19 czerwca 2009 Sugestia działa przez afirmację, nie przez obietnicę... Do szpitalnej sali wchodzi mężczyzna: - Pan Kowalewski? To pan miał wczoraj robione badania? - Tak, ja. - Ile pan ma wzrostu? - Metr siedemdziesiąt. - Ahaa… Pytający odwraca się na pięcie i wychodzi. - Panie doktorze! Jak moje wyniki?- woła za nim pacjent. - Nie jestem lekarzem tylko stolarzem. Artykuł 257 Kodeksu Karnego mówi:” Kto publicznie znieważa grupę ludności albo poszczególną osobę z powodu przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu jej bezwyznaniowości lub z takich powodów narusza nietykalność cielesną innej osoby, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Takie jest na razie brzmienie 257 artykułu, ale wkrótce artykuł ten może się zmienić, bo pan dr Janusz Kochanowski desygnowany na stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich przez pana Jarosława Kaczyńskiego z Prawa i Sprawiedliwości, wystąpił z pismem do pana Andrzeja Czumy ministra sprawiedliwości z nadania Platformy Obywatelskiej, żeby ten wystąpił z inicjatywą nowelizacji Kodeksu Karnego, w której to nowelizacji powinien znaleźć się zapis , że:” rozpowszechnianie lub publiczne prezentowanie treści mogących wywołać nienawiść na tle orientacji seksualnej” oraz” publiczne znieważanie ludności lub poszczególnej osoby na tle orientacji seksualnej” powinno być zagrożone karą do trzech lat więzienia.(???). A ja myślę, że kara powinna być zdecydowanie większa.. Chociaż socjaliści , w sposób naturalny dla siebie odchodzą od kar, w niektórych przypadkach kary podwyższają. Ale nadal twierdzą- fałszywie zresztą-, że ważna jest nieuchronność kary a nie jej wysokość. My prawica, uważamy, że ważny jest iloczyn wysokości i nieuchronności kary, żeby oczywiście było sprawiedliwie. Bo sprawiedliwie- to nie tylko nieuchronnie, ale również kara stosowna do popełnionego czynu. A im mniej praw, przy tym głupich praw - tym więcej sprawiedliwości, choć nie społecznej. Bo sprawiedliwość to” stała i niezłomna wola oddawana każdemu tego co mu się należy”.. Ale to już dawno przebrzmiała formuła, jak całe to Cesarstwo Rzymskie. W końcu żyjemy w czasach leninowskich, w których „prawo to przeżytek burżuazyjny”(???). Choć na razie jeszcze nie do końca… Trybunały będą później! Wszystko w swoim czasie. Idą czasy, w których będziemy karani za cokolwiek, co powiemy na temat homoseksualistów.. Będzie kolejne „ kłamstwo homoseksualne”, obok „ kłamstwa oświęcimskiego”. Ciekawe, czy później zadziała „prawo wstecz” na mocy którego potępi się papieża, który często powtarzał, że „ homoseksualizm jest grzechem”(!!!). Czy będą organizowane zbiorowe potępienia hierarchów kościelnych- ba!- całego kościoła powszechnego, który stoi na straży „wrogości do homoseksualizmu”. Wszystko przed nami ! Jeśli wobec akcji afirmowania homoseksualizmu, akcji , która prowadzona jest przeciw cywilizacji chrześcijańskiej , nie będzie odzewu- marny nasz los! Sformułowanie„orientacje seksualne” jest na tyle mętne, że pod nie będzie można podciągnąć w przyszłości, bo przecież nie wszystko na raz, inne ”orientacje”, które na razie pozostają w cieniu forsowania praw mniejszości seksualnej- homo. Potem będą oczywiście transwestyci, nekrofile, pedofile, ekshibicjoniści. Jeśli komuś się wydaje, że to scence-fiction - to jest w wielkim błędzie. To tylko kwestia czasu, i to najbliższego. W sprawie pedofilii już obniża się prawnie -demokratycznie wiek młodzieży. W demokracji można wszystko, ponieważ moralność w demokracji nie istnieje- istnieje jedynie większość, jako kategoria przy pomocy której wyłania się władzę większość decyzje władzy.. A większość nigdy nie zastąpi moralności, bo demokracja jest związana z liczbą, a moralność z posłuszeństwem Bogu. Demokracja nie ma nic wspólnego z Bogiem! Jest jego zaprzeczeniem, bo można przegłosować na przykład, że on nie istnieje. Liczba związana jest z numerologią, a ta z pogaństwem. Pogańskie Imperium Romanum rodzi się na naszych oczach. Tamto przynajmniej opierało się na prawie- obecne na chaosie! Obniżenie wieku- ma służyć pedofilom do zaspokajania ich żądz, wychodząc naprzeciw ich seksualnym postulatom. Jeszcze dla zmylenia i uśpienia tego co ma się wydarzyć w najbliższej przyszłości, z wielkim hałasem udaje się, że zwalczanie pedofilii jest priorytetem. I że to wszystko naprawdę! Jak się powiedziało” a”- to trzeba powiedzieć” b”.. Za bezczeszczenie zwłok też już są jakby mniejsze kary. A ekshibicjoniści, pardon - naturyści są traktowani z przymrużeniem oka.. Tylko czekać jak plaże zagołocą się od nagości. Niedawno dwie młode panny, opalające się na plaży bez staników, nie zostały ukarane przez sąd za obrazę moralności. Jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia! Krok po kroku i …w kroku.. „Naturyzm nie jest formę ekshibicjonizmu- ma być aseksualny”- twierdzą naturyści, którzy odróżniają się od nudystów. Naturyści mają jeszcze do nagości filozofię, a nudyści - nie! No to co stoi na przeszkodzie, żeby nudyści też mieli filozofię? Naturyści wiążą rozbieranie się z przyrodą a także z wegetarianizmem. A nudyści chyba z nudów się rozbierają publicznie. I też są „ aseksualni”. Bo nagość sprzyja „aseksualności”! I nie ma to nic wspólnego ze wspólnotą pierwotną. Na drzewa i do jaskiń! Ale ani drzew, ani jaskiń już chyba nie starczy dla wszystkich w razie powrotu ... Cywilizacja zrobiła w tym względzie pewne, daleko idące postępy.. Chodzimy w spodniach, majtkach, butach, stanikach… No , w stanikach jakby mniej. No i niektórzy już bez majtek! W grudniu 2008 roku powstała w Polsce” Federacja Naturystów Polskich(???). I już ma kontakty z „Kulturą Swobodnego Ciała”- organizacją w Niemczech. I nie ma to nic wspólnego z onanizmem, ale są prawa mniejszości. Pan dr Kochanowski, desygnowany na Rzecznika Praw Obywatelskich przez „prawicowe” Prawo i Sprawiedliwość, podkreśla, że raport Agencji Praw Podstawowych Unii Europejskiej ”Homofobia i dyskryminacja z powodu orientacji seksualnej w krajach członkowskich Unii Europejskiej” z 2008 roku zaleca wprowadzenie odpowiednich przepisów prawa karnego, które miałyby penalizować” mowę nienawiści” oraz „ zachowania dyskryminujące” osoby ze względu na ich” orientację seksualną” oraz „tożsamość płciową”(???) Pamiętacie państwo, kilka lat temu w krakowskich szkołach, pan Robert Biedroń z kolegami, kolportowali broszury dotyczące homoseksualizmu. Ze zdjęciami, stosunkami, jak , w jaki sposób- nie wiem czy była przy tym jakaś filozofia, oprócz deprawowania młodzieży..? W każdym razie nie było, żadnych negatywnych reakcji wobec organizacji Lambada.. Bo deprawować i antycywilizować można! …ale reakcja na to wszystko może być straszna! I kto temu będzie winien? No nie ci, którzy te wszystkie dewiacje propagują.. Tylko ci- którzy przed Sodomą i Gomorą się jeszcze bronią.! Ale gdy nastanie restrykcyjne prawo? WJR
Mechanik prezydenta Pełno go wszędzie, w radiu, telewizji. Do rozgrywki o przyszłość Lecha Kaczyńskiego wkroczył nowy szef jego Kancelarii. Urzędnik pragmatyczny w stopniu graniczącym z cynizmem, niemal nieposiadający wrogów - Piotr Kownacki. Jeśli on nie wskrzesi prezydentury, nie pomoże jej już nic. Krótko po pierwszej telewizyjnej emisji spotu reklamowego jednego z banków, z Markiem Kondratem parodiującym prezydenckie orędzie, na biurku Piotra Kownackiego rozdzwonił się telefon. - Chyba z pięciu dziennikarzy dopytywało, czy będziemy reagować. Mówiłem, że nie będziemy. Choć reklama mi się nie podoba - relacjonuje prezydencki minister. Wtedy, pod koniec sierpnia, Kownacki - choć formalnie wciąż wiceszef Kancelarii - praktycznie już nią zarządzał po dymisji szefowej Anny Fotygi. Dziennikarze przekonywali, że wcześniej Kancelaria na pewno skrytykowałaby reklamę. - Odpowiadałem, że być może tak. Ale że według mnie nie byłoby to właściwe. Natomiast generalnie uważam, że urząd pracował dotychczas bardzo dobrze - dodaje szybko nowy szef. O zaznaczenie szacunku dla dokonań poprzedniczki prosi kilka razy. Następca Anny Fotygi umie robić bilans zysków i strat. Odbijająca się kilkudniowym echem konferencja w rocznicę powstania Wolnych Związków Zawodowych, zorganizowana w Sejmie przez PiS i Annę Walentynowicz, odbyła się pod patronatem prezydenta. Ale Lech Kaczyński, który wedle zapowiedzi miał ją otwierać, na imprezie się nie pojawił. Utrzymał moralną więź z oponentami Lecha Wałęsy, nie dał jednak tym razem twarzy ich wersji historii. W relacjach mediów, na ogół krytycznych wobec konferencji, wybijało się, że szefa państwa nie było. W tej nieobecności Kownacki miał swój udział. Urzędniczy profesjonalizm, zręczność, dobre wyczucie i znajomość reguł rozmaitych gier to główne atuty nowego nabytku prezydenta - jak mówi o Piotrze Kownackim otoczenie. W roli szefa Kancelarii musi się on jednak podwójnie starać: gra o drugą prezydencką kadencję Kaczyńskiego, ale też o swoją pierwszą kadencję parlamentarzysty. Bo taki zaplanował finał zawodowej kariery.
Kontrolowana siła spokoju - Nowy szef Kancelarii gra kontrastem - ocenia dr Wojciech Jabłoński, specjalista marketingu politycznego. - Koncyliacyjnością i otwartością w porównaniu z konfliktową Anną Fotygą i rzeczowością oraz rozwagą w porównaniu z hałaśliwym Michałem Kamińskim. Sympatycy w PiS uważają, że mówienie o Kownackim zbyt dobrze może mu szkodzić. - Doktorzy (Michał Kamiński i Adam Bielan - przyp. red.) nie lubią go, czują konkurencję. On zdejmuje z Kancelarii odium facecyjności. Jest poważny - o urzędzie pod jego kierownictwem nie można mówić, że to babiniec, cyrk spin doktorów czy przechowalnia muzealników - przekonuje polityk PiS. Ogłoszony niedawno projekt balu na święto niepodległości ma być akcją ratunkową przepłoszonego nowymi realiami Michała Kamińskiego. Plan parlamentarny Kownackiego z kolei, realizowany przy okazji, to klamra spinająca jego drogę zawodową, rozpoczętą w latach 70. od pisania stenogramów z posiedzeń sejmowych komisji - m.in. pospołu z Dorotą i Markiem Safjanami. W przeciwieństwie do Doroty Safjan, która uważa dziś, że zajęcie to, choć dobrze płatne, było upiorne, przyszłemu ministrowi dawało satysfakcję. - Stwarzało możliwość uczestniczącej obserwacji pracy organów władzy - wspomina. - Na komisjach było też trochę dyskusji, co w czasie obrad plenarnych w tamtym systemie nie mogło się zdarzyć. Kownacki znał system dobrze. W dzieciństwie jako syn dyplomaty spędził kilka lat na placówce w ZSRR, potem w Brazylii. Po maturze w warszawskim liceum im. Konopnickiej, będąc uczniem bardzo dobrym, lecz bez konkretnego pomysłu na siebie, rozpoczął studia prawnicze. Magisterium poświęcone portugalskiej rewolucji goździków - znajomość języka umożliwiała mu korzystanie ze źródeł - obronił u prof. Sylwestra Zawadzkiego, późniejszego ministra sprawiedliwości stanu wojennego i członka Rady Państwa. On także polecił sumiennego studenta do pracy w Sejmie. Kownacki mówi dziś, że od 1976 r. nabierał przekonania, iż z komunizmem nie jest mu po drodze. Trzy lata później rozpoczął jednak studia doktoranckie u prof. Barbary Zawadzkiej, żony promotora, w Instytucie Państwa i Prawa PAN. Wizji zawodowej przyszłości nadal nie miał, trzeba było utrzymać rodzinę - żonę i córkę, wkrótce urodziła się kolejna. Napisał doktorat na temat Rad Narodowych, ale go nie obronił. W 1980 r., po sierpniu, jak twierdzi, dojrzał. Założył w Instytucie Solidarność. W Kancelarii Sejmu dorabiał kolejne siedem lat. Potem wystarał się o pracę w biurze świeżo powołanego Trybunału Konstytucyjnego.
Konstytucjonalista w banku - Wreszcie znalazłem wymarzone miejsce zatrudnienia - wspomina Kownacki. - W Kancelarii odczuwałem presję - że nie jestem członkiem partii, TPPR... W wymarzonym miejscu dzisiejszy minister nie zasiedział się długo. Po 1989 r. rząd Tadeusza Mazowieckiego szukał urzędników. Prof. Jerzy Ciemniewski zaproponował, by Kownacki wsparł tworzące się biuro prof. Jerzego Regulskiego, pełnomocnika ds. reformy samorządu terytorialnego. Został dyrektorem. Praca była mordercza. - W trzy miesiące musieliśmy zmienić całe państwo, a wszyscy się uczyliśmy - wspomina Jan Król, związany z Unią Demokratyczną, który wkrótce dołączył do zespołu. Po upadku rządu Mazowieckiego Kownacki sam, na kilka miesięcy, został pełnomocnikiem. W 1991 r. do Najwyższej Izby Kontroli ściągnął go prezes Walerian Pańko. Kilka miesięcy później, po śmierci Pańki w wypadku samochodowym, wiceprezes Kownacki został p.o. szefa - z poważnymi szansami na formalne objęcie funkcji. Popierająca go Unia Demokratyczna w ostatnich głosowaniach postawiła jednak na Lecha Kaczyńskiego. Nowy szef nie dość, że nie zwolnił rywala, to zaangażował go w najpoważniejsze przedsięwzięcia - dokończenie kontroli FOZZ, audyty central handlu zagranicznego, kontrole prywatyzacji, wreszcie w tworzenie ustawy o NIK. Na odchodnym - subtelnie zarekomendował następcy Januszowi Wojciechowskiemu. W 1999 r. Kownacki skusił się jednak na fotel wiceprezesa Banku Ochrony Środowiska, odpowiadającego za portfel kredytowy. Uległ namowom m.in. Hanny Gronkiewicz-Waltz, szefowej NBP, której sam wcześniej podał pomocną dłoń, zatrudniając ją jako doradcę w NIK. Nie miał przygotowania bankowego. - Oczywiście, że się bałem, ale traktowałem to jak wyzwanie, któremu sprostam. Praca w BOŚ była też niewątpliwie satysfakcjonująca z powodów finansowych. Znajomi przyznają - Kownacki lubi pieniądze. Dziś z oszczędnościami sięgającymi 1,5 mln zł jest najbogatszym ministrem w Kancelarii. Wcześniej jednak został wyrzucony z BOŚ. W 2001 r., po zmianach właścicielskich, Rada Nadzorcza oceniła, że sytuacja finansowa banku uległa znacznemu pogorszeniu: „wewnętrznymi powodami obniżenia się jakości portfela kredytowego były niedostateczne procedury monitorowania i ograniczania ryzyka kredytowego, niedostosowane do zmieniającej się sytuacji w kraju” - napisano w raporcie.
Wujek, znawca protokołu Kownacki w związku z tym epizodem nie ma sobie nic do zarzucenia. - Byłem jednym z dwóch członków zarządu, którzy ostatecznie dostali absolutorium. To był okres kryzysu w sektorze bankowym, a po moim odejściu z BOŚ władzę przejęli ci, którzy odeszli, gdy przyszedłem ja. Traktuję tę sprawę w kategoriach osobistego odgrywania się. Szczęśliwie przychodzi wymiana szefa Najwyższej Izby Kontroli. Mirosław Sekuła wybiera na zastępcę Kownackiego. Wraca na pewny grunt - prezes nie może się nachwalić współpracownika: - Przede wszystkim za przygotowania do członkostwa w Unii, za które odpowiadał. Sekuła lubił jeździć z zastępcą na różne spotkania międzynarodowe. - Piotr ma łatwość nauki języków - zna cztery - i nawiązywania kontaktów. W jakiś nieuchwytny sposób wprowadza w rozmowy atmosferę luzu. Na potrzeby Izby Sekuła zagospodarował także prywatne rozmiłowanie Kownackiego w sztuce kulinarnej i biegłość w restauracyjnej topografii stolicy. - Mówiłem: potrzebuję lokalu dla Wietnamczyków, Anglików, Francuzów, poradź! I jego rady były zawsze strzałem w dziesiątkę - wspomina Sekuła. Po wygranych przez PiS i Lecha Kaczyńskiego wyborach w 2005 r. znajomi Kownackiego oczekiwali, że w jego karierze nastąpi kolejny awans. Jan Król spodziewał się, że dawny współpracownik od razu odnajdzie się w Kancelarii Prezydenta, inni obstawiali prezesurę NIK. Kownacki został prezesem, ale Orlenu (wcześniej kilka miesięcy nabierając doświadczenia jako członek zarządu). - Nie chciałbym, by zabrzmiała w tym pycha, ale czułem, że w NIK zrobiłem wszystko, co do mnie należało - wyznaje. - Byłbym szefem idącym koleinami. Orlen to było wyzwanie, męska przygoda. I niezłe pieniądze. Polska edycja „Forbesa” kpiła: „Piotrek chce się sprawdzić w biznesie”. Prezesura Kownackiego nie okazała się jednak totalną porażką - jak dodają złośliwi, może trwała za krótko. - Był to realistycznie myślący urzędnik, nie menedżer z wizjami. Ale rewolucyjnych wizji Orlen na jakiś czas miał dość - ocenia Andrzej Szczęśniak, ekspert rynku paliw i gazu. - Dostosował strategię firmy do nowej rzeczywistości po zakupie rafinerii w Możejkach. Niepotrzebnie, niczym trupa z szafy, wyciągnął projekt fuzji z Lotosem, co zapewne zrobił z braku doświadczenia. Podwładni dodają, że dość szybko przechodził na „ty”. - Dobry wujek, o którym wszyscy wiedzieli, że na biznesie zna się słabo, ale porządnie wszystko organizował. Bardzo zdziwiłem się, że tak inteligentny facet dał się wpuścić w rabaty dla Solidarności. Było jasne, że dziennikarze do tego dotrą i zrobi się afera - opowiada pracownik koncernu.
Ujawniony pod koniec 2007 r. projekt umowy Orlenu z Solidarnością, na mocy której posiadacze związkowych kart otrzymywaliby zniżki przy tankowaniu na firmowych stacjach, media uznały za dowód na przedwyborczy pakt: rabat dla związkowców w związanym z PiS koncernie w zamian za poparcie związku w jesiennych wyborach. - Nie było w tym cienia polityki, zwyczajna transakcja, umiarkowanie opłacalna - utrzymuje Kownacki do dziś, wbrew opinii ekspertów. Transakcja ta okazała się początkiem końca krótkiej kariery Kownackiego w biznesie, a w jakimś sensie także kariery urzędniczej. W odpowiedzi na ostrą krytykę ministra skarbu z Platformy prezes Orlenu ogłosił mediom: „Otrzymałem telefon od ministra Aleksandra Grada. Nie podając żadnych argumentów, chciał, bym głosował za odwołaniem prezesa Polkomtela” (Adama Glapińskiego, Piotr Kownacki był członkiem rady nadzorczej Polkomtela - przyp. red.). Na skutki nie trzeba było długo czekać. 28 lutego minister skarbu zawiesił go na stanowisku. - Nie żałuję. Dziś zrobiłbym to samo - zapewnia szef Kancelarii Prezydenta. Gdyby tego nie zrobił, prawdopodobnie nie zajmowałby dziś gabinetu przy Wiejskiej 10. Z Orlenu zapewne i tak musiałby odejść.
Prezydencie, zrób to sam Po kancelaryjnym awansie Kownacki zaprosił każdego z prezydenckich ministrów na indywidualną rozmowę, zwołał spotkanie z dyrektorami. Poinformował podwładnych, że jest wyrozumiały dla błędów, ale nie toleruje nieróbstwa. Ustalił z Michałem Kamińskim, że Kamiński występuje w niedzielnej audycji Moniki Olejnik w Radiu Zet, a Kownacki - w sobotę u Beaty Michniewicz w Trójce. Rola prezydenckiego zderzaka, w którą wchodzi, wydaje się bliższa jego udanym doświadczeniom urzędniczym niż mniej szczęśliwym biznesowym. Choć i tu łatwo przeszarżować. Sam Kownacki przyznaje, że dobrze poczuł się w blasku reflektorów, który oświetlił go przy okazji prezydenckiego zaangażowania w Gruzji. Dla Lecha Kaczyńskiego pogruzińskie sondaże nie są szczególnie przychylne. Według bliższych obserwatorów życia Kancelarii w urzędzie jednak coś drgnęło. - Pracownicy, którzy postawili już na przeczekanie do wyborów i kolejną prezydenturę, jakby się przebudzili - przekonuje polityk związany z Pałacem. Wierzy, że ruszyła samonapędzająca się machina, która Lecha Kaczyńskiego odratuje. W coś trzeba w końcu wierzyć. Joanna Cieśla
Cztery pudła Kownackiego Cztery publiczne grube potknięcia na osiem dni to wynik trudny do pobicia. Uzyskał go Piotr Kownacki, szef Kancelarii Prezydenta. 10 października minister Kownacki wydaje oświadczenie: „W związku z wyjazdem zagranicznym premiera, o którym Kancelaria Prezydenta RP nie była poinformowana, w porozumieniu z prezesem Rady Ministrów zostanie zaproponowany nowy termin Rady Gabinetowej”. Kancelaria Premiera prostuje: „26 września w piśmie Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które trafiło m.in. do szefa Kancelarii Prezydenta Piotra Kownackiego oraz ministra Mariusza Handzlika, znalazła się informacja o planowanej w dniach 22-25 października wizycie prezesa Rady Ministrów w Chinach”. 12 października „Pan prezydent zadzwonił do pana premiera, aby panowie się spotkali?” - pytała Monika Olejnik. „Tak” - odpowiedział minister Kownacki. Na drugi dzień przeprasza: „Chcę przeprosić pana ministra Arabskiego. Powiedziałem, że już prezydent zadzwonił do premiera, zapraszając go na spotkanie. Okazało się, że prezydentowi nie udało się dodzwonić. Zatem powiedziałem nieprawdę”. 16 października: „Przepustki, które czekały na nas, zostały w czasie, kiedy jechaliśmy z lotniska - na żądanie naszego premiera - wstrzymane. Kolejne zostały wydane, tym razem pan minister Sikorski je zablokował” - skarżył się minister Kownacki. „Dodatkowych przepustek nie było. Nigdy nie rozważano zwiększenia liczby przepustek do Rady UE, aby umożliwić wejście do budynku współpracownikom prezydenta” - oświadczyła rzeczniczka Javiera Solany Cristina Gallach. 18 października: „Doszło do rzeczywiście niezbyt przyjemnej rozmowy po tym, jak na pytanie dotyczące Lecha Wałęsy pan prezydent powiedział, że wcześniej wielokrotnie i on, i jego brat byli obrażani przez Lecha Wałęsę i zapytał, czy można ich obrażać. Pani Monika Olejnik dała do zrozumienia, że brata pana prezydenta obrażać można, co prezydenta po prostu zdenerwowało” - tak Kownacki relacjonował kłótnię między prezydentem a Moniką Olejnik. Dziennikarka prostuje: „Szef Kancelarii Prezydenta nie słyszał mojej rozmowy z Lechem Kaczyńskim i wypowiedzianych gróźb pod moim adresem. Minister Kownacki kłamie”. Dąb.
Ochotnik O Piotrze Kownackim znajomi mówią, że od lat zręcznie lawiruje. Bankowcem został dzięki AWS, wiceprezesem NIK dzięki UW. Od kilku lat stoi za nim PiS. Do biznesu Piotr Kownacki zgłosił się 10 lat temu. Zaskoczonej Hannie Gronkiewicz-Waltz, ówczesnej prezesce Narodowego Banku Polskiego, która znała go z Najwyższej Izby Kontroli, powiedział, że teraz będzie szefem kontrolowanego przez państwo Banku Ochrony Środowiska. Dodał, że już wszystko jest załatwione z radą nadzorczą. Gronkiewicz-Waltz wyjaśniła mu, że to niemożliwe. Nadzór bankowy nie zatwierdzi kandydata bez co najmniej pięcioletniego doświadczenia w branży. A Piotr Kownacki, owszem, miał bogate doświadczenie, tyle że biurowe. Pracował w biurze prasowym Sejmu, w Trybunale Konstytucyjnym i w Urzędzie Rady Ministrów. Był nawet pełnomocnikiem rządu ds. reformy samorządu terytorialnego i wiele lat wiceprezesem Najwyższej Izby Kontroli. Nigdy jednak nie miał nic wspólnego z sektorem bankowym. Hanna Gronkiewicz-Waltz poradziła więc, by zaczął od stanowiska wiceprezesa. Błędnie jest to czasem interpretowane, jakoby kandydat uległ namowom prezes NBP. - Raczej podziwiałam jego odwagę - mówi obecna prezydent Warszawy. - Nigdy nie ukrywałem, że do BOŚ trafiłem dzięki koneksjom politycznym - tłumaczy szef Kancelarii Prezydenta. - Ale to nie było tak, że ktoś mi coś zaproponował. Sam tego chciałem i o to zabiegałem. Dlaczego Piotr Kownacki chciał się sprawdzić w biznesie? - Bo nie wystarczały mi zarobki wiceprezesa NIK - odpowiada. - Mieszkaliśmy w 60-metrowym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty. Miałem dwie dorosłe córki. Chciałem zmienić mieszkanie na większe. Względy finansowe spowodowały, że poszedłem do bankowości, bo tam najlepiej płacą. Biznesowa kariera 47-letniego wówczas prawnika Piotra Kownackiego rozpoczęła się w lipcu 1999 r. od stanowiska wiceprezesa Banku Ochrony Środowiska. Był odpowiedzialny za pion kredytowy i zarządzanie ryzykiem kredytowym. - Pamiętam, że w banku zarabiałem cztery razy tyle co w NIK - wyjaśnia. - To była dla mnie kolosalna różnica. Plus wynikające z kontraktów menedżerskich bonusy i premie.
Na trójkę Do tej pory w kręgach biznesowych panuje dość powszechne przekonanie, że dwuletniego epizodu bankowego Piotr Kownacki do udanych zaliczyć nie może. Gdy w 2001 r. pojawił się w banku nowy udziałowiec - szwedzki potentat SEB (Skandinaviska Enskilda Banken) - Piotr Kownacki został natychmiast odwołany. - Szwedzi zamierzali przejąć bank, czemu czynnie się sprzeciwiałem, mając świadomość, że za karę mogę zostać z BOŚ wyrzucony - tak powody swojego odwołania tłumaczy szef Kancelarii Prezydenta, który swoją pracę w banku ocenia dziś na trójkę. Znacznie surowszą ocenę wystawia obecnemu ministrowi wiceprezes Wiesław Żółtkowski, który przejął po Kownackim nadzór nad pionem kredytowym. - Długo naprawiałem skutki aktywności pana Kownackiego w banku. Rada nadzorcza bardzo krytycznie oceniła działalność wiceprezesa Piotra Kownackiego. Uznała, że prowadzony przez niego pion kredytowy był pozbawiony kontroli, nie kontrolowano ryzyka ani działalności kredytowej placówek. Mimo tej druzgocącej oceny udzieliła mu jednak absolutorium. Z raportu bankowego wynika, że w 2001 r. kondycja finansowa BOŚ bardzo się pogorszyła. Bank zanotował wysoką stratę finansową - 39 mln zł. - Można powiedzieć, że przejęliśmy ten bank w tragicznej sytuacji kredytowej - tłumaczy były wiceprezes Żółtkowski, który pamięta, że co piąty kredyt był wówczas zagrożony niespłaceniem (choć w innych bankach odsetek złych kredytów stanowił tylko kilka procent). Teraz, po ośmiu latach, Radio Zet ogłosiło, że Piotr Kownacki nie tylko źle zarządzał ryzykiem kredytowym, ale jeszcze mógł narazić bank nawet na 120 mln zł strat z powodu handlu szpitalnymi długami. Ujawnienie tej informacji zaskoczyło tych, którzy pamiętają obecnego szefa Kancelarii Prezydenta jako niezłomnego przeciwnika kupczenia szpitalnymi długami. Jako wiceprezes NIK pod koniec lat 90. prowadził krucjatę przeciwko handlarzom, którzy bogacili się na nieszczęściu służby zdrowia, i próbował znaleźć sposób, by ukrócić taką działalność. - Jako były nikowiec miałem opory natury moralnej, by zająć się tym biznesem, bo wielokrotnie wypowiadałem się, że handel długami szpitali jest przedsięwzięciem niemoralnym, chociaż zgodnym z ustawą o finansach publicznych - przyznaje dziś minister Kownacki. - Ale zostałem skutecznie przekonany do tego pomysłu. Wiedziałem, że ten proceder jest legalny, bo w NIK nie udało nam się znaleźć żadnego haczyka, by go zakazać. Wiedziałem też, że dla banku nie ma bezpieczniejszej i pewniejszej inwestycji. Szpitale nie mogły upaść. Zawsze będzie ktoś, kto te długi za nie spłaci. Nawet jeśli będzie płacił dziesięć lat, to pieniądze dłużnika są murowane.
Złoty interes Pomysł, by bank rozpoczął operacje z długami ZOZ na wielką skalę, rekomendował zarządowi BOŚ w lutym 2001 r. wiceprezes Kownacki. Ale zatwierdzili ten pomysł też inni członkowie zarządu: prezes Jarosław Chudecki, Jerzy Pietrewicz, Piotr Wiesiołek, Per Thorell. Od marca 2001 do marca 2002 r. BOŚ kupił 577 wierzytelności o wartości ok. 115 mln zł. Obecny prezes Mariusz Klimczak pod koniec maja br. potwierdził, że na tych operacjach bank mógł stracić od 60 do 80 mln zł. Powiedział, iż za nieudane operacje odpowiadał obecny szef Kancelarii Prezydenta Piotr Kownacki. On jednak twierdzi, że gdy w czerwcu 2001 r. odchodził z banku, BOŚ kupił wierzytelności warte tylko 20 mln zł. - Nawet gdyby w stu procentach były to straty, to przypisywanie mi czterokrotnie wyższej sumy jest kłamstwem - mówi minister i upiera się, że w tamtym czasie był to dobry interes. - Na sprzedaży długów bank zarabiał, a nie tracił - przekonuje. Bank, działając za pośrednictwem powołanego przez siebie Towarzystwa Finansowego BOŚ, podpisywał ze szpitalem ugodę o spłacie każdej wierzytelności. Stawiał jednak warunek: jak zapłacicie zaległe odsetki, to spłatę głównej kwoty rozłożymy wam na pięć lat. Do kwoty tej doliczano kolejne odsetki, więc ugoda upodabniała się do umowy kredytowej. Dlaczego szpital się na to godził? Bo był zadłużony, pozbawiony zdolności kredytowych i nie miał innego wyjścia. Problemy zaczęły się jednak w 2002 r. Nadzór bankowy uznał, że długi szpitali podlegają takim samym regułom jak wszystkie inne długi. Banki zobligowane zostały do tworzenia rezerw i zamiast złotego interesu handel długami stał się kulą u nogi. - Coraz trudniej było zwindykować długi - mówi jeden z pracowników Towarzystwa Finansowego. - Co z tego, że prowadziliśmy ze szpitalami negocjacje i podpisywaliśmy ugody, skoro potem ZOZ i tak nie chciały się z tych umów wywiązać. Jeden z pracowników banku twierdzi, że spółki pośredniczące w handlu długami - koszaliński Raport i bydgoski TIH - sprzedawały bankowi najgorsze długi, o których było wiadomo, że są nieściągalne lub bardzo trudno ściągalne. Wedle jego orientacji, dwie trzecie ZOZ, które znalazły się w bankowym portfelu dłużników, znane były z zatwardziałej postawy wobec windykatorów. - Staliśmy pod ścianą i mieliśmy związane ręce. Przy każdej próbie windykacji oni podnosili krzyk i mieliśmy przeciwko sobie media, który pisały, że przez chciwość BOŚ mogą umrzeć ludzie. Nigdy nie udało się wyjaśnić, w jaki sposób koszaliński Raport i bydgoski TIH zdobyły lukratywne kontrakty z bankiem. Nie było przetargu na świadczenie tego typu usług. Piotr Kownacki pamięta, że TIH przyprowadzili do BOŚ szefowie Towarzystwa Finansowego, prezes Towarzystwa Janusz Piłat przekonuje, że było wręcz przeciwnie - spółkę wskazali mu bankowcy. Były wiceprezes Wiesław Żółtkowski zwraca uwagę, że błędem banku było wskazanie tylko dwóch spółek. Postawiło to TIH i Raport w pozycji monopolistycznej. - Gdy badaliśmy potem te wszystkie transakcje, okazało się, że większe korzyści niż bank odnosili z nich nasi partnerzy - mówi Żółtkowski. Jego podejrzenia wzbudziło to, że we władzach jednej z tych spółek zasiadał Henryk Majewski, były minister spraw wewnętrznych w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Odkryto też dziwne transakcje - Towarzystwo Finansowe BOŚ sprzedawało długi spółkom powiązanym kapitałowo z podmiotami, od których bank wcześniej te długi skupował. Okazało się, że w zarządach obu spółek zasiadają te same osoby. Wiesław Żółtkowski mówi, że choć miał poważne wątpliwości co do uczciwości tych transakcji, to nigdy nie zainteresował sprawą prokuratury. - Bankowiec unika takiego ryzyka, które może narazić bank na utratę reputacji - tłumaczy.
W kategoriach państwa Po odejściu z banku Kownacki ponownie trafił na stanowisko wiceprezesa NIK. Mirosław Sekuła pamięta, że gdy w 2001 r. obejmował stanowisko prezesa Izby, zwrócił się do Leszka Balcerowicza, by Unia Wolności rekomendowała swojego kandydata na to stanowisko. Okazało się, że kandydatem UW jest Piotr Kownacki, o którym prasa pisała już, że jest kojarzony z Platformą Obywatelską. Sekuła, dziś poseł PO, mówi, że współpraca układała się wzorowo. Poprosił tylko Kownackiego, by - w związku ze swoją wcześniejszą działalnością handlową - nie zajmował się sprawami służby zdrowia. - Miał doświadczenie, znał się na tej pracy i nigdy się na nim nie zawiodłem - mówi poseł i dodaje, że Kownacki miał go zastąpić na stanowisku prezesa NIK. - Gdy dowiedziałem się, że odchodzi do Orlenu, wcale się z tego nie ucieszyłem. Traciłem dobrego pracownika. Minister Kownacki za nic nie chce zdradzić, kto złożył mu propozycję objęcia stanowiska prezesa Orlenu. Posłowi Sekule, gdy odchodził z NIK, powiedział, że prezesurę Orlenu zaproponowali mu jednocześnie prezydent Kaczyński i premier Kaczyński. Jarosław Kaczyński mówił wówczas, że Kownacki idzie do Orlenu zapewnić bezpieczeństwo energetyczne Polsce. Prezesura Kownackiego nie okazała się totalną ani porażką, ani sukcesem. Sztandarowym jego przedsięwzięciem była próba połączenia dwóch największych krajowych rafinerii - płockiego Orlenu i gdańskiego Lotosu - w jedną firmę. Uważał, że tak wielki koncern łatwiej obroni się przed wrogim przejęciem i będzie mógł dyktować ceny przy zakupie ropy. Ten nienowy zresztą pomysł przepadł wraz z jego odejściem z firmy. Podobnie jak kontrowersyjny projekt wprowadzenia rabatów paliwowych dla związkowców. - Znacznie lepiej czuł się w dyplomatycznych negocjacjach z potencjalnymi partnerami Orlenu niż jako menedżer, wizjoner - mówi jeden ze współpracowników ówczesnego prezesa. Jego biznesowa kariera skończyła się w 2008 r., gdy władzę przejęła koalicja PO-PSL. Kownacki naraził się ministrowi skarbu Aleksandrowi Gradowi. Ujawnił, że przed posiedzeniem rady nadzorczej spółki Polkomtel, gdzie reprezentował on PKN Orlen, minister Grad kazał mu głosować za odwołaniem prezesa Adama Glapińskiego związanego z braćmi Kaczyńskimi. Kownacki nie tylko nie zagłosował według zaleceń ministra, ale jeszcze poinformował dziennikarzy o niedopuszczalnych naciskach. Wkrótce został ukarany i pozbawiony stanowiska w Orlenie. Wtedy pomocną dłoń wyciągnął po raz kolejny Lech Kaczyński. Zaproponował mu stanowisko szefa Kancelarii Prezydenta. - Jestem pewny, że pan Kownacki znakomicie wywiąże się ze swoich obowiązków - mówił prezydent Kaczyński. - Bo sprawdził się jako wiceprezes banku i prezes PKN Orlen.
Dzisiaj minister Kownacki mówi: - System wartości obowiązujący w pracy publicznej jest mi bliższy. A pieniądze? - Nie będę udawał, że nie mają znaczenia. Cieszę się, że mam oszczędności, które pozwolą mi spokojnie myśleć o przyszłej emeryturze. Według oświadczenia majątkowego oszczędności wynoszą 1,75 mln zł. Jednak informację, że każdego dnia zarabia 31 tys. zł z tytułu odprawy z Orlenu, minister uważa za przesadzoną. Ale nie ma powodu żałować, że kiedyś zgłosił się do biznesu. Cezary Nazarewicz
Miałem zabić tego reportera Ujawniamy wyznania mężczyzny, którego Bogusław Bagsik miał namawiać na zabójstwo dziennikarza TVN. Marek T. (dane zostały zmienione) jest ponad pięćdziesięcioletnim, szczupłym, o niepozornej posturze i siwych włosach mężczyzną. W ciemnej marynarce, ze skórzanym neseserem wygląda jak urzędnik państwowy lub drobny przedsiębiorca. Siedzimy w restauracji w jednym z warszawskich centrów handlowych. T. zdecydował się opowiedzieć „Rz” o szczegółach pewnego zlecenia. - I co, wyglądam jak killer? - rzuca na powitanie i zaczyna sączyć piwo. To właśnie on w lutym 2009 r. miał dostać od Bogusława Bagsika, byłego szefa Art-B, jednego z największych aferzystów III RP, zlecenie zabójstwa Dariusza G. (dane zmienione), dziennikarza TVN. Ów żurnalista naraził się Bagsikowi reportażem, w którym ujawnił jego rolę w aferze związanej z brytyjską firmą Digit Serve, która oszukała 130 osób na prawie 40 mln zł. - Byłem akurat w jednej z warszawskich firm specjalizujących się w doradztwie kredytowym, z którą Boguś (Bagsik - red.) jest związany, i tam go spotkałem. Widziałem, że jest bardzo wściekły. Wziął mnie do drugiego pokoju i na komputerze puścił materiał TVN. Wkurzyło go, że w filmie oprócz niego pokazano też jego syna Bena - opowiada T. Bagsik miał kilkakrotnie powtórzyć, że autora reportażu „trzeba odstrzelić”. - Potem zaproponował mi 50 tys. euro za załatwienie sprawy. Chciał, żebym wziął to na siebie albo polecił osobę, która wykona zlecenie. Dodał, że jeśli tego nie zrobię, dziennikarza załatwią chłopaki z zagranicy - mówi T. Dlaczego były szef Art-B złożył taką propozycję akurat jemu? - Ubzdurał sobie, że mam jakieś niewyobrażalne kontakty i jestem najemnikiem - odpowiada rozmówca „Rz”. - Wprawdzie rzeczywiście byłem na wojnie na Bałkanach, ale jeździłem tam z transportami humanitarnymi. I żadnym najemnikiem nie jestem - tłumaczy. Ale nie chce wyjaśnić, czym się zajmuje i co dokładnie robił w byłej Jugosławii. Pytany, czy uczestniczył w jakimś innym konflikcie zbrojnym, odpowiada: - Proszę o inne pytanie. Niezbyt chętnie rozmawia o znajomości z Bagsikiem. Twierdzi tylko, że byłego szefa Art-B poznał w styczniu 2009 r. przez wspólnego znajomego.
Po otrzymaniu zlecenia na dziennikarza Marek T. szukał z nim kontaktu. Chciał go ostrzec. Udało mu się do niego dotrzeć za pośrednictwem jednej z poszkodowanych w aferze Digit Serve. - Powiedziałem, że dostałem na niego zlecenie i zasugerowałem, by o sprawie powiadomił prokuraturę. Obiecałem, że sam też złożę zeznania w tej sprawie i wszystko potwierdzę - opowiada T. Dlaczego ostrzegł dziennikarza? - Od początku byłem mocno zaskoczony tym zleceniem. Nie dałem jednak tego po sobie poznać. Wiedziałem, że Bagsik jest zdeterminowany, i kiedy się zorientuje, że nie chcę się zająć sprawą, zabójstwo zleci komuś innemu. Proszę uwierzyć, że naprawdę się bałem, iż ten dziennikarz może zginąć - wyjaśnia. Jak przypuszcza, Bagsik dowiedział się o jego rozmowie z Dariuszem G., bo otrzymał telefon z pogróżkami. Dzwoniła znajoma biznesmena, szefowa firmy, w której pomieszczeniach były szef Art-B złożył mu propozycję. - Straszyła mnie, że i ja, i moja rodzina będziemy mieć problemy - mówi T. O pogróżkach i okolicznościach zlecenia otrzymanego od byłego szefa Art-B T. w środę opowiedział w Prokuraturze Rejonowej w Piasecznie. - Mam nadzieję, że śledczy zarówno w mojej sprawie, jak i dziennikarza TVN nie ulegną żadnym naciskom - podkreśla. Kilka dni temu „Rz” ujawniła, że śledztwo w sprawie gróźb karalnych wobec dziennikarza TVN rzeczywiście jest w Piasecznie prowadzone. - Przesłuchano świadka - przyznaje „Rz” Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie. - Ze względu na dobro śledztwa nie ujawniamy jednak jego danych ani treści zeznań. O sprawie próbowaliśmy porozmawiać z Bagsikiem, ale podobnie jak Dariusz G. odmawia komentarza. Wody w usta nabrały również władze TVN. - Ze względu na dobro śledztwa i bezpieczeństwo dziennikarza nie udzielamy komentarzy - uciął rozmowę z „Rz” Karol Smoląg, rzecznik stacji. Krystyna Mokrosińska, szefowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, przyznaje, że w takiej sytuacji najważniejsze jest zadbanie o bezpieczeństwo dziennikarza. Podziela stanowisko TVN. - W tym momencie dałabym szansę prokuraturze na wyjaśnienie sprawy - mówi „Rz”. Piotr Nisztor
Każdy z każdym się miłuje Jeszcze szczęśliwcy, którzy zwyciężyli w konkursie na obsadzenie lukratywnych synekur w tak zwanym Parlamencie Europejskim nie zdążyli swymi zadami zasiąść na majestatach, a już żydokomuna postawiła im zadania na najbliższą piatiletkę. Żydokomuna, jak wiadomo, jest awangardą wszechświatowej rewolucji. Ale tak samo, jak kucharz sobie nie gotuje, a żołnierz sobie nie wojuje, żydokomuna rewolucji nie robi dla siebie. To znaczy, oczywiście przede wszystkim dla siebie, realizując w ten swoisty sposób postulat ekonomicznego i politycznego panowania narodu wybranego nad resztą narodów mniej wartościowych („bo trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie - zrobić mydło!”), czyli złoty wiek dobrego fartu dla grandziarzy - ale oczywiście takich rzeczy nie trzeba głośno mówić („co pan mówisz takie rzeczy?!”) - bo głośno trzeba mówić, że wszechświatowa rewolucja odbywa się gwoli przychylenia nieba światowemu proletariatu. Prole - jak to prole - dają się cwanej żydokomunie napuszczać na różne społeczne inżynierie, różne „grab nagrabliennoje” - ale nawet i oni niekiedy zaczynają się orientować, że ktoś ich tutaj robi w konia i czasami nawet swoim dobrodziejom przeciągają smykiem po gardłach. Częściej jednak bywa za późno i potem następne pokolenia rozkopują doły wypełnione śmierdzącą, gnilną masą tak zwanego „nawozu historii”. Ale z rewolucją - jak z mesjaszami; kiedy jakiś okazywał się fałszywy, bo Wespazjan, czy Tytus popędzili mu kota, zaraz pojawiał się kolejny, oczywiście tym razem już prawdziwy i wszystko zaczynało się od początku. Tak samo żydokomuna; kiedy jeden proletariat zaczynał się jej bisić („ej Senatorze widzę, że się już ty bisisz!”), zaczynała szukać sobie nowych proli, których mogłaby uszczęśliwiać, jako, ma się rozumieć, ichnia awangarda, co to spija koniak ustami swoich przedstawicieli. Kiedy zatem dzisiaj pracownicy najemni, w przekonaniu, że już spenetrowali prawdę, albo rozglądają się za nowym Hitlerem, albo, testując własną odwagę, próbują awangardę straszyć demonstracjami pod hasłem: „poproszę pieczywko!” - żydokomuna obróciła swe argusowe oczy na proletariat nowy: kobiety, sodomitów i dzieci. Kobiety są niewątpliwie materiałem najlepszym; pracownik najemny patrzy, jakby tu się wzbogacić, a jak mu się to uda, na ogół staje się nieprzejednanym wrogiem żydokomuny. Ona też specjalnym nosem wyczuwa tę wrogość i nikogo tak nie nienawidzi, nikogo tak nie chłoszcze nieubłaganym biczem satyry, jak właśnie „drobnomieszczan”, czyli wzbogaconych proli. Kobieta zaś, nawet bogata - kobietą być nie przestaje, więc wystarczy tylko powtórzyć kuszenie z rajskiego ogrodu, żeby poczuła niewymowne cierpienia i z głębi gorejącego serca zaczęła kierować swe pożądanie ku „wyzwoleniu”. Dotyczy to, ma się rozumieć, kobiet o proletariackiej mentalności, ale kontrolowany przez żydokomunę system edukacyjny i przemysł rozrywkowy na krzewienie takiej mentalności jest właśnie ukierunkowany, więc tu sprawa jest stosunkowo prosta. Podobnie z sodomitami; wystarczy tylko namówić ich, żeby najintymniejszą kwestię jednym susem postawili w centrum politycznego zainteresowania, no a wtedy już można ich „bronić”, kto wie, czy nawet nie naprawdę. Ponieważ sodomici z natury rzeczy własnych dzieci nie miewają, żydokomuna nieubłaganym palcem wskazuje im dzieci cudze, zaganiane do wspólnej obory przemusu edukacyjnego, gdzie stanowią tak zwany materiał ludzki do eksperymentowania przez różne panie filozofowe, w które ani chybi musiał wcielić się słynny doktor Józef Mengele. Szerokie rzesze ludności, której wmówiono, że edukacyjna darmocha stanowi niezwykłą zdobycz socjalną, nawet nie ośmielają się pisnąć w obronie własnych dzieci przed inwazją sodomitów, śmiało wkraczających do publicznych szkół z programen perwertyzowania, z lekka tylko maskowanym pozorami edukacji o „orientacjach” - to znaczy informowaniem, kto, co i w jaki otwór komu wsadza. Jużci, wiadomo, że to właśnie jest pupilla scientiarum, summa lucis. Więc w „Gazecie Wyborczej” (czyżby, nawiasem mówiąc, przy ulicy Czerskiej w Warszawie rzeczywiście był jakiś anus mundi, skoro od tylu lat roi się tam takie kłębowisko owsików?) ukazał się zapis dyskusji sodomitów z panią Joanną Kluzik-Rostkowską, która w rządzie premiera Kaczyńskiego zajmowała się urawniłowką kobiet i mężczyzn - oraz ojcem Jackiem Prusakiem, wprawdzie jezuitą, ale baaardzo postępowym. Uczestnikiem dyskusji był też prof. Wiktor Osiatyński, od 15 lat kolaborujący z Instytutem Społeczeństwa Otwartego, założonym w Budapeszcie przez tak zwanego „filantropa” - jednego z największych finansowych grandziarzy. Sodomici, niczym dziady na odpuście, podnieśli łzawe lamenty z powodu „dyskryminacji”, to znaczy - że nikt nich nie podziwia, ani nawet nie chwali za - jak powiadają na Pradze - „paciakowanie w popielnik” i może by na takich suplikacjach poprzestali, aż dopiero profesor Osiatyński nakierował ich na właściwą drogę, to znaczy - na drogę politycznej poprawności, do której dostęp barykaduje Kościół. Okazało się bowiem, że pani Kluzik-Rostkowska, typowy produkt PiS - jest „przeciw, a nawet za” legalizacją małżeństw jednopłciowych, więc wydobywszy z niej to zeznanie sodomici dali jej spokój i obrócili się na ojca Prusaka. Niby jezuita, ale baaardzo postępowy, więc natychmiast się wyjaśniło, że nie taki diabeł straszny, bo ojciec Prusak wprawdzie do sodomitów nie przystał, ale wskazał im, którędy najłatwiej barykadę obejść, a nawet - jak ją rozebrać. Nawiasem mówiąc, nic się pod tym względem nie zmieniło od czasów Chorążego Pokoju: „nowe” musi przełamać opór „starego” - również przy pomocy „Biblii”, z której - na co zwrócił uwagę przewielebny ojciec - wypływa wszak rozkaz, żebyśmy się „miłowali” - bez precyzowania, czy od przodu, czy od tyłu. Kiedyś księża jeszcze po starmu wierzyli w Boga - że jak coś powiedział, to wypadało, choćby przez grzeczność udawać, że to respektujemy. Ale od tamtej pory teologia zrobiła takie postępy, że nie ma potrzeby przejmowania się takimi głupstwami, bo najważniejsze - żeby zdrowie było, no i oczywiście - żebyśmy się „miłowali”. W tej sytuacji już nie wypada się dziwić wykładni przeprowadzonej przez mego faworyta, JE abpa Józefa Życińskiego w liście pasterskim z 7 czerwca, że „polski kształt wolności stanowi wynik działania Ducha Świętego”. No proszę! Dotychczas uważaliśmy, że „polski kształt wolności”, w postaci kierowanej demokracji i kapitalizmu kompradorskiego, nadzorowanego przez razwiedkę, został ustalony w Magdalence przez generała Kiszczaka do spółki z „drogim Bronisławem” i zaufanymi drobniejszego płazu, a tu się okazuje, że generał to nie tylko „człowiek honoru”, ale przede wszystkim - tęgi plenipotent samego Ducha Świętego! Z jednej strony bardzo dobrze to świadczy o Jego Ekscelencji, że uczucie wdzięczności wobec generała za dokonanie absolucji generalnej nie jest mu obce, ale czy z tym Duchem Świętym aby trochę nie przesadza? SM
Panienki Któż z nas jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara? Być może tylko jeden redaktor Adam Michnik, bo nawet niezawisłe sądy nikomu nie pozwalają powiedzieć o nim złego słowa, no i ewentualnie - pan poseł Janusz Palikot, przed którym nawet przymierający głodem emeryci składają ofiary z oszczędności całego życia - ale wszyscy inni, to jeden w drugiego grzesznicy. W takiej sytuacji nie ma rady; trzeba pokutować. Wychodząc z tego założenia, w ostatnie dni minionego tygodnia oddawałem się srogiej pokucie, oglądając w państwowej telewizji, kierowanej, jak wiadomo, przez „byłego neonazistę”, transmisję festiwalu piosenki w Opolu.
Juliusz Słowacki uważany jest za wieszcza nie bez kozery, bo - jak się okazuje - przewidział wszystko, a już specjalnie - festiwal w Opolu. Do czegóż bowiem innego może odnosić się utwór głoszący, że „wolność jest jak gdyby posiadanie fletu; jeśli weźmie go człowiek muzyki nieświadom, piersi straci i uszy zatruje sąsiadom”. Nie mówię w tym przypadku o orkiestrze, która grała prawidłowo, ale o wykonawcach, którzy najzwyczajniej w świecie fałszowali, jakby w dzieciństwie słoń nastąpił im na ucho. Widać w tym efekty zalecanej przez Unię Europejską akcji afirmatywnej, której celem jest przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu poprzez wyrównywanie szans osób pod jakimś względem upośledzonych. Państwowa telewizja musi pod tym względem świecić przykładem, więc nic dziwnego, że właśnie tam akcja ta musi być prowadzona szczególnie intensywnie. Inne telewizje też nie chcą pozostawać w tyle i proszę - są efekty! Na estradzie opolskiego festiwalu pojawiło się mnóstwo tak zwanych panienek, które w kołach wojskowych nazywane są trochę inaczej, ale mniejsza o to. Z całą pewnością mają one mnóstwo jakichś ukrytych zalet - ale dlaczego zapragnęły akurat śpiewać, a co gorsza - pisać teksty piosenek - oto zagadka. Zresztą panienki płci męskiej wcale nie są lepsze - co ujawniło się zwłaszcza w dniu kabaretowym. „Otruł gościa kotletem, nazwał to kabaretem” - natrząsał się już sto lat temu Tadeusz Boy-Żeleński, ale przez ten czas nastąpiły wielkie zmiany i w programach kabaretów pokazanych w Opolu dominował humor, jakby to powiedzieć? Powiedzmy - sytuacyjny. Dominacja tego typu humoru świadczy, że w Unii Europejskiej ulegamy raczej kabaretowym wpływom niemieckim, a nie, dajmy na to, francuskim, jak w czasach „Zielonego Balonika”, albo angielskim - jak w czasach „Qui Pro Quo” - kiedy to pojawiały się race pur nonsensu. Ale pokuty nigdy za wiele, więc w poniedziałek zajrzałem jeszcze do „Gazety Wyborczej”, gdzie na religijny odcinek frontu ideologicznego rzucona została pani red. Katarzyna Wiśniewska. Sądząc z fotografii, jest to panienka jeszcze nie pokonana w walce z upływem czasu, a intelektualnie - jeszcze młodsza. Świadczy o tym przegląd katolickiej prasy, sporządzony głównie pod kątem, czy pismo cieszyło się z nowej, świeckiej tradycji świętowania 4 czerwca „upadku komunizmu”, albo nawet „ pierwszych wolnych wyborów” - bo i taki powód podawali jacyś słabiej poinformowani hunwejbini. Ponieważ objawy radości były raczej umiarkowane, a prawdę mówiąc - nie było ich wcale, pani red. Wiśniewska nie szczędzi przeglądanym pismom gryzącej ironii. Jakże to - powiada - czcicie 30 rocznicę pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, a wzdragacie się przed aprobatą jej następstw? Jestem pewien, że pani Wiśniewska pisze takie rzeczy serio i w dobrej wierze. Jako osoba młoda na pewno nie może pamiętać, że następstwem pielgrzymki Jana Pawła II w 1979 roku był bunt większości społeczeństwa przeciwko partii i polityczne zorganizowanie się narodu - z uwagi na międzynarodowe uwarunkowania - pod szyldem związku zawodowego. Natomiast 4 czerwca 1989 roku odbyły się kontraktowe wybory, podyktowane przez szefa wojskowej razwiedki, generała Kiszczaka gronu osób zaufanych, które podszyło się pod tamtą „Solidarność” - zgodnie ze znaną taktyką „złodziei szyldów”. Pani Wiśniewska takich rzeczy pamiętać nie może, a redaktor Michnik na pewno nie powie jej, jak było naprawdę, co wie, że nie wypada mówić o sznurze w domu wisielca, tedy nie wie, co czyni - podobnie jak panienki na festiwalu w Opolu. SM
„Młodzi” w Polsce i w Iranie Demokracja, jak wiadomo, to pełny spontan i odlot. Jak w tej sytuacji sprawić, by mimo wszystko była przewidywalna? Pewnej wskazówki udzielił kiedyś sam Mahatma Gandhi, wyznając w przystępie szczerości, że nic nie jest tak kosztowne, jak stworzenie wrażenia ubóstwa i prostoty. Tak samo i demokracja - pełny spontan i odlot mogą sobie być pod warunkiem, że ktoś starszy i mądrzejszy tym wszystkim kieruje. Weźmy taką Turcję, która jest państwem demokratycznym i nawet, wespół z innymi państwami NATO, krzewi demokrację w różnych krajach. Więc w Turcji wszyscy mogą brać udział w demokratycznych wyborach, ale jeśli wygrałaby je nie ta partia, co trzeba, to wojsko mówi krótko: nie - i w następnym głosowaniu wszystko już jest, jak się należy.
Ostatnio odbyły się demokratyczne wybory prezydenckie w Iranie, w których z jednej strony brał udział urzędujący prezydent Ahmadineżad, a z drugiej - kandydat do prezydenckiego urzędu Mir-Hosejn Musawi. Demokratyczne wybory wygrał prezydent Ahmadineżad, ale kandydat Musawi stwierdził, że to nieprawda i że to on wygrał. Zupełnie tak samo, jak w Stanach Zjednoczonych, kiedy wybory prezydenckie wygrali jednocześnie obydwaj kandydaci: Bush i Gore. O ile jednak Amerykanie ani nie wyszli z tego powodu na ulice, ani się nie zabijali, to Irańczycy - już tak. Wygląda na to, że Irańczycy są bardziej przywiązani do demokracji od Amerykanów, nie mówiąc już o nas, Polakach, z których większość w ogóle nie pofatygowała się na głosowanie do Parlamentu Europejskiego. Stany Zjednoczone i Unia Europejska popierają oczywiście Mira-Hosejna Musawiego, bo prezydent Ahmadineżad wiele razy publicznie bluźnił Izraelowi, a Musawi jeszcze nie miał ku temu okazji, więc to on jest naszym faworytem. Dlatego między wyborami prezydenckimi w Iranie i wyborami parlamentarnymi w 2007 roku w Polsce można zauważyć pewne podobieństwo. Otóż i tu i tam wielką rolę odegrali „młodzi”, którzy w tym celu „skrzykiwali się” przy pomocy telefonów komórkowych. Być może jest to czysty przypadek, ale tyle podobieństw na raz skłania do zastanowienia, czy przypadkiem ktoś starszy i mądrzejszy nie próbował dyskretnie na wynik tych wyborów wpłynąć. Pewności, ma się rozumieć, nie ma; jeszcze by tego brakowało - ale ci „młodzi” i te telefony komórkowe... Jeśli w jednym kraju, takim jak, dajmy na to, Polska mobilizacja „młodych” przynosi takie znakomite rezultaty w postaci upragnionego zwycięstwa Platformy Obywatelskiej, która obiecywała „normalizację stosunków” z sąsiadami, to dlaczego nie zastosować tej samej rutynowej metody w Iranie? Aż się prosi, żeby tam też zmobilizować „młodych”, zwłaszcza, że prezydent Ahmadineżad wielokrotnie bluźnił Izraelowi, a Mir-Hosejn Musawi - ani razu. SM
Niech to szlag! Jak (p/t „Pechowiec”) donosi tygodnik „PRZEGLĄD” "Mieszkaniec Nowej Soli zabrał rodzinę na czerwcowy piknik. Do fiata 126p zmieścił żonę i czwórkę dzieci - jedno u kobiety na kolanach, trójkę pozostałych na tylnym siedzeniu - oczywiście bez fotelików. Jego wycieczkę zauważyła policja, jednak tatuś zdołał umknąć policjantom. Następnego dnia - żeby uniknąć kłopotów - zgłosił na policji kradzież swojego samochodu. Niestety, trafił na policjantów, którzy widzieli go za kółkiem. Funkcjonariusze go poznali, krótko potem ustalili, że samochód stoi przed blokiem. Teraz nie tylko będzie musiał zainwestować w foteliki, ale jeszcze może trafić za kratki". Teraz kilka komentarzy: 1) Dzielny kierowca umknął „maluchem” stróżom tzw. prawa (czyli „lewa”). Pewno musiał jechać szybko i ryzykownie. Jak widać przepisy mające „zapewniać bezpieczeństwo” wywarły skutek odwrotny. Na szczęście: nic się nie stało. 2) Facet zaczął bezczelnie kręcić. Do jakich to kłamstw prowokują ludzi idiotyczne przepisy. I wysokie kary za ich nie przestrzeganie. 3) Najzupełniej normalny jegomość może teraz - na koszt podatnika - posiedzieć w więzieniu. Niby nic strasznego - więzienia to uniwersytety wrogów obecnego reżymu - ale (sądząc z marki automobilu) nie jest to człowiek zamożny, więc rodzina będzie miała poważne kłopoty.
A teraz merytorycznie. My car is my castle! Co kogo obchodzi, czy ja swoim samochodem przewożę krowę czy piątkę dzieci z żoną? To jest MÓJ samochód. Z całą pewnością facet wiozący żonę i czwórkę swoich dzieci jeździ bezpieczniej, niż jakiś playboy trzymający panienkę za kolano - na ten przykład. Jakim prawem policja miesza się do tego, co jest we wnętrzu prywatnego samochodu!!!? Melduję niniejszym, że JA, osobiście, przewoziłem raz 11 (jedenaścioro) brzdąców maluchem! Miały po ok 3 lat (zabierałem je z wesela na miejsce noclegu) - i jeszcze by mi się dwójka swobodnie zmieściła. Dziecko 3-letnie waży ok. 20 kg; dlaczego „maluchem” może jechać pięciu 100-kilowych facetów - a nie może dziesięcioro dzieci po 20 kg??!? Melduję też, że wszystkie te dzieci przeżyły ten eksperyment. Przy tym - to ważne - żadnemu z rodziców nawet do głowy nie przyszło, że ich życie jest bardziej zagrożone, niż gdyby rozwożono je czterema samochodami! Bo byli to myślący trzeźwo rolnicy (lepiej wysłać wszystkie z najtrzeźwiejszym i najlepszym kierowcą, niż...) a nie polscy (tfu!) „yntelygenci”, wymyślający te przepisy! Za Stalina i Hitlera nikt się nie wtrącał w to, jak ludzie wożą swoje lub cudze dzieci. Jak było za wczesnego Gierka - nawet nie pamiętam; pewno już były jakieś przepisy o liczbie osób w pojeździe - śp.Edward Gierek był „Europejczykiem” - ale milicjant pogroziłby mi palcem i poradził, bym jechał ostrożnie. Może łupnąłby mandat. Natomiast nikt nie groziłby za to WIĘZIENIEM!!! Wniosek ostatni: ten faszystowski przepis - podobnie jak tysiące innych, odbierających nam Wolność - został wprowadzony całkiem d***kratycznie. Jestem przekonany, że nawet na tym blogu rozlegną się głosy, że byłem „nieodpowiedzialny” zabierając tyle dzieciaków do „FIAT”a 126p. A w referendum taki przepis uzyskałby znakomitą większość. Taką, jaką uzyskał WCzc.Zbigniew Ziobro (CEP in spe). Bo Stalina można było powstrzymać od wtrącania się w prywatne sprawy ludzi - natomiast Tyran, któremu na imię „Większość”, to cham, który bez wahania włazi z butami, gdzie tylko może - by pokazać, że On, ten „Większość”, może z Jednostką zrobić co chce! Bo Tyran ma rozum, czasem nawet sumienie; Tyran-Większość nie ma ani jednego, ani drugiego. Tyrana można otruć lub ustrzelić - Tyran-Wiekszość nie ponosi nigdy ani za nic odpowiedzialności. JKM
Polski emeryt w 2030 roku Bez wydłużenia wieku emerytalnego lub dodatkowego oszczędzania na przyszłą emeryturę na starość będziemy biedować. Takie wnioski płyną z raportu "Polska 2030" przygotowanego przez rządowy zespół pod kierownictwem ministra Michała Boniego. Jak zapewnić dostatnią starość? Rozpoczynając życie zawodowe, musimy wybrać: albo zaczniemy dodatkowo oszczędzać na emeryturę 19 proc. swojej pensji, albo po osiągnięciu wieku emerytalnego będziemy dalej pracować. I to o 7,5 roku dłużej. Dzięki temu emerytura wyniesie 90 proc. ostatniego wynagrodzenia. W przeciwnym razie może to być zaledwie 40-60 proc. Na starość możemy dodatkowo oszczędzać w III filarze, czyli na indywidualnych kontach emerytalnych (IKE). Zachętą jest zwolnienie z podatku Belki. Z tego źródła miało pochodzić ok. jednej trzeciej przyszłej emerytury. Reszta z ZUS (I filar) i OFE (II filar). Jednak w IKE oszczędza zaledwie 854 tys. osób (do końca 2008 r. odłożyli 1,6 mld zł). Mogłaby to zmienić ulga w podatku dochodowym. Obywatelski projekt w tej sprawie jest w Sejmie. Przeciw uldze jest resort finansów. Podwójnie mogłyby zyskać osoby, które będą pracować dłużej - odłożą więcej pieniędzy i będą one dzielone przez mniej miesięcy. To zapewni wyższą emeryturę. - Dlatego tak ważne jest zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, bo dzisiaj Polki pracują pięć lat krócej - mówi dr Filip Chybalski, ekspert emerytalny z Politechniki Łódzkiej. Większość państw europejskich zrównała lub chce zrównać wiek emerytalny. Np. Niemki będą pracować do ukończenia 67 lat - tak jak mężczyźni, Estonki - do 63, a Łotyszki i Węgierki do 62. roku życia. W Polsce sprawa zrównania wieku od 1,5 roku jest w Trybunale Konstytucyjnym. Skierował ją tam rzecznik praw obywatelskich, który chce, by kobiety pracowały dłużej, co zapewni im większe świadczenia. - Czekamy na rozstrzygnięcie Trybunału i wtedy zdecydujemy, jak stopniowo dochodzić do wyższego wieku emerytalnego - mówi "Gazecie" Jolanta Fedak, minister pracy. Uważa, że najpierw trzeba ukrócić przywileje emerytalne, bo w Polsce 80 proc. osób kończyło pracę wcześniej, niż wynosi ustawowy wiek.
20 czerwca 2009 NIe bądź leń- idź coś zmień! Socjaliści przechodzą samych siebie, żeby nam zrobić niezwykle dobrze. Na przykład taki socjalista jak Michał Boni, który miał wielką odwagę, żeby publicznie przyznać się, że donosił na swoich kolegów, jako agent, teraz jest doradcą pana premiera Donalda Tuska i jak on coś powie, to tak jakby powiedział sam pan premier Donald Tusk. A co ostatnio powiedział? Właściwie nic takiego - to co zwykle! Że jest za budową najlepszego ustroju świata, a więc socjalizmu w wersji soft, bo na hard - przyjdzie oczywiście czas. I sprawdzi się zasada sformułowana przez Ayn Rand, że socjalizm najlepiej buduje się na stertach z ludzkich ciał(!!!). Sto osiemdziesiąt milionów ofiar komunizmu- to jeszcze za mało! Będą ćwiczyć dalej! Pan Michał Boni, w imieniu Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego ma nowy program, a wiadomo, że żeby coś „ ciekawego” obejrzeć w kinie, musi być nowy film, oczywiście najlepiej w starych dekoracjach. Ten nowy film będzie nosił tytuł i to nie roboczy , ale już zaakceptowany na kolejnym posiedzeniu Rady Ministrów ”Rządowa Strategia Rozwoju Polski”(???). Że ONI nie mają dość tych propagandowych łajdactw! Są niestrudzeni w ich wymyślaniu, propagowaniu i co gorsza - wprowadzaniu w życie! Pan Michał Boni stwierdził, że do sukcesu potrzebne są” wola i nakłady”(!!!). Najbardziej chyba nakłady, żeby nałożyć na wszystkich, a potem zgodnie z wolą rządzących zmarnotrawić, obskubując przy tym tych, których pieniądze zmarnotrawiono. Bo żeby nałożyć, trzeba najpierw mieć pomysł, i żeby go wprowadzić, trzeba najpierw uchwalić, a żeby uchwalić trzeba się najpierw zebrać, a żeby się zebrać trzeba ogłosić, a żeby ogłosić, trzeba mieć - wolę! No i dekorację, pardon - demokrację za sobą! Rządowe Centrum Studiów Strategicznych już jest, zamienione wcześniej z Centralnego Urzędu Planowania, w ramach ma się rozumieć likwidacji socjalizmu z komunizmem włącznie, a to jak wiadomo odbyło się 4 czerwca 1989 roku, o czym z wielkim zaangażowanie ogłosiła pani Joanna Szczepkowska i potwierdziła wielokrotnie. To musi być oczywiście prawda, bo w telewizji tylko prawdę mówią, przynajmniej od czasu rozgromienia komunizmu z socjalizmem. Rozprawiono się z nim niemiłosiernie, tym bardziej, że na wizji ciągle widzę te same blade twarze, które wcześniej budowały poprzedni ustrój, oczywiście dokooptowane zostały nowe, bo same stare, to byłby niestosowny nietakt i wielkie nadużycie wobec tych co uwierzyli, że wszystko się w Polsce zmieniło- łącznie z ustrojem. Bo czym się różni F-16 od Adama Małysza? - Adam Małysz nie tankuje w powietrzu. No i oczywiście nie tylko, ale jest to najważniejsza różnica, przyznacie państwo sami. Zresztą różnic jest znacznie więcej- trzeba ich tylko poszukać. To jest tak jak z tym sąsiadem, który chciał pożyczyć kosiarkę drugiemu sąsiadowi.. Sąsiad zapytał, czy może skorzystać z jego kosiarki do trawy. Oczywista mowa, że trawa. I że pożyczy, tylko , żeby sąsiad nie wyjeżdżał nią poza jego teren(???). Pan Michał Boni rżnie głupa opowiadając jakieś niestworzone historie o tym co nas czeka w 2030 roku(???), kiedy pana Boniego nie będzie już na świecie i będzie się smażył prawdopodobnie w piekle, nie tylko za to, że donosił na swoich najbliższych kolegów, ale za wypowiadanie publicznie oczywistych bredni, że długość życia wzroście o 5 lat, że, będziemy bogatsi, że będzie nam lepiej i takie tam duperele. Jeśli to tempo rozwoju biurokracji, płodzenia niesamowitej ilości przepisów i wprowadzania podatków się utrzyma- to z Polski nie pozostanie kamień na kamieniu, a Polacy obskubani, okradzeni i sparaliżowani, w większości przebywać będą w obozach reedukacyjnych, gdzie będą odpokutowywać za winy swoich ojców i dziadków, których świadomość była inna. Budowa nowego człowieka, o innej świadomości trwa i jak to się skończy- Pan Bóg jedyny raczy wiedzieć. Jest to realizacja marksowskiej tezy o zmianie nadbudowy, czyli świadomości człowieka, wykorzenienie go z tradycji i tradycyjnego myślenia, a na to miejsce wprowadzenie wymyślonych przez marksistów- socjalistów nieżyciowych wizji człowieka i jego stosunku do bliźniego. Bo w bazie, czyli fundamencie ekonomicznym- gmerają na co dzień! Proces ubezwłasnowolniania człowieka i jego własności trwa pod różnymi pozorami, na przykład pod pozorem opieki i dbania o środowisko. Przypadkowo zbiega się to z pogańskim ubóstwianiem przyrody, a eliminowaniem chrześcijaństwa z naszego życia. W Europie proces ten jest bardzo zaawansowany, kościoły świecą pustkami, a „ obywatele” zamiast być wiernymi dziesięciorgu przykazaniom - prawom Bożym, zmuszani są poprzez pogańskie ustawodawstwo- do wiary w prawa człowieka, kolejną utopię fundowaną przez socjalistów- ludzkości. Na razie pan Michał Boni będzie, w ramach „Rządowej Strategii Rozwoju Polski” i poprawy stopy życiowej „ obywateli” - forsował wydatki na boiska, świetlice, biblioteki i ogródki jordanowskie. O lodowiskach na razie nie ma mowy. Jak będą wzrastać wydatki, muszą wzrosnąć podatki. Jak rosną podatki, „obywatele” muszą stawać się coraz bardziej ubodzy, bo podatek jest częścią wartości pracy, którą rząd odbiera „obywatelowi”, a „obywatel” w tej materii nie ma nic do powiedzenia, dlatego właśnie, że jest „ obywatelem”, czyli niewolnikiem państwa. Jeśli mam wybór, czy mam być niewolnikiem państwa, czy niewolnikiem Pana Boga, jego dekalogu - wybieram Pana Boga. Socjaliści przez lata wmawiali ludziom, że są niewolnikami tradycji, kościoła, przykazań - i obiecywali wolność od tego wszystkiego. Proszę zobaczyć jaką mamy wolność od czasów tzw. Rewolucji Francuskiej. Już wkrótce nie będziemy mogli pokiwać palcem we własnym bucie, bez zgody socjalistycznego rządu. Jak pisał Paweł Jasienica, w jednej ze swoich książek :” Dla mieszkańca przedrewolucyjnej Francji, współczesny świat to jeden wielki dom niewoli”(!!!!). I to pisał w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku(???). Zobaczcie państwo, co socjaliści i wszyscy wrogowie wolności człowieka, zrobili z nami przez ostatnich czterdzieści lat? Ile nam przyrodzonego dobra, jakim jest nasza wolność - pozostało? Co jeszcze możemy, a czego już nie? I czego nie będziemy mogli? Bo postęp w temacie niewoli jest nieuchronny , w systemie zależności od państwa, a teraz superpaństwa, które tworzy się na naszych oczach.. Bo państwo socjalistyczne - to państwo zniewalające człowieka. Współczesne państwa to państwa wrogie człowiekowi, już dawno nie stojące na straży ludzkiej wolność, własności i życia. To państwa totalitarne!
Jak mówi towarzysz Boni o ostatnich osiągnięciach w Polsce; mamy wolny rynek, demokrację, prawa człowieka i społeczeństwo obywatelskie. Wolnego rynku oczywiście nie ma, prawa człowieka - to zaprzeczenie chrześcijaństwa, a społeczeństwo obywatelskie?
Ludowi nawet nie chce się pofatygować do urn, bo go socjaliści robią w konia na co dzień! Do wyborów chodzą - i owszem, wszyscy ci, co powiązani są z pożytkami płynącymi z demokratycznego państwa prawa urzeczywistniającego zasady biurokratycznej sprawiedliwości.. Oni mają wiele do stracenia! Zakładając, że tylko 2 miliony ludzi jest powiązanych z państwem i żyje z państwa i mnożąc tę cyfrę przez trzy, druga połowa plus jedno dziecko- otrzymujemy liczbę sześciu milionów ludzi, którzy będą chodzić do wyborów i głosować na PO, PiS, SLD i PSL I jeśli pozostałe dwadzieścia sześć milionów się nie ruszy i nie pójdzie głosować, na UPR, Libertas, Prawicę Rzeczpospolitej- nic się w Polsce nie zmieni.! I to jest straszne! Przychodzi baba do lekarza: - Od kiedy ma pani zeza?- pyta doktor. - Od kiedy moje bliźniaczki zaczęły biegać. Skoro mamy mieć demokrację, to muszą być głosy! Gdyby dwadzieścia milionów ludzi poszło głosować i nie głosowałoby na bandę czworga - to demokracja wymiotłaby dotychczasowych właścicieli folwarku o nazwie III Rzeczpospolita. A tak? „Nie ma takiej zbrodni i takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy.”(!!!). I właśnie mu ich brakuje! WJR
Przewidywalna, gorzka pigułka Inaczej niż większości dziennikarzy, zupełnie mnie nie zdziwił najnowszy sondaż CBOS, dotyczący postrzegania PRL. Paradoksalnie - bo można by go określić mianem zaskakującego. Oto od lat, we wszystkich kolejnych badaniach opinii, PRL oceniany był coraz gorzej, przybywało natomiast krytycznych ocen tego okresu. Przybywało też zwolenników ujawnienia materiałów lustracyjnych. I oto nagle - zmiana. Nieco więcej badanych (44 proc.) ocenia PRL pozytywnie, niż krytycznie (43 procent) - w poprzednim sondażu sprzed 8 lat tych ostatnich było 47 proc. 13 procent nie wie, jak oceniać czasy sprzed 1989 roku - w roku 2000 było ich 9 procent. Skąd ta zmiana? Jeśli chodzi o ogólną ocenę PRL, można byłoby powiedzieć krótko: kryzys gospodarczy, który pozbawił obywateli poczucia życiowej pewności, skłonił ich zarazem do większego sentymentu wobec czasów, w których co jak co, ale pewność zatrudnienia była zagwarantowana. Jest to zapewne część odpowiedzi, ale moim zdaniem nie cała i nie najważniejsza. Bo w tym samym badaniu zadawano też pytania bardziej konkretne, związane już tyleż z przeszłością, co ze współczesnością. I okazuje się, że 76 procent - czyli ogromna większość ankietowanych - uważa, że trzeba zakończyć rozliczenia. A 40 procent uważa, iż nie należy ujawniać żadnych materiałów IPN - dwa lata temu sądziło tak 25 procent. Taką zasadniczą zmianę - powtórzmy, przeciwną do wieloletniego trendu, w którym stopniowo brały górę postawy antypeerelowskie - da się wytłumaczyć w jeden, dla mnie przekonywujący, sposób. Zbieramy otóż owoce tego, co działo się w kraju w ciągu ostatniego półrocza. Zbieramy owoce sprawy Wałęsy, sprawy książki Zyzaka i wygranej przez obóz obrońców lidera "Solidarności" bitwy o pamięć. Dla wielu z tych obrońców jest to zapewne rezultat dziwny i nieprzewidziany. Nie tak przecież miało być. Obrona Wałęsy miała być - niektórzy spośród nich chyba naprawdę w to wierzyli - obroną tradycji wolnościowej, antykomunistycznej. Ale świadomość społeczna rządzi się swoimi prawami. Skoro chór niemal wszystkich mediów, autorytetów i bijąca rekordy popularności partia rządząca, skonfliktowana w dodatku ze zdecydowanie niepopularnym PiS-em i jeszcze mniej popularnym prezydentem, przez miesiące w niesłychanie agresywny sposób formułowały przekaz, dający się streścić zdaniem "Rozliczenia z przeszłością są złe", to nic w tym dziwnego, że w społecznych nastrojach nastąpiła zmiana. Jeśli rozliczanie PRL jest złe moralnie, a ponadto "obciachowe", to dlaczego wielu zwykłych ludzi ma nie wyciągnąć z tego wniosku, że w takim razie ten cały PRL nie był taki paskudny? Bo słowa mają moc sprawczą. Nawet w postpolityce. Dla wielu działaczy i zwolenników Platformy Obywatelskiej, tych o solidarnościowych korzeniach i solidarnościowej świadomości, jest to zapewne gorzka pigułka. Piotr Kwieciński
Czy Polacy znowu polubili PRL Zaskakujący wynik sondażu CBOS: 44 proc. badanych ma dobre zdanie o Polsce Ludowej. 76 proc. nie chce jej rozliczać. Maleje liczba krytykujących PRL. W porównaniu z badaniami z 2000 r. ubyło ich o 4 proc. - z 47 do 43. Zadowolonych jest wciąż tyle samo. A aż 76 proc. badanych jest zdania, że rozliczenie PRL należy pozostawić już wyłącznie historykom. - To przykład lenistwa intelektualnego i moralnego społeczeństwa - mówi "Rz" prof. Andrzej Szpociński, socjolog z Collegium Civitas. - Wolimy mieć święty spokój, niż zajmować się trudnymi rozliczeniami. Chcemy zamknąć za sobą przeszłość, by mieć małą stabilizację.
Dobre oceny PRL nie dziwią za to wieloletniej posłanki lewicy Izabelli Sierakowskiej. - Jaka to była ojczyzna, taka była, ale zawsze ojczyzna. Innej nie mieliśmy - mówi "Rz" Sierakowska. PRL najlepiej oceniają starsi respondenci (35 lat i więcej). 54 proc. z nich dobrze wspomina miniony ustrój. Wśród osób poniżej 34. roku życia ciepło myśli o PRL jedynie 24 proc. badanych, źle - 45 proc. - Wielu ludzi, którzy wówczas żyli, z czasem zapomina złe cechy tamtego ustroju. Pozostaje nostalgia za młodością - tłumaczy Szpociński. Respondenci odpowiadali też na pytanie, czy w PRL można było dobrze służyć Polsce, będąc np. członkiem PZPR (48 proc. uznało, że tak, 30 - nie), urzędnikiem (54 proc. - tak, 24 - nie) czy funkcjonariuszem SB (29 - tak, 49 - nie). - Zapisałam się w 1980 r. do PZPR, by służyć ludziom. Jestem przekonana, że większość członków partii czy urzędników myślała podobnie - mówi Sierakowska. Inaczej widzi to prof. Antoni Dudek, historyk UJ: - Wyniki nie zaskakują, gdy uświadomimy sobie, że w działalność opozycyjną w PRL angażowała się zdecydowana mniejszość społeczeństwa. Tymczasem z władzami czy z PZPR powiązanych było wielu Polaków. A nikt nie chce potępiać własnej przeszłości. Ankieterzy pytali też, czy IPN powinien udostępniać archiwa. 40 proc. badanych uważa, że nie należy ujawniać żadnych materiałów przechowywanych w Instytucie, a lata 1944 - 1989 trzeba uznać za zamknięty rozdział historii. 29 proc. jest zdania, że należy ujawniać tylko te, które dotyczą osób pełniących funkcje publiczne. Za ujawnieniem wszystkich opowiedziało się 24 proc. - Zadziwia niekonsekwencja Polaków. Z jednej strony twierdzą, że przeszłość powinni rozliczać historycy. Z drugiej chcą lata PRL uznać za rozdział zamknięty i de facto uniemożliwić badania nad nim - mówi Dudek. Jego zdaniem takie wyniki są efektem prowadzonej ostatnio nagonki pod adresem IPN. Jarosław Stróżyk
O peerelakach Już nieraz głosiłem, że mam do „badań opinii publicznej” stosunek taki jak do wróżenia z fusów - w przypadku Polski i jej „pracowni badawczych”, jeśli się weźmie pod uwagę ich historię, rozsądek nakazuje jeszcze większą wstrzemięźliwość aniżeli w przypadku „badania opinii” w ogóle. Podstawowym problemem wszak jest to, że nie wiadomo, co można uznać za „opinię publiczną”.
Jeśli uznamy, że jest to pewien skrót myślowy, za którym nic konkretnego nie stoi, to oczywiście taki termin się broni w granicach rozwijanego przez nas dyskursu o społeczeństwie. Jeśli jednak uznamy, że coś konkretnego i w dodatku mierzalnego się pod tym terminem kryje, wchodzimy na teren czarnej magii, gdzie można tworzyć, co tylko się chce, wedle własnego uznania i potrzeb. Pamiętając zaś, jakich magików od wytwarzania tego, co „naprawdę ludzie myślą”, mieliśmy za komuny i jakich mamy teraz, to możemy się domyślić, jak wielkie pole do nadużyć jest tu do dyspozycji. Co można uznać za moją opinię? To, co uważam teraz w jakiejś sprawie, czy też to, co uważałem przedwczoraj albo i przed paroma laty? A może to, co uważam niezmiennie od lat w jakiejś sprawie? No ale różnie z tym bywa. Przez jakiś czas np. uważam kogoś za przyjaciela, po czym nadchodzi godzina próby i okazuje się, że się srodze pomyliłem. Przez jakiś czas uważam kogoś za dobrego publicystę, po czym czytam jego książkę i okazuje się, że autor intelektualnie nie domaga. Przez jakiś czas uważam kogoś za niezłego polityka, po czym wykonuje on taką serię błędów, że zaczynam sądzić, że to baran. Oczywiście może być też w drugą stronę - uważam, że ktoś jest słabym politykiem, a nagle okazuje się niezłym strategiem i retorem. Nieważne. Ważne jest to, że błądzimy nieraz w ocenach, toteż mierzenie tego, co sądzimy o świecie wydaje się zajęciem niemal nonsensownym, chyba że - no i śmiem twierdzić, iż to jest clue całej sprawy - wszelkie „pomiary” tego, „co ludzie sądzą” o świecie służą wyłącznie temu, by nakłaniać ludzi do tego, by sądzili to, co każą im sądzić „autorytety”, „eksperci” oraz inne wpływowe osobistości, które uchodzą w mediach za „głosy rozsądku i ogółu”. Wtedy jednak nie powinno się tego rodzaju badań nazywać ustalaniem jakiejś opinii, lecz przeciwnie, jej sztucznym i celowym kreowaniem. Takim samym, z jakim mamy do czynienia w środkach masowego przekazu, w których osoby „wyróżnione” mówią nam, co mamy myśleć i jakich dobierać słów, by te myśli wyrażać tak, jak należy. Niedawno przeprowadzony „sondaż” instytucji zwanej szumnie „CBOS”, a więc jednego z centrów czarnej magii ukrywającego się za parawanem procedur naukowych, zdumiał redakcję „Rz”, ale, co ciekawsze, nie zdumiał P. Skwiecińskiego, który „przewidywał”, że taki może być „rozkład” owej „opinii publicznej” w kwestii peerelu. Otóż chcę powiedzieć jasno, że ja bez tego rodzaju badań wiem, że w Polsce żyją Polacy i peerelacy - i jest to konstatacja podbudowana wieloma latami przeżytymi na tychże ziemiach, z których to lat więcej jak na razie przyszło mi przeżyć w obozie koncentracyjnym zwanym „Polska Ludowa” aniżeli w postkomunizmie. Pan Bóg da, to może się ta szala przeważy na korzyść postpeerelu. Co odróżnia Polaka od peerelaka? Dla peeerelaka „Polska Ludowa” to był „w miarę normalny kraj”, którego „nie ma co się wstydzić” i który „jaki był taki był, ale był i innego nie mogło być w tamtych warunkach geopolitycznych”. Peerelak o swej ojczyźnie nie tylko mówi zwykle z charakterystyczną łezką w oku, ale też mówi to tonem nieco akademijnym, wplatając w swą przemowę wyuczone od lat formuły komunistycznej nowomowy. I on nie potrafi mówić ani myśleć inaczej. Pod względem mentalnym to przypadek beznadziejny, gdyż miele on w kółko te same wdrukowane przez inżynierów dusz treści: „odgruzowanie Warszawy”, „likwidacja analfabetyzmu”, „odzyskanie Ziem Zachodnich”, „awans społeczny chłopów i robotników”, „rozwój przemysłu ciężkiego”, „tysiąc szkół na tysiąclecie”, „bezpieczne granice”, „tania książka”, „darmowe urlopy”, „niska przestępczość” etc. Peerelaka nigdy nie obchodziły i nie obchodzą porównania stopy życiowej przeciętnego pracownika jakiejkolwiek branży z jego odpowiednikiem w krajach komunistycznych. Peerelak, patrząc na Zachód, widział i widzi zawsze: bezdomnych na tekturach, Amerykanów bombardujących napalmem wietnamską ludność cywilną, widzi dogorywających narkomanów, gangi, prostytucję i bogaczy, którzy przypalają cygara studolarówkami na oczach czarnoskórych służących. Dla Polaka peerel nigdy nie może zostać uznany za Polskę. Kiedyś w kwartalniku „Karta” było opublikowane wspomnienie jednego z polskich łagierników, który przybywszy po II wojnie (o ile pamiętam po 1956 r.) z ZSSR do „Polski Ludowej”, nieustannie śni, że tak naprawdę nie wypuszczono go z łagru, tylko śni mu się, że go wypuszczono. I co więcej, w tymże śnie śni mu się, że się budzi i jest na wolności, po czym uzmysławia sobie (w tymże śnie), że tak naprawdę nadal jest w łagrze. I tak bez końca. Peerelak ma swojej chorej duszy coś właśnie z tego łagiernika - świat obozowy nieustannie powraca i co więcej, jawi się jako „nie taki zły”. Z czasem kontury obrazu w pamięci się zacierają i tej chamówy, którą się odstawiało w kolejkach po mięso, tych wrzasków, gdy się mięso kończyło, tej szamotaniny kobiet w ciąży z udawanymi inwalidami, tych kolejek pod aptekami, tej całej walki o każdą głupią, codzienną rzecz - oraz upokorzeń z tym związanych - peerelak już nie pamięta, a nawet wspomniawszy je, uśmiecha się jak stary frontowiec pokazujący postrzałowe blizny na wieczorze kombatantów. Zło traci więc dla peerelaka swój realny kształt, przybierając postać jakiegoś mocno wyimaginowanego monstrum. „Nie było tak źle”, mówi z przekonaniem peerelak i nie ma żadnych wyrzutów sumienia z tego powodu. Jako człowiek, któremu pasiak przyrósł do skóry, nie zauważa on, że już po zlikwidowaniu obozu, nadal chodzi w pasiaku. Ewidentnym kłamstwem jest to, że peerelaków jest mniej więcej tyle, co Polaków. Obracam się w kręgu wielu ludzi i tych obozowych sentymentalistów nie spotykam niemal wcale. Owszem zdarza się (ale bardzo rzadko), że jakiś młody człowiek, powtarzając pewnie za dziadkiem zbowidowcem czy innym krewnym z sercem po lewej stronie, opowiada, jakie to zalety miała „Polska Ludowa” (oczywiście niezastąpionym miejscem, gdzie tego rodzaju głosy można jeszcze usłyszeć jest Polskie Radio), generalnie jednak trzeba by się nieźle naszukać (no, pomijając takie komunistyczne media, jak „Trybuna”, „Polityka” itp.), by znaleźć apologetów obozowego życia. Należy natomiast mieć świadomość, że do tego renesansu peerelu przyczynił się postpeerel, który nie tylko zachował życiorysową i prawno-instytucjonalną ciągłość z byłym sowieckim satelitą, ale i w sferze publicznej zadbał o to, by w żadnym wypadku obraz peerelu nie został „przerysowany”, tzn. by dyskusji o peerelu nie zdominowali „zoologiczni antykomuniści”. Z punktu widzenia nie tylko filozofii władzy III RP, której to filozofii podwaliny dali „ojcowie założyciele” przy okrągłym meblu, ale i pragmatyki codziennej urawniłowki po „obaleniu komunizmu”, do której włączyli się ludzie zarówno związani z peerelem (jak Olejnik, Miecugow, Walter, Wajda, Bratkowski etc.), jak i ci, co udawali, że nie mają z nim nic wspólnego (Michnik i jego załoga publicystyczna i artystyczna, „mazowiecczyzna”, jak to genialnie ujął Yarrok) - było to podejście uzasadnione i konsekwentne. Peerel wszak nie miał zostać „wykasowany” - wprost przeciwnie, miano pokazać, że z perspektywy czasu, a przede wszystkim z perspektywy „historycznego porozumienia ponad podziałami”, peerel nie mógł być „aż taki zły”. Innymi słowy, może komuś się po ryju dostało, może nawet ktoś w ziemi wylądował za sprzeciwianie się „Polsce Ludowej”, lecz „suma summarum” peerel jakoś dał się i bronić, i - jak dopilnowały media po 1989 r. - dał się lubić. Peerelu nie dało się wykasować, skoro w latach 50. (!) startowali jako autorytety medialne (w powstającej „Telewizji Polskiej”) O. Lipińska, A. Wajda, J. Fedorowicz, S. Tym, A. Drawicz itp., (że o szacownym A. Bardinim, który już we Lwowie za sowieckiej okupacji wiedział, po której stronie stanąć, nie wspomnę) - którzy później nadawali ton „obu stronom”, a więc i peerelowskiej, i „konstruktywnie-opozycyjnej” (tej z okresu III RP). Peerelu nie można było wykasować, bo w ten sposób należałoby wyrzucić do śmieci dokonania artystyczne właśnie takich ludzi, jak Wajda, Lipińska, a przecież „nie taka była umowa”. O wiele łatwiej więc było przyjąć po 1989 r. opcję „bij antykomunę” aniżeli uznać, że okres peerelu to czarna dziura w polskiej histori,. I tak pozostało do dziś. Mówi się czasami, że ktoś robi sobie z gęby cholewę. W przypadku Polski zrobiono cholewę z całego państwa. Mimo to jednak wydaje się, że Polaków z każdym rokiem przybywa, nie zaś, że przybywa peerelaków. Nie jest, rzecz jasna, wykluczone, że taki proces mógłby się pojawić, pod warunkiem, że III RP upodobniłaby się do peerelu całkowicie, co na razie, mimo usilnych prób tęczowej koalicji PO-PSL-SLD się nie udało. Zobaczymy wprawdzie, co przyniesie kryzys, ale na powtórkę gierkowszczyzny chyba tęczowa koalicja nie może liczyć, chyba że chodziłoby o gierkowszczyznę schyłkową, gdy pustoszeją sklepy, a zapełniają się ulice i stają zakłady. Tymczasem wspomniany przeze mnie Skwieciński uważa, że właśnie peerelaków przybywa, zaś wniosek ten wyciąga z sondażowego „przebadania” nieco ponad tysiąca osób pod kątem tego, jak się zapatrują na peerel: „Taką zasadniczą zmianę - powtórzmy, przeciwną do wieloletniego trendu, w którym stopniowo brały górę postawy antypeerelowskie - da się wytłumaczyć w jeden, dla mnie przekonywujący, sposób. Zbieramy otóż owoce tego, co działo się w kraju w ciągu ostatniego półrocza. Zbieramy owoce sprawy Wałęsy, sprawy książki Zyzaka i wygranej przez obóz obrońców lidera "Solidarności" bitwy o pamięć.” Należałoby więc wnioskować z tego, że dopiero od niedawna w mediach w naszym kraju zaczęło się zacieranie prawdziwego obrazu peerelu. Moim zdaniem nie jest to prawda. Tego obrazu nie można było znaleźć prawie w ogóle, a jeśli już to najwyżej w jakichś offowych opracowaniach historycznych czy jakichś programach radiowych czy telewizyjnych nadawanych w godzinach „niskiej oglądalności”. Ani nie powstały (pomijając jakieś drobne wyjątki, typu „Gry uliczne” Krauzego) filmy dokonujące rozliczenia poprzedniej epoki, ani, co jeszcze ciekawsze, nie otworzono archiwaliów TVP oraz radia, by pokazać, w jaki sposób media masowe służyły indoktrynacji, manipulacji, dezinformacji. Kiedy za czasów pampersów uruchomiono reedycję gniotów socrealistycznych z analizami poprzedzającymi emisję filmów, to niejeden poczciwiec rozrywał szaty, że się „szarga świętości” i dokonuje „inkwizycyjnego osądu nad sztuką” Doszło do tego, że nie ma żadnych (nawet on-line) dokumentacji prasy komunistycznej (codziennej i kolorowej), nie ma żadnych reedycji tego, co kiedyś stanowiło podstawowe medialne narzędzie inżynierii dusz, natomiast wznawia się „najzabawniejsze kroniki filmowe”, „Klossa” i tym podobne socrealistyczne knoty, mrugając porozumiewawczo okiem, że właśnie w „najweselszym baraku” nie było „aż tak źle”. Oczywiście wznawia się tylko wybrane seriale, a nie takie arcydzieła polskiego komunizmu, jak „Dyrektorzy” (młodzi zapewne nie wiedzą kompletnie, co to jest), „Punkt widzenia” czy „Daleko od szosy”. W ten sposób żyjemy w kulturowej magmie, która pozwala nam się poruszać tak, jak muchom w smole lub w czymś jeszcze bardziej śmierdzącym.
Skandal, czyli kąpiel w krawacie W mijającym tygodniu Wiesław Władyka, publicysta "Polityki", przepraszał Jerzego Buzka za nieobyczajne słowa wygłoszone w jednej ze stacji radiowych. Buzek - dla osuszenia łez po likwidacji polskiego przemysłu okrętowego, co było w interesie Niemiec - został poparty przez kanclerz Merkel na dekoracyjne stanowisko przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Tymczasem publicysta "Polityki" w sposób wulgarny zasugerował pozamałżeńskie relacje byłego premiera z kobietami. Pomijając styl i dosadność wypowiedzi Wiesława Władyki - który należy jednak do osób dobrze poinformowanych - trudno nie zauważyć, że polska opinia publiczna jest epatowana zabiegami o symboliczne, służące propagandzie rządowej, pozbawione realnego wpływu na Unię Europejską stanowisko dla Buzka. Tymczasem inni - Niemcy, Włochy i Francja - walczą o realne wpływy w przyszłej Komisji Europejskiej i kluczowe stanowiska. Przy okazji tej rozgrywki pojawiły się też wątki religijne i moralne. Przewodniczący Europejskiej Partii Ludowej Wilfried Martens stwierdził, że Silvio Berlusconi nie powinien wspierać kandydatury Mario Mauro na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego argumentem, że to praktykujący katolik i przyjaciel Jana Pawła II, bo to żadna przewaga nad protestantem Jerzym Buzkiem. W prasie europejskiej pojawiły się opisy ekscesów obyczajowych Berlusconiego z sugestią, że osłabiają one szanse Mauro.
W Polsce skandale obyczajowe bardziej dotyczą polityków kojarzonych z prawą stroną sceny politycznej niż z lewicą. Kilka miesięcy temu opisywano rozpad rodziny cieszącego się niegdyś ogromną sympatią byłego premiera i jego związek z młodszą o dwadzieścia lat kobietą. Emocje wywoływała zakończona w sądzie publiczna wymiana zdań między parlamentarzystami o wysokości alimentów płaconych przez innego z nich. W Europie bywa z tym różnie. Komisarz UE Günter Verheugen został przyłapany w stroju Adama na litewskiej plaży z Petrą Erler, którą zatrudnił w Komisji Europejskiej z pensją 11,5 tys. euro. Aferę wyciszono po tym, jak brukselski dygnitarz oświadczył, że jednak kocha "starą" żonę. Niemcy żyją aferą wywołaną przez 60-letniego Horsta Seehofera, premiera Bawarii i szefa konserwatywnej CSU, który dla wyborców jest przykładnym ojcem rodziny, a w rzeczywistości ma od lat kochankę i nieślubne dziecko. Przywódca komunistów na Ukrainie Petro Symonenko potwierdził romans z dziennikarką parlamentarną i to, że urodziła mu już syna. W Czechach Mirek Topolanek, lider centroprawicowej ODS, przyznał, że spodziewa się nieślubnego dziecka z wiceprzewodniczącą czeskiego parlamentu Lutą Talmanovą. Zresztą były premier Czech jest znany ze swego "swobodnego" stylu życia. Ostatnio został sfotografowany w towarzystwie pięciu kobiet w toples w willi Berlusconiego na Sardynii. 73-letni premier Włoch, broniąc siebie i gościa z Pragi, ironizując, tłumaczył kłopotliwą sytuację: "To oczywiste, że chodzą bez stanika, bo akurat kąpały się w jacuzzi. Widzieliście kiedyś, żeby ktoś się kąpał w marynarce i krawacie?". Skandale obyczajowe we Francji to standard. Francuzi - jak się to nieraz niewinnie tłumaczy - z przymrużeniem oka patrzą na wyskoki polityków, uznając je za "dowód ich człowieczeństwa". Nie przypadkiem w Europie kontynentalnej nieobyczajne zachowanie osób publicznych zazwyczaj uchodzi im na sucho. Inaczej jest w Wielkiej Brytanii i USA. W krajach anglosaskich skandal jest publicznie napiętnowany i zazwyczaj oznacza kres kariery politycznej. Ta odmienność podejścia wynika z tradycji religijnej i kulturowej oraz z różnić między liberalną moralnie masonerią francuską a bardziej purytańskim rytem szkockim. Może się ktoś zdziwi, co ma piernik do wiatraka? Należy jednak pamiętać - czemu nawet nie zaprzeczają sami "bracia światłości" - że historycznie rzecz ujmując, masoneria wywarła duży wpływ na kształtowanie modelu życia politycznego, jaki dziś mamy.
Jan Maria Jackowski
Przykład bezradności Zakopane nazywane jest „zimową stolicą Polski”. Stolica - jak stolica, ale dojechać do Zakopanego nie tylko zimą jest bardzo ciężko. Korki, korki i korki - jak na Piccadily; co świadczy o tym, że wchodzimy do Europy. Otóż z okazji Euro 2012 Polska miała wybudować kilka stadionów - co normalnemu miastu zajmuje trzy miesiące (a czterem miastom... też trzy miesiące) - a oprócz tego ile-ś tam kilometrów autostrad... I ja się teraz pytam: jak można liczyć, że państwo polskie wybuduje 2000 km autostrad, kiedy przez czterdzieści lat nie jest w stanie wybudować „zakopianki”? Istnieje teoria, że budowa „zakopianki” jest zahamowana, gdyż Wielcy Decydenci przylatują już do Zakopanego helikopterem, więc budowę szosy mają w nosie. Nie sądzę, by była prawdziwa. Na przeszkodzie budowie „zakopianki” nie stoją górale z Nowego Targu, nie stoją żadne obiektywne przeszkody, Nie ma żadnego problemu. Na przeszkodzie stoi tylko ogólna polska niemożność. Brak odważnych decyzyj. Gdym w "Dzienniku Polskim" pisał o tym, że wybudowanie "zakopianki" jest najprostszą rzeczą na świecie, nie przyszło mi do głowy, że dla wielu ludzi nie jest to bynajmniej rzecz "najprostsza na świecie"; wręcz przeciwnie: sądzą, że jest to problem bardzo trudny, skoro nikt go do tej pory nie rozwiązał. Tymczasem rozwiązanie jest bardzo proste - i nadaje się do zastosowania w większości takich zagadnień: zlikwidować linię kolejową - a na jej miejsce położyć drugą nitkę szosy... Każdy, kto stanie w miejscu, gdzie jest widok i na szosę, i na tory, zauważy, że szosą przemieszcza się na godzinę co najmniej pięć razy tyle ludzi, ile kolej przewozi torami. Gdyby nie to, że samochody wloką się w korkach i szybsze nie mogą wyprzedzać wolniejszych - przejeżdżałoby 15 razy tyle. Pociągi - to XIX wiek. Piękny wiek! Piękne pociągi... ale: jakie piękne były stegozaury JKM
21 czerwca 2009 Demokratyczne państwo Lewa widziane z Prawa... Dziewczyna przyprowadziła swojego chłopaka, aby poznała go matka. Po wizycie matka mówi: - Bardzo źle wychowany ten twój chłopak. Jak z nim rozmawiałam, to ziewnął z 10 razy.
- Mamo on nie ziewał, on próbował się odezwać! Ile razy można się odzywać , nie ziewając, na temat sparodiowanego prawa, jakie obowiązuje w Polsce.? Nie dość, że istnieją w Kodeksie Karnym tzw. widełki, czyli, różne możliwości orzekania kary dotyczącej tej samej sprawy, co powoduje poczucie niesprawiedliwości u skazywanych, to jeszcze opieszałość i długotrwałość wymierzania kary wprowadza dodatkowy zamęt. Polska jest oczywiście państwem prawników, ale nie prawa! Unia Polityki Realnej podała do sądu partię „Libertas” w trybie wyborczym, ponieważ Libertasi twierdzili, że są jedyną partią, która jest przeciwna wprowadzeniu w Polsce Euro i Traktatu Lizbońskiego. Co oczywiście jest nieprawdą? Ale chodzi mi o orzeczenia sądów. Sąd Rejonowy w Poznaniu przyznał w całości rację UPR, Sąd w Warszawie przyznał UPR rację częściowo, to znaczy zakazał Libertasowi powtarzać kłamstwa, ale odrzucił wniosek o zobowiązanie go do przeprosin. Sąd w Katowicach odrzucił pozew, uznając, że to, co mówili kandydaci Libertasu, nie oznacza iż jest to. stanowisko ich Komitetu Wyborczego, zatem nie można kierować pozwu przeciwko temu ostatniemu. Sad w Białymstoku natomiast odrzucił pozew w całości, uznając, że zacytowane w nim stwierdzenia wyrwane są z kontekstu, przez co sąd nie może ustalić, czy to, co w nich powiedziano, rzeczywiście z nich wynika(???). Czy to nie jest szopka? Gdyby UPR podała Libertas do sądów we wszystkich trzynastu okręgach, mogłoby się okazać, że we wszystkich trzynastu orzeczenia sądów są różne(!!!). A przecież na terenie Polski obowiązuje jednakowe prawo.. Chyba, że- nic o tym nie wiem- w każdym województwie obowiązuje inne prawo.! I to była zwykła, można by rzec błaha sprawa.. Wydawałoby się, że oczywista i jasna! A jednak.. Trudno tu nawet mówić i podejrzewać o stronniczości sądy.. Po prostu tak wygląda w Polsce sprawiedliwość! I to bez mickiewiczowskiego: „Wgrasz w polu- to wygrasz i w sądzie”! A teraz proszę sobie wyobrazić sprawy skomplikowane i dotyczące polityków z pierwszych stron gazet..? Inną metodę stosuje były radny Platformy Obywatelskiej( mandat złożył 8 czerwca z funkcji radnego Sejmiku Województwa Zachodniopomorskiego ), pan Radosław Majdan, który przed koszalińskim wymiarem sprawiedliwości stawił się…….z mamą(???). Byłej żony Dody nie było! Ma teraz nowego narzeczonego! Jest młoda- całe życie przed nią! Piłkarz oskarżony jest o napaść rok wcześniej na policjantów w Mielnie. Oskarżeni są również koledzy radnego Majdana. Koledzy nie byli radnymi Sejmiku Województwa Zachodniopomorskiego. Choć pani Halina była bardzo zdenerwowana, starła się nie pokazywać tego po sobie. Była uśmiechnięta gdy, syn przedstawił sądowi swoją wersje wydarzeń starcia z policją. To jest metoda neutralizacji składu sędziowskiego… A nusz przyprowadzenie mamy wpłynie w jakimś stopniu na decyzję sądu? Gdyby jeszcze przyprowadził dziadka i babcię- ooo.. To wtedy mógłby liczyć na pełną przychylność.! Dody dobrze, że nie przyprowadził, bo mogło by jej się wyrwać jakieś niecenzuralne słowo i wtedy wszystko wzięłoby w łeb. A tak jest przynajmniej szansa.. Co innego w sądach niemieckich. Za naruszenie nietykalności cielesnej stewardesy, Jan Maria Rokita może powędrować nawet na pięć lat do więzienia. To jest górna granica. W granicy dolnej- miesiąc do odsiadki. Naruszenie nietykalności cielesnej to nie tylko ciężkie pobicie. To także oplucie, popchnięcie lub szarpanie. Poza tym za awanturę grozi mu grzywna. Zebranie dowodów potrwa jeszcze kilka tygodni, ale pan Jan Maria Rokita ma w polskim Sejmie wielkich przyjaciół. Sześćdziesięciu posłów i senatorów podpisało pismo skierowane do ambasadora Niemiec w Polsce Michaela H. Gerdtsa, w którym domagają się interwencji, przeprosin i zadośćuczynienia w stosunku do ex posła - Jana Marii Rokity.(???). Wielkiego Katona polskiej polityki.. Ciekawe jak zareaguje na to sąd niemiecki, naciskany przez ambasadora, a chociażby poinformowany.? Na pierwszym miejscu listy poparcia dla Jana Marii Rokity znajduje się jego najlepszy przyjaciel pan…. Jarosław Kaczyński(???). Może liczy na to, że pan Jan wstąpi kiedyś do Prawa i Sprawiedliwości, tak jak jego żona Nelly. Nie wiem, przyznam się państwu czy tę listę poparcia podpisał poseł Palikot, bo w końcu dzięki niemu JM Rokita został wyautowany z Platformy Obywatelskiej. Do apteki wpada blady, drżący chłopiec: - Czy ma pani jakieś środki przeciwbólowe?- pyta. - A co cię boli chłopcze? - Jeszcze nic, ale ojciec właśnie ogląda moje świadectwo. Ten dowcip będzie oczywiście nieaktualny jak demokratyczna władza wprowadzi zakaz stosowania klapsów, pod groźbą więzienia. Za taki dowcip - też będzie można dostać co nieco.. Na pewno nie klapsa! Ale za Jana Marię Rokitę zemścili się policjanci z Opola, którzy przeprowadzili akcję w Turawie. Namierzyli kilku przestępców zza wschodniej granicy. W czasie policyjnej akcji pomylono samochody i przez pomyłkę obezwładnili małżeństwo z Niemiec, które przyjechało do Turawy na wypoczynek. Małżeństwo dojeżdżało do promenady na jeziorem, gdy nagle otoczyła ich grupa uzbrojonych policjantów z grupy antyterrorystycznej. W kilka sekund oboje zostali wyciągnięci z auta i powaleni na ziemię. Doskonała , dobrze zorganizowana akcja. Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Oni nas w Lufthansie - a my ich - nad jeziorem, w ich własnym samochodzie. Policja szukała „Robura”, czyli Roberta M., który zajmuje się przemytem i handlem narkotykami, z ogólnopolskiej grupy zajmującej się tymi sprawami. Policjanci obawiali się, że „Robur” jest bardzo niebezpieczny, więc w zatrzymaniu uczestniczyło kilka patroli. Dobrze, że w pobliżu zdarzenia nie kręciło się więcej małżeństw niemieckich.. Kto wie, jakby to się dla nich skończyło! Teraz policja będzie musiała zapłacić odszkodowanie, bo państwo z Niemiec już udało się do kancelarii prawnej.. A do więzienia będą musieli udać się trzej bracia, którzy w obronie przed agresywnym recydywistą- zabili go! I to na cztery lata! Państwo nie potrafiło obronić mieszkańców wsi- obronili ją Oni! Trzej wspaniali! Może prezydent by zrobił coś w tej sprawie, ale wychylił się minister Ziobro, próbując propagandowo coś ugrać dla siebie. Jeśli publiczna prośba Zbigniewa Zioby, dystansująca się od Jarosława Kaczyńskiego, nie zadziałała negatywnie na decyzje pana prezydenta - bracia wyjdą na wolność! A jeśli konflikt nastąpi w samym PiS-ie - bracia pójdą siedzieć! Bo sprawiedliwość w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości- to sprawa polityczna! Tak jak wiele spraw pozornie niepolitycznych! WJR
Każdy z każdym się miłuje Jeszcze szczęśliwcy, którzy zwyciężyli w konkursie na obsadzenie lukratywnych synekur w tak zwanym Parlamencie Europejskim nie zdążyli swymi zadami zasiąść na majestatach, a już żydokomuna postawiła im zadania na najbliższą piatiletkę. Żydokomuna, jak wiadomo, jest awangardą wszechświatowej rewolucji. Ale tak samo, jak kucharz sobie nie gotuje, a żołnierz sobie nie wojuje, żydokomuna rewolucji nie robi dla siebie. To znaczy, oczywiście przede wszystkim dla siebie, realizując w ten swoisty sposób postulat ekonomicznego i politycznego panowania narodu wybranego nad resztą narodów mniej wartościowych („bo trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie - zrobić mydło!”), czyli złoty wiek dobrego fartu dla grandziarzy - ale oczywiście takich rzeczy nie trzeba głośno mówić („co pan mówisz takie rzeczy?!”) - bo głośno trzeba mówić, że wszechświatowa rewolucja odbywa się gwoli przychylenia nieba światowemu proletariatu. Prole - jak to prole - dają się cwanej żydokomunie napuszczać na różne społeczne inżynierie, różne „grab nagrabliennoje” - ale nawet i oni niekiedy zaczynają się orientować, że ktoś ich tutaj robi w konia i czasami nawet swoim dobrodziejom przeciągają smykiem po gardłach. Częściej jednak bywa za późno i potem następne pokolenia rozkopują doły wypełnione śmierdzącą, gnilną masą tak zwanego „nawozu historii”. Ale z rewolucją - jak z mesjaszami; kiedy jakiś okazywał się fałszywy, bo Wespazjan, czy Tytus popędzili mu kota, zaraz pojawiał się kolejny, oczywiście tym razem już prawdziwy i wszystko zaczynało się od początku. Tak samo żydokomuna; kiedy jeden proletariat zaczynał się jej bisić („ej Senatorze widzę, że się już ty bisisz!”), zaczynała szukać sobie nowych proli, których mogłaby uszczęśliwiać, jako, ma się rozumieć, ichnia awangarda, co to spija koniak ustami swoich przedstawicieli. Kiedy zatem dzisiaj pracownicy najemni, w przekonaniu, że już spenetrowali prawdę, albo rozglądają się za nowym Hitlerem, albo, testując własną odwagę, próbują awangardę straszyć demonstracjami pod hasłem: „poproszę pieczywko!” - żydokomuna obróciła swe argusowe oczy na proletariat nowy: kobiety, sodomitów i dzieci. Kobiety są niewątpliwie materiałem najlepszym; pracownik najemny patrzy, jakby tu się wzbogacić, a jak mu się to uda, na ogół staje się nieprzejednanym wrogiem żydokomuny. Ona też specjalnym nosem wyczuwa tę wrogość i nikogo tak nie nienawidzi, nikogo tak nie chłoszcze nieubłaganym biczem satyry, jak właśnie „drobnomieszczan”, czyli wzbogaconych proli. Kobieta zaś, nawet bogata - kobietą być nie przestaje, więc wystarczy tylko powtórzyć kuszenie z rajskiego ogrodu, żeby poczuła niewymowne cierpienia i z głębi gorejącego serca zaczęła kierować swe pożądanie ku „wyzwoleniu”. Dotyczy to, ma się rozumieć, kobiet o proletariackiej mentalności, ale kontrolowany przez żydokomunę system edukacyjny i przemysł rozrywkowy na krzewienie takiej mentalności jest właśnie ukierunkowany, więc tu sprawa jest stosunkowo prosta. Podobnie z sodomitami; wystarczy tylko namówić ich, żeby najintymniejszą kwestię jednym susem postawili w centrum politycznego zainteresowania, no a wtedy już można ich „bronić”, kto wie, czy nawet nie naprawdę. Ponieważ sodomici z natury rzeczy własnych dzieci nie miewają, żydokomuna nieubłaganym palcem wskazuje im dzieci cudze, zaganiane do wspólnej obory przemusu edukacyjnego, gdzie stanowią tak zwany materiał ludzki do eksperymentowania przez różne panie filozofowe, w które ani chybi musiał wcielić się słynny doktor Józef Mengele. Szerokie rzesze ludności, której wmówiono, że edukacyjna darmocha stanowi niezwykłą zdobycz socjalną, nawet nie ośmielają się pisnąć w obronie własnych dzieci przed inwazją sodomitów, śmiało wkraczających do publicznych szkół z programen perwertyzowania, z lekka tylko maskowanym pozorami edukacji o „orientacjach” - to znaczy informowaniem, kto, co i w jaki otwór komu wsadza. Jużci, wiadomo, że to właśnie jest pupilla scientiarum, summa lucis. Więc w „Gazecie Wyborczej” (czyżby, nawiasem mówiąc, przy ulicy Czerskiej w Warszawie rzeczywiście był jakiś anus mundi, skoro od tylu lat roi się tam takie kłębowisko owsików?) ukazał się zapis dyskusji sodomitów z panią Joanną Kluzik-Rostkowską, która w rządzie premiera Kaczyńskiego zajmowała się urawniłowką kobiet i mężczyzn - oraz ojcem Jackiem Prusakiem, wprawdzie jezuitą, ale baaardzo postępowym. Uczestnikiem dyskusji był też prof. Wiktor Osiatyński, od 15 lat kolaborujący z Instytutem Społeczeństwa Otwartego, założonym w Budapeszcie przez tak zwanego „filantropa” - jednego z największych finansowych grandziarzy. Sodomici, niczym dziady na odpuście, podnieśli łzawe lamenty z powodu „dyskryminacji”, to znaczy - że nikt nich nie podziwia, ani nawet nie chwali za - jak powiadają na Pradze - „paciakowanie w popielnik” i może by na takich suplikacjach poprzestali, aż dopiero profesor Osiatyński nakierował ich na właściwą drogę, to znaczy - na drogę politycznej poprawności, do której dostęp barykaduje Kościół. Okazało się bowiem, że pani Kluzik-Rostkowska, typowy produkt PiS - jest „przeciw, a nawet za” legalizacją małżeństw jednopłciowych, więc wydobywszy z niej to zeznanie sodomici dali jej spokój i obrócili się na ojca Prusaka. Niby jezuita, ale baaardzo postępowy, więc natychmiast się wyjaśniło, że nie taki diabeł straszny, bo ojciec Prusak wprawdzie do sodomitów nie przystał, ale wskazał im, którędy najłatwiej barykadę obejść, a nawet - jak ją rozebrać. Nawiasem mówiąc, nic się pod tym względem nie zmieniło od czasów Chorążego Pokoju: „nowe” musi przełamać opór „starego” - również przy pomocy „Biblii”, z której - na co zwrócił uwagę przewielebny ojciec - wypływa wszak rozkaz, żebyśmy się „miłowali” - bez precyzowania, czy od przodu, czy od tyłu. Kiedyś księża jeszcze po starmu wierzyli w Boga - że jak coś powiedział, to wypadało, choćby przez grzeczność udawać, że to respektujemy. Ale od tamtej pory teologia zrobiła takie postępy, że nie ma potrzeby przejmowania się takimi głupstwami, bo najważniejsze - żeby zdrowie było, no i oczywiście - żebyśmy się „miłowali”. W tej sytuacji już nie wypada się dziwić wykładni przeprowadzonej przez mego faworyta, JE abpa Józefa Życińskiego w liście pasterskim z 7 czerwca, że „polski kształt wolności stanowi wynik działania Ducha Świętego”. No proszę! Dotychczas uważaliśmy, że „polski kształt wolności”, w postaci kierowanej demokracji i kapitalizmu kompradorskiego, nadzorowanego przez razwiedkę, został ustalony w Magdalence przez generała Kiszczaka do spółki z „drogim Bronisławem” i zaufanymi drobniejszego płazu, a tu się okazuje, że generał to nie tylko „człowiek honoru”, ale przede wszystkim - tęgi plenipotent samego Ducha Świętego! Z jednej strony bardzo dobrze to świadczy o Jego Ekscelencji, że uczucie wdzięczności wobec generała za dokonanie absolucji generalnej nie jest mu obce, ale czy z tym Duchem Świętym aby trochę nie przesadza? SM
Przestałem rozumieć Platformę 12.02.2007 Z Andrzejem Olechowskim, jednym z założycieli PO, rozmawia Grzegorz Łakomski.
Którego myśliciela liberalnego uważa Pan za najbardziej znaczącego? Nie jestem liberałem w sensie dogmatycznym. Jeśli dziś określam się jako liberał, to głównie dlatego, że polska polityka stała się antyliberalna, a liberałowie są piętnowani. Nie myślę jednak ortodoksyjnie, nie kieruję się na co dzień pismami Hayeka czy Friedmana. Mam poglądy konserwatywno-liberalne. To, że Platforma nie podjęła stanowczej obrony prawa do demonstracji, wskazywało na zmianę jej stosunku do wolności obywatelskich. Chciałbym zrozumieć różnicę między Panem a Donaldem Tuskiem, którego krytykuje Pan za brak wierności ideałom liberalizmu. Odpierając krytykę Platformy, która nie stanęła w obronie marszu mniejszości seksualnych, powoływał się on na Johna Stuarta Milla. To, że Platforma nie podjęła stanowczej obrony prawa do demonstracji, wskazywało na zmianę jej stosunku do wolności obywatelskich. Właśnie w takich trudnych i kontrowersyjnych sytuacjach poznajemy, dla kogo prawa obywatelskie są nienaruszalne, a kto je relatywizuje.
Poglądy przewodniczącego Platformy Obywatelskiej, jak sam przyznaje, są bardziej konserwatywne niż wcześniej. Ale czy równocześnie są mniej liberalne? Czy Donald Tusk wysiadł z tramwaju “liberalizm” na przystanku “PO-PiS”? Nie śledzę wypowiedzi Donalda Tuska na tyle uważnie, aby dokonywać ich egzegezy. Z oceną rzeczywistych poglądów Platformy też mam kłopot - z trudem mogę sobie przypomnieć oświadczenie tej partii będące wyrazem jej stanowiska w jakiejś ważnej sprawie. Ta małomówność jest uderzająca w porównaniu z nowoczesnymi partiami w innych krajach. Jest też nierzetelnością wobec wyborców, którym trudno wyrobić sobie zdanie na temat postawy ideowej, programu i strategii partii. Tak jakby PO chciała ukryć swoją prawdziwą naturę, zamazać ją. Aby więc odpowiedzieć na pańskie pytanie, muszę oprzeć się tylko na wypowiedziach liderów PO w trakcie bieżących wydarzeń i polemik politycznych. Te prowadzą mnie do smutnego wniosku, że Platforma znacznie oddaliła się od mojego ideału, tak w sprawie praw obywatelskich, jak i w dziedzinie gospodarczej. Zdążyła np. już kilkakrotnie niejasno wypowiedzieć się na temat prywatyzacji, nie zdradza, jaki jest jej cel w tej dziedzinie. Porzuciła też plan ambitnej reformy podatkowej. Obie te kwestie są realnie i symbolicznie ważne dla rozróżnienia pomiędzy polityką etatystyczną a rynkową. Platforma przestała być jednoznacznie prorynkowa.
W stosunku do wartości konserwatywnych nie ma Pan zarzutu, wartości liberalne są, Pana zdaniem, za mało eksponowane. Platforma długo uciekała przed prezentowaniem własnego programu. Nie bez przyczyny - partie liberalne nie zdobywają dużego poparcia.
Mam dwie odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza jest taka: a co mnie to obchodzi? Ja chcę głosować z czystym sumieniem, a więc na partię bliską moim ideałom. Jest dla mnie bez znaczenia, czy będzie ona mała, czy duża. Jeśli mała, to chcę, aby była otwarta na sojusze, dzięki którym zrealizuje część swojego programu. I druga odpowiedź - w polityce jest się nie po to, by wygrywać wybory. To jest tylko droga do celu, którym jest pewne wyobrażenie dobra wspólnego. Polacy, jak każde społeczeństwo, potrzebują partii walczącej o ideały wolności i godności człowieka. Platforma dzisiaj taką partią nie jest. Jej liderzy pytani o cele najczęściej odpowiadają: “dobre rządzenie”, “dobre rozwiązania dla Polski” itp. Co to znaczy? Dla jednego dobre to słone, dla innego - słodkie.
Jest Pan jednak w uprzywilejowanej sytuacji. Jako jedna z trzech osób ma Pan moralne prawo wymagać od Platformy, by była wyrazicielem Pana poglądów. Przeciętni wyborcy wybierają najczęściej na zasadzie mniejszego zła.
Nie zgodzę się. Gdyby tak było, wybory na świecie wygrywaliby tylko kunktatorzy i oportuniści. A przecież co i rusz widzimy imponujące wygrane partii zapowiadających i realizujących istotne zmiany, mobilizujących energię ludzi na rzecz modernizacji oraz rozwoju. Zdobywają one 50 i więcej procent głosów. U nas mamy do czynienia z polityką niszową, partie starają się uzyskać 25-30 procent wyborców, do nich tylko mówią, ich napuszczają na elektorat innej partii podobnej wielkości. Platforma miała zerwać z tą praktyką. Podjęła się ambitnego zadania “uwolnienia całej energii Polaków - każdego z osobna i wszystkich razem”. Nie tylko wykształciuchów albo moherów. I powinna powrócić do tego zobowiązania. Zwłaszcza że dochodzi do otrzeźwienia dużych grup społecznych, które zaczynają dostrzegać, że program IV Rzeczypospolitej nic im nie daje, nie odpowiada na ich życiowe potrzeby, że jest tylko zabawą elit. Ci ludzie zapragną rozwiązań życiowych, odważnych i sprawdzonych, gdzieś indziej. Widzę wielką potrzebę i perspektywy dla dobrego programu o nastawieniu liberalnym. Tylko pod warunkiem wykonania ogromnej pracy pod względem wizerunkowym. Słowo liberał dla dużej części społeczeństwa jest równoznaczne z obelgą.
Nie upieram się przy słowie liberalny. Upieram się przy wolności i godności człowieka. Chodzi o program mający źródła w wolności człowieka i nakierowany na potrzeby człowieka. Tych terminów mogą używać przywódcy partyjni. Trudniej będzie wtedy przeciwstawić dobrą ideę solidarności “złej” idei wolności.
Platforma, Pana zdaniem, jest za mało obywatelska i za bardzo narodowa. A czy nie bywa też socjalna? Bronisław Komorowski zapowiedział w Życiu Warszawy, że PO powinna ocieplić swój wizerunek socjalny.
Jeśli próbą tego ocieplenia było hasło, które pojawiło się na billboardach podczas kampanii samorządowej: “żeby żyło się lepiej”, to, przepraszam, ale ręce opadają. Siermiężne, szare kolory wydawały się zapowiadać, że gdy PO dojdzie do władzy, to wypłaci każdemu po trzy złote pięćdziesiąt groszy. Polacy są dzisiaj dużo bardziej ambitni. Otworzyły się przed nimi wielkie możliwości wyboru i awansu życiowego. Nie potrzebują takiej mizernej daniny. Potrzebują natomiast, aby państwo ich wsparło w tym, co robią lub mogą zrobić. Przykładowo lepszym systemem edukacji, by polskie dyplomy liczyły się za granicą. Łatwiejszymi warunkami prowadzenia działalności gospodarczej. Niższymi podatkami. Dodajmy też, że nie ma bardziej socjalnej polityki niż polityka promująca przedsiębiorczość i wzrost gospodarczy. Partie, które nie promują rozwoju gospodarczego, są zdecydowanie antysocjalne.
W okresie działalności Jana Rokity w komisji śledczej zajmującej się aferą Rywina Platforma zyskała dużą popularność dzięki hasłom, którym Pan się sprzeciwia. Były to postulaty rozliczenia afer oraz silnego państwa.
Silne państwo i partia obywatelska wzajemnie się wykluczają. Postulat silnego państwa może przynosi popularność, ale nigdy nie uznam go za swój. Moja partia chce państwa, które służy obywatelom, a nie odwrotnie.
Silne państwo nie musi używać tej siły na co dzień, powinno jednak mieć taką możliwość w określonych sytuacjach - przekonują jego zwolennicy.
Państwo jest wspólnym wysiłkiem obywateli na rzecz przedsięwzięć, których nie są w stanie wykonać samodzielnie. Współczesny człowiek potrafi zrobić sam, z sąsiadami lub np. z kolegami z tego samego zawodu bardzo wiele i z każdym pokoleniem coraz więcej. Nie potrzebuje do tego państwa. Dlatego działania na rzecz rozbudowy i wzmacniania państwa są marnowaniem pieniędzy obywateli. Proszę mnie dobrze zrozumieć - nie jestem antypaństwowcem, potrzebujemy państwa jako regulatora, organizatora wielkich przedsięwzięć, elementu narodowej tożsamości i ciągłości, dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa. W tych dziedzinach powinno ono być silne, w sensie skuteczne i wydajne. Jednak historyczne doświadczenie Polaków i innych narodów dobitnie pokazuje, że rozbudowa państwa, powierzanie mu innych zadań i czynienie go muskularnym skutkuje patologiami i tragedią - uciskiem, cenzurą, centralnym planowaniem.
Kojarzony z podejściem propaństwowym Jan Rokita jest obecnie mocno zmarginalizowany. Zapowiada to wzmocnienie frakcji liberalnej w Platformie?
Nie wiem, przestałem rozumieć tę partię. Kiedyś sądziłem, że tłumi liberalny ton, aby dostroić się do przyszłej koalicji z PiS. Uważałem tę strategię za sensowną, mimo że powodowała ona wypychanie mnie z partii. Było to zrozumiałe, nie pasowałem tam. Liczyłem jednak, że moje ideały i postulaty w jakimś stopniu będą realizowane dzięki takiej koalicji. Braci Kaczyńskich uważam za radykalnych i szkodliwych i miałem nadzieję, że Platforma ich trochę utemperuje. Do koalicji nie doszło - z powodów, których nadal nie rozumiem - i dzisiaj nie wydaje się ona już możliwa. A mimo to liberalny ton nie odżył, jest nadal niesłyszalny. Tak jakby liberałów już tam nie było.
Postulaty programowe zaprezentowane ostatnio przez Jana Rokitę były efektem rocznej pracy prawie całego gabinetu cieni. Dostrzega Pan w nich liberalne tony?
Według słów Bronisława Komorowskiego i Bogdana Zdrojewskiego, jest to tylko jeden z elementów w pracy nad programem. Poczekajmy więc na sam program, który ma być uchwalony na kongresie partii. Kluczem do jego oceny będzie pytanie: ile w tym programie jest obywatela. Ile razy będzie w nim mowa o Polakach, a ile razy o Polsce.
Napisał Pan w jednym z tekstów, że w Platformie na boczny tor zeszły ambitne programy edukacyjne, dotyczące obniżenia barier dla przedsiębiorców oraz niskich podatków. Wszystkie te kwestie, łącznie z podatkiem liniowym, można znaleźć w projekcie programu przedstawionym przez Rokitę.
Świetnie, podatek liniowy pojawił się w kolejnym dokumencie programowym. Nie pojawia się jednak w realnych działaniach partii od czasów wyborów. Zbyt często deklaracje nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Platforma musi być bardziej słowna.
Po wyborach samorządowych pojawiły się informacje o Pańskich planach zaangażowania się w politykę. Myśli Pan jeszcze o powrocie do gry?
Nie mam takich planów. Jednak nigdy nie należy mówić “nigdy”. To będzie wyłącznie zależało od oblicza Platformy, jakie wyłoni się z debaty programowej. Jeżeli wyłoni się partia, w której nie będę się rozpoznawał, to zaangażuję się w powołanie nowej. Dziś jednak nad takim planem nie pracuję.
Kongres programowy PO jest planowany już w marcu. Wtedy można się spodziewać pierwszego ruchu z Pana strony?
Tak. Jeżeli będę mógł znów z czystym sumieniem głosować na Platformę, ponownie zapadnę w miłą bezczynność. Jeżeli jednak okaże się, że nie mam już swojej partii, będę musiał temu zaradzić.
Gdzie będzie Pan szukał sojuszników w takiej sytuacji?
Skoro nad tym teraz nie pracuję, nie zastanawiam się też nad partnerami. Póki co czekam z ufnością, że okaże się, iż wspólne przedsięwzięcie liberałów i konserwatystów jest jednak możliwe.
Z nurtem kojarzonym z Janem Rokitą Panu nie po drodze. Dopuszcza Pan możliwość współpracy z przedstawicielami liberalnej lewicy?
Nie po drodze jest mi z Janem Rokitą, od kiedy się gwałtownie zradykalizował. Gdy jeszcze był umiarkowanym konserwatystą w zgodzie i z sukcesem współtworzyliśmy Platformę. Chciałbym bardzo, aby odzyskał swój dawny umiar. Nie mam też żadnego problemu z socjaldemokratami. Dla mnie są oni, podobnie jak umiarkowani konserwatyści, normalnymi partnerami liberałów. Chciałbym więc, aby wreszcie powstała w Polsce prawdziwa partia socjaldemokratyczna.
POLITYCZNA AGENTURA WPŁYWU (5) - W SŁUŻBIE III RP 2008-09-19 „Niezależnie od tego, że udział w tym przedsięwzięciu bierze szereg osobistości politycznych o życiorysach związanych z opozycją wobec PRL, to zarówno Andrzej Olechowski, główny animator Platformy (zarejestrowany tajny współpracownik kontrwywiadu zagranicznego PRL), jak i jego bezpośrednie zaplecze intelektualno-organizacyjne w postaci funkcjonariuszy komunistycznych służb specjalnych (generałowie Petelicki i Czempiński) oraz grupa finansowego wsparcia (Business Centre Club, gdzie czołową rolę odgrywają byli pracownicy biur radców handlowych PRL-owskich ambasad) kojarzeni są z komunistycznym wywiadem - dawnym I Departamentem MSW. Platforma Obywatelska nie jest wyłącznie ekspozyturą "jedynki", ale w rękach realnej grupy kierowniczej stanowi użyteczne, w dużym stopniu kontrolowane narzędzie realizacji jej ekonomicznych interesów.” - z wypowiedzi Ludwika Dorna - "Nowe Państwo" (z 2.03.2001 r.) Korzeni Platformy należy szukać na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to ówczesny prezydent Lech Wałęsa powołał na szefa rządu J. K. Bieleckiego z marginalnej wówczas partii o nazwie Kongres Liberalno-Demokratyczny, na której czele stał Donald Tusk. W powstaniu KLD, o czym pisałem już w poprzedniej części, istotny udział mieli ludzie związani z wywiadem PRL - Wiktor Kubiak i Jacek Merkel. Ich sylwetki przedstawiłem we wpisie POLITYCZNA AGENTURA WPŁYWU (4) - PARTIA INTERESU. To najprawdopodobniej dzięki finansowemu wsparciu Kubiaka, młodej „partii liberałów” udało się szybko osiągnąć polityczny sukces. Jak opisuje ten związek Krzysztof Wyszkowski - „Za objaw zawarcia kontraktu można zapewne przyjąć moment, w którym „Przegląd Polityczny”, z wydawanego metodami podziemnymi brudzącego palce biuletynu, przeobraził się w eleganckie pismo drukowane na kredowym papierze, a KLD wprowadził się do nowych biur, do których wniesiono nowiutkie czarne meble. Współpraca rozwijała się znakomicie - Tusk organizował spotkania KLD w zajmującym całe piętro biurze Kubiaka w Hotelu Marriott, a Kubiak w fotelu pełnomocnika ministra prywatyzacji. Firma „Batax”, której WSW używało do operacji na Zachodzie, cieszyła się pełnym zaufaniem Tuska.” Jak na partię, która głosiła „pragmatyczny liberalizm”, potrzebę prywatyzacji i wolnego rynku oraz postulowała szybką integrację Polski ze strukturami zachodnimi i ostrożnie przeprowadzaną dekomunizacją, w szeregach KLD spotykamy szczególnie wielu tajnych współpracowników bezpieki. W przekazanym Sejmowi 4 czerwca 1992 r. wykazie byłych agentów wymienia się jako TW: Michała Boniego, Władysława Reichelta z Poznania (ps. "Adam") i Herberta Szafrańca ze Śląska (ps. "Grażyna").TW są również wśród parlamentarzystów z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, którzy zaraz po wyborach utworzyli z KLD wspólny klub Polskiego Programu Liberalnego: Tomasz Holc (ps. "Zenek") i Jan Zylber (ps. "Roman"). W KLD-owskim gabinecie Krzysztofa Bieleckiego, Michał Boni był ministrem pracy. Dyplomacją kierował tam Krzysztof Skubiszewski, współpracownik wywiadu o pseudonimie "Kosk", a resortem współpracy gospodarczej z zagranicą - Dariusz Ledworowski, także były agent wywiadu, o pseudonimie "Ledwor". Ten ostatni w 2001 r., gdy tworzyła się Platforma, znalazł się w gronie jej założycieli w Warszawie. W rządzie Bieleckiego, zaczynał swoją polityczną karierę Andrzej Olechowski - agent Departamentu I MSW, jako sekretarz stanu w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Wyborcy szybko zorientowali się w umiejętnościach „młodych liberałów” i w wyborach parlamentarnych, w roku 1993 pozbawili ich miejsc w Sejmie. Niezrażeni wyborczą porażką panowie z KLD w roku 1994 zjednoczyli swoje siły z Unią Demokratyczną, czego efektem było powstanie tzw.Unii Wolności, której wiceszefem został Donald Tusk. Warto odnotować, że przez cały czas działalności w UW, „liberałowie” z byłego KLD stanowili zwartą i wzajemnie się wspierającą grupę. Czas na rozstanie nadszedł w grudniu 2000r., a pretekstem stały się przegrane przez Tuska wybory na przewodniczącego Unii. Choć nie można wykluczać, że powodem odejścia ludzi KLD z UW były niespełnione ambicje polityczne obecnego szefa PO, bardziej skłaniałbym się ku tezie, że moment opuszczenia partii Geremka i Mazowieckiego, był ściśle zsynchronizowany z ówczesną sytuacją polityczną. Przez 10 lat istnienia III RP, wyborcy zdążyli nabrać przekonania, że wszyscy politycy, realizujący polityczne ustalenia „okrągłego stołu” i głoszący hasła liberalizmu gospodarczego, nie mają nic więcej do zaproponowania, prócz deklaracji bez pokrycia. Słusznie zauważono, że „zgrani” do końca politycy Unii Wolności nie są w stanie zapewnić trwałości układu III RP, co zresztą potwierdziły wybory parlamentarne 2001r.gdy UW uzyskała 3,1% głosów i nie weszła do Sejmu. Należało, zatem w porę „ewakuować” ludzi KLD z „tonącego okrętu” i po przegrupowaniu, przystąpić do realizacji kolejnego projektu, służącego ochronie interesów agentury. Niewykluczone, że „taktyczne” wyjście Unii Wolności z koalicji AWS było pierwszym elementem koncepcji budowania „nowej siły” politycznej. Klęska AWS, skutecznie rozbijanej przez ulokowaną wewnątrz agenturę, była łatwa do przewidzenia już w roku 2000. Kolejnym elementem tej koncepcji był udział w wyborach prezydenckich Andrzeja Olechowskiego. Człowiek, który sam siebie nazywał „dłużnikiem III RP”, był klasycznym przykładem kariery, jaką w niepodległej Polsce robili agenci komunistycznego wywiadu. W 1972 r. Andrzej Olechowski podjął współpracę w wywiadem PRL (rejestracja 4 listopada 1972). Wywiad załatwił mu w 1973 roku pracę w sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju - UNCTAD w Genewie, gdzie był zatrudniony do 1978 roku. Po powrocie do Polski podjął pracę jako adiunkt w Instytucie Koniunktur i Cen, a po uzyskaniu stopnia doktora (1979) został kierownikiem Zakładu Analiz i Prognoz, gdzie zapisał się do „Solidarności”. W roku 1982 roku Olechowski znów wyjechał pracować do UNCTAD. W tym czasie jego oficer prowadzący - Gromosław Czempiński został oficjalnie sekretarzem ambasady PRL w Szwajcarii. Współpraca tych dwóch trwała również w III RP. Olechowski był kontaktem Operacyjnym V Wydziału I Departamentu, który zajmował się RFN. W czasie spełniania swoich zadań zagranicznych TW „MUST” został „wypożyczony” II Departamentowi, czyli kontrwywiadowi. W latach 1985-87 prowadził działalność agenturalną w Banku Światowym w Waszyngtonie. Po powrocie do Polski, od 1987 r. został doradcą prezesa NBP, następnie w 1988 dyrektorem Biura ds. Współpracy z Bankiem Światowym. W latach 1989-91 był pierwszym wiceprezesem NBP, w latach 1991-92 - sekretarzem stanu w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Następnie, jak wielu innych PRL - owskich agentów, znajdujemy go w otoczeniu prezydenta Lecha Wałęsy. To dzięki jego rekomendacji, Olechowski został w roku 1992 ministrem finansów, a w latach 1993-95 był ministrem spraw zagranicznych. Ten „polityk do wynajęcia” - jak sam siebie nazywa, wykazywał niezwykłą wprost aktywność w różnych okresach III RP, tylko po to, by po zainicjowaniu sprawy, usunąć się wkrótce w cień. Pierwszą, „samodzielną” próbą polityczną Olechowskiego był „Ruch Stu”, powołany wspólnie z Krzysztofem Bieleckim, powstały na bazie tzw. Komitetu Stu, nieformalnej organizacji wspierającej w 1995 kandydaturę Lecha Wałęsy. Prawdopodobnie celem Olechowskiego, była reaktywacja mocno już zużytego KLD, gdyż od początku nalegał na połączenie obu partii i stworzenie koalicji z Unią Wolności. Gdy to się nie powiodło, Olechowski natychmiast porzucił Ruch Stu i wycofał się „w biznes”. To z „Ruchu Stu” wywodzą się późniejsi politycy PO - Aleksander Grad czy Paweł Graś. W wyborach prezydenckich 2000r Olechowski uzyskał 17,3% głosów, co nie było wynikiem rewelacyjnym. Wśród osób wspierających kandydaturę Olechowskiego znajdujemy całą plejadę PRL-owskiej agentury : Lecha Falandysza - (TW Wiktor), ministra w kancelarii Wałęsy, Roberta Mroziewicza - byłego podsekretarza stanu w MSZ i MON, Janusza Kaczurbę- podsekretarza stanu w Ministerstwie Gospodarki, Dariusza Ledworowskiego (KO/DI - „LEDWOR) - byłego minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Jana K. Bieleckiego. Wśród „współpracowników merytorycznych” znajdziemy Wojciecha Raduchowskiego-Brochwicza. Udział Olechowskiego w wyborach prezydenckich miał na celu wykreowanie go, jako człowieka politycznie niezależnego, odpowiedzialnego „męża stanu”, popieranego przez elektorat „elit” III RP. Sądzę, że celem wszystkich tych politycznych roszad, do którego konsekwentnie dążono, było stworzenie „nowej” formacji politycznej, w miejsce skompromitowanego KLD i nieudolnej Unii Wolności. Licząc na „krótką pamięć” Polaków, słusznie wytypowano na założycieli nowej partii „czystych politycznie” - Donalda Tuska i Andrzeja Olechowskiego, do których, w charakterze „kwiatka do kożucha” dodano Macieja Płażyńskiego. Nieprzypadkowo, wśród osób zaangażowanych w powołanie Platformy Obywatelskiej znajdziemy ponownie Jacka Merkla, nazywanego przez WSI „Bankierem” - którego wieloletnie związki ze wywiadem PRL i udział w firmie handlującej bronią przedstawiłem w poprzednim wpisie. To ten sam krąg ludzi Departamentu I MSW, z którego wywodzi się Olechowski, Czempiński czy Jasik. Wszystkich znajdziemy „na zapleczu” nowo powstającej Platformy. Tak na łamach SLD-owskiego "Przeglądu" (z 15.1.2001 r.) pisano o ludziach owej "jedynki": I pewnie im inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska bardzo się spodobała. Bo, po co płacić wszystkim partiom, kiedy można jednej, swojej? Po co antyszambrować u obcych, kiedy ma się wreszcie swoich? Po co wreszcie kiwać głową Millerowi czy Krzaklewskiemu, skoro Olechowski czy Tusk mówią tak, jak ludzie z pewnej półki myślą naprawdę? Wystarczy tylko się sprawdzić. To, czy jeden z najsilniejszych w Polsce układów, który do tej pory był wszędzie, czyli nigdzie, pójdzie na to sprawdzenie, jest jednym z najciekawszych pytań ostatnich godzin.” Ponieważ przedstawienie w jednym tekście, procesu powołania PO i błyskotliwej kariery medialnej tej partii, byłoby zadaniem ryzykownym, poświęcę temu tematowi kolejną, ostatnią już część wpisów o politycznej agenturze wpływu.
LUDZIE POLITYCZNEGO DEPARTAMENTU 2008-10-05 Politycy rządzącej partii mogą nadal spać spokojnie. Zakładam, bowiem, że zapoznali się z najnowszą wypowiedzią Andrzeja Olechowskiego i uspokoiły ich słowa jednego z „ojców” Platformy. Na insynuacje dziennikarek Rzeczpospolitej - „Media informowały, że pan mógłby się zaangażować w nową inicjatywę centrolewicową.” - Olechowski uspokaja: „Nie wybieram się, a poza tym nikt mi nie składał takich propozycji. Dla liberała socjaldemokraci są akceptowanymi i dobrymi towarzyszami drogi. Ale wyłącznie sojusznikami. Ja na pewno nie będę tworzył centrolewicy.” Ważna to deklaracja, bo jak pamiętamy wcześniej Olechowski wielokrotnie straszył kolegów z Platformy, że jeśli nie sprostają jego oczekiwaniom -„trzeba będzie stworzyć inną partię.” W tekście POLITYCZNA AGENTURA WPŁYWU- (6) - WRÓG WEWNĘTRZNY przypominałem o licznych wypowiedziach Olechowskiego, jasno określających status PO względem TW „MUSTA” - „Jeżeli wyłoni się partia, w której nie będę się rozpoznawał, to zaangażuję się w powołanie nowej. Dziś jednak nad takim planem nie pracuję.(…) Jeżeli będę mógł znów z czystym sumieniem głosować na Platformę, ponownie zapadnę w miłą bezczynność. Jeżeli jednak okaże się, że nie mam już swojej partii, będę musiał temu zaradzić.” W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, Olechowski jest już zdecydowanie mniej surowym recenzentem i choć dostrzega jeszcze drobne „szczegóły”, wymagające poprawek, czytamy słowa pełne „ojcowskiej” czułości - „mój rząd” i „moja partia”. Na uwagę zasługuje szczery, bo w pełni realistyczny głos, w sprawie pomysłu odbierania esbekom wysokich emerytur. „[…] jako minister finansów nauczyłem się, że nikomu nie można odebrać raz przyznanych świadczeń czy przywilejów. A wśród składanych propozycji nie widzę rozwiązań, które nie zostałyby zakwestionowane przez Trybunał Konstytucyjny. Dlatego boję się, że cała ta historia ma mało wspólnego z rzeczywistością, a dużo z piarem. Widać wyraźnie, że PO rzuca apetyczne kąski różnym grupom społecznym, żeby każdy powiedział: to są mili goście. Nie sądzę jednak, by zdecydowała się zaproponować rozwiązania, które nie przejdą próby Trybunału.”Podoba mi się ta ocena, bo uspokaja wszystkich zatroskanych „szaleństwem” Platformy esbeków, wskazując im, że „ Przecież wiadomo, że codziennie trzeba o czymś mówić. Jak długo można rozmawiać o wprowadzeniu euro czy reformie finansów, skoro mało kto się na tym zna? A w sprawie odbierania przywilejów esbekom parę osób może się wypowiadać” Nie obawiajcie się - zdaje się mówić Olechowski - bo ustawa jest skonstruowana w ten sposób, by mógł ją zakwestionować Trybunał Konstytucyjny, a całe zamieszanie w sprawie emerytur służy jedynie budowaniu piaru. Musiały również te słowa wpłynąć kojąco na towarzysza generała Czempińskiego, który snuł niedawno rozważania o emigracji, jeśli niecne pomysły PO doprowadzą do odebrania mu zasłużonej, esbeckiej emerytury. Pocieszający to fakt, że w III RP role, wyznaczone temu tandemowi przez wywiad PRL, nie uległy zmianie i nadal TW MUST jest cennym źródłem informacji dla swojego oficera prowadzącego. Można nawet zrozumieć troskę o finanse, jaką przejawia obecnie generał Czempiński, jeśli pamięta się fragment notatki szefa agencji wywiadu Zbigniewa Siemiątkowskiego z 1 sierpnia 2003r., na temat słynnego już wiedeńskiego spotkania Kulczyka z Ałganowem: "Wg Ałganowa, wejście Rosjan do Rafinerii Gdańskiej miało się odbyć poprzez Rotch Energy i Łukoil (...) Kulczyk twierdzi, iż osobą, która pośredniczyła w kontaktach z przedstawicielami Rotch Energy, był Gromosław Czempiński, koordynujący ponadto kontakty pomiędzy tą firmą i Łukoilem, za co był przez nie wynagradzany. Nie najlepsze ostatnio relacje Kulczyka z Czempińskim wynikają z roszczeń tego ostatniego do kwoty 1 mln USD za pomoc przy prywatyzacji TPSA" - napisał Zbigniew Siemiątkowski w notatce. Sam Czempiński zaprzeczył wówczas, jakoby współpracował z Rotch Energy i wyjaśnił, że między nim a Janem Kulczykiem są "bardzo poważne nieporozumienia". Nie wiemy, czy towarzysz generał odzyskał należy mu od Kulczyka milion dolarow, ale sądząc po jego wypowiedziach, związanych z perspektywą piarowego pomysłu Platformy, musi znajdować się w kiepskiej sytuacji materialnej. Tym trudniej, więc uwierzyć, by PO chciało pozbawić wysokich uprawnień emerytalnych jednego ze swoich założycieli. Przypomnę, że dobrze poinformowany funkcjonariusz tygodnika, którego nazwy nie wymienia się w towarzystwie ludzi kulturalnych - Marek Barański, twierdził jednoznacznie, że w roku 2001 doszło w warszawskim gmachu Intraco do spotkania kilku oficerów wywiadu z Czempiński. Generał miał tam nieskromnie powiedzieć: - „To nie jest Platforma trzech, tylko czterech. Tym czwartym jestem ja.”
W zebraniu uczestniczyli wówczas pułkownicy: Krzysztof Smoliński, Roman Deryło, Marek Szewczyk, Wojciech Czerniak i Zygmunt Cebula. Prawie wszyscy wywodzili się z byłego wydziału amerykańskiego Departamentu I (wywiadu) MSW. Czempiński miał poinformować zaufanych kolegów, że Platforma Obywatelska buduje grupę doradców specjalistów od służb specjalnych i oddziałów specjalnych w wojsku. W niedalekiej przyszłości spośród nich ukształtuje się przyszłe kierownictwo specsłużb. Czempiński namawiał kolegów do wsparcia tej inicjatywy, zachęcał do aktywnego włączenia się do działań na rzecz Platformy. Tak się składa, że jeden z oficerów, uczestniczących wówczas w spotkaniu, to osoba doskonale znana w tzw. układzie wiedeńskim. Warto może przypomnieć, co oznacza ten termin. Gdy pod koniec lat 80., funkcjonariusze SB, milicji i Wojskowych Służb Wewnętrznych stanęli w obliczu nieuniknionego upadku PRL, zadbali o to, by nie potłuc się zbytnio w „nowej” rzeczywistości III RP. Wielu z nich zaczęło wówczas wykorzystywać, zdobyte w czasie służby kontakty. Zaowocowało to prężnymi interesami w handlu broną, paliwami, alkoholem. Część byłych mundurowych założyła agencje ochroniarskie, inni odnaleźli się w branży finansowej. Przedsięwzięcia z góry skazane były na sukces, zwłaszcza, gdy działali w nich również sprawdzeni przez lata przestępcy. Większość przywódców przestępczego podziemia było informatorami bądź tajnymi współpracownikami SB, WSW i milicji. Część pracowała potem dla policji i UOP (potem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencji Wywiadu) oraz Wojskowych Służb Informacyjnych. Centrum dowodzenia tak potężnej machiny stał się Wiedeń. Jeszcze kilka lat temu można było w Wiedniu założyć anonimowe konto dostępne tylko na hasło i robić wielomilionowe operacje finansowe, o które nikt nie pytał. Być może właśnie, dlatego stolica Austrii jak magnes przyciągała także polskie przestępcze podziemie. Klasycznym niemal przykładem „kariery”, związanej z układem wiedeńskim jest pułkownik Wojciech Czerniak. W latach 1981-1985 pracował na dwóch etatach - jako konsul w polskiej ambasadzie w Wiedniu oraz funkcjonariusz Departamentu I MSW. W 1982 roku poznał Andrzeja Kunę. Podobno pomógł mu załatwić paszport konsularny. W roku 1996 Czerniak został mianowany przez ówczesnego koordynatora służb specjalnych, Zbigniewa Siemiątkowskiego, na stanowisko szefa Zarządu Wywiadu UOP. Było to zaraz po ujawnieniu afery „Olina”. Czerniak doprowadził do odejścia ze służby grupy oficerów, którzy rozpracowywali kontakty Władimira Ałganowa z polskimi politykami i urzędnikami. Nie powinno to nikogo dziwić, skoro przyjaciel Kuny, Aleksander Żagiel, pytany przez dziennikarzy o okoliczności zatrudnienia Ałganowa, wyznaje szczerze: „W swojej firmie zatrudniłbym sekretarza każdej ambasady, ale nie wiem, czy chcieliby przyjść do mnie do pracy. Poza tym na zatrudnienie Ałganowa dostałem zgodę z odpowiedniego ministerstwa. Pytałem też byłego szefa wywiadu UOP Wojciecha Czerniaka, czy wolno mi tak zrobić. Nie widział w tym problemu.” Nazwisko Czerniaka wymienia się, jako jednego z organizatorów wiedeńskiego spotkania Kulczyka z Ałganowem. Pułkownik Czerniak nie widział także problemu, by uczestniczyć jako pełnomocnik Kuny w zgromadzeniu wspólników spółki Promedia, należącej do Żagla i Kuny. Obecnie emerytowany „szpieg PRL-u” kieruje firmą Concordia Development, której właścicielami są Kuna i Żagiel. Jego żona, Anna, jest szefem Fundacji „Dr Clown”, którą założyli... Kuna i Żagiel. Na liście darczyńców Fundacji znajdują się takie tuzy biznesu jak: PFRON, Prokom Ryszarda Krauzego, fundacja Dar Serca Orlenu, Plus GSM, Giełda Papierów Wartościowych, Port Lotniczy im. Chopina w Warszawie czy też firma J&S, która dostarcza rosyjską ropę do Orlenu i Rafinerii Gdańskiej. Czy można zatem się dziwić, że towarzysz generał Czempiński, zwraca się do sprawdzonej, doświadczonej kadry, zachęcając ją do „aktywnego włączenia się do działań na rzecz Platformy”? Choć od spotkania w Intraco upłynęło już wiele lat, nie mogę nie zauważyć, że wielu towarzyszy z Departamentu I MSW potraktowało serio sugestie Czempińskiego i włączyło się czynnie w budowanie III RP. Czy zadowolenie Andrzeja Olechowskiego z rządów „jego partii”, wolno łączyć ze wsparciem, jakiego udzielają Platformie doświadczeni koledzy?
Olechowski na prezydenta. Podejście drugie 16.06.2009 PLATFORMA MA PROBLEM Z PLANAMI B. "TENORA" Andrzej Olechowski nie wyklucza swojego startu w wyborach prezydenckich za rok - informuje "Dziennik". Były "tenor" PO tym razem chce spróbować swoich sił z poparciem Stronnictwa Demokratycznego. A to psuje szyki Platformie. Olechowski miałby być kandydatem ruchu, który Paweł Piskorski - również były członek PO - buduje wokół Stronnictwa Demokratycznego. Lider SD nie przesądza sprawy, ale deklaruje: - Bardzo bym się cieszył, gdyby Andrzej Olechowski zdecydował się kandydować. Jeden ze współpracowników Piskorskiego jest przekonany, że Olechowski zgodzi się na start. - Nie trzeba go nawet bardzo namawiać. On tylko wyraźnie uzależnia decyzję od tego, kogo uda nam się zgromadzić wokół SD - przyznaje rozmówca "Dz". Jednego jest pewien: władze Platformy zrobią wszystko, by do tego nie dopuścić.
PO obawia się konkurencji Politycy Platformy obawiają się bowiem, że starcie jednego ze współzałożycieli partii z premierem może popsuć im szyki i odebrać głosy centrowych i centrolewicowych wyborców. A to zdecydowanie pomogłoby kandydatowi PiS. Oficjalnie jednak Platforma bagatelizuje zarówno ewentualną kandydaturę Olechowskiego, jak i całe Stronnictwo Demokratyczne. Ale tylko oficjalnie. Jak pisze gazeta, anonimowo przyznają, że ten temat coraz częściej pojawia się w różnych rozmowach. - Donald Tusk i Grzegorz Schetyna obawiają się takiego scenariusza. Uważają, że Piskorski może przejąć lewicowy elektorat - mówi "Dz" wysoki rangą polityk PO.
Kim jest Olechowski? Jak na kandydata "lewicowego" Olechowski ma nader bogate biznesowe CV. Jest członkiem rad nadzorczych takich instytucji jak Bank Handlowy, Euronet, Layetana Developments Polska oraz MCI Management S.A. oraz zasiada w komitetach doradczych ACE czy Citigroup Europe. Był wymieniany wśród polskich uczestników spotkań grupy Bildergberg, organizacji skupiającej najbardziej wpływowe osobistości biznesu i polityki. W polityce - przynajmniej krajowej - szło mu gorzej. W latach 90-tych był ministrem finansów (w 1992) oraz ministrem spraw zagranicznych w latach 1993-1995. Do polityki wrócił w 2000 roku, startując w wyborach prezydenckich, jednak Aleksander Kwaśniewski znokautował konkurencję i wygrał w pierwszej turze. W 2001 z Donaldem Tuskiem i Maciejem Płażyńskim zakładał PO. Rok później startował na prezydenta Warszawy, ale przegrał z Lechem Kaczyńskim i Markiem Balickim. Po tej porażce stopniowo wycofywał się z życia politycznego.
"Beton w polityce - Olechowski nie ma szans" 2009-06-18
- Czarnego konia w wyborach prezydenckich nie będzie. Andrzej Olechowski nie ma szans. Najlepszym miejscem dla Olechowskiego jest PO. Nie mam miejsca dla kogoś trzeciego. Scena polityczna jest zabetonowana przez cztery ugrupowania. Z nową partią będzie problem - powiedział wicepremier Grzegorz Schetyna, który był Gościem Radia Zet. Monika Olejnik: : A gościem Radia Zet jest wicepremier Grzegorz Schetyna, wita Monika Olejnik, dzień dobry.
Grzegorz Schetyna: : Dzień dobry pani, dzień dobry państwu. Monika Olejnik: : Co pan zaśpiewa dzisiaj byłemu premierowi, prezydentowi, dzisiaj są urodziny braci Kaczyńskich.
Grzegorz Schetyna: : To tylko „Happy birthdays”. Monika Olejnik: : No to słuchamy.
Grzegorz Schetyna: : Nie, dziękuję, to już osobiście może, jak będę miał tę przyjemność. Monika Olejnik: : A nie potrafi pan śpiewać?
Grzegorz Schetyna: : Potrafię, ale w radiu jeszcze nie śpiewałem, wszystko przede mną. Monika Olejnik: : No to najwyższa pora, nie?
Grzegorz Schetyna: : Dziękuję bardzo. Monika Olejnik: : Nie, a może „Sto lat” łatwiej będzie, nie?
Grzegorz Schetyna: : Nie, nie, też nie. Monika Olejnik: : No dobrze porażka, porażka Grzegorza Schetyny, patrzę na wyniki w „Rzeczpospolitej”, najlepszy premier po Tusku Grzegorz Schetyna - uuu, 9 proc., najlepszy Bronisław Komorowski - 23.
Grzegorz Schetyna: : No tak, to taka, zawsze jest tak, że jeżeli mówi się o popularności polityków, czy o tym, jakie mają w przyszłości funkcje obejmować to patrzy się przez pryzmat właśnie sympatii i popularności. To jest taki ranking. Ale jest sympatyczny, pokazuje, jak wielkie możliwości ma Platforma Obywatelska i ja na to tak patrzę. Monika Olejnik: : A kto by był najlepszym według pana premierem po Donaldzie Tusku?
Grzegorz Schetyna: : Najlepszym premierem jest Donald Tusk. Monika Olejnik: : No tak, ale po Donaldzie Tusku, bo Donald Tusk nie może być szefem Platformy, premierem i prezydentem.
Grzegorz Schetyna: : Tak, nie może być, ale jeszcze jest kilkanaście miesięcy do tego. Monika Olejnik: : Ale pamiętam, że pan powiedział, jak się zamkną wybory do europarlamentu to zamyka się pewien rozdział i rozpoczynamy następny rozdział, no więc rozpoczynamy następny rozdział.
Grzegorz Schetyna: : I tym rozdziałem są wybory samorządowe i prezydenckie, które odbędą się jesienią przyszłego roku. I do tegozczasu premier Tusk będzie premierem - głęboko w to wierzę. Co będzie później? Sytuacja i scena dynamiczna jest bardzo taka, bardzo intensywna i szybko wszystko się zmienia. Jaka będzie sytuacja za półtora roku trudno mi powiedzieć. Nie wiem, jak będzie, będzie jeszcze na pewno wtedy po wyborach prezydenckich, będą miesiące do zakończenia kadencji parlamentarnej, więc wszystko się może zdarzyć. To będzie też zależeć od wyniku, od wyborów prezydenckich, od ich wyniku, od sytuacji wewnątrz Platformy itd., itd., wiele rzeczy będzie wpływać na tę decyzję kto będzie premierem. Monika Olejnik: : No dobrze, ale kto będzie premierem, ale są już chyba jakieś pomysły, czy na przykład Jan Krzysztof Bielecki może być premierem, dzisiaj „Nasz Dziennik” donosi „Bielecki za Tuska”.
Grzegorz Schetyna: : Tak, ale to będziemy świadkami takiej giełdy, które będzie funkcjonować non stop, cały czas będzie nam towarzyszyć, tak uważam. Im bardziej intensywnie będziemy mówili o wyborach prezydenckich i tym, że Donald Tusk może być, jest prawdopodobnym kandydatem, a potem prawdopodobnym zwycięzcą tych wyborów, jeżeli będzie utrzymywać się wsparcie, poparcie dla Platformy to będzie giełda nazwisk jeśli chodzi o następców Donalda Tuska, to jest naturalne. Monika Olejnik: : No dobrze, ale czy jest wykluczony Jan Krzysztof Bielecki, czy żadne z tych nazwisk nie jest wykluczone.
Grzegorz Schetyna: : Nie jest wykluczone i to mówię zupełnie wprost i nie będzie wykluczone, dlatego że tak jak powiedziałem za kilkanaście miesięcy sytuacja może być zupełnie inna. Monika Olejnik: : No, ale co się takiego może zmienić?
Grzegorz Schetyna: : A, jest kryzys ekonomiczny w Europie, na świecie, nie wiadomo, jak będzie funkcjonować gospodarka, wierzymy, że będziemy sobie z nimi dobrze radzić tak jak dotychczas, ale wiele rzeczy może się zmieniać. Monika Olejnik: : „Nasz Dziennik” pisze, że Jan Krzysztof Bielecki jest najlepszym pomysłem, bo Donald Tusk chce uniknąć losu Aleksandra Kwaśniewskiego, a jak wiemy, kiedy Aleksander został prezydentem to SLD się rozsypało.
Grzegorz Schetyna: : Tak, ale to bardziej przez konflikt… Monika Olejnik: : Znaczy stracił wpływy w SLD.
Grzegorz Schetyna: : Kwaśniewski, Miller przez te nienajlepsze relacje między obu politykami. Ale tak naprawdę ja uważam, że też polska polityka się zmienia w dobrą stronę i wszyscy wyciągamy wnioski z tego, co działo się, co było doświadczeniem innych partii. Platforma Obywatelska mimo, że wygrywa wybory, ostatnie wygrała bardzo wyraźnie, te jeszcze bardziej, ale poprawia wynik, to znaczy uczy się na błędach innych partii, nie wiem, AWS, SLD tych partii, które wygrywały w bardzo przekonywujący sposób wybory, a potem wszystko traciły, przez takie złe, polityczne zachowanie, przez brak refleksji, przez pewność siebie. Monika Olejnik: : A czy Andrzej Olechowski kontrkandydatem, czy jest poważnym zagrożeniem dla Donalda Tuska w wyborach prezydenckich, bo Andrzej Olechowski nie wyklucza, że będzie kandydował.
Grzegorz Schetyna: : Ja myślę, że te ostatnie wybory potwierdzają, że chyba mamy taki scenariusz zabetonowania sceny politycznej, czyli te cztery ugrupowania są bardzo stabilne i one zajmują wielką przestrzeń polskiej polityki. Czy może się pojawić ktoś inny, nowa partia? Z nową partią będzie trudno. Natomiast czy jeżeli może pojawić się nowy kandydat, czy inny kandydat na prezydenta - zawsze taka możliwość istnieje. Czy ma szanse na wejście do drugiej tury, w moim przekonaniu nie. Monika Olejnik: : Nie, ale moje pytanie było inne, czy Andrzej Olechowski jest zagrożeniem?
Grzegorz Schetyna: : Uważam, że nie dlatego chcę do tego dojść. Kandydatami, którzy rozstrzygną między sobą wybory prezydenckie będą przedstawiciele dwóch wielkich bloków - Platformy i PiS, przedstawiciele, reprezentanci tych dwóch bloków staną przeciwko sobie w drugiej turze wyborów prezydenckich. Monika Olejnik: : Nie ma miejsca na trzeciego?
Grzegorz Schetyna: : Uważam, że w drugiej turze nie ma miejsca na nikogo innego, że nie będzie żadnego czarnego konia, że nic nowego się nie zdarzy. Monika Olejnik: : Ale skoro Andrzej Olechowski, jak wynika z badań „Rzeczpospolitej” jest na pierwszym miejscu w rankingu kto powinien zastąpić, kto powinien zostać szefem Platformy Obywatelskiej, 21 proc. to bardzo dużo.
Grzegorz Schetyna: : Bardzo dużo, to znaczy, że jest akceptowany jako osoba, która mogłaby poprowadzić Platformę Obywatelską i to jest sygnał dla Andrzeja Olechowskiego, że jeżeli chciałby wracać do polityki, do tej intensywnej obecności w polityce to najlepszą drogą, czy najlepszym miejscem dla niego jest Platforma Obywatelska. Monika Olejnik: : No, ale on jest w Platformie, to co on ma zrobić.
Grzegorz Schetyna: : Jest, no ale sama pani widzi, że w ostatnich dniach, czy tygodniach też pokazuje, czy daje do zrozumienia, że szuka innej drogi politycznej. Monika Olejnik: : Ale to chyba Platforma powinna mu coś zaproponować.
Grzegorz Schetyna: : Zobaczymy, będziemy… Monika Olejnik: : Nawet Platforma mu nie zaproponowała tego żeby kandydował w eurowyborach.
Grzegorz Schetyna: : Nie był zainteresowany wyborami. Monika Olejnik: : A ktoś go zapytał?
Grzegorz Schetyna: : Z tego, co wiem - nie chcę teraz się zarzekać, ale z tego, co wiem były konsultacje w tej kwestii, ale nie zmienia to faktu, nie namówi mnie pani tutaj na złą ocenę Andrzeja Olechowskiego. Ja bardzo dobrze go oceniam. Jeżeli by chciał, zechciał zaangażować się, tak jak powiedziałem, intensywnie w Platformę Obywatelską to zawsze jest i miejsce, przecież jest ojcem założycielem, prawo jego do tego żeby być w Platformie i mieć na nią wpływ jest ogromne. Monika Olejnik: : Czyli to jest taki apel Andrzeju wróć do nas, nie idź do Pawła?
Grzegorz Schetyna: : Nie, nie, to jest zbyt dojrzały polityk i osoba z wielkim doświadczeniem, nie mnie tu apelować do niego. Monika Olejnik: : Dobrze, czy Platforma Obywatelska będzie starała się zmienić konstytucję w sprawie takiej żeby ustrój był kanclerski, prezydencki?
Grzegorz Schetyna: : Chcielibyśmy o tym rozmawiać, na pewno potrzebna jest debata czy jesteśmy w stanie zapisać tą konstytucję i to w tym parlamencie, w taki sposób żeby nie dochodziło do takich emocjonalnych zdarzeń, złych zdarzeń dla polskiej polityki, jak te sprzed miesięcy, jeśli chodzi o politykę zagraniczną, o to kto ją realizuje. Monika Olejnik: : A jaki powinien być ustrój - kanclerski czy prezydencki?
Grzegorz Schetyna: : Ja uważam, że wszystko w Polsce jest zbudowane, cała konstytucja i cały system władzy jest zbudowane pod system kanclerski, czyli mocnego premiera. Czy, jak pamiętamy, jak pisana była konstytucja, tam chodzi o to, że… Monika Olejnik: : Żeby zmniejszyć rolę Lecha Wałęsy.
Grzegorz Schetyna: : No dokładnie tak, więc potem zmienił się prezydent. Monika Olejnik: : A teraz chodzi o to żeby zwiększyć rolę Donalda Tuska. Monika Olejnik: : A czy premier pana skrzyczał, zrugał za te słowa wypowiedziane
Grzegorz Schetyna: : Nie, nie. Monika Olejnik: : Już pan nawet wie jakie, że Donald Tusk i jednocześnie prezydentem i…
Grzegorz Schetyna: : Ja powiedziałem to w takim… Monika Olejnik: : I szefem partii.
Grzegorz Schetyna: : Tak, rzeczywiście chciałem się odnieść do prezydentury Lecha Kaczyńskiego, szczególnie w tych ostatnich miesiącach. Monika Olejnik: : Ale to źle zrobiło, to bardzo, to źle zostało odebrane, że to jest taka hucpa Platformy Obywatelskiej, że chcecie złamać konstytucję.
Grzegorz Schetyna: : Ale my nie jesteśmy partią, która jest postrzegana jako ta, która chce łamać konstytucję, czy chce ją naginać, wprost przeciwnie. Dlatego bardziej tak, to zostało, uważam, że tak zostało odebrane jako początek dyskusji, debaty, czy to jest temat i czy prezydentura powinna, czy może być polityczna, partyjna w Polsce. Monika Olejnik: : No nie może.
Grzegorz Schetyna: : Nie może. Ludzie w bardzo - i to moim zdaniem - to też ma wpływ na taką negatywną ocenę prezydentury Lecha Kaczyńskiego, że Polacy nie akceptują tej prezydentury, takiej prezydentury, nie akceptują też PiS. Monika Olejnik: : Ale politycy Platformy mówią, że tak samo polityczna była prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego, tak samo był prezydentem jednej partii, a miał wielką sympatię i wielkie zaufanie.
Grzegorz Schetyna: : Myślę, że nie był takim samym, chociaż był właśnie, nie chcę mówić o powodach czy przyczynach, ale ten konflikt jego z Leszkiem Millerem, ta wspólna obecność na przykład w Atenach przy wchodzeniu do Unii Europejskiej, pokazuje że Aleksandrowi Kwaśniewskiemu udawało się pokazywać, że nie jest partyjnym prezydentem i taki został w przekonaniach i w pamięci Polaków. Moim zdaniem to jest bardzo ważne. Lech Kaczyński nie będzie prezydentem, który będzie tak oceniany, dlatego powinniśmy przejść przez taką rozmowę, przez system, czy rzeczywiście reforma systemu władzy taka totalna całościowa, czy potwierdzenie, że prezydent powinien być ponadpartyjny, powinien być prezydentem wszystkich Polaków. Monika Olejnik: : A powinno być zapisane, że rodzina nie może rządzić?
Grzegorz Schetyna: : W konstytucji? Monika Olejnik: : No tak.
Grzegorz Schetyna: : Nie, chyba nie powinno być, znaczy nie, nie, tu pani żartuje, ale to jest problem bardziej emocjonalny, już personalny, a nie konstytucyjny. Monika Olejnik: : No, ale jak widać wszystko się może zdarzyć, więc…
Grzegorz Schetyna: : Ale już raz się zdarzyło i jestem przekonany, że więcej w Polsce się nie zdarzy. Monika Olejnik: : Czy warta jest dywidenda dla rządu, zabranie dywidendy PKO BP w zamian za prezesa PKO BP pana Pruskiego, pan Pruski straci stanowisko jeżeli bank PKO BP przekaże dywidendę do budżetu państwa.
Grzegorz Schetyna: : Nie, nie, to nie jest równoznaczne, to nie jest tożsame. Dywidenda to jest dla nas kwestia podstawowa ponieważ jest sytuacja ekonomiczna taka jaka jest, ona nie jest prosta i trudno sobie wyobrazić żeby właściciel, czyli Skarb Państwa nie sięgał do portfela i nie wyciągał pieniędzy w trudnym czasie. Monika Olejnik: : Ale problem jest w tym, że ten Skarb Państwa nie chce, ministerstwo Skarbu Państwa widać ma inne zdanie niż ministerstwo finansów, bo przedstawiciele państwa, w radzie nadzorczej głosowali przeciwko odebraniu.
Grzegorz Schetyna: : Byłem świadkiem, byłem przy rozmowie, uczestniczyłem w rozmowie z ministrem finansów, ministrem skarbu, tutaj stanowisko rządu jest jednoznaczne, 30 czerwca jest walne zgromadzenie akcjonariuszy i tam będą decyzje podjęte. Natomiast tutaj nie ma żadnej i nie powinno być żadnej kwestii. Jeżeli Skarb Państwa, jeżeli rząd mówi, że te pieniądze są potrzebne dla tego żeby wesprzeć budżet to taka jest decyzja i ona musi być po prostu wyegzekwowana. Ja nie widzę tutaj możliwości do negocjacji tych kwestii. Monika Olejnik: : Ale rada nadzorcza nie daje absolutorium Pruskiemu.
Grzegorz Schetyna: : Wnioskuje do walnego zgromadzenia, mam nadzieję, że walne zgromadzenie akcjonariuszy nie podzieli tego wniosku. Monika Olejnik: : No, ale ekonomiści krytykują ten pomysł, że można w inny sposób pozyskać pieniądze do budżetu, a nie w taki prosty, żeby pozbawiać PKO pieniędzy, które mogą być przeznaczone na kredyty.
Grzegorz Schetyna: : Akcję kredytową, można zrobić to w inny sposób. Ekonomiści analizują, politycy podejmują decyzje. To jest nasza odpowiedzialność pilnowania budżetu i regularności dopływu pieniędzy do budżetu i realizowania ustawowych zobowiązań budżetu. Nasze zobowiązania, nasze obligacje - i robimy to - ja uważam, że tutaj nie ma miejsca naprawdę na dyskusję. Tu musi być decyzja i jej egzekucja. Monika Olejnik: : O co chodzi ministrowi Kownackiemu, który mówi, że Jerzy Buzek nie jest jeszcze kandydatem.
Grzegorz Schetyna: : Nie wiem. Moim zdaniem psuje dobrą rozmowę i dobry klimat rozmowy prezydenta z premierem, chce pokazać, że - nie wiem - że ma inne zdanie, czy że nie popiera tego pomysłu. Sprawa jest zamknięta. To znaczy teraz trzeba wspierać Jerzego Buzka jako kandydata na szefa Parlamentu Europejskiego, bo wtedy kiedy zostanie formalnie zgłoszony jako kandydat Europejskiej Partii Ludowej, to znaczy, że wszystko jest w Parlamencie Europejskim dogadane, umówione, i że decyzja tak naprawdę podjęta. Monika Olejnik: : A co chodzi z Januszem Lewandowskim, że raz Platforma mówi tak, raz siak, raz jest kandydatem, potem za chwilę jest trzech kandydatów, bardzo zabawnie zmieniacie swoje zdanie.
Grzegorz Schetyna: : Ja staram się, nie - może to nie jest kwestia zmiany, to jest kwestia pokazania, że mamy kilka możliwości i jeżeli uda nam się osiągnąć stanowisko szefa Parlamentu Europejskiego dla Jerzego Buzka to nie wiemy, jakie będą możliwe następne rozdania w Parlamencie Europejskim, czy będziemy mogli się ubiegać o jedną z najważniejszych komisji, czy komisję, którąś z komisji gospodarczych, czy też jakąś z komisji średnich. Od tego uzależniamy możliwość, czy kandydaturę osoby, która będzie no predestynowana na to stanowisko. Monika Olejnik: : Ale Mikołaj Dowgilewicz się pośpieszył.
Grzegorz Schetyna: : Myślę, że tak, ucieszył się, że jesteśmy w stanie, uwierzył w Platformę Obywatelską i w moc sprawczą naszych decyzji, że jesteśmy w stanie mieć i szefa Parlamentu Europejskiego i jedną z najsilniejszych komisji gospodarczych, wtedy kandydatem będzie Lewandowski. Monika Olejnik: : Tak Mikołaj Dowgilewicz wierzy, a reszta nie wierzy?
Grzegorz Schetyna: : Wierzymy, ale nasze doświadczenie polityczne mówi nam, że krok po kroku trzeba zamykać projekty po kolei, to znaczy najważniejszy dzisiaj jest dla nas szef Parlamentu Europejskiego, bo to - i to musimy zamknąć sprawę i wtedy przejdziemy do sprawy komisarzy. Monika Olejnik: : A nie śmieszy pana to, że rozwiązły premier Berlusconi ma takiego pobożnego kandydata, jak Mario Mauro?
Grzegorz Schetyna: : To jest, nawet nie duża partia, ale duża koalicja, bardzo duża koalicja jeśli chodzi o włoską chadecję. Monika Olejnik: : Tam wszystko się zmieści.
Grzegorz Schetyna: : I tam się mieści bardzo, bardzo wiele, także prof. Butilione na przykład, który jest też znany jest. Monika Olejnik: : A geje protestują teraz przeciwko premierowi Buzkowi, może nie wiedzą, że Mario Mauro jest…
Grzegorz Schetyna: : Nie wiem, tego nie słyszałem, na pewno powinniśmy zrobić wiele żeby udało nam się zamknąć pozytywnie, z sukcesem ten projekt szefa Parlamentu Europejskiego, to będzie bardzo ważna rzecz dla Polski i pokazanie, że możemy być skuteczni w Europie. Monika Olejnik: : Dzisiaj, jutro się rozstrzygnie?
Grzegorz Schetyna: : Dzisiaj będą kluczowe, tak po 12. rozmawia premier Tusk z premierem Berlusconim, potem - to dzieje się cały czas, ale mi się wydaje, że kluczowy będzie dzisiejszy wieczór. Monika Olejnik: : A premier kiedyś dostał zaproszenie na Sardynię do premiera Berlusconiego?
Grzegorz Schetyna: : Tego nie wiem, to proszę pytać premiera Tuska, na pewno tam nie był, a czy dostał nie wiem. Monika Olejnik: : Dziękuję bardzo, wicepremier Grzegorz Schetyna był gościem Radia Zet.
Prezydentura? Czemu nie… 21 czerwiec, 2009 Panie Ministrze, czy nie odnosi Pan wrażenia, że polska polityka
zdominowana jest obecnie przez ciągnący się spór między prezydentem i premierem? Że spór o krzesła, samoloty, o to, kto pierwszy powie „dzień dobry” prezydentowi Stanów Zjednoczonych, jest osią polskiej polityki? - Przede wszystkim nie nazywałbym tego sporem politycznym, bo spór polityczny powinien dotyczyć programów, koncepcji, albo planów na przyszłość. Oba te obozy mają przywódców o silnych osobowościach, którzy jeśli o coś walczą, to, niestety, o własny prestiż i pozycję w okresie przedwyborczym. Bardziej jest to gra ambicji niż idei. Nie jest to, według mnie, smaczne, a bywa, jak w przypadku ostatniego szczytu NATO, zwyczajnie żenujące. Polska stoi przed o wiele poważniejszymi wyzwaniami, takimi jak choćby kryzys ekonomiczny, który może mieć większe skutki niż dotychczas podejrzewaliśmy. Chciałbym, aby zarówno Lech Kaczyński, jak i Donald Tusk zaczęli zdawać sobie z tego sprawę. To ciągłe iskrzenie miedzy nimi, w błahych kwestiach, przynosi coraz więcej szkód także na arenie międzynarodowej. A stosunek obu tych obozów do Instytutu Pamięci Narodowej nie jest sporem politycznym? Gdy instytucję tę ostro atakuje Platforma Obywatelska, w tym samym czasie prezydent odznacza Janusza Kurtykę. Wygląda to jak demonstracja. - Nie jestem zwolennikiem IPN-u w jego obecnym kształcie. Uważam, że lustracja w Polsce, jeśli w ogóle nadal ma trwać, powinna odbywać się z poszanowaniem zasad demokratycznych, konstytucyjnych i prawnych. A tak nie jest. To element tej samej układanki, problem, mam wrażenie, zastępczy. Przyszłość niesie dla Polski trudniejsze kwestie do rozwiązania. Dlatego doradzałem Lechowi Wałęsie, żeby oszczędzał serce. Nie warto tracić nerwów na bzdury.
No dobrze, więc kto jest bardziej winny: prezydent czy premier? - Tu nie ma „bardziej”. Obaj w tym samym stopniu odpowiadają za te przepychanki. Na przykład nie mogę nie zauważyć, że nie było przygotowanej oficjalnej instrukcji dla przewodniczącego polskiej delegacji na szczyt NATO, kimkolwiek by on nie był. Gdyby taka instrukcja istniała, dopiero wówczas można by wyciągać konsekwencje wobec osoby, która jej nie wypełniła. Taką instrukcję przygotowuje rząd, który tego w tym przypadku nie dopełnił. Tymczasem było to ważne spotkanie, sprawa istotnej rangi. Jak sadzę, nie chciałby Pan pewnie doradzać prezydentowi Kaczyńskiemu w tej sprawie. Ale jako współtwórca Platformy Obywatelskiej pewnie mógłby Pan powiedzieć parę słów Donaldowi Tuskowi. Na przykład jak powinien zachować się w tej sytuacji premier i szef rządzącej partii z wciąż potężnym poparciem społecznym.
- Chętnie doradziłbym prezydentowi mojego państwa, gdyby mnie o to prosił, obojętnie z jakiego byłby obozu. A premierowi doradziłbym, żeby w profesjonalny sposób trzymał się procedur oraz biurokratycznych wymogów. Ale premier uważa, że się trzyma. Twierdzi, że konstytucja wyraźnie mówi, kto odpowiada za politykę zagraniczną Polski, a tym podmiotem jest rząd.
- Nie mam wątpliwości, że tak jest. Ale właśnie dlatego uważam, że gdyby rząd przygotował instrukcję dla przewodniczącego delegacji na szczyt NATO, to wówczas ten przewodniczący nie miałby ruchu. Kiedy rząd Jana Olszewskiego miał wątpliwości co do tego, co zrobi prezydent Wałęsa w czasie swojej wizyty w Moskwie, wysłał mu instrukcję. I prezydent, chciał, nie chciał, musiał tej instrukcji przestrzegać, ponieważ gdyby nie przestrzegał, złamałby konstytucję. Tylko że Lech Kaczyński, jako człowiek niezwykle czuły na swoim punkcie, mógłby powiedzieć, że prezydentowi żadnych instrukcji się nie przedstawia, bo on lepiej wie, co ma robić.
- Tego by nie mógł powiedzieć, ponieważ w Polsce nie rządzą osoby, ale prawo. Jesteśmy państwem prawa, tak rozumiemy nasz ustrój. W związku z tym również prezydent podlega instrukcjom, choć nie podlega im Lech Kaczyński w swoich sprawach prywatnych. W Polsce w codziennej praktyce urząd prezydenta bardziej jest zależny od instrukcji przewidzianych w prawie niż przeciętny Kowalski.
Zadowolony jest Pan z rządów Platformy Obywatelskiej abstrahując od sporu prezydencko-premierowskiego?
- Z rządów można być zadowolonym pod koniec kadencji. Wtedy można powiedzieć, czy zostały osiągnięte cele, na które się liczyło. Jestem bardzo zadowolony ze zmiany klimatu politycznego w Polsce. Nie zamieniłbym pod żadnym pozorem, tak jak pewnie i pan, a także wielu Polaków, obecnych rządów, jakkolwiek ułomnych, na poprzednie. Ale ponieważ zwłaszcza wobec swoich ma się wymagania bardzo wysokie, chciałbym, aby wiele rzeczy było robionych bardziej energicznie. No to proszę o Pańską listę grzechów Donalda Tuska, albo niespełnionych dotychczas oczekiwań.
- Wciąż czekam na parę rzeczy. Po pierwsze, na odizolowanie prokuratury od wpływów politycznych. Pamiętam, że raptem dwa lata temu była to sprawa bardzo bulwersująca i jeśli się jej nie załatwi, to obawiam się, że wróci w ten czy inny sposób. Po wtóre, czekam cały czas na wiarygodne związanie Polski z euro, bo wciąż tego nie ma. Po trzecie, czekam na flagową instytucję gospodarczą, z którą kojarzy się Platforma Obywatelska, a mianowicie na podatek liniowy. Jeszcze parę spraw mógłbym wymienić. To pokazuje, że Pańskie wyobrażenia z czasów, gdy był Pan mocniej obecny w polityce, nieco się rozminęły z obecnym stanem faktycznym.
- Wie pan, jeszcze nie było rządu, łącznie z tymi, w których ja pracowałem, z którego byłbym w pełni zadowolony. Ambicje zawsze są wyższe niż rzeczywistość. Tylko że diagnoza, o jakiej mówią tak zwani zwykli obywatele w codzienności, jest taka, że Donald Tusk gra na wybory prezydenckie i że w gruncie rzeczy nie interesuje go odpowiedzialne rządzenie. Odpowiedzialne, czyli takie, które skazałoby go pewnie na spadek poparcia.
- Niewątpliwie publiczność jest zadowolona z rządów Donalda Tuska, co wciąż pokazują sondaże… Tak, ale sam Pan przed chwilą powiedział, że najbardziej zadowolony jest ze zmiany klimatu politycznego, ale już z realizacji zapowiedzi mniej. Może te sondaże są tak dobre, bo ludzie wciąż się boją projektu IV RP, przeciwko której zagłosowali w wyborczym plebiscycie, jak nazwano minione wybory? A może odpowiada im to, że w Platformie znajda Palikota i Gowina, Kutza i Fabisiak… Wszystko i nic?
- Wie pan, każda partia dąży do tego, żeby być partią ogólnonarodową. A to, czy jej się to udaje, zależy głównie od jej członków, którzy muszą wytrzymać napięcie między szeroko rozpiętymi skrzydłami. Wydaje mi się, że Platforma dochodzi do kresu swoich możliwości. Jest też kwestia, dlaczego ta partia może sobie pozwolić na tak szerokie ruchy. Dlaczego?
- Ponieważ wokół niej nic się nie dzieje. Jest PiS, którego większość Polaków nadal się obawia, i jest lewica, która jest w fatalnej kondycji. Człowiek, który nie chce, aby do władzy powróciło PiS i to jest dla niego priorytet, nie zagłosuje na lewicę, ponieważ wie, że ona obecnie nie ma szansy PiS-u pokonać. A więc wybierze PO.
Czy ta sytuacja zmierza w kierunku modelu amerykańskiego? Dwie partie, dwa bloki światopoglądowe… - Istotnie, w takim kierunku wszystko zmierza, ale to pytanie musi pan przede wszystkim skierować do kolegów z lewicy. Niech odpowiedzą, jak to jest, że nie są w stanie wytworzyć takiej propozycji dla opinii publicznej w Polsce, żeby zgromadzić dwadzieścia, trzydzieści procent. Mówią, że się starają. - Szczerze życzę powodzenia… Ja jestem człowiekiem o poglądach centrowych. Nie mam więc co marzyć o partii większościowej dominującej na scenie politycznej. Wszędzie na świecie ambicją ludzi takich jak ja jest ugrupowanie będące języczkiem u wagi i z tej pozycji realizujące swoje cele programowe.
Ma Pan na myśli inicjatywę Pawła Piskorskiego? - Trudno mi jeszcze przewidzieć, jakie będą losy Stronnictwa Demokratycznego. Z jednej strony mam wielkie uznanie dla Pawła Piskorskiego i jego umiejętności organizowania inicjatyw politycznych, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę z trudności i barier, jakie przed nim zostały postawione i jakie się jeszcze pojawią. Wiem natomiast, że coraz mocniej ja i podobni mi ludzie odczuwamy brak platformy politycznej, na której moglibyśmy swobodnie i skutecznie wyrażać nasze centrowe i liberalne poglądy i propozycje. Ale przecież to Platforma Obywatelska miała być taką platformą.
- Miała być, ale tego nurtu w jej działaniach w tej chwili nie widać. Nurtu liberalizmu gospodarczego?
- Tak, ale też nie widać w PO umiaru w sprawach obyczajowych. Mamy na przykład wypowiedzi o chemicznej kastracji pedofilów, a to nie są umiarkowane propozycje. Sądzi Pan, że jest dziś miejsce na taką umiarkowaną partię? Niejeden już próbował, był choćby projekt Lewicy i Demokratów, który poniósł klęskę…
- Nie wiem, czy jest. Bada to właśnie Paweł Piskorski. Wiem jednak, że pojawienie się takiej partii nie byłoby ze szkodą dla polskiej sceny politycznej. Doświadczenie w innych krajach wskazuje, że może nastąpić wzrost zainteresowania takimi partiami. Ja sam nie tak znowu bardzo dawno zgromadziłem w wyborach prezydenckich prawie osiemnaście procent eksponując postawę umiarkowaną, a nie radykalną. Będzie Pan chciał w 2010 r. zgromadzić więcej niż osiemnaście procent? - Niech pan mi wierzy, że nie tracę snu w tej sprawie. To jest daleko i nie będzie to zależało wyłącznie od moich chęci, ale także od odczuwanej przeze mnie i moje środowisko potrzeby społecznej. Ale na pewno zdaje Pan sobie sprawę z tego, że są ludzie, którzy chętnie by na Pana zagłosowali. Nawet na lewicy, mimo że deklaruje się Pan jako zwolennik podatku liniowego, który część tej formacji odrzuca. Ludzie myślą: jak nie Kaczyński, jak nie Tusk, to może Olechowski, bo przynajmniej nie namiesza...
- Jest mi z tego powodu przyjemnie, uważam to za swój osobisty dorobek. Tylko że urząd prezydenta to nie jest stanowisko dyrektora departamentu rybołówstwa, na które szukamy człowieka z konkretnymi cechami. Od prezydenta oczekujemy inspiracji i przywództwa. Będę się o ten urząd ubiegał tylko wówczas, gdy uznam, że mam Polakom do zaoferowania coś, czego nie mają inni, że widzę lepiej i dalej niż inni.
Ale nie mówi Pan „nie”? - Nie mówię „nie”. Po pierwsze dlatego, że uważam, iż obecna prezydentura jest zła. Po wtóre, nie chciałbym, żeby następnym prezydentem Polski był kolejny przywódca partyjny, bo będziemy mieli powtórkę z rozrywki. Może w drugą stronę, ale będzie to to samo i tak samo żenujące. A po trzecie wreszcie, raz już kandydowałem w wyborach, więc dlaczego miałbym nie kandydować po raz drugi. Nie jest to dla mnie decyzja niewyobrażalna. Ale dzisiaj jej nie rozważam. Powiedział Pan na początku naszej rozmowy, że jednym z najważniejszych wyzwań dla Polski jest kryzys ekonomiczny. Odnoszę wrażenie, że na razie słowo „kryzys” jest swoistym alibi dla przedsiębiorstw, którym w ten sposób łatwiej przeprowadzać zwolnienia i oszczędności.
- Być może niekiedy bywa alibi, ale w istocie jest to naprawdę realne zagrożenie. Parę miesięcy temu byłem dużo bardziej optymistyczny w tej kwestii niż obecnie. Spadek handlu zagranicznego następuje bowiem w tempie, którego do tej pory nie znaliśmy. To jest jednak nowe zjawisko.
Co więc trzeba zrobić? - Po pierwsze, nie wolno dopuścić do tego, by kryzys przybrał rozmiary katastrofy, a tak może być, na przykład, w wyniku pogłębionych wahań walutowych, czy zapaści w sektorze państwowym, który jest źle zarządzany. Trzeba się ustrzec przed jakimiś skandalicznymi niedoróbkami w wydatkach infrastrukturalnych państwa. To jest element, który ma podtrzymywać popyt, a co za tym idzie dochódnarodowy. Gdybyśmy nie wydali na budowę dróg, albo realizację innych przedsięwzięć tyle, ile mamy wydać, to zacznie wszystko spadać. A jak spada, to i humory się bardzo pogarszają , wszystko zaczyna się walić. Drugim wyzwaniem dla Polski jest to, by wyjsć z kryzysu w niezłej kondycji. Owszem, wyjdziemy poobijani, ale niekoniecznie musimy wyjść bardziej poobijani niż inni.
Jak to zrobić?
- Tu pojawia się potrzeba inicjatyw rządowych, które pozwalałyby bardziej rozwinąć kreatywność, przedsiębiorczość Polaków, ułatwić im podejmowanie inicjatyw gospodarczych w momencie, gdy będzie to możliwe. A nie jest możliwe?
- No, wie pan, dziś nikt przy zdrowych zmysłach nie doradzałby nikomu, by uruchamiał nowe przedsiębiorstwo. Ale za rok? Czemu nie. Chodzi o to, żeby w niedługim czasie było to możliwe. Jest też druga strona medalu, dziś realna: w obliczu kryzysu coraz częściej obserwujemy masowe zwolnienia pracowników.
- Dlatego bardzo postulowałem i postuluję nadal, żeby dla solidnych, rzetelnych przedsiębiorców, z troską myślących o swoich pracownikach robić wszelkie możliwe ułatwienia, które pozwoliłyby im znaleść inne rozwiązania niż zwolnienia. Bardzo podobają mi się takie inicjatywy, że za zgodą załóg ograniczany jest czas pracy, lub redukowane są płace. To, szczególnie w mniejszych zakładach, może integrować, ponieważ nie dopuszcza się do sytuacji, w której ktoś wylatuje na bruk. Bo z bruku naprawdę trudno się podnieść. No i jeśli dziś wszyscy dzielimy się stratami, to później zapewne będziemy też dzielić się zyskami. Słyszał Pan zapewne opinie, że ten kryzys to koniec neoliberalizmu, że wali się kapitalistyczny fundament, że czas na coś nowego? - Tak, dostrzegam ten trend myślowy na świecie.
Ale, wie pan, żeby od czegoś odejść, musi być propozycja dokąd pójść. Dziś takiej propozycji nie ma. Ależ jest: zacząć od nowa.
- Jasne. Tylko w którym kierunku? Przy nasilającej się krytyce kapitalizmu nie widać nowych idei. Proszę zobaczyć, w jakim odwrocie znaleźli się alterglobaliści, którzy nie mają konstruktywnych propozycji. Na jednej z demonstracji w Londynie widziałem transparent: „Zlikwidować pieniądze!” . No dobrze, ale co w to miejsce? Myślę, że szczyt G-20 był sygnałem, że świat będzie raczej reperował dziury, które powstały w modelu globalizacji i rozwoju kapitalizmu, ale nie zamierza od niego odchodzić. Kraje wysoko rozwinięte, ale też
te, które szlusują do nich, jak Chiny, Indie, czy Argentyna, wypowiadały się w tym samym duchu. Model, o jakim mówimy, dał rozwijającym się krajom fantastyczny awans gospodarczy. Nie do końca się z Panem zgodzę, ponieważ ten model dał także doświadczenie przerażającej biedy, z którą neoliberalizm sobie nie poradził w wielu krajach. - O tym nie można zapominać, ale paradoks polega na tym, że najwięksi krytycy globalizacji, którzy oskarżali ją o to, że to jest inna forma imperializmu amerykańskiego i poszukiwali trzeciej drogi dla Trzeciego Świata, są dziś największymi jej zwolennikami. Bo w momencie, kiedy Chińczycy, czy Hindusi otworzyli swoje gospodarki i uznali logikę kapitalizmu, to poszli jak rakieta. Sporu o kapitalizm teraz nie rozstrzygniemy, ale faktem jest, że nastroje rewolucyjne w obliczu kryzysu to nie jest miraż. Wielu ludzi naprawdę nie ma za co żyć.
- Owszem, nie można tego lekceważyć, ale w ogólnej perspektywie w Polsce nie ma obecnie warunków dla wybuchu populizmu, czy radykalizmu. Polskie rodziny w ciągu ostatnich lat nabrały pewnej tężyzny finansowej, mają jakieś oszczędności i raczej będą bronić tego swojego skromnego dorobku przed populistami, czy radykałami niż ich wspierać. Bezrobotnych jest ciągle mniej niż było. Granica sprzed trzech lat wciąż nie została przekroczona. Nie sądzę, by to się zmieniło. No, chyba że zdarzy się tragedia… Chyba że się zdarzy…
- Trzymam kciuki za to, by klasa polityczna nie uległa podszeptom „innych szatanów” i potrafiła nad kryzysem zapanować. A jakiś mąż stanu jest, jak Pan sięga okiem? - Wszyscy są mężami stanu. Potencjalnymi. Dziękuję za rozmowę. Red. Przemysław Szubartowicz
"OJCOWSKA" KOMBINACJA
„Jeżeli wyłoni się partia, w której nie będę się rozpoznawał, to zaangażuję się w powołanie nowej. Dziś jednak nad takim planem nie pracuję.(…) Jeżeli będę mógł znów z czystym sumieniem głosować na Platformę, ponownie zapadnę w miłą bezczynność.Jeżeli jednak okaże się, że nie mam już swojej partii, będę musiał temu zaradzić.” - warto przypomnieć te słowa Andrzeja Olechowskiegoz wywiadu dla „Życia Warszawy” z 12 lutego 2007r, by spojrzeć na obecne rozgrywki w łonie partii rządzącej z zupełnie innej perspektywy, niż chce tego oficjalna propaganda. O roli Andrzeja Olechowskiego w budowaniu „partii interesu” pisałem obszernie w cyklu „POLITYCZNA AGENTURA WPŁYWU”, w szczególności w części 6 zatytułowanej - WRÓG WEWNĘTRZNY Jak starałem się wówczas wykazać, z punktu widzenia zadań politycznej agentury wpływu, reprezentującej wielorakie grupy interesów, powołanie nowej partii jest korzystniejsze, niż użytkowanie już istniejących ugrupowań. Zasadnicza korzyść, polega oczywiście na możliwości umieszczenia w nowej strukturze swoich agentów wpływu, w charakterze założycieli nowej formacji. Nie ma również potrzeby „przewerbowania” starych członków partii, skoro można budować jej skład, w oparciu o ludzi sprawdzonych i świadomych celów działania. Klasycznym wprost przykładem tego rodzaju „sterowanej demokracji”, było powoływanie partii, z której wywodzą się politycy obecnego rządu. Ryszard Świętek w doskonałym opracowaniu - „Agentura wpływu. Najniebezpieczniejsza broń mocarstw” - pisał m.in.: „Przy budowie agentury wybiera się na początku ugrupowanie, reprezentujące określoną opcję polityczną, które może być nośnikiem wspólnego programu, a w dłuższej perspektywie zabezpieczyć własne interesy polityczne. Przez polityczne i materialne wsparcie doprowadza się następnie do rozbudowy obserwowanego ugrupowania i jego bazy, osłabiając jednocześnie konkurencyjne grupy polityczne i wprowadza się "swoich" ludzi w elity rządzące.” Proces opisany przez autora można obserwować, śledząc drogę, jaką niektórzy politycy rządzącego establishmentu przeszli od Kongresu Liberalno - Demokratycznego, poprzez Unię Wolności, do Platformy Obywatelskiej. Precyzyjną dyspozycję zadań dla policji politycznej PRL i jej agentury w tym zakresie, wyraził Czesław Kiszczak na posiedzeniu kierownictwa MSW w lutym 1989 roku, mówiąc: „Służba Bezpieczeństwa może i powinna kreować rożne stowarzyszenia, kluby czy nawet partie polityczne. Ma za zadanie głęboko infiltrować istniejące gremia kierownicze tych organizacji na szczeblu centralnym i wojewódzkim, a także na szczeblach podstawowych, musza być one przez nas operacyjnie opanowane. Musimy zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i kierowania ich polityka."W procesie tworzenia KLD mieliśmy do czynienia z obecnością Witolda Kubiaka i Jacka Merkla - obu, związanych z komunistycznym wywiadem PRL. Podobnego przypadku, próżno szukać w dziejach innych partii, powstałych w początkowym okresie lat 90-tych. Warto też zauważyć, że tylko Kongres Liberalno Demokratyczny dysponował od początku dostatecznymi środkami, by zorganizować struktury partii i przeprowadzić w roku 1991 udaną kampanię wyborczą do Sejmu. W okresie od stycznia, do grudnia 1991 roku, politycy partii współtworzyli rząd, na którego czele stanął Jan K.Bielecki. Wśród członków tego rządu znajdowało się aż ośmiu TW, z tak charakterystycznymi postaciami na czele, jak Andrzej Olechowski (TW MUST) i Michał Boni (TW ZNAK). Wymienione powyżej osoby, choć same nie zajmowały pierwszych miejsc w polityce i nie angażowały się w bezpośrednie działania „na pierwszej linii”, potrafiły inspirować, stymulować lub wspierać finansowo powstanie partii politycznej. Ich działanie „w cieniu” polityki, na styku służb, biznesu, kontaktów środowiskowych było więc niezwykle skuteczne. O „przypadku” KLD i szczególnej roli Kubiaka oraz Merkla pisałem w 4 i 5 części cyklu o politycznej agenturze wpływu, zatytułowanych PARTIA INTERESU i W SŁUŻBIE III RP. To właśnie w rządzie J.K. Bieleckiego, jako sekretarz stanu w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą zaczynał swoją polityczną karierę Andrzej Olechowski - agent Departamentu I MSW. W 1972 r. Andrzej Olechowski podjął współpracę z wywiadem PRL (rejestracja 4 listopada 1972). Wywiad załatwił mu w 1973 roku pracę w sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju - UNCTAD w Genewie, gdzie był zatrudniony do 1978 roku. Po powrocie do Polski podjął pracę jako adiunkt w Instytucie Koniunktur i Cen, a po uzyskaniu stopnia doktora (1979) został kierownikiem Zakładu Analiz i Prognoz, gdzie zapisał się do „Solidarności”. W roku 1982 roku Olechowski znów wyjechał pracować do UNCTAD. W tym czasie jego oficer prowadzący - Gromosław Czempiński został oficjalnie sekretarzem ambasady PRL w Szwajcarii. Współpraca tych dwóch trwała również w III RP. Olechowski był kontaktem Operacyjnym V Wydziału I Departamentu, który zajmował się obszarem RFN. W czasie spełniania swoich zadań zagranicznych TW „MUST” został „wypożyczony” II Departamentowi, czyli kontrwywiadowi. W latach 1985-87 prowadził działalność agenturalną w Banku Światowym w Waszyngtonie. Po powrocie do Polski, od 1987 r. został doradcą prezesa NBP, następnie w 1988 dyrektorem Biura ds. Współpracy z Bankiem Światowym. W latach 1989-91 był pierwszym wiceprezesem NBP, w latach 1991-92 - sekretarzem stanu w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Następnie, jak wielu innych PRL - owskich agentów, znajdujemy go w otoczeniu prezydenta Lecha Wałęsy. To dzięki jego rekomendacji, Olechowski został w roku 1992 ministrem finansów, a w latach 1993-95 był ministrem spraw zagranicznych. Ten „polityk do wynajęcia” - jak sam siebie nazywa, wykazywał niezwykłą wprost aktywność w różnych okresach III RP, tylko po to, by po zainicjowaniu sprawy, usunąć się wkrótce w cień. Pierwszą, „samodzielną” próbą polityczną Olechowskiego był „Ruch Stu”, powołany wspólnie z Krzysztofem Bieleckim, powstały na bazie tzw. Komitetu Stu, nieformalnej organizacji wspierającej w 1995 kandydaturę Lecha Wałęsy. Prawdopodobnie celem Olechowskiego, była reaktywacja mocno już zużytego KLD, gdyż od początku nalegał na połączenie obu partii i stworzenie koalicji z Unią Wolności. Gdy to się nie powiodło, Olechowski natychmiast porzucił Ruch Stu i wycofał się „w biznes”. To z „Ruchu Stu” wywodzą się późniejsi politycy PO - Aleksander Grad czy Paweł Graś. Pod koniec lat 90- tych, słusznie zauważono, że „zgrani” do końca politycy Unii Wolności nie są w stanie zapewnić trwałości układu III RP, co zresztą potwierdziły wybory parlamentarne 2001r. ,gdy UW uzyskała 3,1% głosów i nie weszła do Sejmu. Należało zatem w porę „ewakuować” ludzi KLD z „tonącego okrętu” i po przegrupowaniu, przystąpić do realizacji kolejnego projektu, służącego ochronie interesów agentury. Niewykluczone, że taktyczne wyjście Unii Wolności z koalicji z AWS było pierwszym elementem koncepcji budowania „nowej siły” politycznej. Klęska AWS, skutecznie rozbijanej przez ulokowaną wewnątrz agenturę, była łatwa do przewidzenia już w roku 2000. Kolejnym elementem tej koncepcji był udział w wyborach prezydenckich Andrzeja Olechowskiego. W wyborach 2000r Olechowski uzyskał 17,3% głosów, co nie było wynikiem rewelacyjnym. Wśród osób wspierających jego kandydaturę znajdujemy całą plejadę PRL-owskiej agentury : Lecha Falandysza - (TW Wiktor), ministra w kancelarii Wałęsy, Roberta Mroziewicza - byłego podsekretarza stanu w MSZ i MON, Janusza Kaczurbę- podsekretarza stanu w Ministerstwie Gospodarki, Dariusza Ledworowskiego (KO/DI - „LEDWOR) - byłego ministra współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Jana K. Bieleckiego. Wśród „współpracowników merytorycznych” znajdziemy Wojciecha Raduchowskiego-Brochwicza. Udział Olechowskiego w wyborach prezydenckich miał na celu wykreowanie go, jako człowieka politycznie niezależnego, odpowiedzialnego „męża stanu”, popieranego przez elektorat „elit” III RP. Należy przyznać, że był to udany zabieg socjotechniczny, który utwierdził wielu Polaków w przekonaniu, iż w osobie Olechowskiego mają do czynienia z samodzielnym politykiem, a Gazeta Wyborcza posunęła się nawet do nazwania go ... „wolnym strzelcem” i „kandydatem romantycznym”. Powołanie w 2001 roku nowej partii, sam Olechowski wyjaśniał bardzo pragmatycznie: „Ludzie tworzący PO nie mogli sobie znaleźć ugrupowania, do którego mogliby należeć. Dlatego utworzyli własne”. Co prawda oficjalna geneza powstania Platformy, wskazuje na wspólny wysiłek „trzech ojców”, lecz późniejsze sytuacje i zachowanie Olechowskiego zdają się świadczyć, że to on właśnie był „siłą sprawczą” tej formacji i wywarł na jej powstanie szczególnie mocny wpływ. Nie bez powodu też, w otoczeniu Tuska w roku 2001 pojawia się ponownie Jacek Merkel. Wspólnie z Olechowskim i Płażyńskim budują struktury nowej formacji, a Merkel zostaje jej pełnomocnikiem okręgowym. Nie wolno również zapominać, że pewien dobrze poinformowany funkcjonariusz tygodnika,( którego nazwy nie wymienia się w towarzystwie ludzi kulturalnych) - Marek Barański, twierdził jednoznacznie, że w roku 2001 doszło w warszawskim gmachu Intraco do spotkania kilku oficerów wywiadu z gen. Gromosławem Czempiński - oficerem prowadzącym TW „Musta”. Generał miał tam nieskromnie powiedzieć: - „To nie jest Platforma trzech, tylko czterech. Tym czwartym jestem ja.” W zebraniu uczestniczyć mieli wówczas pułkownicy: Krzysztof Smoliński, Roman Deryło, Marek Szewczyk, Wojciech Czerniak i Zygmunt Cebula. Prawie wszyscy wywodzili się z byłego wydziału amerykańskiego Departamentu I (wywiadu) MSW. Czempiński miał poinformować zaufanych kolegów, że Platforma Obywatelska buduje grupę doradców specjalistów od służb specjalnych i oddziałów specjalnych w wojsku. W niedalekiej przyszłości spośród nich ukształtuje się przyszłe kierownictwo specsłużb. Czempiński namawiał kolegów do wsparcia tej inicjatywy, zachęcał do aktywnego włączenia się do działań na rzecz Platformy. Przypomnienie genezy rządzącej dziś formacji, wydaje się konieczne, jeśli chcemy w sposób trafny dokonywać ocen zachowania i wypowiedzi Andrzeja Olechowskiego oraz towarzyszących im reakcji ludzi Platformy. Byłoby poważnym błędem, przykładanie do tych zdarzeń publicznych miary, jaką przykłada się do działań partii i polityków w państwach o dojrzałej demokracji. Teatr, który rozgrywa się na naszych oczach, nie został napisany według scenariusza gry politycznej, o której wyniku decydują programy, skuteczność, taktyka. Choć w swojej warstwie formalnej przypomina spór polityczny, jego główni ( a zwykle ukryci) twórcy działają metodami i posługują się środkami, właściwymi dla gier operacyjnych. W ostatniej części „POLITYCZNEJ AGENTURY WPŁYWU” wskazywałem szereg cytatów z wystąpień Olechowskiego, które w moim przeświadczeniu świadczyły, że wpływy tego człowieka na Platformę nie skończyły się z rokiem 2002, lecz trwają do dnia dzisiejszego i determinują wszystkie działania tego ugrupowania. Niejednokrotnie w ostatnich dwóch latach, Olechowski wysyłał do swojej partii czytelne sygnały, że jeśli nie sprostają jego oczekiwaniom „„trzeba będzie stworzyć inną parti”. Wielu obserwatorów sceny politycznej uważa obecny „flirt” Olechowskiego z Pawłem Piskorskim i jego Stronnictwem Demokratycznym za zapowiedź budowy nowego ugrupowania - nośnika interesów środowiska, które reprezentuje pan Olechowski. Przed kilkoma dniami sam Olechowski zapowiedział, że nie wyklucza swojego startu w wyborach prezydenckich i zabiegał będzie o poparcie SD. Niedawno też pojawił się sondaż, w którym na przyszłego lidera PO typowano właśnie Olechowskiego. W mojej ocenie - wszelkie tego rodzaju medialne „operacje” mają wyłącznie za zadanie zdyscyplinowanie polityków Platformy oraz oczyszczenie przedpola do prezydentury dla Donalda Tuska. W nikim innym, jak tylko w tym polityku układ IIIRP pokłada nadzieję na kolejne lata prosperity. Medialne „wystawianie” rzekomych kontrkandydatów Tuska, ma za zadanie uprzedzenie ich ewentualnych ambicji i sondażowe skontrolowanie skuteczności. Jakkolwiek Olechowski grzmi na błędy Platformy i zapowiada odwrót w stronę innego ugrupowania - nie działa przecież pod wpływem emocji, a tym bardziej rzekomych „różnic programowych” i doskonale zdaje sobie sprawę, iż jednym, realnym nośnikiem interesów nomenklatury III RP jest dotychczasowy twór polityczny. Dowodem tego stanu rzeczy są przede wszystkim sondaże, wskazujące na stałe poparcie udzielane przez społeczeństwo Platformie, oraz marginalizacja i zwalczanie wszystkich osób, mogących zagrozić Tuskowi w drodze do Pałacu Prezydenckiego. Dowodem, jest nieustanne roztaczanie nad obecnym układem rządowym medialnego „parasola ochronnego” i wykorzystywanie mediów do eliminacji przeciwników politycznych - nawet z grona własnej partii. Budowa nowego ugrupowania - na rok przed wyborami prezydenckimi i dwa lata przed parlamentarnymi -wymagałaby przede wszystkim „przeorientowania” mediów i odstąpienia od wsparcia propagandowego. Na to zaś, się nie zanosi. Niewątpliwie natomiast, intencją Olechowskiego i środowiska które za nim stoi, jest „oczyszczenie” Platformy i jej ukierunkowanie na najbliższe dwa lata. Wszak również w PO, jak w każdej strukturze działającej z dużym marginesem swobody, zdarzają się przypadki niezdyscyplinowanych, ambicjonalnych działaczy. Jeśli nawet są tak zasłużeni dla tego ugrupowania jak Janusz P. , a wykazują zbyt daleko idącą samodzielność, z pomocą spieszą sprawdzone metody medialnych akcji odwetowych. Niedawne publikacje gazety na „D” , która zdaje się wykonywać swoją ostatnią misję, potwierdzają ten kierunek działania. Do wzmocnienia efektu - również jako „straszaka” wobec innych „niepokornych” przyczynia się zainteresowanie, jakie towarzyszy tym rozgrywkom ze strony odbiorców, w tym również blogerów. Przed dwoma miesiącami, w wywiadzie dla „Trybuny”, Olechowski stwierdził wprost: „Nie zamieniłbym pod żadnym pozorem, tak jak pewnie i pan, a także wielu Polaków, obecnych rządów, jakkolwiek ułomnych, na poprzednie. Ale ponieważ zwłaszcza wobec swoich ma się wymagania bardzo wysokie, chciałbym, aby wiele rzeczy było robionych bardziej energicznie.Trudno mi jeszcze przewidzieć, jakie będą losy Stronnictwa Demokratycznego. Z jednej strony mam wielkie uznanie dla Pawła Piskorskiego i jego umiejętności organizowania inicjatyw politycznych, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę z trudności i barier, jakie przed nim zostały postawione i jakie się jeszcze pojawią. Wiem natomiast, że coraz mocniej ja i podobni mi ludzie odczuwamy brak platformy politycznej, na której moglibyśmy swobodnie i skutecznie wyrażać nasze centrowe i liberalne poglądy i propozycje”. Na pytanie dziennikarza - „Ale przecież to Platforma Obywatelska miała być taką platformą” - Olechowski odpowiada - „Miała być, ale tego nurtu w jej działaniach w tej chwili nie widać” . Kierunek, jaki „ojciec - założyciel” PO wyznacza swojemu „dziecku” wydaje się czytelny. W celu zawłaszczenia polskiej sceny politycznej i skutecznego forsowania interesów establishmentu III RP konieczne jest jeszcze ściślejsze zbliżenie z ugrupowaniami komunistycznymi i „zaliczenie” ich elektoratu. Efektywność tej drogi została potwierdzona podczas „skoku na media” i zawartej w tym celu koalicji. Walka ze wspólnym wrogiem musi stać się priorytetem i ustąpić innym ambicjom. Tylko poprzez radykalną polaryzację sceny politycznej, z podziałem na dwa, podstawowe bloki Platforma i otaczający ją układ może zapewnić sobie długoletnie panowanie. Wspólnota interesów obu tych formacji wydaje się oczywista, a postulat Olechowskiego trafny. Co ważne - prowadząc pozorną grę przeciwko własnej partii, - Olechowski kreuje się na „wolnego strzelca” i niezależnego arbitra, co przy kolejnym rozdaniu pozwoli mu raz jeszcze objawić się społeczeństwu jako polityk autonomiczny i wciąż poszukujący formy dla „wyrażania swoich poglądów”. To zaś, może okazać się przydatne, gdy Platforma stanie się ugrupowaniem bezużytecznym. Jeśli pod pojęciem „kombinacji operacyjnej”, rozumiemy zespół takich przedsięwzięć i działań, które mają na celu doprowadzenie figuranta do określonych zachowań, zgodnie z założeniami i intencjami prowadzącego operację - to w postępowaniu Andrzeja Olechowskiego i grach medialnych wokół niektórych polityków Platformy, możemy dostrzec niemal klasyczny przykład tego rodzaju kombinacji. Czy wiedząc - kto i dlaczego stworzył „partię interesu” - można być zaskoczonym? Aleksander Ścios
„Młodzi” dla starszych i mądrzejszych Ach, jak wielką mądrością są przysłowia, choćby takie, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje! I nie chodzi tu bynajmniej o panią Katarzynę Niezgodę, tęgą finansistkę, która omal nie zrujnowała niejakiego Tomasza Kammela, chociaż i to warto wzięć sobie pod rozwagę, tylko przeciwnie - o zgodę. Najpierw zapanowała ona w Prawie i Sprawiedliwości, gdzie okazało się, że dziennikarze niewłaściwie zrozumieli słowa wypowiedziane przez Zbigniewa Ziobrę, a właściwie nawet wcale nie wypowiedziane, tylko zwyczajnie - źle zrozumiane. Bo Zbigniew Ziobro po pierwsze - wcale nie mówił, że ktoś w PiS powinien odpowiadać za wynik wyborów, a po drugie - dziennikarze źle tę wypowiedź zrozumieli, wskutek czego prezes Jarosław Kaczyński z tych nerwów całkiem niepotrzebnie radził posłu Ziobru, by uczył się języków, bo on i bez tego uczy się dniami i nocami. Dzisiaj wiadomo; bez języków ani marzyć o tym, by zostać prezydentem, chyba, że już się nim jest - ale wtedy trzeba pilnować, żeby nie pojawił się żaden kandydat z prawa albo i z lewa. Kiedy zatem okazało się, że poseł Ziobro uczy się języków i nie marzy o niczym innym, tylko żeby jako europoseł poświęcić wszystkie swoje siły walce o „więcej dla Polski” w Brukseli, a potem zwłoki wystawić na spalenie, prezes Kaczyński nie tylko wszystko mu przebaczył, ale nawet pokazał się z nim na wspólnej konferencji prasowej, żeby cały świat zobaczył, że w Prawie i Sprawiedliwości wszystko jest gites tenteges. Nawet posłanka Masłowska dała się uprosić Przemysławu Gosiewskiemu i prezesu Jarosławu Kaczyńskiemu i chociaż na razie „zawiesiła” swoje członkostwo, to przecież zostanie na łonie PiS. I słuszna jej racja, bo gdzie jej będzie lepiej, zwłaszcza, że jako marnotrawna synowa może liczyć nawet na jakąś ucztę z cielęciem w roli głównej. Ponieważ okazało się, że prezes „nie wiedział” co się działo „w regionie” i jak poseł Brudziński posłankę Masłowską skrzywdził, więc jak się dowiedział, to na pewno zrobi ze wszystkimi porządek i znowu będzie dobrze, jak było na początku. Podobnie w Platformie. Wprawdzie tam wystąpiły objawy embarras de richesse, bo do partii zapisał się nie tylko były charyzmatyczny premier Jerzy Buzek, ale i pani Lena Kolarska-Bobińska - ale właśnie dlatego wicepremieru Schetynie mogło przyjść do głowy, by jakoś zabezpieczyć swoją pozycję w Platformie, kiedy już premier Tusk zostanie prezydentem. Wystąpił tedy z pomysłem, by prezydent mógł jednocześnie zachować stanowisko szefa partii. Na to oburzyli się nie tylko „Polacy”, którzy w sondażu natychmiast opowiedzieli się przeciwko takiemu pomysłowi, ale poparł ich również poseł Palikot, zaś pan dr Andrzej Olechowski stwierdził, że „nie wyklucza” wystawienia własnej kandydatury w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Taka deklaracja musiałaby wpłynąć trzeźwiąco nawet na premiera Tuska, gdyby, dajmy na to, wicepremier Schetyna wyrażał w ten prowokacyjny sposób nie swoje, ale właśnie Donalda Tuska marzenia o bulanżyźmie. Kandydatura pana dra Olechowskiego oznaczałaby bowiem graniczące z pewnością ryzyko odjęcia premieru Tusku wszystkich atutów, które dotąd, z łaski razwiedki, pozostają w jego dyspozycji. Kto wie, czy nie byłaby nawet widomym objawem utraty łask naszej Katarzyny Wielkiej, czyli pani Anieli, która przecież też musi mieć w tubylczej Polsce możliwość jakichś alternatyw, nie tylko politycznych, ale również personalnych. Więc w tej sytuacji cała Platforma stanęła na nieubłaganym gruncie pluralizmu, odżegnując się od wszelkich eksperymentów bonapartystowskich, zaś premier Tusk poświęcił się już wyłącznie próbom lokowania potencjalnych kandydatów do przyszłorocznej prezydentury na różnych posadach w Unii Europejskiej. Na razie najważniejszą dla Polski sprawą jest ulokowanie byłego charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka na stanowisku przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. W tej sprawie premier Tusk odbył rozmowę ze znienawidzonym prezydentem Lechem Kaczyńskim, który najwyraźniej, w głębokim poczuciu wspólnoty losów, coś musiał mu obiecać, bo po wyjściu z Pałacu Namiestnikowskiego pan premier wprost nie posiadał się z radości. Co tam pan prezydent obiecał - tego oczywiście nikt nie wie, ale poparcie Niemiec dla kandydatury byłego charyzmatycznego premiera Buzka wskazuje, że mogła to być upragniona ratyfikacja traktatu lizbońskiego. Na taką możliwość wskazuje również argument, którego w rozmowie z premierem Tuskiem w Brukseli użył włoski premier Berlusconi, forsujący, jak wiadomo kandydaturę Mario Mauro, który, oprócz mnóstwa innych zalet, okazał się nawet „praktykującym katolikiem”. Skąd we Włoszech taki się znalazł - „zachodzim w um z Podgornym Kolą” - bo u nas, to co innego; praktykujących katolików mieliśmy nawet w SLD i żyją przecież ludzie pamiętający Józefa Oleksego, zatopionego w modlitwie przed cudownym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze. Wprawdzie były charyzmatyczny premier Buzek jest praktykującym protestantem, ale co to za różnica w dobie ekumenizmu, zalecanego nie tylko przez Wielki Wschód Francji, ale również przez COMECE, będącym transmisją polityki partii do katolickich mas Europy? Więc czy katolik, czy protestant, to oczywiście ważne, chociaż niekoniecznie, bo znacznie ważniejsze było to, że Włochy ratyfikowały Lizbonę, a Polska - jeszcze nie. „Starsi już poszli, młodsi jeszcze nie” - wagę tego argumentu potrafią - jak widać - docenić nawet dzieci, a cóż dopiero nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela? Toteż nie można wykluczyć, że pan prezydent to właśnie mógł premieru Tusku obiecać, przez co jakby go na sto koni wsadził, bo przecież i pani Aniela nie zapomni, kto koło tego miał Dienst i że Befehl wykonał. Nie zapomni, ani nie przepuści - o czym świadczą demonstracje „młodych” folksdojczów na Placu Wacława w Pradze, szydzących z prezydenta Wacława Klausa, który właśnie zażądał, by gwarancje udzielone przez UE Irlandii w zamian za powtórzenie referendum w sprawie traktatu lizbońskiego, zostały ratyfikowane przez czeski parlament. Nasz pan prezydent chyba na coś takiego by się nie ważył - ale bo też i folksdojczów w Warszawie znalazłoby się daleko więcej, niż w Pradze. Więc kiedy po naszej stronie linii Ribbetrop-Mołotow sytuacja wydaje się powoli stabilizować, na Ukrainie szaleje kryzys. Zresztą, jakże inaczej skoro rządzący tym państwem agenci i oligarchowie rozkradli je już do gołej ziemi? Toteż na ratunek Ukrainie wyruszył niemiecki minister spraw zagranicznych pan Steinmeier, po drodze zabierając w Warszawie na pokład kanclerskiego samolotu Luftwaffe polskiego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego w charakterze pasażera. Można to uznać za symbol międzynarodowej pozycji Polski w Europie oraz praktyczny wymiar Partnerstwa Wschodniego, na które Niemcy ministru Sikorskiemu pozwoliły. Ukraińcy zażądali, by Unia Europejska, jeśli chce otrzymywać rosyjski gaz tranzytem przez Ukrainę, wyłożyła Ukrainie pieniądze na zakup technicznych zapasów, które będą zmagazynowane w ukraińskich podziemnych zbiornikach. Ciekawe, czy ten warunek zostanie spełniony, bo tamtejsi dygnitarze najwyraźniej liczą, że jeśli Europa da się na to nabrać, to jeszcze trochę sobie pokradną. W tej jedynej sprawie wydają się zgodni, bo we wszystkich innych - wprost przeciwnie, jako że tam też mają odbyć się wybory prezydenckie, w których wszyscy chcą jeden przez drugiego kandydować. I na tym przykładzie najlepiej widać, że niezgoda rujnuje, przy czym nie tyle chodzi o panią Katarzynę Niezgodę, tęgą finansistkę, co to omal nie zrujnowała niejakiego Tomasza Kammela, tylko w ogóle. SM
Właściwa liczba Polaków Gdyby rządy mogły określać wzrost swoich „obywateli”, to niewątpliwie by to robiły. Jak znam życie ustaliłyby, że ten wzrost powinien być jednakowy - być może nawet i dla kobiet, i dla mężczyzn. Zakładamy, że rządy mogłyby ten wzrost regulować, by był „właściwy” - powstałoby tylko pytanie: jaki wzrost jest „właściwy”? O, tu by się zaprzęgło kilka „naukawych” instytutów - ewentualnie poddałoby się sprawę pod głosowanie powszechne. Na szczęście rządy (jak na razie, jak na razie...) nie potrafią regulować wzrostu. Za to ze zdwojoną energią biorą się za ustalanie „właściwej” liczby Polaków. Właśnie: a jak jest „właściwa”? Cóż: rządy zamawiają stosowne naukawe opracowania... Naukawcy starają się wydedukować, o co chodzi politykom - i w te pędy dochodzą do naukawych uzasadnień tej akurat liczby, jaką sobie życzy klient. Różne rządy miały jednak w tej sprawie różne stanowiska. ŚP. Bolesław Bierut (ksywka: ”tow. Tomasz”) i Jego akolici uważali, że potrzebna jest duża masa luda, by zalać świat. Nie koniecznie samemu: śp. Enver Hoxha na pytanie: „Ilu jest Albańczyków?” odparł: „Nas i Rosjan - 200 milionów!”. W każdym razie „tow. Tomasz” dbał, by dzieci rodziło się jak najwięcej - bo potrzebne były ręce do pracy i „mięso armatnie” na wypadek wojny. Dokładnie odwrotnie sądzili Jego następcy: ŚP. Władysław Gomułka (ksywka: „tow. Wiesław")” uważał, że każde dziecko to wydatek - a pieniądze powinny iść na industrializację, a nie na pieluszki. To samo uważali: tow. Edward Gierek, tow. Mieczysław F.Rakowski, p. Tadeusz Mazowiecki... Obecnie Władzuchny w całej Europie połapały się, że wkrótce zabraknie ludzi mogących płacić na fundusz emerytalny - zaczęły więc namawiać ludzi do zwiększenia liczby urodzin. Poprzez pokazywanie modelek i znanych kobiet w ciąży - przede wszystkim. Pisałem na ten temat wielokrotnie - raz nawet, po trzech miesiącach walki z Cenzurą, udało mi się coś zamieścić w oficjalnej prasie za „komuny”. A tezę nieustannie mam jedną: Rządy chcą raz zwiększać liczbę dzieci, bo jest za mała - a potem zmniejszać - gdy staje się za duża. Gdyby rządy raczyły się nie wtrącać - to może byłaby właściwa? Tylko: jaka jest „właściwa”? Ano: taka, jaka by była, gdyby rządy się nie wtrącały! Ktoś powie: a lemingi? Rząd lemingów się nie wtrąca, bo nie istnieje - i jakie skutki? Liczba lemingów rośnie, rośnie - i raz na kilka lat gwałtownie wymierają. Czy nie byłoby lepiej, by to jakoś „uregulować”? Odpowiadam: NIE! Widocznie ten stan równowagi jest dla lemingów odpowiedni. Na co dowodem jest, że rozwijają się od tysiącleci - i nie wymierają! Natomiast podejrzewam, że gdyby ktoś ich liczebność regulował - to już dawno byłoby po lemingach! JKM
22 czerwca 2009 Zwycięstwo będzie miało posmak klęski.. Liczba osób zajmujących się księgowaniem w Polsce przekroczyła 65 ooo tysięcy, co może świadczyć o wielkim rozwoju socjalizmu, bo śmiało można zaryzykować tezę, że im więcej przepisów, tym więcej księgowych, tym więcej władzy biurokracji nada nami- tym więcej socjalizmu. Do rozliczania, naliczania, systematyzowania, prowadzenia archiwów papierowych, gromadzenie księgowej makulatury, wyszukiwania, zapisywania- potrzebna jest taka liczba osób(???). W miarę oczywiście rozwoju socjalizmu , liczba ta będzie rosła, co powiększa grono ludzi, nie zajmujących się bezpośrednio produktywną pracą- lecz stwarza warunki do większego wydawania pieniędzy na rzeczy niepotrzebne i podnosi koszty prowadzenia działalności gospodarczej. Wprowadzenia na przykład zryczałtowanego podatku dochodowego, utrąciłoby istnienie setek tzw. biur podatkowych, które nie robią nic innego, jak tylko, pobierają pieniądze od setek tysięcy drobnych przedsiębiorców, którzy obawiając się niekorzystnej dla nich kontroli, wolą korzystać z usług pośredników, jakim są biura podatkowe. Śmiem twierdzić, że skomplikowanie systemu podatkowego i kontrole urzędów skarbowych były zorganizowanym planem zapędzenia drobnych przedsiębiorców do korzystania z biur podatkowych, które w większości są prowadzone przez byłych pracowników i funkcjonariuszy urzędów skarbowych, Chodzi o danie zarobienia swoim! A nie są to małe pieniądze! Proszę przeliczyć: opłata za rozliczanie od 150 złotych i wyżej, przy chociażby dwustu klientach(????) Minus oczywiście koszty wynajmu i koszty wynagrodzeń dla zatrudnionych pracowników biura podatkowego. Żyć i nie umierać! Bo co stoi na przeszkodzie, żeby uprościć system podatkowy, żeby zryczałtowani drobni przedsiębiorcy nie musieli korzystać z obsługi biura podatkowego? Tam to dopiero są pieniądze! Jak ostatnio powiedział jeden z decydentów:” Polska ma dobry system prawny”(????) i „ Polska to raj dla inwestorów””(????). A co im szkodzi wciskać nam te banialuki.. Banialuki wciskały nam kobiety podczas niedawnego Kongresu Kobiet Polskich, zorganizowanego w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Kogo tam nie było? I pani Jolanta Kwaśniewska, i pani Jaruga Nowacka, i pani prezydentowa Maria Kaczyńska i pani minister od socjalizmu pracy i płacy socjalnej i minimalnej, pani Jolanta Fedak z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Cała feministyczna lewica! Nie wiem, czy ktoś z lewicy Platformy Obywatelskiej był, na przykład pani Elżbieta Radziszewska, od równego statusu kobiet i mężczyzn.
Kobiety domagały się ustalenia parytetu na listach wyborczych do demokratycznego parlamentu, żeby ich było 50%, bo to wtedy jest sprawiedliwie społecznie oraz feministycznie. Im więcej kobiet w życiu społecznym i politycznym, tym oczywiście lepiej dla tych kobiet, a niekoniecznie dla nas mężczyzn. Dzielenie ludzi u władzy według kategorii płci - to jest dopiero pomysł na rozwalanie dodatkowo państwa. Jakby powodów do jego rozwalania nie było, aż nadto. Według kryteriów mądrości i umiejętności - to jeszcze, ale według kryteriów płci(???). A może dobierać ludzi do władzy według kryterium sposobu zaspokajania popędu płciowego, koloru skóry, wieku, zainteresowań, wzrostu i zarostu, skłonności do alkoholu, pociągu do dobrych samochodów, od nieposiadania dzieci czy od wyrazu twarzy. Powodów tworzących kryteria doboru ludzi władzy można oczywiście znaleźć znacznie więcej. Przecież nikt nikomu nie broni , żadnej kobiecie, żeby brała udział w demokratycznych wyborach, rzuciła męża i rodzinę, pooddawała dzieci do domów dziecka, a sama zajęła się brutalną walką o władzę . To jest miejsce dla kobiety! Delikatnej, ponętnej, czarującej i kobiecej. Tak kobiecej, jak pani Jolanta Fedak, które swojemu partyjnemu koledze z Polskiego Stronnictwa Ludowego, Markowi Sawickiemu, gdy ten nie chciał się zgodzić na jakieś kolejne rozdawnictwo pieniędzy powiedziała krótko:” Spier…j”. Potem co prawda przeprosiła, ale smaczek pozostał..
Wszystkie kobiety na traktory, pardon-oczywiście do Sejmu! Niech cały Sejm będzie pełen kobiet , kwiatów, gabinetów masażu, gabinetów kosmetycznych i sporów na temat praw kobiet, tak jakby ogólne prawo dla wszystkich nie wystarczało, i trzeba było tworzyć odrębne getta praw, dla poszczególnych grup „ obywateli”, a w szczególności „ obywatelek”, kontynuatorek myśli niejakiej Róży Luksemburg- też zagorzałej feministki, obok Wandy Wasilewskiej - „ obywatelki” ZSRR. Ciekawe kto zapłacił za wynajęcie Sali Kongresowej, gdzie odbył się feministyczny Kongres Kobiet Polskich, w którym uczestniczyła żona” konserwatysty” Lecha Kaczyńskiego, pani prezydentowa Maria Kaczyńska..(???). Jeszcze kilka lat temu wynajęcie Sali Kongresowej to suma ponad 500 000 złotych(???). A dzisiaj? Co na to kobiety z Prawa i Sprawiedliwości, ”konserwatystki” i kobiety” prawicy”? I co na to ojciec Tadeusz Rydzyk? Czy jest to „ szambo czy perfumeria”?- ojcze dyrektorze- popierający w wyborach Prawo i Sprawiedliwość Społeczną, no i okazuje się Feministyczną. Co prawda pani Maria Kaczyńska nie jest członkiem Prawa i Sprawiedliwość, ani pan prezydent- rozumiem dający zgodę na uczestnictwo żony w tym gremium - też nie jest członkiem Prawa i Sprawiedliwości. Ale wszędzie gdzie może popiera Prawo i Sprawiedliwość, no i jest bratem pana Jarosława Kaczyńskiego, który jest szefem Prawa i Sprawiedliwości. Podobnie jest z europarlamentarzystą Jackiem Kurskim, który jest członkiem Prawa i Sprawiedliwości, a jego brat Jarosław Kurski , nie jest członkiem Prawa i Sprawiedliwości, ale jest członkiem grupy osób zarządzającej „Gazetą Wyborczą,” popierającą Platformę Obywatelską. Jest nawet zastępcą redaktora naczelnego!. Panie - kobiety , na niezależnym Kongresie Kobiet Polskich w Pałacu Kultury im. Stalina domagały się- uwaga!- utworzenia Niezależnego Rzecznika Kobiet Polskich(???). To już niezależny Rzecznik Praw Obywatelskich nie wystarczy? A Rzecznik Praw Dzieci? A Rzecznik Praw Uczniów? A Rzecznik Praw Pacjentów? A Rzecznik Praw Rybaków, Salowych, Pielęgniarek, Kolejarzy, Stoczniowców, Górników, Niepełnosprawnych, Homoseksualistów, Wędkarzy, Nosicieli Wirusa HIV, Pocztowców, Ludowców, Pszczelarzy, Maturzystów, Abiturientów, Policjantów… Ooojjjjjj.. Chyba się zapędziłem! Niepotrzebne oczywiście skreślić! Będzie nowa biurokracja, potrzebne są jedynie pieniądze z budżetu państwa, a tych na razie nie ma , a będą gdy minister Rostowski , desygnowany na to stanowisko przez Platformę Obywatelską ,podniesie podatki, bo na razie pieniędzy wystarczyło na podwyżki dla jego pracowników, których w Ministerstwie Finansów jest dokładnie 2223(???). Proszę sobie wyobrazić ile to nas kosztuje - wypłacić im wszystkim pensję, opłacić im podatek ZUS i opłacić utrzymanie tego całego budynku w centrum Warszawy, O konsekwencjach podejmowanych przez ministra finansów decyzji nawet nie będę wspominał, bo jaki koń jest- każdy widzący widzi! Samym członkom gabinetu politycznego profesora Jacka Vincenta Rostowskiego pensje w ciągu roku wzrosły o 3000 złotych(???), a zwykłym urzędnikom o 500 złotych.(???). W sumie na podwyżki trzeba będzie przeznaczyć, 13,3 miliona złotych, to oczywiście mały pryszcz, wobec wielkiego marnotrawstwa panującego dookoła nas na co dzień. No i ten potrzebny w demokratycznym państwie prawnym , gabinet polityczny w Ministerstwie Finansów? Czy to nie jest paranoja? Komisarze polityczni we wszystkich ministerstwach! Jak w czasach sowieckich! I mówią, że obalili komunizm? Nawet obchodzą jego obalenia rocznicę - 4 czerwca! Feministki podczas Kongresu Kobiet Polskich domagały się też jakiś pieniędzy na jakiś fundusz, z którego mogłyby przeprowadzać feministyczne szkolenia. Będą przerabiać kobiety na feministki, za pieniądze mężczyzn.
Feministki! Precz od naszych pieniędzy! I nie ma tak jak w tym dowcipie o Szkocie, który poszedł do dentysty: -Proszę mi tylko obluzować ten ząb, a już żona w domu wyrwie mi go za darmo Feministki chcą pieniędzy! WJR
Znad granicy Kiedyś wyprawę za granicę zaczynałem od składania podania, poczekania ze dwa miesiące, odwoływania się (na ogół: bezskutecznie), potem planowania: co kupić tu i sprzedać tam - i odwrotnie. A potem na granicy była gra z celnikami. Dziś gdy wpadam na pomysł, by pojechać na Węgry i przeciąć przy okazji dwie granice Słowacji - to nawet nikt mnie o nic nie pyta, bo „straż graniczna” pije akurat piwko (na Węgrzech: winko). I jak wyglądają ci, którzy mówili, że trzeba granicami celnymi chronić polski przemysł przed zalewem czegoś-tam z Francji czy z Niemiec? I odwrotnie? Wszystko się szczęśliwie wyrównało - i wszyscy zdrowi. Poza Słowakami, którzy wprowadzili właśnie €uro, więc jeżdżą na zakupy do Polski... No, i Cyganami, którzy przemycali perszerony z Polski na Słowację. Teraz żyją z zasiłków - i z kradzieży samochodów. A teraz idziemy dalej: na jakich głupków wyjdą ci, którzy OBECNIE uszczelniają naszą granicę wschodnią - tłumacząc, że musimy chronić polski (co tam: polski - europejski!) przemysł przed zalewem czegoś-tam skądś-tam! A prawda jest taka, że gdy przymieramy głodem, to otwieramy granice, by nam cokolwiek przywieziono. I byśmy mogli coś sprzedać i zarobić. Gdy natomiast jest dobrze, to od razu podnoszą głowy ci, którzy chcą coś z tego dobrobytu uszczknąć. Na przykład: nakładając jakieś cło... Gospodarka polska i światowa na tym straci - ale skoro jest za dobrze, to nikt tego nie zauważy. A państwo zainkasuje za cło, celnicy zainkasują łapówki - „wszyscy” (zaangażowani) się więc wzbogacą. Gdzieś-tak w październiku zacznie wreszcie nadciągać prawdziwy Kryzio. Czy - poza obniżką podatków - zdołamy namówić ICH, by znieśli cła? Ha! JE Donalda Tuska nie trzeba by nawet przekonywać. Być może 1/3 PO zdoła przekonać 2/3 PO . Być może PO zdołałaby przekonać koalicjanta. Być może (choć bardzo w to wątpię!) udałoby się przekonać Pana Prezydenta... ale tych durniów z Komisji Europejskiej przekonać się nie da. Właśnie dlatego jestem przeciwko tej „Wspólnocie”. Bo mówiły jaskółki, że niedobre są spółki - a na to jenoty: „Jeszcze gorsze Wspólnoty!” JKM
23 czerwca 2009 ...bo sprawiedliwość musi być po stronie biurokracji.... Znany komunista Bertold Brecht napisał swojego czasu, że:” Nieznośnie jest żyć w kraju, w którym nie ma poczucia humoru, ale jeszcze nieznośniej jest żyć tam, gdzie poczucie humoru jest do życia konieczne”(!!!) No właśnie… Czy poczucie humoru jest w naszym, życiu konieczne? Bez niego szlag by nas już dawno trafił! Takiego kabaretowego kraju nie ma chyba obecnie na całej kuli ziemskiej! Jedzie facet sobie najzwyczajniej na świecie samochodem, drogą główną, z prędkością 71 km na godzinę, a więc o 20 km większą niż przewidziana w terenie zabudowanym, z drogi podporządkowanej wyjeżdża mu pijany policjant, który uderza w jadący samochód, w którym znajduje się pan Krzysztof Robak. Pan Robak jest trzeźwy, a policjant ma we krwi 0,5 promila alkoholu. Policjant umiera potem w szpitalu, a pan Robak dostaje od sądu wyrok pół roku w zawieszeniu na dwa lata(???). za to, że jechał z prędkością 71 km/h(???). Mimo, że pijany policjant wymusił pierwszeństwo?
No tak.. Jechał za szybko, ale tamten złamał przepisy , wyjeżdżając z podporządkowanej i to jeszcze pod wpływem alkoholu? Co jest w Polsce największą zbrodnią! Ale w tym przypadku sąd uznał, że szybkość jest największą zbrodnią! Może dlatego, że pijany był policjant, który na co dzień ściga pijaków za kierownicą! Przecież nie mógł ścigać samego siebie! Bo sprawiedliwość w socjalizmie to jest stan, w którym każdy sąd robi co chce. Ciekawe jak sąd uzasadniał swoje orzeczenie? W Ośrodku Szkolenia Policji w Sieradzu, nie było wypadku drogowego, ale tamtejsi koedukacyjni przyszli policjanci wyprawiali policyjne fanaberie. Przyszła policjantka, przebrana za sex-policjantkę w policyjnej czapce i pejczem w dłoni, forsowała drzwi do męskiego pomieszczenia. Naoglądała się z pewnością filmów porno, w atmosferze koedukacyjnej. Nie wiem czy udało jej się je sforsować, ale zabawa była przednia- tym bardziej, że w przyszłości będzie świecić na drogach przykładem moralności i stanowić niedościgniony autorytet drogowy. Można się domyślić, co robią przyszli policjanci pomieszani koedukacyjnie pod jednym dachem- w nocy! Koedukacja święci swoje triumfy w : w szkole, domu i zagrodzie i ma się rozumieć w policji.! Równouprawnienie kobiet i mężczyzn wydaje swoje owoce! Seksmisja coraz bliżej! Jak to śpiewała Doda, która domaga się ulicy w Ciechanowie, skąd pochodzi?: „Gdy pani ci pozwoli wyliżesz grzecznie ją Lubisz jak cię dotykam Wiem jak chcesz robić to”(???). Ale jest i wiadomość pozytywna: w tym roku tylko jeden baca uzyskał certyfikat pozwalający na produkcję oscypka. Wygląda na to, że Górale zeszli do podziemia w demokratycznym państwie prawnym. urzeczywistniającym zasady społecznej i oscypkowej sprawiedliwości. Jeden baca na całym Podhalu, robi oscypki według unijnych norm, a reszta ma te certyfikaty w przysłowiowej d….e.! Uzyskanie certyfikatu urzędniczego kosztowało Górala 1000złotych, a o ile pamiętam- podczas niemieckiej okupacji , w latach czterdziestych ubiegłego wieku, jednostką przeliczeniową był' góral”- też był wart tysiąc złotych.! Podobnie małe zainteresowanie w demokratycznym państwie prawnym , jest uzyskiwaniem certyfikatów na inne produkty regionalne, które Polska zarejestrowała we Wspólnotach Europejskich. Rejestrować produkty regionalne- to jest dopiero dobry pomysł! Sam Belzebub by lepszego nie wymyślił! Również tylko jeden producent uzyskał certyfikat na produkcję miodu wrzosowego z Borów Dolnośląskich. Na razie żaden z producentów miodów pitnych nie ma unijnego certyfikatu(???).- by wytwarzać półtoraki, dwójniaki, trójniaki i czwórniaki. No i co? Jak nie ma certyfikatów- to produkty są gorsze, mniej smaczne i nie do zjedzenia? Podziemie na Podhalu i w Borach Dolnośląskich kwitnie, władza na razie je toleruje, ale zawsze może zaingerować. W końcu co to za problem , skomasować niezbędne siły policyjne, przygotować „ budy” zrobić obławę i wyłapać wszystkich niepokornych baców produkujących ”nielegalnie„ oscypki? Górale mają co najwyżej ciupagi, jeszcze nie certyfikowane, a policja- za nią stoi demokratyczna władza urzeczywistniająca zasady społecznej i innej sprawiedliwości- ma wszystko, do tłumienia ewentualnego niezadowolenia. A niezadowolenie z pewnością będzie narastać; na razie certyfikowani i przyszli certyfikowani szepczą do siebie o krzywdzie jaka ich spotkała. Pomyśleć, że setki lat produkowali swoje wyroby bez certyfikatów, a teraz pod jarzmem władzy demokratycznej przyszło im uzyskiwać zgodę na swoją produkcję.. A przecież niektórzy walczyli o „ demokrację i wolność”, chociaż - bliżej się przyjrzawszy- te dwa pojęcie się zupełnie wykluczają. Bo co ma demokracja do wolności?
Albo demokracja, albo wolność.. Przegłosowawszy demokratycznie i większościowo, zabiera się oczywiście wolność! Im więcej demokracji- tym mniej wolności., a im mniej demokracji- tym wolności więcej! To chyba jasne W tak zwanym międzyczasie, gdy tu sobie opisujemy to i owo, gdzieś zapodziały się protokoły dotyczące zabójstw generała Papały i ministra Dębskiego.(???). „Piękna Inka” już wyjechała z kraju i od razu dzieją się rzeczy ciekawe.. Bardzo w ogóle ciekawa historia. W przypadku zabójstwa Krzysztofa Olewnika, też papiery ginęły całymi tomami, razem z samochodem, którym te papiery przewożono. Czy bezprawie wchodzi na jeszcze wyższe szczyty? W demokratycznym państwie prawnym wszystko jest możliwe! Jak pisał Henry Louis Mencken:” Demokracja jest snem jedynie: powinno się ją zaliczyć do tej samej kategorii co Arkadię, Świętego Mikołaja i Niebo”(!!!!). W demokracji rządzą tak naprawdę służby specjalne, a lud dla demokracji stanowi jedynie fasadę. Bo jakaś legitymizacja władzy musi być!. A co najbardziej nadaje się do legitymizacji władzy jak nie mięso armatnie demokracji- czyli nieświadomy niczego lud? Razem z tymi tysiącami urn - co jakiś demokratyczny czas? I nich rządzą jak bardzo chcą.. i jak inaczej nie można! Ale- do jasnej cholery! Nich rządzą sprawiedliwie! Takiego `burdelu”, nie ubliżając oczywiście burdelom, nie było nawet- w tak pogardzanym przez propagandę PRL-u? Było jakieś prawo, raz lepsze, a raz gorsze- ale było! Dzisiaj jest zupełna anarchia! „Ludowcy „ chcą zwiększenia deficytu budżetowego, czyli zadłużenia nas jeszcze bardziej po uszy, a Platforma Obywatelska, ustami „pięknej Joanny Muchy” też chce deficytu, tylko” mniejszego”(???). Nie zrozumiałem tylko, czy mniejszego, od tego, którego chcą „ ludowcy”, czy mniejszego od obecnego…. Nie mylić oczywiście deficytu budżetowego z długiem publicznym.. Bo ten narasta w tempie rozwoju demokracji lokalnej. Ludowa Republika Kalifornii - już jest na skraju bankructwa. Conan- Niszczyciel już zwolnił 20 000 urzędników??? O do diaska! To ilu ich tam wszystkich było?????????? WJR
O wariatach i bojownikach, czyli przypadek p. Maszkowskiego Na stronie „GW” pojawiła się dzisiaj informacja, jak to w Częstochowie pewien redemptorysta uderzył osobnika, rozdającego ulotki, krytykujące Radio Maryja. Fanem RM nie jestem, raczej przeciwnie, a nazwisko osobnika - Rafał Maszkowski - kompletnie nic mi nie mówiło, choć według „GW” (która, jak wiadomo, śledzi sprawy związane z RM uważniej niż 99 proc. populacji kraju) pan Maszkowski jest jednym z najbardziej znanych krytyków rozgłośni o. Rydzyka. Mimo to moja pierwsza myśl była: żeby rozdawać ulotki krytykujące RM podczas pielgrzymki słuchaczy Radia Maryja pod Jasną Górą trzeba być albo wyjątkowo cynicznym prowokatorem, albo nawiedzonym wariatem. Postawiłem raczej na to drugie. Ciekawa sprawa, bo opisany w Wikipedii życiorys pana Maszkowskiego wskazuje, iż jest to profesjonalista w swojej dziedzinie, mający na koncie całkiem ciekawe i godne uwagi osiągnięcia. Można być jednak znakomitym informatykiem, a jednocześnie nawiedzonym i fanatycznym wrogiem w sumie marginalnej katolickiej rozgłośni. Przypadek pana Maszkowskiego jest symptomatyczny dla pewnego gatunku ludzi i piszę o nim właśnie po to, by ów gatunek zegzemplifikować. Bo czy człowiek normalny, zajmujący się czymś całkiem innym niż ideologiczne spory, to znaczy informatyką i Internetem, traciłby czas na prowadzenie strony o radiu, które nie powinno go w ogóle obchodzić? Czy drukowałby tysiące ulotek i jechał w sam środek pielgrzymki słuchaczy tego radia? Nie, bo człowiekowi normalnemu byłoby na to po prostu szkoda czasu. Mógłby, owszem, może napisać list do jakiejś redakcji albo coś na blogu, gdyby akurat przypadkiem trafił na wyjątkowo drażniący go program. Ale z całą pewnością nie czyniłby z walki z RM sensu swojego życia. Musiałby ponadto zdawać sobie sprawę, że rozdawanie ulotek, krytykujących RM, akurat podczas pielgrzymki jego słuchaczy, jest wyłącznie prowokacją i proszeniem się o kłopoty, bo przecież nikogo to nie przekona. Wniosek jest jasny: trudno pana Maszkowskiego i jego krucjatę traktować poważnie. Można tylko pokiwać głową z politowaniem, ewentualnie polecić dobrego psychologa. A może nawet psychiatrę. Ale pan Maszkowski nie jest sam. By wspomnieć choćby sprawę pewnego jegomościa, który tak bardzo nie był w stanie znieść faktu, iż formalnie jest członkiem Kościoła katolickiego, że musiał dokonać formalnego aktu apostazji, po czym uruchomił na ten temat stronę internetową. Czy normalny człowiek, który doszedłby do wniosku, że jest ateistą i nie chce mieć nic wspólnego z Kościołem, zawracałby sobie głowę apostazją? Oczywiście - nie. Omijałby kościoły szerokim łukiem, nie przyjmował księdza po kolędzie i spokojnie żył sobie po swojemu. W tej samej kategorii wariactw mieszczą się z grubsza biorąc inni walczący ateiści albo wojujący pederaści. A także niektórzy czytelnicy, którzy ślą na adres mojej redakcji wycinanki z różnych gazet, ponaklejane na duże kartki papieru z rozrysowanym schematem żydowsko-masońskiego spisku. Wykonanie takiej wyklejanki wymaga wysiłku, którego żaden normalny człowiek nie wykona. Itp., itd. Wariaci, którzy ze sprawy błahej lub nie budzącej żadnych kontrowersji czynią sens swojej egzystencji, istnieli oczywiście zawsze i istnieć będą. Nie ma się co na nich wściekać, można się im przyglądać raczej z rozbawieniem, jako swego rodzaju wybrykom natury. Problem leży gdzie indziej. W tym mianowicie, że niektóre media takich osobników wyciągają z niebytu i ukazują ich jako bojowników o jakąś sprawę. I tak się jakoś dziwnie składa, że są to sprawy z jednego asortymentu i w jeden deseń, tzn. skierowane przeciwko Kościołowi, Kaczorom, generalnie prawicy. Np. „Przekrój” (którego obecny naczelny deklarował się zresztą otwarcie jako ateista, co jest o tyle dziwne, że katolicy raczej nie oznajmiają na wstępie, że są właśnie katolikami) stworzył swego czasu wielki materiał o rzekomych prześladowaniach, jakie mają w Polsce spotykać ateistów, ilustrując go przypadkiem jegomościa, który uznał, że jakiś mało istotny element religijny w nauczaniu szkolnym (nie pomnę już, czy chodziło o krzyż w klasie, gdzie odbywała się katecheza, czy o obecność lekcji religii w środku dnia, czy o inną jeszcze bzdurę) rażąco dyskryminuje jego dziecko, które ma być wychowywane w duchu ateizmu. I rozpętał wokół tego batalię. Jeśli identyczny wariat pojawia się po prawej stronie i np. zaczyna prowadzić jednoosobową krucjatę przeciwko prezydentowi Kwaśniewskiemu albo „Gazecie Wyborczej”, jest prezentowany zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, czyli po prostu jako wariat. Zatem: po jednej stronie są bojownicy o słuszną sprawę, po drugiej - wyłącznie wariaci.
Jak naukowiec może zrobić krzywdę politykowi Kilka dni temu byłem w programie „Fakty po Faktach” z Leną Kolarską-Bobińską, eurodeputowaną PO. Program prowadził Kamil Durczok. Redaktor zapytał nas o to, co sądzimy o argumentach Berlusconiego, że przeciwko kandydaturze Buzka działa między innymi i to, że w Polsce była niska frekwencja i dlatego mandat naszego kandydata do objęcia szefostwa PE jest słabszy, niż Mario Mauro. I Pani Profesor… ochoczo przyznała tym argumentom rację! Na moje apele, by tego nie powtarzała, bo fakt, że polska eudeputowana z EPP publicznie akceptuje linię ataku na naszego kandydata osłabia jego szanse, wybuchła śmiechem. Przekonywała, że przecież to prawda, iż niska frekwencja u nas jest problemem i należałoby ją zwiększać, by bardziej legitymizować naszych reprezentantów. Zupełnie nie rozumiała kim obecnie jest i gdzie się znajduje - że to nie seminarium naukowe na uniwersytecie, lecz publiczna dyskusja POLITYKÓW! Pani Profesor, która już wówczas była po złożeniu deklaracji członkowskiej do PO, wciąż nie orientowała się, że zmieniła się jej rola - że nie jest już naukowcem i to, co mówi ma dziś znaczenie polityczne i jako takie może być wykorzystywane. Na szczęście nikt w Rzymie nie wykorzystał tej wpadki Pani Profesor i nie zostało to użyte przeciwko Jerzemu Buzkowi, któremu oboje kibicujemy. Przyczyną tego zagubienie pani eurodeputowanej jest chyba fakt, iż nie zrozumiała jeszcze czegoś, co ja skonstatowałem zaraz na początku mojej „kariery” politycznej. A mianowicie, że o ile w pracy naukowca podstawowym napięciem jest paradygmat „prawda-fałsz”, o tyle w pracy polityka jest on zastępowany przez paradygmat „dobro-zło”. Jeden nie jest lepszy od drugiego, ale po prostu są to inne światy. I inne panują tam reguły. Klasycznym przykładem tej dwoistości świata wyznaczanego przez paradygmat „prawda-fałsz” i świata wyznaczanego przez paradygmat „dobro-zło” jest sytuacja, gdy jesteśmy pytani o plany naszej partii/państwa wobec swoich politycznych konkurentów. Przecież żaden poważny polityk nie powie dziennikarzowi o tym, co jego partia/państwo planuje, jakie będą następne posunięcia, jakie ma alternatywne plany, jaką BATNA, jakie granice kompromisu. Wprost przeciwnie, mówi się to, co ma wprowadzić naszych przeciwników w błąd, wpłynąć na ich błędne kalkulacje itp. Bo chcemy wygrać wybory, wyjść z negocjacji z czymś więcej, niż zakładaliśmy przed nimi, a potem wprowadzać w życie nasz program, o którym jesteśmy przekonani, że będzie przynosić „dobro” dla naszego kraju. Dlatego nie mówimy „prawdy”. Kierujemy się więc dobrem, a nie prawdą. To elementarz uprawiania polityki. Jako profesor uniwersytetu Lena Kolarska-Bobińska słusznie postępowałaby, narzekając na niską frekwencję w Polsce, ale jako polityk sprzeniewierza się swojemu posłannictwu przyznając rację Berlusconiemu. Jeśli uznajemy, że „dobre” jest objęcie przez Jerzego Buzka stanowiska szefa PE, to musimy działać tak, by zwiększyć jego szanse, a nie bawić się w rezonerów i subtelnych intelektualistów, którym najbardziej na sercu leży prawda. Takie osoby są potrzebne i konieczne, ale w instytutach badawczych, a nie na salonach politycznych. Życie w prawdzie jest szlachetnym powołaniem, ale nie w polityce. Kto tego nie rozumie, nie nadaje się na polityka. Jeśliby politycy mówili prawdę, tylko prawdę i całą prawdę…polityka by się skończyła, służby specjalne nie byłyby potrzebne, tajne narady powinny być transmitowane live w tvn24 i tvp info itp. To wizja piękna i szlachetna, ale - jak chyba wszyscy rozumiemy - absolutnie utopijna. Albo więc Pani Profesor „zaliczyła wtopę”, co może się zdarzyć, bo jesteśmy wszak oboje politycznymi debiutantami i takie rzeczy mogą się nam zdarzać, albo naprawdę wierzy w to, że będzie mogła wszem i wobec głosić prawdę bez względu na konsekwencje. Ale to by oznaczało, że jej obecność w polityce jest niebezpieczna - zwłaszcza dla Platformy, co martwiłoby mnie w stopniu umiarkowanym, ale także dla Polski, bo jak Pani Profesor wyjdzie z narady Klubu Polskiego w PE i zacznie bezpretensjonalnie głosić na agorach wszelakich, co tam usłyszała, to może się to okazać szkodliwe dla czegoś o wiele bardziej wartościowego i cennego, niż pewna partia. To może okazać się szkodliwe dla Polski. Wierzę jednak, że była to po prostu mała wpadka. Czego sobie i Pani Profesor życzę. Migalski
Olejnik wystawia piłeczkę. Chlebowski smeczuje Poprzedni wpis na tym blogu dotyczył mojej dyskusji z prof. Leną Kolarską-Bobińską w programie „Fakty po Faktach” sprzed kilku dni. Do głowy mi wówczas nie przyszło, że będę musiał do tego programu wrócić raz jeszcze. Dzieje się tak jednak za sprawą Moniki Olejnik, która w dzisiejszym „Śniadaniu w Radiu Zet” obrzydliwie zmanipulowała moją wypowiedź z tamtego programu. Gwoli przypomnienia - rozmawialiśmy o argumentach Berlusconiego przeciwko profesorowi Buzkowi. Przytoczył je prowadzący program, red. Kamil Durczok. Kiedy zapytał mnie co sądzę o tezie włoskiego premiera, że brak ratyfikacji przez Polskę Traktatu Lizbońskiego osłabia naszego kandydata, przypomniałem, że oprócz tego argumentu Berlusconi używa też innych absurdalnych argumentów, takich jak niska frekwencja w Polsce oraz fakt, że ich kandydat jest katolikiem, a nasz protestantem. Uznałem to za typową negocjacyjną zagrywkę, którą powinniśmy zignorować i się nią nie przejmować. Żeby wykazać bzdurność logiki włoskiego premiera, zaproponowałem Pani Profesor, że ja postaram się przekonać prezydenta Lecha Kaczyńskiego do przyjęcia traktatu, a Ona niech przekona prof. Buzka do przejścia na katolicyzm. Po czym dodałem: „przecież to absurd!”.Wydawało się, że każdy rozumny człek jest w stanie pojąć zawartą w mojej propozycji ironię. Jednak myliłem się. W swoim radiowym programie Monika Olejnik zapytała swych gości, co sądzą o mojej wypowiedzi, w której namawiałem panią Kolarską-Bobińska do skłonienia Jerzego Buzka do przejścia na katolicyzm. Dało to okazję posłowi Zbigniewowi Chlebowskiemu i Ryszardowi Kaliszowi do pooburzania się na moją ingerencję w prawa obywatelskie i naruszenie wolności wyznania w Polsce. Nie mam pretensji do obu polityków - albo uwierzyli w relację Pani Redaktor, albo wiedzieli jak było, ale skorzystali z okazji do ataku na polityka konkurencji. Ich wilcze prawo - pani Olejnik wystawiła im mnie jak piłkę do ścięcia, a oni tylko smeczowali! Ale zastanawiam się czy Pani Redaktor naprawdę nie zrozumiała tego, co powiedziałem parę dni temu w programie „Fakty po Faktach”, czy też może zrozumiała i w pełni świadomie oczerniła europosła partii, której nie lubi. Zaiste, wybór to dramatyczny - między ignorancją i głupotą z jednej strony, a świadomą manipulacją i skandaliczną stronniczością z drugiej. Tertium non datur, obawiam się. I pomyśleć, że Monika Olejnik to gwiazda polskiego dziennikarstwa, osoba publikująca co tydzień kilka felietonów w najbardziej poczytnych gazetach (nota bene, czy ktoś pamięta choć jedną z zawartych w nich tez?), celebrytka mediów i wielokrotna zwyciężczyni w różnego rodzaju rankingach i konkursach dziennikarskich. A przecież w Wimbledonie lub na kortach Rolanda Garrosa osoby podające piłki prawdziwym graczom nie są tak cenione. U nas, jak widać, można zostać gwiazdą podrzucając piłeczkę politykom z PO i SLD Migalski
Migalski się zadumał nad Olejnik Marek Migalski: Zastanawiam się czy Pani Redaktor [Monika Olejnik] naprawdę nie zrozumiała tego, co powiedziałem parę dni temu w programie „Fakty po Faktach”, czy też może zrozumiała i w pełni świadomie oczerniła europosła partii, której nie lubi. Zaiste, wybór to dramatyczny - między ignorancją i głupotą z jednej strony, a świadomą manipulacją i skandaliczną stronniczością z drugiej. Dziwi mnie zdziwienie Migalskiego, chyba trochę udawane bo przecież sympatyczny "fruwający ornitolog" obserwuje nasz świat polityczno-medialny wystarczająco długo aby sobie nie zadawać retorycznych pytań. Monika Olejnik jest inteligentną dziennikarką i wszystko rozumie, ma tylko złe zdanie o inteligencji swoich gości i słuchaczy i na ten ich brak inteligencji, a także ogólną niekumatość, liczy. Pozwolę sobie zilustrować to przykładem, moim ulubionym bo dobrze pokazującym na co chorują nasze media. Sprawa jest starawa, zaczęła się od artykułu Piotra Śmiłowicza (Newsweek), pod sensacyjnym tytułem "Nazwisko Kaczyńskiego w śledztwie paliwowym", natychmiast podchwyconym przez wszystkkie portale, potem była krótka wymiana między mną a Śmiłowiczem, a na końcu efektowna wrzutka Moniki Olejnik w Gazecie Wyborczej w felietonie pod tytułerm - nomen omen - "Obciach".
Piotr Śmiłowicz: W dokumentach śledztwa dotyczącego mafii paliwowej pojawia się nazwisko Jarosława Kaczyńskiego. To może być jedna z przyczyn zaniechań rządu PiS wobec tego śledztwa.(...) W zeznaniach innych świadków padają nazwiska działaczy prawicy, w tym Jarosława Kaczyńskiego. Jego nazwisko pojawia się m.in. przy okazji afery wokół przesłuchania w 2006 roku szczecińskiego biznesmena paliwowego Jerzego Krzystyniaka. Biznesmen oskarżył wówczas przesłuchującego go prokuratora Marcina Kowalskiego - z zajmującej się śledztwem paliwowym grupy Marka Wełny - o wywieranie nacisków, by obciążył polityków. Jednak wszczęte na skutek tej skargi śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień przez Wełnę i Kowalskiego (obejmujące początkowo działanie na szkodę Artura Balazsa, Jarosława Kaczyńskiego i Jacka Piechoty) zostało po kilku miesiącach umorzone. Kataryna: Średnio inteligentny człowiek musi po tym fragmencie zadumać się nad dziennikarskim warsztatem autora artykułu. Z tekstu wynika przecież, że jedyny kontekst w jakim się tu pojawia nazwisko Kaczyńskiego to rzekome działanie prokuratorów na jego szkodę polegające na wywieraniu nacisków na świadka, żeby Kaczyńskiego obciążył. (...) Swój sensacyjny materiał opatrzony obiecującym nagłówkiem "wiadomość dnia" Piotr Śmiłowicz sklecił z dwóch wątków nie pierwszej świeżości, w pierwszym Kaczyński występuje jako pokrzywdzony, a drugi jest znany od ponad trzech lat i też zawiera niewyjaśniony wątek hakowy. (...) Młodzi, wykształceni, z wielkich miast mają sensację bo nazwisko Kaczyńskiego pojawiło się dwukrotnie w śledztwie paliwowym. I kogo to obchodzi, że za każdym razem pojawiło się w kontekście szukania haków na Kaczyńskiego? Jeden oskarżony zeznaje, że namawiały go do tego służby, inny, że prokurator. A jak było? Tego się od Śmiłowicza nie dowiecie bo on chciał tylko napisać, że NAZWISKO KACZYŃSKIEGO W ŚLEDZTWIE PALIWOWYM! Piotr Śmiłowicz: Jest oczywiste, że Jarosław Kaczyński występuje w dokumentach śledztwa paliwowego generalnie jako ofiara. Wydawało mi się, że nie trzeba mieć przenikliwej inteligencji Kataryny, by to odczytać z mojego tekściku. Moim zdaniem nie obala to jednak hipotezy, że mógł się obawiać, iż przy szeroko zakrojonym śledztwie jego nazwisko będzie się raz po raz przewijać, zgodnie z zasadą "ukradł, czy mu ukradli, ale był zamieszany". A to będzie łakomym kaskiem dla opozycji.
Monika Olejnik: Prezes PiS sam wpadł we własne sidła, bo wierzy w opowieści jednego człowieka, czyli Krzysztofa Baszniaka, który macza w mafii paliwowej polityków SLD. Teraz powinien uwierzyć w to, co ostatnio ujawnił "Newsweek", mianowicie, że jest osoba, która twierdzi, że on - Jarosław Kaczyński - też mógł mieć korzyści z mafii paliwowej. A to chyba niemożliwe, żeby lider PiS maczał palce w paliwie.
Monika Olejnik naprawdę nie jest idiotką nierozumiejącą prostego przecież tekstu, wie natomiast, że jest duża szansa, że większość czytelników jej felietonu nie będzie wiedziała o czym mowa, nie będzie znała tekstu źródłowego, więc kupi to co jej poda do wierzenia dziennikarska gwiazda. Taki job. Dokładnie to samo zrobiła dzisiaj z Migalskim i z tego co czytam znowu skutecznie, bo goście w studio nie znali kontekstu, nie wiedzieli co Migalski powiedział i dali się wkręcić w kipienie oburzeniem. A kto wie, może zamach Migalskiego na wolność wyznania Buzka zostanie jutro napiętnowany w jakimś zgrabnym felietonie w Gazecie Wyborczej. Nie rozumiem tylko zdziwienia Migalskiego. Sam wczoraj napisał, w pełni taką postawę akceptując, że w polityce nie liczy się paradygmat "prawda-fasz" ale "dobro-zło" i jeśli coś się uważa za dobre, to różne chwyty są dozwolone. Wystarczy uznać Monikę Olejnik za rasowego polityka walczącego z politycznym przeciwnikiem i wybaczyć jej to co się samemu sobie wybaczyło, z góry i na zapas, już nazajutrz po wygranych wyborach. Marek Migalski: [W polityce] mówi się to, co ma wprowadzić naszych przeciwników w błąd, wpłynąć na ich błędne kalkulacje itp. Bo chcemy wygrać wybory, wyjść z negocjacji z czymś więcej, niż zakładaliśmy przed nimi, a potem wprowadzać w życie nasz program, o którym jesteśmy przekonani, że będzie przynosić „dobro” dla naszego kraju. Dlatego nie mówimy „prawdy”. Kierujemy się więc dobrem, a nie prawdą. To elementarz uprawiania polityki. Jeszcze jedno mi się przypomniało, też to bardzo lubię :)
Monika Olejnik: Panie profesorze, czy premier Marek Belka powinien skłamać przed komisją śledczą? Oświadczył, że nigdy nie podpisywał dokumentów o współpracy z SB, a tymczasem podpisał taki dokument, instrukcję wyjazdową. Andrzej Zoll: To jest oczywiste pytanie, na które odpowiedź jest stosunkowo łatwa jeśli się porówna treść instrukcji, którą podpisał premier i jego oświadczenie przed komisją.
Monika Olejnik: I jaka jest ta łatwa odpowiedź? Andrzej Zoll: Nie mamy tutaj zgodności między odpowiedzią premiera, a treścią tej instrukcji, pod którą znajduje się podpis premiera.
Monika Olejnik: Czyli odpowiedź, panie profesorze, nie jest jednak łatwa. Kataryna
Rzecznik obala zarzuty Karwowskiego LUSTRACJA Jerzy Buzek jest czysty - powtarza Bogusław Nizieński
Rzecznik obala zarzuty Karwowskiego Nie istniejące sygnatury, nie istniejące akta, nie istniejące załączniki, nie istniejące dowody. Jerzy Buzek jest czysty - mówił wczoraj Bogusław Nizieński, rzecznik interesu publicznego, na konferencji prasowej zwołanej, jak podkreślił, w celu zdjęcia wszelkich podejrzeń z osoby premiera. Rzecznik potwierdził istnienie agenta o pseudonimie Karol, ale stwierdził, że nie był to Jerzy Buzek. - Było 85 tajnych współpracowników "Karolów" - uzupełnił. Uchylił się od odpowiedzi na pytanie, czy agenta "Karola" obciąża działalność, którą Karwowski przypisał Buzkowi. Pseudonimu Karol premier używał w konspiracji. Nie figuruje natomiast pod tym ani pod innym pseudonimem w archiwach - mówił rzecznik Innych pseudonimów, które zdaniem Karwowskiego miał Buzek, w ogóle nie ma w aktach. Nizieński ujawnił, że mimo błędnych informacji otrzymanych od posła KPN-O odnalazł w aktach dane oficera, który zdaniem Karwowskiego miał prowadzić agenta "Karola". Odpowiadając na pytanie, dlaczego go nie przesłuchał, powiadomił, że sprawdził przebieg jego służby i w czasie, w którym miał on prowadzić "Karola", nie było go w Polsce. Dodatkowo w kartotece prowadzonych agentów rzecznik sprawdził, że oficer ten nie miał nic wspólnego z Jerzym Buzkiem. Nizieński potwierdził, że Buzek był obecny w mieszkaniu w czasie aresztowania Jana Andrzeja Górnego, działacza śląskiej "S". Powiedział, że przesłuchiwany jako świadek Górny stanowczo wykluczył możliwość jakichkolwiek związków Buzka z aresztowaniem go i szczegółowo opowiedział, w jaki sposób udało mu się sprawić, że funkcjonariusze nie weszli do pokoju, w którym ukrył się Buzek. Sygnatura akt paszportowych Buzka, którą podał w zażaleniu Karwowski, nie istnieje. - Nie ma i nigdy nie było akt paszportowych tak oznaczanych, o takiej sygnaturze - podkreślał Nizieński. Według Karwowskiego w tych aktach miał się znajdować raport Buzka z pierwszego zadania za granicą. Rzecznik powiedział, że odnalezione już w lutym akta paszportowe Buzka nie zawierają żadnych dowodów świadczących o jego współpracy ze służbami. Podobnie nie istnieje, podana przez Karwowskiego, sygnatura rzekomych akt Buzka w zasobach Wojskowych Służb Informacyjnych, w których miała się znajdować informacja, że wojskowe służby specjalne przekazują zwerbowanego przez siebie agenta Buzka służbom cywilnym. Nie ma także teczek operacyjnych, na które powołał się Karwowski. W nich miało być m.in. pokwitowanie odbioru przez niego 7 tys. USD. - Takich sygnatur służby specjalne w ogóle nie stosowały - mówił Nizieński. Rzecznik podważył też sformułowanie Karwowskiego, że Buzek miał łatwość w uzyskiwaniu paszportu. Podkreślił, że ostatni raz przed stanem wojennym Jerzy Buzek wyjechał za granicę w 1980 roku, a potem dopiero w roku 1987 - leczyć chorą córkę. Na paszport musiał oczekiwać pięć miesięcy i otrzymał go w końcu z adnotacją: "z powodów humanitarnych". Z kilkunastu wymienionych w zażaleniu "załączników", Karwowski dołączył do akt jedynie kilka. K.GR.
Radio ZET, 6 września 1999 r. 6 września 1999 roku prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Aleksander Kwaśniewski udzielił wywiadu Radiu "Zet". Poniżej zamieszczamy obszerne fragmenty wywiadu prowadzonego przez red. Krzysztofa Skowrońskiego.
Jesteśmy w Pałacu Prezydenckim, gościem Radia "Zet" jest prezydent Aleksander Kwaśniewski. Dzień dobry Panie Prezydencie.
Dzień dobry Państwu, dzień dobry Panu. Jak udały się wakacje? Prezydent RP: Dobrze, z rodziną, miałem wreszcie trochę czasu .
Wypoczął Pan? Prezydent RP: Tak, pogoda wspaniała nad polskim Bałtykiem.
Czy to prawda, że wypędzono rybaków? Prezydent RP: Ja o tym nie wiem. Akweny są zamykane, później dowiadywałem się u admirała jak to wygląda, on twierdzi, że to działalność hydrograficzna. Myślę, że tak rzeczywiście było, natomiast mam nadzieję,że nie było to związane z moim pobytem. W każdym bądź razie ze strony Biura Ochrony Rządu jak i mojej żadne prośby ani dyspozycje w tej sprawie nie wypływały. Ostro rozpoczął się nowy sezon polityczny. Czy to prawda, że 22 miesiące temu, albo czy 22 miesiące temu, wtedy kiedy powstawał rząd premiera Buzka Pan przedstawił tę listę 6 czy 7 ministrów, którzy mają swoje teczki, na których coś jest?
Prezydent RP: Tak, prawda, z tym że nie 6 i 7, liczba jest zupełnie inna. A jaka? Prezydent RP: Dokument ma charakter ściśle tajny, natomiast warto wrócić do tej historii, bo odbyło się to na prośbę pana premiera, wtedy desygnowanego premiera. Ja go ostrzegałem, mówiłem mu, że to nie jest potrzebne ponieważ dysponuje procedurami lustracyjnymi, czyli z jednej strony oświadczeniami kandydatów, a z drugiej strony całą procedurą która miała być uruchomiona. Na początku premier powiedział, że zastanowi się, później jednak stwierdził, że on bardzo prosi. Zwróciłem się wtedy do dwóch instytucji - Urzędu Ochrony Państwa oraz Wojskowych Służb Informacyjnych aby poinformowały, czy w zasobach archiwalnych są materiały dotyczące nazwisk kandydatów do rządu i taką informację otrzymałem, i 30 października 1997 roku przekazałem premierowi. Podkreślam, jest to i była to wyłącznie informacja o zasobach archiwalnych i nic poza tym, ani mniej, ani nic więcej
Ale czy na tych listach był wicepremier Tomaszewski, czy go nie było? Prezydent RP:Tak, był.
I rozmawiał Pan z premierem Buzkiem na temat wicepremiera Tomaszewskiego, jak ta rozmowa przebiegała? Prezydent RP:Te rozmowy się odbyły i pan premier kształtując rząd stwierdził, że nie ma wątpliwości co do prawdziwości oświadczeń jakie zostały złożone, a wszyscy członkowie rządu oświadczenia złożyli, że nie współpracowali. Dla mnie była to wystarczająca informacja, by taką decyzję na wniosek premiera podjąć.
To w takim razie po 22 miesiącach co Pan sądzi o sprawie wicepremiera Tomaszewskiego, o dymisji wicepremiera Tomaszewskiego?
Prezydent RP:Dymisja ma charakter wewnątrzpartyjny, a nie lustracyjny. Gdybym chciał nazwać to bardzo ostro to mam wrażenie że ciągle nie jest to lustracja, bardziej partyjna egzekucja, bowiem lustracja dopiero się teraz zacznie. To sąd może stwierdzić, czy dokumenty są prawdziwe czy nieprawdziwe, skonfrontować to z zainteresowanym. Pamiętajmy, że jedna ze słabości procesu lustracyjnego polega na tym, że do obecnego momentu, a więc przekazania dokumentów sądowi właściwie ten oskarżony czy podejrzany, żeby używać tego sformułowania, nie może zapoznać się z nimi, on nie wie co jest w papierach. Więc dopiero teraz odbędzie się lustracja, która określi czy pan Janusz Tomaszewski współpracował czy nie współpracował.
Dlaczego mówię o tej partyjnej egzekucji? Dlatego że problem przecież powraca. To się toczyło od co najmniej roku, kiedy co chwila fala różnego rodzaju podejrzeń się pojawiała, później przycichała, później się pojawiała i w końcu doszło do takiego a nie innego finału. Traktuję to z niesmakiem, powiem szczerze, bo w moim przekonaniu w polskim życiu politycznym byłoby dużo lepiej gdybyśmy trzymali się prawdziwych argumentacji, tzn.jeżeli minister jest niekompetentny, należy go odwołać. Jeżeli w partii chcemy dokonać zmian to trzeba je dokonywać grając prawdziwymi kartami, a nie szukając różnego rodzaju tajemniczych trików czy dokumentów. A dodatkowo moją niechęć w tych wszystkich kwestiach wzbudza i taki fakt, że większość wszystkich kryzysów rządowych w Polsce jest związanych z teczkami. I nie dlatego, że te teczki są, że należy je oczyścić czy wyjaśnić, tylko dlatego że wygodniej jest użyć tego rodzaju argumentów. Tak jest od 1992 r., tak było w sprawie premiera Oleksego. Obawiam się i mam takie dziwne poczucie, że podobną sytuację mamy w tej chwili.
A dlaczego w takim razie należy zaniechać lustracji, wyrzucić teczki do Wisły? Prezydent RP:Bynajmniej, uważam że lustracja powinna być przeprowadzona. Obecna ustawa ma swoje słabości już chyba dla wszystkich oczywiste, jak chociażby kwestia owego słynnego donosu poselskiego. Ustawa została bardzo poprawiona także na moje wnioski, będzie dostępność do dokumentów dla obywateli, będzie działał Instytut Pamięci Narodowej. A więc będzie szansa że teczki zostaną "rozbrojone", że staną się na tyle jawne, że każdy będzie mógł się ustosunkować, a nie obawiać się, że ktoś spreparował przeciwko niemu dokumenty, które przechodzą z jednego biurka na drugie, poza świadomością zainteresowanego i mogą być w dowolnym momencie wyciągnięte.
Ale procedury rozmaite w Polsce trwają tak długo, że to jest proces na 10 - 20 lat. To dlatego powinniśmy zachować daleko idącą wstrzemięźliwość w ferowaniu wyroków. Naprawa błędu w sytuacjach oskarżenia człowieka, szczególnie gdy dotyczy to dobrego imienia jest nadzwyczaj trudna. Co zrobimy za dwa, trzy lata gdy dowiemy się, że pan Robert Mroziewicz nie współpracował? Czy przywrócimy go na poprzednie stanowisko, kiedy może być zupełnie inny układ polityczn? Czy napiszemy na pierwszych stronach gazet, że bardzo go przepraszamy? Czy wyślemy listy do jego partnerów zagranicznych, których miał bardzo wielu w NATO i poza NATO, że niestety była to pomyłka i pospieszyliśmy się? Trzeba wykazać w tej chwili więcej dbałości o prawo, o człowieka, wykazać szacunek dla niego, aniżeli na skróty prowadzić lustrację, bo to pożytków nie przyniesie, to będzie zatruwało nasze życie polityczne.
A co Pan zrobi, żeby zmienić ustawę lustracyjną? Prezydent RP:Nic w tym układzie lustracyjnym zrobić nie mogę. Przedstawiłem moje uwagi. Veto zostało odrzucone. Tak długo jak większość parlamentarna sama nie zdecyduje się wprowadzić zmian, to ich nie będzie. Czytam z zainteresowaniem wypowiedzi polityków Unii Wolności, którzy są bardzo krytyczni wobec tej formy lustracji, ale przypominam, że oni też głosowali przeciwko moim poprawkom, mojemu vetu. Mogę powiedzieć że są mądrzy po szkodzie. No to do dzieła, proszę proponować zmiany.
Wracając do dymisji wicepremiera Tomaszewskiego, była uzasadniona czy nie? Prezydent RP:Lustracyjnie nie. Będę bardzo zdecydowanie trzymał się zasady domniemania niewinności, którą traktuję jako fundamentalną dla państwa prawa. Natomiast oczywiście, jeżeli premier mówi, że stracił zaufanie do swojego wicepremiera, to dymisja musi nastąpić. Przyczyny są właściwie bez znaczenia, mnie argumentację pan premier przedstawił jednoznacznie, że od pewnego momentu nie chce współpracować i stracił zaufanie do swojego zastępcy, i to jest powód.
A czy Pan Prezydent się zapytał, od jakiego momentu? Prezydent RP:Nie. Wyjaśniano mi, że to było kilka czy kilkanaście ostatnich dni, czy nawet tygodni, ale argument, że premier nie chce ze swoim zastępcą. współpracować, jest wystarczający żeby odwołać zastępcę. Sam Janusz Tomaszewski doskonale rozumiał tę sytuację bo nawet jej nie przedłużał. Chciał żeby rzeczywiście wręczenie nastąpiło szybko i żeby wszystko zakończyło się, bo dla niego to także jest bardzo bolesne.
A Pan własnymi kanałami sytuację w ministerstwie spraw wewnętrznych, tę sytuację z wiceministrem Bondarykiem zbierał albo nie zbierał? Prezydent RP:Pan premier twierdzi, że sprawa jest badana i oczekuję efektów tych badań, natomiast były wicepremier Tomaszewski, że absolutnie jest to nieprawda, że jakiegolwiek wybierania materiałów o charakterze obyczajowym z dawnych policyjnych czy milicyjnych archiwów nie ma. Zaczekajmy, wiemy tyle, ile z prasy, natomiast nie ma żadnego powodu, żeby nie przyjrzeć się działalności pana ministra Bondaryka i tej grupy, tej komórki, która została utworzona.
Jak Pan widzi teraz koalicję rządząca, czy po tej dymisji jest mocniejsza, czy słabsza? Prezydent RP:Nie, na pewno nie jest mocniejsza, bo znam to z przeszłości innych koalicji. Takie sprawy siły nie dają.
Jak Pan rozmawia z premierem Buzkiem, jak Pan obserwuje rząd, koalicję to Pan myśli, że ten rząd przetrwa jeszcze 26 miesięcy?
Prezydent RP:Nie jestem po pierwsze prorokiem, po drugie moje uprawnienia konstytucyjne ograniczają się, jeśli chodzi o rząd, do powoływania i odwoływania na wniosek większości parlamentarnej. Nie potrafię dzisiaj powiedzieć, jak dalej potoczą się losy rządu, natomiast jedno chcę stwierdzić - mnie osobiście bardzo zależy, żeby był w Polsce bardzo dobry rząd, szczególnie w takim historycznym momencie. (...) Polska potrzebuje dobrego rządu, aktywnego, który skupi się na sprawach rzeczywiście zasadniczej wagi, a nie będzie zajęty za bardzo zbyt sobą i tym co się dzieje wewnątrz. Ja będę z każdym rządem współpracował i mam nadzieję, że nie stracimy tych miesięcy, które są przed nami.
Czy poprze Pan ustawę reprywatyzacyjną? Prezydent RP:Ten projekt jest o tyle dobry, że liczy się z realiami ekonomicznymi państwa, choć tu też są wątpliwości. Ale jest niezadowolenie środowisk, które chcą reprywatyzacji, ponieważ twierdzą że 50 - procentowa rekompensata to jest jakby nacjonalizacja, podobna, tylko dotycząca nie całości a połowy majątku. Tu potrzeba i kompromisu i znalezienia zrozumienia u zainteresowanych, dlatego że jeżeli nie znajdziemy tego kompromisu to sądzę, że problem reprywatyzacji będzie latami jeszcze nierozstrzygnięty. A to też źle służy procesom gospodarki, bo niewątpliwie w wielu miejscach załatwienie reprywatyzacji pozwalałoby na choćby decyzje dotyczące dużych inwestycji infrastrukturalnych, drogowych.Trzeba szukać dobrych rozwiązań, kompromisów i nie spieszyć się. Nie ma powodów, aby przygotować ustawę złą, ustawa zła będzie czyniła więcej szkód aniżeli pożytków.
Spotkał się Pan ostatnio z prezydentem Niemiec, kanclerzem Niemiec. Czy rozmawiali panowie na temat odszkodowań dla robotników przymusowych? Prezydent RP:Oczywiście rozmawialiśmy i stanowisko zarówno prezydenta jak i kanclerza jest pozytywne. Oni uważają, że ten bolesny remanent historii i wojny Niemcy muszą spłacić.
Tylko pytanie, kiedy zaczną? Prezydent RP:Kiedy zaczną i na jakich warunkach to oczywiście podlega rozmowom, dyskusji. Oni poprosili o kierowanie pracami hrabiego Lambsdorffa, który jest politykiem partii liberalnej a więc nie związanym z obecną koalicją, co dodatkowo uwiarygadnia ich chęci rozwiązania problemu. Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych tygodni, najdalej miesięcy rozwiązanie będzie.
Ma Pan nadzieję, czy ma Pan taką obietnicę ze strony prezydenta albo kanclerza? Prezydent RP:Obietnicę nie, dlatego że rząd może co najwyżej angażować się w zachęty, natomiast nie może przejąć na siebie trudu negocjacji, odpowiedzialności za negocjacje. Natomiast co jest ważne i co obaj panowie podkreślali to zasada, iż wszyscy poszkodowani zostaną potraktowani jednakowo jeśli chodzi o odszkodowania. Nie na zasadzie wysokości płac, bo gdyby tak było to mielibyśmy krzyczącą niesprawiedliwość. Poszkodowany amerykański otrzymałby dużo więcej niż polski a poszkodowany polski robotnik dużo więcej aniżeli ten z Ukrainy. Nie ma żadnego moralnego tytułu żeby takie zróżnicowanie miało miejsce.
Na zakończenie dwa pytania. Kiedy oficjalnie podejmie Pan decyzję o tym, że startuje Pan w wyborach prezydenckich? Już Marian Krzaklewski powiedział Aleksander Wyborczy .... Prezydent RP:Ja bym chciał, żeby kampania prezydencka w Polsce nie była zbyt długa, bo nie ma takiej potrzeby. A po drugie jesteśmy w momencie wielu poważnych spraw . Chociażby negocjacje z Unią Europejską, reformy które będą miały kolejne swoje etapy. Więc wydaje mi się, że jeżeli kampania prezydencka będzie odpowiednio krótka to z korzyścią dla Polski. A więc jeżeli trzeba się decydować to nie ma powodu żeby dzisiaj. Wystarczy pierwsza połowa przyszłego roku, bo wybory zgodnie z konstytucją będą w listopadzie następnego roku. Jest czas i nie widzę powodu, żeby się spieszyć.
To prawda Panie Prezydencie, że na mecz Polska - Anglia nie starczyło biletów nawet dla Kancelarii Prezydenta? Prezydent RP:To dobrze świadczy o tym, że jest zainteresowanie kibiców.
Pan będzie na meczu? Prezydent RP:Nie, niestety nie. Mam wcześniejsze zobowiązania, których nie mogę cofnąć.
Kwaśniewski ws. szefa PE: Jest co się cieszyć. Ale to nie wybory na papieża - Jest co się cieszyć, ale nie można przesadzać - tak Aleksander Kwaśniewski skomentował w TVN24 szum wokół kandydatury Jerzego Buska na szefa PE. - Porównania wyboru przewodniczącego Parlamentu Europejskiego do wyborów innych np. na papieża są nieuprawnione - dodał. - Aż takich porównań nikt nie czyni - ripostował gospodarz programu "Piaskiem po oczach" Konrad Piasecki. - Oj czasami w tym zapędzie... - powiedział Kwaśniewski. Dodał jednak: dobrze, że Polska się stara. - Polska od dawana powinna to robić. Powinna mieć dobrych kandydatów i umieć o nich walczyć - powiedział . - Ja to doceniam jako istotne wzbogacenie polskiej polityki zagranicznej. Ale niech to będzie początek drogi - dodał.
- Dziś to (stanowisko szefa PE - przyp. red.) jest możliwe. Moim zdaniem stanowisko prezydenta Unii Europejskiej, czy ministra zagranicznych UE, czy - jak było widać - sekretarza generalnego NATO są poza naszym zasięgiem. Póki co - ocenił.
DLACZEGO BUZEK - CZYLI BAL W OPERZE Na ratuszu bije druga, Na tajniaka tajniak mruga, Na widowni i w sznurowni, I pod dachem i w kotłowni I pod sceną i w bufecie, Na galerii i w klozecie, W kancelarii i w malarni, W garderobach i w palarni I w dyżurce u strażaka, Mruga tajniak na tajniaka... „Jest co się cieszyć, ale nie można przesadzać” - tak Aleksander Kwaśniewski skomentował szum wokół kandydatury Jerzego Buska na szefa PE. - „Porównania wyboru przewodniczącego Parlamentu Europejskiego do wyborów innych np. na papieża są nieuprawnione” - dodał. Wprawdzie podzielam zdanie Kwaśniewskiego, ale warto przecież zastanowić się - z czegóż to cieszą się tajniacy, że jeden na drugiego mruga? A, że mrugają to rzecz pewna, skoro tak niezwykła jednomyślność zapanowała wśród establishmentu III RP w sprawie kandydatury Buzka. Jak Polska długa i szeroka, zewsząd słychać jeden głos, a towarzysze Gierek i Siwiec prześcigają się w entuzjastycznych deklaracjach poparcia. Ponieważ sprawa Buzka staje się niemal patriotycznym manifestem, trzeba pochylić się z uwagą nad tym radosnym „mruganiem”. Sporo na ten temat mógłby powiedzieć sam Kwaśniewski. Jakkolwiek 12 lat to dość czasu, by wszyscy zapomnieli jak powstawał rząd Buzka, to przecież towarzysz Aleksander powinien doskonale pamiętać te okoliczności. Jeszcze zanim gabinet AWS rozpoczął urzędowanie, w październiku 1997 roku Jerzy Buzek , otrzymał od prezydenta Kwaśniewskiego prezent - listę osób, które zostały zarejestrowane w archiwach służb specjalnych. We wrześniu 1999 roku Kwaśniewski tak opisywał to zdarzenie: „Dokument ma charakter ściśle tajny, natomiast warto wrócić do tej historii, bo odbyło się to na prośbę pana premiera, wtedy desygnowanego premiera. Ja go ostrzegałem, mówiłem mu, że to nie jest potrzebne ponieważ dysponuje procedurami lustracyjnymi, czyli z jednej strony oświadczeniami kandydatów, a z drugiej strony całą procedurą która miała być uruchomiona. Na początku premier powiedział, że zastanowi się, później jednak stwierdził, że on bardzo prosi. Zwróciłem się wtedy do dwóch instytucji - Urzędu Ochrony Państwa oraz Wojskowych Służb Informacyjnych aby poinformowały, czy w zasobach archiwalnych są materiały dotyczące nazwisk kandydatów do rządu i taką informację otrzymałem, i 30 października 1997 roku przekazałem premierowi. Podkreślam, jest to i była to wyłącznie informacja o zasobach archiwalnych i nic poza tym, ani mniej, ani nic więcej”.
Na liście przekazanej Buzkowi miało znajdować się kilka nazwisk. Jak mówił Kwaśniewski, „nie 6 i 7, liczba jest zupełnie inna”.
Spróbujmy policzyć. Kwaśniewski sam przyznał, że na liście było nazwisko Janusza Tomaszewskiego - ówczesnego wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych i administracji. Nieco później mogliśmy poznać nazwiska czterech podsekretarzy: Robert Mroziewicz - podsekretarz stanu w ministerstwie obrony narodowej (1997-wrzesień 1999), działacz UW. Janusz Kaczurba - podsekretarz stanu w ministerstwie gospodarki (1997), podsekretarz stanu w MSZ (1998-1999; 2001-2002). Krzysztof Luks - tajny współpr. Zarządu II Sztabu Generalnego -podsekretarz stanu w b. Min. Transportu i Gospodarki Morskiej (1997 - 6 czerwca 1999), działacz UW. Tadeusz Donocik -podsekretarz stanu w ministerstwie gospodarki. Co z resztą? Raport z Weryfikacji WSI pozwolił uzupełnić listę o kolejne nazwisko - nie byle jakiej persony, bo samego Andrzeja Madery ps.”CHARON”, współpracownika Zarządu Wywiadu WSI, pracującego w rządzie Buzka w sekretariacie ministra koordynatora ds. służb specjalnych. Nie wiemy czy te właśnie i jakie jeszcze nazwiska znajdowały się na liście przekazanej Jerzemu Buzkowi. Niewykluczone, że były to zupełnie inne nazwiska od wymienionych powyżej, lista dotyczyła bowiem tylko konstytucyjnego składu Rady Ministrów, czyli premiera, wicepremierów i ministrów, w sumie 22 osób. Nie to zresztą, wydaje się najważniejsze. Wówczas, przed 12 laty Jerzy Buzek i jego rząd stali się przedmiotem gier operacyjnych, prowadzonych przez WSW/WSI. Wolno przypuszczać, że spis, który - jak wynika z chronologii zdarzeń - przygotowano rzekomo w ciągu 24 godzin, - był jednym z elementów precyzyjnie zaplanowanej gry. Brak jakiejkolwiek reakcji ówczesnego premiera, był poważnym błędem, którego skutki okazały się brzemienne dla całego okresu rządów AWS. Wydaje się, że lista, dostarczona przez Kwaśniewskiego - skutecznie spętała rząd, z którym wielu Polaków wiązało nadzieje, a cały ten okres stanowi jeszcze jeden przykład tryumfu przeciwników rzetelnej lustracji i dekomunizacji. Dość wspomnieć, że wkrótce potem, jeden z posłów KPN wystąpił z wnioskiem o wszczęcie postępowania lustracyjnego również wobec Jerzego Buzka, przytaczając rzekome dowody agenturalnej przeszłości premiera. Wniosek ten i jego uzasadnienie jest jeszcze do chwili obecnej wykorzystywany jako argument przeciwko byłemu premierowi, a pochodzące z niego fałszywe oskarżenia bywają chętnie prezentowane w niektórych „prawicowych” środowiskach. Jedynie szybkiej i jednoznacznej reakcji ówczesnego Rzecznika Interesu Publicznego, sędziego Bogusława Nizieńskiego, który stwierdził we wniosku posła KPN „nie istniejące sygnatury, nie istniejące akta, nie istniejące załączniki, nie istniejące dowody” - zawdzięczamy wiedzę o faktycznym pochodzeniu owych rewelacji. Co ważne - późniejsza o wiele lat kwerenda w archiwach IPN potwierdziła brak dowodów na agenturalną przeszłość Jerzego Buzka. Któż zatem i w jakim celu posługiwał się tymi materiałami? Dziś, po wielu latach od tamtych zdarzeń, Jerzy Buzek jawi mi się nadal się jako polityk infantylny, z łatwością ulegający wpływom i zewnętrznym inspiracjom. Jego flirt z Platformą dowodzi ponadto, że jest człowiekiem przedkładającym własną karierę nad zasady, którym rzekomo był wierny. Ale czy tylko? Jestem przekonany, że obecny „front jedności narodu” wokół kandydatury Jerzego Buzka, jest oparty o tę samą, niezmienną od 12 lat koncepcję, jaka towarzyszyła ludziom WSI, gdy przygotowywali „listę Kwaśniewskiego”. I podobnie, jak wówczas - stawką jest Polska. „Bal w Operze” Tuwima kończy się sceną, która oby nigdy nas nie rozśmieszyła... "Jak bal, to bal! Maestro, wal! Grubasku, teraz solo! O, IDEOL! O, IDEAL! Takie małe, małe, słodkie IDEOLO! I gdy w strop szampitrem strzelił, Metaliczny tusz kąpieli, Ani się nie obejrzeli, Ani zdążył z żyrandziaka Mrugnąć tajniak na tajniaka - Jak błyskawicowym zdjęciem, Foto-ciosem, blasku cięciem, Wszystkich wszyscy diabli wzięli, diabli wzięli, diabli wzięli Aż ze śmiechu małpy spadły Z zodiakalnej karuzeli”. Ścios
Zyzak w Nowym Jorku Rozmawiałem wczoraj długo z Pawłem Zyzakiem, autorem najsławniejszej pracy magisterskiej w Polsce. Zrobił na mnie doskonałe wrażenie. Skromny, inteligentny, spokojny, pilny i - last but not the least - dobrze nadający się do telewizji. Liberał nowojorski znalazł wspólny język z polskim prawicowcem na gruncie wolności słowa i badań naukowych. Zyzak jest przykładem młodego, pryncypialnego intelektualisty, jakich wielu trzeba do odrodzenia w kraju elity narodowej. Czy to był również powód wściekłej nagonki na niego? Nie można wykluczyć, że medialne zbiry - rzecz jasna nie chodzi mi o jego rzeczowych krytyków ale o propagandzistów - że więc medialne zbiry nie tylko broniły wizerunku swojego idola. Może również wyczuły szersze zagrożenie. Bo tacy ludzie jak Zyzak, jeśli będzie ich więcej i stworzymy im dobre warunki rozwoju, ustanowią poważną konkurencję dla uzurpatorów. Toczyła się tu niedawno debata na temat toksycznych elit w Polsce, którą wywołała dr. Barbara Fedyszak-Radziejowska. Pojawienie się tej toksycznej elity jest skutkiem ludobójstwa nazistowskiego i komunistycznego w trakcie okupacji i kilku lat po wojnie. To opróżniło miejsce dla nowej elity z nadania sowieckiego. Obecnie także mamy do czynienia z inżynierią społeczną ale prowadzoną przy pomocy łagodniejszych środków: A to Gazeta Wyborcza z miłego chłopca zrobi jakiegoś potwora, a to pani minister nauki i szkolnictwa wyższego skontroluje najznakomitszy uniwersytet w Polsce za najbardziej ambitną pracę magisterską, a to jakiś ubekczynieubek wyśle pocztą gówno na adres promotora dociekliwej pracy. Oto poziom do jakiego schodzą wychowawcy młodej elity intelektualnej Polaków na początku XXI wieku. Nie tylko jest zagrożona wolność słowa w mediach głównego obiegu, jak dowodzi sprawa Wojciecha Sumlińskiego, ale też wolność badań w naukach społecznych, jak dowodzi przykład Pawła Zyzaka. Zawstydzanie ludzi, którzy z powodu funkcji powinni dbać o rozwój umysłowy narodu ale zdradzili swoje powołanie - chyba mija się z celem. Co robić? Krzysztof Kłopotowski
Czcimy wroga Polski Mazurski powiat Węgorzewo fetuje Heinricha von Lehndorffa, porucznika Wehrmachtu, który w 1939 roku zabijał polskich żołnierzy. Przy udziale polskich dyplomatów i samorządowców w Sztynorcie na Mazurach odbyły się uroczystości obchodów 100. rocznicy urodzin hrabiego Heinricha von Lehndorffa - uczestnika nieudanego zamachu na Hitlera. W obecności byłej wiceszefowej Bundestagu Antje Vollmer odsłonięto wczoraj przy pałacu, dawnej siedzibie rodowej Lehndorffów, pomnik przypominający postać spiskowca. Historycy zwracają uwagę, że niemiecki żołnierz brał udział w wojnie z Polską i był przedstawicielem wrogiej Polsce grupy imperialistów pruskich, a udział przedstawicieli polskich władz w tych uroczystościach jest legitymizowaniem niemieckiej polityki historycznej, zmierzającej do wybielania negatywnych dokonań Niemców. O uroczystościach w miejscowości Sztynort pisał wczoraj w Niemczech dziennik "Die Welt", który informuje, że w związku z setną rocznicą urodzin hrabiego Heinricha von Lehndorff-Steinorta nastąpi uroczyste poświęcenie kamienia pamiątkowego dedykowanego ostatniemu właścicielowi pałacu w Sztynorcie. Na kamieniu są wyryte słowa z ostatniego listu, jaki napisał hrabia tuż przed śmiercią do żony. Gazeta niemiecka, opisując hrabiego, twierdzi, że zawsze należał do przeciwników Hitlera. Niemieckie źródła, relacjonując jego udział w spisku przeciwko Hitlerowi, wysuwają tezę, że przyłączył się do zamachowców po tym, jak zobaczył nazistowskie zbrodnie na wschodzie Europy. Zdaniem historyka Bogdana Musiała z IPN, jest to teoria nieprawdziwa, ponieważ do spiskowców najczęściej należeli oficerowie z Prus Wschodnich, którzy w tym okresie wyraźnie widzieli zbliżającą się klęskę armii niemieckiej. Obawiali się oni, że wojska sowieckie w szybkim kontrnatarciu najpierw muszą wejść do ich ojczyzny, czyli do Prus Wschodnich. Logicznym rozwiązaniem było zlikwidować Hitlera, dogadać się z przeciwnikiem i uratować swój kraj. - To był prawdziwy powód wybuchu spisku przeciwko Adolfowi Hitlerowi - powiedział nam historyk IPN. Głównym elementem obchodów setnej rocznicy urodzin hrabiego von Lehndorffa było odsłonięcie pomnika ku jego czci. W uroczystościach zorganizowanych przez Polsko-Niemiecką Fundację Ochrony Zabytków Kultury wzięli udział nie tylko członkowie rodów von Lehndorff i Dönhoff, ale także Antje Vollmer, była wiceprzewodnicząca Bundestagu. Stawili się tam także polscy dyplomaci oraz samorządowcy. Asystentka z biura byłej wiceprzewodniczącej Bundestagu Antje Vollmer (partia Zielonych) potwierdziła, że jej szefowa pojechała do Polski do miejscowości Sztynort, aby wziąć udział w obchodach setnej rocznicy urodzin von Lehndorffa, ale nie znała żadnych dodatkowych szczegółów. W rozmowie z nami rzecznik prasowy frakcji Zielonych w Bundestagu Marius Knaak zaznaczył, że Antje Vollmer nie jest już członkiem frakcji w izbie niższej parlamentu niemieckiego. Jak dodał, jej wyjazd nie był z nikim w partii uzgadniany i ma całkowicie prywatny charakter. Do Sztynortu przyjechały również cztery córki Heinricha von Lehndorffa: Vera (w latach 60. znana modelka o pseud. "Verushka", prekursorka mody na intensywną opaleniznę), Nona, Gabriele i Catharina. - Nie znam tej sprawy - powiedział nam Piotr Paszkowski, rzecznik prasowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, pytany o komentarz. - Dostaliśmy zaproszenie na te uroczystości - wyjaśnia nam Edyta Wrotek, rzecznik wojewody warmińsko-mazurskiego. Dodaje, że było ono na "poziomie rządowym", co w domyśle sugeruje, iż nie wypadało odmówić. Do Sztynortu pojechał wicewojewoda Jan Maścianica. W uroczystościach wzięli też udział starosta powiatu węgorzewskiego Halina Faj i burmistrz Węgorzewa Krzysztof Piwowarczyk. Sekretarz gminy Węgorzewo Andrzej Fil także mówi, że po prostu skorzystano z zaproszenia otrzymanego od fundacji. Dodaje, że w kwestii pomnika rada miasta nie wydawała żadnej zgody na jego postawienie i musiały być to działania właścicieli tego terenu. W chwili obecnej należy on do firmy Tiga Yacht & Marina prowadzącej tam port jachtowy, która w tym roku przekazała pałac Lehndorffów Niemiecko-Polskiej Fundacji Ochrony Zabytków, uznając, że jest ona w stanie zdobyć środki na jego remont. Hrabia Heinrich Lehndorff urodził się w 1909 r. w Hanowerze. Był potomkiem rodziny pruskich supremacjonistów. Lehndorffowie od XV wieku zamieszkiwali ziemię chełmińską. Sympatyzowali z krzyżakami, którzy odwdzięczyli się rodzinie nadaniem ziemskim. W trakcie napoleoniady angażowali się po stronie Prus. Heinrich Lehndorff brał udział w ataku na Polskę w 1939 r., a następnie w wojnie niemiecko-sowieckiej. Podczas wojny część pałacu zajęło ministerstwo spraw zagranicznych Rzeszy, a częstym gościem był tu minister Joachim von Ribbentrop. Lehndorff zaangażował się w spisek antyhitlerowski. Po aresztowaniu został stracony w 1944 roku. Nic jednak nie wiadomo z wiarygodnych źródeł o tym, aby w inny sposób przeciwstawiał się wcześniej Hitlerowi. Historycy podkreślają, że przedstawiciele słabej zresztą opozycji antyhitlerowskiej byli nieprzychylnie, a wręcz wrogo nastawieni do Polski. - Jeśli chodzi o stosunek do Polski, do Polaków i do tzw. Ziem Odzyskanych, to stali oni na stanowisku granic sprzed wybuchu wojny - mówi nam prof. Mieczysław Smoleń (UJ). - Ta arystokracja rodowa uważała te obszary za rdzenne, ojczyste tereny - dodaje. - Czczenie takich osób przez polskie instytucje automatycznie sugeruje relatywizowanie nie tyle zbrodni hitlerowskich, ile imperialnej polityki niemieckiej na Wschodzie - wskazuje dr hab. Mieczysław Ryba (KUL). - Będzie pewnie wydobywana większa liczba takich osób - ocenia, dodając, że będzie się je prezentować, aby potwierdzić założenia niemieckiej polityki historycznej. - I to wszystko będzie ostatecznym dowodem na to, że byli dobrzy i źli Niemcy, dobrzy i źli żołnierze w czasie wojny - podkreśla. Udział przedstawicieli polskich władz państwowych i samorządowych historyk ocenia krytycznie, wskazując, że zostanie to wykorzystane jako argument popierający niemiecką wizję historii. - Będą padały argumenty - tutaj uczestniczyły władze, tam uczestniczyli historycy, gdzie indziej grupa stowarzyszeń. W związku z tym będzie to potwierdzać tę tezę jako obowiązującą - stwierdza. Historyk dr Bogusław Kopka z ubolewaniem podkreśla, że w przeciwieństwie do ościennych państw Polska nie prowadzi polityki historycznej. - Nie ma w ogóle takiej chęci - mówi, dodając, że należy to zmienić. Zenon Baranowski