherry i nadinspektor jeszcze raz przekazał swoje gratulacje. Kiedy Webster odszedł, sir Robert poprowadził Douglasa do jednej z pokrytych skórą ławeczek stojących pod ścianą.
Douglas rozejrzał się uważnie wokoło, żeby upewnić się, czy nikt ich nie może podsłuchać.
- Chodzi o króla, sir Robercie - szepnął.
Sir Robert nic nie odpowiedział. Wypił tylko łyk sherry. Ten jego spokój w najmniejszym stopniu nie poprawił nastroju Douglasa. Miał wrażenie, że źle się zachowuje, że przeszkadza.
- Zabraliśmy go z Tower... zgodnie z wcześniejszymi uzgodnieniami - szepnął Douglas przepraszającym tonem. - Ale mieliśmy kłopoty z silnikiem. Potrzebujemy innego samochodu.
- A teraz gdzie jest? - spytał spokojnie sir Robert.
- Tutaj.
- W klubie? - Głos sir Roberta był o ton wyższy od normalnego szeptu.
- Na zewnątrz, na chodniku.
Sir Robert zmarszczył krzaczaste brwi i zapatrzył się w kieliszek sherry. Douglas spostrzegł, że powierzchnia płynu drży lekko. Odwrócił głowę i popatrzył na grupę mężczyzn stojących przy wyjściu. Światło, padające przez umieszczony wysoko nad głowami szklany dach, sprawiało, że sylwetki ich pozbawione były cieni.
- Jest na wózku inwalidzkim - dodał Douglas. - Został z nim mój człowiek.
- Czy bardzo chory? - Benson rozejrzał się.
- Chyba jest w stanie śpiączki, sir Robercie.
Siedzieli nieruchomo. Gdzieś wysoko nad mgłą rozległ się warkot samolotu. Ucichł, zanim sir Robert odpowiedział:
- To dużo tłumaczy. Niemcy zadawali sobie wiele trudu, aby trzymać Jego Wysokość w izolacji. - Sięgnął nerwowo do kieszeni czarnej marynarki i wyjął fajkę.
- Nie wiem, jak mamy dostarczyć go do domu w Barnet - stwierdził Douglas. - Musieliśmy zostawić samochód.
Sir Robert spojrzał na niego i skinął głową. W myśli rozważał teraz wszelkie możliwe warianty zaistniałej sytuacji.
- Potrzebuje pomocy lekarskiej - powiedział i dmuchnął w fajkę. Rozległ się głośny melodyjny dźwięk.
- Uważam, że lekarz powinien obejrzeć go jak najszybciej.
- Sprytne zagranie - stwierdził sir Robert. - Otrzymaliśmy od nich to, na czym najbardziej nam zależało, a jednak zadali nam bolesny cios. - Zaczął przeszukiwać obie kieszenie i odnalazł kapciuch. Otworzył go i zanurzył palce w tytoniu. Douglas poczuł jego intensywny zapach. Sir Robert napełnił fajkę, obciął paznokciem zwisające włókna, zapalił zapałkę, przytknął do tytoniu i zaciągnął się. Potem wypuścił dym. - Przebiegli faceci z tych Niemców, co, Archer?
- Wygląda na to, że tak, sir Robercie. - W klubie było zimno i Douglasa przeszedł dreszcz.
- I co pan z nim teraz pocznie? - Sir Robert wyjął fajkę z ust i popatrzył na tlący się tytoń.
Douglas wypił łyk sherry i czekał. Był przerażony, cholernie przerażony, ale nie miał najmniejszej możliwości pospieszenia starego człowieka.
- Kilka tygodni po przyjściu Hansów udało mi się zdobyć przyzwoitych służących - oznajmił z namysłem sir Robert. - Małżeństwo, niezbyt młode, oboje całkowici abstynenci. Kobieta potrafi ugotować proste angielskie dania, a jej mąż był kamerdynerem u jakiegoś mało znanego członka Izby Lordów. Miałem wielkie szczęście, że udało mi się zdobyć takich ludzi, sam pan rozumie, i to za pensje, jakie byłem w stanie im płacić. - Włożył fajkę do ust i zaciągnął się w zamyśleniu, świdrując jednocześnie Douglasa nieruchomym spojrzeniem.
Ponad ramieniem sir Roberta Bensona Douglas spostrzegł wchodzącego do klubu generała Georga von Ruffa. Generał oddał portierowi swój płaszcz na jedwabnej podszewce i stał wycierając okulary w złotej oprawce zamglone po wejściu do ciepłego pomieszczenia. Za nim stał niemiecki żołnierz w mundurze. Douglas odwrócił wzrok. Cóż za przeklęty zbieg okoliczności sprawił, że z kilkudziesięciu ludzi w Londynie, którzy mogli rozpoznać króla, jeden z nich właśnie w tej chwili musiał przyjść do Reform Club. Ale czy był to istotnie zbieg okoliczności? Niewątpliwie to właśnie generał von Ruff i sir Robert Benson uzgodnili szczegóły uwolnienia króla z Tower. Douglas spojrzał w zimne niebieskie oczy sir Roberta, który zdawał się nie widzieć generała, i zaczął się zastanawiać, czy istotnie stan zdrowia króla był dla sir Roberta takim zaskoczeniem.
- Nie wiem, czy dobrze pana zrozumiałem - - powiedział. - To, co powiedział pan o swoich służących. Nie wiem, czy dobrze pana zrozumiałem - powtórzył.
Generał von Ruff przeszedł obok sir Roberta nawet nie spojrzawszy w jego stronę i podążył na górę. Oczywiście, tak powinno się to odbywać, dyskretna rozmowa w prywatnym pokoju.
- Nie? - zdziwił się sir Robert i popatrzył na Douglasa. - Oczywiście to informatorzy. Donoszą Niemcom o wszystkim, co powiem, napiszę lub zrobię. Ale rozmawiałem na ten temat z moją żoną i doszliśmy do wniosku, że warto znosić tę niedogodność... - Wydął usta, żeby zdjąć okruch tytoniu z warg. - Czasem nawet mam ochotę popełnić parę niedyskrecji, po prostu by dać temu biedakowi jakiś materiał, który mógłby dostarczyć swoim panom. Nie mam pojęcia, jak dalibyśmy sobie bez nich radę... zwłaszcza że jego żona prasuje mi koszule lepiej, niż to robią w pralni.
- Chce pan powiedzieć, że nie możemy zawieźć króla do pana domu - rzekł Douglas.
Sir Robert Benson wyjął fajkę z ust i końcem ołówka ugniótł tlący się tytoń.
- Byłoby to ryzykowne - odparł. - A pułkownik Mayhew?
- Czeka w Barnet, sir Robercie. Nie mam możności się z nim skontaktować. Natomiast Bernard Staines jest gdzieś w Ameryce Południowej.
- A Jego Wysokość siedzi na ulicy w wózku inwalidzkim?
- Tak, sir Robercie.
Benson cybuchem fajki podrapał bok nosa.
- Czy nie sądzi pan, Archer, że jest w tym coś z farsy?
- Nie, sir. Nie sądzę.
Benson pokiwał z ubolewaniem głową.
- Hmm... Widzę, że pańska sytuacja jest rzeczywiście piekielnie trudna.
Teraz dopiero Archer zrozumiał, w jaki sposób sir Robert osiągnął swoją wysoką pozycję w administracji państwowej. Nie wydawał rozkazów i poleceń, ale po prostu doprowadzał do sytuacji, w której musiało się zrobić to, czego sobie życzył. A w tej chwili sir Robert Benson życzył sobie, żeby Douglas powiózł króla w mgłę i rozwiązał problem sam, nie mieszając do tego ani sir Roberta, ani żadnego z jego bliskich przyjaciół czy znajomych. Dla Douglasa ta zimna obojętność na jego kłopoty była bardziej przerażająca niż manipulacje Hutha i Kellermana.
- Czy nie ma pan nic przeciwko temu, żebym skorzystał z telefonu? - spytał.
- Wie pan, gdzie są aparaty telefoniczne?
- Tak, ale czy mógłby mi pan pożyczyć parę pensów?
- Naturalnie. - Sir Robert znalazł w kieszeni cztery pensy i podał je Douglasowi. - Oczywiście, proszę zawieźć go do mojego domu, jeżeli sądzi pan, że warto podjąć takie ryzyko - oznajmił.
Douglas skinął głową. Sir Robert zawsze wyjdzie suchy z wody. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nie ofiarował się całkowicie sprawie, nawet ryzykując, że zostanie zdradzony.
- Dopilnuję, by Jego Wysokość dowiedział się o pańskiej propozycji, sir Robercie.
Benson uśmiechnął się, zupełnie jakby udało mu się odczytać myśli Douglasa. Douglas wstał i poszedł do telefonu.
- Barbaro, tu Douglas.
- Kochanie. - Jej głos był niewiele głośniejszy od szeptu.
- Muszę się z tobą zobaczyć.
- Czy moglibyśmy odłożyć to do jutra, kochany?
- Chciałbym przyjść zaraz.
- Nie teraz, kochanie. Właśnie wychodzę.
- Czy mnie słyszysz, Barbaro? Bo ja bardzo słabo.
- Czeka już na mnie samochód, a jest paskudna mgła. Czy mógłbyś zadzwonić jutro?
Douglas postukał w słuchawkę, w nadziei, że jej głos stanie się donośniejszy.
- Barbaro, muszę cię zaraz zobaczyć.
- Kochanie, nie tyranizuj mnie. Zostań tam, gdzie jesteś, dopóki mgła nie ustąpi.
- Barbaro, ja...
- To moja praca - powiedziała już głośniej. - Muszę zająć się swoją pracą, tak jak wszyscy. A teraz może przestałbyś mnie nudzić?! - Aparat zabrzęczał, gdy rozłączyła się z trzaskiem.
Douglas stał przez chwilę ze słuchawką w ręku. Był zupełnie nie przygotowany na to odtrącenie i czuł ogarniającą go rozpacz.
- Czy wszystko w porządku? - spytał sir Robert, gdy Douglas minął go idąc w stronę wyjścia.
- Tak, oczywiście, sir Robercie - odparł Douglas.
Kiedy dotarł do wyjściowego holu, portier trzymał już jego płaszcz. Doskonale wiedział, że Douglas nie zostanie na lunchu z sir Robertem. Przez wiele lat swej pracy nauczył się rozpoznawać ludzi, których okrycia trzeba było trzymać pod ręką, bo nie zostawali tu długo.
- Nie ma szansy na taksówkę, jak sądzę? - zapytał Douglas odźwiernego.
- Nie widziałem żadnej przez cały dzień.
Stali obaj przez chwilę na szczycie schodów przed głównym wejściem.
- Niech pan spojrzy na tych dwóch - powiedział odźwierny, skinieniem głowy wskazując na Harry'ego Woodsa przy wózku inwalidzkim. - Biedaczyska. Pomyśleć, że walczyłem w dwóch wojnach po to, żeby teraz widzieć, jak dwaj byli żołnierze żebrzą na Pall Mail.
- Rzeczywiście to robią?
- Niech pan sam sprawdzi - odparł odźwierny. - Oczywiście zachowują się dyskretnie, ale widziałem, jak policjant udzielał im ostrzeżenia i kazał przejść dalej.
- Czemu cię tak długo nie było? - spytał Harry, gdy Douglas do nich wrócił. - Posterunkowy przed chwilą mnie upomniał, a jakiś cholerny szczeniak wołał: „Dajcie pensa biedakowi”.
- Przepraszam cię, Harry. Ale nikt nas nie chce.
- Co więc zrobimy?
- Mam klucz od domu Barbary Bargi. To niedaleko, i właśnie wyszła. W każdym razie będziemy mogli usiąść na chwilę i spróbować pozbierać myśli.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Harry króla, kucając przy wózku. Nie było żadnej reakcji. - George - ciągnął dalej Harry - zabierzemy cię tam, gdzie będziesz mógł sobie ogrzać ręce. - Wstał i spotkał wytrzeszczone ze zdziwienia oczy Douglasa. - No dobra, a jak miałem się do niego zwracać? - zapytał obronnym tonem. - Nawet „sir” brzmi cholernie podejrzanie, jeżeli pochylasz się nad nędznie ubranym staruszkiem na wózku inwalidzkim.
- Teraz ja go popcham - powiedział Douglas ujmując rączki wózka.
Harry zauważył, że król z wysiłkiem uniósł nieco dłoń, więc pochylił się zbliżając ucho do jego ust, żeby go wysłuchać. Douglas zatrzymał wózek i czekał, podczas gdy król wyszeptał coś ledwo słyszalnym głosem. Harry skinął głową i dotknął jego ramienia, jakby starając się dodać mu tym gestem otuchy. Douglas uświadomił sobie, że między tymi dwoma ludźmi wytworzyła się już jakaś nieosiągalna dla niego nić porozumienia. Sam czuł się jak społeczny kaleka, który nie jest w stanie nawiązać z nikim kontaktu, ani z mężczyzną, ani z kobietą.
- Sądzę, że on próbuje nam powiedzieć, że ten pusty ambulans zostanie zgłoszony na policji.
- Wiem o tym - przytaknął Douglas.
- Co zrobi Kellerman? - zainteresował się Harry.
Zaczęli iść w stronę domu Barbary. Przeszli przez prawie kompletnie opustoszały Green Park. Pod drzewami mgła była tak gęsta, że widzieli na odległość zaledwie dziesięciu jardów.
- Wyda „osiemnastkę” do wszystkich komisariatów.
- Zatrzymanie w celu doprowadzenia na przesłuchanie? To byłoby dość drastyczne posunięcie.
- Powie, że obawiał się o nasze bezpieczeństwo.
- Po co ma sobie zawracać głowę, dopóki nie upewni się, czy na przykład nie zachorowaliśmy?
- Kellerman będzie wiedział, że zdarzyło się coś ważnego. Może nawet domyśli się, że król nie jest już w Tower. Ma w Tower swoją wartę honorową z Leibstandarte i nawet jeżeli armia tego ranka wydała im zakaz opuszczania koszar, wkrótce zorientują się, że coś się zdarzyło. Ludzie z Abwehry należą do spisku, ale jeżeli będą musieli ratować swoje głowy, rzucą pułkownika, ciebie i mnie na pożarcie, Harry.
Do tego stanu nas doprowadzono, pomyślał Douglas. Dwaj policjanci i kaleki król w kraju, który już do nich nie należał.
Zgubili drogę w parku, zakręcili więc w lewo i szli, dopóki nie dostrzegli gazowych lamp na Constitution Hill. Za nim znajdowały się ruiny Buckingham Palące. Douglas spojrzał na króla, żeby przekonać się, czy poznaje te miejsca, ale nie było żadnej reakcji. Monarcha wyglądał żałośnie. Siedział zgarbiony, z głową pochyloną do przodu nad szczupłymi zaciśniętymi dłońmi. Douglas przypomniał sobie, kiedy widział go po raz ostatni. Było to w czasie królewskiej wizyty w Scotland Yardzie tuż po rozpoczęciu wojny. Pamiętał, jak król w sekcji daktyloskopii zostawił odciski swoich palców i dał im tę kartę na pamiątkę swojej wizyty. Był przystojnym człowiekiem, skorym do uśmiechu i o przystępnym sposobie bycia, który tak łatwo zjednywał mu sympatię. Trudno było pogodzić tamtą scenę z ich obecną sytuacją, ale Douglas poprzysiągł sobie, że raczej da się zabić, niż opuści swojego króla.
- Przy Arch będzie posterunek kontrolny - powiedział Harry. Wewnątrz Wellington Arch przy Hyde Park Corner znajdował się lokal Policji Metropolitalnej. Ostatnio patrole wojskowe wykorzystywały go jako posterunek kontrolny. Jeżeli Kellerman wydał zarządzenie numer osiemnaście, jego esesmani mogą tam sprawdzać dokumenty przechodniów.
- Obejdziemy bokiem - wyjaśnił Douglas. - Pójdziemy jedną z bocznych uliczek, przeskoczymy Curzon Street i przez Park Lane do Hyde Park.
- Wszystko będzie w porządku - szepnął Harry królowi do ucha. - Nadinspektor wie, co robi.
Kiedy Douglas wkładał klucz do zamka drzwi, usłyszeli dzwoniący telefon. Douglas wszedł do salonu i podniósł słuchawkę.
- Panna Barga?
- Nie ma jej w domu - odparł Douglas.
- Kto mówi? Douglas poznał ten głos.
- Czy to pan, pułkowniku Mayhew?
- Archer! Próbowałem pana znaleźć. Miałem nadzieję, że skontaktuje się pan z panną Barga.
- Ambulans...
Proszę nic nie mówić, będę za pięć minut. Czy wciąż jesteście razem i bezpieczni?
- Jesteśmy we trzech.
- Zadzwonię krótko trzy razy.
- To był Mayhew - powiedział Harry'emu Douglas odłożywszy słuchawkę.
- Dzięki Bogu - odparł Harry. Zapalał właśnie gaz. Douglas pomógł przesunąć króla bliżej ognia. Potem poszedł do kuchni, żeby zrobić herbatę. Nie mógł ukryć przyjemności, jaką czuł posługując się przedmiotami należącymi do Barbary.
- Nie ma nic lepszego od filiżanki herbaty - stwierdził Harry. Podszedł do króla i zapytał: - Czy pocukrzyć, Wasza Wysokość? - Kiedy nie było już niebezpieczeństwa, powrócił do oficjalnych form.
Mayhew telefonował ze swojego domu na Upper Brook Street. Wrócił z Barnet metrem, które prawie nie odczuwało skutków mgły. Dotarcie do Sloane Yard Mews też nie zajęło mu wiele czasu. Trzej mężczyźni przeszli do kuchni, by król ich nie słyszał.
Mayhew nie skomentował rozmowy Douglasa z sir Robertem Bensonem. Pochylił się do przodu, zacierając dłonie nad ogniem palnika. Poczekał, aż Douglas skończył swoją opowieść, a potem powiedział:
- Musieli znaleźć ambulans w parę minut po tym, jak go porzuciliście. Konstabl, który patrolował ten rejon, zameldował o nim, a posterunek policji przekazał wiadomość do Scotland Yardu. Generał Kellerman natychmiast przekazał to na teleks. Podano w nim tylko, że znaleziono ambulans skradziony nie wiadomo dlaczego, gdzie i kiedy. Oznacza to jednak, że londyńska Feldgendarmerie ma to na piśmie. Co z kolei oznacza, że GFP, a w końcu i Abwehra muszą zacząć chronić własne tyłki.
- A tego właśnie Kellerman chciał - stwierdził Douglas.
- Tak, musiał się domyślać, co się rzeczywiście stało.
- Albo miał gdzieś informatora - dodał Douglas. Harry nalał herbatę.
- Tak, nie możemy tego wykluczyć - przytaknął Mayhew. - Czy to moja herbata? Dziękuję, Harry. Jego Wysokość wciąż drzemie?
- Jest w tym stanie od chwili, kiedy go odebraliśmy - rzekł Harry. - Sądzę, że powinniśmy pokazać go lekarzowi.
Mayhew skinął głową, wypił łyk herbaty i odsunął od siebie myśli o królu.
- Tak, to zmusiło armię do określonych działań. Nie mieli innego wyjścia, mogli tylko zacząć reagować na teleksy ze Scotland Yardu.
- Co się stało?
- Grossfahndung - odparł Mayhew. - Przekazano w nim całą sprawę: król uciekł dziś rano, w centrum Londynu znaleziono porzucony pojazd. Jak na razie podano to poufnie komisariatom ale nie będą w stanie długo utrzymać tajemnicy.
- Nazwiska?
- Jak do tej pory żadnych.
- Grossfahndung - powtórzył Harry. - Co to takiego?
- Najwyższa kategoria poszukiwań - odparł Douglas. - Stan pogotowia we wszystkich pododdziałach sił zbrojnych, policji, służby bezpieczeństwa, oddziałach pomocniczych, pomocniczych jednostkach policji, w tym również policji portowej, kolejowej i w portach lotniczych, oczywiście także w SS, obozach szkoleniowych DAF, RAD, Hitlerjugend, Uncle Tom Cobley, i tak dalej.
- Grossfahndung - powtórzył znowu Harry.
- Od godziny Kriegsfahndung - poprawił go Mayhew. - O pierwszej trzydzieści zmieniono kategorię.
- Byłem wtedy z sir Robertem w klubie.
- No cóż, coś spowodowało, że zmienili zdanie. - Mayhew wypił do końca gorącą herbatę i wstał. - Sądzę, że musimy już stąd iść. W końcu zaczną sprawdzać adresy wszystkich obcokrajowców, w tym również panny Bargi. Mój samochód czeka przed domem.
- Jak myślisz, czy moglibyśmy wziąć jeden z koców panny Bargi? - spytał Douglasa Harry. - Dla króla.
- Gościnna sypialnia jest na górze - powiedział Douglas. - Weź stamtąd.
- Kellerman to człowiek, którego posunięć nie sposób przewidzieć - stwierdził Mayhew. - W chwili obecnej wierzy, że pan i Harry jesteście w stosunku do niego całkowicie lojalni. Pan - bo Ruch Oporu próbował pana zabić, a Harry, bo śmiertelnie boi się powtórnego aresztowania. Ale nie możemy mieć żadnej pewności, jak długo to jego zaufanie się utrzyma. Prędzej czy później wasza nieobecność zostanie zauważona i zaczną podejrzewać, że jesteście w terenie pracując dla Hutha albo dla nas.
Archer skinął głową. Z góry dobiegały dźwięki świadczące o tym, że Harry ma kłopoty z drzwiami do sypialni. Douglas miał zamiar zawołać, że drzwi się czasem zacinają, ale doszedł do wniosku, że nie powinien zdradzać swojej tak dokładnej znajomości mieszkania. Potem usłyszał, że Harry przesuwa coś ciężkiego, i zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie bierze dodatkowych kocy z walizki leżącej w szafie. Wreszcie Harry zszedł na dół. Zbiegał tak szybko, że prawie upadł w progu saloniku.
- Ostrożnie, sierżancie - powiedział Mayhew łapiąc go pod ramię.
- Co się stało, Harry?
- Panna Barga... - odparł Harry.
Douglas patrzył na niego przez chwilę, zanim uświadomił sobie, co to znaczy. Przecisnął się koło Woodsa, chcąc wejść na schody, ale Harry okazał się szybszy.
- Zostań tu, Doug... Posłuchaj mnie przez chwilę. - Schwycił Douglasa oburącz i przycisnął do siebie mocno. Wszelkie próby wyrwania się z objęć tego potężnego mężczyzny okazały się bezskuteczne. - Nie... do cholery, nie chodź tam, mówię ci. - Harry dyszał z wysiłku.
- Dobrze - powiedział Douglas, czując że Harry niemal wyciska z niego ostatni dech. Woods puścił go.
- Jest na górze. Nie żyje. Przykro mi. Douglas poczuł, że kręci mu się w głowie.
- Niech pan usiądzie na chwilkę - odezwał się Mayhew. Douglas stał w dalszym ciągu. Przez chwilę obawiał się, że zemdleje, ale oparł się ręką o drzwi i utrzymał równowagę.
- Jesteś pewien?
- Tak, jestem pewien, Doug.
- W jaki sposób...
- Uderzono ją. Lepiej nie wchodź na górę. Wygląda na to, że zaskoczyła włamywacza, który uderzył ją mocniej, niż zamierzał.
- Włamywacz! - powtórzył Douglas. Słyszał swój głos, jakby należał do kogoś innego, kogoś, kto stoi bardzo daleko. Widział spięte twarze obu mężczyzn, wpatrzone w niego oczy. - Bardzo poraniona? Biedna Barbara.
- Lepiej zabierajmy się stąd natychmiast - odezwał się Mayhew. - Zabierz króla, Harry.
- A my siedzieliśmy tutaj i piliśmy herbatę - rzekł Douglas. - Podczas gdy ona...
- Na litość boską, weź się w garść, Archer. Wiem, to dla pana straszne. Ale nie ma czasu na żałobę.
Douglas wydmuchał nos, nalał do filiżanki resztkę ciepłej herbaty i wypił ją z dużą ilością cukru. Mój Boże, pomyślał, ileż to razy w czasie swojej służby w policji poiłem gorącą słodką herbatą pogrążonych w żałobie ludzi.
- Ma pan rację - powiedział na głos.
- No, to już lepiej - stwierdził Mayhew.
- Mój syn - powiedział Douglas. - Niepokoję się o niego.
- Niech pan zostawi to mnie. Cokolwiek się stanie, obiecuję panu, że pański syn będzie miał opiekę - zapewnił go Mayhew.
- Jesteśmy gotowi - odezwał się Harry z drugiego pokoju.
- Mamy niewielkie opóźnienie - - oznajmił Mayhew. - - Ale wszyscy, na całej trasie, będą na was czekali. To specjalnie dobrani ludzie.
- Kiedy Niemcy będą zmuszeni ogłosić komunikat? - spytał Harry.
- O ucieczce króla? - Mayhew pociągnął nosem i zapatrzył się w drzwi, jakby zastanawiając się nad pytaniem. - Najwcześniej dziś o północy... a najpóźniej jutro w południe. Na pewno nie później, bo pogłoski będą już krążyły po całym kraju.
- W jaki sposób pańscy przyjaciele z Abwehry wyjaśnią, dlaczego nie podano informacji w dzienniku BBC, gdy tylko dowiedziano się o ucieczce?
- Powiedzą, że mieli nadzieję go ująć - uśmiechnął się - zanim o jego ucieczce będzie wiadomo z nagłówków gazet neutralnych państw. Ale teraz Kellerman wypuścił dżina z butelki. Berlin będzie chciał mieć kozła ofiarnego.
- Armia zaś zaproponuje Kellermana? - spytał Douglas.
- W Whitehall robią na ten temat zakłady, ale Kellerman jest znany z tego, że zwycięża swoich przeciwników nawet wtedy, gdy jest pozornie w beznadziejnej sytuacji.
- Jak daleko będziemy musieli zawieźć króla? - zapytał Harry.
- Obawiam się, że do samego końca - odparł Mayhew. - Mamy sześć godzin spóźnienia. Moi ludzie nie posiadają zezwoleń na poruszanie się po godzinie policyjnej i ich dokumenty podróży tracą ważność o północy. Wasze policyjne przepustki dadzą wam swobodę ruchów.
- Do chwili, kiedy Kellerman roześle teleksami nasze nazwiska - powiedział Harry.
- O, to mi zupełnie nie przypomina Harry'ego, jakiego dotąd znałem - zdziwił się Mayhew. - Jeżeli Scotland Yard umieści wasze nazwiska w meldunku sytuacyjnym, natychmiast się o tym dowiem.
- Chyba że wyślą je bezpośrednio do BBC, do zamieszczenia w wiadomościach.
- Może tak być - przytaknął Mayhew. - Ale teraz wytrzyjmy odciski palców z filiżanek, i tak dalej, i ruszajmy. Samochód stoi tuż obok. Czy zostawił pan jakieś odciski palców na górze, Harry?
- Załatwię to - zapewnił go Woods.
- Tam, dokąd jedziemy, będzie cholernie zimno, Archer - uprzedził Mayhew. - Płaszcz przeciwdeszczowy nie wystarczy. Mam w samochodzie budrysówkę. - Popatrzył na zegarek kieszonkowy. - Harry, jest pan gotów?! - zawołał.
- Czy może pan powiadomić ludzi z końcowego punktu, że mamy parogodzinne spóźnienie? - zapytał Douglas.
Na twarzy George'a Mayhew pojawił się przelotny uśmiech.
- Spróbuję. Spotka pan jeszcze paru Amerykanów, Archer. Jutro o świcie odpłyną - z królem albo bez niego.
Rozdział 37
I o jest Bringle Sands. - Akcent był typowy dla Bostonu w stanie Massachusetts. Kapitan piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych stuknął palcem w mapę. Jej przezroczysta osłona błysnęła w żółtym świetle żarówek. - Wasze łodzie dotrą do plaży o zmierzchu. Odpływ będzie już wystarczająco zaawansowany, żeby wszystkie podwodne przeszkody stały się widoczne. Wy, marines, będziecie mieli do pokonania około trzystu metrów dna odsłoniętego przez odpływ... - Skracał odprawę, nie chciał bowiem, by jego słuchacze zaczęli się zbytnio zastanawiać nad zagrożeniami. - To jednak da saperom możność oczyszczenia i oznakowania trasy. I oznacza, że podczas przypływu łodzie podejdą naprawdę blisko, żeby was zabrać.
Spojrzał na swoich ludzi siedzących ciasno na składanych metalowych krzesłach, tak nie pasujących do wykonanych w siedemnastowiecznym stylu biało-złotych boazerii, które były charakterystyczne dla wystroju pasażerskich statków French Line. Odwrócił się i dotknął mapy wybrzeża Devonu, ale żołnierze nie spuszczali wzroku z jego twarzy, starając się odczytać w niej zapowiedź czy też przeczucie sukcesu lub klęski. Ujścia rzek Frane, Exeter, Yorkshire czy Timbuktu nic dla nich nie znaczyły, były tylko zapomnianymi nazwami z podręczników szkolnych. Większość marines stanowili wiejscy chłopcy ze środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych, którzy nigdy nie mieli ambicji odwiedzenia Europy. Namówiono ich, by wzięli dymisję z Korpusu Piechoty Morskiej StanówZjednoczonych i wstąpili - jako Kanadyjczycy - do brytyjskich sił zbrojnych. Dla uwiarygodnienia tego kamuflażu mieli na rękawach mundurów naszyte małe brytyjskie flagi.
Anglik - major Albert Dodgson - skinął głową uzbrojonemu wartownikowi przy drzwiach i wyszedł z sali odpraw. Znał już to wszystko. To on właśnie pomógł opracować część, w której scharakteryzowany był teren w okolicy Bringle Sands, położonego tak blisko domu jego rodziców.
Major Dodgson został odkomenderowany do Pierwszej Dywizji Piechoty Morskiej stacjonującej w bazie w Quantico w stanie Wirginia, gdy tylko została postawiona w stan alarmu w związku z operacją desantową na francuskiej Martynice - natychmiast po tym, jak ta kolonia francuska zadeklarowała lojalność wobec proniemieckiego rządu w Vichy. Kiedy prezydent Roosevelt wydał zgodę na przeprowadzenie rajdu na Bringle Sands, ci marines, dzięki szkoleniu w przeprowadzaniu zaczepnych działań desantowych i specjalnie zaprojektowanym jednostkom do lądowania, byli jedynymi ludźmi, którzy mogli ją przeprowadzić.
Dodgson szedł słabo oświetlonym korytarzem. Jeden z turbogeneratorów wysiadł trzeci raz z rzędu. Dysponując jedynie dwoma tysiącami kilowatów, używano wyłącznie oświetlenia awaryjnego i wydawano jeden gorący posiłek dziennie. Dzięki Bogu, że ogrzewanie zapewniały pomocnicze kotły statku, na które niedobór energii elektrycznej nie miał wpływu. Byli na morzu przez dwanaście długich zimowych dni. Gdy wodowano ten liniowiec pasażerski w 1931 roku, podróż przez Atlantyk trwała siedem dni. Obecnie na przednim międzypokładzie ładunkowym, przeznaczonym do transportu ładunków drobnicowych, znajdowały się dwie duże jednostki desantowe. Następne dwie średnie barki desantowe umieszczono w miejscu, gdzie dawniej była tylna ładownia i pomieszczenia chłodnicze. W każdej jednostce desantowej znajdowała się dziwna hybryda - pojazd o przodzie ciężarówki i tyle czołgu. Wewnątrz tych niedawno wynalezionych półgąsienicowych transporterów M 3 znajdowały się mechanizmy opracowane i wykonane w warsztatach piechoty morskiej w Quantico. Przeprowadzone miesiąc wcześniej próby udowodniły, że te „żelazne dziewice” są w stanie wyrwać tylną ściankę najmocniejszego niemieckiego sejfu w ciągu niecałych dziesięciu minut. I to nie niszcząc znajdujących się wewnątrz dokumentów.
Major Dodgson nie był oficerem korpusu piechoty morskiej. Zdobył swój Distinguished Service Order walcząc w 1940 roku we Francji w szeregach Royal West Kents. Nigdy nie lubił morza i obecna podróż wcale nie pomogła mu w przełamaniu tego uprzedzenia. Nie mógł przywyknąć do ciągłego kołysania, niewielkich zatłoczonych pomieszczeń, wywołujących w nim uczucie lekkiej klaustrofobii, oraz głośnych metalicznych pojękiwań i łoskotów dobiegających z głębi statku. Najbardziej jednak nie znosił wibracji. Pierwszego dnia na morzu jedna ze śrub uległa lekkiemu uszkodzeniu i od tej chwili nie było spokoju. Teraz, gdy szedł do góry na pokład A, gdzie kiedyś znajdował się pokład spacerowy, wielkie schody z białego marmuru drżały pod jego stopami.
Dopiero po kilku minutach udało mu się dostrzec przez zasłonę ulewnego deszczu ciemne sylwetki innych statków. Kołysały się, płynąc z zapalonymi jedynie światłami wskazującymi pozycję w szyku - maleńkimi punkcikami świetlnymi połyskującymi na tle niskich szarych chmur zlewających się niemal z dymem unoszącym się z ich kominów. Zastał innych amerykańskich oficerów dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ich pożegnał. Stali patrząc przez mokre szyby. W powietrzu unosił się zapach dymu z cygar.
- Czy zbliżają się już do końca odprawy? - zapytał kapitan Waley, który miał się znaleźć w pierwszej barce desantowej.
Podobnie jak większość zgromadzonych, był oficerem zawodowym. Został powołany do korpusu z rezerwy i często uskarżał się, że byłby już dawno majorem, gdyby nie to, że w jego grupie awanse przydzielano w porządku alfabetycznym. Zadaniem oddziału Waleya było nawiązanie kontaktu z grupą ludzi z brytyjskiego Ruchu Oporu, którzy mieli ich przeprowadzić specjalnie przygotowaną trasą do Ośrodka Badawczego. Przydzielono mu trzy transportery półgąsienicowe. Miał rozkaz zdobyć Ośrodek i utrzymać go do chwili, kiedy człowiek o nazwisku Ruysdale pozwoli mu się wycofać, albo gdy cały jego oddział zostanie wyeliminowany. Nikt, kto znał Waleya, nie wątpił, że rozkaz ten został przez niego zrozumiany dosłownie. Charakterystyczne było to, że każdy człowiek w oddziale Waleya wypełnił i podpisał blankiety ostatniej woli i testamentu.
- Możesz mnie poczęstować cygarem, Jake? - zapytał Dodgson Hodge'a, oficera, który podobno zawsze miał ich pełną kieszeń.
- Jasne - odparł Hodge. Dodgson miał dobre układy z Amerykanami. Jego doświadczenia z - walk z Niemcami zyskały mu ich uznanie, a skromność - ich przyjaźń. - Szwaby musiały mieć kompletnego hopla, skoro wybudowały to tajne laboratorium tak blisko morza - stwierdził Hodge. Mówił z rozwlekłą, typową dla Alabamy wymową, którą Dodgson po paru kieliszkach zawsze usiłował naśladować.
Hodge i Dodgson mieli przeprowadzić wspólnie atak pozorujący, którego zadaniem było odciągnąć Niemców od Ośrodka Badawczego i otworzyć drogę dla głównych sił działających z drugiej strony.
- Chyba że te sukinsyny przeniosły go gdzie indziej - odparł Waley, powtarzając obawy wyrażane również w Waszyngtonie.
Wtedy odezwał się ostatni członek tej małej grupki. Był o wiele starszy od pozostałych, niezgrabny, niewielkiego wzrostu i miał zupełnie niewojskowy sposób bycia.
- Taki reaktor atomowy wymaga wody, bardzo dużo wody - powiedział z ostrym niemieckim akcentem.
- A rzeka by im nie wystarczyła?- spytał Dodgson.
- Woda z powtórnego obiegu zawiera cząstki radioaktywne - odparł tamten. - Wypuszczanie ich do rzeki nie byłoby zbyt bezpieczne.
Pozostali skinęli głowami. Był jedyną osobą spośród nich, która pojmowała prawdziwy cel ich niczym nie sprowokowanej napaści. Jego dokumenty głosiły, iż jest porucznikiem Ruysdale, obywatelem kanadyjskim holenderskiego pochodzenia, ale jego prawdziwego nazwiska nie znał nikt. Wszyscy nazywali go zazwyczaj „Profesorem”. Powiedziano im jedynie, że po zajęciu przez oddział Waleya Ośrodka Badawczego Ruysdale będzie im wskazywać, które sejfy mają trafić w objęcia „żelaznej dziewicy” i które dokumenty, materiały badawczo oraz którzy ludzie zostaną załadowani do transporterów i odwiezieni na statki. Z ich zgodą albo bez niej.
- Profesorze - powiedział Waley nie odwracając głowy od smaganego deszczem okna pokładu spacerowego. - Powiedziano nam, że Hitler mógłby zwyciężyć Stany Zjednoczone za pomocą tego kastetu, który mamy zamiar wyciągnąć mu z jego rękawicy. Czy to prawda?
Nikt nie spojrzał w stronę Ruysdale'a, lecz on wiedział, że jest to pytanie, na które każdy człowiek na pokładzie tych statków musi znać odpowiedź.
- To prawda, przyjaciele - odparł. Jednak nawet Ruysdale, człowiek, który stał obok wielkiego Ottona Hahna w Instytucie Chemii imienia Cesarza Wilhelma tego dnia, tuż przed Bożym Narodzeniem 1938 roku, kiedy właśnie dokonał rozbicia jądra atomu uranu, nawet on niezbyt potrafił sobie wyobrazić całą niszczycielską siłę eksplozji atomowej. Chciał im powiedzieć, że czekająca ich misja warta jest tego, by poświęcić za nią życie, ale wiedział już, że Amerykanie niezbyt lubią takie mowy. Zamiast tego przyjął więc jedno z cygar Hodge'a i zapytał: - O której będą puszczali ten film z Betty Garbie?
- O drugiej trzydzieści - oznajmił Waley. To pozwoli im spędzić czas do chwili, kiedy będą musieli zacząć przygotowywać się do desantu. Chyba że wcześniej napotkają niemieckie siły morskie.
Teraz już wszyscy mężczyźni obserwowali drugi statek. Również należał niegdyś do French Line i przewoził w swoich luksusowych kabinach 643 pasażerów między Hawrem a Nowym Jorkiem. Nie miał żadnego bomu przeładunkowego o dużej nośności, który byłby potrzebny do przeniesienia czterech dużych barek desantowych. Posiadał jedynie szturmowe łodzie o rozmiarach pozwalających na rozmieszczenie ich na regulaminowych żurawikach szalup ratunkowych. Jednak większość tych łodzi uległa zniszczeniu w czasie sztormowego przejścia przez Atlantyk. W nowym planie zakładano użycie tylko dwóch takich jednostek. Po wylądowaniu głównych sił dowodzonych przez Waleya, cztery barki desantowe podejdą do drugiego transportowca i przyjmą następny rzut desantu, który przejdzie przez plażę i wykona uderzenie pozorujące.
Rozdział 38
Bringle Sands i ujście rzeki Frane można zobaczyć tylko z samego skraju stromego urwiska. Wiatr od morza powykrzywiał krzaki, odkształcił drzewa i powodował erozję stoku. W rezultacie na wąskiej ścieżce prowadzącej na brzeg morza co krok spotyka się znaki ostrzegawcze.
Pół mili dalej, w głębi lądu przebiega linia kolejowa. Prowadzi przez łagodnie pofałdowane ziemie uprawne od Bringle i Bringle Sands do Frane Halt, aby potem połączyć się z główną linią do Exeter i dalej do Londynu.
Ale mężczyźni w nastawni kolejowej nie widzieli nic poza lśnieniem połyskujących dźwigni i innych urządzeń oraz migotaniem płomieni w piecyku. Król leżał na łóżku polowym, Harry Woods pokazywał jak można spać na stojąco, a Danny Barga siedział skulony w kącie obejmując kolana i opierając o nie głowę.
- Herbaty? - spytał cicho pułkownika i Douglasa nastawniczy. Postawił powgniatany blaszany czajnik na węglowym żarze. Douglas podziękował skinieniem głowy i usunął się na bok, żeby ułatwić kolejarzowi dorzucenie węgla. - Spada z wagonów - powiedział nastawniczy wskazując skinieniem głowy kubełek węgla.
Był to niski mężczyzna o wąskiej klatce piersiowej, bladej twarzy i gładkich kasztanowych włosach. Douglas patrzył z podziwem, jak bez wysiłku operuje wielkimi, niemal jego wzrostu, dźwigniami zwrotnic. Podobnie jak wielu innych weteranów pierwszej wojny światowej, przyszył na przodzie swojej czarnej kurtki kolejarskiej wstążeczki odznaczeń - War Medal i Victory Medal. Było w tym jakieś smutne wyzwanie.
- Któraż to do cholery godzina? - zapytał sennym głosem Mayhew. Był zbyt zmęczony, żeby rozpiąć płaszcz i wyjąć kieszonkowy zegarek. Zanim jednak ktokolwiek mu odpowiedział, odwrócił się i spojrzał na kolejowy zegar przymocowany nad wielkim oknem.
- Powinien pan spróbować trochę się przespać, pułkowniku - stwierdził nastawniczy. Przez chwilę Douglas myślał, że mężczyzna rozpoznał George'a Mayhew, ale prawie natychmiast uświadomił sobie, że jest to sposób, w jaki wielu byłych wojskowych zwraca się do usytuowanych wyżej w hierarchii społecznej osób.
Odpowiedź pułkownika przerwał nagły dźwięk sygnalizatora - dwa dzwonki, pauza, dwa dzwonki. Nastawniczy wyciągnął rękę i powtórzył sygnał przyciskiem umieszczonym pod przyrządami blokowymi. Uśmiechnął się do Mayhew.
- Niech się pan nie niepokoi, szefie. To lekka lokomotywa. Pewnie prowadzi ją stary Bob Swanick. - Nastawił urządzenia blokowe na „szlak wolny”, uruchamiając sygnalizację na następnej nastawni.
Imbryk na ogniu zaczął cicho szumieć. Kolejarz rozgrzał stary brązowy czajniczek i otworzył drzwi. Wychlusnął gorącą wodę na wyjący na zewnątrz zimny wiatr. - Bardzo chłodno dzisiejszej nocy - zauważył.
- Nigdy nie było mi tak zimno - powiedział Mayhew podnosząc kołnierz płaszcza.
- Powinien pan być ze mną w 1915 - oznajmił nastawniczy. - Plugstreet, drugie wojenne Boże Narodzenie. To dopiero był ziąb!
Sygnalizator zadzwonił dwukrotnie. Nastawniczy odpowiedział również podwójnym sygnałem i ustawił urządzenia na „pociąg na szlaku”.
- Minął posterunek Charliego - wyjaśnił. - Jeżeli ma w pociągu kogoś z waszych ludzi, zatrzyma się obok nas.
Mayhew wstał i przycisnął twarz do szyby. Dostrzegł jednak tylko światła sygnalizacji kolejowej.
- Royal Scots Fusiliers - powiedział nastawniczy.
- Słucham? - mruknął Mayhew nie odracając głowy.
- Szósty batalion Royal Scots Fusiliers.
Mayhew mruknął coś. Chciał zobaczyć lokomotywę i trzymał ręce przy twarzy, osłaniając oczy przed światłem. Nagle usłyszeli hałas przebijający się przez wycie wiatru. Pociąg minął nastawnię zostawiając za sobą snop iskier i kwaśny zapach dymu. Mayhew zagryzł wargę i znowu spojrzał na zegar. Nastawniczy kilkakrotnie przycisnął dzwonek nie przerywając nalewania wody do czajnika.
- A w którym pan służył? - zapytał pułkownika.
Mayhew odwrócił się i popatrzył, jak miesza herbatę w czajniku. Nastawniczy odpowiedział spojrzeniem.
- Był pan na wojnie, co?
- Oczywiście - odparł Mayhew. - Byłem w dziewięćdziesiątym dziewiątym pułku wirtemberskim, a obecny tu mój przyjaciel był w osobistym sztabie kajzera Wilhelma.
Douglas poczuł się zakłopotany sarkazmem pułkownika i zauważył:
- To miłe, że podzielił się pan z nami swoimi racjami herbaty.
- Lubię żarty - powiedział nastawniczy, jakby przyjmował nie wypowiedziane przeprosiny Douglasa. Zajął się czajnikiem, a potem znów odwrócił się do pułkownika. - Powinniśmy wybić do nogi wszystkich was, cholernych wirtemberczyków w 1918 - stwierdził. - Nie byłoby teraz tego pieprzonego bałaganu.
Obydwaj mężczyźni popatrzyli na siebie i po chwili Mayhew roześmiał się.
- Ma pan rację, stary - rzekł i położył rękę na ramieniu kolejarza.
- Herbata dla starszego sierżanta - oznajmił nastawniczy. - Mnóstwo skondensowanego mleka i tyle cukru, żeby łyżka stała.
- Czy ja mógłbym poprosić bez mleka i bez cukru? - spytał Douglas.
- Jasna sprawa, chłopie - odparł nastawniczy łagodnym przyjaznym tonem, jakim Anglicy zwracają się zazwyczaj do cudzoziemców i pomylonych. - Jeżeli taką lubisz. - Spojrzał na ciężki płaszcz, który Mayhew pożyczył Douglasowi, i uznał, że jego rozmówca musiał służyć w Royal Navy. Ciepło ognia sprawiło, że z materiału zaczął wydzielać się dziwny zapach. Być może kolejarz również poczuł ten ostry, korzenny aromat. Douglas zastanawiał się, gdzie też płaszcz mógł nim przesiąknąć.
Parzenie herbaty i cały towarzyszący mu rytuał zajęły pięć minut. Przerywały im od czasu do czasu dzwonki i sygnały przejeżdżających trasą pociągów towarowych.
- Jest pięćdziesiąt rozmaitych dzwonków - oznajmił z dumą nastawniczy. Podał pułkownikowi swój najlepszy porcelanowy kubek, ze Srebrnego Jubileuszu Króla Jerzego V w 1935, i łyżeczkę z wzorkiem. - Od czasu jak nastali Hunowie, zrobiło się ich ponad siedemdziesiąt.
- O dwadzieścia więcej? - spytał uprzejmie Mayhew.
- Dzięki nim możemy ich mieć na oku, wiemy gdzie są i co to za jedni - wojskowe patrole wzdłuż torów, pociągi z amunicją zaopatrujące baterie brzegowe...
- Albo pociągi z węglem... stwierdził Mayhew z łobuzerskim uśmiechem. Ci dwaj starzy żołnierze stali się już przyjaciółmi i Douglas nie należał do ich świata.
- Muszą się zatrzymywać na każdym odcinku - - powiedział kolejarz uśmiechając się - i chłopcy zaopatrują się w kubełek albo dwa. - Podał Douglasowi herbatę w kubku z poobtłukiwaną emalią. - Żebyś pan widział te worki, które Charlie taszczy do wioski. No, ale Charlie jest tylko zwrotniczym pełniącym obowiązki nastawniczego.
Mayhew skinął głową, przyjmując z atencją wiadomość, że Charlie jest w istocie tylko zwrotniczym.
- Smakuje panu herbata, szefie? - zapytał nastawniczy Douglasa.
- Bardzo dobra - odparł Archer.
Nagle zatrzeszczały strome drewniane schodki i z otwartych drzwi pociągnęło chłodem. Ogień w piecyku zahuczał, jakby zimne powietrze posłużyło jako dodatkowe paliwo. Mayhew i Douglas byli wyraźnie zaskoczeni. Kolejarz roześmiał się:
- Nie obawiajcie się, panowie. To tylko Sid. Wie, że zawsze o tej porze robię herbatę. Poczułeś herbatę, co, Sid? - odezwał się do przybysza.
Sid był barczystym mężczyzną o smoliście czarnych włosach i starannie przystrzyżonym wąsie. Miał na sobie kolejarską czapkę z daszkiem i czarny mundurowy płaszcz zacerowany na łokciach i u dołu. Rozejrzał się wokół spoglądając na rozkładane łóżko ze śpiącym królem, stojącego Harry'ego, którego ciężkie nosowe sapanie świadczyło o głębokim śnie, i na skuloną postać Danny'ego Bargi.
- Niezły tłum tu dzisiaj - powiedział.
Położył czapkę na półce nad wieszakiem ze starannością, która zapewne wynikała z szacunku dla dobrze ubranych gości, i wziął zaproponowany kubek herbaty. Skinął głową Douglasowi i Mayhew i zaczął ogrzewać dłonie trzymając oburącz kubek z herbatą.
- Mam pytanie w sprawie piłki nożnej, sir - odezwał się do pułkownika. - Czy jest pan kibicem Wolverhampton Wanderers?
Mayhew patrzył na niego przez chwilę bez słowa, a nastawniczy obserwował ich obydwu. Wreszcie Mayhew powiedział:
- Chodzi panu o Woolworth przeciwko Wolverhampton Wanderers? Oczywiście zawsze Woolworth, mój drogi.
Sid roześmiał się. Był to często stosowany sprawdzian. Niewielu Niemców było w stanie wymówić nazwę Wolverhampton Wanderers, nie wymawiając przynajmniej jednego „w” jak „v”. Odpowiedź pułkownika uspokoiła Sida, choć na pewno poczułby się nieswojo, gdyby dowiedział się, jak wielu Niemców w Londynie zdałoby ten egzamin celująco. Usiadł na skrzyni i zdjął gumiaki.
- No i co? - zapytał niecierpliwie Mayhew.
- Łodzie przypływają do plaży koło ujścia i odpływają. Specjalne łodzie... Sądząc z opisu, barki desantowe. Każdy, kto chciałby zejść na dół, zostanie ostrzelany. - Spojrzał na obu mężczyzn i wreszcie przekazał najbardziej dramatyczną wiadomość. Harry Woods i Danny Barga obudzili się już i również słuchali. - Jeden z dróżników powiedział, że słyszał ogień z broni maszynowej - silny ogień z broni maszynowej - od strony niemieckiego obozu wojskowego w Bringle Sands.
Mayhew wymienił z Douglasem spojrzenia. Poczuł wyraźną ulgę dowiedziawszy się, że atakujący oddział odnalazł swój cel.
- Bardzo silny ogień - powtórzył Sid. - Kolega chciał przejść naokoło, główną drogą, ale Niemcy go zawrócili. Gdzieś tam ma podobno leżeć niewypał bomby.
- Nie, to byli nasi ludzie - odparł Mayhew. - Facet w policyjnym mundurze i paru ludzi w wojskowych. W ten sposób zablokowali drogę. A strzelano z karabinków automatycznych. Dla cywilów mogło to brzmieć jak ogień z broni maszynowej.
- Nie uda się panu zatrzymać niemieckich posiłków przy pomocy policjanta i paru chłopaków ubranych w niemieckie mundury - zaprotestował Sid, jakby poirytowany tym, że jego znajomy dał się nabrać „oszustom”.
- Oczywiście, że nie - przytaknął Mayhew. - Sprawa powstrzymania wsparcia wygląda w planach zupełnie inaczej. Ale taki punkt kontrolny wystarczy, aby ich zatrzymać na czas wystarczający do wycofania się naszych grup szturmowych.
- W Bringle zginęli ludzie. Kobiety, dzieci, staruszkowie - nie tylko Niemcy. - Sid rozcierał zmarznięte stopy.
- Niech pan nie rozpowiada takich historii - rzekł Mayhew. - Wie pan równie dobrze jak ja, że po godzinie policyjnej wszyscy siedzą w domu. Czy to też opowiadał ten pański dróżnik?
- Nie wiem. Pojechał do domu na rowerze...
- Niech pan lepiej dopilnuje, żeby trzymał gębę na kłódkę - powiedział Mayhew. - Albo zacznę myśleć, że gra dla Niemców. A co z Frane Halt?
- Tam są amerykańscy żołnierze - odparł Sid. - Tylko jakieś pół tuzina. Mają samochód pancerny... Taki dziwnie wyglądający pojazd - coś w rodzaju czołgu, ale ma koła z przodu. Musieli wyładować go z barki. Część żołnierzy posuwa się wzdłuż torów. Kierują się w tę stronę. To właśnie chciałem panu powiedzieć.
- Harry - rzekł Mayhew - obejmujesz tu dowództwo. Nikt nie może stąd wychodzić. Archer i ja zejdziemy spotkać Amerykanów. - Danny Barga popatrzył na pułkownika ze złością, ale nie zaoponował. Skręcona kostka wciąż mu dokuczała.
Szli zaledwie kilka minut wzdłuż linii kolejowej, kiedy natknęli się na żołnierzy.
- Stać! - zawołał Mayhew.
- Misio! - podał hasło jeden z żołnierzy.
- Piknik - rzucił odzew Mayhew.
- Jestem major Dodgson - powiedział najwyższy wzrostem wojskowy.
W stronie Bringle Sands pojawiły się trzy rozbłyski, które oświetliły horyzont. Po trzecim błysku trzy głuche eksplozje przetoczyły się po pogrążonych w ciemności polach.
- Pułkownik Mayhew - przedstawił się Mayhew, kiedy eksplozje ucichły.
- Możemy już współdziałać z panem, pułkowniku. Gdzie jest król?
- W nastawni, zaledwie kilkaset jardów dalej wzdłuż torów.
- W takim razie ruszajmy - stwierdził Dodgson. Mayhew położył dłoń na ramieniu majora.
- Lepiej, żeby pan coś wiedział, majorze. Król nie może chodzić.
- Nie może?
- Jest bardzo chory. Musi pan zdobyć jakiś pojazd.
- Nie. Zgodnie z planem mamy go wziąć na barkę po tej stronie rzeki. To bardzo stroma ścieżka. Żaden pojazd tamtędy nie zjedzie. - Znowu pojawiły się rozbłyski i załomotały eksplozje.
- W takim razie niech go poniesie dwóch pańskich najtęższych chłopców.
Pułkownik Mayhew zawrócił w stronę nastawni.
- No tak, to jedyny możliwy sposób - stwierdził Dodgson. Nagle dobiegły ich odgłosy dalekiej strzelaniny, a na niebie nad Bringle Sands pojawiło się kilka rakiet oświetlających.
- Wypada na was - odezwał się major Dodgson do towarzyszących mu żołnierzy i dodał: - Odwrót głównego oddziału musiał rozpocząć się wcześniej, niż planowano. Za piętnaście czy dwadzieścia minut będzie w tej okolicy szalenie niezdrowo. Musimy się pospieszyć.
Douglas nigdy wcześniej nie widział bitwy i nie był na nią psychicznie przygotowany. Podczas pierwszej wymiany ognia obie strony oszczędzały amunicję. Ale teraz marines strzelali długimi seriami. A gdy zespoły burzące przystąpiły do akcji niszczenia urządzeń laboratoryjnych, czerń nocy zaczęły znów rozrywać eksplozje.
Dwaj żołnierze niosący króla zatrzymali się i prawie położyli na podmokłym polu, kiedy seria pocisków smugowych przeleciała nad ich głowami. Stali nieruchomo jedynie przez chwilę wystarczającą na złapanie kilku oddechów. Potem znowu podnieśli króla i zaczęli szukać wzrokiem taśm wyznaczających niebezpieczne zejście po stromym zboczu.
Douglas trzymał się tuż za nimi. Usłyszał, jak jakiś mężczyzna na skraju urwiska krzyknął:
- Pospieszcie się, chłopcy. Łodzie czekają. Tędy, tędy. Douglas spojrzał na Harry'ego, który biegł z tyłu niosąc latarkę owiniętą czerwonym papierem.
- Poczekaj - powiedział sierżant. - Nie tak szybko, nie mogę nadążyć.
- Za dużo palisz, Harry - odezwał się Douglas, choć sam również nie mógł złapać oddechu i był zadowolony z możliwości krótkiego odpoczynku.
Rakiety oświetlające rozbłyskiwały bez przerwy na niebie. Trzeszcząc i sycząc wisiały w mrocznej pustce. Z przeciwległej strony rzeki Niemcy dwukrotnie usiłowali oświetlić ich reflektorami, ale za każdym razem czyjaś celna seria likwidowała sprzęt i obsługę. Douglas zastanawiał się, czy ci ludzie są aż tak dzielni, czy tylko szaleni.
- Pospieszcie się, chłopcy - odezwał się ten sam głos z ciemności. Teraz reflektory odwróciły się w tę stronę. Ich oślepiający blask srebrzył trawę i tworzył delikatne aureole wokół poskręcanych drzew i krzewów. Gdzieś z dołu ścieżki rozległo się kilka wystrzałów, ale posługiwanie się ciężkimi karabinami podczas balansowania na śliskiej ścieżce wypolerowanej deszczem i wiatrem było niezbyt łatwe. Douglas usłyszał krzyk, kiedy jakiś nieszczęśnik nagle potknął się i zjechał po kamienistym stoku duszony taśmami oporządzenia i nokautowany częściami ekwipunku.
- Skręciłem nogę - oznajmił Harry. Promień reflektora zostawił ich w ciemności i przesunął się w dół oświetlając ścieżkę.
W tej samej chwili Douglas uświadomił sobie, że głos wołający „Pospieszcie się, chłopcy” należał do Niemca. Był to głos standarten-fuhrera Hutha. Zanim zdołał podnieść alarm, znowu rozległa się strzelanina. Od huku bolały uszy i Douglas czuł, jak grunt drży pod jego nogami, smagany pociskami ścinającymi roślinność i przelatującymi z wizgiem przez wilgotne powietrze.
Przez łoskot wystrzałów słychać było głosy żołnierzy, ale hałas nasilał się coraz bardziej, aż wreszcie pociski zaczęły eksplodować tak szybko, że zlewały się w jeden nieprzerwany ryk wybuchów.
- Douglas, wracaj! - Był to głos Harry'ego.
Douglas spostrzegł, jak smuga światła przesuwa się na króla i niosących go mężczyzn. Wszyscy trzej zniknęli w chmurze grud ziemi podnoszonych seriami karabinów maszynowych strzelających wzdłuż promienia reflektora. Rzucił się do przodu, ale zaraz runął na ziemię obezwładniony chwytem, który odebrał mu dech. Kiedy doszedł do siebie, było już po wszystkim. Wszędzie widać było porozrzucane ciała. Niemcy idealnie obliczyli moment ataku. Do morza dotarło zaledwie kilku ludzi. Zmasakrowane ciała ich towarzyszy leżały wzdłuż ścieżki. Wśród poległych byli również major Dodgson, Danny Barga i Jerzy VI, król Anglii, Irlandii i kolonii zamorskich, cesarz Indii.
Rozdział 39
Świt odsłonił cały ogrom szaleństwa nocnej bitwy. Jedna z barek desantowych tkwiła na plaży, z rampą wyładowczą oplecioną wokół samochodu pancernego, który wyleciał w powietrze wjeżdżając na pokład. Na oleistej powierzchni morza kołysały się lekko zwłoki, inne leżały poskręcane na piasku. Wszędzie było wojenne śmietnisko - stalowe hełmy, kamizelki ratunkowe, karabiny i połyskujące w świetle poranka setki mosiężnych łusek.
W Ośrodku Badawczym niemieckich sił zbrojnych w Bringle Sands trzy budynki laboratoriów przekształcone zostały w poczerniałe skorupy, wciąż jeszcze polewane wodą przez wojskową straż pożarną. Miejscowy szpitalik był przepełniony do granic możliwości. Bez chwili przerwy pracował w nim jedyny chirurg, a sanitarki ciągle jeździły do niemieckiego szpitala w Exeter i z powrotem.
Na cywilną ludność okręgu spadły natychmiastowe represje. O ósmej trzydzieści rano dwudziestu siedmiu okolicznych mieszkańców zostało rozstrzelanych za udzielanie pomocy nieprzyjacielowi albo niezameldowanie o jego ruchach. Kolejne sto sześćdziesiąt dwie osoby przewieziono do obozu koło Newton Abbot, skąd rozpoczynała się ich dalsza podróż do obozów pracy przymusowej w Niemczech. Oddziały desantowe poniosły trzydzieści procent strat. Ale marines wykonali dobrze swoją robotę. Doprowadzeni na miejsce przez grupę Ruchu Oporu, która od tygodni obserwowała Ośrodek Badawczy w Bringle Sands, opanowali cały obiekt po zaledwie dwudziestopięciominutowej walce. Pod kierunkiem Ruysdale'a zniszczyli najważniejsze budynki i wyposażenie, a następnie wywieźli całą dokumentację swoimi pół-gąsienicowymi transporterami.
Teraz zespół niemieckich naukowców sprawdzał radioaktywność ruin, a grupy pogrzebowe usuwały poległych. Nie było jeńców, których można byłoby przesłuchać, nawet najciężej ranni zostali bowiem zabrani na statki. Waley zginął w czasie przygotowań do odwrotu, kiedy marines ostrzelano z moździerzy. Major Dodgson został zabity w zasadzce zorganizowanej przez Hutha, ale jego przyjaciel Hodge nie odniósł najmniejszego draśnięcia i wszedł na ostatnią barkę desantową z zapalonym cygarem w ustach. Mężczyzna używający nazwiska Ruysdale ku swemu zdziwieniu zorientował się, że wcale nie przejęła go tocząca się walka i zupełnie nie czuje strachu. Wykonał swoją pracę spokojnie i bez pośpiechu. Razem z nim był stary profesor Frick. Obydwaj mężczyźni spotkali się już wcześniej, w Instytucie Fizyki Teoretycznej w Kopenhadze.
Douglas Archer spędził te wczesne godziny ranne w małej i niewygodnej celi koszar Feldgendarmerie w Bringle Sands. Było bardzo zimno i cieszył się z pożyczonego mu przez pułkownika ciepłego płaszcza. Około ósmej rano zbudził go łoskot otwieranych zamków.
Do celi wszedł generał Kellerman. Miał na sobie swój pełny esesmański mundur, razem z dwurzędowym płaszczem i szablą. Wkroczył do maleńkiej celi jak syty drapieżny ptak i powitał Douglasa radosnym „dzień dobry”. Podrapał się w różowy, świeżo wygolony podbródek, rozsiewając wokół siebie intensywny zapach wody kolońskiej.
- Oczywiście - oznajmił - kiedy usłyszałem o pańskim aresztowaniu, prawie - niech mi pan wybaczy - prawie się roześmiałem. Dummkopf, powiedziałem, aresztowaliście jednego z moich najlepszych funkcjonariuszy.
- Ale mnie nie zwolniono - stwierdził Douglas.
- Nie - przytaknął Kellerman. Wcale nie poczuł się urażony brakiem przejawów wdzięczności ze strony Douglasa. - Chcieli, żebym dokonał identyfikacji.
- Czy mogę dostać coś do jedzenia? Generał wyszedł na próg celi.
- Kawa i śniadanie dla tego oficera - polecił młodemu esesmanowi stojącemu na baczność w korytarzu..
Żołnierz przyniósł tacę z jedzeniem tak szybko, że Douglas zaczął podejrzewać, iż Kellerman wszystko zaaranżował z góry. Ale z Kellermanem nigdy nic nie było wiadomo na pewno.
- Pański przyjaciel, sierżant Woods, nie został aresztowany - oznajmił generał.
- Przesłał mi wiadomość - rzekł Douglas.
- Prawdopodobnie powinien pan podziękować sierżantowi Woodsowi za uratowanie życia - stwierdził Kellerman. Schylił się, powąchał kawę i skrzywił się.
- Przewrócił mnie, gdy rozpętała się strzelanina - powiedział Douglas.
Kellerman patrzył na Douglasa przez długą chwilę, jakby starając się dostrzec coś w jego oczach, potem jednak skinął tylko głową i przytaknął.
- Owszem.
- A standartenfuhrer Huth został aresztowany - dodał Douglas.
- Wygląda na to, że dużo pan wie - rzekł Kellerman.
- Nie - odparł Douglas. - Tylko to, co przekazał mi Harry, kiedy próbował mnie dziś rano uwolnić.
- Żal mi jego rodziców... - powiedział niespodziewanie Kellerman. - Profesor Huth, ojciec standartenfiihrera, jest bardzo szanowanym uczonym.
- Ale dlaczego...? - Douglas wypił kawę.
- Ach, pan nie miał pojęcia, co się dzieje, drogi nadinspektorze. Jest pan doskonałym, lojalnym funkcjonariuszem i nic nie można panu zarzucić - zwłaszcza w organach policyjnych, którymi ja dowodzę. - Kellerman uśmiechnął się. Kiedy upewnił się, że sens tej uwagi dotarł do Douglasa, zaczął mówić dalej: - Wyglądało na to, że standartenfuhrer prowadzi jakąś przedziwną wojnę z niemiecką armią. Mam wrażenie, że nie mógł się pogodzić z władzą uzyskaną przez nią po wprowadzeniu stanu wojennego. - Powiedział to takim tonem, jakby nie mógł zrozumieć takiej niechęci.
- Rzeczywiście? - zdziwił się Douglas, według którego Kellerman i armia konspirowali przeciwko Huthowi. - Jak wyglądała ta przedziwna wojna, sir?
- Wyraźnie współdziałał z pańskim przyjacielem, pułkownikiem Mayhew, w spisku, który doprowadził do uwolnienia waszego króla z londyńskiej Tower. Brał też udział w tym terrorystycznym napadzie, którego tragicznych konsekwencji był pan świadkiem. Jestem w stanie zrozumieć i podzielać uczucia pańskiego pułkownika Mayhew, którego działania motywowane były patriotyzmem i lojalnością wobec króla. - Generał wygładził nerwowo kurtkę munduru. - To godne pochwały. Trudno mi jednak wytłumaczyć udział standartenfiihrera Hutha w tym spisku.
- Czy ma pan pewność, że istotnie był w to zamieszany?
- Kiedy zdarza się coś takiego... coś, co może sprowadzić hańbę na cały Wehrmacht, należy zastosować specjalne środki. W związku z tym pułkownikowi Mayhew zaproponowano całkowite ułaskawienie w zamian za pełną współpracę z trybunałem. - Generał Kellerman przesunął palcami po błyszczącej koalicyjce i dotknął rękojeści szabli, by upewnić się, czy wszystko jest na swoim miejscu. - Oczywiście na decyzję pułkownika Mayhew miała wpływ tragiczna śmierć waszego monarchy.
- Oczywiście - przytaknął Douglas. Obydwaj mężczyźni uśmiechnęli się - Douglas zmęczonym i melancholijnym uśmiechem, Kellerman zaś rozluźnionym i pewnym siebie. A więc Mayhew załatwił sobie wolność pomagając Kellermanowi i armii uwolnić się od Hutha. Albo chcieli, żeby tak właśnie to wyglądało. - Czy standartenfiihrera wyślą do Niemiec, aby stanął tam przed sądem?
- Już jest po wszystkim - stwierdził generał Kellerman. Westchnął i poklepał szablę tak, że zagrzechotała w pochwie. - Doraźny sąd polowy przybył w godzinę po oddaniu ostatniego strzału. Pułkownik Mayhew natychmiast złożył zeznania. Standartenfiihrera Hutha skazano na śmierć. Zostanie dziś rozstrzelany.
Douglas poczuł mdłości. Nalał gorącej wody do resztek kawy i wypił.
- Nie, nie ma pan powodu do obaw - uspokoił go Kellerman. Pańska sprawa została rozpatrzona przez sąd absente reo. Chyba nie muszę pana informować, że został pan oczyszczony z zarzutów. Lepiej było załatwić to w taki sposób. Rzadko kiedy stawia się kogoś przed sądem dwa razy za to samo. - Douglas zauważył, że Kellerman nie powiedział, iż takie niebezpieczeństwo w ogóle nie istnieie
- Dziękuję, sir - odrzekł.
- Standartenfuhrer Huth prosił, żeby pozwolono mu porozmawiać z panem, Archer. Bez względu na to, co sądzę o jego zachowaniu, żal mi tego człowieka. Pójdzie pan?
- Jeżeli pan pozwoli.
- W obecnej sytuacji nie widzę żadnych przeszkód - zgodził się Kellerman.
- Jak sądzę, będzie pan chciał posłuchać tego, co będzie miał do powiedzenia?
- Nic za darmo, Archer. Jestem pewien, że zna pan to powiedzonko - Kellerman uśmiechnął się, ale tym razem nie zadał sobie trudu, aby uśmiech wypadł ciepło i przyjaźnie.
Rozdział 40
Standartenfuhrerowi Huthowi przydzielono pokój w budynku przeznaczonym dla wysoko postawionych gości odwiedzających Ośrodek Badawczy. Ostatnie godziny życia miał spędzić w komfortowych warunkach. Na kredensie stała butelka brandy oraz nie tknięta taca ze śniadaniem, srebrnymi dzbankami, niemiecką porcelaną, a nawet cukiernicą z białym cukrem.
- Kellerman pozwolił panu przyjść?
- Tak, standartenfiihrerze.
Douglas widział przez okno wypalone budynki laboratorium. Wiatr unosił spalone skrawki papieru na wysokość okna, a potem pędził je dalej po pożółkłej od ognia trawie i zawieszał na drucie kolczastym.
- Wojsko postanowiło zlikwidować program badań atomowych - powiedział Huth. - Wiedział pan o tym?
- Przecież pan też tego chciał.
- Ale nie w taki sposób. Nikt w Berlinie go nie popiera, a reichsfiihrer nie pozwoli, żeby SS kontynuowała prace. Amerykanie wyprodukują bombę... i wygrają wojnę, którą rozpoczną, kiedy tylko będą do niej przygotowani. My, Niemcy, jesteśmy krótkowzrocznym narodem. Niemiecka armia już zaczyna uważać, że ten atak minionej nocy był szczęściem w nieszczęściu.
- Dlaczego pan tak sądzi?
Huth wskazał na wypalone budynki za oknem. - To pozwoli armii utrzymać stan wojenny przynajmniej przez rok. Bóg jeden wie, ile milionów dostaną, żeby przygotować obronę przeciwko innym takim atakom. O, Abwehra będzie zachwycona i będzie trzymała generała Kellermana jeszcze mocniej w garści. Podszedł do kredensu i otworzył butelkę brandy.
- A Kellerman - dodał - zachowa swoją posadę, uwolni się ode mnie i może się już nie obawiać jakichkolwiek oskarżeń związanych z jego finansowymi machinacjami. - Uśmiechnął się. Podejrzewał, że rozmowa jest rejestrowana. Ale bez względu na to, czy zapis sporządzano na płycie, czy też stosowano nowocześniejszą metodę rejestracji, generał nie będzie mógł posłużyć się tym jako materiałem dowodowym. Jakiekolwiek sfałszowanie zapisu również stałoby się natychmiast widoczne. - Kellerman zrobił ze mnie kozła ofiarnego - stwierdził Huth. - Wszelkie nie wyjaśnione przestępstwa, szwindle czy niepowodzenia będą zapisane na moje konto. Usiłował nawet udowodnić, że maczałem palce w sprawie eksplozji na cmentarzu Highgate. Napije się pan?
- Dziękuję bardzo.
- Nie musi się pan wysilać na te grzeczności. - Huth podał mu solidną porcję brandy. - Przez cały czas graliśmy wszyscy o wysokie stawki. Kellerman wygrał, podobnie jak Mayhew. Nie będę skamlał z tego powodu.
- Mayhew...?
- Obiecywał mi wszystko. To w jego stylu: pochlebstwa i obietnice, co? - Usiadł w fotelu i wypił łapczywie brandy.
- Tak, to w jego stylu.
- Powiedział mi o planowanym ataku, pomógł nawet zaplanować zasadzkę...
- Niemożliwe! - zawołał Douglas.
- Ależ tak. Pomógł mi przechwycić grupę przeprowadzającą atak pozorujący. Dałem się oszukać. Kiedy walczyliśmy, siły główne w swoich transporterach przeszły na przełaj i zniszczyły Ośrodek Badawczy.
- Grupa, która przeprowadzała ten pozorujący atak, została właściwie zlikwidowana w całości - powiedział Douglas wstrząśnięty potwornością całej tej sprawy.
- Mayhew za wszelką cenę dążył do wciągnięcia Amerykanów do walki - wyjaśnił Huth. - Kazał zamordować doktora Spode'a i zniszczyć wszystkie jego papiery, ponieważ Spode chciał zanieść je do ambasady amerykańskiej. Dał mu pan film, a on go spalił. Chciał, żeby Amerykanie weszli w posiadanie tych obliczeń tylko walcząc z nami, bo właśnie to im pokaże, jak wygląda prawdziwa wojna. Mayhew pomylił się jedynie w sprawie króla. - Standartenfuhrer wzruszył ramionami. - Wszyscy jednak niekiedy popełniamy pomyłki.
- Król zginął.
- Mayhew powinien bardziej wierzyć we własny plan. Początkowo myślał o wysłaniu króla wraz z siłami głównymi. Mieli transportery do przewiezienia dokumentów. Król mógł pojechać jednym z nich.
- Tak, oczywiście - przytaknął Douglas, choć w jego umyśle zaczynało już świtać straszliwe podejrzenie, że Mayhew nie planował niczego takiego. Umyślnie wysłał króla ścieżką wzdłuż urwiska wiedząc, że czekają tam w zasadzce ludzie Hutha. To właśnie Mayhew bawił się w Boga. To właśnie Mayhew pisał przyszłe podręczniki historii. I to właśnie Mayhew zrobił wszystko, żeby król zginął. Było to o wiele lepsze rozwiązanie niż słaby i żałosny król na wygnaniu, który mieszka w Waszyngtonie i stanowi cel okrutnych żartów rysunkowych, jest ulubieńcem pań wydających przyjęcia i stale przypomina o słabej i żałosnej Wielkiej Brytanii, okupowanej przez zwycięskich Niemców. Tak, teraz Douglas zaczął pojmować sposób myślenia pułkownika. Bez wątpienia, królowa i księżniczki podążały już do Waszyngtonu.
- Ma pan szczęście, Archer - stwierdził Huth.
- Że uszedłem z życiem? Huth pokręcił głową.
- Nie. W tej sprawie nie było co do tego żadnej wątpliwości. To zostało już postanowione dawno temu.
- Postanowione? Kiedy? Przez kogo?
- Kiedy Harry Woods zgodził się zostać informatorem Kellermana. Miał donosić mu o każdym pańskim kroku, każdym pańskim spotkaniu i każdym słowie, które usłyszał.
- Harry Woods? Mój Harry?
- Woods zadzwonił do Kellermana i powiedział mu o ambulansie, gdy tylko zniknął pan w Reform Club. Kellerman naskoczył na Abwehrę, udając że wie, do czego zmierzają. Dzięki temu miał swoich ludzi na miejscu, gdy napastnicy się wycofywali. Niech pan zauważy, nie wtedy, kiedy walka jeszcze trwała. Wcale nie chciał, żeby atak został odparty, chciał, żeby się powiódł. Potem ruszył szybko do akcji ze swym doraźnym sądem wojskowym i plutonem egzekucyjnym... Pracowali w stołówce, podczas śniadania... Spędzili pracowity poranek.
- Kiedy? Kiedy Harry to zrobił? Huth westchnął.
- Kiedy był aresztowany. Doszli do porozumienia. Jest pan policjantem i wie pan, co z człowiekiem może zrobić kilkanaście godzin pobytu w areszcie.
- Harry Woods jest dzielny jak lew.
- Chyba pan nie uważa, że Kellerman jest aż tak prymitywny, by grozić mu stosowaniem przemocy?
- W takim razie co to było?
- Pan - odparł Huth.
- Ja?
- Jest pan głupcem, Archer. Czy nie zdaje pan sobie sprawy, że Harry Woods traktuje pana jak syna, którego nigdy nie miał? Czy nie widział pan, jak dumny był z każdego pańskiego sukcesu? Czy nie wie pan, że nawet kiedy to jemu się powiodło, opowiadał wszystkim naokoło, że to było pana zasługą?
- Nie zdawałem sobie z tego sprawy - powiedział cicho Archer.
- Kellerman organizował wysłanie pańskiego syna do ośrodka Hitlerjugend w Czechach. I oczywiście udawał, iż jest to z jego strony wyjątkowe wyróżnienie. Harry jednak zorientował się, co to naprawdę znaczy. - - Huth pociągnął nosem i wytarł go. - Wiedział, że to najlepszy sposób, żeby pana unieszczęśliwić...
- W dalszym ciągu niezbyt to rozumiem...
Harry zgodził się na współpracę z Kellermanem po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo panu i pańskiemu synowi. Daj pan spokój, Archer, to przecież często stosowany chwyt. Czy nigdy nie obiecywał pan ochrony informatorowi w zamian za rzeczywiście istotną wiadomość? No cóż, Harry dostarczył towar, a Kellerman dotrzymał słowa. Tego ranka pan i Harry byliście sądzeni i uniewinnieni, wszystko w ciągu zaledwie pięciu minut.
- Harry zrobił to dla mnie?
- A po co mu było takie życie? - zapytał brutalnie Huth. - Ma mały zapluskwiony dom, jędzowatą żonę. Być może, gdyby mieli dzieci, wszystko potoczyłoby się inaczej.
- Ale przecież Harry kocha swoją żonę. Standartenfuhrer pokręcił głową.
- To było dawno temu... Wolał pańską sekretarkę, tę Sylwię Jakąśtam. Tę, która zginęła próbując go ratować. Ale to była wyłącznie sprawa Ruchu Oporu.
- Wie pan wszystko.
- I dlatego mnie rozstrzelają - wyjaśnił Huth obojętnym tonem. - Potrafię przejrzeć ludzi na wylot, Archer. Policjant musi to umieć.
- Nie chcę być takim policjantem.
- Będzie pan takim policjantem, jakiego Kellerman będzie potrzebował. Przynajmniej przez jakiś czas. - Wypił łyk brandy. - Która godzina? Zabrali mi zegarek.
- Prawie dziesiąta.
- Niewiele czasu mi zostało. - Zapalił papierosa. - Czy pański syn chce zostać policjantem?
- Takim, który jeździ motocyklem. Huth uśmiechnął się.
- Jest pan szczęściarzem, Archer. Niech pan trzyma go z dala od tego bagna.
Douglas nie odpowiedział. Za oknem widział lśniącego rolls-royce'a Kellermana. Kierowca starannie polerował przednią szybę.
- Przykro mi z powodu tej kobiety - Barbary Bargi. Przykro mi, że tak się stało.
- Tak - odparł Douglas. Nie chciał rozmawiać na ten temat.
- Kiedy tylko Kellerman dowiedział się, że porzuciliście ambulans, wysłał do niej paru oprychów z Gestapo.
- Do Barbary? Dzwoniłem do niej i jakiś mężczyzna powiedział mi, że jest czyścicielem okien.
- Oni nie są zbyt inteligentni. Dobrze pan o tym wie.
- Uwierzyłem mu - przyznał Douglas. - Zadzwoniłem ponownie. Była bardzo oschła, prawie niegrzeczna.
- Próbowała pana odstraszyć, prawda? No cóż, to było szaleństwo z jej strony. Musiała pana bardzo kochać. To, że pana ostrzegła, prawdopodobnie wyprowadziło ich z równowagi. Uderzyli ją mocniej, niż mieli zamiar. To nie należało do planu.. Śmierć amerykańskiej dziennikarki będzie wymagała wielu wyjaśnień.
- Mówiła cicho - powiedział Douglas. - Szeptała, starając się, by jej nie usłyszano.
- Dlaczego ludzie tak pana kochają, Archer? Czy dlatego, że nie odwzajemnia pan wcale albo prawie wcale ich uczuć? - Huth pokręcił głową. - Gestapowcy nie usłyszeli dzwonka telefonu. Barbara Barga była na górze i zakładała płaszcz. Musiała usłyszeć prztyknięcie w aparacie, które poprzedzało sygnał, i podniosła słuchawkę, zanim telefon zadzwonił.
- A ja myślałem, że nie chce mnie widzieć...
- Nikt z nas nie potrafi właściwie ocenić tych, których kochamy - stwierdził Huth. - Czy mógłby pan przekazać wiadomość mojemu ojcu?
- Mam urlop do wykorzystania i uzyskałem zezwolenie na wyjazd do Niemiec - rzekł Douglas. - Ale sądziłem, że pan go nienawidzi.
- Niech pan opowie mojemu ojcu o tym wszystkim, oczywiście w takim zakresie, na jaki pozwoli cenzura. Niech mu pan powie, że była strzelanina i dostałem się w krzyżowy ogień. Niech mu pan powie, że zginąłem jak bohater. Niech mu pan opowie te wszystkie bzdury, które ojcowie chcą słyszeć o swoich synach, a synowie o ojcach.
Rozległo się dyskretne stukanie do drzwi i młody oficer SS zapytał, czy standartenfuhrer mógłby być gotowy za pięć minut.
- No cóż, muszę wyglansować buty - stwierdził Huth - a także przyczesać włosy i przygotować się do odegrania mojej ostatniej roli w tej teutońskiej operze. Oficjalnie zostanie ogłoszone, że poległem w czasie walki.
- Przekażę wiadomość - obiecał Douglas.
- Dostał się w krzyżowy ogień - powtórzył Huth. - To powinno mu się spodobać. - Uśmiechnął się.
Douglas wziął z krzesła płaszcz George'a Mayhew. Nałożył go i zapiął drewniane kołeczki. Na zewnątrz będzie zimno i był zadowolony, że ma to niedopasowane, dziwnie pachnące okrycie. W końcu rozpoznał ten zapach - był to aromat tabaki. Oczywiście na wpół wypalone cygaro „Romeo y Julieta” i rozsypana tabaka ze zniszczonej tabakierki w kieszeni kamizelki dr. Spode'a nigdy nie będą wystarczającymi dowodami. Ale teraz nie miał już najmniejszej wątpliwości, że to Mayhew zaprowadził Spode'a do mieszkania na Shepherd Market, zamordował go tam, a później spędził pół nocy paląc wszystkie matematyczne obliczenia. Nie chciał dopuścić, żeby w ręce Amerykanów dostały się jakiekolwiek istotne materiały, no i oczywiście nie chciał, aby zdołali porozmawiać z dr. Spode'em. Postanowił zmusić Amerykanów do walki.
- Dostał się w krzyżowy ogień - powiedział Huth. - Wszyscy dostaliśmy się w krzyżowy ogień.
- Żegnaj, standartenfiihrerze - rzekł Douglas zapinając kołnierz. Przez okno zobaczył przejeżdżającego przez główną bramę rollsa generała Kellermana.