Moja siostra królewna(1)


Moja siostra królewna

Rozdział I

Oszukano mnie. Tak, tak, oszukano mnie i to aż trzy razy pod rząd! I kto to zrobił? Moi rodzice!!!

Pierwszy raz oszukali mnie w dniu, w którym skończyłem sześć lat.

- Jacusiu, będziesz miał braciszka - powiedziała mama z promiennym uśmiechem i chyba myślała, że wyskoczę do góry z radości.

A niby z czego miałem się cieszyć? Że teraz wszystko trzeba będzie dzielić na pół? Że takie małe nie wiadomo co będzie ryczało po nocach i nie dawało mi spać? Że zabawki już nie będą tylko moje?

Nie powiem, żebym lubił niemowlaki. Na naszej ulicy Kaśka i Franek mają młodsze rodzeństwo i więcej z tym kłopotów niż radości. Franek to nieraz mówił, że chętnie oddałby swoją siostrę za paczkę landrynek, tylko jakoś nikt nie chciał się z nim zamienić. No, ale brat to coś lepszego niż siostra. Zawsze to chłopak. Można razem popuszczać samochodziki albo zbudować zamek z klocków lego. A poza tym zawsze mieliśmy problem przy zabawie w wojnę - nikt nie chciał być Niemcem. A taki mały to nie miałby nic do powiedzenia - zostałby esesmanem i już. Koniec i kropka.

No więc, już się zgodziłem na tego brata, niech tam sobie będzie. Ale któregoś zimowego ranka obudziłem się i w domu było straszliwie zimno.

- Mamo, mamo! - zawołałem zgrzytając zębami.

Ale zamiast mamy do mojego pokoju wszedł tata. Wyglądał tak, jakby nie spał całą noc, był nieogolony i patrzył przed siebie takim śmiesznym, cielęcym wzrokiem.

- Chyba zapomniałem napalić w piecu… - zachichotał jak mały chłopczyk przyłapany na gorącym uczynku - Ale co tam, Jacusiu, właśnie dzwoniłem do szpitala - masz malutką siostrzyczkę!

Zaraz, zaraz, do jakiego szpitala, jaką siostrzyczkę?! O co tu właściwie chodzi?

No więc tata zaczął mi tłumaczyć, że w nocy musiał wezwać karetkę, która zabrała mamę do szpitala i tam właśnie niedawno mamusia urodziła moją siostrę.

O, przepraszam bardzo, na siostrę to ja się nie zgadzam! Miał być brat! Co ja będę robił z jakąś małą smarkulą? Nie chciałem nawet o tym słyszeć.

- Tatusiu, to chyba jakaś pomyłka - powiedziałem poważnie - Albo w szpitalu podmienili nam dziecko! Musisz tam zaraz jechać i wyjaśnić tę sprawę! A może trzeba będzie zapłacić, żeby oddali nam braciszka z powrotem? Mam w skarbonce trochę pieniążków!

Tata uśmiechnął się i pokręcił głową:

- Nie, syneczku, to nie jest pomyłka, po prostu lekarz, który robił mamie badania myślał, że urodzi się chłopczyk, a tymczasem to przez cały czas była Madzia. Tak będzie miała na imię. I nie będziemy nikomu za nic płacić. Zobaczysz, pokochasz ją, jak tylko ją zobaczysz. To taki zaszczyt być starszym bratem!

Dobra, niech będzie siostra. Skoro tak musi być, to niech tam. Może będzie się nadawała na jeńca wojennego. Może nawet lepiej, bo nie będzie chciała być polskim żołnierzem, przecież dziewczyny nie mogą być żołnierzami.

Ale jak się okazało zostałem oszukany po raz kolejny! Czekałem na powrót domu mojej mamy z siostrą. Ale kiedy już nastał ten dzień i zajrzałem pod kocyk wcale nie zobaczyłem delikatnej dziewczęcej buźki, tylko puchate policzki i małe, skośne oczka, zupełnie jak u Chinki.

- A to co? - zapytałem szczerze zdziwiony.

Mama otarła ręką oczy.

- To twoja siostrzyczka, Jacusiu. Nie wygląda tak jak ją sobie wyobrażałeś, bo jest chora. Ma zespół Downa. Nie będzie taka jak inne dzieci, ale na pewno będziemy ją bardzo, bardzo mocno kochać.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to znaczy ten zespół Downa i jaka naprawdę będzie ta moja siostra. Madzia rosła, ale kiedy powinna uczyć się siadać ona zaledwie leciutko unosiła główkę. Gdy dzieci w jej wieku raczkowały i zaczynały chodzić ona dopiero uczyła się siadać. Kiedy powinna mówić już pierwsze słowa, ona wydawała z siebie jakieś dziwne dźwięki, które w niczym nie przypominały dziecięcego gaworzenia. Poza tym nie była podobna ani do taty, ani do mamy, ani nawet do mnie - nikt w naszej rodzinie nie ma takich skośnych oczu. Wtedy zrozumiałem, że zostałem perfidnie oszukany!

Rozdział II

Moja siostra skończyła cztery lata. Był tort, świeczki, ale Madzia sama nie potrafiła ich zdmuchnąć. Musiałem jej pomóc, w końcu jestem starszym bratem. Na przyjęciu urodzinowym była tylko ciocia, babcia z dziadkiem i nasza najlepsza sąsiadka. Madzia nie ma koleżanek, które mogłaby zaprosić. Kto chciałby bawić się z dziewczynką, która nie umie mówić, ślini się bez przerwy i niewiele rozumie? No może z wyjątkiem mnie, ale tylko wtedy, kiedy nie widzą mnie kumple. Czasami czytam jej bajki. Madzia wtedy siedzi cichutko jak myszka, nie wiem czy rozumie o czym jej czytam, ale słucha tak uważnie jak nikt inny. Czasami mam ochotę przytulić ją do siebie, ale prawdziwi faceci chyba tego nie robią. No, może z wyjątkiem mojego taty, który często przytula i mamę i mnie i Madzię i wcale z tego powodu nie wygląda jak baba. Ale Franek mówił, że jego tata twierdzi, że prawdziwi faceci to twardziele, których nic i nikt nie wzrusza. No więc, kiedy jestem w pokoju tylko z Madzią głaszczę ją po tej słomianej czuprynie, którą ma na głowie, a ona wtedy krzyczy:

- Koka, koka, koka! - i przytula policzek do mojej dłoni.

To znaczy „kocham”, ale język Madzi rozumiem tylko ja i nasi rodzice. Czasami wyobrażam sobie, że moja siostra przyleciała z dalekiej planety i próbuje porozumieć się z nami w jakimś dziwnym języku. No i czasami, chociaż to trudne, udaje nam się to. Na przykład „ma” to „mama”, „tia” to „tata”, „asie” to „Jacek”, „lu” to „podwórko”. Mógłbym podawać jeszcze setki takich wyrazów, które tylko my rozumiemy, a może kiedyś napiszę specjalny słownik, w którym wyjaśnię mowę mojej siostry. Tylko na to trzeba dużo czasu, a ja nie lubię siedzieć długo w jednym miejscu. Madzia też tego nie lubi, dlatego łazi za mną jak ogon. Pół biedy, jeśli snuje się za mną po domu, ale kiedy wychodzę na podwórko wcale nie mam ochoty ciągnąć ją ze sobą do kumpli. Moi „starzy” koledzy już się przyzwyczaili do Madzi, ale czasami na podwórku pojawia się ktoś nowy. Na przykład tydzień temu do Maćka przyjechał brat cioteczny Michał. Mieliśmy zamiar pokopać piłkę, ale oczywiście Magda łaziła za mną jak cień. Michał przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, a potem zapytał:

- A to co za Gębal?

Wzruszyłem ramionami:

- To moja siostra…

- Ona jest jakaś nienormalna, czy co? - stwierdził raczej niż zapytał i przez cały czas, kiedy kopaliśmy piłkę wrzeszczał - Gębal, Gębal!

Nawet nie zwracałem na to uwagi. Niech sobie powrzeszczy, jak ma ochotę. Tym bardziej, że Madzia zadowolona powtarzała za nim:

- Ęwa, ęwa…

Kiedy wieczorem przy kąpieli wciąż radośnie wykrzykiwała nowo poznane słowo, mama zapytała mnie o co chodzi, co to ma znaczyć. Opowiedziałem więc o Michale i przezwisku, które wymyślił dla Madzi. Mama chyba trochę się zmartwiła:

- Wiesz, Jacusiu, nie powinieneś pozwolić, żeby w twojej obecności ktoś obrażał Madzię. Jesteś przecież jest starszym bratem…

Następnego dnia, kiedy wyszliśmy na podwórko, znowu pojawił się Michał i tak jak wcześniej na widok Madzi zaczął się wydzierać:

- Gębal! Gębal!

Podszedłem więc do niego i powiedziałem spokojnie:

- Słuchaj, brachu, to jest moja siostra i nie pozwalam ci wyśmiewać się z niej. Jestem jej starszym bratem!

Ale Michał tylko roześmiał się głośniej:

- Patrzcie, patrzcie, braciszek staje w obronie swego Gębala!

No to zgodnie z życzeniem mojej mamy nie mogłem pozwolić na to dłużej i wypaliłem Michałowi z pięści między oczy, aż ręka mnie zabolała. Michał przewrócił się na ziemię, a potem z płaczem uciekł z podwórka.

Ale potem była afera! Mama Michała przybiegła do nas wieczorem i krzyczała na moją mamę, że wychowała bandziora. Moja mama chciała, żebyśmy opowiedzieli obaj, jak to było naprawdę, więc zdałem dokładną relację z całego wydarzenia. Ale mama Michała nadal krzyczała, że zgłosi na policję, że pobiłem jej syna. Ale wtedy moja mama powiedziała;

- Proszę bardzo, a ja wtedy podam do sądu pani syna o znieważanie mojej córki.

To chyba trochę pomogło, bo chociaż mama Michała coś tam jeszcze burczała pod nosem, to zaraz szybciutko opuściła nasz dom. Patrzyłem z niepokojem na mamę i zastanawiałem się, czy teraz mi się dopiero dostanie. O dziwo, mama pogłaskała mnie po głowie i westchnęła:

- Wiesz co, Jacusiu, mówiąc o tym, że powinieneś bronić swojej siostry niekoniecznie miałam na myśli bicie innych dzieci, ale chyba temu Michałowi należało się…

Nie wierzyłem własnym uszom, ale zaraz mama dodała:

- Tylko obiecaj mi, że już nigdy więcej, nie będziesz używał pięści do przekonywania kogoś o swojej racji!

Obiecałem, co mi tam. Obietnica nic nie kosztuje. Wolę to, niż zakaz oglądania telewizji przez tydzień! A swoją drogą rodzice są czasami trochę dziwni…

Rozdział III

Uwielbiam wakacje! Wiem, że nie jestem wyjątkiem tej dziedzinie, ale nie mogę się powstrzymać w chwili, gdy wychodzę ze szkoły trzymając świadectwo w ręku od gromkiego okrzyku:

- Juupiiii!...

A jeszcze lepszy jest pierwszy wakacyjny ranek. Człowiek budzi się z wyczekiwaniem na tradycyjne:

- Jacusiu, wstawaj, czas do szkoły!

A tymczasem cisza, zegarek tyka równomiernie, słońce świeci w najlepsze, ptaki za oknem świergolą jak najęte i nic. Można leżeć, przewracać się z boku na bok i myśleć sobie, co ciekawego wydarzy się w pierwszym dniu wakacji. To tak wspaniała chwila, jak wtedy, gdy właśnie rozpuszcza się w ustach kawałek czekoladowych lodów. Można się nim rozkoszować i chciałoby się zatrzymać czas, żeby ten moment trwał wiecznie, a przynajmniej chociaż trochę dłużej.

Tak samo było w tym roku. Na półce leżało świadectwo ukończenia trzeciej klasy, na krześle lekko przybrudzona świąteczna koszula, którą wkładam na wyjątkowe okazje, a plecak pusty jak bęben czeka sobie w szafie na kolejny wrzesień. Żyć, nie umierać!

Tylko jakoś tak dziwnie się składa, że jak człowiek może spać do woli, to wcale mu się nie chce. Próbowałem zaciskać powieki i pogrążyć się jeszcze na trochę w słodkim leniuchowaniu, ale nic z tego. Oczy otwierały się same i coś mi mówiło, że szkoda tracić takiego pięknego, letniego dnia wylegując się w pościeli.

„No, dobra” - pomyślałem sobie i usiadłem na brzegu łóżka - „Zjem śniadanie i zadzwonię do Karola. Może pogramy dzisiaj w kosza albo w nogę…”

Miałem właśnie wsunąć kapcie na nogi, kiedy nagle, jakby spod ziemi, wyrosła przede mną Madzia. W rączce trzymała swoją ulubioną książeczkę o kotku Filasku i uśmiechała się jednym z tych swoich najszerszych uśmiechów.

- Asie… cita… - zapiszczała, co oczywiście oznaczało, żeby jej poczytać.

Zatrzepotałem rękoma i odsunąłem ją na bok, żeby przejść do łazienki:

- Nie teraz, Madzia, wieczorem ci poczytam! - burknąłem.

Minąłem niepocieszoną siostrzyczkę i pognałem pod prysznic, kiedy usłyszałem za sobą głos mamy:

- Już wstałeś, Jacusiu? To świetnie, chcę, żebyś zaopiekował się Madzią, bo ja muszę pojechać do elektrowni opłacić rachunki…

- Mamo! - jęknąłem, wychylając głowę z łazienki - Jest pierwszy dzień wakacji… Chcę pograć z chłopakami w piłkę…Nie możesz pojechać jutro, albo jeszcze lepiej pojutrze?...

- Wakacje będą trwały jeszcze dwa miesiące, a termin opłaty rachunku upływa dzisiaj. - mama nie dała się przekonać. Właśnie wkładała swój szary, wyjściowy kostium i czesała starannie włosy, szykując się do wyjścia. - W kuchni są kanapki, a gdybyście byli głodni, to w lodówce są serki. To powinno wystarczyć do mojego powrotu.

Pokręciłem głową ze zrezygnowaniem i wróciłem do swych czynności porządkowych, czyli szorowania zębów. Ale humor miałem zepsuty już na cały dzień, czułem to aż za dobrze.

- I uważaj na Madzię! - krzyknęła mama na odchodne. Zanim zatrzasnęła drzwi powtórzyła jeszcze raz słowa, które mogłaby nagrać na taśmę i powtarzać kilka razy dziennie - Nie pozwól, żeby zniknęła ci z oczu, a najlepiej pobaw się z nią trochę. Wiesz, jak ona to uwielbia…

- Uhm… - mruknąłem, wycierając twarz szorstkim ręcznikiem. Akurat! Mało, że cały dzień miałem zepsuty, to jeszcze mama chciała, żebym robił za niańkę?! Niedoczekanie!

Madzia oczywiście snuła się za mną przez cały ranek. Ja do kuchni, ona do kuchni, ja do salonu, ona za mną, tylko do ubikacji nie pozwalałem jej wejść za sobą, więc siedziała i czekała cierpliwie, aż raczę opuścić najspokojniejsze miejsce w całym domu. Nie śpieszyłem się z tym wcale, ale jak długo można siedzieć na zamkniętym sedesie?

Kiedy w telewizji rozpoczęła się ulubiona bajka Magdy, czyli cztery niedorozwinięte Teletubisie ganiały tam i z powrotem szczebiocząc coś do siebie, zupełnie, jak moja siostra, zostawiłem ją przed telewizorem i wykręciłem numer Karola.

- Słuuuucham ….- usłyszałem po chwili zaspany głos mojego kumpla.

- Cze, Karol, co porabiasz? - zapytałem od niechcenia.

- Właśnie twój telefon mnie obudził. - burknął niezbyt grzecznie Karol - Czy ty nie masz nic innego do roboty pierwszego dnia wakacji, tylko budzić porządnych ludzi tak wcześnie rano?

- No, nie jest tak wcześnie.. - próbowałem się tłumaczyć - Zaraz dziesiąta…

- Człowieku! - huknął Karol do słuchawki - Przez cały rok szkolny zrywałem się jak głupi o świcie i o niczym innym nie marzyłem, jak tylko wyspać się porządnie, co najmniej do południa! A ty mi teraz taki kit wciskasz…

- No dobra, już dobra… - próbowałem go jakoś udobruchać. - Co masz zamiar robić, jak już wygrzebiesz się z wyrka?

W słuchawce zapanowała cisza przerwana sapnięciem Karola. Chyba właśnie ziewał.

- Umówiłem się z Maćkiem, że pójdziemy nad staw. Wczoraj dostał wędkę od ojca z Anglii. Mówię ci, cacuszko, prawdziwy spinning! - na samo wspomnienie tej cudowności mój kolega wyraźnie się ożywił - Jeśli chcesz, możesz iść z nami.

Skrzywiłem się:

- Nie mogę. Mama wyszła z domu i robię za niańkę. Jakby się wydało, że zostawiłem Magdę samą, nie miałbym po co wracać do domu…

- No, wiesz, to twój problem… - chociaż nie widziałem Karola, ale czułem, że w tym momencie wykrzywił się triumfalnie - Ale żałuj, mówię ci taka wędka, że szok…

- Może mama zaraz wróci… - próbowałem się pocieszać - Jak będę mógł, to przylecę nad staw. Tylko bądźcie tam na pewno.

- Nie ma obawy, nigdzie się stamtąd nie ruszymy. Jakby co, to szukaj od strony wysypiska, przy wierzbie.

Nie musiał mi nic tłumaczyć. To było nasze ulubione miejsce spotkań nad stawem. Daleko od czujnych oczu rodziców, osłonięci gęstymi krzewami od ciekawskich spojrzeń przechodniów, mogliśmy robić tam to, co tylko dusza zapragnie.

Czas mijał, a mama nie wracała. Zezłościłem się na nią, bo jak długo można opłacać jeden rachunek za prąd! No, chyba, że mama skorzystała z okazji i wybrała się jeszcze na zakupy. Kurczę, też sobie wybrała czas na to! A tam chłopaki ze spinningiem mają taką frajdę! Wyjrzałem przez okno - może już mama zbliża się do domu. Ani śladu! Nie było innego wyjścia.

- Madzia! - wrzasnąłem - Chodź tu szybko!

Przedreptała za chwilę, jak zwykle z rozdziawioną buzią i wlepiła we mnie te swoje wielkie oczyska.

- Chcesz iść ze mną nad staw? - zapytałem, mrużąc tajemniczo oczy.

- Aaa, ciee… - to w jej języku chyba znaczyło wielką radość, a przynajmniej zgodę.

Bez słowa pomogłem Madzi założyć różowe sandałki z małymi kwiatuszkami i wsadziłem w ręce jej ulubioną piłkę - tę w zielone grochy. Może zajmie się nią przez chwilę i da mi trochę spokoju?

Wakacje zapowiadały się całkiem nieźle - już pierwszego dnia słońce grzało jak na Hawajach, a na niebie trudno było dostrzec choćby jedną chmurkę.

„To dopiero życie!” - pomyślałem sobie, ciągnąc Madzię za rękę nad staw.

Karol już tam był. Siedział na drewnianym pomoście, rzucając kamieniami w wodę. Czekał na Maćka, a raczej na jego spinning. Na mój widok skrzywił się:

- Po co ją ciągnąłeś za sobą? - wskazał głową Madzię.

Wzruszyłem ramionami:

- Nie miałem innego wyjścia. Mamy nie ma w domu, a samej jej przecież nie zostawię. Ona nie będzie nam przeszkadzać. Madzia, porzucaj sobie piłeczkę! - krzyknąłem w stronę siostry, która stała wpatrzona we mnie jak w obrazek, a z jej otwartych ust sączyła się strużka śliny. Wziąłem ją za rękę, żeby Karol tego nie widział i przeprowadziłem nieco dalej, na niewielką, piaszczystą „plażę”, a raczej na kawałek piaszczystego placka, który tak szumnie nazywaliśmy.

- Baw się tutaj i nie przeszkadzaj nam, bo odprowadzę cię do domu! - powiedziałem surowo marszcząc brwi. Musiałem zrobić wrażenie wymagającego, starszego brata. Niech wie, gówniara, kto tu rządzi!

- Cześć chłopaki! Już jestem! - usłyszałem głos Maćka, który właśnie zbliżał się, targając ze sobą długi spinning - marzenie każdego chłopaka w naszej klasie. Przestałem więc zwracać uwagę na Madzię i pobiegłem do kolegów. Za chwilę siedzieliśmy na mostku, oglądając Maćkowe „cudeńko” i wszystko dookoła przestało się liczyć. A kiedy Maciek zarzucił wędkę, pochyliliśmy się nad wodą w oczekiwaniu na prawdziwy połów, którym będziemy mogli wszystkim się pochwalić.

Ciszę, która niemal dzwoniła w uszach przerwał rozpaczliwe nawoływanie Madzi:

- Acie, acie, ika, ika…

Popatrzyłem na chłopaków, którzy wyraźnie zaczęli się niecierpliwić i machnąłem ręką:

- E tam, pokrzyczy i przestanie… Nie zwracajmy na nią uwagi…

I wszyscy w skupienie pochyliliśmy się nad spławikiem w oczekiwaniu na taaaaką rybę. Madzia rzeczywiście po chwili zamilkła, miałem nadzieję, że zajmie się sobą chociaż przez chwilę. Ale nic nie wskazywało, że nasz połów miałby się zakończyć sukcesem. Spławik unoszący się na powierzchni wody ani drgnął.

Pierwszy zrezygnował Karol.

- Łe, mam już dosyć tego sterczenia jak jakiś głupek nad ta wędką. Tu pewnie nie ma ani jednej rybki. Znudziło mi się, a poza tym głodny jestem…Idę do domu.

- Ja też muszę już wracać - wzruszyłem ramionami.

- Ależ z was wędkarze za pięć groszy! - zezłościł się Maciek gwałtownie wyciągając wędkę z wody. Strumień lodowatej wody chlusnął prosto na moja koszulkę, aż się zatrząsłem. - Po południu pójdę na ryby z moim wujkiem. Z takimi dzieciakami ja wy to tylko strata czasu…

Wcale nie protestowaliśmy, kiedy oddalił się w pośpiechu wraz ze swoją cudowną wędką. Karol pogalopował do domu na drugie śniadanie, a ja podreptałem tam, gdzie zostawiłem bawiącą się siostrę.

- Madzia, gdzie jesteś?! - krzyknąłem zaniepokojony ciszą, jaka wokół panowała - No, nie baw się ze mną w chowanego, musimy wracać do domu…

Nic, cisza, tylko świergot ptaków i lekki plusk wody rozpływającej się na piasku.

- Madzia, nie drocz się ze mną, wyłaź! - wrzasnąłem i w tym momencie ujrzałem piłkę Madzi unoszącą się niemal na samym środku stawu, wokół której woda niebezpiecznie falowała tak jakby ktoś lub coś przed chwila ją zmąciło.

- Madzia! - wrzasnąłem nieswoim głosem i zakryłem usta dłońmi. Dopiero teraz dotarła do mnie straszliwa prawda - moja siostra próbowała wydostać piłkę z wody ….

Rozdział IV

To zadziwiające, ale pierwsza myśl, która mi w tym momencie przemknęła to strach, co na to wszystko powie mama. Już widziałem ten smutek i ból w jej oczach i słyszałem gorzki wyrzut : „Jak mogłeś, Jacusiu, zostawić ją samą, a ja tak Ci ufałam…”. Już widziałem to rozczarowanie w oczach taty, który zawsze mi powtarzał, że prawdziwy mężczyzna musi być odpowiedzialny…

Nie było chwili do stracenia, najpierw powoli zanurzyłem się w zimnej, ciemnozielonkawej wodzie, rozgarniając ją na wszystkie strony, jakbym w ten sposób mógł znaleźć tam moja siostrę. Ale piłka była daleko od brzegu, więc zacząłem płynąć w jej stronę z nadzieją, że obok niej zobaczę Madzię. Wprawdzie nie uważałem się za doskonałego pływaka, ale od dwóch lat chodziłem na zajęcia na basenie i zupełnie nieźle dawałem sobie radę w wodzie. Pan pochwalił mnie nawet, że wkrótce będę mógł zdawać na kartę pływacką. W nurkowaniu na basenie byłem najlepszy z całej klasy.

Kiedy znalazłem się na środku stawu zrozumiałem, że nie pozostaje mi nic innego jak zanurkować i szukać Madzi pod wodą. Wierzyłem, że jeszcze nie jest za późno, przecież zostawiłem ją tylko na chwilę. Nabrałem dużo powietrza, zamknąłem oczy i pogrążyłem się w ciemnej czeluści. Ogarnęło mnie przenikliwe zimno. Spróbowałem otworzyć oczy, ale zaraz szybko zacisnąłem powieki, bo i tak w mętnej wodzie niczego nie mogłem dostrzec. Próbowałem poruszać się na oślep, znaleźć jakiś punkt zaczepienia, chyba miałem nadzieje natknąć się na Madzię, ale na próżno. Zaczęło mi brakować powietrza, woda wciskała mi się do uszu, nosa, musiałem wynurzyć się, żeby zaczerpnąć powietrza. Spróbowałem odbić się i wyskoczyć ponad powierzchnię wody, ale coś trzymało mnie za nogę i perfidnie ciągnęło w dół, na dno. Spanikowałem. Chciałem krzyknąć i szarpnąć się, ale zapomniałem, że jestem pod wodą. Brudna ciecz wdarła mi się do ust, zakrztusiłem się, nie mogłem złapać tchu i zrozumiałem, że zapadam się gdzieś głęboko, w jakąś czeluść bez dna. Poczułem przeraźliwy szum w uszach, skronie zaczęły mi pulsować tak, jakby za chwilę głowa miała eksplodować jak bańka mydlana i …. straciłem przytomność.

„Dlaczego mama tak mnie szarpie za ramię?” pomyślałem. „Coś się stało, czy co? Zawsze najpierw woła mnie kilka razy, a potem najwyżej połaskocze …”

- Mamo, jeszcze chwilę…- mruknąłem, ale wtedy przypomniałem sobie, że przecież są wakacje. Dlaczego mama mnie budzi, jeśli nie muszę iść do szkoły.

Z wielkim trudem uniosłem ciężkie powieki i chciałem wyjęczeć mamie całą litanię na temat szkodliwości wczesnego wstawania podczas wakacji, ale nade mną pochylała się jakaś obca, nienaturalnie chuda twarz. Wielkie, wyłupiaste oczy świdrowały mnie, jakby chciały wywiercić mi w głowie głęboka dziurę. Musiałem mieć strasznie głupią minę, bo w pewnym momencie twarz odsunęła się ode mnie z obrzydzeniem. W tej samej chwili, zanim zdążyłem otworzyć usta, żeby zapytać z kim mam do czynienia, coś świsnęło nade mną jak strzała, przemknęło jak błyskawica i nagle zorientowałem się, że unoszę się dobrych kilka metrów nad ziemią. Nigdy nie miałem leku wysokości, ale w tym momencie poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła.

- Uaaaa…!! - wrzasnąłem i zacząłem wymachiwać rękoma, ale ktoś albo coś jakimś stalowym uściskiem obejmowało mnie w pasie tak, że ledwie mogłem oddychać, natomiast nie było mowy o tym, aby się obejrzeć i zobaczyć, komu zawdzięczam te podniebne loty. Słyszałem tylko nad sobą łopot olbrzymich skrzydeł.

Kiedy wzbiliśmy się tak wysoko, że maszkara, która przed chwilą pochylała się nade mną wyglądała jak maleńki punkcik przestałem wierzgać, bo zdałem sobie sprawę, że gdybym teraz wyrwał się z potężnych objęć, zostałaby ze mnie tylko mokra plama. Spoglądałem więc na ziemię, chociaż to, co zostało w dole trudno było nazwać ziemią - raczej mieszaniną wielu barw, zlewających się ze sobą, jak farby na palecie. Różowe liście na niebieskich drzewach? Pomarańczowa trawa? Fioletowa rzeka? Co u licha, mam jakieś zwidy, a może to efekt uderzenia w głowę?

„ Gdzie ja jestem i dokąd mnie niesie to coś?” - myślałem rozpaczliwie. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie chce zrobić mi krzywdy. „ Może to jakiś drapieżne, prehistoryczne ptaszysko , które przespało setki milionów lat, a teraz przebudzone jest straszliwie głodne i chce schrupać mnie na drugie śniadanie?...” Bałem się poruszyć, miałem nadzieję, że nie zostanę zjedzony podczas lotu.

Po kilku minutach zorientowałem się, że zbliżamy się do skalistego wzniesienia i zanim zdążyłem dokładniej przyjrzeć mu się z góry, grzmotnąłem plecami o wystający zrąb.

- Ups, przepraszam, nie chciałem… - usłyszałem nad sobą bardzo przyjemnie brzmiący głos.

Pocierając obolałe plecy odwróciłem się i ujrzałem wreszcie, komu zawdzięczam to niespodziewane zetknięcie z podłożem. Przede mną stał niewielki człowieczek, trochę przypominający karzełka z baśni, którą pani czytała nam w klasie. Miał bardzo bujną czuprynę, którą chyba niezbyt często czesał, bo wyglądała, jakby przed chwilą uderzył w nią piorun. Gęste włosy przechodziły w równie obfitą brodę, która kończyła się prawie na kolanach tajemniczego osobnika. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zauważyłem na jego plecach - ogromne, śnieżnobiałe skrzydła łopotały na wietrze, niczym dwa ogromne sztandary. Wprawdzie człowieczek nie wyglądał groźnie, wprost przeciwnie, miałem wrażenie, że bije od niego ciepło i dobroć, ale na wszelki wypadek odsunąłem się nieco dalej i wyjąkałem:

- Dlaczego mnie tu przyniosłeś?

Nieznajomy podrapał się w swoją kudłatą głowę i delikatnie strząsnął skrzydłami:

- Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy. Nie jestem ugrolem.

- Ugrole? - zdziwiłem się - A kto to taki?

- Jeden z nich właśnie miał zamiar zająć się tobą i kto wie, co byłoby, gdybym nie pojawił się tam w odpowiedniej chwili i nie wyrwał cię z jego szponów…A ja jestem Mnuk, latający karminol - do usług - skłonił się przede mną tak dostojnie, że przez chwilę miałem ochotę parsknąć śmiechem.

- Dlaczego ten ugrol miałby zrobić mi coś złego - wzruszyłem ramionami - Przecież nawet mnie nie zna, aj nie zrobiłem mu nic złego…

Mnuk pokręcił głową tak, jakby miał przed sobą dziecko, które zadaje dziwne pytania:

- Urgole takie już są. Jeśli nie jesteś urgolem, to znaczy, że jesteś ich wrogiem. Nie ma znaczenia czy zrobiłem im coś złego czy nie. Nikt nie chciałby znaleźć się w gnieździe urgoli, zresztą nikt jeszcze nie wyszedł stamtąd żywy. A poza tym ty jesteś z „Tamtej Strony”…- ściszył głos tak, jakby powierzał mi jakąś tajemnicę.

- Co to znaczy z „Tamtej Strony”? - zapytałem również szeptem.

- Z „Tamtej Strony”, to znaczy z „Tamtej Strony”. - mruknął - My jesteśmy w „Tej Stronie” a ty przybyłeś z „Tamtej Strony”. A każdy, nawet najmniejszy karminol i każdy najgłupszy urgol wie, że z tamtej strony ma przybyć ten, kto odczaruje naszą księżniczkę Lemagdanę.

Osłupiałem zupełnie. Co ten stwór wygaduje? Jaką księżniczkę miałbym odczarować, kiedy nawet nie potrafiłem dopilnować własnej siostry? To ją muszę odnaleźć, a nie jakąś zaczarowaną pannicę w koronie, bo inaczej mama głowę mi urwie…

- To na pewno jakaś pomyłka - pokręciłem głową - Nigdy w życiu nie spotkałem żadnej księżniczki i nie mam pojęcia, jak mógłbym odczarować waszą Le- jakąśtam…Chcę tylko znaleźć moją siostrę i zabrać ją do domu.

- Nie Le-jakąśtam tylko księżniczkę Lemagdanę - uśmiechnął się pobłażliwie Mnuk. - Przykro mi, ale nie masz innego wyjścia. Musisz wypełnić słowa przepowiedni, w przeciwnym wypadku nie uda ci się opuścić „Tej Strony”.

- „Tej Strony”? - zdziwiłem się znowu - O czym ty mówisz?

- O miejscu, w którym właśnie się znajdujesz. - cierpliwie tłumaczył karminol - Tak nazywa się nasza kraina - „Ta Strona”. Kiedy już odczarujesz księżniczkę, możesz wtedy zająć się poszukiwaniami swojej siostry i możesz wrócić do domu. Ani chwili wcześniej…

Chociaż w pewnym momencie zachciał mi się płakać z powodu beznadziejności sytuacji, w której się znalazłem, zrozumiałem, że naprawdę nie mam innego wyjścia. Mnuk nie wyglądał na kogoś, kto zmyśla, albo gotów jest do kompromisów. Nie pozostało mi nic innego jak zmierzyć się z moim przeznaczeniem i nawet gotów byłem rzucić się na spotkanie przygodzie, gdyby przeraźliwe burczenie żołądka nie przypomniało mi o tym, że od dłuższego czasu nie miałem nic w ustach. Nie musiałem niczego tłumaczyć Mnukowi:

- Teraz chodźmy - powiedział - Zapraszam cię na powitalny obiad, Ikina - moja żona z pewnością już się niecierpliwi…

I zanim zdołałem o cokolwiek jeszcze zapytać poprowadził mnie skalistą ścieżką wzdłuż szczytu, aż na jej skraju zobaczyłem ciemny otwór, przypominający wejście do jakiejś jaskini. I chociaż Mnuk kazał mi iść za nim, wcale nie miałem mu za złe, że nie grzeszy gościnnością i nie każe mi pierwszemu zagłębić się w tej straszliwej, przepastnej głębi.

Rozdział V

Przez chwilę miałem ochotę krzyknąć ze strachu, bo zapanowała całkowita ciemność i nie widziałem nawet, gdzie stawiam stopy. Ale za moment rozbłysły płomienie małych pochodni, rozmieszczonych równomiernie na ścianach tunelu, którym kroczyliśmy schodząc kamiennymi schodami w dół. Wprawdzie jeszcze z obawą, ale już pewniej podążałem za moim przewodnikiem, pogrążając się w coraz głębszą czeluść. Tunel wydawał się stawać coraz szerszy, aż wreszcie ujrzałem przed nami cos na kształt podłużnego holu, rozświetlonego jeszcze bardziej niż schody. Jego ściany ozdabiały misternie wykonane płaskorzeźby, tak doskonałe, jakby ktoś wykonał je przy pomocy laserów. Mnuk zauważył, że przyglądam się im z zachwytem.

- Podobają ci się, prawda - bardziej stwierdził, niż zapytał z nieukrywaną satysfakcją.

- Uhm - mruknąłem, rozglądając się bacznie dookoła.

- Potrzyj którąś z nich palcem i dotknij językiem - zaproponował.

Zrobiłem to, co mi kazał i poczułem na języku intensywny smak soli.

- Bue… - skrzywiłem się - Słone…

Mnuk roześmiał się:

- No jasne, słone, bo wyrzeźbione z soli. Moja najmłodsza córka - Werwana spędziła długie wieczory nad ich wykonaniem.

- Niemożliwe - pokręciłem głową z niedowierzaniem - Twoja córka w takim razie jest prawdziwą artystką.

- Wszystkie karminole są ogromnie utalentowane - wzruszył nieskromnie ramionami Mnuk - Tylko przez te wstrętne urgole nie mają możliwości, aby te swoje zdolności rozwijać.

- Skąd właściwie wzięły się urgole w Tej Stronie? - zapytałem.

Mnuk wzruszył ramionami:

- Tak naprawdę, to nikt już tego chyba nie pamięta. Podobno dawno, dawno temu Ta Strona wyglądała zupełnie inaczej. Było tu pięknie, kolorowo, wszyscy byli uśmiechnięci, weseli, żyli ze sobą w przyjaźni. Legenda głosi, że naszym państwem rządzili wspaniali władcy - król Liwiusz i królowa Margona. Kiedy urodziła im się córeczka - śliczna Lemagdana - wprost nie posiadali się z radości, a wraz z nimi wszyscy mieszkańcy Tej Strony. Ale kiedy księżniczka miała zaledwie kilka tygodni - zniknęła. Po prostu któregoś ranka królowa Margona zastała pustą komnatę małej Lemagdany. Nikt nic nie widział i nie słyszał. Dziewczynka jakby się rozpłynęła. Król i królowa omal nie oszaleli z rozpaczy. Sami wędrowali po całej krainie w poszukiwaniu zaginionego dziecka. I wtedy właśnie zaczęli pojawiać się urgole. Najpierw tylko w gęstych odstępach leśnych, potem było ich coraz więcej i coraz odważniej pojawiali się wśród nas. Nie byli tacy jak my - przebiegli, chytrzy, zazdrośni, gotowi na wszystko, byleby tylko osiągnąć swój cel. W końcu kiedy król Liwiusz i królowa Margona rozchorowali się i umarli z rozpaczy, urgole rozpanoszyły się na dobre. A Ta Strona zmieniła się nie do poznania - przestała być cudowną, przyjazną krainą, a stała się tym, czym jest w tej chwili.

Wielcy wróżbici, najmądrzejsi mieszkańcy Tej Strony wciąż twierdzili, że księżniczka Lemagdana żyje i niedługo do nas powróci, ale zniewolona straszliwym zaklęciem. Odczarować będzie ją mógł tylko przybysz z Tamtej Strony. No i nie tak dawno karminole z północnych wzgórz odnaleźli zaginioną księżniczkę na skraju Karminowej Pustyni, ukryli ja przed urgolami, a teraz zjawiłeś się ty - przybysz z Tamtej Strony… To ogromna radość i nadzieja dla całego ludu Tej Strony…

Minęliśmy kolejny wąski korytarz i naszym oczom ukazała się olbrzymia jaskinia, wysadzana świetlistymi, barwnymi kamieniami, rozbłyskująca tysiącem pochodni umieszczonych na jej ścianach, suficie, zapewne wszędzie tam, gdzie dało się je umieścić. Wypełniona była mnóstwem istot bardzo podobnych do Mnuka - karminolami w różnym wieku, byli więc mężczyźni -karminole, kobiety - karminolki i dzieci - karminolęta. Chyba tak powinno się ich nazywać, chociaż tak naprawdę nie jestem pewien. Wszyscy mieli na plecach mocne, potężne skrzydła. Kiedy weszliśmy setki karminolskich oczu zwróciło się w naszą stronę, a na ich twarzach zagościł prawdziwie serdeczny uśmiech. Fajnie, kiedy ktoś nieznajomy cieszy się na twój widok. Zrobiło mi się miło i jakoś tak cieplutko przy sercu. Trochę się obawiałem spotkania z tymi dziwnymi istotami, ale teraz wiedziałem, że z pewnością żadne z nich mnie nie skrzywdzi.

Mnuk zatrzymał się i wskazując mnie palcem krzyknął:

- On jest z Tamtej Strony, dacie wiarę!?

Niektóre karmionole aż usta otworzyły ze zdumienia.

- Niesamowite…

- Jak on się tutaj dostał?

- Czy to już koniec naszych nieszczęść?

- Czy on naprawdę może odczarować królewnę Lemagdanę?

Zewsząd dobiegały zdziwione, radosne okrzyki przepełnione jednocześnie niedowierzaniem i zachwytem. Mnuk próbował uciszyć nieco rozkrzyczane towarzystwo:

- Na razie, to on jest straszliwie zmęczony i musi odpocząć…A tak między nami, jak mamy się do ciebie zwracać? - zapytał drapiąc się w głowę.

- Mam na imię Jacek - ukłoniłem się grzecznie, tak jak mnie mama uczyła.

- Aha - pokiwał głową Mnuk - to znaczy Cekaj. Tak będziemy cię nazywać w naszym języku, dobrze?

Wzruszyłem ramionami, było mi wszystko jedno, jak się do mnie zwracają. Chciałem jak najszybciej odnaleźć Madzię i wrócić do domu. Ale jak na razie nie wyglądało to najlepiej. Zwłaszcza, że w pewnym momencie w

Jaskini zrobił się straszny rozgardiasz, zamieszanie, które to zostało spowodowane pojawieniem się młodego karmionola o długich, niemal do pasa, jasnych włosach.

- Słuchajcie, słuchajcie - krzyczał z daleka - Oni wiedzą!

- Kto wie, o czym? - Mnuk przytrzymał go delikatnie za ramię, przenikliwie świdrując go wzrokiem.

- Urgole… - wysapał młodzieniec - Urgole wiedzą, że przybył ktoś z Tamtej Strony. Węszą wszędzie, nie spoczną dopóki go nie odnajdą…

Wokoło rozległy się jeszcze głośniejsze pomrukiwania:

- Niech sobie szukają, guzik znajdą…

- Już my się o to postaramy, żeby długo szukali…

- Czas naszego wyzwolenia nadchodzi! Nie damy się zastraszyć!

Mnuk kiwał tylko głową, tak jakby nad czymś intensywnie myślał. W końcu otoczył mnie swym potężnym ramieniem i pociągnął za sobą w kierunku jednego z korytarzy prowadzącego z jaskini.

- Chodźmy, musisz się wyspać, odpocząć, a jutro natychmiast wyruszamy w drogę.

- Wyruszamy? - zdziwiłem się.

- Miałem z tobą wysłać jednego z moich synów, ale sprawa nieco się skomplikowała. Nie mogę narażać ani jego, ani tym bardziej ciebie na spotkanie z urgolami. A one tak łatwo nie odpuszczą…

Kiedy zobaczyłem wielkie łoże i miękką pościel, zapomniałem już zupełnie gdzie jestem i co mnie czeka. Marzyłem w tej chwili tylko o jednym - rzucić się na łóżko i zasnąć. Dlatego kiedy tylko dotknąłem głową poduszki, świat natychmiast zamknął się przede mną, jak czarodziejska księga.

Rozdział VI

Wydawało mi się, że tylko zamknąłem oczy, a już ktoś szarpał mnie za ramię;

- Wstawaj Cekaj, musimy natychmiast ruszać w drogę, zanim urgole zorientują się, gdzie jesteś.

- Ja nie chcę! - zajęczałem z rozpaczą - Chcę spać! Nie mam pojęcia, gdzie szukać tej waszej królewny i jak ją odczarować. Dajcie mi spokój!

- Jeśli nie odnajdziesz Lemagdany, nigdy już nie powrócisz do Tamtej Strony… - usłyszałem szept Mnuka.

No, to był jakiś argument. Nie chciałem pozostać na zawsze w tej dziwacznej krainie. Nic mnie nie obchodziły głupie urgole i ich kłótnie z karminolami. Musiałem tylko znaleźć Madzię…

Nawet nie wiem, co zjadłem na śniadanie. Smakowało, jak grzanka z serem, ale wyglądało jak kupka błota. Ale zamknąłem oczy i wpakowałem to sobie do buzi, bo byłem głodny jak stado wilków. Karminowe żegnały się ze mna, jakbym był ich najlepszy, przyjacielem, a ja nawet wiedziałem, jak każdy z nich ma na imię. Co ja mówię, zapamiętałem tylko Mnuka, pozostali wydawali mi się tak do siebie podobni, ze nawet nie przywiązywałem wagi do ich imion. I tak nie poznałbym kto jest kim. Najmocniej uściskała mnie żona Mnuka, prawie tak jak babcia, kiedy wyjeżdża od nas. Ledwie mogłem tchu złapać!

Mnuk bez przerwy mnie poganiał:

- Nie marudź, pospiesz się, nie mamy czasu!

Opuściliśmy kryjówkę karmionoli zupełnie inną drogą, niż się tutaj dostaliśmy. Schodziliśmy najpierw ciemnym korytarzem gdzieś bardzo głęboko pod ziemię, a potem krętymi tunelami krążyliśmy, jak mi się wydawało, tam i powrotem. Po dobrych kilkudziesięciu minutach drogi, poczułem, że nogi niemiłosiernie mnie bolą, jakbym miał na nich kolosalne pęcherze. Ale wtedy z dala zamigotało jaskrawe światełko.

- Jesteśmy u celu, zaraz opuścimy tę ciemna pieczarę! - uśmiechnął się Mnuk.

Ale na zewnątrz wcale nie było „normalnie”. Czerwone słońce świeciło tak, że trzeba było mrużyć oczy, ale ogarnął nas przejmujący chłód. Wszystko wokół wydawało się czerwone, zupełnie, jakby słoneczne promienie pomalowały otoczenie karminową farbą.

- Nie podoba mi się tu…- szepnąłem.

- Mnie też. - mruknął Mnuk - Właśnie po to tu jesteś, żeby to zmienić.

Pokiwałem tylko głową i syknąłem z bólu:

- Chyba natarłem sobie piętę! Nie mogę iść dalej…Dlaczego nie użyjesz swoich skrzydeł? - zapytałem ze zniecierpliwieniem - Nie musielibyśmy tak się męczyć!

- Skrzydeł używamy tylko w wyjątkowych sytuacjach. - odparł spokojnie Mnuk. - Latające karminowe są doskonałym łupem dla urgoli. Zaraz dojdziemy do strumienia, pomoczysz nogę w zimnej wodzie i będziesz jak nowonarodzony.

Miał rację. Wąską dróżką zeszliśmy do rozległej doliny, której sam środek przecinał wąski strumyk. Woda, która w nim płynęła szafirowo-fioletowa. Gdzieniegdzie pomiędzy kamykami błyszczały małe kamyczki, w których odbijało się światło.

- To szafirowe szmaragdy. - wyjaśnił Mnuk.

- Szmaragdy? - zdziwiłem się - Więc dlaczego ich nie wyłowisz i nie sprzedasz? Byłbyś bogaty!

- Sprzedać? - wzruszył ramionami karminol - Co to znaczy sprzedać? Nie rozumiem.

- To znaczy, że dajesz komuś coś, czego bardzo potrzebuje, a on w zamian daje ci pieniądze. - wytłumaczyłem.

- A któż miałby potrzebować szafirowych szmaragdów i do czego?! - roześmiał się Mnuk - Jeśli ktoś miałby ochotę je mieć, to sam mógłby je wyciągnąć ze strumienia. A te pieniądze, co to takiego - czy to coś do jedzenia?

Machnąłem zrezygnowany ręką. Przypomniałem sobie, że Mnuk nie pochodzi z mojego świata, więc cóż może o nim wiedzieć. Jeśli w jego krainie nie używa się pieniędzy, to po co mam mu tłumaczyć do czego służą. Zresztą tak naprawdę, to sam nie wiedziałem, do czego tak naprawdę potrzebne są pieniądze. Zawsze były, mniej albo więcej, i tyle.

Usiedliśmy nad strumieniem i zanurzyłem w wodzie obolałą nogę. Nie wiem, jak to się stało, ale ból minął jak ręką odjął, a na pięcie nie zobaczyłem nawet najmniejszego odcisku.

- To chyba jakieś czary?! - pokręciłem głową z niedowierzaniem.

A Mnuk tylko uśmiechał się, jakby miał przed sobą małego dzieciaczka, który dopiero poznaje świat i dziwi się wszystkiemu, co widzi. Zresztą tak naprawdę, to tak właśnie się czułem.

- Nie oddalaj się nigdzie! - przykazał Mnuk - Postaram się znaleźć wodne kwiaty, a ty zostań, tu gdzie jesteś i za nic w świecie nie odchodź!

- A siusiu mogę zrobić?! - burknąłem zaczepnie - Nie bój się, nie ucieknę, i tak nie wiem dokąd ma m iść.

- Nie boję się, że uciekniesz. - spokojnie odparł karminol - Boje się o ciebie, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie nieprzyjemne przygody mogłyby cię spotkać.

Kiedy Mnuk oddalił się nieco, zacząłem zastanawiać się nad swoją sytuacją. Siedzę tu nad strumykiem, moczę nogi w fioletowej wodzie, zupełnie nie wiem, jak się stąd wydostać, nie znalazłem Madzi i jeszcze na dodatek ten skrzydlaty karzeł zmusza mnie, abym szukał jakiejś tam ich nawiedzonej królewny. Tak szczerze, to ona obchodzi mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Musze odnaleźć Madzię i adios Ta Kraino, więcej mnie nie zobaczycie.

Nie było chwili do stracenia, Mnuk mógł w każdej chwili wrócić. Rozejrzałem się dookoła, a nie ujrzawszy wokół ani żywej duszy dałem drapaka. Między krzaki, a stamtąd kamienistą drogą przed siebie. Byle dalej stąd, przed siebie, chciałem jak najszybciej oddalić się od swojego dziwacznego towarzysza podróży.

Rozdział VII

Biegłem nie oglądając się za siebie. Kilka razy pośliznąłem się na wystającym korzeniu i omal nie runąłem jak długi, ale jakimś cudem udało mi się złapać równowagę i biec dalej. Nie mogłem długo pozostawać na otwartej przestrzeni, zdawałem sobie sprawę, że jestem tu doskonałym celem dla potworów, które z pewnością czaiły się w każdym zakątku tej dziwnej krainy. Zadrapania na nogach krwawiły, a stopy poranione przez ostrza kamieni ciążyły, jakbym zanurzył je w betonie.

„Jak miło byłoby je znowu pomoczyć w szafirowym strumyku..” - rozmarzyłem się przez chwilę, ale wokoło nie było śladu ani szafirowego ani żadnego innego strumyka, czy choćby nawet zwykłej kałuży.

W oddali zamajaczyły mi jakieś kształty przypominające drzewa.

„ Muszę się tam jak najszybciej dostać! Tak będę bezpieczny.” - pomyślałem i mimo bólu ruszyłem jeszcze szybciej przed siebie.

Wydawało mi się, że to trwa wieki, może jakieś czary wydłużały kamienistą drogę po której biegłem, a może to oślepiające czerwone słońce napaliło mi w głowę i straciłem orientację w czasie i przestrzeni. W każdym bądź razie kiedy dotarłem do pierwszego drzewa, które raczej z prawdziwym drzewem nie miało nic wspólnego, poczułem się tak, jakbym odbył kilkusetkilometrowy maraton. Upadłem więc u stóp tego, co wydawało mi się z dala drzewem, bo teraz dopiero mogłem mu się przyjrzeć i stwierdzić, że z bliska wygląda jak mnóstwo grubych włosów związanych szorstkimi rzemieniami i przytwierdzonymi do ziemi. Kiedy uniosłem głowę zobaczyłem mnóstwo takich szkaradzieństw, jedno przy drugim - koszmarny widok! Najważniejsze było jednak to, że schowałem się w ich cieniu i nie byłem już takim łatwym łupem dla fruwających urgoli. Z trudem łapałem oddech, ale po chwili uspokoiłem się i mogłem rozsądnie pomyśleć. Postanowiłem maszerować wśród tych niesamowitych drzem, które jakby nie było stanowiły dla mnie doskonałą ochronę. Miałem tylko cichą nadzieję, że urgole są wyłącznie jednym gatunkiem latających potworów i żadne niespodzianki mnie w tym „niby lesie” już nie spotkają.

Nie wiem, jak długą drogę udało mi się pokonać, gdy moje nozdrza mile połaskotał niezmiernie smakowity zapach. Przez chwilę poczułem się jak w domu, gdy mama piekła świąteczne ciasto, a wokół roznosił się cudowny aromat. Pociągnąłem kilka razy nosem, zanim zorientowałem się, z której strony dociera i natychmiast ruszyłem jego śladem. Czasami oglądając kreskówki w telewizji zaśmiewałem się z postaci, które jak na sznurku podążają za dobiegającym z dala zapachem - teraz robiłem dokładnie to samo. Kiedy był już tak intensywny, że moje wnętrzności wywracały się do góry nogami z głodu, usłyszałem przyciszone głosy, dobiegające zza szkaradnych „niby drzew”.

- No i co, jak teraz wrócimy? - pytał z trwogą jeden.

- A bo ja wiem… - mruknął drugi - Może nas nie zauważą…

- Nie zauważą!?- prychnął pogardliwie ten pierwszy - Ciebie to nie sposób nie zauważyć! Chyba ktoś byłby zupełnie ślepy!

Na ziemi przy czymś, co chyba było ogniskiem siedziały dwa rozczochrane karły. Nie wiem, czy to naprawdę były karły, ale tak mi się przynajmniej wydawało na pierwszy rzut oka. Nigdy nie byłem dobry w skradaniu się, więc wcale się nawet nie zdziwiłem, jak coś trzasnęło mi pod nogami i wyskoczyło raptownie w górę. Chyba na coś nadepnąłem…

Karłowate postacie zerwały się na równe nogi i przyglądały mi się z zainteresowaniem. Przez chwilę miałem ochotę uciec, ale na miejscu trzymał mnie ten cudowny zapach unoszący się jak mgła w powietrzu. Pomarszczone twarze karłów rozjechały się w szerokim uśmiechu:

- Prosimy do nas, szanownego gościa! A dokąd to oczy prowadzą? - zagadał słodko jeden z nich.

- Ja, ja … zacząłem się jąkać - ja szukam siostry… I głodny jestem…

Drugi karzeł pokręcił głową i cmoknął:

- Siostry, mówisz… No, to zapraszamy na nasz skromny posiłek. - wskazał nieproporcjonalnie krótką ręką ognisko, które płonęło blaskiem, ale w przeciwieństwie do ognia jaki znam, wyrzucało w niebo zielone iskry.

Z ulgą wyciągnąłem obolałe stopy i wziąłem do ręki miseczkę, którą podał mi jeden z karłów.

- To jest Bo, a ja jestem Ba - przedstawił siebie i swego kompana. - Jedz szybko, bo wystygnie.

Rzuciłem się na jedzenie, jakbym nie miał nic w ustach od tygodnia. Nie wiem, co to było, ale smakowało tak wybornie, że nawet gdyby były to ślimaki wymieszane z udkami żab, nie wybrzydzałbym ani przez chwilę. Tymczasem Bo oddalił się na chwilę, a potem wrócił z marmurkowym kufelkiem. Podał mi go, zachwalając doskonałe właściwości napoju, który się w nim znajduje.

- Zanim się obejrzysz, będziesz jak nowo narodzony! - mrugnął porozumiewawczo okiem - Pewno jesteś bardzo zmęczony.

Westchnąłem tylko i skwapliwie pokiwałem głową. Wypiłem duszkiem wszystko, co było w kufelku i poczułem, jak miłe ciepło rozlewa się po moich wnętrznościach.

- Smakuje? - usłyszałem głos Ba, ale jakiś dziwny, jakby zza ściany. Wszystko dookoła zaczęło podejrzanie wirować, chciałem otworzyć usta i zapytać, co się dzieje, ale nie miałem siły. Wokół robiło się coraz ciemniej, ciszej, aż zapadłem się w czeluść bez dna, z której nie potrafiłem już się wydostać.

Rozdział VIII

Kiedy odzyskałem świadomość głosy Bo i ba dobiegały do mnie jakby zza grubej ściany i odbijały się jak echo:

- Ale mamy szczęście! - cieszył się jeden z nich. - To się urgole zdziwią…

- Może dadzą nam jakąś nagrodę? - zastanawiał się drugi.

- Wystarczy, jak zobaczę ich wybałuszone oczy…- zachichotał znowu ten pierwszy - Tacy potężni, tacy odważni, a to nam udało się złapać to nieszczęsne stworzenie z Tamtej Strony! Najsilniejszy urgol do pięt nam nie dorasta…

- Ja bym tam wolał jakąś nagrodę … - z uporem mruczał drugi.

Spróbowałem otworzyć oczy, ale wydało mi się, że powieki ważą chyba tonę. Chciałem podnieść rękę i potrzeć oko, ale zdołałem tylko delikatnie ruszyć palcami. Jęknąłem przerażony.

- O, nasza ptaszynka się budzi! - teraz już wyraźnie rozpoznałem głos Ba. - Leż sobie spokojnie, zaraz wrócisz do siebie, ale nie radzę się szarpać. Umiemy wiązać mocne węzełki - jego rechot zagrzmiał mi w uszach jak huk wodospadu.

- Może dać mu trochę wody? - troskliwie zapytał Bo.- Jakoś mizernie wygląda. Żeby mu się nic nie stało, dopóki urgole przylecą…

- Nic mu nie będzie! - machnął prychnął pogardliwie Ba. - ale jak chcesz go napoić, to proszę bardzo.

Kiedy Bo uniósł delikatnie moją głowę i wlał do ust kilka kropel wody poczułem, że wracają mi siły. Powoli otworzyłem oczy i ujrzałem pochyloną nade mną zatroskaną twarz karła.

- Lepiej ci? - zapytał cicho.

- Co się stało? - wybełkotałem, bo język też nie chciał mnie słuchać.

- E, to tylko suszony korzeń midrygi. Wystarczy szczypta wrzucona do napoju, a nawet olbrzym pada jakby go ścięło z nóg - machnął pobłażliwie ręką. - Ale ma krótkie działanie, za kilkanaście minut nawet nie będziesz pamiętał, że straciłeś przytomność.

- Ale dlaczego to zrobiliście? Przecież nawet mnie nie znacie… - zapytałem z wyrzutem.

Uśmiechnął się, a jego malutkich oczkach zadrgały złośliwe ogniki:

- Wystarczająco dużo wiemy o tobie! Jesteś z Tamtej Strony, a takiego właśnie przybysza poszukują urgole. Obiecali nawet nagrodę, tylko nie wiem jaką. Ba chce pokazać im, że magule wcale nie są od nich gorsze.

- A kto to magule? - zdziwiłem się.

- Jak to kto? My! - wzruszył ramionami zdziwiony, że nie wiem takich prostych rzeczy. - Urgole ciągle się z nas wyśmiewają i nazywają śmieciuchami. Ba wtedy strasznie się wścieka.

- Ale skąd wiecie, że to właśnie mnie szukają urgole? - zaprotestowałem.

Bo wybuchnął głośnym śmiechem. Zaśmiewał się, aż łzy pociekły po jego pooranej bruzdami twarzy. Kiedy już się trochę uspokoił pokręcił głową i odrzekł:

- Jesteś pierwszym przybyszem z Tamtej Strony od wielu setek lat. Nie sposób cię pomylić z żadnym z mieszkańców Tej Strony.

Kiedy rozbawiony Bo oddalił się wciąż chichocząc spróbowałem ocenić moja sytuację. No, nie powiem, nie było mi czego zazdrościć. Leżałem rozciągnięty jak kłoda na czymś, co można by było nazwać bordowym mchem, ręce i nogi miałem skrępowane grubym sznurem, powiązanym tu i ówdzie potężnymi węzłami. Nie było szans na ucieczkę.

„Idiota!” - syknąłem sam do siebie - „Samotnych wędrówek mi się zachciało. Mnuk mnie przecież ostrzegał. Ciekawe, gdzie on teraz jest…”

Kiedy Ba i Bo wrócili nie wyglądali na zbytnio zadowolonych.

- Zawsze wszędzie ich pełno! - burczał Ba - A kiedy są - szukaj wiatru w polu!

- Trudno, poczekamy do jutra.- Bo próbował załagodzić sytuację - I tak nie mamy nic lepszego do roboty. Nasza ptaszynka też się nigdzie nie wybiera, cha, cha, cha….

Usiedli przy ognisku, a Ba zaczął szturchać patykiem tlące się drewienka, żeby nie zagasły. Wywnioskowałem, że urgole nie mają zamiaru zjawić się tu dzisiaj po mnie, a Ba i Bo są tym wyraźnie rozczarowani. Chyba myśleli, że będą sensacją całej Tej Strony z powodu schwytania poszukiwanego przybysza. A tu… figa z makiem!

Sytuacja wyglądała zupełnie nie najgorzej - czas działa na moja korzyść! Musze teraz szybciutko wymyślić coś, co pozwoli mi uwolnić się z łap tych zbirów. Tylko co?! „Myśl, myśl, myśl!” - powtarzałem sobie znane powiedzonko Kubusia Puchatka, ale jakoś nic w tym momencie nie przychodziło mi do głowy.

- Nudno, co? - zapytałem nieśmiało.

- Łee tam… - machnął ręką Ba, jakby odganiał się od natrętnej muchy.

- Może zagralibyśmy w kółko i krzyżyk? - zaproponowałem.

Bo nadstawił ciekawie uszy:

- A co to takiego?

Ożywiłem się natychmiast:

- Jeśli nie umiecie w to grać, to zaraz was nauczę. To bardzo popularna zabawa w Tamtej Stronie.

Ba patrzył na mnie nieufnie:

- Jeśli myślisz, ze uda ci się nas przechytrzyć, to grubo się mylisz. I tak cię nie rozwiążemy!

Nie dawałem za wygraną:

- Do tej gry potrzebne są tylko ręce. I patyk, bo będziemy nim rysować na piasku. Jak mogę uciec ze związanymi nogami? Chyba sam w to nie wierzysz. A poza tym dokąd miałbym uciec - zupełnie nie wiem gdzie jestem i w którą stronę powinienem się udać…

Przez kilka dobrych minut musiałem namawiać Ba i Bo, żeby mi zaufali. Nie było łatwo, ale w końcu Bo mruknął:

- No dobra, Ba, rozwiąż mu ręce. Ale jak będziesz coś kombinował, marnie skończysz…

Z ulgą roztarłem bolące nadgarstki, które zdrętwiały pod naciskiem sznura.

Odzyskałem nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Muszę tylko zachować spokój. Narysowałem na piasku kratki i zacząłem tłumaczyć zasady gry w „kółko i krzyżyk”. Ba i Bo nie należeli do bystrzyków, musiałem kilka razy powtarzać to samo, zanim zorientowali się o co w ogóle w tym wszystkim chodzi. Zacząłem współczuć naszej pani od matmy, która z anielską cierpliwością tłumaczy nam zawiłości zadań tekstowych, ale czasami trafia jak przysłowiową kula w płot.

- Chyba już kumacie o co chodzi? - zapytałem wreszcie z nadzieją w głosie.

- Kumacie? - zdziwił się Bo - To w tej grze się kuma?

Z trudnością powstrzymałem chichot i wznosząc oczy ku niebu westchnąłem:

- No, to znaczy, czy już rozumiecie…W tej grze kumanie polega na wstawianiu kółka albo krzyżyka w odpowiednim miejscu, to wszystko.

- Ja tam nie wiem…- mruknął Ba.

- Spróbujmy! - poprosiłem - Zobaczycie, że to naprawdę nic trudnego.

Zgodzili się, a ja tak poprowadziłem rozgrywkę, że wystarczyło kilka chwil, żeby Ba i Bo zwyciężyli.

- Kurczę! - krzyknąłem z udawanym podziwem - Nie wiedziałem, że jesteście tacy dobrzy w te klocki! Do tej pory nikomu nie udało się za pierwszym razem mnie pokonać!

Magule nie zorientowały się, że to podstęp i z dumą pozadzierały nosy do góry.

- Gramy jeszcze raz! - zakomenderowałem - Muszę się odegrać!

Pozwoliłem im wygrać jeszcze raz, potem zremisowaliśmy, potem znowu dałem im fory. Udawałem, że jestem wkurzony.

- No nie, nie sądziłem że spotkam takich przeciwników…- kręciłem głową - Na pewno mnie oszukujecie i wiele razy graliście już w taką grę. Niemożliwe, żeby początkujący gracze byli tak niesamowici.

Ba i Bo zgodnie deklarowali, że nigdy przedtem nie próbowali grać w „kółko i krzyżyk”.

- Wiecie co, mam pomysł! - klasnąłem w dłonie - Zagrajmy o coś! Niech wygrają lepsi!

- A o co możemy zagrać? - Bo śmiesznie przechylił głowę na bok, zupełnie jak Madzia, kiedy bardzo chciała się czegoś dowiedzieć.

- Zagramy trzy razy. - zaproponowałem - Jeśli wy wygracie przeniosę każdego z was na plecach dookoła ogniska. A jeśli ja wygram - uwolnicie mnie i pozwolicie odejść.

Magule przez chwilę cmokały i kręciły nosem, ale chyba obaj byli już pewni swego zwycięstwa, bo w końcu Ba kiwnął głową:

- No dobra, niech będzie. Gramy.

Za pierwszym razem pozwoliłem znowu im wygrać, żeby nie wzbudzać podejrzeć, ale w kolejnych dwóch rundach dałem obu takiego łupnia, że nawet nie zdążyli się zorientować, kiedy przegrali.

- Hura! - krzyknąłem zrywając się na równe nogi - Udało mi się, wygrałem! Rozwiążcie mnie i puśćcie wolno, tak jak się umawialiśmy!

Bo pochylił się, kuląc głowę w ramionach, a Ba zmarszczył brwi i wysapał:

- Nie ma mowy! Oszukiwałeś!

Zerwałem się na równe, choć związane nogi.

- Ja oszukiwałem? Ja oszukiwałem? - wrzeszczałem - To wy oszukujecie! Przegraliście, a teraz wycofujecie się z umowy! Jesteście oszustami!

- A kto ci powiedział, ze magule kiedykolwiek mówią prawdę? - wzruszył ramionami Ba - Tylko tacy ja ty mogą wierzyć w to, co kiedykolwiek i komukolwiek obiecaliśmy!

Popchnął mnie lekko, żebym usiadł. Udałem, że się przewracam, a w tym samym momencie chwyciłem patyk, który leżał w pobliżu ogniska i strzeliłem w sam jego środek tak, że popiół wzbił się w górę i sypnął prosto w oczy Ba i Bo. Zawyli obaj, jak ranne zwierzęta i runęli na mnie całym ciężarem swoich olbrzymich cielsk. Nie miałem szans! Za chwilę siedziałem związany jak szaszłyk i przymocowany do pnia drzewa o strasznie chropowatej korze. Uwierała mnie w plecy tak, że nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu.

- No, to teraz posiedzisz tu sobie mądralo, zanim oddamy cię urgolom. I niech ci się nie wydaje, że jesteś taki przebiegły, bo może przytrafić ci się jakaś przykra przygoda - zarechotał Ba i razem z Bo położyli się przy dogasającym ognisku. Za chwilę usłyszałem tylko ich przeraźliwe chrapanie.

Rozdział IX

„No, to pięknie!” - pomyślałem, wściekły sam na siebie za to, że nie posłuchałem Mnuka. - „Teraz już jak nic wpadnę w szpony urgoli. Co za licho mnie podkusiło… A mama zawsze mi powtarzała, że trzeba słuchać starszych. No, przynajmniej takich mądrych starszych, bo Ba i Bo też są ode mnie starsi…” Tak do końca nie byłem pewny, czy ta uwaga mamy jest słuszna, zwłaszcza, że przypomniałem sobie, jak któregoś dnia jakiś oszust próbował mnie namówić, żebym otworzył mu drzwi, kiedy rodziców nie było w domu, bo ma dla mnie jakąś ważną przesyłkę. Był dorosły i zgodnie z tym, co mówi mama powinienem go posłuchać, ale nie otworzyłem i potem okazało się, że w ten sposób uniknąłem odwiedzin osiedlowego złodziejaszka. No, więc jak to jest naprawdę z tymi dorosłymi?

- Pssst! - usłyszałem nagle gdzieś za plecami. Spróbowałem się odwrócić, ale Ba związał mnie tak mocno, że nie mogłem nawet ruszyć głową. Sznury wpiły mi się w nadgarstki tak mocno, że stęknąłem z bólu.

- Pssst! - usłyszałem znowu - Nie ruszaj się…To ja, Mnuk. Zaraz spróbuję cię rozwiązać.

Czułem, jak przez dłuższy czas siłuje się z supłami, które wywiązał Ba, a które miały zagwarantować, że w żaden sposób nie uda mi się zwiać. Możecie sobie wyobrazić, jaką poczułem ulgę, kiedy wreszcie sznury puściły i mogłem swobodnie poruszać rękoma. Ścierpły mi zupełnie i przez chwilę wydawało mi się, że przebiegają po nich stada mrówek. W końcu jednak mogłem pomóc Mnukowi w rozplątywaniu sznurów krępujących moje nogi. Kilka razy musieliśmy przestawać i odczekać chwilę, bo raz po raz Ba i Bo na zmianę przewracali się na drugi bok z głośnym chrapaniem.

Kiedy byłem już wolny bez słowa pozwoliłem Mnukowi, aby ujął mnie pod pachy i pomógł stanąć na własnych nogach, które drżały jak galareta. Powolutku, na palcach oddalaliśmy się od przebiegłych zbójców śpiących przy ognisku w głąb lasu. Jednak dopiero wtedy, gdy zniknęli nam z oczu i nie słyszałem ich rzęchliwego pochrapywania odetchnąłem z ulgą.

Właśnie miałem podziękować Mnukowi za to, że uratował mi życie, kiedy ten z całej siły trzepnął mnie w sam czubek głowy.

- No co ty! - jęknąłem, zupełnie nie spodziewając się ciosu. - Za ca?

- Żebyś raz na zawsze zapamiętał, żeby nie ryzykować i nie oddalać się ode mnie! - burknął mój wybawca. - Mało brakowało, a nigdy nie ujrzałbyś ani księżniczki ani swojej siostry. Co ci strzeliło do głowy, żeby samemu szwendać się po lesie?

Opuściłem głowę, zdając sobie sprawę, że Mnuk ma rację.

- Chciałem poszukać Madzi. Ta wasza księżniczka nic a nic mnie nie obchodzi. Ja muszę odnaleźć siostrę - powiedziałem płaczliwie.

W odpowiedzi Mnuk uścisnął mnie z całych sił, tak, że ledwie mogłem złapać oddech.

- No, brachu, nie maż się. Najpierw znajdziemy księżniczkę, potem twoją siostrę. Wszystko będzie dobrze. Grunt, że ta przygoda dobrze się skończyła.

- No..- mruknąłem, pociągając nosem - Strasznie się bałem…

Posuwaliśmy się wolno, co chwila ocierając się o drzewa, których prawie nie było widać. Jeżeli ktoś twierdzi, że nocą w lesie jest strasznie, to niech przekona się, jak wyglądają mroki nocy w Tej Stronie. No prawdziwie ciemności, choć oko wykol. Parę razy zaczepiłem się o coś i mało nie runąłem jak długi, ale powstrzymały mnie silone ramiona Mnuka. Poczułem się prawie bezpieczny, chyba zrozumiałem, że tak naprawdę mogę na niego liczyć.

Nagle Mnuk szarpnął mnie, powalił na ziemię i mocno przycisnął.

- No, co jest! - próbowałem krzyknąć, ale wyszedł mi tylko jakiś bełkot.

- Ciii, - syknął Mnuk - Są blisko…

- Kto? - szepnąłem, pozwalając przygnieść się do podłoża.

W odpowiedzi usłyszałem w górze łopot skrzydeł. Brzmiał tak, jakby przelatywało nad nami stado gigantycznych łabędzi. Zrozumiałem, że tropią nas urgole i doskonale wiedzą, że jesteśmy blisko.

- Jak tylko się oddalą, uciekamy. - zakomenderował Mnuk.

Wydawało się, że straszydła krążą nad nami w nieskończoność. Nogi zaczęły mi już cierpnąć, kiedy Mnuk krzyknął:

- Teraz, prędko!

Zerwaliśmy się na równe nogi, zupełnie jakbyśmy byli z gumy i pogalopowaliśmy przed siebie. Mnuk pędził przodem i omijał drzewa, ja biegłem za nim, starając się nie wpaść na żadną z wystających gałęzi. Jednak z każdym krokiem biegło się coraz trudniej, bo nagle powietrze zaczęło się niebezpiecznie ochładzać, zupełnie jakbyśmy zbliżali się do wielkiej zamrażarki. W płucach brakowało powietrza, nogi odmawiały posłuszeństwa.

- Mnuk! - krzyknąłem ostatkiem sił. - Co się dzieje?

- Wytropili nas! - odkrzyknął mój przyjaciel. - Wypuścili mroźne ptaszyska. Wiatr, który wzbudzają ruchami swoich skrzydeł mrozi wszystko, co spotka na swojej drodze.

- Zamarzniemy! - wrzasnąłem przerażony.

- Lepiej bardziej wyciągaj nogi! - zniecierpliwił się Mnuk ciężko dysząc.

Łatwo mu było powiedzieć. Nie wiem, skąd taki - jak mi się wydawało -staruszek” ma tyle siły. Na wuefie miałem piątki z biegu na setkę, ale ciągnąłem resztką sił.

- Chyba teraz jest wyjątkowa sytuacja! - krzyknąłem - Użyj swoich skrzydeł!

- Nie mogę, to na nic! - odkrzyknął Mnuk, ledwie łapiąc powietrze - Z mroźnymi ptaszyskami nie mamy najmniejszych szans!

W pewnym momencie wydało mi się, że cały świat przekoziołkował, ale okazało się, że to my wpadliśmy na coś niezmiernie śliskiego, runęliśmy na plecy i jakaś nieznana siła pchała nas przed siebie, zupełnie jakbyśmy zjeżdżali na sankach z górki na pazurki. Zanim uderzyłem w coś twardego, zdążyłem tylko jęknąć i potem zapadła ciemność.

Rozdział X

- Mamo, ona mnie odpycha! - usłyszałem, jak przez mgłę jakiś dziecięcy głosik.

- Mamo, ona sama się pcha i nie daje mi go zobaczyć! - odpowiadał drugi, również należący do dziecka głos, a tak mi się przynajmniej wydawało.

Czułem, że w głowie mi szumi i długo ociągałem się z uniesieniem powiek. Wiedziałem tylko, że ogarnia mnie wszechobecne ciepło i było mi z tym dobrze. Przez chwilę myślałem, że jestem we własnym łóżeczku, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że mój świat jest gdzieś bardzo, bardzo daleko.

- Mamo, on zamrugał oczami! - usłyszałem znowu ten sam piskliwy głos.

- Odsuń się, bo go wystraszysz…- dodał ten drugi.

Nieśmiało uniosłem jedną powiekę. Cóż takiego miało mnie wystraszyć - jakieś ciekawskie dziecko? Coś zamigotało mi przed nosem, więc natychmiast podniosłem w górę drugą powiekę i zaniemówiłem. Nade mną wisiała w powietrzu mała istotka, przypominająca wróżkę - Dzwoneczka z bajki o Piotrusiu Panie. Była tylko trochę brzydsza - miała duże, odstające uszy i szerokie usta. Maleńkie rączki i nóżki prezentowały się jakoś nieproporcjonalnie przy dosyć pękatym brzuszku:

- Ojej! -zapiszczała przerażona istota - Patrzy na mnie! Chyba chce mnie zjeść!

Roześmiałem się, a raczej próbowałem się roześmiać, bo z mojego biednego gardła wydarł się tylko jakiś charkot.

- Mówiłam, że go przestraszysz! - oburzyła się druga taka sama istotka, unosząca się tuż obok tamtej. No, może niekoniecznie taka sama - miała zdecydowanie dłuższe i jaśniejsze włosy.

- Mamo, ona znowu mi dokucza! - głosik małej latającej istotki zadrżał niebezpiecznie, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem.

- Uspokójcie się natychmiast i zostawcie tego biedaka w spokoju! - rozległ się czyjś kategoryczny głos. Odwróciłem głowę w kierunku, z którego dobiegał. Ponad zawieszonym nad płonącym ogniskiem wielkim garem unosiła się na zdecydowanie za małych w stosunku do reszty ciała skrzydełkach pulchna kuleczka, taka starsza wersja istot, które przepychały się pod moim nosem. Zmarszczyła brwi i wyglądała na bardzo wkurzoną.

- Weźcie się lepiej do pracy! Pozbierajcie ten bałagan, który zostawiłyście po sobie!

Małe fruwające „dzwoneczki” z westchnieniem żalu oddaliły się, a ta starsza - zapewne ich mama podeszła do mnie i natychmiast na jej okrąglutkiej twarzy zagościł słodki uśmiech:

- No, jak tam nieboraku, boli cię coś?

Przypomniało mi się, jak moja mama zawsze przytulała mnie, gdy byłem chory i pytała czy już mi lepiej i łzy zakręciły mi się w oczach.

- Nieee… - wybąkałem, zły na siebie za tę chwile słabości - Ale gdzie ja jestem? Gdzie Mnuk?

- Kalia?! - usłyszałem z przeciwległej strony izby chrapliwy głos karminola - To naprawdę ty? Przecież wszyscy myśleli, że zginęłaś…

Pulchna osóbka szybciej zamachała swoimi maleńkimi skrzydełkami i roześmiała się perlistym głosem:

- To ja, nie martw się, nie masz zwidów.

Wzięła ze stołu garnuszek z jakimś płynem, zbliżyła się do leżącego na wznak Mnuka i podała mu łyżkę wywaru z naczynia.

- Najpierw grzecznie wypij napar z liści klaptenii, a potem wszystko ci opowiem.

Mnuk jak grzeczne dziecko wypił duszkiem podany specyfik, a ja pokręciłem głową z niedowierzaniem.

- Czy wszyscy w tej krainie mają skrzydła?

- Prawie wszyscy. - potwierdziła Kalia podając Mnukowi kolejną łyżkę leku. - Z wyjątkiem blastoli, które żyją w bagnach i bardzo rzadko wychodzą na powierzchnię. Ale to wyjątkowo nietowarzyskie stworzenia, chociaż nigdy nie zrobiły nikomu krzywdy.

- Skoro macie skrzydła, to dlaczego zamiast unosić się w przestworzach mieszkacie jakiś norach, jaskiniach albo jeszcze nie wiadomo gdzie? - wzruszyłem ramionami ze zdziwieniem.

Kalia popatrzyła pytająco na Mnuka:

- On nic nie wie o urgolach?

- Wie, wie, tylko wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego jak bardzo są niebezpieczni. - mruknął Mnuk, próbując przewrócić się na bok. Ale najmniejszy ruch sprawił, że natychmiast opadł z powrotem na plecy z żałosnym jękiem.

- Musisz przez kilka dni poleżeć w takiej pozycji - wyjaśniła Kalia - Masz uszkodzone lewe skrzydło. Mam nadzieję, że nie jest złamane, ale lepiej go nie nadwyrężać.

- O rety! - jęknął Mnuk - Nie potrafię wylegiwać się na plecach jak jakiś leniwy urgol. Poza tym mamy misję… - dodał szeptem.

- Nie masz innego wyjścia - uśmiechnęła się Kalia - A o waszej misji wie już cała Ta Strona. Wszyscy - oczywiście oprócz urgoli i ich tak zwanych przyjaciół - trzymają za was kciuki i czekają na szczęśliwy powrót Lemagdany.

Chciałem zapytać Kalię, kiedy Mnuk będzie na tyle silny, żebyśmy mogli wyruszyć w dalszą drogę, ale w tej samej chwili wpadły dwie nieznośne istotki, które miałem okazję już poznać.

- Mamo - krzyczała ta z dłuższymi włosami, trzepocząc szybciutko skrzydełkami - Maja znowu nie posprzątała swoich zabawek! Wepchnęła je pod łóżko…

- No i co z tego, będą mi jeszcze potrzebne - broniła się nieszczęsna Maja - Za to Tina zniszczyła sukienkę mojej ulubionej wróżki!

- To było niechcący… - zaprotestowała Tina - Gdybyś mnie nie popchnęła, nic by się nie stało…

- Cisza! - wrzasnęła w końcu zirytowana Kalia - Jeśli natychmiast się nie uspokoicie przez następne dwa dni nie wyjdziecie ze swojego pokoju…

Obie istotki zamarły w powietrzu bez ruchu. Słychać było tylko trzepot ich maleńkich skrzydełek. Kalia uśmiechnęła się przepraszająco:

- Poznajcie moje córki: Tina i Maja.

Poczułem się znacznie lepiej, więc bez namysły zeskoczyłem z szerokiej ławy, na której się wylegiwałem i podbiegłem do Mnuka. Słyszałem nad głową furkot skrzydeł Tiny i Mai.

- Mamo, on nie ma skrzydełek! - krzyknęła nagle Maja.

- O jejku, jaki on jest biedniutki! - zawtórowała jej Tina.

Roześmiałem się głośno, porażony ich zdziwieniem. Chyba nigdy nie widziały prawdziwych ludzi z Tamtej Strony.

- W moim świecie tylko ptaki i owady mają skrzydła. - objaśniłem z pobłażliwością.

Maja i Tina zamarły w powietrzu w bezruchu:

- Naprawdę jesteś z Tamtej Strony? - wydukała wreszcie Tina - Powiedz, jak tam jest?!...

- Prosimy, opowiedz, opowiedz … - dołączyła do niej z jękiem Maja.

- A sio mi stąd wreszcie, natrętne muchy! - krzyknęła Kalia, wymachując ścierką - Możecie zamęczyć tym gadaniem.

- Potem będziecie mogły zapytać mnie o co tylko chcecie, ale najpierw chciałbym usłyszeć historię Kalii… - obiecałem niesfornym skrzydlatym stworzeniom.

Kalia kazała Mai i Tinie natychmiast zrobić porządek ze swoimi zabawkami, a kiedy obie córeczki wyszły.

Mnuk chciał unieść się na łokciach, ale tylko jęknął i z powrotem opadł na łóżko. Kalia natychmiast podbiegła, żeby poprawić mu poduszkę i pokręciła głową z dezaprobatą:

- Nawet nie próbuj wstawać! Musisz nabrać sił, odpocząć i nie mowy o tym, żebyś wyruszył stąd wcześniej niż za kilkanaście dni!

- No dobrze, już dobrze - mruknął zrezygnowany karminol - Ale miałaś nam opowiedzieć, jak się tu znalazłaś.

Kalia zamachała bardzo szybko swymi przezroczystymi skrzydełkami i zaczęła opowieść:

- Byłam piastunką księżniczki Lemagdany - zwróciła się w moim kierunku - Mnuk pamięta, jak spacerowałam z moja maleńką podopieczną wzdłuż brzegów Złocistego Strumienia. Wszystko było wtedy inne, każde nawet najmniejsze stworzenie mogło czuć się bezpiecznie, bo rządy króla Liwiusza i królowej Margony były mądre i sprawiedliwe. I wtedy wydarzyło się to nieszczęście - księżniczka zniknęła. Nikt nic nie widział i nie słyszał. Po prostu, pewnego ranka, gdy wraz z królową weszłyśmy do komnaty małej Lemagdany, aby ja nakarmić - maleństwa nie było. Możecie sobie wyobrazić rozpacz królowej. Myślałam, że biedaczka postrada zmysły. Król Liwiusz natychmiast wezwał całą służbę i gdyby nie królowa skazałby wszystkich na karę śmierci za to, że nie chronili skutecznie jego jedynaczki. Kazał stu patrolom żołnierzy ruszyć w różne strony w poszukiwaniu księżniczki. Ale oczekiwanie na wieści od nich było dla królewskiej pary jeszcze gorszą katuszą. Pewnego dnia postanowili sami ruszyć w świat, aby odnaleźć ukochaną córkę. To nie był dobry pomysł. Wrócili po kilkunastu dniach wycieńczeni, bez sił. Rozchorowali się na dobre. Kiedy król Liwiusz był już tak słaby, że nie mógł sam wstać z łoża kazał zebrać całą służbę i objaśnił nam resztkami sił, gdzie w zamku znajduje się tajemne, podziemne przejście do jaskiń i kazał nam je wykorzystać natychmiast, gdy poczujemy się zagrożeni. Wkrótce król odszedł na zawsze, a za nim podążyła królowa. To nie choroba ich zabiła, a raczej tęsknota i rozpacz. Zaraz po śmierci królewskiej pary wokół zamku zaczęły zbierać się gromady urgoli. Jakby tylko czekały na to, żeby zaatakować i przejąć nad nim władanie. Nie chcieliśmy czekać na pewną zgubę. Znaleźliśmy tajemne przejście wskazane przez króla i uciekliśmy. Każde z nas znalazło swój nowy dom w jednej z wielu podziemnych jaskiń. Ja zamieszkałam z Karlem - królewskim lokajem. Już dawno przyjaźniliśmy się, a nawet myśleliśmy o wspólnej przyszłości. To był doskonały moment na założenie rodziny. Potem na świat przyszły dziewczynki. Jakiś czas temu dowiedzieliśmy się, że jedna z dwórek królowej Magory uratowała wynosząc z zamku Wielką Księgę Przeszłości i Przyszłości Tej Strony. Podobno było tam napisane, że księżniczka Lemagdana żyje i powróci do nas. Potem dotarły do nas wieści, że Lemagdana wróciła, ale jest pod wpływem zaklęcia i uratować ja może jedynie ktoś z Tamtej Strony. Do tej pory nie wiadomo jednak, gdzie królewna przybywa. No, ale teraz, jak widzę tu przed sobą ciebie Cekaju, to już nie mam wątpliwości, że księga mówiła prawdę i wkrótce skończy się nasza niedola.

Przez chwilę miałem wrażenie, że Kalia ma ochotę mnie uściskać, ale wtedy dobiegło nas głośne chrapanie Mnuka.

- Usnął, biedaczek… - szepnęła z rozrzewnieniem Kalia - Niech sobie odpoczywa. Sen to najlepsze lekarstwo.

Delikatnie okryła Mnuka szaroburym kocem i oboje, na paluszkach wycofaliśmy się z komnaty.

Rozdział XI

U Kalii spędziliśmy prawie cały miesiąc - tak długo Mnuk dochodził do siebie. Miał tu naprawdę bardzo troskliwą opiekę. A ja zaprzyjaźniłem się z Mają i Tiną. Okazało się, że naprawdę miłe osóbki, chociaż czasami trudno było wytrzymać ich nieustanne kłótnie i przepychanki. Kochały się bardzo - kiedy jedna z nich miała kłopoty, druga natychmiast spieszyła z pomocą, Tina nie mogła żyć bez Mai, a Maja bez Tiny. Ale przy ich bardzo zdecydowanych charakterkach często dochodziło do obustronnych wybuchów złości.

Najpierw próbowałem działać jako mediator, zachęcałem aby jedna ustąpiła drugiej, ale w końcu machnąłem ręką. Nawet po najgorszych kłótniach po chwili następował rozejm i obie zachowywały się, jakby nic się nie zdarzyło.

Maja z ogromnym zaciekawienie wypytywała mnie o moje życie po Tamtej Stronie. Nie mogła się nadziwić, kiedy opowiadałem o samochodach, rowerach, samolotach.

- Po co wam to wszystko? - wzruszała ramionami - Wystarczą skrzydełka i można dostać się tam, gdzie tylko zechcesz…

Długo musiałem tłumaczyć, że nam nie wyrastają skrzydła i możemy liczyć tylko na własne nogi.

- Biedactwa… - pociągnęła nosem Tina - Nie wiem, co bym zrobiła bez moich skrzydełek…

Niestety nie mogłem im wytłumaczyć, jak działa telewizor i komputer, bo zupełnie nie rozumiały, do czego mogą służyć. I w żaden sposób nie docierało do nich to, że w naszym świecie musimy wszystko kupować.

- Nie chciałabym mieszkać po Tamtej Stronie! - stwierdziła wreszcie Tina - To wszystko, o czym mówisz jest strasznie skomplikowane.

Obie pokazały mi mnóstwo tuneli łączących górskie groty. W jednym z nich całe ściany mieniły się kolorowymi bryłkami diamentów. Chciałem wziąć jeden na pamiątkę, ale Tina ostrzegła mnie:

- Ten, kto weźmie ze ściany choćby najmniejszy okruszek zostanie po Tej Stronie już na zawsze. Jeśli chcesz wrócić do swego kraju nie rób tego.

Oczywiście odskoczyłem o ściany jak oparzony i starałem się nawet nie dotykać kuszących kamieni, chociaż Maja klaskała w dłonie i powtarzała:

- Weź jeden kamyczek! Zostaniesz już z nami na zawsze! Będzie fajnie!

Tina i Maja zachowywały się, jak nieznośne łobuziaki, popychały się nawzajem, śmiały głośno, przedrzeźniały. W pewnym momencie Maja klepnęła mnie w ramię i krzyknęła:

- Berek! Goń nas!

I zanim się zorientowałem zniknęły w jednym z najbliższych tuneli. To oczywiście miał być żart, ale przestraszyłem się nieco, bo zupełnie nie wiedziałem w którym kierunku mam zmierzać.

- Maju! - jęknąłem błagalnie - Tina, nie wygłupiajcie się! Miałyście mi pokazać jeszcze jakieś ciekawe miejsca.

Ale w odpowiedzi usłyszałem tylko ich stłumiony chichot. Westchnąłem więc i skręciłem do tunelu, z którego dobiegały głosy. Przez jakiś czas poruszałem się prawie po omacku, ale po chwili coś błysnęło, aż musiałem zmrużyć oczy. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do blasku ujrzałem przed sobą coś na kształt jaskini, której jedna ze ścian była ogromnym lustrem. Patrzyłem na swoją przerażoną minę i aż mi się żal zrobiło samego siebie.

- Maju, Tino, gdzie jesteście?! - krzyknąłem zrozpaczony.

Ale wtedy ku mojemu zdumieniu moje lustrzane odbicie roześmiało się na cały głos:

- Cha, cha, cha, chłopczyk się zgubił - szydził ze mnie ten z drugiej strony lustra.

- Jejku, to chyba jakaś fatamorgana… - jęknąłem przerażony.

- Proszę, proszę, chłopczyk się boi - nadal szydziło ze mnie to coś w lustrze. Ale chyba najbardziej chłopczyk boi się mamusi, mam rację?

Zaintrygowała mnie:

- Dlaczego miałbym się bać mamusi?

- W takim razie dlaczego wyruszyłeś w tak niebezpieczną podróż? Po co szukasz siostry, jeśli nie ze strachu? Mamusia się wkurzy, że jej nie dopilnowałeś…

- Wcale nie dlatego szukam Madzi, że boję się mamy, tylko kocham swoją siostrę! - zaperzyłem się.

- Kochasz Gębala?! - parsknęło moje drugie ja - Kto mógłby kochać taką pokrakę? Tylko same kłopoty przez nią. Gdyby jej nie było miałbyś rodziców tylko dla siebie! Daj sobie spokój z tymi poszukiwaniami i wracaj do domu…

- Nie waż się tak mówić! - zacisnąłem pięści - Nie wyobrażam sobie życia bez Madzi! I nigdy nie nazywaj jej Gębalem!

Gdyby odbicie w lustrze było realnym chłopakiem z pewnością dałbym mu w nos, ale zupełnie nie wiedziałem, jak poradzić sobie z odbiciem - i to jeszcze -własnym w lustrze. Odwróciłem się i zacząłem uciekać z tej nieszczęsnej jaskini przed siebie. Goniły mnie słowa lustrzanego potwora:

- Pamiętaj, jeśli szukasz siostry tylko dlatego, że boi się rodziców, nigdy jej nie znajdziesz!

Jego krzyk wydawał odbijać się od ścian i drążyć mój mózg, niczym wstrętny robak. Biegłem przed siebie, zakrywając uszy rękoma, nagle potknąłem się o wystający kamień i runąłem na ziemię, jak długi.

- Chi, chi, chi! - usłyszałem nad głową chichot Mai i Tiny - Ale z ciebie gapa!

Powoli podniosłem się, rozcierając obolałe kolana:

- Słyszałyście to? - zapytałem niepewnie.

- Co takiego? - z ciekawością zapytała Maja.

- No, ten głos…- przyglądałem się im z niepokojem.

- Pewnie ci się zdawało, to tylko echo niesie nasze głosy…- machnęła ręką Tina.

- Chyba macie rację… - przyznałem skwapliwie, żeby nie pomyślały sobie, że zwariowałem - Wracajmy już do domu, jestem zmęczony.

Mnuk powoli wracał do zdrowia. Minęły dwa tygodnie, zanim stanął na własnych nogach i powoli zaczął stawiać niepewne kroki. Ale już po kilku dniach nie mógł już sobie znaleźć miejsca, rwał się w drogę, chociaż Kalia ostrzegała, że zbyt duży wysiłek w jego stanie może mu zaszkodzić. W ten sposób spędziliśmy w miłym towarzystwie kolejne dwa tygodnie. Dłużej Mnuk nie wytrzymał.

- Przygotuj się do drogi! - powiedział któregoś wieczoru - Jutro skoro świt ruszamy.

Bardzo chciałem odnaleźć wreszcie tą nieszczęsną księżniczkę, żeby wyruszyć na poszukiwania Madzi, ale jednocześnie żal mi zrobiło, gdy zrozumiałem, że już nigdy więcej nie zobaczę Kalii, ani jej małych urwisiątek. Nie było jednak innej możliwości, kiedy tylko zaświtało Mnuk zbudził mnie i pożegnaliśmy się z naszymi wybawcami. Maja szlochała, Tina siąkała cicho pod nosem, a wzruszona Kalia podała mi małe zawiniątko.

- Weź to - powiedziała łamiącym się głosem - To ulubiona pozytywka księżniczki Lemagdany. Kiedy była maleńka, usypiała przy jej dźwiękach. To nie jest taka zwyczajna pozytywka. Kiedy znajdziecie się w pobliżu księżniczki, pozytywka zacznie wygrywać swoją niekończącą się melodię. W ten sposób łatwiej będzie wam odszukać naszą ukochana zgubę.

Uściskałem Kalię, Tinę i Maję serdecznie, Mnuk zresztą także. Kalia wytłumaczyła nam dokładnie jak wydostaniemy się z górskiej groty.

- Musicie iść tunelem, on zaprowadzi was nad Morze Granitowe. Dalej wędrujcie wzdłuż jego brzegów, tam nic wam nie grozi, bo urgole nie wiadomo dlaczego boją się wody. - tłumaczyła cierpliwie.

Nie miałem wątpliwości, że trafimy, tyle wędrówek w towarzystwie Mai i Tiny zrobiły swoje - czułem się tu prawie jak w domu. Córeczki Kalii upierały się, że odprowadzą nas do końca tunelu, ale Kalia zmarszczyła groźnie brwi:

- To nie jest wyprawa dla małych dziewczynek! W tej chwili wracajcie do swojej komnaty i zabierajcie się do nauki. Wieczorem sprawdzę, czy umiecie już tkać dywaniki ze ździebełek górskiej trawy.

Nie było sensu przedłużać pożegnania. Bałem się, że lada chwila wybuchnę płaczem, zdawałem sobie sprawę, że już nigdy nie zobaczę ani Kalii ani jej niesfornych córeczek.

- Chodźmy już… - pociągnąłem Mnuka za rękaw - Nie możemy tracić czasu…

Mnuk pokiwał głową i chociaż widziałem, że z ciężkim sercem opuszcza swoich dobrych znajomych, raźnym krokiem ruszył przed siebie. Ledwie nadążałem za nim, a przecież to on jeszcze niedawno nie mógł ruszyć się z miejsca.

- Nie powinieneś trochę zwolnić? - wysapałem po kilku minutach forsownego marszu - Taki wysiłek może ci zaszkodzić…

Mnuk roześmiał się głośno i poklepał mnie po plecach:

- No dobrze, widzę, że ledwie przebierasz nogami. Mów, kiedy będę szedł zbyt szybko, bo czasami zapominam, że jesteś z Tamtej Strony.

Przez dłuższy czas maszerowaliśmy wąskim tunelem, który wydawał się nie mieć końca. Dlatego, gdy poczułem powiew świeżego powietrza i w oddali zaczęło pobłyskiwać jasne światełko - koniec tunelu, głośno odetchnąłem z ulgą.

- Czy możemy odpocząć, gdy tylko będziemy na zewnątrz? - poprosiłem błagalnie, bo czułem, że lada chwila nogi odmówią mi posłuszeństwa.

Mnuk roześmiał się i pokiwał głową:

- Odpoczniemy, odpoczniemy, a przy okazji obejrzymy to, co dostałeś od Kalii. Sam jestem ciekaw, jak wygląda pozytywka, którą tak lubiła nasza królewna…

Rozdział XII

Wprawdzie na zewnątrz nie świeciło słońce, ale jasność na zewnątrz tunelu poraziła mój wzrok, więc musiałem przez jakiś czas zasłonić oczy dłońmi. Było cicho, tylko delikatny szum, jak się potem okazało - morza, brzmiał, jak najpiękniejsza muzyka. Kiedy już wzrok przyzwyczaił się do warunków panujących na zewnątrz tunelu, rozejrzałem się dookoła. Niby krajobraz podobny do naszych rodzimych plaż, ale nigdzie w naszym świecie nie widziałem zielonego piasku przelewającego się pod nogami jak dopiero tężejąca galaretka i purpurowych fal, kłębiących się w różową pianę przy brzegach. Niesamowity widok! Trochę przerażający, jak dla mnie, ale gapiłem się na to, jak przysłowiowa sroka w gnat.

- Chwile odpoczniemy, a potem ruszamy wzdłuż brzegu morza - zarządził Mnuk, rozsiadając się wygodnie na zielonym piasku, a jego nogi zanurzyły się wśród wędrujących drobinek.

Zrobiłem to samo, co mój towarzysz podróży i już za chwilę miałem wrażenie, że błogo odpoczywam na jakimś łóżku wodnym, które delikatnie kołysze mnie do snu. Chyba zdrzemnąłbym się chwilę, gdyby nie donośny głos Mnuka:

- No, to pokaż teraz, co to za cacuńko dostałeś od Kalii…

Powolutku rozwinąłem zawiniątko, które miało nam pomóc odszukać Lemagdanę. W środku znajdowało się małe, owalne pudełeczko, pokryte perłową masą. Jego wieczko upstrzone było małymi kropeczkami, przypominającymi mikroskopijne muszki.

- Ciekaw jestem, jak toto ma pomóc nam w odszukaniu Lemagdany? - pokręciłem z niedowierzaniem głową.

- Nie wszystko co nam się wydaje jest takie, jak sądzimy - mruknął Mnuk - We właściwym czasie odnajdziesz odpowiedź na każde pytanie.

„ Nie jestem tu po to, żeby szukać odpowiedzi na pytania, tylko chcę odnaleźć moją siostrę. - pomyślałem ze złością - A niestety, najpierw muszę odszukać jakąś nieszczęsną królewnę. Koszmar!”

Głośno zaś zapytałem:

- Dlaczego musimy iść brzegiem morza? Trochę mnie przerażają te purpurowe fale.

- Nie tylko ciebie. - roześmiał się Mnuk - Urgole nienawidzą morza, w ogóle woda jest jedyną rzeczą, która może ich powstrzymać przed atakami. Tutaj będziemy w miarę bezpieczni.

Wędrówka plażą, kiedy nogi raz po razie zapadały się w falującym piasku jak w galaretce owocowej nie należała do przyjemności. Nie mówię już o tym, że nie miałem wprawy w takich zmaganiach i po kilkunastu krokach ziajałem jak zganiany pies. Nie chciałem jednak wyjść na mięczaka i nie prosiłem już Mnuka o odpoczynek. Miałem nadzieję, że wkrótce nie będzie miał sił, aby brnąć dalej i sam zarządzi postój. On jednak, jakby nigdy nic, jakby nie przeleżał tylu dni w jaskini Kalii nie mogąc się ruszyć, dziarsko podążał przed siebie.

Nagle zauważyłem, że w niektórych miejscach spod unoszących się nasionek piasku wychylają się małe, wydłużone łepetynki. Zacisnąłem powieki i potrząsnąłem głową, myślałem, że zmęczenie daje znać o sobie jakimiś zwidami. Ale nie, łepetynki za chwilę pojawiły się w innym miejscu.

- Mnuk… - jęknąłem niepewnie, ale nie dokończyłem, bo nagle wokół nas pojawiło się mnóstwo wylatujących z piasku mikroskopijnych igiełek, które przypominały wściekłe komary.

- To wirmilki! - krzyknął Mnuk - Uciekajmy!

Nie miałem pojęcia kim albo czym są wirmilki, ale rzuciłem się w ślad za Mnukiem z niespodziewaną dla mnie samego energią. Nogi jeszcze bardziej grzęzły mi w unoszącym się piasku, a musiałem jeszcze uważać, żeby nie nadepnąć na jakiegoś ukrywającego się w nim stworka.

Wtem w lewej łydce poczułem ostre ukłucie, niczym ugryzienie komara i nagle cała lewa noga odmówiła mi posłuszeństwa. Ciągnąłem ją za sobą niczym drewnianą pałkę i nic nie mogłem na to poradzić.

- Oberwałeś! - stwierdził Mnuk, który nie wiadomo skąd znalazł się tuż obok mnie. Chwycił mnie za ręce, zarzucił sobie na plecy niczym worek z ziemniakami i niczym rumak począł przeskakiwać z grudki na kolejną grudkę piasku, starając się uniknąć zetknięcia z kolejnymi przelatującymi „niespodziankami”.

Sam nie wiem kiedy jakby wyrosła przed nami olbrzymia ściana żywopłotu. Mnuk uchylił się nieco, przyciskając mnie do siebie i przez wąską szczelinę pomiędzy gałęziami wcisnęliśmy się w gęstwinę i upadliśmy na ziemię.

Chociaż panował tu półmrok wiedziałem, że ostre igiełki już nas nie ścigają. Mnuk sapał niczym lokomotywa, a ja zacząłem rozcierać moją biedną, sparaliżowaną nogę.

- Nie martw się, za chwilę wróci do normy. - uśmiechnął się z ulgą Mnuk - Jad wirmilek działa tylko przez parę minut.

- Jad?! - przeraziłem się.

- Tak, ale nie bój się, nic ci nie będzie. - uspokoił mnie mój towarzysz podróży. - W zasadzie wirmilki nie są groźnymi stworzeniami. W ten sposób bronią się przed atakiem, bo w gruncie rzeczy bardzo łatwo je skrzywdzić. Urgole tępią je niemiłosiernie, chyba się ich po prostu brzydzą.

Z ulgą stwierdziłem, że mogę powoli poruszać moja lewą nogą, chociaż w dalszym ciągu miałem wrażenie, że spaceruje po niej stado mrówek. Dziwne mrowienie poczułem także w lewym boku. Przestraszyłem się już nie na żarty, że na mnie jad wirmilek może działać zupełnie inaczej, niż na mieszkańców Tej Strony. Może sparaliżuje całe moje ciało?! Ale wtedy dotknąłem ręką do mojej lewej kieszeni i przypomniałem sobie, że tu właśnie schowałem prezent od Kalii, który w tym momencie najwidoczniej dostawał jakiś wibracji.

Natychmiast wyciągnąłem zawiniątko.

- Zobacz! - pokazałem je Mnukowi - Mieni się różnymi kolorami i całe dygoce. Co to może znaczyć?

- Jak to co? - ucieszył się Mnuk - gdzieś w pobliżu jest księżniczka Lemagdana! Musimy się pospieszyć. Trzymaj przez cały czas pudełeczko d dłoni, tylko go nie upuść. Ono zaprowadzi nas do celu!

I wtedy usłyszeliśmy nad głowami łopot ogromnych skrzydeł i przeraźliwy skrzek.

Rozdział XIII

- Wytropili nas! - wrzasnął przerażony Mnuk - Urgole nad nami! Uciekajmy!

Chwycił mnie za rękaw i pociągnął za sobą. Biegliśmy jednym z korytarzy labiryntu, nie rozglądając się dookoła. Naszym przewodnikiem był prezent od Kalii, który wciąż mienił się i dygotał w mojej dłoni, z każdą chwilą coraz bardziej intensywnie, co mogło świadczyć o tym, że podążmy we właściwym kierunku. Gonił nas trzepot skrzydeł i dziwne pokrzykiwania urgoli, podobne ni to do jęku zranionego dzikiego zwierza, ni to pohukiwania sów.

Sam nie wiem w jaki sposób dotarliśmy do samego serca labiryntu. Dalej nie było gdzie uciekać.

- Co teraz?! - wykrzyknąłem przerażony - Zaraz nas złapią!

Mnuk jednym ruchem głowy wskazał na moja dłoń, w której trzymałem pudełeczko. Małe kropeczki na jego wieczku przypominające muszki zaczęły przemieszczać się w różnych kierunkach, a jednocześnie przed nami rozsuwała się ogromna kamienna płyta, skrywająca jakieś tajemne podziemne przejście. W mroczną głębinę prowadziły szerokie, kamienne schody. Nie namyślając się długo Mnuk pociągnął mnie za sobą w dół, kiedy tylko zbiegliśmy kilka stopni, kamienna płyta zaczęła zasuwać się z powrotem, skrywając na powrót podziemny korytarz.

- Macie tu niesamowicie rozbudowany system podziemnych korytarzy i tajemnych przejść - pokiwałem z uznaniem głową.

- Wiele lat udręki, które zafundowały nam urgole zmusiły nas do takich rozwiązań - westchnął Mnuk. - W przeciwnym razie już dawno opanowałyby bez problemu całą „Tę Stronę”.

- Masz może jakąś latarkę, albo zapałki? - zapytałem - W takich egipskich ciemnościach nie widzę nawet końcówek swoich palców.

- Nie martw się! - roześmiał się Mnuk - Nie po to karminole zbudowały podziemne tunele, żeby w nich błądzić.

I rzeczywiście, jakby na potwierdzenie jego słów zapaliły się umieszczone na ścianach podziemnego korytarza pochodnie. Kiedy podeszliśmy dalej jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zapalały się następne, a te które minęliśmy - gasły.

- No, no, no - cmoknąłem szczerze zdziwiony - Zupełnie jakby były na fotokomórkę! Widzę, że wśród karminoli są prawdziwi fachowcy!

- Już ci mówiłem, że karminole są niezwykle utalentowani. - uśmiechnął się Mnuk - Jeszcze nieraz cię zaskoczymy.

Z każdym krokiem mijane przez nas korytarze stawały się szersze i jaśniejsze. Nie wiem, jak długo błądziliśmy w tych podziemnych labiryntach, ale kiedy przed nami pojawiły się potężne drzwi z mosiężnymi okuciami, odetchnąłem w ulgą.

- Czy wiesz, co się stanie, kiedy je otworzymy? - zapytałem z nieukrywaną obawą.

- Wiem tyle samo, co i ty. - mruknął Mnuk - Ale chyba nie mamy innego wyjścia. Sprawdź lepiej, co się dzieje z prezentem od Kalii.

Tak naprawdę nie musiałem sprawdzać. Pudełeczko od dłuższego czasu wibrowało mojej dłoni, a im bardziej zbliżaliśmy się do drzwi, tym intensywniej to odczuwałem.

- Myślę, że zbliżamy się coraz bardziej do księżniczki - westchnąłem - Mam wrażenie, że to cudeńko chce wyskoczyć mi z ręki i pogalopować na spotkanie swej właścicielki.

- W takim razie - wchodzimy! - zakomenderował Mnuk i z całej siły pchnął potężne drzwi.

Poczułem się nieco rozczarowany - myślałem, że za drzwiami zobaczymy jakąś piękna komnatę, w której ukrywa się księżniczka, a tymczasem powitał nas mrok, który gdzieniegdzie tylko rozpraszały błyskające na ścianach ogniki.

Mnuk położył palec na ustach, chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Ledwie minęliśmy otwarte drzwi, gdy nagle ni z tego ni z owego runęliśmy obaj jak dłudzy na ziemię. Dobrze, że zdążyłem wyciągnąć przed siebie lewą rękę, bo inaczej rozkwasiłbym nos, jak nie przymierzając ogórek.

Nad głową usłyszałem tupot i szuranie, a potem coś usiadło mi na plecach. Odwróciłem głowę i ujrzałem, że między skrzydłami Mnuka, na plecach też siedzi jakieś karłowate stworzenie, trochę do niego podobne, ale bez skrzydeł.

- Mamy was, gołąbeczki! - wysapał ten, co siedział na mnie - zachciało wam się wycieczek. Kto was tu przysłał i w jakim celu?!

- Jestem karminolem, tak jak wy - jęknął Mnuk, próbując oswobodzić się chociaż trochę z uścisku swego prześladowcy - A on przybył z Tamtej Strony, żeby uratować naszą Lemagdanę.

- Uratować Lemagdanę, powiadasz…- ten, który siedział na mnie nieco spuścił z tonu i rozluźnił uścisk - No, nie wiem, chyba ci nie wierzę… Urgole wszędzie wysyłają swoich szpiegów…

- Nie jesteśmy szpiegami! - krzyknąłem żałośnie - Mamy na to dowód - pudełeczko, które prowadzi nas do księżniczki. A teraz dawało nam znak, że jesteśmy bardzo blisko.

Jakby na potwierdzenie tych słów podarunek od Kalii wysunął się z mojej dłoni i chociaż leżałem jak długi, zauważyłem, że wieczko uniosło się w górę, a z pudełeczka popłynęła delikatna, dźwięczna muzyka. Coś mi przypominała, ale nie mogłem sobie skojarzyć, gdzie już ją słyszałem.

Nasi prześladowcy zerwali się jak oparzeni i wtedy dopiero zauważyliśmy, że są karminolami pozbawionymi skrzydeł.

- Wybaczcie nam - mruknął jeden z nich, ten który obezwładnił Mnuka - Musimy być bardzo ostrożni. Ruszajmy natychmiast.

Podniosłem się z trudem, rozcierając stłuczone kolano, podniosłem upuszczone pudełeczko, które okazało się pozytywką i ruszyłem za karminolami. Pudełeczko wciąż wybrzmiewało znaną mi melodyjkę.

- Skąd ja to znam?… - zastanawiałem się, marszcząc bez skutku brwi - To jakaś bardzo znana pioseneczka.

I mimo woli zacząłem ją cicho nucić pod nosem.

Rozdział XIV

Po kilku chwilach komnata do której weszliśmy zabłysła tysiącami świateł. Dopiero teraz można było się zorientować, że jest ogromna. Ale my minęliśmy kolejne wielkie drzwi, przeszliśmy przez jeszcze jedną komnatę, potem następną, potem jeszcze jedną. Miałem wrażenie, że karminole będą nas tak prowadzać w nieskończoność. Tylko w jakim celu?

W końcu dotarliśmy do niewielkiej, w porównaniu z tymi, które już przeszliśmy, komnaty wyłożonej tysiącami, a może nawet milionami drobnych kamyczków. Były wszędzie: na podłodze, na ścianach, na suficie. Ktoś, kto je tu poukładał musiał mieć anielską cierpliwość.

Na środku komnaty coś, co przypominało ogromny, kolorowy kwiat. Te niby płatki kwiatowe tworzyły stulony kielich, a tysiące światełek migotało i przebłyskiwało przez te dziwną konstrukcję, niczym roztańczone świetliki. Wokół zgromadzili się karminole bez skrzydeł, ale wyglądali nieco inaczej niż Mnuk czy ci dwaj, którzy nas napadli - jakoś tak dostojnie, wyniośle, zupełnie jakby byli jakimiś bardzo ważnymi urzędnikami państwowymi.

Delikatnie popchnięto nas w stronę tej niesamowitej konstrukcji. Kiedy byliśmy u jej stóp płatki tego wielkiego kielicha zaczęły się bezgłośnie rozchylać, aż naszym oczom ukazał się niesamowity widok: na kanapie pokrytej złoconą tkaniną leżała piękna, złotowłosa dziewczynka, a tuż obok niej na fotelu pokrytym taką sama tkaniną siedziała siwowłosa karminolka. Dziewczynka zdawała się być pogrążona w głębokim śnie, ale tylko jej zarumienione policzki wskazywały na to, że żyje.

- Przyprowadziliśmy ich, matko - donośnym głosem oznajmił jeden z prowadzących nas karminoli.

Staruszka wydała z siebie głos, który przypominał raczej śmiech niż objaw radości, bo zabrzmiało to jak zgrzyt nienaoliwionej maszyny.

- Ty, który przybyłeś z Tamtej Strony, zbliż się! - zakomenderowała skrzekliwym głosem.

Spojrzałem z obawą na Mnuka, ale ten kiwnięciem głowy nakazał mi wypełnić jej rozkaz. Z bliska wydawała się jeszcze bardziej pomarszczona i stara, lecz kiedy wspiąłem się po schodkach, które prowadziły do wnętrza kielicha i znalazłem się tuż obok śpiącej dziewczynki, zupełnie przestałem się czegokolwiek obawiać. Pozytywka w moich dłoniach wibrowała coraz mocniej i melodyjka, która się z niej wydobywała stawała się głośniejsza i coraz bardziej przypominała znany mi dobrze motyw.

Staruszka przyglądała mi się uważnie. Jej szczególną uwagę przyciągała pozytywka, która brzęczała mi w reku niczym nakręcony bąk. Kobieta wyciągnęła rękę, nakazując mi gestem, bym podał jej to grające cudeńko. Miała w sobie coś tak władczego, że nie śmiałem odmówić.

- Ulubiona pozytywka księżniczki… - szepnęła z zachwytem przewracając pudełeczko w dłoniach - Nareszcie…

Zauważyłem, że w jej starych, siwych oczach błysnęły łzy, ale zaraz twarz z powrotem przybrała surowy wyraz.

- Rzeczywiście jesteś z Tamtej Strony. - powiedziała - Od wielu lat czekaliśmy na twoje przybycie. Tylko ty mogłeś uratować naszą Lemagdanę.

Odetchnąłem z ulgą i wskazałem na śpiącą dziewczynkę:

- A, więc to jest ta wasza Lemagdana? No to super! Znalazłem ją, wykonałem swoje zadanie, a teraz pozwólcie, że was pożegnam, bo mam coś jeszcze do załatwienia. No, to pa!

Odwróciłem się z zamiarem jak najszybszego opuszczenia tego dziwnego miejsca, ale drogę zastąpili mi dwaj karminole.

- Hola, mój drogi! - krzyknęła, a raczej zaskrzeczała staruszka - Chyba o czymś zapomniałeś?! Odnalazłeś księżniczkę, ale ona nadal pogrążona jest we śnie. Obudź ją, spraw, żeby otworzyła oczy i uśmiechnęła się do nas!

Zrezygnowany wzruszyłem ramionami:

- No dobra, powiedzcie mi co mam zrobić, tylko szybko, bo nie mam czasu…

Stara karminolka pokręciła głową:

- To przecież ty jesteś przybyszem z Tamtej Strony, o którym opowiadane są legendy i śpiewane pieśni! To ty masz przywrócić do życia naszą księżniczkę! Więc do dzieła!

Kurczę! Czego oni ode mnie chcą? Odnalazłem tę ich księżniczkę, przyniosłem to brzęczące pudełko i co mam jeszcze zrobić? Jak obudzić to śpiące dziewczę? Wypowiedzieć jakieś zaklęcie? Abrakadabra, czary mary? Nie, to działa tylko w bajkach… Zaraz, zaraz, było jeszcze coś o pocałunku śpiącej królewny. No nie, nie będę całował żadnej, nawet najpiękniejszej księżniczki, nie zmuszą mnie do tego.

Popatrzyłem na Mnuka - to moja ostatnia deska ratunku, może on coś wymyśli, ale ten tylko bezradnie wzruszył ramionami.

Powoli zbliżyłem się do pogrążonej we śnie księżniczki. Z bliska wydawała się jeszcze piękniejsza, delikatniejsza. Poczułem jakieś dziwną czułość przyglądając się jej bladej twarzyczce. Czyżbym już gdzieś widział? Skąd mógłbym znać tę śliczną osóbkę? Poczułem, że musze zrobić wszystko, żeby ją obudzić, to stało się dla mnie tak samo ważne jak odnalezienie Madzi.

Pozytywka w ręku staruszki wciąż drżała i brzęczała. Co to za melodia? Przecież ja ją doskonale znam…Już wiem, pamiętam!

I zacząłem nucić:

- Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd.

Gwiazdy błyszczą i migocą, aż wyjrzały ptaszki z gniazd…

To była kołysanka, którą mama zawsze śpiewała Madzi przed snem i tylko ta piosenka była w stanie ją uśpić.

Ale w przypadku księżniczki kołysanka zadziałała zupełnie inaczej - już po kilku zaśpiewanych przeze mnie słowach policzki śpiącej dziewczynki zaróżowiły się jeszcze mocniej, usta zadrżały, a wreszcie otworzyła szeroko oczy, uśmiechnęła się tak promiennie, że największe lodowce stopiłby się w jednej chwili i wyszeptała słodko;

- Jacuś…

37



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Moja siostra królewna
Moja siostra i jej kolezanka w Nieznany
Moja siostra
Moja siostra i jej koleżanka w rajstopach
Moja siostra Henryka Bochniarz
Moja siostra Nicole
MOJA SIOSTRZYCZKA
Ciasto śliwkowe siostry Anieli, kuchnia moja niekoniecznie polska
2 Siostry McCloud Moreland Peggy Obudź się królewno [387 Harlequin Desire]
Moja kochana siostra
moja kariera www prezentacje org

więcej podobnych podstron