Okładka - tył Jan Maria Jackowski pisze nie tylko o Polsce, Unii Europejskiej, globalnej cywilizacji, nowych ideologiach i technologiach, ale także o zmaganiach duchowych we współczesnym świecie. Ujawnia sieć powiązań między światem polityki i gospodarki oraz ukazuje pikantne i bulwersujące mechanizmy sterujące najwyższym kręgiem władzy. Walorem jego pisarstwa jest przenikliwie przedstawienie anatomii procesów globalizacyjnych, a także tworzonego na naszych oczach Nowego Porządku Świata.„Żyjemy w rzeczywistości - stwierdza w „Posłowiu” - która nieustannie się zmienia. Jeżeli uważamy, że jest to nie do przyjęcia i nie potrafimy się odpowiednio zaadaptować do nowych warunków, by je wykorzystywać na własną korzyść, to znaczy, że tracimy zdolność uczestniczenia w głównym nurcie wydarzeń. Tym samym oddalamy od siebie perspektywę, by Polska - wierna swemu dziedzictwu - była na miarę naszych aspiracji i marzeń oraz miała zdolność do odgrywania podmiotowej roli na arenie międzynarodowej”.
WydawcaJan Maria Jackowski (ur. w 1958) dziennikarz, pisarz, polityk; z wykształcenia historyk, absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego (1982). Debiutował jako fotoreporter w „Tygodniku Solidarność” (1981), jako eseista w „Tygodniku Powszechnym” (1982). Twórca i współtwórca cyklów programowych w Telewizji Polskiej „Drogi do wolności” (1992 - 1993), „Interpelacje” (1989 - 1991), „Pro Familia” (1994) i „Rodzina Rodzinie” (1991 - 1997). W latach 1995 - 97 felietonista Radia Maryja. Napisał ze Szczepanem Żarynem zbiór esejów „Interpelacje - kulisy manipulacji” (1991). Autor bestsellerów „Bitwa o Polskę” (1993) i trylogii „Bitwa o Prawdę”(1997), a także antologii wywiadów „Usłyszeć głos ludzi” (2001) i wyboru felietonów „Drogi i bezdroża III Rzeczpospolitej” (2004). Od 1993r. do 1995 r. członek Rady ds. Mediów i Informacji przy Prezydencie RP, w latach 1997-2001 poseł na Sejm RP, przewodniczący Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu. W latach 2002 - 2005 wiceprzewodniczący, a następnie przewodniczący Rady m. st. Warszawy. Żonaty, sześć córek. Strona internetowa: www.jmjackowski.pl
Jan Maria Jackowski
Polska w globalnej sieci
2005
Agnieszce
oraz
Joasi,
Marysi,
Ani,
Dominie,
Zosi
Helence
Spis treści
Przedmowa. Fundamenty europejskiego domu ….5
Kryzys, odnowa, nadzieja………………………………….7
W labiryncie złudzeń ………………………………………11
Globalna wioska……………………………………………13
Upadek mitu o udanej transformacji…………………..14
Globalizm i globalizacja …..………………………………16
Elektroniczna monarchia………………………………. 20
Opcja neoliberalna ………………………………………. 21
Trzy demokratyzacje ……………………………………..25
Ciemności kryją ziemię ………………………………….28
Globalna konstytucja kapitału…………………………33
Zwycięzca bierze wszystko………………………………36
Nowy Porządek Świata…………….. …………………38
Era „zimnej wojny” ……………………………………….41
Polityka mocy ……………………………………………..45
Globalizacja terroryzmu…………………………………49
Dżihad kontra oświecenie ………………………………52
Krucjata antyterrorystyczna ……………………………55
Moskwa wraca do gry ……………………………………59
Rosja w NATO ……………………………………………..62
Polska na wielkiej scenie ………………………………..66
Bitwa o Europę……………………………………………72
Pochwała bełkotu …………………………………………74
Konstytucyjna rewolucja…………………………………77
W kierunku federacji………………………………………80
Franko-Germania …………………………………………..87
Eurochoroba….. ……………………………………………91
Polska w UE …………………………………………………95
Europa Ojczyzn ……….……………………………………99
Cywilizacja konsumpcji………………………………..104
Komunizm i nazizm ……………………………………….105
Ideologia racjonalnego postępu …………………………108
Jawny lub zakamuflowany totalitaryzm……………….111
Ekonomia bez etyki…………………………………………113
Ekonomia rynku …………………………………………….117
Postmodernizm……………………………………………….119
Kościół, szkoła, toksyczna rodzina……………………….124
Polityczna poprawność………………………………………127
Gejowskie wyzwolenie………………………………………..129
Fałszywa obietnica szczęścia ……………………………..133
Plastikowy świat lalki Barbie………………………………137
Kult konsumpcji………………………………………………142
Globalna sieć…………………………………………………..145
Zmaganie duchowe………………………………………….151 Spadek po Kartezjuszu……………………………………….152
Druga reformacja………………………………………………156
Teologia „śmierci” Kościoła…………………………………..159
Wewnętrzna opozycja…………………………………………163
Legenda o Wielkim Inkwizytorze……………………………165
Kościół w Unii Europejskiej.……………………………….168
Karta Podstawowych Praw Obywatelskich………………171
Konstytucja Europejska……………………………………..175
Polska w Europie………………………………………………179
Ewangelia jest globalna….………………………………….183
Posłowie. Polska w globalnej sieci……………………186
Chodzi o Polskę……………… ……………………………….188
Potrzebny jest rozwój…………………………………………191
Dzisiejszy patriotyzm………………………………………….193
Przedmowa
Fundamenty europejskiego domu
U progu dwudziestego stulecia Europa była jeszcze dominującym kontynentem w świecie. Stanowiła najbardziej rozwinięty gospodarczo i społecznie region globu. Co piąty mieszkaniec ziemi mieszkał w Europie, a jej potencjał gospodarczy dawał aż 40 procent światowego produktu brutto. Europejczycy wiedli prym w wynalazczości i wdrażaniu inowacji. Paradygmat postępu i rozwoju wytyczał kierunek przyszłości. Po wieku pary (XIX wiek), nadchodził wiek elektryczności. Myśl i technologie europejskie określały trendy na całym świecie, a Europa była największym eksporterem cywilizacji i kultury. Zasady moralne, etos wytrwałej pracy, odniesienie do Opatrzności organizowały narody europejskiej oraz nadawały sens ludzkiej egzystencji. Lecz już wówczas, w „złotych czasach” fin-de-siecle'u można było dostrzec działanie podskórnych wód, które podmywały wznoszone z mozołem przez wieki fundamenty europejskiego domu.
Dziś - po tragicznych doświadczeniach dwóch wojen światowych, straszliwym totalitaryzmie niemieckiego hitleryzmu i sowieckiego bolszewizmu, a także w związku z negatywnymi aspektami ideologii liberalnej - ludność naszego kontynentu stanowi zaledwie 10 procent populacji świata. W Europie rodzi się coraz mniej dzieci, przybywa emigrantów, głównie z krajów islamskich. Unię Europejską cechuje zaczerpnięta z korzeni oświeceniowych totalna ideologizacja wszelkich obszarów życia społecznego, gigantyczny rozrost biurokracji i deficyt demokracji. Ludzie coraz bardziej zdają sobie sprawę, że w czasach mającej ogromne zdolności manipulacyjne inżynierii społecznej, w rzeczywistości mediokracji, gdy środki przekazu stają się superwładzą, która przejmuje kompetencje ustawodawcze, wykonawcze i sądownicze, mają coraz mniej do powiedzenia. Nasilają się konflikty społeczne, kulturowe, rozpowszechnioną postawą życiową jest hedonizm.
Politycznie poprawni ludzie władzy, prezentowani przez media jak reklama pasty do zębów, nie przedstawiają swoim społeczeństwom wielkich celów i projektów zdolnych zapalić do twórczego działania miliony Europejczyków. Coraz więcej mieszkańców Starego Kontynentu jest religijnie obojętna. Zamierają cnoty obywatelskie, takie jak solidarność, sprawiedliwość, dbałość o wspólne dobro, zdolność do poświęceń, odwaga, ofiarność. Europejczycy są zestresowani i sfrustrowani, są fatige, czyli zmęczeni i zniechęceni.
Choć z jednej strony Europa poddana jest presji zaawansowanej integracji przedstawianej jako wizja „świetlanej przyszłości”, to z drugiej coraz więcej osób doświadcza rozczarowania i zniechęcenia objawiającego się apatią całych społeczeństw. Dominującym pragnieniem staje się poczucie bezpieczeństwa i wygody. Obniża się kreatywność, która jest motorem rozwoju. Europę trawi stagnacja gospodarcza. Na 1000 największych korporacji na świecie, 500 ma siedzibę w USA, a zaledwie 200 w krajach europejskich, w tym 95 w Wielkiej Brytanii, która nadal zachowała wpływy w ramach Commonwelth'u i działa w skali globalnej. I tak nasz kontynent coraz bardziej staje się peryferiami systemu światowego, a centra świata przesuwają się do Stanów Zjednoczonych i nad Pacyfik. Paradoksem jest, że w czasach globalizacji inne kultury, które przez lata tyle czerpały z Europy wykazują ogromną dynamikę, rozwijają kreatywność i moralną siłę.
Europo, dokąd zmierzasz? Czyżbyś utraciła swe korzenie i dała się porwać nieokiełznanemu wichrowi dziejów? Czy żyjemy w czasach spenglerowskiego „Zmierzchu Zachodu”? Byłaby to wizja utkana z lęku, zbyt pesymistyczna, fałszywa. Przecież kryzys Europy nie przekreśla szansy na odnowę i nie oznacza jej upadku. Wielki Papież Jan Paweł II, który tak często mówił o Europie, wielokrotnie podkreślał, że nasz kontynent nie zostanie autentycznie zjednoczony, jeżeli owa jedność nie będzie budowana na tych duchowych wartościach, które go kiedyś ukształtowały, z uwzględnieniem bogactwa różnorodnych kultur i tradycji poszczególnych narodów.
W Santiago de Compostella, 9 listopada 1982 r. padły znamienne słowa Namiestnika Chrystusa na Ziemi: „Stara Europo! Odnajdź siebie samą. Bądź sobą! Odkryj swoje początki! Tchnij życie w swoje korzenie. (…) Jeśli Europa na nowo otworzy swe bramy dla Chrystusa i nie będzie się bała otworzyć dla Jego zbawczej mocy granic państw, systemów ekonomicznych i politycznych, rozległych dziedzin kultury, cywilizacji i rozwoju, nad jej przyszłością nie zapanuje niepewność i lęk, lecz otworzy się ona na nowy etap życia, tak wewnętrznego, jak zewnętrznego, etap dobroczynny i decydujący dla całego świata”. (Jan Paweł II, Akt Europejski, Santiago de Compostella, 9 listopada 1982)
Kryzys, odnowa, nadzieja
Ogólnoeuropejska debata na temat konstytucji europejskiej, która ma miejsce u progu XXI wieku jest symptomatyczna. Brak odniesienia do dziedzictwa i roli chrześcijaństwa w tworzeniu Europy jest nie tylko fałszem historycznym, ale podcinaniem korzenia, z którego powstała Europa. Kardynał Joseph Ratzinger - dzisiejszy papież Benedykt XVI - wypowiadał się w tej kwestii bardzo jasno w roku Jubileuszu 2000: „Zachód [Europa] charakteryzuje się dziwną i niemal patologiczna nienawiścią do samego siebie; z godnym podziwu zrozumieniem próbuje się otwierać na obce wartości, ale nie akceptuje własnej kultury, a we własnej historii dostrzega jedynie okrucieństwa i zniszczenia, pomijając momenty wielkie i szlachetne. Jeśli Europa chce przetrwać, musi dokonać nowego spojrzenia na samą siebie, choć z pewnością potrzebna będzie krytyka i pokora. (...) Ale na takie podejście stać nas tylko wtedy, gdy Bóg nie jest dla nas obcy. Jeśli tego nie uczynimy, nie tylko zniszczymy naszą europejską tożsamość, lecz także zaszkodzimy innym kulturom, dla których całkowicie obca jest pełna bezbożność, ukształtowana na Zachodzie”. (Joseph Ratzinger, Europa - jej duchowe podstawy: wczoraj, dziś i jutro, przemówienie wygłoszone w Berlinie 28 listopada 2000)
Europejską przestrzeń cywilizacyjną kształtowały trzy czynniki: grecka filozofia, rzymskie prawo oraz Ewangelia. Chrześcijaństwo poprzez swą misję ewangelizacyjną przejęło jednak zastane dziedzictwo kulturowe, choć nadało mu nowa formę. Już w I wieku po Chrystusie, o czym czytamy w „Dziejach Apostolskich”, św. Paweł wyruszył z Azji Mniejszej do Grecji i Rzymu, by ewangelizować Europę. Już wtedy centrum chrześcijaństwa przeniosło się z Jerozolimy na nasz kontynent. To ewangelizacja stworzyła Europę, dała początek cywilizacji narodów i ich kulturze. Uniwersalizm chrześcijaństwa, w połączeniu z ogromną zdolnością do inkulturacji przyniósł Europie szczególne owoce. Inkulturacja jest postrzegana w oficjalnych dokumentach Stolicy Apostolskiej (por. Redemptor Missio, n. 61) jako twórcza wymiana, przez którą Kościół wciela Ewangelię głosząc prawdę o człowieku w różne kultury i jednocześnie wprowadza narody z ich kulturami do swej własnej wspólnoty. Przez nią sam Kościół powszechny wzbogaca się o formy wyrazu i wartości w różnych dziedzinach życia chrześcijańskiego, takich jak ewangelizacja, kult, teologia, dzieła miłosierdzia; poznaje i wyraża jeszcze lepiej tajemnicę Chrystusa, a jednocześnie jest pobudzany do stałej odnowy. Jest to zatem proces głęboki i całościowy, który dotyczy zarówno orędzia chrześcijańskiego, jak też refleksji i konkretnej działalności Kościoła wśród poszczególnych wspólnot kulturowych i narodowych.
To chrześcijaństwo doprowadziło do powstania w Europie uniwersytetów, szpitali i dzieł miłosierdzia, dobroczynności. To chrześcijaństwo, poza głoszeniem zbawczego orędzia Chrystusa, wywarło przemożny wpływ na życie społeczne, dało impulsy do zwalczania niewolnictwa, do przyjmowania powszechnie uznawanych zasad moralnych opartych na obiektywnych kryteriach zła i dobra, do poszanowania zasady sprawiedliwości, do tworzenia praw człowieka, praw narodów, do budowania struktur państwowych, instytucji społecznych i działalności gospodarczej w oparciu o zasady poszanowania godności każdego człowieka, powszechnego przeznaczenia dóbr i sprawiedliwego rozwoju. W Księdze Rodzaju, która otwiera Stary Testament, czytamy, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo i zadał nam ludziom konkretna misję w świecie. Bóg powiedział: „Czyńcie sobie ziemię poddaną” (por. Rdz. 1, 28). Te słowa, co podkreśla Jan Paweł II w swej książce „Pamięć i tożsamość”, są najpierwotniejszą i najbardziej kompletną definicją ludzkiej kultury. Czynić sobie ziemie poddaną to znaczy odkrywać i potwierdzać prawdę o własnym człowieczeństwie. Człowiek ma kierować się tą prawdą o sobie samym, aby mógł w jej świetle kształtować świat widzialny, aby mógł go prawidłowo używać, a nie nadużywać.
Mimo, że cywilizacje na innych kontynentach mają liczoną w tysiącach lat historie, wielkie tradycje artystyczne, filozoficzne i religijne, osiągnięcia techniczne, nie rozwinęły się w ten sposób, co chrześcijańska Europa. Źródłem wewnętrznej siły Zachodu jest dziedzictwo Dobrej Nowiny. Christopher Dawson, wybitny brytyjski historyk cywilizacji, w swej znanej książce „Religion and the Rise of Western Culture” pisał: „Powstania i dominacji cywilizacji zachodniej nad innymi cywilizacjami nie da się wyjaśnić w inny sposób - oczywiście, jeżeli chcemy uniknąć teorii rasistowskich - jak tylko w mesjańskiej i optymistycznej wizji historii zawartej w Biblii i Ewangeliach, która wyzwala te ludzkie siły, które są konieczne, by dokonywać odkryć i przemieniać świat”. Przez wieki Europa, pobudzana duchem odnowy, osiągała pozycję wiodącego kontynentu, który na cały świat eksportował przynoszące rozwój osiągnięcia swej kultury i cywilizacji.
Poprzez długi i dwukierunkowy proces ewangelizacji prowadzonej z Rzymu i Bizancjum, przez kilkanaście wieków ukształtowała się Europa odwołująca się komplementarnie do dwóch tradycji: Rzymu i Bizancjum. Dopiero oddychanie dwoma płucami umożliwiło organizmowi położonemu między Atlantykiem a Uralem pełnię życia. Inkulturacja sprzyjała tworzeniu się poszczególnych narodów europejskich, odwołujących się do swoich różnych kultur, lecz uniwersalizowanych poprzez wspólne dziedzictwo wartości zakorzenionych w Ewangelii. Tożsamość europejska została zatem wytworzona w kontekście pluralizmu kultur narodowych zbudowanych na fundamencie wartości uznawanych powszechnie na całym kontynencie.
Temu procesowi towarzyszyły jednak napięcia, konflikty i podziały. W 1054 roku doszło w Konstantynopolu do schizmy Celariusza i dwa płuca przestały pracować w jednym organizmie Kościoła. Czasy nowożytne przyniosły z kolei na Zachodzie reformację, wojny religijne oraz prądy filozoficzne, które w czasach oświecenia zaowocowały bardzo silną w dzisiejszej Europie tendencją do odrzucenia Chrystusa. Nasila się dążenie, by zniweczyć Tajemnicę Odkupienia i pozbawić człowieka nadziei zbawienia. Zmieniały się metody, lecz dążenie jest to same i wynika z tego samego źródła. Obecnie radykalny laicyzm głosi konieczność budowania „nowej świadomości”, w której Kościół nie powinien istnieć w wymiarze społecznym, a nawet prywatnym. Tolerowany jest co najwyżej, jako minione doświadczenie historyczne; skansen, w którym u szczególnie upartych pozostał pewien typ „wrażliwości etycznej”, ceremoniał, trochę tradycji i zwyczajów.
Spór o konstytucję europejską jest dalszym ciągiem zderzenia dwóch koncepcji człowieka: człowieka wolnego w Chrystusie i człowieka wolnego od Chrystusa. Ze wszystkimi tego konsekwencjami: dechrystianizacją, laicyzacją, ateizmem, relatywizmem moralnym, hedonizmem, rozbujałym konsumpcjonizmem. W zamian głód transcendencji w człowieku, bywa zastępowany pseudoreligiami, psychokultami, „alternatywnymi duchowościami”, często odwołującymi się do mistyki wschodniej, „nową duchowością” w rodzaju New Age. Znane są próby skonstruowania wyznania uniwersalistycznego, jednej synkretycznej i globalnej religii świata, która łączyłaby „to co najlepsze”, w różnych religiach i tradycjach cywilizacyjnych., psychokultami, szukaniem nowych bożków. Można powiedzieć, że jest to centralny problem dzisiejszej Europy, o którym wielokrotnie mówił Jan Paweł II oraz jego następca Benedykt XVI.
W swej słynnej homilii, wygłoszonej 18 kwietnia 2005 roku podczas mszy świętej odprawionej w intencji wyboru papieża, kardynał Joseph Ratzinger mówił: ”Łódeczka myśli wielu chrześcijan była nierzadko huśtana przez te fale - miotana z jednej skrajności w drugą: od marksizmu do liberalizm aż po libertynizm; od kolektywizmu do radykalnego indywidualizmu; od ateizmu do niejasnego mistycyzmu religijnego; od agnostycyzmu po synkretyzm i tak dalej. Każdego dnia rodzą się nowe sekty i urzeczywistnia się to, co święty Paweł nazywa <<oszustwem ze strony ludzi i przebiegłością w sprowadzaniu na manowce fałszu>> (por. Ef. 4,14). Posiadanie jasnej wiary, zgodnej z credo Kościoła, zostaje często zaszufladkowane jako fundamentalizm. A tymczasem relatywizm, to znaczy zdanie się na <<każdy powiew nauki>>, zdaje się być jedyną postawą godną współczesności. Ustanawiany jest rodzaj dyktatury relatywizmu, która nie uznaje niczego za pewnik, a jedynym miernikiem ustanawia własne ja i jego zachcianki”.
Komentator mającej ogromne wpływy gazety wyspecjalizowanej w „rozmiękczaniu” Kościoła odnosząc się do tych słów napisał intencjonalnie, że kardynał Ratzinger pogrzebał swoje szanse na wybór na stolicę piotrową. Kilka godzin później nad Kaplicą Sykstyńska uniósł się biały dym i miliony telewidzów na całym świecie zobaczyły niemieckiego kardynała w białych szatach… Co bardzo wymowne, mimo wielu spekulacji watykanistów i obserwatorów z całego świata prześcigających się w szybszym od kardynałów rozpoznawaniu tchnienia Ducha Świętego twierdziło, że następca Jana Pawła II będzie z Ameryki Łacińskiej, Afryki albo z Azji. Tymczasem konklawe powierzyło klucze piotrowe Europejczykowi. Trudno nie odczytać tego jako „znak czasu”, jako danie sygnału, że Europa, która dzięki swej działalności misyjnej dała początek Kościołom na innych kontynentach, musi sobie poradzić sama z sobą.
Kryzys Europy - przynajmniej na razie - nie ma rozwiązywać papież z Ameryki, Afryki czy Azji. Choć historycznie rzecz biorąc tamte Kościoły swoje początki czerpały z Europy i mogą uchodzić za rodzaj przeciwwagi dla procesów dechrystianizacyjnych, jakim poddany jest Stary Kontynent. Europa ma ciągle żywotne korzenie i pomimo antychrześcijańskich ideologii, które przyniosły światu żniwo śmierci i zniszczenia przez straszliwe totalitaryzmy, jest ciągle zdolna do odnowy. I to wbrew działaniom ludzi, którzy nie wyciągnęli wniosków z nieodległej przeszłości i twierdzą, że w procesie budowy zjednoczonej Europy nie potrzeba nam odniesień do fundamentów, które przez wieki kształtowały nasz kontynent, gdyż wystarczą normy przyjęte głosami brawurowych poprawiaczy historii.
W labiryncie złudzeń
Polityczny, społeczny i gospodarczy problem Europy - w tym Unii Europejskiej - polega na ciągłym napięciu i grze pomiędzy przeciwstawnymi siłami podziału i integracji. Problemu Unii Europejskiej nie można jednak postrzegać wyłącznie w aspekcie zjawiska kontynentalizacji, lecz przede wszystkim należy go rozpatrywać w perspektywie globalizmu i globalizacji.
Dialektyczne napięcie globalizmu rozpościera się natomiast między indywidualistyczną wizją dopełnienia dziejów człowieka a personalistycznym postulatem globalizacji solidarności.
Nowy świat ulega mentalności zysku oraz przyjemności i zatraca godność osoby ludzkiej, definiując człowieka przede wszystkim w kategoriach korzyści dla ponadnarodowych struktur. Selekcja dokonuje się na zasadzie wydajności i użyteczności. Człowiek jest przede wszystkim konsumentem, producentem, płatnikiem podatku, jego praca jest towarem, a wartość określa stan bankowego konta. Największą klęską jaka może spotkać człowieka żyjącego w „porządku globalistycznym”, to brak sukcesu, czyli nieskuteczność na danym polu działania.
Dlaczego współczesnemu światu brakuje autentycznego czynnika jednoczącego, uniwersalnej solidarności, wspólnoty i braterstwa? Corocznie 30 milionów ludzi na świecie umiera z głodu, 1/5 ludzkości cierpi na permanentne niedożywienie, 800 milionów, nie ma dostępu do jakiegokolwiek lekarstwa. Miliard trzysta milionów ludzi żyje mając mniej niż jednego dolara dziennie, a Bill Gates, założyciel Microsoft'u i pionier rewolucji informatycznej, może sobie - jako prezent urodzinowy - corocznie zafundować najnowocześniejszy lotniskowiec. Rozwiązanie tragedii głodu we współczesnym świecie stanowi równowartość wydatków zbrojeniowych w postaci 50 strategicznych bombowców. 20 proc. bogatej ludności świata konsumuje 86 proc. wszystkich dóbr. Wartość majątku trzech najbogatszych ludzi świata jest równa produktowi krajowemu brutto 48 najbiedniejszych państw świata.
Druga zasada dynamiki Newtona głosi, że akcja wywołuje reakcję. Niepokoje współczesnego świata wyraża także nasilająca się konfrontacja cywilizacji. Zwłaszcza spięcie pomiędzy światem islamu a zatracającym wrażliwość na transcendencję Zachodem. Czy jesteśmy świadkami wznoszenia wieży Babel, z apokaliptycznym ognistym smokiem, który oznacza rychłą zagładę ludzkości; czy też stoimy przed nowym wyzwaniem na miarę rewolucji przemysłowej, nową szansą na poprawę egzystencji człowieka, przed wielkim projektem, którego celem jest tworzenie podwalin „nowej ludzkości”?
Studiując te kwestie można zauważyć, że chociaż tak wiele się mówi i pisze o tych bardzo dziś modnych zjawiskach, to ilość nie przechodzi w jakość. Im więcej czytamy, tym mniej wiemy. Poruszamy się w labiryncie, w którym jest bardzo trudno dotrzeć do sedna; żeglujemy w Internecie, otwieramy witryny, by wchodzić na kolejne strony, a za nimi następne okna, odniesienia, odsyłacze, linki. I tak bez końca. Obfitość informacji kamufluje treść: intencje zdają się być ukryte, a motywacje niejasne. Problem polega na tym, że globalny charakter gospodarki jest faktem, a postulat głoszący, że uda się włączyć do tej gospodarki na równych prawach wszystkie kraje i regiony wydaje się w dzisiejszych realiach trudny do zrealizowania. Również teza, że jedynie postęp na drodze globalizacji gospodarki przyniesie światu więcej szczęścia, dobrobytu i pokoju jest złudzeniem generującym nową utopię.
Dwanaście lat temu napisałem Bitwę o Polskę, w której przedstawiłem początkową fazę wpisywania nowopowstałej III Rzeczpospolitej w układ europejski i globalny. Wydana w 1997 roku trylogia Bitwa o Prawdę była kolejnym raportem z pola bitwy. Dziś, gdy Polska jest członkiem NATO i Unii Europejskiej, a Francuzi i Holendrzy mówią „nie!” europejskiej konstytucji, przyszedł czas na podsumowanie i wyciągniecie wniosków.
W oddawanej do Państwa rąk publikacji podjąłem próbę odpowiedzi na pytanie, na czym polega istota kryzysu dzisiejszej Europy i czy Europa ma jeszcze szansę na powrót do swych korzeni. Jest to również książka, w której pada odpowiedź na kilka kluczowych pytań dotyczących miejsca i roli Polski w Unii Europejskiej i wobec wyzwań globalizacji. I żeby zbytnio nie uprzedzać faktów, w tym miejscu zostanie jedynie przez autora poczyniona uwaga, że niektóre odpowiedzi zapewne zaskoczą Czytelników.
Rozdział I
Globalna wioska
Dziś już powszechne jest przekonanie, że na przełomie XX i XXI wieku jesteśmy świadkami tworzenia czegoś o charakterze uniwersalistycznej cywilizacji - nowego ustroju życia zbiorowego. Zaczynają obowiązywać nowe reguły i rodzi się nowy swoisty porządek powszechny, polegający na dążeniu do transformacji podstawowych struktur ekonomicznych w makroskali obejmującej cały glob; porządek, który nieubłaganie przenika każdą sferę życia współczesnego człowieka. Według zwolenników, tworzony na przełomie tysiącleci „nowy, lepszy świat” i nowa sytuacja kulturowa, nie jest przejściowym trendem, lecz ostateczną międzynarodową zasadą, która, po „rewolucji 1989 roku”, zastąpiła zimnowojenny podział świata, konsekwencję hitleryzmu i komunizmu.
Dziś przed ludzkością zdaje się otwierać rajska brama nowej epoki. Perspektywa przekraczania wszelkich barier i ograniczeń, narastanie fali konwergencji energii, informacji, wiedzy, kapitału, technologii oraz dążenie do ujednolicania systemów społecznych, ekonomicznych i politycznych powoduje, że „wszystko jest wszędzie”. Wszędobylskie kamery telewizyjne codziennie nam uświadamiają, że idee pisarzy science fiction są już przekształcane w konkret, a odwieczne pragnienia i marzenia wielu myślicieli stają się rzeczywistością. Globalizm ma w sobie coś z tytanicznej, prometejskiej wizji poprawiania „nędznej ludzkiej egzystencji” i jawi się jako niezwykle atrakcyjna, lecz kolejna utopijna koncepcja „szczęśliwej ludzkości”. Nowy porządek świata zdaje się być w opozycji do zastanej rzeczywistości, głosząc przy tym, że jest czymś od niej lepszym i ważniejszym.
Wydawałoby się, że człowiek XXI wieku czyni sobie ziemię w pełni i poddaną i sięga gwiazd. Inżynieria genetyczna ma uczynić nasz gatunek nieśmiertelnym, liberalna demokracja - każdemu dać szansę na budowanie dobrobytu. A jednak, pomimo kuszących wizji przyszłości, wielu ludzi czuje się bardzo niepewnie, pojawiają się nowe źródła niepokoju, problemy, wyzwania, zagrożenia. Człowiek czuje się przytłoczony, gdyż sam siebie stawia wobec procesu zerwania ciągłości zmian, w obliczu perspektywy sprzecznej z dotychczasowymi przyzwyczajeniami i punktami odniesień. Odczuwamy brak sprawdzonej i bezpiecznej metody postępowania wobec nowych zjawisk i nowych prawidłowości. Globalizm w sposób bardzo przewrotny oddala wpływ jednostki na władzę, tworząc jednocześnie niezwykle sugestywna iluzję jej współudziału w kreowaniu codzienności. Mimo wrażenia większej kontroli nad otaczającą nas rzeczywistością coraz bardziej doświadczamy bezradności i z niepokojem pytamy o przyszłość.
Upadek mitu o udanej transformacji
Dziś wszyscy ludzie na ziemi stają oko w oko ze światem spod znaku McDonald'sa i Internetu. Nawet nasz lokalny tatrzański koloryt został już odniesiony do planetarnego wymiaru rzeczywistości ery cyfrowej. Wraca góral do domu wieczorową porą pędząc zbyt szybko swoim maluchem. Zatrzymuje go patrol drogówki. Policjant pyta:
Macie prawo jazdy?
No ni.
A dowód rejestracyjny pojazdu?
Tyż ni - pada beznamiętna odpowiedź gazdy.
A chociaż dowód osobisty?
Góral przecząco kręci głową.
A w ogóle czy wy macie adres - pyta wreszcie skonfudowany funkcjonariusz.
A mom.
Jaki?
Co oznacza adres internetowy przenikający do przesyconej folklorem kultury masowej? --> [Author:O] Nie sposób nie zauważyć, że coraz większa rzesza Polaków odczuwa na własnej skórze „syndrom globalizacji”. Amerykanizacja kultury (Barbie-culture) i potocznej rzeczywistości, plastikowa karta kredytowa, wszechobecne fast food'y i coca-cola mentality, telefony komórkowe, Internet, telewizja cyfrowa, ideologizacja każdej sfery życia, perswazyjny terror „politycznej poprawności”. Sugestywne i wszechobecne reklamy promujące życie dostanie, lekkie, łatwe i zawsze przyjemne boleśnie zderzają się z doświadczeniem egzystencjalnego lęku związanego z możliwością utraty źródła utrzymania. W dzisiejszych czasach jakże często po przyjściu do pracy zatrudniony otrzymuje wypowiedzenie. Zdarza się - choćby w sytuacji, gdy wyrok jest odłożony w czasie - że znajduje w skrzynce mailowej polecenie rozwiązania załączonego tekstu, z adnotacją: „możesz tego nie robić, ale pamiętaj, że niedługo w naszej firmie nastąpią zmiany, a wyniki testu będą podstawą Twojej oceny przy korekcie zatrudnienia”. Po takiej - mającej znamiona mobbingu, czyli znęcania się nad pracownikiem - wiadomości poczucie zagrożenia tylko rośnie.
Liberalizacja, restrukturyzacja, reorganizacja, program naprawczy, zwolnienia zbiorowe, redukcje zatrudnienia, a w konsekwencji bezrobocie i ubóstwo, to sformułowania, które w sposób eufemistyczny kamuflują stan zagrożenia dla milionów ludzi. Niełatwe jest życie w systemie, który nie daje poczucia stabilności i generuje ustawiczną niepewność co do przyszłości. Rynek pracy poddany jest ogromnej presji spowodowanej kryzysem. Polacy, na co wskazują badania, pracują w ogromnym stresie, w atmosferze przygnębienia i niepewności: trudności z pracą mają dziś nawet świetnie wykształceni i przygotowani do wysoko specjalistycznych zadań. Co gorsza, opuściła nas wiara w świetlaną przyszłość: wskaźniki optymizmu społecznego uległy załamaniu, powszechne jest przekonanie, że bezrobocie może tylko wzrosnąć, sytuacja gospodarcza tylko się pogorszyć, zakład pracy głównie ponieść straty. Tak zwane spłaszczanie struktur pracowniczych, łączenie etatów, to dziś powszechna praktyka. Dla większości wybrańców, którym pozostały miejsca pracy, oznacza to w praktyce pracę za siebie i zwolnionego kolegę, czyli zwiększenie zakresu obowiązków oraz godzin pracy. Jedni pracy nie mają, inni pracują więcej, a zarabiają mniej.
W sposób bardzo dynamiczny pogłębia się też rozwarstwienie ekonomiczne i społeczne: globalizacja wyzwala proces polaryzacji dochodów i różnicuje szanse ludzi. Separuje nieliczną grupkę zwycięzców „biorących wszystko” od milionów „przegranych”, którzy coraz trudniej wiążą koniec z końcem.
I co z tego, że w świetle statystyk, każdy Polak mieści się w 20 procentach najbogatszej ludności świata... To może się wydać informacją trudną do przyjęcia, zwłaszcza dla tych, którzy żyją w Polsce na skraju ubóstwa.
Trudno nie zauważyć, że kilkanaście lat po „okrągłym stole” należy zweryfikować mit o udanej transformacji w Polsce. III Rzeczpospolita - w dość powszechnym odczuciu społecznym - sprawia wrażenie chorej, a elity polityczne zdają się nie posiadać długofalowego i konsekwentnego programu przygotowania państwa polskiego do funkcjonowania w dobie globalizacji. Jedni bezkrytycznie wierzą w „zbawcze” możliwości nieograniczonego ogólnoświatowego wolnego rynku i przyszłość upatrują w pełnym otwarciu i roztopieniu się Polski w „ogólnym procesie postępu”. Inni, głosząc ogrom negatywnych skutków, kreślą przerażająca wizję przyszłości proponując zbudowanie muru (limes) szczelnie odgradzającego nasz kraj od złych wpływów i negatywnych tendencji, z naiwnym przekonaniem, że jest to możliwe. Jeszcze inni bezkrytycznie przyszłość Polski i Polaków składają w ręce brukselskiej biurokracji uciekając od odpowiedzialności. Tymczasem brakuje realistycznego i skutecznego pomysłu, a także planu działania, by w dynamicznie zmieniającym się „e-świecie” zagwarantować poszanowanie tradycji religijnej i kulturowej oraz skutecznie chronić tożsamość narodową, a Polakom zapewnić rozwój i miejsce we wspólnocie międzynarodowej na miarę naszych aspiracji.
Globalizm i globalizacja
Globalizacja bywa postrzegana jako nieunikniona konsekwencja rozwoju technologicznego i próba stworzenia jednego świata bez granic i wojen. Absolutyzacja tej idei może jednak prowadzić na manowce i wynaturzyć dążenie do poszukiwania jedności wspólnot ludzkich. Wtedy zamiast wielokulturowości i różnorodności życia społecznego akcent zostaje przeniesiony na imperatyw tworzenia ujednoliconego i jednokształtnego społeczeństwa. Mesjanizm niektórych globalistów, głoszących „koniec historii” oraz konieczność tworzenia jednolitego planetarnego rynku, przypomina rewolucyjny zapał komunistycznych ideologów chcących narzucić każdemu państwu identyczny system polityczny i model gospodarczy niwelujący wszelkie różnice społeczne, cywilizacyjne, kulturowe. Jak obrazowo zauważył błyskotliwy myśliciel: „Są dwa sposoby, by człowieka pozbawić domu. Jeden, to mu go zniszczyć, a drugi, to sprawić, by jego dom wyglądał tak samo jak wszystkie inne”.
--> [Author:O] W potocznej świadomości to zjawisko kojarzy się z ekspansywnością amerykańskiego stylu życia. Do restauracji McDonald'sa lubią chodzić nie tylko dzieci amerykańskie, ale także z Kairu, Pekinu, Rio de Jeneiro, Sydney, Paryża, Moskwy czy Warszawy. Dla wielu z nich, oraz ich rodziców, jest to sympatyczny „amerykański” wynalazek, który przyszedł do ich domów. Można się wybrać na „weekendowy lunch” do wesołego baru z charakterystycznym logiem w kształcie litery M lub do ”lokalnej” (tzn. krajowej) instytucji gastronomicznej. Problem powstaje szczególnie wtedy, gdy dzieci i ich rodzice zatracają poczucie własnej tożsamości narodowej oraz kulturowej i nie są w stanie odróżnić, czy jedzą Big Mac'i czy to one ich jedzą. Pewna japońska dziewczynka, która zobaczyła McDonald'sa w Los Angeles i powiedziała do swojej Mamy: „Patrz, w tym kraju też jest nasz McDonald's”. Najwyraźniej została u niej zatarta granica między tym, co własne, a tym, co odmienne.
Globalizm i globalizacja. To pierwsze - w wymiarze ekonomicznym - oznacza uzasadnianą zasadą maksymalnego zysku ideologię unifikacji ludzi, społeczności lokalnych i narodów, a także wszelkich sił i środków w wymiarze całego świata. Cechą zasady maksymalizacji zysku jest jej ścisłe powiązanie z modelowaniem materii w warunkach optymalizacji, a więc: perfekcyjnych pomiarów ilościowych i jakościowych, prognozowania popytu i podaży, precyzyjnego planowania zapotrzebowania, umiejętności wykorzystania socjotechnik pobudzania konsumpcji, metod określania stopnia ryzyka oraz cyfrowego przetwarzania informacji. Istotą tego pomysłu jest uzyskanie pełnej kontroli i sterowności nad systemami zarządzania rzeczywistością. Przy zastosowaniu elektronicznych technologii identyfikacji, wykorzystaniu kodu kreskowego, wyeliminowaniu z obiegu pieniądza papierowego jest tworzona tak zwana "rzeczywistość ludzi i rzeczy" i „zintegrowany system monitorowania dochodów i wydatków”. Zacieśnianie współzależności powoduje, że powstaje nowy rodzaj ładu społecznego określany mianem „społeczeństwa sieci”, w którym zaawansowanie technologie informatyczne są najistotniejszym katalizatorem zmian i umożliwiają coraz szersze łączenie społeczeństw w jedną światową społeczność przyszłości. I w ten sposób następuje niezwykłe przyśpieszenie w produkcji oraz transferze kapitału, towarów i usług.
Globalizacja jest natomiast określeniem wielokierunkowego i wielopłaszczyznowego, dla wielu nieuchronnego, procesu integrowania się państw, struktur gospodarczych i rynków, technologii, finansów, informacji. Instrumenty tego procesu to: komputeryzacja, cyfryzacja, miniaturyzacja, komunikacja satelitarna, światłowody, Internet. Piewcy globalizacji uzasadniają swoje racje uniwersaliami antropologicznymi, odwołują się do szczytnych haseł pokonywania barier, podziałów i nierówności między ludźmi i narodami oraz tworzenia warunków do kooperacji jednostek wywodzących się z różnych społeczeństw i kultur. Podkreślają motyw walki z ubóstwem i przekonują wszystkich, że proponują jedyną formułę ekonomicznego sukcesu, którą należy stosować w każdym kraju, bez względu na jego położenie, historię, dorobek cywilizacyjny, kulturę czy stopień rozwoju. Uniwersalnym wzorem postępowania ma być „złota reguła”: prywatyzacja + deregulacja + globalizacja = neoliberalizm = dobrobyt.
Deregulacja oznacza, w świetle neoliberalnej doktryny, odsuwanie nadzoru państwa narodowego nad gospodarką zgodnie z zasadą, że „rynek światowy jest dobry, a ingerencja państwa (protekcjonizm) jest zły”. Problemy globalne są przedstawiane jako nierozwiązywalne na szczeblu narodowym przez poszczególne państwa, więc wymagają planetarnej perspektywy by je rozwiązywać oraz ponadnarodowych instytucji, które jednak wymykają się spod demokratycznej kontroli społeczeństw. Decyzje o kluczowym znaczeniu dla milionów ludzi zapadają często anonimowo i w małych zamkniętych gremiach według utartego deregulacyjnego schematu. Proponuje się bowiem: po pierwsze, pełną liberalizację handlu i obrotu kapitałowego, po drugie, prywatyzację monopoli i przedsiębiorstw o zasięgu lokalnym (krajowym), po trzecie, obniżanie i ujednolicanie podatków dla koncernów i korporacji działających na skalę kontynentalną i ponadkontynentalną, po czwarte, przyjmowanie ujednoliconych standardów prawnych we wszystkich państwach, po piąte, liberalizację prawa pracy i ograniczanie roli związków zawodowych.
Pomimo niebywałego rozwoju nauki, techniki i technologii, tworzenia warunków do wyzwalania twórczej energii i współdziałania ludzi z różnych krajów i kultur, zachwytów nad stale wzrastającymi współczynnikami rozwoju gospodarczego, upowszechniania wielu dóbr, usług i towarów oraz dostępności do dobrodziejstw ludzkiej pomysłowości problemy społeczne nie uległy zmniejszeniu. Pogłębiają się nierówności i niepokojąco narasta konflikt bogata Północ - biedne Południe. Poza tym bogaci w krajach bogatych stają się jeszcze bardziej bogaci, a biedni coraz bardziej biedniejsi. Mimo imponującego wzrostu wskaźników ekonomicznych ostatniej dekady w sposób niezwykle dynamiczny następuje rozwarstwienie bogactwa i nierównomierny podział korzyści. To prawda, że w Stanach Zjednoczonych w ostatnich kilkunastu latach liczba miliarderów zwiększyła się z 13 w 1982 do 170 w 1998 r., ale okazuje się, że w epoce przed „złotą regułą” deregulacji, a więc w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zwykłego mechanika w amerykańskich liniach lotniczych stać było na własny dom i wyższe studia dla dwojga lub trojga dzieci, co dziś jest niedostępne dla wielu pilotów, nie mówiąc o zwykłych mechanikach.
Harujesz coraz więcej masz coraz mniej... Według raportu opublikowanego w „National Journal” dochód jednej piątej najbiedniejszych rodzin amerykańskich mających pracę - uwzględniając inflacje - spadł w latach 1979 - 1995 o 21 proc., podczas gdy dochód jednej piątej najbogatszych rodzin podskoczył w tym samym okresie o 30 proc. Mało tego, mimo, iż pierwsze trzy dekady po II wojnie światowej w krajach najbardziej rozwiniętych były - według globalistów - nacechowane polityką interwencjonizmu państwowego, a więc nieefektywności całej ekonomii, to jednak wzrost gospodarczy, mierzony obojętnie jaką metodą, był większy, o czym wolą nie mówić, gdyż nie jest to „politycznie poprawne”.
Elektroniczna monarchia
Już przed 40 laty, Herbert Marshall McLuhan, kanadyjski filozof i socjolog kultury - wnikliwie obserwując tendencje cywilizacyjne i technologiczne - przepowiadał powstanie „globalnej wioski”. Uważał, że wraz z rozwojem elektroniki oraz nowoczesnych środków masowego przekazu, szybkim przepływem informacji i komunikacji, egzystencja człowieka ulegnie nieodwracalnej zmianie. Życie poszczególnych społeczeństw, dotąd odizolowanych od siebie, ulegnie modyfikacji. W „globalnej wiosce” analityk z renomowanej londyńskiej firmy ratingowej lepiej rozumie maklera z Tokyo niż z kolegę z biura. Czas i przestrzeń nabierają innego charakteru, a świat upodobnia się do osady, w której wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich: pozostają w bliskim kontakcie i zależnościach, a to z kolei wywołuje zasadnicze zmiany cywilizacyjne.
Banalną konstatacją jest stwierdzenie, że era informacji i obrazu niemal totalnie określa sposoby ludzkich zachowań. Jednakże co wynika z tego, że otwarcie igrzysk olimpijskich ogląda na ekranach swoich telewizorów równocześnie ponad połowa ludzkości za ziemi, a wyniki meczów superligi koszykówki NBA są znane na pamięć milionom funów na wszystkich kontynentach? Czy audiowizualna bliskość i równoczesność jest w stanie zastąpić bezpośredni kontakt, autentyczną solidarność, dialog i wzajemne zrozumienie?
„Elektroniczna monarchia” arbitralnie wytycza relacje międzyludzkie, narzuca wyobrażenie świata i rozumienie rzeczywistości. Wpływa nie tylko jak ludzie myślą, ale i o czym myślą. Dziś już nawet nie dziwi, że w otchłani Puszczy Amazońskiej, u źródeł Rio Madeira, żyjący w nędzy młodzi caboclos (wymieszani potomkowie czarnych niewolników i Indian) debatują na temat urody Pameli Anderson z serialu „Słoneczny patrol”, jakby była dobrze znaną dziewczyną z sąsiedztwa. Nawet w antyzachodnio nastawionym Iranie amerykański heavy metal rock jest najpopularniejszym rodzajem muzyki wśród nastolatków z klasy średniej. (Hans - Peter Martin, Harald Schumann, Pułapka globalizacji, Wrocław 2000, s. 19 - 20).
Na przełomie XX i XXI wieku media masowe (mass media): gazety drukowane, radio i telewizja analogowa są zastępowane przez media osobiste (personal media)- telefonię komórkową i satelitarną, telewizję i radiofonię cyfrową oraz wszechobecny i wchłaniający wszelkie media audiowizualne Internet. W cyberprzestrzeni obrazy, dźwięki i wszelkie usługi są na każde żądanie: człowiek może indywidualnie komponować własny program telewizyjny, nie wychodząc z domu studiować, prowadzić firmę czy załatwiać zakupy. Virtual reality (rzeczywistość wirtualna) daje niemal doskonałą iluzję rzeczywistości: system biosensorów skonfigurowany z programem komputerowym dostarcza pełnej imitacji doznań i przenosi człowieka w czasie i przestrzeni.
W perspektywie kilku lat nastąpią rewolucyjne zmiany związane z inteligentnymi sieciami, z Evernetem, a więc siecią dostępną w każdym momencie i w każdym miejscu na świecie. Każdy telefon komórkowy, środek transportu, urządzenie elektryczne czy elektroniczne obecne w naszym domu, w biurze, w miejscu publicznym, będzie oprogramowane i podłączone do sieci. Dostęp do struktury urządzeń przetwarzających i przekazujących dane, do usług i zasobów informacyjnych będzie jak najbardziej naturalny - za pomocą głosu. Będziemy dysponowali interfejsem głosowym, a polecenia w rodzaju, „chcę przelać pieniądze”, czy „chcę obejrzeć <<Przeminęło z wiatrem>>” automatycznie wystarczą do zrealizowania polecenia. A jeszcze niedawno wynalazek telefonu Alexandra G. Bella w 1876 r. jego współcześni uważali za „bezwartościowy”; Thomas Watson, szef IBM w 1943 r. twierdził, że w świecie jest może rynek na pięć komputerów, a 20 lat temu Bill Gates, założyciel giganta informatycznego Microsoft, głosił, że 640 kilobajtów pamięci z powodzeniem wystarczy każdemu.
Obraz dzisiejszej rzeczywistości określa się słowem „integracja”, które oznacza scalanie rynków, państw i technologii. Towarzyszy temu kult efektywności i mordercza globalna konkurencja. Komunikacja i informacja oparta na osiągnięciach high techology, niskie koszty transportu i przekraczający granice państw wolny handel przemieniają świat w jeden rynek. Dzięki temu procesowi, o charakterze relacji zwrotnej, ludzie, firmy i państwa mogą znacznie skuteczniej, taniej i głębiej przenikać świat, a świat znacznie szerzej dociera do człowieka, przedsiębiorstwa czy państwa. Na niezelektryfikowanych obszarach Nigerii, anteny satelitarne i kolektory słoneczne wyrwały miliony z lokalnej swojszczyzny wiejskiego życia i wprowadziły w planetarny wymiar „nowego świata”.
Opcja neoliberalna
Zwolennicy globalizmu zazwyczaj podają kilka sztandarowych argumentów przemawiających - według nich - za globalizmem.
Globalizacja ekonomiczna, generowana poprzez likwidowanie barier wolnego handlu oraz nieograniczony transfer kapitału, usług i towarów, promuje konkurencję i efektywność. Tworzy nowe miejsca pracy, oznacza niższe koszty, obniża ceny dóbr konsumpcyjnych.
Deregulacja i prywatyzacja, która przenosi własność środków produkcji oraz zasobów ze sfery państwowej w ręce prywatne, poprawia innowacyjność i efektywność. Państwo ma jedynie dbać o infrastrukturę oraz pilnować reguł gry: tworzyć regulacje korzystne dla wolnego handlu i stać na straży umów, a także egzekwować rządy prawa i ochronę własności prywatnej. Globalizacja przynosi dobrobyt, dzięki uruchomieniu zasobów zwolnionych przez wolnorynkową eliminację nieskutecznych procedur, firm i całych gałęzi gospodarki, które były do tej pory we władaniu państwa, subsydiowane lub chronione specjalnymi regulacjami czy cłami.
Bez globalizacji bardzo ograniczony jest transfer czynników rozwojowych - know how, nowych technologii oraz innych bodźców stymulujących postęp. W tym instrumentów przyciągających inwestorów.
Globalizacja oznacza energooszczędność i stwarza warunki do lepszej ochrony środowiska naturalnego.
Globalizacja upowszechnia demokrację i promuje prawa człowieka, stwarza każdemu te same szanse.
Globalizacja przynosi korzyści wszystkim, ponieważ oznacza dostęp do wiedzy i najnowszych technologii. (por. Kazimierz Krzysztofek, Janusowe oblicze globalizacji, Rzeczpospolita, nr 137, 13.06.2000)
Przejęcie znaczącej części władzy państwa przez kapitał prywatny powoduje współzależność o charakterze relacji zwrotnej. Kraje deregulują swoje gospodarki według różnych scenariuszy wyzwalając globalizację, lecz globalizacja jest skutkiem, a nie przyczyną zmian związanych z otwarciem gospodarki każdego kraju na świat.
Od końca II wojny światowej do połowy dekady lat siedemdziesiątych gospodarka w europejska i amerykańska rozwijała się dynamicznie podnosząc powszechny dobrobyt. Zmiana wymiaru naszej planety ze „średniej” na „małą” nabrała turboprzyspieszenia w 1989 roku wraz ze zmianami politycznymi w bloku wschodnim: kontraktem „okrągłego stołu” w Polsce i upadkiem muru berlińskiego. Epokę „zimnej wojny” - o czym szerzej będzie mowa w rozdziale II - charakteryzował podział i dbanie o równowagę między Związkiem Sowieckim a Stanami Zjednoczonymi. Upadek komunizmu (Polska dwukrotnie stanęła na drodze „światowej rewolucji”, w 1920 r. militarnie powstrzymując Armię Czerwoną w jej marszu na Europę i w 1980 r. zapoczątkowując pokojowy demontaż bloku wschodniego) wyzwolił dynamiczne impulsy do tworzenia nowego modelu stosunków międzynarodowych obejmujących cały świat w płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. To w sposób niebywały zdynamizowała procesy globalizacyjne. Na przykład amerykański koncern lotniczy Boening został podwójnym wygranym. Gdy radzieckie firmy Tupolew i Jakowlew straciły monopol w dawnym obszarze wpływów sowieckich, Boening zaczął sprzedawać swoje samoloty na prawdziwie planetarnym rynku wszystkim liczącym się przewoźnikom lotniczym. Przy czym uniezależnił się od kapryśności linii amerykańskich i dekoniunktury. Gdy samoloty gorzej idą w Japonii, więcej kupują Chiny, gdy Australia wycofuje się z kontraktu z powodu recesji, Europa zwiększa swoje zamówienia. (Edward N. Luttwak, Turbokapitalizm, Wrocław 2000, s. 73)
Rozwój ekonomiczny Zachodu po II wojnie światowej - co podkreślają zarówno zwolennicy jak i krytycy globalizmu - oparty był na koncepcjach John'a Maynarda Keynes'a, guru gospodarki ery „zimniej wojny”. Ten brytyjski ekonomista zaproponował, aby państwo było głównym inwestorem finansowym w ramach narodowej gospodarki i działało ponad budżetem publicznym dokonując interwencyjnej korekty, jeżeli procesy rynkowe zmierzałyby w niekorzystnym kierunku. Rosnące inwestycje stanowiły panaceum na słabnącą koniunkturę i tworzyły dodatkowy popyt mający zapobiegać kryzysom ekonomicznym. Według Keynes'a czasach wysokiej koniunktury należy powstały w wyniku działań państwa deficyt budżetowy wyrównać dzięki wzmożonym wpływom podatkowym. Wiele państw wspierało ponadto w sposób planowy te sektory przemysłu, gdzie można było się spodziewać szybkiego wzrostu i popytu na prace. Jednak kryzys naftowy 1973 r. i 1979 r. zachwiał ta koncepcja, wielu rządom nie udało się zapanować nad stabilnymi kursami walut, deficytem państwowym i inflacją.
„Sterowany” kapitalizm pośrednio chronił korporacje i koncerny przed sobą nawzajem. W Stanach Zjednoczonych władze federalne, stanowi i lokalne ustalały wysokość opłat, taryf i cen m.in. w rolnictwie, transporcie drogowym i kolejowym, bankowości komercyjnej, telekomunikacji, energetyce i wodociągach, gazowniach i liniach lotniczych. Celem tych działań była ochrona konsumentów przed zbyt niskimi i zbyt wysokimi cenami oraz „zbójecką” konkurencja cenową. Linie lotnicze X mogły konkurować do woli z liniami Y na trasie Nowy Jork - Los Angeles, lecz tylko proponując lepszą obsługę czy posiłki bez możliwości obniżenia cen przelotu. Identyczne ceny były ustalane administracyjnie, według zawiłej kalkulacji i arbitralnie ustalanej marży przez biuro lotnictwa cywilnego. Ponieważ nie mógł się pojawić konkurent oferujący niższe ceny za podróż z Nowego Yorku do Los Angeles obie linie lotnicze miały ustabilizowany byt, a ich pracownicy mieli pewne i dobrze płatne etaty. (por. Edward N. Luttwak, Turbokapitalizm, Wrocław 2000, s. 47 - 49)
Konserwatyści którzy wygrali wybory w Wielkiej Brytanii w 1979 r. (Margaret Tchatcher) i Stanach Zjednoczonych w1980 r. (Ronald Reagan) fundamentem swoich działań ekonomicznych uczynili odmienny dogmat. Głosili konieczność uwolnienia potężnego motoru nieskrępowanego kapitalizmu. Tak zwany neoliberalizm reprezentowany przez Miltona Friedmanna czy Friedricha Augusta von Hayek'a. Kierunek ten w zakresie polityki pieniężnej nazywany jest monetaryzmem. Istota monetaryzmu polega na stymulowaniu gospodarki w zasadzie tylko przy pomocy jednego narzędzia - polityki pieniężnej, co jest związane z przeświadczeniem, że każdy problem można rozwiązać za pomocą kombinacji stopy kredytu redyskontowego i kursu walutowego. Jest to stosunkowo łatwe i wygodne dla decydentów narzędzie zarządzania, bo nie wymaga wyobraźni i zwalnia z myślenia o rzeczywistości w kategoriach kulturowych czy społecznych.
W tej koncepcji państwo natomiast przestaje być kreatorem, ma jedynie spełniać rolę gwaranta tak ustanowionych reguł gry. Monetaryzm pozbawia społeczeństwa i reprezentujące je rządy władzy regulacji pieniądza. „Bogiem” jest wolna fluktuacja kapitału ponad państwami i kontynentami, który może być zainwestowany tam gdzie przyniesie największy zysk. W świetle doktryny neoliberalnej dogmatem jest uwolnienie prywatnych przedsiębiorstw od regulacji ze strony państwa i swoboda funkcjonowania kapitału, co ma być gwarantem oraz warunkiem sine qua non rozwoju gospodarczego i dobrobytu dla każdego. Tym sposobem ma być promowana w sposób najlepszy efektywność, inowacyjność, bo bezlitosna konkurencja niszczy niewydajne struktury i metody gospodarowania. Poza tym neoliberalizm proponuje, by indywidualne motywacje były wzmacniane przez system ostro zróżnicowanych płac (dla wydajnych i efektywnych wyższe) i obniżki podatków od najwyższych dochodów. W ten sposób wyzwalany jest mechanizm wzrostu dobrobytu przez zachętę do brutalnej rywalizacji.
Trzy demokratyzacje
Dynamikę globalizacji oraz powstanie „szybkiego świata” napędzały zmiany w sposobie komunikowania, inwestowania i zdobywania wiedzy o świecie. Thomas L. Friedman - znany amerykański ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych i zwolennik globalizacji - nazywa to demokratyzacją technologii, demokratyzacją finansów i demokratyzacją informacji. Fundamentem demokratyzacji technologii jest rewolucja cyfrowa. Internet doprowadził do tego, że dziś już nie liczy się liczba komputerów na głowę mieszkańca, lecz pojemność infostrad i odpowiedź na pytanie, ile miliardów bajtów można przesłać na sekundę. Te zmiany doprowadziły do możliwości dokonywania praktycznie nieograniczonej liczby operacji kapitałowych. Jednym kliknięciem myszy miliony drobnych i wielkich inwestorów jest w stanie przerzucać miliardy dolarów. Przy czym w cyberprzestrzeni istnieją dziesiątki biur maklerskich oferujących za darmo analizy rynkowe w sieci oraz kupno i sprzedaż akcji za ułamek tego, co trzeba zapłacić jako prowizję w renomowanych firmach maklerskich.
Nastąpiło obniżenie barier w dostępie do niemal wszystkich rodzajów biznesu, przede wszystkim dzięki radykalnemu obniżeniu kosztów wejścia na rynek. Dziś wystarczy sztywne łącze internetowe, laptop, modem, kolorowa drukarka, telefon komórkowy, bankowe konto i można otworzyć wydawnictwo, agencję public relations, hurtownię, sklep wysyłkowy, pracownię projektową, komis samochodowy, biuro turystyczne, firmę konsultingową. Można to zrobić w kilka dni i konkurować z innymi na ogólnoświatowym rynku. Dynamicznie wzrosła konkurencja i innowacyjność. Setki milionów ludzi na świecie mają możliwość łączenia się ze sobą, wymieniania się informacjami, usługami, wiedzą, kapitałem, rozrywką, poradami, ideami. Firmy mogą być rozczłonkowane: Swissair całą swoją bankowość przeniósł ze Szwajcarii do Indii, by zaoszczędzić na kosztach pracy. Istotą cyfryzacji jest także to, że nie jesteśmy biernymi odbiorcami przesyłanych bezprzewodowo czy poprzez światłowody miliardów bitów, które zamieniają się w dźwięk, obraz czy dane, ale możemy sami być aktywnymi uczestnikami tej wymiany poprze telefon, satelitę, Internet. Jak zauważył były szef wiadomości sieci NBC: „Wynalazek druku zrobił z nas czytelników, telewizja widzów, a rewolucja cyfrowa - nadawców. (Thomas. L. Friedmian, Lexus i drzewo oliwne. Zrozumieć globalizację, Poznań 2001, s. 76) .
„Demokratyzacja finansów” została zainaugurowana na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy w obrocie znalazły się produkty finansowe dające wyższe oprocentowanie od bardzo bezpiecznych inwestycji i lokat. Odebrały one bankom pewien monopol na operacje kapitałowe. Zaczęło się od produktu finansowego zwanego „papiery komercyjne”, chodziło po prostu o papiery wartościowe wprowadzone bezpośrednio do publicznego obrotu przez firmy w celu pozyskania kapitału. W latach osiemdziesiątych nastąpiło ogromne zainteresowanie „wysokodochodowym” przemysłem obligacji śmieciowych oferującym w obrocie publicznym udziały w najprzeróżniejszych firmach i przedsiębiorstwach o potencjalnie dużym ryzyku, a nawet finansowych piratów, którzy chcieli przejąć inne firmy lecz nie mogli zdobyć kapitału konwencjonalnymi metodami. Później popularne stało się dzielenie zaciągniętych przez państwa pożyczek na mające gwarancje rządu amerykańskiego obligacje, które sprzedawano w ofercie publicznej. Miliony ludzi obracało obligacjami długów zagranicznych: można było kupić Brazylię, Meksyk, Argentynę. Kraj - dłużnik zamiast negocjować z bankami, które udzieliły mu kredytu nagle stawał oko w oko z tysiącami indywidualnych inwestorów i funduszy powierniczych. „Powiększało to rynek i poprawiało jego płynność, ale także sprawiło, że zadłużone kraje znalazły się pod całkiem nowym rodzajem presji. Każdego dnia w zależności od ich wyników gospodarczych inwestorzy kupowali bądź sprzedawali ich obligacje. Znaczy to, że dokonywali oceny. A wielu spośród oceniających ich gospodarkę było obcokrajowcami, nad którymi Brazylia, Meksyk czy Argentyna nie miały żadnej kontroli”. (Thomas L. Freiedman, dz. cyt. s. 84)
W Stanach Zjednoczonych dokonano reformy emerytalnej polegającej na tworzeniu indywidualnych kont emerytalnych. Ludzie zaczęli szukać funduszy powierniczych i emerytalnych dających największy zysk, a więc agresywnie obracających powierzonym kapitałem. Demokratyzację finansów zdynamizowało również odejście w 1973 r. od ustanowionego po drugiej wojnie światowej w Bretton Woods oparcia pieniądza na parytecie złota oraz systemu stałych kursów wymiany walut i ścisłej kontroli międzynarodowego przepływu kapitału. Następowała liberalizacja rynków kapitałowych w państwach rozwiniętych gospodarczo. Znakomicie ułatwiło to robienie interesów polegających na obrocie papierów wartościowych na skalę międzynarodową. Coraz większa rzesza drobnych inwestorów w poszukiwaniu jak największego zysku przenosiła swoje pieniądze z jednego globalnego funduszu do drugiego. I coraz częściej te fundusze - chcąc przebić ofertę konkurentów i dać swoim klientom większy dochód - przenosiły powierzone im pieniądze z kraju do kraju.
Istotny wpływ na globalizację wywarły również koncepcje Josepha Schumpetera. Ten krytyk teorii Keynesa, były minister finansów Austrii i profesor Harvard Business School, był myślicielem, który w swoich pracach kreślił śmiałe wizje przyszłości kapitalizmu, instytucji politycznych i procesów społecznych w nowoczesnym świecie. W swojej najbardziej znanej książce „Kapitalizm, socjalizm, demokracja” z 1942 r. uznał, że istotą kapitalizmu jest proces „twórczego niszczenia”, czyli nieustanny cykl niszczenia starych i gorszych produktów lub usług i zastępowanie ich nowymi i lepszymi. Te tezy znalazły rozwiniecie w praktyce działania firm, które w epoce globalizacji odnoszą sukces. Modelowym sektorem w epoce globalizacji jest rynek komputerowy, na którym odległość czasowa pomiędzy kolejnymi inowacjami skraca się z prędkością błyskawicy. „Liczy się tylko to, co się dopiero pojawi - pisał James Surowiecki - a nadejdzie tylko wtedy, gdy to, co mamy, zostanie wywrócone do góry nogami. Choć system taki znakomicie sprzyja inowacyjności, jest trudnym miejscem do życia, gdyż większość ludzi woli mieć jakąś pewność co do przyszłości, niż żyć w ustawicznej niepewności”. (cyt za: Thomas L. Friedman, Lexus i drzewo oliwne. Zrozumieć globalizację, Poznań 2001, s. 31)
Ciemności kryją ziemię?
Kij ma jednak dwa końce. Globalizacja zmienia współczesny świat i generuje w krajach najbardziej rozwiniętych problem bezrobocia. W Stanach Zjednoczonych na początku lat osiemdziesiątych 75 procent prywatnych oszczędności zgromadzonych było na książeczkach oszczędnościowych lub w papierach wartościowych o stałym oprocentowaniu. W latach dziewięćdziesiątych proporcje zostały zmienione - spekulacjami giełdowymi zostało objętych trzy czwarte oszczędności. „Tak więc nikt inny, tylko sami oszczędzający wyposażają menadżerów funduszy w siłę, której używają oni do globalnej redukcji płac i zatrudnienia, często także w przedsiębiorstwach, które owym drobnym ciułaczom oferowały dotąd prace”. ((Hans - Peter Martin, Harald Schumann, Pułapka globalizacji, Wrocław 2000, s. 201)
Bogatsi są coraz bogatsi, biedni biedniejsi. Miliony tracą prace i poczucie bezpieczeństwa socjalnego. „Kontrolowany” kapitalizm funkcjonował według odmiennej formuły, był bardziej stabilny, osiągał większy wzrost gospodarczy mimo mniejszej efektywności wynikającej z regulacji, „lepiej” rozdzielał korzyści, nie niszczył więzi społecznych, awansował uboższych do klasy średniej. Uwzględnienie czynnika społecznego, co prawda spowodowałoby, ze firmy z punktu widzenia ekonomicznego byłyby mniej wydajne, a kraj trochę biedniejszy, lecz najbiedniejsi bardziej zamożni. Powstaje fundamentalne pytanie, co jest celem, a co środkiem do jego osiągnięcia? Czy istotą ekonomii jest zysk za wszelka cenę, czy zaspokajanie potrzeb?
Przygnębiający jest katalog negatywnych aspektów globalizmu. Jego krytycy zauważają, że globalizm prowadzi do:
przekształcania setek milionów ludzi w tani towar i traktowania człowieka jak rzecz;
niszczenia solidarności społecznej w wymiarze narodowym i na skalę międzynarodową;
stwarzania szans rozwoju dla mniejszości i spychania na margines większości ludzi na świecie;
niszczenia wolnej ekonomii i wyrównanych szans konkurencji na rzecz gospodarki centralnie planowanej i zarządzanej, kontrolowanej przez ponadnarodowe korporacje monopolizujące globalny rynek;
zdeformowania rozwoju większości społeczeństw i niwelowania naturalnych grup i warstw społecznych;
totalnej ekspansji kultury masowej (amerykańskiej), unifikację i tłumienie różnorodności kulturowej;
erozji społeczeństw obywatelskich i deficyt demokracji gdyż decyzje są podejmowane przez ponadnarodowe gremia bez demokratycznego mandatu;
ograniczania pozycji państw narodowych;
generowania konfliktów społecznych i politycznych będących następstwem niesprawiedliwego podziału dóbr, co prowadzi do rosnącego ubóstwa i presji emigracyjnych;
wywoływanie reakcji poprzez prowokowanie radykalnych i ekstremalnych ruchów politycznych;
globalizacji terroryzmu, korupcji, zorganizowanej przestępczości. (por. Kazimierz Krzysztofek, Janusowe oblicze globalizacji, Rzeczpospolita, nr 137, 13.06.2000)
Te bardzo negatywne zjawiska krytycznie ocenia jeden z bogatszych ludzi świata, brytyjski finansista, sir James Goldsmith, który przestrzegł Polaków: "Nie powinniście dopuścić do tego, abyście stali się jedną z tych społeczności, które chełpią się rosnącymi wskaźnikami gospodarczymi, ale które w tym samym czasie wykazują wszelkie objawy degeneracji - rozbite rodziny, miejskie dzielnice nędzy, rosnąca przestępczość, narkotyki, ubóstwo, wyobcowanie ze społeczeństwa i wiele innych. Niektórzy twierdzą, że to nieuchronne konsekwencje dobrej koniunktury gospodarczej. Jednak nie są. Są natomiast nieuniknionymi następstwami bezmyślnej i pozbawionej zrozumienia pogoni za osiągnięciem jak największego wzrostu gospodarczego". {James Goldsmith, Pułapka, Warszawa 1995, s. 204}
Państwa zachodnie pozostając pod wyraźnym wpływem koncepcji neoliberalnych zaangażowały się w dekadzie lat osiemdziesiątych się na rzecz „wolności dla kapitału” i wolnego handlu. Zostały wprowadzone mechanizmy deregulacji, liberalizacji i prywatyzacji, a te kraje, które się opierały były poddane presji nacisków ekonomicznych i politycznych. Wyobraźmy sobie sytuację, w której rząd turecki - mający podpisać kontrakt na olbrzymią montownię japońskiego koncernu samochodowego - słyszy pogróżkę od przedstawiciela Unii Europejskiej, że w takiej sytuacji eksport turecki do Europy spotka się z krokami odwetowymi, a Amerykanie składają propozycję „nie do odrzucenia”: albo będzie montowania amerykańskich samochodów, albo Turcja utraci klauzulę „najwyższego uprzywilejowania” w stosunkach z USA.
Układ Ogólny w sprawie Ceł i Handlu (General Agreement on Tariffs and Trade [GATT]) statutowo działa na rzecz rozprzestrzeniania wolnego handlu na skalę światową przez konsekwentne i stopniowe zniesienie opłat celnych na wszystkie produkty, usługi, przepływ kapitału i pracy. Dąży się w ten sposób do stworzenia jednego obszaru handlu dla całego świata, w którym wszystko można wszędzie wyprodukować i sprzedać. Teoretycznie realizacja GATT polega na niczym nie ograniczonej konkurencji, racjonalizacji produkcji i jej koncentracji w miejscach najdogodniejszych. Czyli tam, gdzie siła robocza jest najtańsza i stosunkowo blisko jest zaplecze surowcowe.
Entuzjaści twierdzą, że wolny handel oznacza korzyści dla wszystkich: dla państw, producentów, konsumentów i krajów o taniej sile roboczej i jest przepustką w "rajską przyszłość". I ta "wersja prawdy", upowszechniana przez media, zdaje się dominować w szerokich kręgach opinii publicznej wielu krajów. Tymczasem rzecznicy i "ekonomiści GATT-u - co z sarkazmem zauważa Maurice Allais, francuski ekonomista i laureat Nagrody Nobla - mylą tutaj <<prawdę naukową>> z <<prawdą według większości>>. Przez całe wieki większość myślała, iż ziemia jest płaska, albo że jest centrum świata. Wiemy dzisiaj, że były to tylko zbiorowe zatrucia". {Maurice Allais, Combats pour l'Europe 1992 - 1994, ed. Clement Jaglar, s. 260}
W praktyce GATT instytucjonalizuje darwinowską walkę o byt i prawo silniejszego, a jest korzystny wyłącznie dla wielkich globalnych korporacji, trustów, karteli i koncernów, które chcą określać reguły gry na rynku światowym. Punkt widzenia określa punkt siedzenia - ideę wolnego handlu znakomicie ilustruje klasyczny dziś przykład z historii gospodarczej Europy. Gdy w XVI wieku statki niderlandzkie królowały na morzach ówczesnego świata, to w Anglii wprowadzono „cła zbożowe” dla obcych okrętów przywożących zboże na wyspy brytyjskie. Wiek później, gdy flota angielska dominowała na morzach globu, Anglia domagała się zniesienia ceł przez inne państwa. Czy coś się zmieniło? Dziś Stany Zjednoczone upominają się o globalny wolny handel na całym świecie w dziedzinach, w których dominują, lecz chronią cłami swój rynek wewnętrznych w tych obszarach, w których obawiają się konkurencji.
Ciągłe obniżanie kosztów produkcji bynajmniej nie musi oznaczać powiększania dobrobytu ogólnego, a może przyczyniać się do zwiększania zysków ponadnarodowych organizacji ekonomicznych. Kraje mniej rozwinięte gospodarczo, goszczące obce inwestycje, z rozczarowaniem doświadczają funkcjonowania mechanizmu tworzenia "zysków transferowych". Jeżeli, na przykład, produkcja kilograma czekolady kosztuje w Polsce 2 dolary, a jej cena w USA wynosi 6 dolarów, to wcale nie oznacza, że polska fabryka należąca do międzynarodowego koncernu otrzyma 4 dolary zysku. Czekolada wyprodukowana w Polsce zostanie sprzedana do sieci dystrybucyjnej należącej do tego samego koncernu jedynie za 2,2 dolara. Z dużego 4 - dolarowego zysku, wynikającego z niższych kosztów produkcji w Polsce, tylko 20 centów zostanie więc u producenta w Polsce, reszta, 3,80 dolara, a więc dziewiętnaście razy większa, przypadnie amerykańskiej firmie handlowej. Nastąpi transfer zysków.
Jest jeszcze inny aspekt sprawy. Jak może wytrzymać konkurencję produkt wytwarzany w Polsce, w którym godzina pracy kosztuje średnio około 3 dolarów z tym samym produktem wytwarzanym na przykład w Chinach, gdzie godzina pracy jest warta 50 centów? Jakie przedsiębiorstwo krajowe na dłuższą metę wytrzyma taką rywalizację? Co z tego, że nawet kupimy coś taniej (choć, jak wskazuje praktyka, przeniesienie fabryki za granicę nie powoduje spadku cen, powoduje natomiast wzrost zysków grup kapitałowych), skoro tańsza siła robocza wyniszcza krajową produkcję i podaż usług, osłabia siłę rynku wewnętrznego, powoduje drastyczny wzrost bezrobocia i kryzys społeczny. Przecież wiele stracą ci, którzy zostaną zredukowani w wyniku przeniesienia produkcji do stref taniej siły roboczej. Stracą również i ci, którzy utracą miejsca pracy, gdyż ich pracodawcy nie przeniosą się za granicę i nie będą w stanie wytrzymać konkurencji z tanimi towarami z importu. "Czy nie jest błędne przyjmowanie polityki - pyta James Goldsmith - która z ciebie robi bogacza, pod warunkiem, że wyeliminujesz siłę roboczą swojego kraju i przeniesiesz produkcję za granicę, a która doprowadzi cię do bankructwa, jeżeli dalej będziesz zatrudniał swoich współobywateli?" {James Goldsmith, op. cit. , s. 18}
Krytycy GATT zwracają jeszcze uwagę na inne aspekty zagadnienia. Ogólnoświatowy wolny handel burzy pewną równowagę między kapitałem a pracą. Poszukiwanie i wyzysk taniej siły roboczej rujnuje przecież równowagę społeczną wypracowaną w Europie przez dziesięciolecia ostrych konfliktów społecznych i ekonomicznych, w trakcie których doszło do porozumienia, w jaki sposób należy dzielić wzrost wartości - uzyskany przez zamianę surowców w gotowy produkt - między pracodawców a pracobiorców. Pracownicy najemni, którzy utrzymają swoją pracę, będą więc tracić na skutek przesunięcia udziału w podziale wartości dodanej w stronę kapitału. Realna wartość ich dochodów będzie spadać. {por. tamże, s. 26 - 27}
W krajach biedniejszych, takich jak Polska, większość potencjału gospodarczego jest zazwyczaj skupiona w ręku nielicznej oligarchii, która organizuje tanią siłę roboczą do produkcji towarów dla krajów rozwiniętych. W taki oto sposób biedni w krajach bogatych subsydiują bogatych w krajach biednych. Dlatego pozostające u władzy elity krajów biedniejszych popierają GATT, bo zarabiają na tym krocie, a ludność jest nastawiona raczej sceptycznie, bo jest wyzyskiwana. {por. tamże, s. 28 - 29} Apologeci wolnego handlu nie oszczędzają również rolnictwa, które ma być "efektywne", co oznacza produkcję przy minimalnych kosztach. W Polsce, jak w każdym innym rozwijającym się kraju, maksymalna intensyfikacja produkcji z równoczesnym ograniczeniem zatrudnienia spowoduje, że miliony ludzi dotąd żyjących z roli utraci możliwość dotychczasowego sposobu życia. Będzie zmuszona szukać szczęścia w miastach, powiększając w nich sferę bezrobocia i ubóstwa.
W krajach tradycyjnie bogatych już zaczynają się lawinowo rozwijać strefy nędzy i podmiejskich slumsów, które stają się stałym elementem pejzażu. Bowiem GATT w pewnym sensie niszczy każde państwo narodowe, niszczy przemysł krajów rozwiniętych i mniej rozwiniętych. Prowadzi do nie kończących się wojen ekonomicznych i taryfowych, obliczonych na zwalczanie małych i średnich przedsiębiorstw. "Chorobliwa logika GATT prowadzi do stałego obniżania kosztów, a w końcu do strat w sprzedaży, a w konsekwencji do reakcji łańcuchowej - bankructw lub delokalizacji przemysłu i samozniszczenia upraw rolnych. GATT dezorganizuje jakość usług, powodując nierentowność przedsiębiorstw krajowych". {Mathis Bortner, Jak dobija się gospodarkę polską, Nicea 1995, s. 53}
Idea wolnego handlu jawi się jako wyższe zaawansowanie teorii monetarystycznych wykwitłych na bazie ideologii neoliberalnej. Stanowi oficjalną wykładnię dla funkcjonowania Światowej Organizacji Handlu (WTO), której zadaniem jest rozstrzyganie sporów. WTO jest jeszcze jedną ponadnarodową strukturą, która teoretycznie podlega 120 państwom członkowskim, ale w praktyce to państwa tracą kontrolę nad swoimi gospodarkami na rzecz nie pochodzącej z wyboru grupy mondialistycznej biurokracji. Wszystkie państwa członkowskie winne bowiem poddać się jej orzeczeniom, choć tak poważne wyzbycie się kompetencji przez rządy nie jest powzięte na mocy ratyfikacji parlamentarnej w krajach członkowskich. Przyszłościowo realizacja GATT jest więc rodzajem wymuszenia politycznej unifikacji świata, gdyż dla jego funkcjonowania potrzebna jest jedna stabilna polityka w ramach obszaru, na którym występuje wolny handel.
Globalna konstytucja kapitału
Obecnie, także pod wpływem coraz powszechniejszej krytyki, tempo wprowadzania ogólnoświatowej strefy wolnego handlu spadło. Jednak mówi się o chwilowych trudnościach, a nie o wycofaniu się z tej koncepcji. Niestety, struktury jednoczącej się Europy porzuciły ducha Traktatu Rzymskiego z 1957 roku, który erygował Europejską Wspólnotę Gospodarczą i oficjalnie akceptują GATT. Traktat Rzymski opierał się na prostych zasadach: stworzeniu europejskiej, a nie światowej strefy wolnego handlu, czyli zachowaniu suwerenności narodów na tle otwartego rynku ekonomicznego wewnątrz Europy. Handel pozaeuropejski miał zaś podlegać jednolitej taryfie celnej. Traktat z Maastricht, inaugurujący Unię Europejską, zerwał z tą koncepcją. W jego wyniku powstaje ścisła unia polityczna i gospodarcza, w tym walutowa, na bazie ideologii demoliberalnej. W świetle postanowień Maastricht - wzmocnionych postanowieniami konstytucji europejskiej - zanegowano państwa narodowe na rzecz stworzenia "superpaństwa federalnego". W tej wizji idea wolnego handlu i jednolita przestrzeń gospodarcza jest jednym z fundamentów, na którym ma się opierać ta nowa Europa. Problem polega jednak na tym, że wolny handel w super zbiurokratyzowanej strukturze europejskiej jest pustą deklaracją, a poza tym UE nie ma pomysłu i jest niezdolna do rywalizacji na globalnej arenie.
Deregulacja oznacza bowiem odsuwanie nadzoru państwa narodowego nad gospodarką. Zakres suwerennego sprawowania władzy jest redukowany do roli „negocjowania” oraz przyjmowania i harmonizowania standardów i reguł wypracowanych przez międzynarodowe struktury. Na przykład komercjalizacja państwa (przesuwanie zadań państwa do przestrzeni rynkowej) i związana z tym komercjalizacja funduszy publicznych (ubezpieczenia zdrowotne czy emerytalne) oznacza swoistą „kolonizację” państwa. Następuje przesunięcie ogromnej władzy zarządzania pochodzącymi ze składek obywateli funduszami publicznymi w prywatne ręce, poza zasięgiem instrumentów kontroli i koordynacji posiadanych przez państwo. Państwo traci status publiczno-prawny na rzecz statusu cywilnoprawnego. Jest traktowane jako jeden z wielu czynników określających warunki działania.
Reinterpretacja statusu państwa w dobie globalizacji jest ściśle związana z nowym typem umów międzynarodowych o ochronie inwestycji. Celem tych działań jest „globalna konstytucja kapitału” czyli wprowadzenie traktatu o wzajemnych gwarancjach Mutual Agreement of Investment - MAI), który jest negocjowany poza publiczną kontrolą, choć w jego efekcie zostanie radykalnie zmieniony status państwa i charakter systemu ekonomicznego. Istota MAI polega na zobowiązaniu stron traktatu do kompensowania przez państwo strat międzynarodowego inwestora, który nie mógł osiągnąć pełnego zysku z kapitału ze względu na strajki czy lokalne, powodujące „dodatkowe” koszty regulacje: na przykład wysoki standard ochrony praw pracowniczych, ochrony środowiska czy praw konsumenta. Proponuje się również zniesienie wszelkich warunków wstępnych przy inwestycji kapitału zagranicznego takich jak zobowiązanie do eksportu, pakietu socjalnego, polityki szkoleń czy zasad zatrudnienia. Spory z państwem mają być rozstrzygane w międzynarodowym, niejawnym i „elastycznym”, arbitrażu, a nie w oparciu o prawo miejscowe. (por. Jadwiga Staniszkis, Postkomunizm, Gdańsk 2001, s. 99)
Oparty na globalizmie i globalizacji „nowy porządek” jest wprowadzany przy zmierzchu publicznej debaty i społecznej kontroli. We współczesnym świecie w sposób bardzo przewrotny jest oddalany wpływ jednostki na władzę, przy jednocześnie niezwykle sugestywnej iluzji jej współudziału w kreowaniu codzienności. Problemy globalne są przedstawiane jako nierozwiązywalne na szczeblu narodowym przez poszczególne państwa, więc wymagają planetarnej perspektywy, by je rozwiązywać oraz ponadnarodowych instytucji, które jednak wymykają się spod demokratycznej kontroli społeczeństw. Decyzje o kluczowym znaczeniu dla milionów ludzi zapadają często anonimowo i w małych zamkniętych gremiach. Zmęczeni codziennością i pochłonięci własnymi sprawami obywatele nabierają przekonania, że i tak na nic nie mają wpływu i dają przyzwolenie na sprawowanie władzy w sposób zakulisowy.
Przed niebezpieczeństwem związanych z „deficytem demokracji” przestrzega nawet ceniony w kręgach globalistów Ralf Dahrendorf, znany socjolog i politolog o poglądach liberalnych. Mówi: „Decyzje nie zapadają już tam, gdzie zwyczajowo czynił to parlament. Podejmuje się je w odległych, a nawet nieznanych miejscach. Są to być może sale konferencyjne korporacji bądź nieformalne międzynarodowe spotkania liderów czy bieg wydarzeń, które umykają wszelkiej kontroli. (...) Innym powodem jest odseparowanie gry politycznej od życia i trosk większości ludzi. Partie stały się machiną rozdzielania władzy, nie reprezentują już interesów obywateli. Uprawianie polityki utraciło cechę reprezentatywności. Można ją zastąpić sondażami opinii publicznej, a także referendami i plebiscytami. W obu wypadkach parlamenty zdają się zbyteczne. Niebezpieczeństwo, jakie niesie za sobą ten scenariusz, to wzmocnienie i tak już silnego trendu prowadzącego w stronę nowego autorytaryzmu”. (Ralf Dahrendorf, Zmierzch parlamentów, Gazeta Wyborcza, nr 215, 14 - 15.09.02.)
W „nowym autorytaryzmie” model stosunków społeczno-polityczno-ekonomicznych oraz decyzje o strategicznym znaczeniu zapadają poza instytucjami demokratycznego państwa. Parlament jest sprowadzony do roli struktury kreowania klasy politycznej, która nie „rządzi”, lecz „zarządza” oraz do rytualnego miejsca „polityki symboli”. Instytucje demokratyczne przestają pełnić rolę ośrodków suwerennej władzy pochodzącej z mandatu obywateli.
Zasięg planetarny osiągają gospodarcze instrumenty ekspansji i dominacji. Rosnąca niesprawiedliwość wynika z braku kontroli etycznej, prawnej i politycznej nad uwolnionymi siłami międzynarodowej ekonomii. Immanentnie związana z globalizmem „wolność dla kapitału”, bynajmniej nie rozwiązuje problemów współczesności, lecz je sytuuje na innym poziomie.
Ciekawego spostrzeżenia dokonał Ojciec Św. Pius XI, który w encyklice Quadragesimo anno - już w 1931 roku! - zauważył: "Przede wszystkim uderzającym w naszych czasach zjawiskiem jest skupianie się nie tylko samych bogactw, ale także ogromnej potęgi i despotycznej władzy gospodarczej w rękach niewielu, którzy w dodatku często nawet nie są właścicielami, lecz tylko stróżami i zarządcami kapitału, a którzy mimo to kierują nim w sposób samowolny. To ujarzmienie życia gospodarczego najgorszą przybiera postać w działalności tych ludzi, którzy jako stróże i kierownicy kapitału finansowego, władają kredytem i rozdzielają go według swej woli. W ten sposób regulują oni niejako obieg krwi w organizmie gospodarczym i sam żywioł życia gospodarczego trzymają w swych rękach, że nikt nie może wbrew ich woli oddychać". {Pius XI, Quadragesimo anno, nr 105 - 106}
Globalizacja ekonomiczna rodzi fundamentalne pytanie: czy wolniejsze tempo wzrostu wskaźników - rekompensujące wolniejsze tempo wzrostu bardziej hojną redystrybucją i korektą antysolidarnościowego odchylenia wolnego rynku na rzecz bardziej uważnej troski o słabszych i tych, którym się „nie udało” - nie jest bardziej ludzkie i sprzyja zrównoważonemu rozwojowi, bez napięć politycznych i konfliktów społecznych?
Zwycięzca bierze wszystko
Globalizacja, bez odpowiedniej korekty, dzieli ludzi na niewielką mniejszość sytych i bogatych oraz przeważającą większość skazanych na coraz większą pauperyzację. A to za sprawą wpisanej w nią immanentnie zasady: „zwycięzca bierze wszystko”. Zwrócili uwagę na to zjawisko dwaj amerykańscy ekonomiści Philip Cook i Robert Frank w swojej opublikowanej w 1995 roku książce „The Winner-Take-All Society”, podkreślając, że globalizacja odegrała istotną rolę w powiększaniu nierówności . A co z „przegranymi”?
Sami zwolennicy globalizmu przyznają, że globalistyczny świat będzie urządzony według formuły „20:80”. To znaczy, że w niedalekiej przyszłości wystarczy zaledwie 20 procent populacji, aby utrzymać światową gospodarkę w rozruchu. I ta 1/5 ludzkości będzie miała aktywny udział w życiu, dochodach i konsumpcji - obojętnie w jakim kraju. Gigantyczny problem pracy, o globalnym zasięgu, będzie natomiast spędzał sen z powiek pozostałym 80 procentom ludzi na świecie, którzy będą na co dzień walczyć o byt. Nic dziwnego, że karierę robi lansowane przez Zbigniewa Brzezińskiego określenie tittytainment znakomicie oddające istotę problemu. Jest ono kombinacją z entertainment - widowisko, rozrywka oraz słowa tits w potocznej amerykańszczyźnie określającego piersi. Przy czym chodzi tu bardziej o mleko z piersi karmiącej matki. Całość oznacza zatem melanż składający się z odurzającej rozrywki i wystarczającej ilości pożywienia. Przy pomocy takiej „papki” można jakoby utrzymać w ryzach sfrustrowaną ludzkość. (Hans - Peter Martin, Harald Schumann, Pułapka globalizacji, Wrocław 2000, s. 8 - 9)
Głośny film z połowy lat osiemdziesiątych „Wall Street” znakomicie ukazuje mechanizm i klimat „globalistycznej rewolucji”. Deregulacja w praktyce oznacza odejście od zasady, że w dużych firmach bardziej dochodowe działy finansowały te mniej rentowne. Ważne, że całe przedsiębiorstwo przynosiło zysk, a ludzie mieli pracę. Maksymalny zysk jest jednak sprawą najważniejszą. Pomysłowi maklerzy z banków inwestycyjnych postanowili z tych „stref nieefektywności” uczynić złotą żyłę dla spekulantów giełdowych. Powstał cały przemysł agresywnego wykupu na kredyt spółek akcyjnych, które następnie były poddane „restrukturyzacji”, niekiedy nazywanej ree-engineeringiem i dzielone na części. Te najbardziej rentowne części były „odchudzane” z części „nierentownych”: redukowano zatrudnienie, pozostałym pracownikom proponowano obniżkę płac lub bezrobocie. I tak „odnowione” przedsiębiorstwa - według strategii jobkilling (zabicie pracy) - były następnie ponownie, z dużym zyskiem, wprowadzane na rynek. (Hans - Peter Martin, Harald Schumann, Pułapka globalizacji, Wrocław 2000, s. 147) W filmie „Wall Street” bezwzględny i cyniczny finansista Gordon Gekko (Michael Douglas) wykorzystuje ambitnego „żółtodzioba” (Robert Sheen) do parcelacji („restrukturyzacji”) linii lotniczych „Blue Star” kosztem zatrudnionej w niej załogi.
Przesłanie tego filmu jest o wiele lepiej rozumiane w naszym kraju dziś, niż przed laty, gdy po raz pierwszy pojawił się na ekranach. „Syndrom globalizacji” odczuwa bowiem na własnej skórze c --> [Author:O] oraz większa rzesza Polaków. Sugestywne i wszechobecne reklamy promujące życie dostanie, lekkie, łatwe i zawsze przyjemne, boleśnie zderzają się z doświadczeniem bardzo trudnych warunków życia codziennego. Wielu ludziom towarzyszy egzystencjalny lęk związany z możliwością utraty źródła utrzymania, dolegliwe są takie zjawiska jak: samotność, przemęczenie, frustracja, bezradność. Pojawia się przekonanie, że „nie da się rady” i nieumiejętność poruszania się w osaczającym gąszczu przepisów i procedur oraz trudność z obsługą coraz bardziej wymyślnych - lecz niezbędnych, by normalnie funkcjonować - urządzeń i przedmiotów.
Polaków przytłaczają z problemy codzienności. Przestrzeń, w której toczy się życie - ikonosfera ulicy, miejsc zamieszkania i rekreacji; przestronne, marmurowe i aluminiowo-szklane wnętrza sal konferencyjnych, biur, fabryk, przejść podziemnych, środków transportu, hal sportowych, dworców lotniczych i kolejowych, centrów handlowych - jest odczłowieczona i pozbawiona znaków transcendencji. Zanikają więzi społeczne, solidarność, dominuje anonimowość, obojętność, życie staje się odpersonalizowane. Człowiek przestaje być osobą - jest numerem: ma PESEL, NIP, wiele kodów PIN, numer rachunku bankowego, numer klienta, co miesiąc jest zalewany stosem faktur i rachunków, które coraz trudniej opłacić.
Rozdział II
Nowy Porządek Świata
Globalizacja rozumiana jako wywołana procesami gospodarczymi integracja rynków lokalnych i coraz silniejsze związywanie świata, nasiliła się od połowy XIX wieku. Książe Albert, małżonek angielskiej królowej Wiktorii, uniesiony rozmachem Wystawy Londyńskiej, podczas jej otwarcia 1 maja 1851 roku wypowiedział słowa, które nadal brzmią wyjątkowo aktualnie. „Żyjemy - mówił - w epoce najwspanialszej przemiany, która szybko zmierza do urzeczywistnienia wielkiego historycznego celu - zjednoczenia całej ludzkości. Odległości dzielące różne narody i części świata kurczą się pospiesznie dzięki współczesnym wynalazkom. Możemy je pokonywać z niewyobrażalną dotąd łatwością. Myśli przekazywane są z szybkością błyskawicy, a także dzięki jej potędze. Produkty wszystkich części ziemskiego globu stoją do naszej dyspozycji, nam pozostaje tylko wybór najlepszych i najtańszych. Konkurencja i kapitalizm stały się bodźcem napędzającym siły produkcji”. (Cyt. za Beniamin R. Barber, Dżihad kontra Mcświat, Warszawa 2001, s. 162 - 163)
Wiktoriańska Anglia była liderem na globalnej arenie i odgrywała wiodąca rolę stymulatora niezwykle dynamicznych przemian. Zestawienie transferu kapitału oraz wymiany handlowej między przodującymi krajami „wieku pary i elektryczności” z ich produktem narodowym brutto oraz przepływem siły roboczej, w stosunku do ich ludności, wskazuje, że już na przełomie XIX i XX wieku byliśmy świadkami narodzin tzw. pierwszej epoki globalizacji. Ten proces wspierany był przez rozwój nauki i techniki. Maszyna parowa, kolej, żegluga parowa, silnik spalinowy i elektryczny, telegraf, telefon, radiofonia, lotnictwo zmieniły skalę odniesień: świat z „dużego” zmieniał się na „średni”. Wizja podróży wokół naszej planety - jako ukoronowanie ludzkiego geniuszu - zawarta w poczytnej powieści Juliusza Verne z 1873 r. „W 80 dni dookoła świata” nabierała wymiernego konkretu wraz z przelotem Charles'a Linderbergha przez Atlantyk w 1927 roku.
I wojna światowa, rewolucja bolszewicka oraz Wielki Kryzys
1928 r. zamyka historycznie pierwszą epokę globalizacji, która była dość selektywna. Brało w niej udział stosunkowo niewiele krajów, a stopień i siła powiązań między nimi ograniczona została do ówczesnych realiów. Po II wojnie światowej następuje podział świata na dwa konkurencyjne bloki: wschodni (socjalistyczny) i zachodni (demokratyczny), a ten zimnowojenny podział świata określił stosunki międzynarodowe na 44 lata. Oba bloki miały jednak wymiar globalny.
Globalny i „mesjański” (wyzwolenie ciemiężonych przez nienasycony kapitalizm) wymiar komunizmu został ujawniony podczas II kongresu Międzynarodówki Komunistycznej (Komintern) na przełomie lipca i sierpnia 1920 roku. Wówczas Lenin, Zinowiew i Bucharin przyjęli dokument zredagowany przez Lwa Trockiego określający zadania „rewolucji światowej”. Kluczowe zdanie manifestu brzmiało: „Międzynarodowy proletariat nie schowa mieczy do pochew do czasu, kiedy Rosja Sowiecka nie stanie się ogniwem łączącym nas z sowiecką federacją republik całego świata” (D. Wołkogonow, Trocki, Warszawa 1996, s. 220). Sowiecki komunizm miał charakter globalistyczny gdyż pretendował do roli całościowej wizji rzeczywistości, zawierał postulat amorficznego społeczeństwa przyszłości, w którym miały zaniknąć takie instytucje społeczne jak własność prywatna, rodzina, klasa czy naród, powstać miał natomiast internacjonalistyczny „naród” identyfikowany z proletariatem. Światową ojczyzną „nowego społeczeństwa” miał być Związek Sowiecki jako globalne mocarstwo realizujące idee komunizmu.
Opiniotwórcze elity świata zachodniego, którego liderem były Stanu Zjednoczone, utwierdzały społeczeństwa zachodnie w przekonaniu, że jedynym ustrojem zapewniającym rozwój, dobrobyt, wolność i bezpieczeństwo jest liberalna demokracja i wolnorynkowy kapitalizm, które stanowią podstawę zachodniego modelu społeczno-gospodarczego mającego również wymiar mesjańskiego uniwersalizmu. Eksport liberalnej demokracji ma charakter misji i taki ustrój należy stosować na całym świecie, bez względu na tradycję kulturowa i przynależność cywilizacyjną. Przy czym, jak pisał Daniel Bell: „politykę zaczęto traktować jako umiejętność manipulowania masami, a na czoło wysunął się nowy tym polityka: gracza, aktora, zręcznie odwołującego się do próżności i ambicji wyborców”. (Daniel Bell, The Radical Right, 1963, s. 67)
W sferze makroekonomicznej istotą bloku zachodniego była rosnąca koncentracja i centralizacja kapitału umożliwiająca tworzenie monopoli oraz powstanie bardzo drapieżnego kapitału spekulacyjnego, który generuje niezwykle wpływową kosmopolityczną światową oligarchie finansową. Szczególnego znaczenia nabiera eksport kapitału, prowadzący do zaostrzenia walki o rynki i sfery penetracji oraz dogodne warunki przepływu finansów, towarów, usług i technologii. Przy czym charakterystyczny jest podział rynków między wielkie międzynarodowe zrzeszenia i korporacje oraz podporządkowywanie krajów słabszych przez wysokorozwinięte.
Co łączy te, wydawałoby się, sprzeczne projekty, tendencje i dążenia między blokiem wschodnim a zachodnim? Co spowodowało upadek komunizmu i tryumf wolnorynkowej liberalnej demokracji i inspirowanej neoliberalizmem ideologii globalizmu? Próbę odpowiedzi na te pytania daje w swej książce Chrześcijanie a demokracja włoski filozof i polityk Rocco Buttiglione. Podkreśla, że walka z komunizmem prowadzona była pod hasłami większej skuteczności kapitalizmu w dziedzinie produkcji dóbr materialnych, a więc w imię ideologii dobrobytu rozumianej jako zwykła obfitość dóbr materialnych, która przeciwstawia się idei dobrego życia, a więc sytuacji, w której dobra materialne podporządkowane są dobru moralnemu. Cywilizacji tradycyjnej przeciwstawiono cywilizację przemysłową, która z kolei przybrała dwie różne formy: kapitalistyczną i komunistyczną. Nie należy zapominać, ze obie te formy organizowania rzeczywistości są wykwitem myśli zachodniej. Społeczeństwo przemysłowe interpretowane było jednocześnie jako społeczeństwo religijnej sekularyzacji i materializmu. Zgodnie z tą perspektywą kapitalizm pokonuje socjalizm jako bardziej konsekwentny materializm.
"Idea przezwyciężenia komunizmu - pisze włoski myśliciel - za pomocą społeczeństwa konsumpcyjnego zakładała raczej, że postępująca ewolucja społeczeństw komunistycznych doprowadzi do ich stopniowego wcielania w ramy modelu zachodniego, który ze swej strony przekształciłby się przyjmując w większym stopniu elementy państwowego kierowania gospodarką”. {Rocco Buttiglione, Chrześcijanie a demokracja, Lublin 1993, s. 59}
Włoski filozof konstatuje: „Zachodni racjonalizm podzielał zasadniczo zarówno marksistowska wizję historii współczesnej, jak i ideę całkowitego przezwyciężenia religii. Do tego celu chciał tylko kroczyć drogą mniej okrutną, bardziej stosowną dla rozwiniętych społeczeństw, włączając w nową syntezę elementy gospodarki rynkowej i instytucje liberalno-demokratyczne. Zmierzalibyśmy zatem w kierunku nowego modelu, w którym przeważałyby jednak elementy systemu zachodniego. (...) W nowym społeczeństwie nie byłoby miejsca dla religii, a co najwyżej miejsce dla religijności typu modernistycznego, która ogranicza się do akceptacji i konsekracji biegu historii". (tamże, s. 59 -60)
Komunistyczny internacjonalizm i kosmopolityczny globalizm, dwa różne w formie projekty tej samej wizji budowy raju na ziemi, łączą w gruncie rzeczy podobne cele. Ograniczenie lub wręcz likwidacja państw narodowych, marginalizacja transcendentalnego wymiaru osoby ludzkiej, stworzenie jednolitej struktury społeczno-politycznej oraz gospodarczej ogarniającej cały świat. Marksizm głosił dominujący prymat kolektywu przed jednostką, neoliberalizm określa wartość człowieka jego społeczną użytecznością. Gdyby były w pełni zrealizowane, oznaczałyby wypreparowanie człowieka z jego identyfikacji narodowej, społecznej, kulturowej, religijnej i stworzenie jednolitej społeczności ludzkiej, w której nie istnieją różnice.
Era „zimnej wojny”
Świadomość globalną po II wojnie światowej kształtowała „zimna wojna”. Zanim jednak stosunki między USA i ZSRR uległy zimnowojennemu napięciu, amerykańskiej koła rządowe i gospodarcze reagowały nieprzychylnie na dochodzące z Europy idee tworzenia europejskiego państwa federacyjnego. Waszyngtońscy stratedzy byli zaniepokojeni już choćby tylko hipotetyczną możliwością naruszenia ówczesnej równowagi światowej ze szkodą dla amerykańskich interesów ekonomicznych. W latach 1943 - 46 opiniotwórcze kręgi w Białym Domu i Departamencie Stanu były „naszpikowane” sympatykami Związku Sowieckiego, który uważali, że po zwycięstwie w II wojnie światowej porządek międzynarodowy musi być oparty na ścisłej współpracy między Moskwą a Waszyngtonem. Naiwnie sądzili, że Stalin będzie tańczył jak mu zagrają, bo taki scenariusz został napisany w zaciszu salonów nad Potomakiem.
Gdy łuski spadły z oczu, Waszyngton bardzo szybko zmienił politykę. Postanowiono aktywnie włączyć się w odbudowę Europy. Nowy kurs administracji - w pełni poparty przez Kongres i Senat - wytyczył sekretarz stanu Georgie C. Marschall w słynnym przemówieniu na uniwersytecie Harvarda 6 czerwca 1947 roku. W ślad za tym wystąpieniem została zorganizowana amerykańska pomoc gospodarcza objęta tak zwanym Planem Marshalla dla wyniszczonej wojną Europy Zachodniej, w której - zwłaszcza w młodym pokoleniu - silna była idea jedności europejskiej jako panaceum na wojenną hekatombę. Amerykanie udzielili wówczas bezwarunkowego wsparcia ekonomicznego i politycznego. W dokumencie Departamentu Stanu z 1948 roku czytamy: „Polityczna integracja Europy, odbudowa politycznego znaczenia Europy, odzyskanie przez Europę ważkiego głosu w sprawach światowych, byłoby w oczach naszego kraju, wielkim krokiem ku stabilizacji stosunków międzynarodowych na całym świecie”. (cyt. za: Jerzy Łukaszewski, W Unii nie ma miejsca dla Rosji, Rzeczpospolita, 30.10.01) Kraje zachodniej Europy objęte tym planem skutecznie wykorzystały tę szansę i bardzo szybko odbudowały swoje państwa i gospodarkę tworząc podwaliny pod powszechny dobrobyt.
Termin „zimna wojną” został upowszechniony w krajach anglosaskich w 1947 dzięki amerykańskiemu finansiście Bernardowi Baruchowi i dziennikarzowi Walterowi Lippmanowi. Oznaczał - w przeciwieństwie do zwyczajnej wojny (czyli „gorącej”) - specyficzny po II wojnie światowej stan wrogości między Związkiem Sowieckim - „światową ojczyzna proletariatu” i przywódcą krajów demokracji ludowej a Stanami Zjednoczonymi, liderem „wolnego świata”. Rzeczywistość „zimnowojenną” wyznaczał „wyścig zbrojeń” i całkiem realne zagrożenie światowym konfliktem nuklearnym; pojawienie się nowych państw w efekcie dekolonizacji III Świata; coraz bardziej upowszechniane problemy ze skażeniem środowiska naturalnego; nasilenie kontaktów międzyludzkich w następstwie migracji i rozwoju komunikacji, transportu i turystyki; rozwój kultury masowej i rewolucja informacyjna. Przy czym dwa supermocarstwa rywalizowały między sobą na wszystkich kontynentach i wszystkich możliwych polach: politycznym, militarnym, gospodarczym, naukowym, technologicznym, kulturowym. Celem tej walki było uzyskanie przewagi, a następnie narzucenie całemu światu dominacji jednego z nich.
USA i ZSRR były zaangażowane w globalną rywalizację, której celem było uzyskanie strategicznych korzyści. Sukces jednego supermocarstwa oznaczał porażkę drugiego. Cytowany przez Thomas'a L. Friedmana w ksiażce „Lexus i drzewo oliwne” znany amerykański politolog Michael Mandelbaum określał tę rywalizację następująco: „W epoce zimnej wojny świat był jedną zintegrowaną szachownicą. Każdy ruch Związku Radzieckiego wpływał na nas, a każdy nasz ruch wpływał na nich. My byliśmy biali, a oni czarni. Gdy oni wchodzili na białe pole, my wchodziliśmy na czarne. Gdy oni poruszali czarnymi pionkami w Albanii, my poruszaliśmy białymi. Każdy pionek był ważny, gdyż chronił króla. Gdy więc zabierali nam pionka, przybliżali się do naszego króla, a my przybliżaliśmy się do porażki. Oto dlaczego musieliśmy bronić każdego pionka. Obrona pionków była obroną króla. Dlatego też mieszaliśmy się w sprawy rozgrywające się w tak mało ważnych miejscach jak Wietnam, Angola czy Salwador”. (cyt. za: Thomas L. Friedmann, Lexus i drzewo oliwne. Zrozumieć globalizację. Poznań 2001, s. 315)
Rywalizacja między supermocarstwami dawała - w pewnym sensie - wymierne korzyści gospodarcze niektórym krajom. Geopolityczna gra na światowej szachownicy powodowała, zjawisko znane z fizyki: skupiania się opiłków metalu wokół bieguna „plusowego” lub „minusowego”. Logika podziału sprzyjała klientyzmowi i funkcjonowaniu krajów mających słabe wyniki ekonomiczne. W zamian za zdobywanie wpływów na szachownicy i opowiedzenie się po jednej lub drugiej stronie otrzymywały one „pomoc gospodarczą” (od krajów socjalistycznych) lub „pomoc zagraniczną” (od krajów zachodnich). Pomoc była hojna, wspierano infrastrukturę, budowę dróg i mostów, finansowano import, a wszystko po to by w planetarnych zapasach utrzymać w swojej orbicie wpływów poszczególne kraje. Obficie udzielano pomocy wojskowej i środków do utrzymania państw i reżimów. USA dostarczały izraelskiej armii najnowocześniejszy sprzęt wojskowy, a ZSRR odbudowywała Syryjczykom lotnictwo zniszczone przez Izrael w 1982 w Libanie. Waszyngton finansował nikaraguańskich contras i mudżahedinów w Afganistanie, Ferdinanda Marcosa na Filipinach, a Moskwa sandinistów w Nikaragui, Wietkong w Wietnamie, czy reżim Fidela Castro na Kubie.
Rywalizacja odbywała się nie tylko na płaszczyźnie geopolitycznej, ale również na polu technologicznym. Powszechnie dziś używany Internet powstał - o czym wcale tak powszechnie nie wiadomo - jako efekt uboczny reakcji USA na wystrzelenie przez Rosjan 4 października 1957 r. satelity „Sputnik”. Wyraźne i niezwykle efektowne propagandowo uzyskanie przewagi na polu techniki rakiet balistycznych, a także rzucenie wyzwania Ameryce w dziedzinie podboju przestrzeni kosmicznej, wywołały ogromy szok i panikę. Elity polityczne oraz opinia publiczna oczekiwały stosownej do sytuacji odpowiedzi administracji amerykańskiej. Prezydent Dwight Eisenhower - po zasięgnięciu opinii Rady Naukowej - doprowadził do przyznania przez Kongres 7 stycznia 1958 r. środków na powołanie Advanced Research Projects Agency (ARPA), które miało podjąć badania nad rakietami balistycznymi i pociskami strategicznymi. Po kilkunastu miesiącach techniką kosmiczną zajęła się National Aeronautics and Space Administration (NASA), a ARPA została przekształcona w agendę Pentagonu zajmującą się komputerami i przetwarzaniem danych. To właśnie w ARPA został stworzony pierwowzór Intenetu (ARPAnet), który został przetestowany u schyłku lat sześćdziesiątych oraz zostały opracowane podwaliny koncepcji sieci. (Stephen Segaller, Nerds 2.01.:A Brief History of Internet, 1999, s. 35 - 47)
Jeszcze w epoce „zimnej wojny”, gdy świat się dzielił na „wrogów” i „przyjaciół”, a o pozycji supermocarstw decydowała siła rażenia ich rakiet z głowicami nuklearnymi oraz wielokrotność możliwości zniszczenia ziemi przez ich arsenały atomowe, część elit światowych zdefiniowała nową linię podziału gdyż dostrzegła nasilający się konflikt między bogatą Północą a ubogim Południem. Kryzys naftowy 1973 r. odegrał rolę katalizatora. Skoro bowiem eksporterzy ropy naftowej potrafili się zorganizować i przedstawić krajom wysokorozwiniętym swoje warunki, to co będzie, jak kraje biedne - dostarczające jednak surowce i tanią siłę roboczą, a także będące rynkami zbytu - dogadają się i sformułują swoje warunki? W tym celu David Rockefeller, przy współudziale Zbigniewa Brzezińskiego, organizuje Trójstronną Komisję (Trilateral Commision): USA - Europa Zachodnia - Japonia. Jej celem ma być wypracowanie wspólnego stanowisko wobec chcącego się wyemancypować Trzeciego Świata, a przecież od stopnia jego uległości zależy światowa dominacja krajów bogatych.
„Na tym tle - pisze prof. Michel Schooyans - przedsiębiorstwa międzynarodowe wydają się spełniać rolę zasadniczych mechanizmów globalnego systemu podporządkowania. Dzięki swoim metropolitalnym ośrodkom decyzyjnym mogą kontrolować koszty siły roboczej. Szantażują przeniesieniem fabryk, jeśli uznają roszczenia lokalnych pracowników za zbyt wygórowane. Organizują konkurencję, jednocześnie ją jednak kontrolując, pilnują swoich rynków, a w razie potrzeby chroniąc swoje oligopole, nadzorują i mogą ograniczać rozwój gospodarczy narodów satelickich”. (Michel Schooyans, Aborcja i polityka, Lublin 1991 , s. 178) W ten sposób jest wyzwalany mechanizm, który Zbigniew Brzeziński nazywa „globalizmem”. Stawką jest zbudowanie nowego porządku światowego typu korporacyjnego. (por. Zbigniew Brzeziński, Between Two Ages. America's Role in Technetronic Era, 1978, s. 79 i nn.).
Następuje szybkie przejście od współzależności z dekady lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych do całkowitej zależności, a strażnikiem i regulatorem na nowo się kształtującego porządku światowego stają się państwa bogate pod przywództwem Stanów Zjednoczonych. Kraje trzeciego Świata i b. bloku komunistycznego również zostają wpisane w światowy - globalny układ. „Stajemy tym samym w obliczu rozszerzonej na cały świat formuły starego mesjanizmu północnoamerykańskiego, który zakłada połączony wysiłek nie tylko najbogatszych narodów, lecz również bogatych klas społeczeństw ubogich. Argumentem dla bogaczy całego świata ma być to, iż biedacy stanowią potencjalną lub nawet aktualna groźbę dla ich bezpieczeństwa”. (Michel Schooyans, Abocja i polityka, Lublin 1991, s. 180) Dodajmy, bezpieczeństwa fizycznego, militarnego, politycznego i ekonomicznego.
Polityka mocy
W pierwszych dniach lutego 1945 roku, w letnim pałacu cara Mikołaja II w okolicach Jałty, odbyła się konferencja, która miała zadecydować o globalnym ładzie po dobiegającej końca II wojnie światowej. Obrady odbywały się w urokliwej scenerii krymskiego kurortu i według naocznego świadka nie były „zorganizowaną dyskusją". Stalin, Churchill i Roosevelt spotykali się o czwartej po południu na prywatnych rozmowach oraz debatowali w czasie posiłków, a atmosfera tych spotkań pełna była manifestacji wzajemnej przyjaźni i zrozumienia. Podczas ośmiodniowego maratonu rozmów ustalono między innymi, że wojna ma być prowadzona aż do bezwarunkowej kapitulacji Niemiec, że po wojnie Niemcy zostaną podzielone na strefy okupacyjne, że po kapitulacji III Rzeszy Związek Sowiecki przystąpi do wojny przeciwko Japonii, za co otrzyma południową część Sachalinu i archipelag Kuryli. W sprawie Polski zadecydowano, że polską granicą wschodnią będzie tzw. Linia Curzona. Lwów pozostawał po stronie ZSRR. W zamian za utracone tereny na wschodzie Polska miała otrzymać rekompensatę kosztem Niemiec, ale nie ustalono przebiegu nowych granic.
Roosevelt oficjalnie był podczas wszystkich rozmów osobą niezwykle aktywną; naprawdę zaś stał już wówczas u schyłku swego życia. Osobisty lekarz Churchilla oceniał, że „Roosevelt wygląda na bardzo chorego człowieka. Ma on miażdżycę naczyń tętniczych mózgu w zaawansowanym stadium. Daję mu kilka miesięcy życia". Rzeczywiście — Prezydent USA zmarł w dwa miesiące po Jałcie. Fakt, że Roosevelt był człowiekiem bardzo chorym nie ulega wątpliwości. Nie miał on ani chęci, ani siły na czytanie materiałów przygotowujących go na poszczególne konferencje. W rezultacie nie było koordynacji między postępowaniem Departamentu Stanu, a Prezydentem. Osobami, które odgrywały największą rolę w amerykańskiej delegacji był w tej sytuacji Sekretarz Stanu Edward Stettinius oraz Harry Hopkins. (Janusz K. Zawodny, Prezydent Roosevelt w Jałcie: profil politycznej arogancji, w; Arcana, nr 35, s. 154) W takich realiach prezydent Roosevelt dokonał z generalissimusem Stalinem podziału świata: uzyskał taktyczne zobowiązanie się Sowietów do przystąpienia do wojny z Japonią, w zamian za co strategicznie oddał Europę Środkowowschodnią pod sowiecką kontrolę. Choć temperatura spotkań była „ciepła i pełna zrozumienia” jednak transakcja podziału świata była oczywista. Nic więc dziwnego, że Konferencja Jałtańska przeszła do historii jako symbol „zimnej wojny”.
W grudniu 1989 roku światowa opinia publiczna była pod ogromnym wrażeniem przemian w Europie Środkowo-Wschodniej. Rozmowy „okrągłego stołu” w Polsce i powstanie rządu solidarnościowego, „aksamitna rewolucja” w Czechosłowacji, upadek muru berlińskiego, który był synonimem zimnowojennej rzeczywistości, zdawały się bezprecedensowe. Dla milionów ludzi niezwykłym wydarzeniem było spotkanie I sekretarza KPZR Michaiła Gorbaczowa z Janem Pawłem II, podczas którego przywódca „imperium zła” witał papieża słowami „Wasza Świątobliwość” i oświadczył, że uważa go za najważniejszego przywódcę religijnego w świecie. Zostało odnotowane w historii podanie sobie przez nich rąk, w piątek, 1 grudnia 1989 roku, w bibliotece papieskiej, pokazane przez telewizję całemu światu.
Kilka dni później Gorbaczow spotkał się z prezydentem USA na pokładzie amerykańskiego okrętu wojennego w Zatoce Marsaxlokk na Malcie. Wielu komentatorów uznało to zdarzenie za akt polityczny zamykający okres zimnej wojny. Bush uzyskał strategiczną zgodę Gorbaczowa na to, że mające się niebawem zjednoczyć Niemcy powinny być mocno zakotwiczone w sojuszu atlantyckim. Został zawarty układ o ograniczeniu arsenałów broni jądrowej dalekiego zasięgu i redukcji broni konwencjonalnych w Europie. Gorbaczow zaakceptował zmiany w Europie Wschodniej i zrezygnował z obowiązującej od 1968 r. doktryny Breżniewa, która stała się normą sankcjonującą uzależnienie państw socjalistycznych od ZSRR.
Rozpad bloku wschodniego i zwycięstwo państw liberalnej demokracji nad „obozem krajów socjalistycznych” oznaczało przekształcenie świata z dwubiegunowego na jednobiegunowy. Ameryka uzyskała status jedynego supermocarstwa. Jedynie Waszyngton dysponuje wystarczającym potencjałem militarnym, politycznym, dyplomatycznym, ekonomicznym do pełnienia roli „strażnika światowego rezerwatu”. Konflikt w Kuwejcie w 1990 r. jeszcze bardziej unaocznił realny układ sił. Okazało się z całą wyrazistością, że Europa nie jest samodzielnym graczem polityki światowej i jedynie Waszyngton dysponuje wystarczającym potencjałem militarnym, dyplomatycznym, politycznym i ekonomicznym do pełnienia roli strażnika światowego rezerwatu. Demokratyczne państwa Północy, które potrzebują stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa, uznają prymat Ameryki, która tym samym staje się odpowiedzialna za funkcjonowanie całego systemu.
Nowa sytuacja wymagała nowej doktryny. Nie przypadkiem została ona ogłoszona przy okazji pierwszego kryzysu irakijskiego, w sytuacji gdy Moskwa utraciła status supermocarstwa, a Europa unaoczniła swą słabość na globalnej arenie. Po aneksji przez irakijskiego dyktatora Saddama Husajna Kuwejtu, jako dziewiętnastej prowincji Iraku, 30 października 1990 roku, prezydent Bush oświadczył, że „ONZ może pomóc, by zajaśniał nowy dzień... nowy porządek świata”. W listopadzie tego samego roku, w Pradze, stwierdził, że „kryzys w Zatoce Perskiej stworzył historyczną okazję wszystkim narodom do wykucia nowego porządku świata”. W oficjalnym przemówieniu, wygłoszonym w USA, wspomniał o „długo oczekiwanej obietnicy nowego porządku świata”. A gdy przemawiał w stanie Georgia do rodzin żołnierzy, wysłanych do Zatoki Perskiej, zapewnił, że „nie ma miejsca dla bezprawnej agresji w Zatoce Perskiej, a także w nowym porządku świata, który pragniemy utworzyć”. Jego syn prezydent Bush junior w orędziu o stanie państwa wygłoszonym w Kongresie w styczniu 2003 odwoływał się do wolności jako naczelnej wartości amerykańskiej federacyjnej demokracji. Dał jasne przesłanie, na czym polega misja dziejowa USA. Podkreślał: „Wolność, którą tak wysoko sobie cenimy, nie jest darem Ameryki dla świata. Jest darem Boga dla ludzkości”.
Prezydent Bush senior w swoich przemówieniach de facto proklamował powstanie „Nowego Rzymu”. Według Roberta Strausz - Hume - długoletniego dyplomaty i znanego w USA rzecznika globalizmu - motywacja jest następująca: w związku ze wzrostem ekonomicznym i politycznym znaczenia krajów azjatyckich oraz wysokim przyrostem ludności w tej strefie następuje przesunięcie się centrum światowego w stronę Pacyfiku (nowe mare nostrum). Drugim czynnikiem jest fakt zwiększania się liczby krajów, które dysponują bronią atomową, co może oznaczać utratę kontroli nad tymi arsenałami przez dotychczasowe mocarstwa atomowe. W związku z tymi okolicznościami jedynym wyjściem dla Stanów Zjednoczonych, jako jeszcze najsilniejszego państwa świata, i z racji przywództwa w ONZ, jest wprowadzenie Nowego Porządku Świata (New World Order), który sankcjonowałby nową pozycję i rolę w świecie USA. {por. Robert Strausz-Hupe, The Ballance of Tomorrow, w: ORBIS, nr 36, 1992, s. 5 - 8} Dr Henry Kissinger, sekretarz stanu za prezydentury Nixona, w swoich licznych publikacjach i wypowiedziach, z kolei słusznie prognozował, że ostateczny kształt porządku światowego wyłoni się nie wcześniej niż w przyszłym stuleciu i to nie w pierwszych jego latach. Porządek ten będzie projekcją przeszłości, choć będzie też zawierał nowe, nieznane idee.
Tukidydes, wybitny historyk starożytnych Aten, już w V wieku przed Chrystusem w „Wojnie Peloponeskiej” dał klarowny i darwinistyczny wykład politycznego realizmu. Pisał: „sprawiedliwość w ludzkich stosunkach jest tylko wtedy momentem rozstrzygającym, jeśli po obu stronach równe siły mogą ją zagwarantować” gdyż „to silniejsi osiągają swe cele, a słabsi ustępują”. (Tukidydes, Wojna peloponeska, Warszawa 1988, s. 337) Jak zauważa Jadwiga Staniszkis ta zasada choć zaczerpnięta z dzieła sprzed 25 wieków nadal jest niezwykle aktualna i określa zasady „polityki mocy”. Jej sens polega na zobowiązaniach, jakie bierze na siebie silny ośrodek władzy, a te zasady są traktowane jako legitymowanie podstawy porządku ponadnarodowego. Takim zobowiązaniem może być wypełnianie misji dziejowej jak eksport liberalnej demokracji czy walka z terroryzmem, a wiąże się z uzasadnianiem konieczności rozszerzania strefy wpływów w imię geoekonomicznej i geopolitycznej stabilizacji. Sensem istnienia imperiów jest bowiem ekspansja, która jest imperatywem ich istnienia. Imperia nie tolerują „stref neutralnych”, co je zmusza do piętrowych i skomplikowanych sieci relacji między nimi a państwami pozostającymi w obszarze ich zainteresowania. Szukają wewnętrznej racjonalizacji, uzasadnienia i legitymizacji ekspansji jako naczelnej zasady działania stosując odmienne standardy dla słabszych państw. (Jadwiga Staniszkis, Władza globalizacji, Warszawa 2003, s. 151 - 152)
Cywilizacyjna misja Stanów Zjednoczonych wpisuje się w logikę działania imperium. Jest uzasadniania racjami moralnymi, odpowiedzialnością za losy świata, a swe żywotne siły czerpie z idei federacji, która jest podstawą demokracji amerykańskiej. Podobne zasady, aczkolwiek inne motywacje, określały funkcjonowanie Związku Sowieckiego. O ironio, „doktryna Breżniewa” - która obowiązywała do 1987 roku - nakładała na „światową ojczyznę proletariatu” obowiązek bronienia zdobyczy rewolucji i socjalizmu w Europie Środkowo-Wschodniej przed „imperializmem amerykańskim”… Imperia lubią się powoływać na wolność jako ideę nadrzędną, choć nieraz zabierają tę wolność w imię „wyższych racji”. Nowy Porządek Świata proklamowany przez prezydenta Busha seniora jest kwintesencją misyjnej tożsamości amerykańskiej federacji. Przy czym realną władzą nie dysponuje centrum rządzenia, lecz logika globalna i „globalna ekonomiczno-polityczna totalność”.
Globalizacja terroryzmu
Znane jest chińskie porzekadło - „obyś żył w ciekawych czasach”. Obejmując urząd prezydencki w 1981 roku Prezydent Reagan stwierdził, że jednym z najważniejszych celów jego prezydentury będzie pokonanie i zniszczenie „Imperium Zła” (Empire of Evil). Chodziło mu oczywiście o Związek Radziecki. Wniosek prosty, że stojące po przeciwległej stronie barykady Stany Zjednoczone miały być oczywiście „Imperium Dobra”. Marzenie Reagana spełniło się - „Imperium Zła” legło w gruzach. Ale czy rzeczywiście zostało pokonane przez „Imperium Dobra”?
Upadek komunizmu nie oznaczał bowiem końca problemów. Rozebranie Muru Berlińskiego, wcale nie rozwiązało takich bolączek jak: podział na biednych i bogatych, zadłużenie krajów rozwijających się, hegemonizm polityczny, walka o podział sfer wpływów, nienawiść religijna, waśnie narodowe, zbrodnicze ideologie, szalone separatyzmy, terroryzm.
A przecież dekada lat dziewięćdziesiątych XX wieku miała być epoką powszechnego rozwoju, dobrobytu i budowy nowego lepszego świata. Jednak priorytety logiki geopolitycznej nadal warunkują punkt widzenia i generują nowe napięcia. Zmiana zimnowojennej zasady podziału, która nakręcała koniunkturę i bazując na różnicy potencjału wyzwalała energię, na postzimnowojenną zasadę integracji, ma swoją cenę. Oznacza bowiem, w imię walki o coraz większe korzyści, dywersyfikację solidarności krajów wysokorozwiniętych i odejście od cementowanego strachem przed „Imperium Zła” sojuszu „wolnego świata”. Innymi słowy w logice podziału - paradoksalnie! - tkwiły potężne instrumenty napędowe, które w epoce integracji wytraciły swoją pierwotną dynamikę.
Edward N. Luttwak, amerykański ekonomista i twórca pojęcia „turbokapitalizm”, określającego reguły gry w rzeczywistości globalnego wolnego rynku, poczynił cierpką i nie poprawną politycznie uwagę. „Prezydenci i premierzy - pisał - ministrowie finansów i prezesi banków centralnych, eksperci i publicyści, którzy od dawna gratulują sobie nawzajem cudów międzynarodowej, tzw. zachodniej gospodarki, nigdy nie zastanawiali się, jak wielka była przez całe lata pomoc Moskwy dla ich pomyślnej współpracy ekonomicznej. Z całym szacunkiem dla osiągnięć dwóch pokoleń ekspertów, bankierów, zagranicznej służby państwowej, dyplomatów i polityków, trzeba stwierdzić, że ich godna podziwu współpraca ekonomiczna była w głównej mierze produktem ubocznym geopolitycznej konfrontacji ze Związkiem Sowieckim. Zimna wojna dopiero się skończyła, a już pojawiły się pierwsze oznaki tego, jak boleśnie jej brak. Aktualnym wyzwaniem jest utrzymanie tego, co w istocie jest światowym sojuszem, ale dziś już bez pomocy potężnej solidarności zrodzonej ze strachu przed wspólnym wrogiem”. (Edward Luttwak, Turbokapitalizm, Wrocław 2000, s. 180)
Amerykański ekonomista pisał swoją książkę u schyłku lat dziewięćdziesiątych. Zbrodniczy zamach terrorystyczny na dwie wieże World Trade Centre (WTC) w Nowym Jorku z 11 września 2001 r. dał impuls do nowej konfrontacji, tym razem pomiędzy „wolnym światem” a światowym terroryzmem. Został uznany za początek XXI wieku, tak jak zamach na arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie 28 czerwca 1914 r. (który był bezpośrednią przyczyną wybuchu I wojny światowej), jest traktowany jako polityczny początek XX wieku.
W chwili, kiedy kolejne żywe Boeingi-rakiety uderzały w Światowe Centum Handlu oraz Pentagon, grzebiąc tysiące ludzi, a wszystko to odbywało się - dzięki kamerom telewizyjnym - na oczach setek milionów, jak w złym śnie, jeszcze nie było wiadomo czy to kolejna hollywódzka superprodukcja z gatunku political horror fiction, czy realne koszmarne wydarzenie. Czy ukształtowany w naszym kręgu kulturowym pilot, wiedząc, że po chwili i tak umrze, dałby się zmusić do skierowania samolotu z pasażerami na gmach pełen ludzi?
Zniszczenie dwóch wież Światowego Centrum Handlu odkryło kolejną twarz współczesności - globalizację terroryzmu. Zachód dostrzegł swoją bezbronność i bezbronność najsilniejszego państwa świata. Między tylko rokiem 1995 a 2000 miało miejsce 2100 ataków terrorystycznych na świecie, ale jedynie 15 z nich na terenie USA. W tym sensie to, co się wydarzyło 11 września, było pewnym novum. (Nial Ferguson, 2011, New York Times Magazine, 02.12.2001) Łatwość, z jaką terroryści dokonali hekatomby, używając prościutkich sposobów - była porażająca. Opinia publiczna krajów najbogatszych zdała sobie przy okazji sprawę, że nie trzeba porywać jumbo jetów czy odpalać rakiet - technika masowej zagłady jest już perfekcyjna: jedna kapsułka broni bakteriologicznej nowej generacji może wytrzebić ludność całej dzielnicy, a mieszcząca się w dyplomatce minibomba atomowa, zniszczyć całą metropolię. I o paradoksie, jako znakomite źródło inspiracji dla terrorystów przygotowujących krwawe scenariusze, może posłużyć, amerykańskie kino katastroficzne.
Tragiczne żniwo śmierci - w symbolu bogactwa Ameryki i globalizacji, jakie stanowiło WTC - było niewątpliwie pochodną roli USA w świecie. Środowiska lewicujących intelektualistów Zachodu, podobnie jak wielu polityków krajów III Świata, winią Amerykanów za politykę eksploatacji, hegemonii i uzależniania słabszych narodów, popieranie działań Izraela przeciwko Palestyńczykom, postępowanie wojsk amerykańskich w Somalii i innych krajach. Edgar Morin, francuski filozof i socjolog, niegdysiejszy komunista, powiada: „Jest rzeczą psychologicznie usprawiedliwioną, że triumfujący i dominujący bogacz jest uważany za tego, kto ponosi odpowiedzialność. Nie wystarczy powiedzieć, że niesłuszne jest oskarżanie Stanów Zjednoczonych. Problemem jest pycha Ameryki, jej spontaniczna, naturalna arogancja, jej nieświadomość, jaką funkcję pełni w świecie. Obecna próba może być dla niej okazją do refleksji, lecz należy jej w tym pomóc, zamiast powtarzać, że Ameryka ma zawsze rację”. (cyt. za: Bernard Guetta, Rozmowa nad przepaścią, Gazeta Wyborcza, 16.11.2001) Faktycznie, największym zagrożeniem dla pozycji Stanów Zjednoczonych w polityce światowej jest poczucie wyższości skłaniające do lekceważenia opinii i interesów partnerów. Pewne symptomy tej postawy już są widoczne.
Nie tylko w Europie Zachodniej, ale także w Stanach Zjednoczonych, komentowano zamach terrorystyczny - o który został oskarżony Osama Bin Laden i jego organizacja Al-Quaida - w kontekście oporu przed polityczną, ekonomiczną i militarną ekspansją USA. Atak przedstawiano jako reakcję świata islamskiego na macdonaldyzację kultury, terror Hollywood, Disneya i MTV. Wielu polityków, myślicieli i komentatorów, inspirowanych książką Samuela Huntingtona „Zderzenie cywilizacji”, mówi o nieuniknionej konfrontacji między Zachodem a światem Islamu. 11 września miałby być koronnym dowodem na potwierdzenie tej hipotezy.
Dźihad kontra oświecenie
Lecz mamy do czynienia z choroba bardzo skomplikowaną, i proste diagnozy nie wyjaśniają problemu. Cywilizacje na przestrzeni stuleci ścierały się z sobą, nieraz nawet bardzo krwawo, ale też kooperowały i przenikały się wzajemnie. Starcia między cywilizacjami bywały szczególnie intensywne na terenach, na których dochodzi do bezpośredniego ich zetknięcia: konflikty obserwujemy na Bałkanach, w Kaszmirze czy w azjatyckich republikach poradzieckich. Nowy Jork, który sam w sobie jest tyglem różnych kultur i tradycji cywilizacyjnych, nie został jednak zaatakowany przez ludzi mieszkających w tej metropolii, ale przez przyjezdnych z odległych o tysiące kilometrów krajów, którzy najprawdopodobniej nie spotykali na co dzień Amerykanów i nie stykali się z obcą i nienawistną im rzeczywistością Zachodu, aczkolwiek mogli doświadczać jej skutków.
Napięcia i wstrząsy pomiędzy etnicznymi czy religijnymi grupami nie zawsze są wynikiem jakiegoś dwubiegunowego podziału świata. Jak niedawno na Bałkanach (gdzie sprzymierzeńcami "Zachodu" byli muzułmanie), bierze się ze zwycięskiej ostatnio w świecie tendencji do politycznej fragmentaryzacji, ruchu odśrodkowego, dzielenia się w imię suwerenności czy religijnych przekonań. Wojna cywilizacji - uważa Nial Ferguson - będzie się toczyć nie na polach bitew, ale na ulicach wielokulturowych miast, jak Sarajewo albo Bradford w Anglii, gdzie doszło do gwałtownych zamieszek na tle rasowym. To jeden z paradoksów politycznej deglobalizacji świata w czasach jego ekonomicznej i kulturalnej globalizacji. (Nial Ferguson, 2011, New York Times Magazine, 02.12.2001)
Islam nie jest jednolity. Osama ben Laden, saudyjski multimilioner, okrzyknięty „terrorystą wszechczasów”, był swego czasu wyszkolony i wspierany przez służby specjalne USA. Współpracował z administracją amerykańską w Afganistanie, wspierając mudżahedżinów w ich walce z okupantem sowieckim. Potępiając bezbożną Amerykę, nie stawia sobie za cel jej nawrócenie, ani unicestwienie. „Wojna ze Stanami Zjednoczonymi nie jest celem samym w sobie, ale raczej instrumentem nakierowanym na podtrzymanie i rozkwit islamskiego ekstremizmu pośród wierzących, albo mówiąc krótko, Ameryka została wciągnięta do cudzej wojny domowej. Między prawdziwymi muzułmanami, pragnącymi ustanowić umma, uniwersalną wspólnotę religijną opartą na prawach szariatu, a państwami zachodnimi i islamskimi, które korzystają ze wsparcia Zachodu - jak głosi ben Laden - rozciąga się przepaść. Atakując cele w Ameryce i spodziewając się kontruderzenia, terroryści chcieli doprowadzić do polaryzacji islamskiego świata: na tych, którzy są za ustanowieniem umma, i na reżimy będące w sojuszu z USA, a to miałoby przyspieszyć wybuch rewolucji na ziemiach arabskich, przede wszystkim w Arabii Saudyjskiej.
Celem Al - Quaidy jest podważenie legitymacji istniejących reżimów muzułmańskich, a z czasem zaprowadzenie uniwersalnego porządku religijnego. Atakując powszechnego w świecie islamu wroga, jakim jest Ameryka, ben Laden łączy wszystkie ruchy radykalne i w ten sposób zostaje wzmocniona i podtrzymana kolektywna wiara, że umma jest rzeczywistą polityczną wspólnotą. Taktyka ta jest skuteczna, powiadają analitycy, ponieważ radykalny islam w wielu krajach został politycznie i policyjnie wdeptany w ziemię, a teraz dzięki Al - Quaidzie zyskał nowego przywódcę, nowe siły i jasnego wroga”. (Paweł Śpiewak, wojna, wojna, ale... z kim, Nowa Res Publica, nar 4, 2002) I rzeczywiście, w czerwcu 2002 r. świat obiegła informacja, że Al - Quaida nawiązała ścisłą współpracę logistyczną, operacyjną i wykonawcza z Hamasem, mającym siedzibę w Libanie. Do tej pory taki sojusz był niemożliwy, gdyż jedna organizacja miała oblicze sunnickie, druga szyickie, a więc połączyły we wspólnym działaniu swoje wysiłki rywalizujące dotąd ze sobą odłamy islamu.
W świetle tej refleksji mielibyśmy do czynienia ze zderzeniem Pax Americana przekształcającym się w Pax Civilitatis, a ummą. Chodzi o uniwersalizm islamu, który przekłada się też na hasła uniwersalistyczne zwolenników terroryzmu wykorzystujących motywacje religijną do celów politycznych. W "Koranie" zapisana jest konieczność rozszerzania islamu na cały świat za pomocą dżihadu , który obecnie stał się synonimem „świętej wojny”. Ten właśnie zapis w połączeniu z radykalnymi hasłami rewolucji islamskiej jest używany do uzasadnienia fanatyzmu rzekomo inspirowanego przesłankami koranicznymi. Ekstremiści wierzą, że pewnego dnia granice między państwami zostaną zniesione, a wszyscy muzułmanie zamieszkają w jednej wspólnocie politycznej oddanej służbie Bogu. Obecnie priorytetem nie jest likwidacja granic, ale wprowadzenie szariatu i zlikwidowanie praw świeckich. Ekstremiści stanowią jednak jedynie znikomą choć niezaprzeczalnie rzucającą się w oczy mniejszość wśród wielu ruchów i ugrupowań współczesnego islamu.
Islamski uniwersalizm stoi w ideowej (co nie jest tożsame z polityczną) sprzeczności zarówno z europejską koncepcją państwa, jak i z ruchami nacjonalistycznymi takimi, jakie reprezentuje na przykład palestyński Hamas. Nacjonalizm w tej perspektywie jest idolatrią (bałwochwalstwem) i dzieli umma, a na miejsce szariatu wprowadza etniczną dumę. Jednak do powstania ruchów fundamentalistycznych, do których odwołują się terroryści, przyczynił się poniekąd Zachód i spuścizna kolonializmu wraz z oświeceniową koncepcja państwa świeckiego, całkowicie obca wschodniemu stylowi myślenia, państwa, w którym czym innym jest prawo, czym innym wiara. Stąd wśród muzułmanów pojawiły się opór i wiara w ostateczne zwycięstwo islamu oraz wyzwolenie spod obcego jarzma. Jedni wierzyli w przyjście mahdiego, wybawiciela, który położy kres opresji, inni wskazywali na konieczność współpracy wszystkich muzułmanów dla osiągnięcia wspólnego celu. Kolonializm w tradycyjnym wydaniu przeszedł do historii, lecz w uzyskujących własną państwowość krajach muzułmańskich pojawiały się problemy ery postkolonialnej: zniszczone gospodarki, w znacznym stopniu wyeksploatowane bogactwa naturalne, brak lokalnych elit politycznych i stopniowe popadanie w zależność ekonomiczną od państw zachodnich. Pojawił się klimat do narodzin idei Zachodu jako Wielkiego Szatana z jego państwem świeckim, a więc bezbożnym. Zaczął rodzić się fundamentalizm. (por. Sergiusz Sidorowicz, Na tropach fundamentalizmu, Wiedza i życie. Archiwum 1996 - 2001, www.wiedzaizycie.pl)
Nie bez znaczenia jest czynnik ekonomiczny. Jak to ze swadą wyraził, Eric le Boucher, ceniony francuski komentator, od ponad półwiecza zdawało się, że kraje bogate są poza wojną i nie dotyczą ich nieszczęścia nękające inne ludy: "Kraje afrykańskie pogrążyły się w chaosie? No to co z tego, machną ręką na Wall Street (...) Stany Zjednoczone, Europa, Japonia i kraje z nimi bezpośrednio związane cieszą się pokojem od pięćdziesięciu lat i one stanowią 90 proc. gospodarki światowej. To, co się działo z pozostałymi 10 proc., cynicznie, lecz też i obiektywnie pozbawione było znaczenia". Jednak od 11 września jest już jasne, że "nie można rozłupać planety na dwie hermetycznie zasklepione części - bogatą i chronioną przez tarczę antyrakietową oraz tę pogrążoną (tym dla niej gorzej) w swych wojnach i archaizmach". (Eric La Boucher, Ce jour qui fut un tournant dans la mondialisation, Le Monde, 24.01.2001.) Jak to jednak uczynić, w sytuacji gdy współczesny świat już został podzielony się dwudziesto procentową mniejszość beneficjentów obecnego układu i osiemdziesięcio procentową większość odrzuconych i zmarginalizowanych?
Krucjata antyterrorystyczna
Atak na WTC stanowi punkt zwrotny dla tworzenia nowego ładu światowego. Tak jak atak Japończyków na Pearl Harbour 7 grudnia 1941, który był ogromnym szokiem dla Amerykanów, lecz spowodował przystąpienie USA do II wojny światowej, co zasadniczo wpłynęło na losy świata, tak atak na World Trade Center, przejdzie do historii jako kolejny etap tworzenia New World Order. Po 11 września, w polityce USA, pojawił się szczególny priorytet na najbliższe lata: walka z terroryzmem. Jego efektem była między innymi wojna w 1982 roku z Talibami w Afganistanie, której propagandowym celem było bezpieczeństwo Amerykanów we własnym domu. Skuteczne użycie siły w Afganistanie i szerokie poparcie dla tej akcji przez Rosję, Chiny, Japonię i kraje europejskie umocniło pozycję USA jako przywódcy świata.
Znany polski politolog, Jacek Czaputowicz, z katedry Bezpieczeństwa Międzynarodowego SGH, w swojej analizie „Świat po 11 września” podkreślił, że zasadnicze pytanie dotyczy podmiotu działań podjętych po 11 września 2001 r.: czy są one prowadzone raczej przez Stany Zjednoczone, czy też przez społeczność międzynarodową . W Stanach Zjednoczonych uwidoczniły się dwa stanowiska: unilateralistyczne i internacjonalistyczne. Według pierwszego, działania międzynarodowe towarzyszące wojnie w Afganistanie i sama wojna jest prowadzona „ o przetrwanie”, w obronie społeczeństwa amerykańskiego. Koalicja antyterrorystyczna jest w rzeczywistości kamuflażem, maskującym jednostronny charakter akcji amerykańskiej, której celem jest zarówno zapewnienie bezpieczeństwa, jak i zagwarantowanie przywództwa w świecie. Stany Zjednoczone raczej narzucają skalę i zakres działania innym, niż je konsultują i są zdeterminowane: gdyby koalicja nie powstała i tak podjęłyby działania jednostronnie, bez oglądania się na sojuszników. Podłożem takiego podejścia jest mesjanistyczne przekonanie, że realizacja ideałów i wartości wyznawanych przez Amerykanów przyczynia się do powstania większego dobra wspólnego na całym świecie. Stany Zjednoczone tworzą bowiem supermocarstwo nowego typu, mające absolutną przewagę w czterech dziedzinach: militarnej, gospodarczej, technologii i kultury . Korzenie tego stanowiska tkwią w realistycznej wizji świata i strategii prymatu, która zakłada hegemonistyczny charakter porządku światowego, a tym hegemonem mają być oczywiście Stany Zjednoczone. (Jacek Czaputowicz, Stosunki międzynarodowe po 11 września, w: Polska w Europie, nr 3(37) 2001, s. 9 - 14)
W koncepcji internacjonalistycznej, atak terrorystyczny na World Trade Center był atakiem na cały świat zachodni, którego Stany Zjednoczone są czołowym, ale przecie nie jedynym przedstawicielem. Zwolennicy tego stanowiska nadają duże znaczenie koalicji antyterrorystycznej: operacja antyterrorystyczna w Afganistanie oraz utworzenie - choć z pewnymi oporami - sojuszu przeciw Saddamowi w Iraku, nie stanowi bowiem jednorazowej akcji militarnej, ma długofalowy charakter i poza zniszczeniem al-Qaidy (Bazy) dotyczy wielu innych organizacji terrorystycznych. Koalicja dąży do realizacji szerszych celów, m.in. do zapewnienia przestrzegania prawa międzynarodowego przez wszystkich członków społeczności międzynarodowej. Istotną rolę do spełnienia, w świetle koncepcji internacjonalistycznej, mają państwa sojusznicze oraz instytucje wielostronne, w tym Organizacja Narodów Zjednoczonych i Sojusz Północnoatlantycki. Udzielone przez te państwa i organizacje poparcie dla amerykańskich działań ma znaczący wymiar moralny, którego istota sprowadza się do akceptacji tych działań przez społeczność międzynarodową. Zaangażowanie militarne uwzględniając przewagę amerykańskiego potencjału militarnego ma tu drugorzędne znaczenie.
Korzenie stanowiska internacjonalistycznego tkwią w liberalnej wizji świata i koncepcji bezpieczeństwa zbiorowego. Dla Stanów Zjednoczonych poparcie akcji przeciwko terroryzmowi międzynarodowemu stało się zarazem ważnym kryterium oceny państw. Prezydent George W. Bush przyjął zasadę: kto nie z nami, ten jest przeciwko nam. W przemówieniu do Kongresu ostrzegał: „każde państwo w każdym regionie musi podjąć decyzję: albo będzie z nami, albo z terrorystami". Inne, do niedawna istotne sprawy, takie jak wewnętrzny system poszczególnych państw czy stopień respektowania praw człowieka, nie mają obecnie większego znaczenia. „Wojna z terroryzmem” jest tej chwili priorytetem. Pakistan, który jest rządzony niedemokratycznie, wręcz autorytarnie przez generała Perveza Muszarrafa jest cennym sojusznikiem, podobnie ma się sprawa z Rosją i Chinami, które są dalekie od przestrzegania praw człowieka, ale zadeklarowały poparcie dla działań amerykańskich. Liczy się bowiem wsparcie polityczne w krucjacie antyterrorystycznej. Tym samym Osama bin Laden odniósł skutek odwrotny do zamierzonego: zwalczając globalizm utożsamiany ze Stanami Zjednoczonymi, wydatnie przyczynił się do jej wzmocnienia. (Jacek Czaputowicz, Stosunki międzynarodowe po 11 września, w Polska w Europie, nr 3 (37) 2001, s. 9 - 14)
W swoim pierwszym orędziu o stanie państwa, wygłoszonym w Kongresie 30 styczna 2002 r., prezydent George W. Bush ostrzegł, że operacja w Afganistanie, to dopiero początek wojny Ameryki z terroryzmem. Jako potencjalne cele kolejnych ataków USA, prezydent podał trzy państwa wchodzące w skład - nazwanej tak przez niego - "osi zła" (Axis of Evil), czyli Irak, Koreę Północną i Iran. - „W chwili, gdy się tutaj zbieramy, nasz kraj jest w stanie wojny, nasza gospodarka jest w recesji, a cały cywilizowany świat stoi w obliczu bezprecedensowego zagrożenia. Mimo to nasze państwo nigdy nie było tak silne, jak teraz” - powiedział prezydent Bush w swoim orędziu. Dodał - „Wojnę wygramy, recesję pokonamy”.
Wystąpienie prezydenta odbiło się ogromny echem w świecie i wywołało również ożywioną dyskusję w samych Stanach Zjednoczonych. Pojawiły się rozważania semantyczne, jak należy rozumieć sformułowanie „oś”: czy wymienione przez Busha kraje ściśle ze sobą współdziałają i czy faktycznie są połączone wspólną osią. Dowodów współpracy i koordynacji jednak nie przedstawiono. Faktem jest natomiast przeświadczenie, że właśnie te kraje znajdują się poza kontrolą amerykańską, mogą stworzyć broń masowej zagłady i mogą ją udostępnić terrorystom. A zatem są potencjalnym zagrożeniem dla świata i dla Ameryki w ciągu najbliższych kilku lat. Problem polega jednak na tym, że bronią atomową obecnie, oraz potencjalnie w perspektywie kilku lat, dysponuje lub może dysponować poza uznanymi za „oś zła” kilka innych krajów. Między innymi: Brazylia, Indie, Izrael, Japonia, Korea Południowa, Pakistan. Istnieje więc duże niebezpieczeństwo pojawienia się takiej broni w innych częściach świata, a perspektywa dostępu do niej przez wrogie USA kraje islamskie staje się coraz bardziej realna. Odwołując się do metafory o „wielkiej szachownicy” Zbigniewa Brzezińskiego, Paul Bracken ujmuje sytuację równie obrazowo: „Wyposażone w broń masowego rażenia poszczególne figury stają się szybko coraz mocniejsze. Skoro pionki zaczynają mieć zasięg skoczków i wież, szachownica się kurczy. Strefy poprzednio nie mające ze sobą nic wspólnego, są teraz ściśle powiązane, co sprawia, że mocarstwu, którego siły są rozproszone na ogromnym obszarze, trudno jest osiągnąć przewagę lokalną”. (Paul Bracken, Pożar na Wschodzie, Warszawa 2000, s. 50)
27 marca 2003 roku wybuchła tak zwana druga wojna w Zatoce. Gdy Amerykanie przystępowali do ataku na Irak twierdzili, że wojna jest niezbędna, bo Saddam Husajn zgromadził zapasy broni masowego rażenia, jest bliski ukończenia bomby atomowej, wspiera bin Ladena a ludność Iraku czeka tylko na wyzwolenie i utworzenie państwa demokratycznego. Mimo apeli Jana Pawła II o stosowanie metod politycznych, a nie militarnych wojska amerykańskie i sprzymierzonych, w tym polskie, uderzyły. Wojna została wygrana szybko, lecz jej efekty są wątpliwe: ogrom śmierci, cierpień i zniszczenia, broni masowego rażenia nie odnaleziono, co podważyło wiarygodność Amerykanów, naruszono równowagę w całym regionie, sytuacja w powojennym Iraku jest skomplikowana. W całym państwie pozbawionym silnej władzy panuje anarchia, terroryzm, dochodzi do zamieszek i masowych rabunków. Motywowane „szlachetne” cele wojny i intencje „wyzwolicieli”, wzbudzają powszechną krytykę na świecie. Czy chodziło o pokój, sprawiedliwość i demokrację, czy o ropę, demonstrację siły, interesy sojuszników USA w regionie?
Moskwa wraca do gry
Tragedia 11 września dała zatem nowe zasadnicze bodźce do zintensyfikowania tworzenia New World Order i politycznej ofensywy Stanów Zjednoczonych. Prezydent George W. Bush junior doszedł do władzy jesienią 2000 r. pod hasłem osłonięcia Ameryki tarczą antynuklearną. Zapewniał, że Amerykanie będą się czuli bezpiecznie i będą skutecznie chronili "swój sposób życia". Zapowiadał budowę tarczy antyrakietowej, która miałaby przywrócić i zapewnić militarną przewagę Ameryki w świecie.
Przewaga ta miałaby szczególne znaczenie wobec Chin, Rosji i krajów islamskich. System antyrakietowy bardzo wydanie wzmacniałby status jedynego supermocarstwa dla Stanów Zjednoczonych i dystansowałby te kraje w stosunku do Ameryki. Dysponując znacząca przewagą technologiczną w uzbrojeniu, USA mogłoby z mniejszym oporem umacniać swoje władztwo w systemie globalnym, zarówno w wymiarze ekonomicznym jaki i geostrategicznym. Atak na WTC odegrał zatem rolę katalizatora nowych stosunków międzynarodowych: wykrystalizował nowy podział świata i dostarczył znakomitego alibi do rozkręcenia programów zbrojeniowych, które z kolei ożywiają koniunkturę gospodarczą.
Zanim wybuchła druga wojna iracka, w połowie 2002 prace nad systemem obrony antyrakietowej (NMD) nabrały tempa, co było możliwe dzięki wygaśnięciu układu o systemach obrony przeciwrakietowej (ABM) z 1972 r. O jednostronnym wycofaniu się z ABM, Waszyngton poinformował Moskwę 13 grudnia 2001 r. Układ, podpisany 30 lat temu, przez prezydenta Nixona i przywódcę ZSRR Breżniewa, był podstawą stabilizacji w okresie zimnej wojny. Zakaz systemów obronnych odstraszał oba państwa od użycia broni atomowej, które groziło wzajemnym unicestwieniem.
Administracja Busha uznała, że układ ABM zrobił się anachroniczny i nie odpowiada obecnym realiom. Równowaga sił jest fikcją, więc uznano, że USA i Rosja nie są już w stanie „zimnej wojny”, w czasie której został podpisany układ ABM. Artykuł 5 ABM - podstawy zimnowojennego odstraszania nuklearnego - zabraniał nie tylko rozmieszczania, ale i rozbudowy oraz testowania systemów obrony antyrakietowej umieszczonych na morzu, ziemi, w przestrzeni powietrznej i kosmicznej.
Opór Rosji przeciw NMD słabł w wyniku stanowczości Busha i ostatecznie ustąpił w rezultacie radykalnego ocieplenia stosunków rosyjsko-amerykańskich po 11 września, kiedy prezydent Putin zaoferował Waszyngtonowi współpracę w walce z terroryzmem. W geście poparcia Putina, USA zgodziły się na zawarcie w znacznej mierze symbolicznego dla Pentagonu układu o redukcji arsenałów nuklearnych po obu stronach o dwie trzecie, podpisanego przez Busha i rosyjskiego prezydenta w Moskwie 25 maja 2002 r. Było to niezwykle ważne dla Kremla, gdyż Rosja nie była w stanie finansować konserwacji i modernizacji potężnych zapasów broni atomowej, które stanowiły pozostałość zimnowojennego wyścigu zbrojeń.
W rozdziale dotyczącym współpracy politycznej Moskwa i Waszyngton ustaliły, że "występują jako sojusznicy" w walce przeciwko międzynarodowemu terroryzmowi. W akapitach dotyczących przyszłych stosunków między NATO a Moskwą wyrażono pogląd, że "w ramach Rady Rosja-NATO (która została powołana kilka dni później pod koniec maja 2002 r. w Rzymie), Rosja i państwa członkowskie NATO będą działać jako równi partnerzy". W spornej kwestii amerykańskich planów budowy tarczy antyrakietowej, Rosja nie tylko nie zaznaczyła różnicy zdań, ale zgodziła się na "wymianę informacji związanych z programami przeciwrakietowymi" i powołanie "wspólnego centrum wymiany danych na temat systemów wczesnego ostrzegania".
W sprawach gospodarczych oba kraje zapowiedziały dążenie do "dalszego pogłębienia integracji Rosji z gospodarką światową, której Rosja jest jednym z czołowych uczestników". Stany Zjednoczone poparły przy tym Moskwę w jej staraniach o członkostwo w Światowej Organizacji Handlu (WTO). Przedstawiciele rosyjskich resortów wyrażali nadzieję, że głównymi korzyściami ze zbliżenia amerykańsko-rosyjskiego będą korzyści gospodarcze.
Jeżeli wydarzenia 11 września ukierunkowały formowanie nowego ładu światowego, to o jego kształcie rozstrzygnie miejsce, jakie zajmie w nim Moskwa. Choć Rosja pozostaje gospodarczym karłem, ma wciąż znaczny potencjał militarny. Wartości jej położenia geopolitycznego nie sposób przecenić: jest jedynym obok USA mocarstwem obecnym zarazem w rejonie Atlantyku, jak i Pacyfiku. Wielokrotnie wykazała zdolność błyskawicznej odnowy zasobów ludzkich i materiałowych. Mimo utraty supermocarstwowej pozycji umie poruszać się w wielkim świecie władzy. Jej politycy myślą strategicznie i potrafią wykorzystać sprzyjająca koniunkturę. Czy Kreml będzie odgrywał we współczesnym świecie rolę pierwszoplanową czy drugorzędną, nie zależy jedynie od kierunku kursu politycznego Kremla, ale także od oczekiwań, jakie wobec Rosji ujawnią USA i UE. (por. Antoni Z. Kamiński, Nowy ład światowy, Rzeczpospolita, 23.03.2002)
Kluczowym pytaniem polityki rosyjskiej jest kwestia relacji do świata zewnętrznego, w tym zwłaszcza do Zachodu, który w ujęciu „tradycjonalistycznym” był traktowany jako główny przeciwnik. Celem „okcydentalistów” („tradycjonalistów”) była i jest destabilizacja świata zachodniego, zakwestionowanie NATO oraz przynajmniej odzyskanie pełnej kontroli nad terenami b. ZSRR. Wielu rosyjskich polityków i znacząca część obywateli jest przekonana, że Rosji należy się wolna ręka w Czeczeni, powstrzymanie ekspansji Sojuszu Atlantyckiego na Wschód, rezygnacja z budowy systemy antyrakietowego NMD oraz uznanie Azji Środkowej, Kaukazu i Ukrainy za wyłączną strefę wpływów Kremla. W rosyjskiej myśli imperialnej bardzo silnie zakorzenione jest przekonanie, że bez Kijowa, Moskwa jest „niepełnym” mocarstwem.
„Opcja zachodnia” zakłada zbliżenie z Ameryką. Oparta jest na przekonaniu, że współpraca z Zachodem leży w żywotnym interesie Moskwy, bo miejsce Rosji jest na Zachodzie. Przejmując władze na Kremlu Władimir Putin obiecał Rosjanom, że odbuduje i przekształci ich pogrążoną w „Wielkiej Smucie” ojczyznę w państwo, z którego znowu będą mogli być dumni. Tradycjonalizm i opcja zachodnia stanowią dwie taktycznie zróżnicowane drogi, które jednak prowadzą do tego samego strategicznego celu: odbudowy pozycji Rosji w świecie na miarę aspiracji jej obywateli.
Wybierając po 11 września „opcje zachodnią” Putin co prawda postąpił wyraźnie wbrew oczekiwaniom opinii publicznej. Lecz jego rozumowanie było logiczne i proste: skoro po ataku na WTC krystalizują się zasady nowego porządku światowego, to w interesie Rosji jest odgrywanie aktywnej roli w tym procesie, by zagwarantować sobie odpowiednie miejsce w nowym układzie. Zdawał sobie doskonale sprawę, że kontynuacja „tradycjonalistycznego” kierunku polityki grozi Rosji marginalizacją. Tym bardziej, że to Ameryce zaczęło zależeć na współpracy z Rosją, bez której „krucjata antyterrorystyczna” byłaby wyraźnie stępiona. Udział w konflikcie o zasięgu światowym po stronie Zachodu również pozytywnie wpłynie na przyspieszenie transformacji systemowej i na rozwój gospodarczy. Poza tym rozwiązuje trudne „problemy wewnętrzne” bo walka z terroryzmem uzasadnia rosyjskie działania w Czeczenii. W ten sposób Moskwa uzyska to, o czym Gorbaczow i Jelcyn mogli jedynie marzyć. Im większa będzie skala oraz natężenie konfliktu - i im dłużej będzie on trwał - tym lepiej dla Rosji, gdyż tym większe będą polityczne, ekonomiczne i militarne korzyści wynikające ze współpracy.
Rosja w NATO
Zapotrzebowanie na duży kredyt zaufania dla Putina w Waszyngtonie było duże. Znamienna była „historyczna mowa” prezydenta Busha w Budestagu podczas jego wizyty w Niemczech 23 maja 2002 r., w której ogłosił „nową erę przyjaźni w stosunkach Zachodu z Rosją”. Apelował, by wszystkie europejskie demokracje budujące wspólnie z Ameryką "dom wolności" i sprawiedliwy, dostatni świat zdecydowanie powiedziały nie "wrogom wolności".
W swym przemówieniu amerykański prezydent mówił m.in.: „Nasza misja polega teraz na tym, abyśmy zachęcali naród rosyjski do szukania swej przyszłości w Europie i wspólnie z Ameryką. Rosja ma najlepszą szansę od 1917 r., by stać się członkiem rodziny europejskiej. Rosyjskie przemiany jeszcze się nie zakończyły, ich efekt nie jest pewny, ale mimo tych wyzwań Rosja zmierza w kierunku większej wolności - w polityce, w gospodarce. Ta wolność pomoże Rosji występować jako wielki i sprawiedliwy naród. Rosja żyjąca w pokoju ze wszystkimi sąsiadami i szanująca prawa mniejszości będzie mile widziana w całej Europie.
Zakładamy oto nowe partnerstwo amerykańsko-rosyjskie. Rosja udziela nam wielkiego wsparcia w walce z globalnym terroryzmem. (...) Ameryka i Europa muszą pozbyć się wszystkich podejrzeń wobec Rosji i dostrzec wspólne interesy. (...) Stare traktaty, które regulowały wrogość i utrzymywały równowagę strachu, straciły moc. Nowe umowy udowadniają, że Rosja i USA nie są już wrogami. (...) Wiele pokoleń uważało Rosję za wroga. Teraz strząsamy z nas ten cień i obejmujemy się przyjaźnie z nową, demokratyczną Rosją. Rozszerzymy NATO i wspólnie z Rosją wyjdziemy poza Europę, aby stawić czoło wspólnym wyzwaniom i naszej odpowiedzialności".
W koniunkturze światowej po 11 września udział Moskwy w koalicji antyterrorystycznej szybko przyniósł Rosji bardzo wymierne korzyści. Już rok po zamachu na WTC Rosja stała się największym eksporterem broni na świecie! Nastąpiło podniesienie stosunków tego kraju z Sojuszem Północnoatlantyckim na wyższy poziom instytucjonalny, ponad ramy Stałej Wspólnej Rady NATO Rosja. Dotychczasowa formuła „19+1" została zastąpiona formułą „20". Rozszerzenie NATO o państwa bałtyckie przestało być dla Moskwy zagrożeniem, współpraca z NATO, mająca dotąd charakter raczej pozorny, stała się priorytetem, otworzyły się przed Rosją horyzonty bliskiej współpracy z Unią Europejską. Sojusz Północnoatlantycki dopuszczając Rosję do współdecydowania uległ diametralnej zmianie, z sojuszu obronnego zmienił się w organizację polityczną. To pozwoliło Rosji na zmianę stosunku do NATO, gdyż kwestia rozszerzenia Sojuszu staje się w takiej perspektywie absolutnie drugorzędna. W takim klimacie politycznym rozszerzenie o następne państwa wydaje się przesądzone. Pozostaje tylko pytanie, jakie to będzie miało realne znaczenie. (por. Jacek Czaputowicz, Stosunki międzynarodowe po 11 września, w: Polska w Europie, nr 3 (37) 2001, s. 9 - 14)
28 maja 2002 r. w Pratica di Mare, bazie wojskowej pod Rzymem, został podpisany układ o zacieśnieniu współpracy między Rosją a NATO. Uczestnicy szczytu nie mieli wątpliwości, że deklaracja rzymska stanowi kamień milowy w dziejach stosunków między Wschodem a Zachodem. "Mamy za sobą 50 lat wrogości i 10 lat niepewności" - powiedział prezydent George Bush, który podkreślił, że Rosja też jest celem terrorystów. O trudnej historii - od wrogości do współpracy - mówił Władimir Putin. Jego zdaniem, nie ma alternatywy dla kooperacji Moskwy z Paktem, choć - jak zaznaczył - Rosja zawarła także inne wiążące układy, między innymi w ramach Wspólnoty Niepodległych Państw. "Zdajemy sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką bierzemy na siebie" - dodał rosyjski przywódca. Na mocy układu, NATO i Rosja powołały do życia nową wspólną radę, która w wybranych dziedzinach pozwoli Moskwie podejmować z 19 sojusznikami wspólne decyzje "jak równy z równym". Wielu polityków zachodnich nazwało wydarzenia 28 maja prawdziwym końcem "zimnej wojny".
Nowa Rada NATO-Rosja („20”) zastąpiła dotychczasową konsultacyjną Stałą Wspólną Radę NATO-Rosja („19 + 1”). Koncentruje się na uzgodnionych dziedzinach "będących przedmiotem wspólnego zainteresowania". Deklaracja 28 maja dopuszcza rozszerzenie tej współpracy za obopólną zgodą na inne dziedziny. Każdy sojusznik - podobnie jak sama Rosja - zachowa jednak prawo do wycofania w każdej chwili każdego tematu z porządku dziennego nowej rady. Decyzje będą zapadać na zasadzie jednomyślności (konsensu), więc Rosja zyska prawo weta w stosunku do wszystkich decyzji, które sojusznicy zdecydowali się wypracować z Moskwą, i do wspólnych działań, które postanowiono wspólnie realizować.
Realizując „opcje zachodnią”, politycy rosyjscy odkryli, że ich kraj może być samodzielnym partnerem USA w ramach porządku światowego. Przekonali się, że droga do odbudowy pozycji w świecie nie musi prowadzić przez Europę i dokonać się kosztem wpływów amerykańskich na tym obszarze i że Rosja może wejść do Europy przez USA. Jednocześnie Rosja może, współpracując z USA, zachować i umocnić pozycję mocarstwa euroazjatyckiego, która stawała się problematyczna. Współpraca ta otwiera przed Rosją szansę odbudowy jej pozycji politycznej i gospodarczej w rejonie Pacyfiku. Z punktu widzenia Waszyngtonu współdziałanie Kremla może przede wszystkim pomóc w stabilizacji stosunków w Azji Mniejszej i na Bliskim Wschodzie.
Najbliższymi sojusznikami Waszyngtonu były dotychczas Europa i Japonia. Chiny i Rosja, z różnych powodów, kontestowały rolę USA. Dlatego zawarły "strategiczny sojusz". Zbliżenie Waszyngton - Moskwa pozbawia "strategiczny sojusz" chińsko-rosyjski jego treści. Chiny mają do wyboru albo porozumieć się z USA, albo stać się elementem kontrolowanego przez Waszyngton systemu równowagi sił regionu Pacyfiku. Aby nie popaść w izolację, ChRL musi zrezygnować z jawnego kontestowania USA, prowadzić bardziej otwartą i kooperatywną politykę zagraniczną i gospodarczą. Uczyniło to Waszyngton bardziej tolerancyjnym wobec swoistości ustroju i polityki tego kraju. ChRL poparła, z powodów podobnych jak Rosja, antyterrorystyczną akcję Waszyngtonu. (Antoni Z. Kamiński, Nowy ład światowy, Rzeczpospolita, 23.03.2002)
Dominacja polityczna, militarna i gospodarcza USA nie jest absolutna. Ameryka odgrywa rolę hegemona, ale musi brać pod uwagę interesy innych aktorów i zabiegać o ich poparcie. Andriej Piontkowski, dyrektor Moskiewskiego Centrum Politycznego, podkreśla, że Rosja ma wiele wspólnych interesów ze Stanami Zjednoczonymi. Kreml ma bardzo poważne problemy w obliczu „gniazda radykalizmu islamskiego” w Azji Środkowej, którego „likwidacja jest niezbędna także dla Waszyngtonu. To Rosja w 2000 r. - stwierdza - pierwsza próbowała namówić USA do wspólnej akcji przeciw talibom afgańskim. Można powiedzieć, że to nie Rosja wsparła Stany Zjednoczone po 11 września, tylko one przyłączyły się do niej”. Kolejnym problemem są obszary na Dalekim Wschodzie, które wobec kłopotów ekonomicznych i demograficznych Rosji, są zagrożone przez dynamicznie rozwijające się Chiny. „Te obszary się wyludniają, nie mamy i nie będziemy mieli środków na ich zagospodarowanie. Ludzie z otoczenia Busha, nie chcą, by Rosja traciła wpływy na Dalekim Wschodzie na rzecz Chin”. (Andriej Piontkowski, Skazani na sukces, Gazeta Wyborcza, 24.05.02.)
USA zdają sobie doskonale sprawę, że brak stabilności na Bliskim Wschodzie, może wywołać kataklizm o globalnym zasięgu. Znajduje się tam 65 proc. światowych zasobów ropy i stamtąd, a głównie z Arabii Saudyjskiej pochodzi 12 proc. amerykańskiego importu ropy. Bliski Wschód wytwarza 31 proc. światowej produkcji ropy, a zużywa jedynie 6 proc. Stany Zjednoczone odpowiednio 18 i 30 proc., a ich zapotrzebowanie na energię wzrosło od czasów wielkiego kryzysu paliwowego w 1973 o mniej więcej tyle, ile zmniejszyły się amerykańskie zasoby ropy, czyli o mniej więcej 30 proc. Co więcej, analitycy przewidują, że około 2006 roku światowa produkcja ropy zacznie spadać, osiągając zero około 2040 roku. Około 2010 roku zacznie się widoczny kryzys. Obniżaniem ceny ropy (czyli spadkiem narodowego dochodu) taka Arabia Saudyjska nie jest absolutnie zainteresowana. A rewolucja w tym kraju pociągnęłaby dla świata mniej więcej takie następstwa ekonomiczne, jak rewolucja w Iranie roku 1979. (Nial Ferguson, 2011, New York Times Magazine, 02.12.2001)
Andriej Piontkowski zauważa, że finansową podporą dla terroryzmu jest Arabia Saudyjska. „Prędzej czy później trzeba z tym skończyć. Ale wcześniej Ameryka musiałaby się uniezależnić od saudyjskiej ropy. Dlatego wielcy tego świata będą rozmawiać o wielkiej naftowej grze, budowie ropo i gazociągów od Morza Kaspijskiego do Oceanu Indyjskiego. Tego się nie da zrobić bez ustabilizowanej sytuacji w tym wybuchowym regionie. (...) Na naszym Dalekim Wschodzie też są ogromne zapasy ropy i gazu - jeśli Amerykanie pomogą nam je zagospodarować, zyskają nowe źródła paliw niezależne od Saudyjczyków oraz wzmocnią wątłą pozycję Rosji wobec Chin. Poza tym nowe amerykańskie inwestycje na Dalekim Wschodzie to przecież nie tylko nowa ropa i gaz - to także dodatkowe dochody budżetu Rosji, nowe miejsca pracy i gwarancja rozwoju wyludniających się dziś, zaniedbanych regionów”. (Andriej Piontkowski, Skazani na sukces, Gazeta Wyborcza, 24.05.02.)
Polska na wielkiej scenie
Większość politologów jest zgodna, że kształtujący się po 11 września ład międzynarodowy ma charakter quasi wielobiegunowy, w którym istnieje kilka porównywalnych pod względem potencjału centrów polityki światowej. Tymi biegunami, obok USA są Unia Europejska, Rosja, Chiny, Indie, Japonia, Brazylia. Rolę przywódczą pełnią jednak bardzo zdecydowanie Stany Zjednoczone, bo tylko one dysponują niezbędnym potencjałem polityczno-wojskowym i gospodarczym, który nadaje im status globalnego supermocarstwa. Hubert Vedrine, były minister spraw zagranicznych Francji, określił z przekąsem pozycję Stanów Zjednoczonych jako „hipermocarstwa”. Zbigniew Brzeziński - w wykładzie wygłoszonym podczas nadania mu doktoratu honoris causa Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie w maju 2002 r. - stwierdził, że amerykańska hegemonia w świecie jest „alternatywą dla światowej anarchii”. Albo jedno - albo drugie. Europa nie ma ani możliwości ani woli, aby anarchii zapobiec.
Warunkiem trwałości Nowego Ładu Światowego jest stała budowa konsensu między partnerami w ważnych dla świata sprawach. W tym sensie jest to ład pluralistyczny. Jest on pozornie bliski wizji Franklina Delano Roosevelta, który przewidywał współpracę "czterech policjantów": USA, Wielkiej Brytanii, ZSRR i kuomintangowskich Chin. Podstawą i sposobem działania różni się jednak znacznie od projektu Roosevelta. Ład międzynarodowy polega na umowie między najpotężniejszymi uczestnikami co do zasad postępowania. W sprawach spornych rozstrzyga większa potencjalna siła. Nie oznacza to, że silni będą łamać konwencje. Źródłem konformizmu jest interes silnych partnerów, związany z niezakłóconym funkcjonowaniem ładu światowego. (Antoni Z. Kamiński, Nowy ład światowy, Rzeczpospolita, 23.03.2002) Pojawia się jednak dylemat lapidarnie sformułowany przez Timothy Garton Ash'a, brytyjskiego politologa, który na łamach „New York Times” pisał: „Dzisiejsza Ameryka jest zbyt potężna nawet dla swego własnego dobra. (...) Od czasów starożytnego Rzymu żadne mocarstwo nie korzystało z takiej przewagi”. (Timothy Garton Ash, New York Times, 05.07.2002)
Hipotetycznie USA mogłaby wypowiedzieć wojnę reszcie świata i na krótka metę ją wygrać. Gigantyczna przewaga Ameryki nad pozostałymi krajami prowadzi do przewartościowań w stosunkach międzynarodowych. Według Samuela Huntingtona wyłaniający się ład światowy jest de facto systemem jedno-wielobiegunowym (unimultipolar) z wyraźnie zarysowanymi trzema poziomami. Pierwszy stanowią Stany Zjednoczone, obecnie jedyne supermocarstwo na świecie. Do mocarstw o zasięgu regionalnym zostały zaliczone przez autora: Chiny, Indie, Iran, Brazylia, Rosja oraz Niemcy i Francja, natomiast trzeci poziom stanowią państwa „drugiego rzędu”: Japonia, Korea Południowa, Pakistan, Arabia Saudyjska, Argentyna, Ukraina, Polska i Wielka Brytania. Istotna jest uwaga Huntigtona, że relacje Stanów Zjednoczonych z mocarstwami regionalnymi bywają napięte, natomiast na ogół z państwami „drugiego rzędu” bywają dobre. Ten efekt wynika z mechaniki stosunków międzynarodowych: mocarstwa regionalne są rywalami USA, natomiast państwa „drugiego rzędu” przeciwstawiają się dążeniu do dominacji ze strony mocarstw regionalnych, co powoduje, że ich interesy są zbieżne z interesami USA. (Samuel P. Huntington: The Lonely Superpower, Foreign Affairs", vol. 78, nr 2)
Analiza Huntigtona pochodzi z 1999 r. Atak na World Trade Centre zdecydowanie wyostrzył fotografię stosunków międzynarodowych. Zacieśnienie współpracy amerykańsko-rosyjskiej utrudniło sytuacje Polski, jako państwa „drugiego rzędu”, które buduje bardzo dobre stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. Kapitał, jaki stanowiło nasze członkostwo w NATO i odgrywanie bardzo ważnej roli - najbardziej na wschód wysuniętej flanki Sojuszu - zostało zneutralizowane i zrelatywizowane. Dla Moskwy bowiem stosunki z Zachodem mają charakter gry o sumie zerowej: podczas gdy Rosja zyskuje, stając się rzeczywistym partnerem Zachodu, inne państwa regionu, przede wszystkim Polska i Ukraina tracą, schodząc w polityce państw zachodnich na dalszy plan. Z rosyjskiego punktu widzenia zbliżenie to ma więc doprowadzić do odwrócenia niekorzystnej tendencji w rywalizacji z innymi państwami regionu o względy Amerykanów. (Jacek Czaputowicz, Stosunki międzynarodowe po 11 września, w: Polska w Europie, nr 3 (37) 2001, s. 9 - 14)
Zbigniew Brzeziński, jeden z konstruktorów Nowego Porządku Świata, w swej znanej publikacji „Wielka szachownica” („Grand Chessboard: American Primacy and its Geostrategic Imperatives”) wprowadza pojęcie „państw kluczowych geopolitycznie”. Pisał: „Państwa kluczowe geopolitycznie to takie, których ważność jest rezultatem nie ich potęgi ...ale ... ich lokalizacji oraz tego jak ich potencjalna słabość może wpłynąć na postępowanie głównych graczy geostrategicznych. Państwa takie najczęściej są definiowane przez ich położenie geograficzne, które...daje im specjalne możliwości, w udostępnieniu lub w uniemożliwieniu dostępu, jednemu z głównych rozgrywających geostrategicznych, do ważnych regionów i zasobów naturalnych. (…) Wśród takich państw geopolitycznie kluczowych krytyczne znaczenia mają: Ukraina, Azerbejdżan, Płd. Korea, Turcja i Iran. (….) Ukraina, nowa i ważna przestrzeń na euroazjatyckiej szachownicy jest geopolitycznie kluczowa, ponieważ jej istnienie jako niepodległe państwo pomaga w transformacji Rosji. Bez Ukrainy Rosja przestaje być Euroazjatyckim imperium” (Zbigniew Brzeziński, Wielka szachownica, Warszawa 1998, s. 47 i nn) Bardzo analizowana w Polsce „pomarańczowa rewolucja” na Ukrainie z późnej jesieni 2004 r. w kontekście tez Zbigniewa Brzezińskiego daje wiele do myślenia. Dla Amerykanów „karta kijowska” to tylko ruch na szachownicy w drodze do zajęcia korzystnych pozycji strategicznych i kontrolowania zasobów surowcowych na świecie. Z perspektywy Polski, to co się dzieje na Ukrainie ma jednak fundamentalne znaczenie dla przyszłości tej części Europy.
Ponieważ w czasach globalizacji trudno być „samotną wyspą”, dlatego część polskich elit uważa, że szansą na obronę naszych interesów i pozycji jest ten trzeci, czyli Unia Europejska. Ten pogląd jest między innymi o tyle dyskusyjny, że nie wiadomo czym będzie Unia Europejska na przestrzeni kilku lat. W tej szkole politycznego myślenia panuje przekonanie, że gdy staniemy się już uczestnikami Wspólnoty, powinniśmy być wiodącym krajem na drodze umacniania wspólnej polityki zagranicznej i obronnej. Nasza pozycja w świecie i wobec bardzo silnych sąsiadów jest określona oraz ograniczona, natomiast jako kraj członkowski UE możemy zyskać, jeżeli będziemy czynnie wpierać Europę, by była bardziej aktywna w wymiarze światowym. Gdybyśmy dokonali modernizacji Polski umożliwiającej funkcjonowanie naszego kraju na rynku globalnym nasza pozycja w Europie uległa by znaczącemu wzmocnieniu. I gdyby polskie elity nie były na kolanach wobec Brukseli i potrafiły w interesie Polski wykorzystywać różnice interesów miedzy państwami samej Unii Europejskiej, to być może mielibyśmy szanse na pewną poprawę naszej sytuacji.
Jednak tak naprawdę nasz los na arenie międzynarodowej - o ile chcemy uprawiać politykę skuteczną - zależy od strategicznego sojuszu z USA. Dziś tak naprawdę od Waszyngtonu zależy nasz los i takie są realia geopolityczne. Warto odwołać się do reminiscencji historycznych. Niewątpliwie u progu powstawania II oraz III RP istotnym czynnikiem były Stany Zjednoczone. Niedawno zmarły Ronald Reagan, 40 prezydent Stanów Zjednoczonych, odegrał historyczną rolę przy obaleniu „imperium zła”. Czas jego prezydentury niewątpliwie miał bardzo duży wpływ na przemiany w Polsce oraz Europie Środkowo-Wschodniej. W pewnym sensie można go porównać do Thomas'a Woodrow Wilsona, 28 prezydenta Stanów Zjednoczonych, który 8 stycznia 1918 roku przedstawił przed Kongresem w słynnych 14 punktach cele, które USA chcą osiągnąć w I wojnie światowej. W 13 punkcie złożył obietnicę utworzenia państwa polskiego, stwierdzając, że Polska powinna powstać wolna, silna i z dostępem do morza. Udział USA w I wojnie światowej oraz deklaracja Wilsona wprowadziły Amerykę w krąg globalnej polityki i tym samym uczyniły ze Stanów Zjednoczonych arbitra w sprawach europejskich. Z drugiej strony, trzeba też przypomnieć, że polityka Roosvelta w Teheranie, zwłaszcza w Jałcie i Poczdamie na pół wieku wprowadziła nas w moskiewskie zniewolenie…
Tradycyjnie dobre stosunki Polski ze Stanami Zjednoczonymi, powodują, że Waszyngton zdaje sobie sprawę, że Polska w Unii Europejskiej ma wpływ na układ sił w integrującej się Europie. W Brukseli obawiają się Polski współpracującej z USA, jako kraju, który w takiej perspektywie zyskuje większą niezależność i samodzielność na forum europejskim i w sposób znaczący zwiększa swą siłę przetargową w stosunku do Brukseli i Berlina. Nie dziwi zatem, że z tych kręgów wychodzą złośliwe komentarze o Polsce, jako „koniu trojańskim USA w Europie”. Polska jest w Europie, lecz napięcie między USA a UE - o ile będzie odpowiednio zdyskontowane - znakomicie ułatwia zabiegi o pozycję naszego kraju. Amerykanie nie oczekują od Polski postawy antyeuropejskiej, a w imię naszej europejskości nie możemy się dać zmusić do angażowania się w antyamerykańskie awantury polityczne. Polska może zatem starać się odegrać rolę stabilizującego i samodzielnego czynnika, działającego na rzecz polepszenia stosunków między Europą a Ameryką.
Szansą Polski jest bowiem zdolność do bycia podmiotem, a nie przedmiotem stosunków międzynarodowych. Aby o naszych sprawach nie decydowano ponad nami i bez nas. Taka perspektywa wymaga jednak umiejętnego prowadzenia polityki w trójkącie pomiędzy Waszyngtonem - globalnym imperium, które potrzebuje sojuszników w różnych rejonach świata, odbudowującą swą mocarstwową pozycję Rosją, która chciałaby widzieć Polskę w swojej sferze wpływów i ażeby do tego nie dopuścić należy zneutralizować tę koncepcję na arenie międzynarodowej, a Europą poszukującą swojego miejsca w zmieniającym się świecie pod wpływem procesów globalizacyjnych. Nie należy przy tym zapominać, że w Unii Europejskiej istnieją trzy ważne ośrodki: Berlin, Londyn i Paryż, a każdy z nich ma swoje interesy i do ich realizacji potrzebuje partnerów. Dopiero odpowiednie wykorzystanie sprzecznych dążeń i aspiracji otwiera przed Polską możliwość bycia podmiotem areny międzynarodowej.
Wiek XXI
Globalizm i globalizacja nie oznaczają jednak końca geopolityki. Żadna ludzka instancja nie może dać gwarancji, że ogólnoświatowy kataklizm jest już niemożliwy. O tym, jak kruche podstawy tkwią u źródeł przeświadczenia, że obecne status quo stosunków międzynarodowych jest ostateczne, a Polska jest bezpieczna „na zawsze”, przypomina przestroga sprzed blisko stu lat. W 1910 r., a więc w epoce pierwszej globalizacji, brytyjski pisarz Norman Angell ogłosił swą słynną książkę "The Great Illusion" (Wielkie złudzenie). Jej autor argumentował, że takie potęgi przemysłowe jak: Ameryka, Wielka Brytania, Niemcy i Francja absolutnie nie są zainteresowane wojną gdyż coraz bardziej ścisła sieć międzynarodowej współpracy gospodarczej oraz globalna współzależność mocarstw całkowicie i automatycznie eliminują możliwość wielkich konfliktów. Wniosek: XX stulecie stanie się erą pokoju, gdyż wojna absolutnie się nie opłaca: zniszczyłaby zwycięzców i przegranych.
Publikacja Angell'a miała charakter epigoński. Nawiązywała do eseju „Zum ewigen Frieden” Immanuela Kanta z 1795 r., w którym ten pruski filozof zawarł idee wyraźnie inspirujące brytyjskiego pisarza do ich adaptacji do realiów początku ubiegłego stulecia. Kant twierdził mianowicie, że gdyby narody dążyły ku bardziej republikańskim, a więc demokratycznym rządom oraz gdyby zwiększały wymianę gospodarczą i tworzyły silne prawo międzynarodowe, to w pełni dojrzałyby bezsens wojny i nastałby wieczny pokój. Taka perspektywa, według Normana Angell'a, była otwarta przed wiekiem XX.
Rozprawa „The Great Illusion” wzbudziła ogromny aplauz, a pisarzowi gratulowano bezbłędnej logiki. Jak jednak powszechnie wiadomo, cztery lata po jej wydaniu wybuchła I wojna światowa, a wiek XX stanowił tragiczne pasmo wojen, rewolucji, konfliktów kolonialnych i postkolonialnych, obłąkanych ideologii, nieludzkich totalitaryzmów, eksterminacji milionów niewinnych ludzi...
Po upadku Muru Berlińskiego przepowiadano światu erę wiecznej szczęśliwości, a globalizm miał stanowić fundament bezkrwawego XXI wieku. Jednak argument siły militarnej jest coraz powszechniejszym narzędziem uprawiania polityki, zgodnie z klasyczną zasadą pruskiego generała Carl'a von Clausewitz'a, który głosił, że wojna jest przedłużeniem polityki. W latach 1990 - 2001, a więc w epoce postzimnowojennnej, wybuchło więcej wojen miedzy państwami, wojen domowych oraz innego rodzaju konfliktów niż w jakimkolwiek innej dekadzie na przestrzeni ostatnich 100 lat.
Bardzo demokratyczne Stany Zjednoczone, które w deklaracjach są wyjątkowo niechętne działaniom militarnym poza własnym terytorium, były inicjatorami dwóch koalicji wojennych oraz uczestniczyły w rozmaitych operacjach wojskowych na kilku kontynentach. Przekonanie o niezagrożonej pozycji światowego hegemona, wynikające z dominującej przewagi w zakresie techniki wojskowej, spowodowało, że Amerykanie uznali wojnę jako tanią i łatwą operację. (Paul Kennedy, Marzenie o wiecznym pokoju, Rzeczpospolita, nr 162, 13 - 14 lipca 2002) 11 września 2001 r., a więc w pierwszym roku nowego stulecia, upadł mit o bezpieczeństwie Stanów Zjednoczonych. Ostatecznie upadł też mit o wiecznym pokoju.
Rozdział III
Bitwa o Europę Szok spowodowany głosowaniem przeciwko konstytucji europejskiej we Francji i Holandii na przełomie maja i czerwca 2005 roku był ogromny. Wywołał polityczne trzęsienie ziemi w całej Europie. Odrzucenie konstytucji przez Holendrów, drugi po Francuzach naród założycielski Unii Europejskiej, spowodowało, że Traktat Konstytucyjny stał się bezużyteczną "stertą papieru" - napisał obrazowo komentator dziennika "Financial Times Deutschland". „Jego recykling kosztować będzie wiele czasu i wysiłku”. Decyzja Holendrów naruszyła fundament Unii - przekonanie, że przynależność do wspólnoty jest lepsza niż działanie na własną rękę. "Strach przed globalizacją i protest przeciwko własnemu rządowi odgrywały w Holandii mniejszą rolę. Chodziło rzeczywiście o Europę. Wielu ludzi obawia się, że ich kraj straci na skutek nadmiernego rozszerzenia UE na znaczeniu i zostanie zdegradowany do roli prowincji" - wyjaśnia komentator. Swój komentarz z 2 czerwca 2005 r. dziennikarz FTD kończy wymownie: "Europa znajduje się w niebezpieczeństwie".
Odrzucenie przez Holendrów i Francuzów konstytucji UE na drodze referendum stawia wszystkich wobec głębokich pytań co do przyszłości Unii - oświadczył z kolei minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii Jack Straw. Pierwsze reakcje mediów wskazują również na wielką wagę, jaką przywiązuje się w Europie do zakwestionowania dalszej drogi rozwoju naszego kontynentu wg schematu zarysowanego przez twórców konstytucji. Brukselski komentator niemieckiej telewizji publicznej ZDF stwierdził: "Wszystkich skutków tej decyzji nie sposób dziś przewidzieć". Jego zdaniem wyniki referendów pokazują wyraźnie, że obywatele krajów Unii nie chcą "iść dalej drogą wyznaczoną przez elity" oderwane od swoich społeczeństw. (Depesza PAP, 03.06.05) Koń padł, ale niektórzy uważają, że jeszcze będzie można go dosiąść.
Francuskie i holenderskie „nie” wpisuje się w ogólnoeuropejską debatę o przyszłości UE. Norwegia znów zastanawia się, czy wstąpić do Unii, a Dania nie przestała myśleć o przyjęciu euro. Szwedzkie "nie" dla euro, w referendum we wrześniu 2003 roku, było zimnym prysznicem na głowy duńskich zwolenników wspólnej waluty i norweskich euroentuzjastów. To wzmocnienie już i tak silnych przeciwników euro w Wielkiej Brytanii. W Polsce „polityczna poprawność” zamazuje prawdę o tym, że eurosceptyzm jest silny również w „starych” krajach Unii. Warto przypomnieć referendum duńskie w sprawie traktatu z Maastricht z czerwca 1992 r., w którym Duńczycy odrzucili traktat i referendum zostało powtórzone już na znacznie korzystniejszych dla Danii warunkach. W Irlandii traktat nicejski został ratyfikowany dopiero w drugim referendum. We Francji ledwo została w referendum przekroczona granica 50 procent głosów „za” wymagana do ratyfikacji traktatu z Maastricht, podobnie było w Szwecji w 1994, w referendum akcesyjnym do UE. Według „Der Spiegel” z 12 czerwca 2005 roku, gdyby w Niemczech odbyło się referendum na temat konstytucji Unii Europejskiej, 43 procent obywateli głosowałoby przeciwko jej przyjęciu, za konstytucją głosowałoby natomiast 40 procent ankietowanych. Jednakże niemiecka konstytucja nie przewiduje instytucji referendum. Traktat konstytucyjny UE ratyfikowały jednak niemal jednomyślnie w maju 2005 roku - wbrew nastrojom społecznym - obie izby parlamentu - Bundestag i Bundesrat. Norwegia już trzykrotnie powiedziała „nie” akcesji brukselskiej.
Analizy wskazują, że francusko-holenderskie „non” i „nein” mają bardzo różne podłoże. Jedni obawiali się konkurencji „polskiego hydraulika” będąc przekonani, że dalsza integracja spowoduje utratę miejsc pracy i przywilejów socjalnych. Nastąpi zalew tańszych towarów i siły roboczej z Europy Środkowej i Wschodniej, gdyż powstanie jednolity rynek usług na obszarze całej Unii Europejskiej. Inni twierdzili, że Unię cechuje „deficyt demokracji”, co w praktyce oznacza, że zwykły obywatel integrującej się Europy nie ma żadnego wpływu na otaczającą go rzeczywistość. Eurokraci są oderwani od społeczeństw, nie liczą się z ich opinią i zza biurek chcą sterować setkami milionów ludzi. Biurokracja, ociężałe i kosztowne procedury funkcjonowania unijnego molocha nie tylko obciążają europejskiego podatnika, ale co gorsza skazują go na anonimowe rządy niewydolnej i bezdusznej struktury. Jeszcze inni podnosili, że przyjęcie konstytucji oznacza w praktyce proklamowanie federacyjnego państwa europejskiego oraz sprowadzenie poszczególnych państw członkowskich do roli prowincji brukselskiego superpaństwa. Oznacza utratę suwerenności i podmiotowości państw narodowych. Europa odeszła od założeń, które po II wojnie przyświecały idei jedności, zatraciła swego ducha i oderwała się od swoich korzeni.
Przebieg ratyfikacji Traktatu Konstytucyjnego wskazuje, że integracja znalazła się w ślepym zaułku. Czy elity europejskie są w stanie na nowo przemyśleć problem Europy i wyciągnąć wnioski na przyszłość? Czy urzędowy optymizm i drętwa euromowa nie zastąpią rzetelnej debaty i działania na rzecz autentycznej odnowy naszego kontynentu? Konstytucja, jak w pigułce, zawiera wszystkie bolączki jednoczącej się Europy. Oddaje kondycje jej twórców, ich sposób myślenia i wyobrażenia o integracji, który nie napawa optymizmem. Lecz zadęcie jest ogromne. Kopia konstytucji została zabrana na Międzynarodową Stację Kosmiczną przez włoskiego astronautę, który poleciał w przestrzeń kosmiczną na pokładzie rosyjskiej rakiety Sojuz. Ten gest - zapewniał Jonatan Todd, rzecznik Komisji Europejskiej - ma symbolizować: „aspiracje prawie 500 milionów Europejczyków do wspólnej pokojowej pracy. (….) Konstytucja poleci w kosmos, ale nie zginie w przestrzeni kosmicznej. Wróci na ziemię”. (Depesza PAP, 15.02.05.) Niestety.
Pochwała bełkotu
W grudniu 2001 r. - na szczycie państw Unii Europejskiej w Laaken - został powołany Konwent, którego zadaniem było przygotowanie projektu Konstytucji Europejskiej. 29 października 2004 r. podczas szczytu Unii Europejskiej w Rzymie przywódcy 25 państw poszerzonej Unii Europejskiej podpisali Traktat Konstytucyjny dla Europy. Dokument ten, który miał zadecydować o przyszłości Europy, określić jej kształt polityczny, społeczny i gospodarczy, zdaje egzamin przechodząc obecnie procedury ratyfikacyjne w poszczególnych państwach członkowskich.
Lektura dokumentu wymaga dużego samozaparcia, bo tekst jest długi (250 stron) nudny, momentami bełkotliwy, niejasny, wieloznaczny, bez klarownej konstrukcji. Zawiera mało przepisów i procedur, czego można by oczekiwać od takiego dokumentu, a za to ogrom grafomańskiej górnolotności i sformułowań ogólnych, dziwolągów i absurdów Redakcja tekstu jest niestaranna i niekonsekwentna. Występują powtórzenia, materia prawna jest pomieszana z wątkami aksjologicznymi rozrzuconymi po całym dokumencie. W konstytucji spotykamy napuszenie i pustosłowie zmiksowane z deklaracjami bez pokrycia, co przypomina konstytucje PRL z 1952 roku. Nagminnie jest używane słowo humanizm, ale w kontekstach - nam w Polsce - kojarzących się ze złowrogim znaczeniem z niedalekiej przeszłości, które było synonimem radykalnego laicyzmu i ateizmu.
Ideologiczna niechęć, by zapisać jakiekolwiek odniesienie do Boga i chrześcijaństwa świadczy o tym wymownie. Modny dziś w wielu środowiskach europejskich humanizm laicki głosi kult rozumu i „centralnej roli człowieka”, negując obiektywizm istnienia Boga. W świetle tej doktryny postęp kultury i cywilizacji zachodniej należy ujmować w kategoriach emancypacji człowieka i egalitaryzacji społeczeństw. Ideologia rewolucji francuskiej, z której również czerpał komunizm, legła jako aksjologiczna podstawa konstytucji europejskiej. Pouczająca reprymenda przyszła z Ameryki. Na łamach "New York Timesa" czołowy publicysta religijny Kenneth L.Woodward ostro skrytykował pominięcie tradycji chrześcijaństwa w preambule do konstytucji Unii Europejskiej. "W języku francuskiego Oświecenia - pisał - preambuła głosi chwałę <<leżącego u fundamentów Europy humanizmu: równości ludzi, wolności, szacunku dla rozumu>>. Jak wszyscy jednak wiemy, te <<humanistyczne>> wartości, oddzielone od wiary religijnej, rozsypały się w blitzkriegu i znikły w Auschwitz. Jako Amerykaninowi, nie powinno mnie specjalnie obchodzić, co biurokraci w Brukseli piszą w swojej preambule. Powinno to jednak mieć znaczenie dla Europejczyków - i dla wszystkich, którzy przywiązują wagę do historii - ponieważ opuszczenie w preambule chrześcijańskich podstaw kultury zachodniej jest moralnie i intelektualnie nieuczciwe. Jakiego rodzaju przyszłość może oczekiwać zjednoczoną Europę, jeżeli wypiera się ona swej własnej przeszłości?" - stawia retoryczne pytanie amerykański komentator. (Kenneth L. Woodward, An Oxymoron: Europe Without Christianity, New York Times, 14.06.03)
W preambule ujawniono także, że autorzy konstytucji się inspirowali: „kulturowym, religijnym i humanistycznym dziedzictwem Europy”. Podział na kulturę, religię i humanizm jest nielogiczny i wewnętrznie sprzeczny, a zdanie, że "Unia jest zbudowana na wartościach poszanowania godności, wolności, demokracji" - wskazuje, że pomylono środki i cele działania. Demokracja jest środkiem i jako środek nie jest „wartością”, a jedynie ustrojem politycznym. Sporo uwagi poświęcono zdrowiu, które należy „zapewnić”, a także je „wspierać” i mu „sprzyjać”. Kultura wymaga „zachowania”, „pomagania”, „zachęcania”, „ochraniania”. Z tekstu konstytucji absolutnie nie wynika dlaczego integracja jest dobra i dlaczego jest wdrażana. Za to poczyniono dialektyczna konstatację, że twórcy konstytucji „wierzą, że zjednoczona po gorzkich doświadczeniach Europa zamierza wciąż podążać drogą cywilizacji, postępu i dobrobytu” i są „przekonani, że narody pozostając dumne ze swej tożsamości narodowej i historii, zdecydowani są pokonać dawne podziały, by jeszcze silnej ukształtować wspólna przyszłość”. Już z tych fragmentów wynika, ze mamy do czynienia z propagandową wydmuszką.
Komentując zawartość konstytucji, prof. Ryszard Legutko cierpko zauważył: „To, co normalnemu człowiekowi wydaje się pustosłowiem, stanowi odzwierciedlenie współczesnych nastrojów i stanu umysłów. Zgodnie z nimi, każda wielka instytucja, a zatem każdy dokument założycielski owej instytucji, musi dowieść, że przedmiotem jej troski są wszelkie przejawy życia zbiorowego; że nie jest bezduszna, obojętna i pozbawiona poczucia odpowiedzialności. Deklaracje te są właściwie rytuałem politycznym, a nie konstytucyjną substancją, której trzeba i warto się z uwagą przypatrywać. (…) Opisane wyżej stwierdzenia wpisują się w obowiązujący dzisiaj kanon moralistyczny, polegający na tym, aby bardzo wiele mówić o wartościach etycznych, ale w sposób absolutnie niekontrowersyjny. Można to robić, odwołując się do wartości, które są względnie neutralne moralnie - jak dobrobyt - bądź są enigmatyczne - jak postęp (najlepiej społeczny) czy rozwój (najlepiej zrównoważony). Można się też odwoływać do wartości słabych, zwanych niekiedy kooperacyjnymi - jak pokój, tolerancja, otwartość, pluralizm czy dialog. Tego ostatniego określenia - ku zaskoczeniu - w konstytucji nie ma. Jest natomiast podkreślenie zobowiązań wobec <<Ziemi>>", nie przyrody czy środowiska naturalnego, ale <<Ziemi>>. (Ryszard Legutko, Instrukcja obsługi niczego, Wprost, 30.11.03)
Charakterystyczne jest, ze autorzy konstytucji sami sobie dziękują. W jej tekście jest podkreślona „wdzięczność” członkom Konwentu Europejskiego za przygotowanie projektu konstytucji. Ta „wdzięczność” jest tak wielka, że postanowiono ją zapisać, a następnie konstytucję wysłać w kosmos, tylko po to, by wróciła na ziemię jako narzędzie budowania „świetlanej przyszłości”.
Konstytucyjna rewolucja
Lektura politycznej warstwy konstytucji europejskiej wskazuje, że Unia Europejska ma zmierzać w stronę federalnego superpaństwa, a Komisja Europejska uzyskałaby znacznie więcej uprawnień. Jej kompetencje zostały podzielone na trzy kategorie: wyłączne, dzielone oraz wspomagające. W pierwszym obszarze tylko Bruksela miałaby prawo do uchwalania nowych regulacji i ich wdrażania. Chodzi przede wszystkim o prawo do swobodnego przepływu osób, towarów, usług, a także jednolite zasady konkurencji. Wyłączne kompetencje Unii to także polityka celna, zewnętrzna polityka handlowa, polityka walutowa dla krajów, które przyjęły euro, ochrona zasobów morskich. Kompetencje dzielone z władzami narodowymi to takie, w których państwa członkowskie mogą wprowadzać własne regulacje, ale tylko wówczas, jeśli nie zrobi tego Bruksela, lecz w tak ważnych obszarach, jak ochrona środowiska, polityka społeczną, ochrona konsumentów, ochrona zdrowia, rolnictwo, rybołówstwo i transport.
Konstytucja wprowadza także wspólną politykę zagraniczną z unijnym ministrem spraw zagranicznych oraz taką politykę bezpieczeństwa, która de facto neutralizuje NATO. Rolę wspomagającą działania władz narodowych Unia miałaby tylko w takich dziedzinach, jak kultura, przemysł czy sport. Wyraźniej jest również naruszona równowaga między władzą ustawodawczą a wykonawczą. W artykule I-36 przyjęto rozwiązanie, które może upoważniać Komisję Europejską do przyjmowania europejskich rozporządzeń delegowanych stanowiących uzupełnienie lub zmianę niektórych „nieistotnych” elementów europejskiej ustawy ramowej. To w praktyce oznacza zakwestionowanie roli Parlamentu Europejskiego, którego decyzje będzie mogła uchylać arbitralnie Komisja Europejska, co prawda - ku pokrzepieniu serc - jedynie w kwestiach „nieistotnych”. Kto będzie jednak rozstrzygał, co jest kwestią „istotną, a co „nieistotną”? Może lepiej od razu było zlikwidować Parlament Europejski jako zbędne i powierzyć tworzenie prawa Komisji Europejskiej?
Konstytucja była pisana przede wszystkim w imię interesów Paryża i Berlina. Jej celem jest utworzenie z Unii Europejskiej czegoś na kształt protektoratu francusko-niemieckiego, który kontrolując Unię, chciałyby wykorzystywać potencjał całej Unii do uzyskiwania mocarstwowej roli w Europie i w stosunku do USA. W myśl projektu zostanie ograniczona rola państw średnich i mniejszych, a Unia stanie się tworem zarządzanym przez najsilniejszych. Od 1 listopada 2009 roku ma zostać wprowadzony systemem, w którym o połowę zostanie zredukowana możliwość blokowania wspólnych decyzji przez Polskę i Hiszpanię. Za kwalifikowaną większość przy podejmowaniu decyzji uznawane będzie poparcie połowy krajów UE zamieszkanych przez przynajmniej 60 procent mieszkańców Wspólnoty. To oznacza zredukowanie wpływów Polski do połowy tych, które będą mieć Niemcy, kraj o dwukrotnie większej ludności. Obecne rozwiązania, przyjęte w grudniu 2000 roku w Nicei, dają nam niemal tyle samo głosów w Radzie UE (27), co naszemu zachodniemu sąsiadowi (29). Po wejściu w życie konstytucji licząca 25 państw Unia Europejska będzie w znacznej mierze kontrolowana przez protektorat francusko-niemiecki. Z recepty francusko-niemieckiej przeziera jednak deficyt demokratyczny, marazm gospodarczy oraz brak wizji roli Europy w świecie zmieniającym się po wpływem globalizacji.
Konstytucja po raz pierwszy nadaje Unii osobowość prawną. Ustanawia także obywatelstwo Unii Europejskiej, dające między innymi prawo do swobodnego przemieszczania się i osiedlania na terenie całej Wspólnoty, a także ochrony konsularnej wszystkich krajów członkowskich za granicą. Przejrzystość życia publicznego w europejskim domu ma zwiększyć zapis z artykułu I-46 zgodnie, z którym „każdy obywatel ma prawo uczestniczyć w życiu demokratycznym unii” a „decyzje są podejmowane w sposób jak najbardziej otwarty i zbliżony do obywatela”. Nam Polakom trudno nie odnieść się do doświadczenia PRL i jego prawa, które również pełne było frazesów o demokracji i sprawiedliwości społecznej. Tylko jak to było realizowane w praktyce.
Przyjęte w dokumencie rozwiązania zrywają z dotychczasowym rotacyjnym półrocznym system przewodnictwa w UE przez kolejne kraje. Przywódcy państw będą kwalifikowaną większością głosów wybierać na dwa i pół roku przewodniczącego Rady Europejskiej. Reformie ma ulec Komisja Europejska. Od 1 listopada 2009 roku będzie się ona składała jedynie z 15 pełnoprawnych członków, a jej skład uzupełni tylu komisarzy bez prawa głosu, ilu członków powyżej 15-tu będzie liczyła UE w danym momencie. Nowością jest także wzmocnienie roli przewodniczącego Komisji Europejskiej. W projekcie konstytucji po raz pierwszy określono tryb wystąpienia danego kraju z Unii i zasady, na jakich państwo może być zawieszone w prawach członkowskich, jeśli łamie podstawowe wartości wspólnoty.
Wewnętrznie sprzeczne są zapisy dotyczące sfery gospodarczej. W artykule I-3 zapisano, że „unia zapewnia swym obywatelom przestrzeń wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości oraz rynek wewnętrzny z wolną i niezakłóconą konkurencją”. Jak można zapewnić „bezpieczeństwo i sprawiedliwość”, a więc tak zwane bezpieczeństwo socjalne i sprawiedliwość społeczną w warunkach „niezakłóconej” konkurencji? Dalej pada deklaracja, że „unia działa na rzecz trwałego rozwoju Europy, którego podstawą jest zrównoważony wzrost gospodarczy oraz stabilność cen, społeczna gospodarka rynkowa o wysokiej konkurencyjności, zmierzająca do pełnego zatrudnienia i postępu społecznego”. Czy ceny mają być regulowane, a jeżeli tak, to przez kogo? Jak pogodzić „pełne zatrudnienie” z praktyką neoliberalną i globalizacją, której zwolennicy twierdzą, że praca dla każdego to postulat niemożliwy do zrealizowania i niepożądany, bo konkurencja na rynku pracy jest tak samo potrzebna jak między przedsiębiorstwami?
Unia Europejska to coś przypominającego RWPG-bis, choć - dzięki rozwojowi informatyzacji i komputeryzacji - na wyższym etapie zaawansowania. Lecz tendencje są podobne: centralnie planowana gospodarka, koncesje, kwoty produkcyjne, limity, zbiurokratyzowane normy i procedury, a wszystko to zapisane na dziesiątkach tysiącach stron unijnych regulacji, a nad tym wszystkim konstytucja europejska. Europa traci dynamikę demograficzną, staje się obszarem gospodarczego zastoju i zmienia się w skansen ludzi, którzy za wszelką cenę chcą utrzymać swój dobrobyt i bezpieczeństwo socjalne. Zamienia się w butik z dobrymi serami, winem i pizzą, który - jako ciekawostkę i historyczna pamiątkę - lubią odwiedzać Amerykanie i ludzie z Dalekiego Wschodu. Liczby mówią same za siebie. Wzrost PKB w USA i na Dalekim Wschodzie wynosi od 3 proc do 8 proc, a w Unii od -1 proc. do 0 proc. Jeśli UE nie zostanie totalnie zreformowana i zmieniona, to nasz kontynent ze względu na starzenie się społeczeństw oraz niekorzystne czynniki ekonomiczne i polityczne będzie coraz słabszy.
Wymowny jest komentarz odredakcyjny opublikowany w „The Economist” z czerwca w 2003 r. Redakcja, która początkowo sprzyjała powstaniu konstytucji z sarkazmem zauważa: ”Zgodziliśmy się, że niezbędny jest tekst łączący istniejące, często powielające się i trudne do prześledzenia traktaty. Stwierdziliśmy, że Europa potrzebuje jasnego określenia, czym jest unia i czym być zamierza - określenia w postaci trwałego rozstrzygnięcia konstytucyjnego. Liczący ponad 200 stron tekst czyni architekturę unii pod wieloma względami jeszcze mniej przejrzystą niż dotychczas. Gorzej, projekt wpisuje trwale w ramy prawne unii nie kończącą się konstytucyjną rewolucję. Owszem, załatwia parę spraw, nie jest zupełnie pozbawiony sensu. Są to jednak w większości sprawy stosunkowo mało istotne. Wszystko, co ważne, poszło źle”. (Europe's new constitution, The Economist, Jun 19 th 2003) Przypomina się opowieść o pewnym człowieku, na którego nagrobku napisano: Tu leży taki i taki. W swoim życiu robił rzeczy dobre i złe: rzeczy dobre robił źle, rzeczy źle - dobrze.
W kierunku federacji
Konstytucja - w swym założeniu - ma pełnić rolę klamry spinające w całość wszystkie dotychczasowe procesy integracyjne w Europie. Jej przyjęcie oznaczałoby nadanie zjednoczonej Europie nowy federacyjny wymiar, poszerzony o kolejne polityczne i gospodarcze płaszczyzny współpracy. Zwolenników konstruowania jednego państwa europejskiego cechuje działanie przemyślane, długofalowe i konsekwentne. Druga wojna światowa wywołała zwłaszcza w młodym pokoleniu tęsknotę za tworzeniem zjednoczonej Europy dobrobytu i bez wojen, choćby nawet kosztem instytucji suwerennego państwa narodowego.
Historia koncepcji integracyjnych ma jednak swoje wcześniejsze korzenie. Po bolesnych doświadczeniach pierwszej wojny światowej, pracowano nad modelami połączenia pokojowego i dobrowolnego. Austriak, Richard Coudenhove Kalergi w 1923 roku powołał Ruch Paneuropejski. Jego twórcy postulowali stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy. W swojej książce Pan - Europa, sformułował wizję Europy - sfederowanych Stanów Zjednoczonych Europy, jako tworu ponadpaństwowego stanowiącego zalążek państwa ogólnoświatowego. Jako wzór służyły skuteczne dążenia zjednoczeniowe Szwajcarii w 1871 roku, a przede wszystkim powołanie Stanów Zjednoczonych Ameryki w roku 1776. Coudenhove-Kalergi twierdził, że świadomość narodowa stanowi przeszkodę w realizacji tego programu, wiec należy przemodelować świadomość Europejczyków. Proponował pojęcie "lojalności europejskiej" i "narodu europejskiego". Już wtedy pisał: "Każdy człowiek kulturalny musi pracować na tym, by tak jak dziś religia, tak jutro narodowość stała się prywatną sprawą każdej osoby". {Richard Coudenhove - Kalergi, Pan - Europa, Wiedeń 1923, s. 147}
Minister spraw zagranicznych Francji, Aristide Briand, przy poparciu ministra spraw zagranicznych Niemiec, Gustava Stresemanna, zaproponował rządom europejskim w swoim słynnym przemówieniu na Forum Ligi Narodów w dniu 5 września 1929 roku założenie unii europejskiej w ramach Ligi Narodów. W czasie II wojny światowej w Londynie w środowisku polskich polityków również rozwijano ideę federalizmu, w co zaangażował się premier Władysław Sikorski. Prowadzono prace na rzecz planu powojennego porządku w Europie Środkowej. Jego założenie polegało na działaniu dwustopniowym, w pierwszej fazie miał powstać związek regionalny krajów Europy Środkowej i Wschodniej, który następnie miał zasilić planowaną już wtedy Unie Europejską jako poważna siła. (Władysław Szymański, Globalizacja wyzwania i zagrożenia, Warszawa 2001, s. 152)
Po II wojnie światowej pomysł stworzenia "Stanów Zjednoczonych Europy" rozwinął Winstona Churchila, ówczesny premier Wielkiej Brytanii, w słynnym przemówieniu wygłoszonym przez niego w Zurychu we wrześniu 1946 r. Nieomal równolegle, zaczęły się pojawiać również inne koncepcje zacieśniania współpracy pomiędzy europejskimi państwami. Były one z dużym zaangażowaniem i przekonaniem lansowane przez grono polityków, których zwykło się obecnie nazywać "Ojcami Europy". Zalicza się do nich m.in.: Konrada Adenauera z Niemiec, Leona Bluma, Roberta Schumana i Jean Monneta z Francji, Paula Henri'ego Spaaka z Belgii i Alcide de Gasperi'ego z Włoch. Na zwołanym z inicjatywy europejskich polityków, intelektualistów oraz licznych stowarzyszeń narodowych i ponadnarodowych Kongresie Europejskim w Hadze, w maju 1948 r., przyjęto Deklarację Polityczną wzywającą do zjednoczenia państw europejskich. W październiku 1948 r. powstała w Brukseli organizacja pod nazwą Ruch Europejski (European Movement), której celem było propagowanie idei integracji Europy. Data 5 maja 1949 r. zapisała się w historii powstaniem Rady Europy (Council of Europe), pierwszej europejskiej, międzyrządowej organizacji współpracy, której państwami założycielskimi były Belgia, Francja, Holandia, Luksemburg, Wielka Brytania, Włochy i kraje skandynawskie. Celem Rady Europy stało się „umacnianie i rozwój demokracji”, „ochrona praw człowieka”, sprawiedliwe rozwiązywanie problemów społecznych i popieranie „europejskiej tożsamości kulturowej”.
Znamienne, że tendencje unifikacyjne były szczególnie silne w posthitlerowskich Niemczech, postfaszystowskich Włoszech i Francji doświadczonej syndromem kolaboracji z faszyzmem i hitleryzmem podczas II wojny światowej. Do tych państw dołączyły położone między nimi kraje Beneluksu (Belgia, Luksemburg) oraz Holandia. 18 kwietnia 1951 roku została powołana do życia pierwsza ze Wspólnot Europejskich - Europejska Wspólnota Węgla i Stali, która opierała się na integracji ekonomicznej i wprowadzała wolny handel między deficytowymi wówczas surowcami strategicznymi, a następnie go rozszerzała na inne sfery gospodarki. Ta idea francuskiego ministra dyplomacji Roberta Schumana miała być pierwszym krokiem na drodze do zjednoczenia Europy i próbą wyciągnięcia powojennych Niemiec do pokojowego współżycia na kontynencie. Powołano też do życia ponadpaństwowe organy EWWiS: Wysoką Władzę, Radę Ministrów, Zgromadzenie Parlamentarne, Trybunał Sprawiedliwości oraz Radę Ekonomiczno-Społeczną. Przewodnictwo nad Wysoką Władzą powierzono Jean'owi Monnetowi, francuskiemu komisarzowi ds. planowania.
Traktat o EWWiS stał się fundamentem dalszej integracji europejskiej. Przy czym w początkowym projekcie Traktatu Paryskiego znalazły się sformułowania, które oddawały rzeczywiste intencje jego autorów, lecz ostatecznie wypadły z oficjalnej wersji. Jego twórcy proponowali, by „uczynić wyłom w murach obronnych suwerenności narodowej, wyłom dostatecznie ograniczony, by nie wzbudzał obaw, ale taki by państwa mogły stopniowo zmierzać do stworzenia związku niezbędnego do utrzymania pokoju”. Jean Monet w swym komentarzu do tej kwestii dodał: „tylko sekret odpowiedniego dobrania proporcji miedzy formą i treścią tak długo opracowywanego tekstu może wyjaśniać, dlaczego zdanie to nie znalazło się w następnych wersjach”. Chodziło „nie tyle o rozwiązanie problemów należących do porządku naturalnego, ile o przywrócenie porządku bardziej racjonalnego. (…) Największym wkładem w cywilizację jest stworzenie ludziom możliwości rozwoju w ramach swobodnie powstających wspólnot. By to osiągnąć, trzeba jednak skoncentrować się na tym jednym celu i niczego nie oczekiwać od nikogo, chyba, że sam zgłosi się do współpracy, kiedy zda sobie sprawę, że nasze postanowienia są nieodwołalne. Mieliśmy to potwierdzić rozwijając Wspólnotę Węgla i Stali”. (cyt. za: Przegląd Polityczny, nr 23, 1994, s. 31 - 32 i 35) Ten tekst odsłania oświeceniowy konstruktywizm myślenia o człowieku i społeczeństwie, do którego się odwołuje inżynieria polityczna, proponująca zniesienie naturalnego porządku rzeczy historycznie znana z rewolucji francuskiej. Przy okazji Traktatu paryskiego ujawniły się również inicjatywy rozszerzenia integracji na sferę militarną i polityczną, jednak nie powiodła się próba powołania do życia Europejskiej Wspólnoty Obronnej oraz Europejskiej Wspólnoty Politycznej. W 1952 r. podpisano w Paryżu traktat o ustanowieniu Europejskiej Wspólnoty Obronnej, ale nie wszedł on ostatecznie w życie, z uwagi na zgłaszane przez poszczególne państwa obawy przed ograniczeniem ich suwerenności.
Sukces gospodarczy szóstki - wsparty wymiernymi korzyściami wynikającymi z amerykańskiego planu Marshalla - dał impuls do kolejnego etapu integracji. 25 marca 1957 roku został podpisany Traktat Rzymski, który z krajów szóstki tworzył Europejską Wspólnotę Gospodarczą. W tym samym roku utworzono też Europejską Wspólnotę Energii Atomowej. EWG miała w założeniu doprowadzić do powstania unii celnej, a następnie wspólnego rynku towarów, usług, siły roboczej i kapitału, natomiast Europejska Wspólnota Energii Atomowej miała zapewnić wspólną kontrolę nad przemysłem nuklearnym w Europie, pod kątem wykorzystania go wyłącznie do celów pokojowych. Te trzy Wspólnoty Europejskie już od 1958 r. miały wspólne niektóre organy (Zgromadzenie Parlamentarne i Trybunał Sprawiedliwości).
Sukces gospodarczy, jaki doświadczały kraje EWG na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych spowodował, że w Waszyngtonie uznano Wspólnotę jako siłę naruszającą dwubiegunowy światowy układ sił. Tym bardziej, że polityka francuska i niemiecka była zorientowana na neutralizację wpływów USA w Europie. Poza tym jednoczącą się Europę w wielu środowiskach w USA traktowano jako parawan dogmatycznego i jałowego antyamerykanizmu i siłę tak naprawdę niezdolną do politycznego i militarnego przeciwstawienia się sowieckiemu zagrożeniu. Znacząca jest deklaracja National Committe for an Effective Congress z 27 grudnia 1961 roku, a więc z czasów prezydentury Johna Kennedy' ego. W dokumencie napisano: „Dzisiaj ta prosta prawda staje się oczywista zarówno w Waszyngtonie, jak i dla Wall Street: Europa zorganizowana bez Stanów Zjednoczonych byłaby Europą zorganizowaną przeciw Stanom Zjednoczonym”. (cyt za: Jerzy Łukaszewski, W UE nie ma miejsca dla Rosji, Rzeczpospolita, 30.10.01) Amerykanie intensyfikują swoją obecność w Europie, by zacieśniać Partnerstwo Atlantyckie. Sygnałem była historyczna wizyta prezydenta USA, John'a F. Kennedy'ego w Berlinie 26 czerwca 1963 roku. W jej trakcie z ust amerykańskiego prezydenta padły słynne słowa: Ich bin ein Berliner. Pobyt w Berlinie był ukoronowaniem reakcji amerykańskiej na fakt, że 13 sierpnia 1961 roku Sowieci ukończyli budowę muru berlińskiego. W odpowiedzi, prezydent Kennedy podwoił amerykański garnizon w Berlinie Zachodnim oraz zapowiedział znaczne powiększenie budżetu obronnego Stanów Zjednoczonych, co było donośnym i bardzo konkretnym impulsem do wzmacniania Wspólnoty Atlantyckiej. Uświadomiło też Europie, że bez parasola amerykańskiego jest niezdolna do samostanowienia.
Pełne połączenie instytucjonalne Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej nastąpiło w 1967 roku, gdy wszedł w życie Traktat Fuzyjny. Jednak proces integracji politycznej i militarnej był w latach sześćdziesiątych chłodzony przez francuskiego prezydenta gen. Charlesa de Gaulle'a, sztandarowej postaci obozu obrońców państwa narodowego i zwolennika koncepcji Europy Ojczyzn. Zła koniunktura, kryzys naftowy i recesja lata siedemdziesiątych również nie sprzyjały integracji politycznej. Zaostrzyły się ujawnione w łonie Wspólnot Europejskich trudności strukturalne. Doszło do poważnych kłopotów budżetowych, kryzysu Wspólnej Polityki Rolnej, uwidoczniła się niedoskonałość wspólnych instytucji. Jak to eufemistycznie określają unijni historycy „interesy narodowe zaczęły dochodzić coraz bardziej do głosu, a Wspólny Rynek, nie funkcjonował w sposób należyty” (Historia Unii Europejskiej, www.warszawa.um.gov.pl), choć do EWG przystępowały nowe kraje.
W 1973 roku przyłączyły się do Wspólnot Wielka Brytania, Dania i Irlandia, co zostało nazwane pierwszą falą przyjęć. Kandydująca wówczas Norwegia nie przyłączyła się z powodu sprzeciwu swoich obywateli. Druga fala nastąpiła w latach 80. kiedy to do EWG przystąpiła Grecja (w 1981 r.), Hiszpania i Portugalia (w 1986 r.). W 1985 r. miał miejsce jedyny przypadek opuszczenia Wspólnot: wystąpiła z nich autonomiczna część Danii - Grenlandia. NRD stało się częścią Unii w momencie przywrócenia jedności z RFN w 1990 roku. Trzecia fala przyjęć (już do Unii Europejskiej) nastąpiła w 1995 roku, kiedy to przyjęto Austrię, Szwecję i Finlandię, zaś Norwegia ponownie odmówiła wstąpienia. W 2004 zostało przejętych 10 kolejnych państw, w tym Polska.
Równolegle pogłębiał się jednak proces unifikacji poprzez kolejne akty prawne. W 1986 r. podpisano Jednolity Akt Europejski, zwiększający kompetencje EWG. W 1990 roku uzgodniono w Układzie z Schengen utworzenie systemu wspólnej kontroli granic i zniesienie wizowych granic wewnętrznych w obrębie Hiszpanii, Francji, Włoch, krajów Beneluksu, Danii i Niemiec, a rok później ustalono utworzenie korpusu wspólnych sił wojskowych krajów Wspólnot. Wspólny rynek się dynamicznie rozwijał na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Uwidoczniała się jednak coraz bardziej potrzeba ustanowienia unii gospodarczej i wprowadzenia wspólnego pieniądza, warunkującego właściwe funkcjonowanie tego rynku. W styczniu 1988 r. francuski premier Balladur przedstawił propozycję stworzenia Unii Gospodarczej i Walutowej, a w lutym tego samego roku Hans Dietrich Genscher, minister spraw zagranicznych Niemiec, wystąpił z koncepcją utworzenia europejskiego obszaru walutowego i Europejskiego Banku Centralnego. Uwidoczniły się tu kontrowersje co do ewentualnych, ponadpaństwowych kompetencji przyszłej unii. Tym niemniej, na szczycie w Strasburgu w grudniu 1989 r. przyjęto jako cel strategiczny utworzenie Unii Europejskiej.
7 lutego 1992 r. został podpisany Traktat z Maastricht, na mocy którego 1 listopada 1993 r. powstała Unia Europejska. Traktat nie likwidował Wspólnot Europejskich, zmienił jedynie nazwę EWG na Wspólnotę Europejską. W Maastricht znacznie rozszerzono zakres wspólnej polityki i opracowano harmonogram wprowadzenia Unii Gospodarczo-Walutowej (jej efektem było zniknięcie wielu walut narodowych i wprowadzanie wspólnej waluty euro od 1999 roku). W ten sposób został zamknięty pewien etap integracji głownie gospodarczej trwający od ponad 40 lat i polegający na przechodzeniu przez kolejne fazy. Pierwsza - „wolnego handlu” - polegała na likwidacji ceł wewnątrz grupy krajów; druga - „unii celnej” - polegała na ustanowieniu jednolitych ceł dla krajów trzecich; trzecia - „wspólnego rynku” - polegała na swobodzie przepływów produkcji; czwarta - „unii gospodarczej” - polegała na wspólnych regułach polityki podatkowej i pieniężnej. Piąta faza - „unii walutowej” zapowiedziana w Traktacie z Maastricht - polega na wprowadzeniu na znacznym obszarze Europy jednej waluty i jednej polityki pieniężnej. Przy czym coraz powszechniejsze jest przekonanie, że euro ma przyspieszyć procesy federacyjne.
Logiczną konsekwencją takiej filozofii integracji był Traktat Amsterdamski z 1997 roku, który częściowo zmienił i jednocześnie rozszerzył wcześniejsze ustalenia z Maastricht. Traktat Amsterdamski mówi o fundamentalnych prawach obywateli, stopniowym ustanawianiu strefy wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości, zawiera dyspozycje dotyczące współpracy policyjnej i sądowej w sprawach karnych, wprowadza nowe zapisy na temat zatrudnienia, polityki socjalnej, ochrony środowiska naturalnego, zdrowia i konsumentów, podejmuje problematykę obywatelstwa europejskiego, podkreśla wagę stosowania zasady subsydiarności (pomocniczości) i proporcjonalności, zawiera postanowienia wzmacniające II filar UE oraz wprowadza dość ograniczone zmiany jeśli chodzi o instytucje Unii Europejskiej i obowiązujący proces decyzyjny. Zupełnie nowym zapisem Traktatu Amsterdamskiego jest postanowienie przewidujące możliwość skorzystania w pewnych sytuacjach z formuły "ściślejszej współpracy" przez pragnące tego kraje, dla realizacji wspólnych celów.
Pod koniec 2000 r. parafowano Traktat Nicejski, reformujący instytucje unijne w celu zapewnienia sprawnego funkcjonowania po przewidywanym kolejnym rozszerzeniu UE o Polskę i 9 innych kandydatów. Jego celem zainaugurowanej było uzgodnienie niezbędnych - z punktu widzenia przyszłego rozszerzenia UE - reform instytucjonalnych, które nie zostały rozstrzygnięte w Amsterdamie w 1997 r. Za trzy najważniejsze tego rodzaju kwestie uznano: podział głosów w Radzie UE i system podejmowania decyzji kwalifikowaną większością głosów, skład Komisji Europejskiej (liczba komisarzy) oraz zakres decyzji podejmowanych kwalifikowaną większością głosów. Te trzy zagadnienia, stanowiące tzw. "pozostałości z Amsterdamu", wypełniły zasadniczo agendę Konferencji, którą rozszerzono ponadto o problematykę tzw. ściślejszej współpracy. Konferencję Międzyrządową zakończono uzgodnieniem nowego Traktatu podczas spotkania Rady Europejskiej w Nicei, w nocy z 10 na 11 grudnia 2000 r. Ustalenia Traktatu Nicejskiego zostały oficjalnie uznane za wystarczające do przystąpienia do rozszerzenia Unii. Traktat Nicejski, po ostatecznym zredagowaniu, zostanie podpisany przez państwa członkowskie, a następnie będzie poddany procedurze ratyfikacyjnej, zarówno w parlamentach narodowych, jak i w Parlamencie Europejskim. Zakłada się, że procedura ta powinna dobiec końca najpóźniej w grudniu 2002 r., tak aby z początkiem 2003 r. Unia Europejska uzyskała stan gotowości do przyszłego rozszerzenia. Na szczycie w Nicei proklamowano również Kartę Praw Podstawowych, mającą gwarantować prawa człowieka i swobody obywatelskie.
Podpisanie Traktatu Konstytucyjnego dla Europy w Rzymie, 29 października 2004 roku ma znaczenie symboliczne. To, co się nie udało w 1957 roku, gdy podpisywano I Traktat Rzymski erygujący Europejska Wspólnotę Gospodarczą, która de facto była obszarem wolnocłowym i nie oznaczała unifikacji politycznej, zostało osiągnięte w profederalistycznej konstytucji europejskiej.
Franko-Germania
Powojenna historia integracji wskazuje, że jej konstruktorzy nie potrafią sobie poradzić z dylematami, przed jakimi staje nasz kontynent. Przed kilkoma laty Timothy Garton Ash - co przypomina w swym eseju „Euroiluzja” Ryszard Legutko - pisał w "Foreign Affairs" z niejakim zniecierpliwieniem: Europa nieuchronnie zmierza do coraz ściślejszej jedności, a nieuchronność ta wynika z globalizacji. Problemy wynikające z globalizacji przerastają zdolność do ich rozwiązania przez państwa narodowe, w związku z tym potrzebna jest ponadnarodowa struktura, która weźmie na siebie to zadanie. Cel ma uświęcać środki i budowanie międzynarodowych struktur usprawiedliwia wszelkie działania oraz tworzy fałszywe przekonanie, iż samoczynny proces cywilizacyjny oraz światli przywódcy są faktycznymi twórcami jedności europejskiej. Nie sposób jednak nie zauważyć, że skoro podmiotem zmian były rządy najsilniejszych państw narodowych, to wizja jedności urzeczywistniała się poprzez odzwierciedlenie priorytetów tych krajów i ich interesów. A skoro tak, to każde z nich realizuje w mniejszym lub większym zakresie własną politykę opartą na własnych kalkulacjach. (por. Ryszard Legutko, Euroiluzja, Wprost, 31.12.03)
Od samego początku koncepcja integracji europejskiej była zatem wewnętrznie sprzeczna i poza celami propagandowymi miała cele bardziej ukryte. Na pokaz była - zaproponowana przez „ojców założycieli” inspirowanych początkowo przez uniwersalizm chrześcijański, a później coraz wyraźniej humanizm laicki - śmiała, idealistyczna koncepcja integrującej się Europy, której zwieńczeniem miało być europejskie państwo wspólnotowe. Płaszczyzną procesów zmierzających do zjednoczenia kontynentu było budowanie europejskiej strefy wolnego handlu w oparciu o zasadę solidarności i równego traktowania poszczególnych krajów członkowskich. Jednak ten proces miał również podłoże polityczne - chodziło o ustabilizowanie stosunków francusko-niemieckich w taki sposób, aby przy retoryce jedności z Europy uczynić instrument dla zagwarantowania egzekucji narodowych interesów Berlina i Paryża. Niemcy potrzebują przy tym Francji jako listka figowego przykrywającego istotę ich polityki. Chodziło o zbudowanie wokół osi Paryż - Berlin siły, która miała być przeciwwaga dla Stanów Zjednoczonych. Dla obu państw integracja europejska miała być wehikułem zapewniającym realizację tych celów. W tej koncepcji istotną rolę odgrywała wola zachowania za wszelka cenę polityki społecznej, mocarstwowe kompleksy Francji i fakt, że dysponowała arsenałem nuklearnym; z perspektywy Berlina: potężna gospodarka niemiecka i nadrzędny cel polityki uczynienia z Niemiec dominującego kraju na kontynencie.
Pytanie: czy Niemcy uda się zeuropeizować poprzez proces integracji europejskiej, czy też Europa kontynentalna zostanie zgermanizowana ciągle jest otwarte. Nie można przecież zapominać o tym, że najsilniejszym państwem Unii Europejskiej są Niemcy, które również najwięcej łożą na "wspólną Europę". Gerard Baudson przestrzega: "Reaktywowanie geopolitycznych zasad Mitteleuropy, odebranie poprzez siłę ekonomii tego, co było stracone w ciągu dwóch wojen światowych, tak wygląda obecnie polityka niemiecka". (Gerard Baudson, L'Europe des apatrides, Paryż 1994, s. 63} Nowa twarz Mitteleuropy odsłania stary projekt zagospodarowania środkowej Europy według scenariusza niemieckiego. Tradycja historyczna podboju za pomocą gospodarki jest w Niemczech bardzo silna. Przypomnijmy kolonizację Prus przez Zakon Krzyżacki w Średniowieczu. Co ciekawe mapa inwestycji niemieckich w obecnej Polsce pokrywa się z mapą zasięgu Zakonu Krzyżackiego sprzed siedmiu wieków… W czasach znacznie nam bliższych, Theobald von Bethmann - Hollweg (1856 - 1921), następca Bismarcka i Bulowa na fotelu kanclerza niemieckiego, 9 września 1914 roku, gdy wydawało się, że Francja padnie pod naporem wojsk cesarza Wilhelma II, następująco określał cele niemieckie: "Należy osiągnąć ustanowienie środkowoeuropejskiego związku gospodarczego drogą wspólnych układów celnych, obejmujących Francję, Belgię, Holandię, Danię, Austro-Węgry, Królestwo Polskie, oraz ewentualnie także Włochy, Szwecję i Norwegię. Związek ten, wprawdzie bez wspólnej konstytucyjnej nadbudowy i przy zachowaniu zewnętrznej równości swoich członków, ale faktycznie pod niemieckim kierownictwem, będzie musiał utrwalić panowanie gospodarcze Niemiec nad środkową Europą". {Fritz Fischer, Deutsche Kriegesziele, Revolutionierung und Separatfrieden im Osten 1914 - 1918, Historische Zeitschrift, Monachium 1959, nr 188, s. 310}
Były marszałek Sejmu, profesor Wiesław Chrzanowski, który w okresie stalinowskim był prześladowany przez reżim komunistyczny, wspominał, że w więzieniu spotkał generała SS Richarda Hildebrandta. Ten nazistowski dygnitarz był przez pewien czas nawet zastępcą Himmlera, a w Polsce ponuro się zapisał bydgoską krwawą niedzielą. Hildebrandt już wtedy, a więc na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych opowiadał, że przyszłością Europy jest Europa zjednoczona, a Niemcy mają do odegrania szczególną rolę w tym procesie. {Program "Drogi do wolności", emisja: Program 1 Telewizji Polskiej, 12 maja 1992, godz. 21.15} Trudno nie zauważyć, jak wiele z tych koncepcji, choć w zmodyfikowanej formie, zostało zrealizowanych po dwóch wojnach światowych przegranych przez Niemcy. Nie przypadkiem kanclerz Helmut Kohl podczas pobytu w Polsce 7 lipca 1995 roku w gmachu Sejmu złożył następującą deklarację: "Niemcy starają się wspomóc Polskę na drodze do integracji europejskiej we własnym głęboko pojętym interesie...". Niestety, ta wypowiedź nie została chyba właściwie zrozumiana przez aktorów sceny politycznej w Polsce. Czyżby nie dostrzeżono, że w ten sposób może być realizowana polityka, która zakłada rozszerzenie Unii na Wschodzie jako strefy tradycyjnych wpływów Niemiec?
Interesy Niemiec precyzyjnie zostały ujęte we fragmencie dokumentu programowego z 1 września 1994 roku, przygotowanego przez grupę parlamentarną CDU/CSU, który jak na dokument tego typu wyjątkowo jasno ujawnia realne cele polityki niemieckiej. Stwierdza się w nim, że jeżeli integracja Europy Zachodniej nie będzie ewoluowała w kierunku likwidacji zagrażającej stabilności w Europie Centralnej - czyli jeśli Unia Europejska nie umożliwi Niemcom wpływu na sytuacje w Europie Środkowo-Wschodniej - to: "Niemcy w celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa mogłyby być skłonne lub zmuszone do samodzielnego, za pomocą tradycyjnych środków, ustanowienia stabilności w Europie Wschodniej, co przekraczałoby w znacznym stopniu ich siły i prowadziłoby do erozji jedności wewnątrz Unii Europejskiej, tym bardziej, że wspomnienie z przeszłości, gdy polityka wschodnia oznaczała dla Niemiec przede wszystkim współpracę z Rosją na niekorzyść krajów będących pomiędzy tymi państwami, są ciągle powszechnie obecne". {cyt. za: Paweł Soloch, Polska wobec idei Wspólnej Obrony Europejskiej, Biuletyn Programowy Grupy Windsor, nr 4 (10), maj 1996} Warto pamiętać, że polityka niemiecka do ery Kohla była wrażliwa na tragiczną pamięć II wojny światowej i barbarzyńską rolę Niemiec. Następne ekipy rządzące tworzą już politycy, którzy wojny nie znają z autopsji i nie bardzo chcą pamiętać o roli ich rodaków w czasie II wojny światowej.
Ścieranie się wzajemnie sprzeczne interesów powoduje, że Europa jest w rozkroku, z jednej strony jedność, z drugiej partykularne interesy niemiecko-francuskie. Jest oczywiste, że w Unii Europejskiej istnieje ściśle ukształtowana hierarchia, która dzieli kraje członkowskie na „lepsze” i „gorsze”. Nie przypadkiem po odrzuceniu konstytucji europejskiej, Paryż i Berlin lansują koncepcję ścisłej i elitarnej integracji wokół Francji i Niemiec oraz Europy „drugiej prędkości”, Europy B, która tak naprawdę ma pełnić role zaplecza surowcowego, rynku zbytu i obszaru tańszej siły roboczej, na którym można na przykład lokować szkodliwą ekologicznie działalność gospodarczą. A więc z jednej stronie hasła o tożsamości europejskiej, solidarności, jednakowych prawach i obowiązkach, z drugiej, twarda gra o interesy z podziałem na równych i równiejszych i ukształtowana praktyka podejmowania kluczowych decyzji wyłącznie przez polityków najważniejszych krajów.
Wykorzystywanie procesu integracji europejskiej dla realizacji partykularnych celów niemiecko-francuskich spowodowało dwoistość polityki europejskiej. „Pierwsza z nich - zauważa Ryszard Legutko - wyrażała się w tworzeniu międzynarodowych instytucji i europejskich regulacji. Druga polegała na stałym ścieraniu się interesów, aspiracji, historycznych uwarunkowań oraz politycznych temperamentów. Tę pierwszą ucieleśniały wielkie traktaty i wspólne ustalenia: Rzym, Amsterdam, Maastricht, Nicea. Ta druga urzeczywistniała się przez polityczną pragmatykę dyplomatów, rządów i politycznych elit. Podmiotem pierwszej była Europa; podmiotami drugiej - organy rządowe państw narodowych”. (Ryszard Legutko, Eurofikcja, Wprost, 31.12.03) Trudno zatem nie zauważyć, że rola Berlina i Paryża w dziele budowania autentycznej jedności europejskiej jest destrukcyjna i ma charakter dezintegracyjny.
Eurochoroba
Do wielu środowisk zaczyna docierać, że budowa „europejskiego domu” według obecnego kursu integracji utknęła na manowcach i tworzy iluzję, która pryska przy zderzeniu z rzeczywistością współczesnego świata. Europa nie jest w stanie podołać wyzwaniom związanym z globalizacją. Analitycy unijnego modelu ekonomicznego zwracają uwagę, że obszar euro ma o 20 milionów więcej mieszkańców niż Stany Zjednoczone, ale wytwarza o 30 procent mniej dóbr. O 30 procent mniejszy jest też dochód na głowę ludności. (por. Krystyna Grzybowska, Bankructwo państwa opiekuńczego, Rzeczpospolita, 08.01.03) Kraje Unii Europejskiej są coraz mniej konkurencyjne gospodarczo i technologicznie nie tylko wobec Stanów Zjednoczonych, ale także innych wysoko uprzemysłowionych obszarów świata. Premier Wielkiej Brytanii podczas swojego głośnego przemówienia w Parlamencie Europejskim 23 czerwca 2005 roku przestrzegał, że Europa traci inowacyjność nie tylko w stosunku do USA, ale również Japonii, Indii i Chin. Jeśli zatem Europa nie znajdzie adekwatnej do realiów globalizacji strategii rozwoju i nie wykorzysta zasobów tradycji znacznie bogatszych od amerykańskich, to będzie coraz bardziej obszarem służebnym wobec centrów wyznaczających kierunki ekspansji we współczesnym świecie. Coraz bardziej będzie ulegała korozji wywołanej przez globalizację.
Przedsiębiorstwa w USA są najlepsze w wytwarzaniu i wdrażaniu nowych technologii, o wiele szybciej dokonują postępu i pełniej go wykorzystują. Amerykanie potrafią zamykać stare i nieefektywne firmy oraz bardzo dynamicznie tworzyć i rozwijać nowe przedsiębiorstwa. Osiem z dwudziestu pięciu największych amerykańskich przedsiębiorstw nie istniało przed 1960 rokiem, a siedem powstało w latach dziewięćdziesiątych i osiągnęło już co najmniej 10 miliardów rocznego zysku. W Europie na liście dwudziestu pięciu potentatów nie ma ani jednej firmy, która nie istniałaby przed 1960 rokiem. Ani jedna z powstałych dużych firm w latach dziewięćdziesiątych nie osiągnęła 10 miliardów zysku rocznie. (por. Lester C. Thurow, Cywilizacja zmian, Wprost, 18.04.99) Sztywny gorset przepisów i ustaw mających chronić prawa i przywileje oraz roszczeniowe nastawienie społeczeństw zachodniej Europy, zmuszająca rządy do narzucania coraz to nowych podatków i obowiązków finansowych pracującym obywatelom prowadzą do wzrostu bezrobocia i nakręcają spiralę wydatków na cele socjalne. Europejska formuła państwa opiekuńczego ulega wyczerpaniu i nie ma w UE determinacji do poszukiwania modelu, w którym nastąpiłoby połączenie przedsiębiorczości po amerykańsku z solidarnością społeczną po europejsku.
Elity unijne doskonale zdają sobie sprawę z powiększającego się dystansu z najbardziej dynamicznymi centrami świata. Próbują temu zaradzić i wypracować rozwiązana podążające za realiami globalnej gospodarki. Znany socjolog o orientacji liberalnej Ralph Dahrendorf konsekwentnie od lat podkreśla, że „aby Europa sprostała wyzwaniom musi w istocie sprostać swoistej kwadraturze koła, gdyż musi jednocześnie wypełnić trzy zadania: stworzyć warunki do konkurencyjności co wymaga odpowiedniej decyzji w zakresie ograniczenia podatków i regulacji; nie może jednocześnie w swych zmianach zagrozić solidarności socjalnej, z czym wiążą się skomplikowane reformy państwa opiekuńczego, ale nie jego całkowite odrzucenie; a po trzecie, musi także zachować wolność polityczną”. (Ralph Dahrendorf, Rubież demokracji, Wprost, 02.11.97)
Przyjęta w Lizbonie w roku 2000 strategia (agenda) lizbońska - której celem było ożywianie i modernizacja ociężałych struktur europejskich - miała uczynić z Unii do 2010 roku "najbardziej konkurencyjną i dynamiczną gospodarkę świata". Dzięki niej Unia miała zdystansować Stany Zjednoczone. W przyjętym w Lizbonie programie zakładano, że w ciągu 10 lat (2000-2010) UE przekształci się najbardziej innowacyjny obszar ekonomiczny na ziemi, między innymi dzięki powszechnemu dostępowi do Internetu. Przywódcy 15 państw Unii określili w ten sposób jej "nowy strategiczny cel". Strategia - co podkreślają w dokumencie jego autorzy - skupia się na czterech kwestiach: innowacyjności (gospodarka oparta o wiedzę), liberalizacji (rynków telekomunikacji, energii, transportu oraz rynków finansowych), przedsiębiorczości (ułatwienia w zakładaniu i prowadzeniu działalności gospodarczej) oraz spójności społecznej (kształtowanie nowego aktywnego państwa socjalnego). (por. witrynę internetową Polskiego Forum Strategii Lizbońskiej, www. strategializbonska.pl
Zdecydowana większość działań podejmowanych w zakresie strategii lizbońskiej związana jest z modernizacją polityki zatrudnienia oraz kreowaniem pozytywnych zmian na rynku pracy. Podstawowym przesłaniem jest ułatwienie prowadzenia działalności gospodarczej, szczególnie w sektorze małych i średnich przedsiębiorstw, a więc tam, gdzie tworzonych jest najwięcej miejsc pracy. Zgodnie z wytycznymi strategii lizbońskiej, w celu zaspokojenia potrzeb nowoczesnych gospodarek państw członkowskich konieczne jest również przemodelowanie systemu kształcenia w taki sposób, aby możliwe było stworzenie modelu gospodarczego opartego o wiedzę.
Szczyt lizboński postanawiał, że już w 2000 roku Unia przyjmie nowe przepisy dotyczące handlu i pieniędzy elektronicznych, praw autorskich, elektronicznej sprzedaży usług finansowych, jurysdykcji i egzekwowania wyroków sądowych odnoszących się do tego, co dzieje się w Internecie. Do końca 2000 roku miało nastąpić większe otwarcie lokalnych rynków dostępu do Internetu, do końca 2001 zakładano pełne połączenie i liberalizację rynków telekomunikacyjnych i w tym samym terminie wszystkie szkoły w Unii miały być podłączone do sieci. Piętnastka zapowiadała stworzenie "Europejskiego Obszaru Badań Naukowych i Innowacji", m.in. poprzez zachęcanie sektora prywatnego do większych nakładów na naukę, większą mobilność naukowców i specjalistów i otwarcie przed końcem 2001 "superszybkiej transeuropejskiej sieci elektronicznej łączności naukowej" między szkołami wyższymi, instytutami i bibliotekami.
Przywódcy zobowiązali się do redukcji pomocy publicznej dla przedsiębiorstw i do "modernizacji" systemów ubezpieczeń społecznych, opieki społecznej i zdrowotnej. Wiele uwagi w programie lizbońskim poświęcono edukacji, zarówno młodzieży jak i tzw. kształceniu ustawicznemu dorosłych, zakładając, że do 2010 roku ma być zredukowana o połowę liczba młodych ludzi w wieku od 18 do 24 roku życia, którzy przestali się uczyć po szkole podstawowej. Zaplanowano też opracowanie jednolitego "europejskiego program nauczania", który szkoły będą realizować dobrowolnie, aby ułatwić mobilność absolwentów i porównanie ich kwalifikacji. Ogólnym celem strategii lizbońskiej jest podniesienie w Unii odsetka zatrudnionych wśród ludności w wieku produkcyjnym z 61 proc. w 2000 r. do 70 proc. w 2010, a wśród samych kobiet z 51 proc. do 60 proc. Podkreślono, że w tym celu średni wskaźnik wzrostu unijnej gospodarki powinien utrzymywać się na poziomie około 3 proc. (tamże)
Takie były założenia, jednak raporty Komisji Europejskiej i niezależnych ekspertów z 2004 roku biją na alarm: już czwarty rok z rzędu Unia nie osiągała w wielu dziedzinach wyznaczonych sobie wskaźników. W Unii Europejskiej coraz bardziej widoczne jest zwątpienie i rozczarowanie niedostatecznymi efektami realizacji dokumentu z 2000 roku. Strategia stała się synonimem chybionych celów i niedotrzymanych obietnic. Europa się starzeje, a odkładanie niepopularnych reform systemów zabezpieczenia społecznego, zwłaszcza emerytur oraz służby zdrowia, jest zapowiedzią odsuwanej w czasie katastrofy finansów publicznych. Romano Prodi, ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej, nazwał ją wręcz "wielką klapą". Premier Belgii, Guy Verhofstada, porównując wskaźniki wzrostu gospodarczego w Unii Europejskiej w minionym roku (0,4 procent) z dynamiką Stanów Zjednoczonych (3 procent) i Chin (10 procent) stwierdził, że jeśli tak dalej pójdzie, Europa zmieni się w "społeczne i gospodarcze muzeum". (cyt. za: Anna Kłossowska, Strategia Lizbońska - szansą dla przedsiębiorczości, rozmowa z ministrem Jarosławem Pietrasem, sekretarzem Komitetu Integracji Europejskiej, szefem Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, Prawo Europejskie, nr 4, listopad 2004) Deklaracja doścignięcia Stanów Zjednoczonych wydaje się coraz mniej realna, a Europa zarządzana przez eurokratów zaangażowanych w niszczenie jej własnych sił jest coraz bardziej słaba i niezdolna do wywierania wpływu na bieg wydarzeń światowych.
Najbliższe lata zmuszą niewątpliwie ociężałą Unię Europejską do reformy i radykalnej zmiany filozofii ekonomicznej. Bruksela zachowuje się jak zwierze, które już wie, że nieubłaganie kończy się okres ochronny, odkłada w czasie nie rozwiązanie problemy, z którym nie potrafi sobie poradzić, bo kuracja byłaby bardzo bolesna. Globalizacja polega na tym, że fabryki, kopalnie, rafinerie, elektrownie, punkty usługowe, lotniska, infrastruktura komunikacyjna, sieci dystrybucyjne znajdują się na konkretnym terytorium, natomiast stymulujący gospodarkę kapitał nie ma przywiązania terytorialnego. Jednym klikniecie myszy komputerowej można w ułamku sekundy przerzucać miliardy euro czy dolarów w dowolny punkt na ziemi. Unia próbuje się przed tym bronić, że w sposób administracyjny próbuje powstrzymać swobodę przepływu kapitału stosując lekarstwo gorsze od choroby. Zamiast podjąć działania na rzecz dywersyfikacji kapitału i związania go z konkretnym terytorium poprzez fakt uczynienia z własnych obywateli powszechnych właścicieli w sposób rozpaczliwy podejmowane są próby totalnego kontrolowania gospodarki włącznie z ustawowym określaniem kształtu banana… dzięki czemu Europa sztucznie utrzymuje swój dobrobyt.
Utrzymywanie dotychczasowej praktyki bez wzięcia „byka za rogi” i podjęcia rzeczywistych działań by osłabić negatywne aspekty globalizacjij i tak nie uratuje sytuacji gdyż nieunikniona jest likwidacja bądź znacząca modyfikacja barier i procedur protekcyjnych: ceł, kwot produkcyjnych i handlowych, dopłat, koncesji, subwencji, etc.etc, Ta zmiana będzie wstrząsem dla większości państw członkowskich Wspólnot Europejskich o ile dotychczasowa polityka nie ulegnie zmianie i poszukiwanie europejskiej jedności nie będzie odbywało na nowych zasadach.
Polska w UE
Szansą dla Polski byłaby zatem modernizacja państwa i taka transformacja gospodarcza, która pozwoliłaby naszemu krajowi dynamicznie się rozwijać w realiach globalnego rynku.
Jeśli będziemy bezrefleksyjnie kopiować obecny model ekonomiczny Unii Europejskiej, to zostaniemy skazani na gigantyczny wstrząs, gdy Unia będzie zmuszona dostosować się do tendencji światowych. Problem polega jednak na tym, że nasze członkostwo w Unii Europejskiej oznacza przyjęcie sztywnego gorsetu rozwiązań unijnych, które drastycznie ograniczają pole manewru. Nasz sposób dostosowania się do wyzwań globalizacyjnych jest zatem w pewien sposób pośredni, gdyż jest już pochodną ociężałej i nieefektywnej reakcji UE na globalizację. Członkostwo w Unii Europejskiej spowoduje, że 10 państw Europy Środkowej i Wschodniej ( w tym Polska) będzie się rozwijało wolniej, niż gdyby wybrały drogę wolnego rynku - twierdzi w swoim raporcie opracowanym jeszcze przed akcesją Polski prestiżowy amerykański Cato Institute (Marian L. Tupy, EU Enlargement: Costs, Benefits, and Strategies for Central and Eastern European Countries, Raport Cato Institute, 18.08.03). Autor raportu przestrzega, że jeśli nowi członkowie chcą jak najmniej ucierpieć od brukselskiej biurokracji, muszą walczyć o duży zakres weta w nowej konstytucji. Powinni też popierać reformatorskie Włochy, Hiszpanię i Wielką Brytanię przeciwko Francji i Niemcom, które Unię Europejską chcą przekształcić w swoje kondominium.
W Polsce trwa cały czas ożywiona debata na temat naszej akcesji do Unii Europejskiej. Oto najczęściej przytaczane przez zwolenników integracji argumenty za wstąpieniem. Po pierwsze, Polska zostanie strukturalnie zakotwiczona w cywilizacji zachodniej (koniec jałtańskiego podziału Europy). Po drugie, będziemy mogli współkształtować jednocząca się Europę będąc w środku jej struktur. Po trzecie, Unia Europejska jest strażnikiem standardów ważnych dla konsumentów. Po czwarte, Unia Europejska to dostęp do lepszych technologii produkcji i zarządzania, do kapitału inwestycyjnego, do nowoczesnej edukacji, co przyczyni się do awansu zawodowego tysięcy Polaków i sprawi, że poczują się obywatelami świata. Po piąte, poszczególne regiony Polski, zwłaszcza biedniejsze, otrzymają szansę na przyśpieszenie rozwoju dzięki środkom pomocowym. Po szóste, szansę na awans cywilizacyjny otrzyma polska wieś, a dopłaty bezpośrednie dla rolnictwa powinny wyraźnie poprawić poziom życia i sposób gospodarowania polskich rolników. Po siódme, wejście do Unii oznacza mniejsze koszty zdobywania kapitału oraz większy napływ inwestycji bezpośrednich i portfelowych, bez czego jest niemożliwy rozwój gospodarczy Polski.
Eurosceptycy wysuwają następujące argumenty. Po pierwsze, Unia Europejska buduje laicką cywilizacje bez Boga, w której popiera się zabijanie nie narodzonych, eutanazję, związki homoseksualne, adoptowanie dzieci przez jednopłciowe pary. Polska - kraj ojczysty Jana Pawła II - chce natomiast budować cywilizację miłości. Po drugie, w Unii Europejskiej jest bardzo silna tendencja do jej przekształcenia w państwo federacyjne pod protektoratem niemiecko-francuskim. Gdyby taki projekt został zrealizowany, Polska de facto utraci niepodległość, własną walutę, a w przyszłości własne granice państwowe i siły zbrojne. Czy Polacy, którzy ponieśli tyle ofiar w walce o wolność, mogą oddać tę wolność w zamian za mgławicowe obietnice pieniędzy? Po trzecie, w Niemczech nasilają się głosy kwestionujące polską własność na ziemiach Zachodnich i Północnych, a obecność w jednej przestrzeni prawnej może ułatwić restytucję tej własności przez stronę niemiecką. Po czwarte, na siedem lat zostaliśmy odsunięci od unijnego rynku pracy. Po piąte, Polscy rolnicy nie mogą liczyć na dopłaty i subsydia na poziomie, jaki otrzymują rolnicy z UE. Po szóste, realne jest zagrożenie, że będziemy płatnikiem netto, to znaczy więcej będziemy wpłacali do unijnej kasy niż z niej otrzymywali. Jeszcze w okresie przedakcesyjnym na stosunkach z Unią traciliśmy wpłacając wielkie sumy i otwierając swoje rynki zbytu. Na mocy układu stowarzyszeniowego z Unią Europejska z początku lat dziewięćdziesiątych Polska doświadczyła ogromnego deficytu w naszym handlu z państwami Unii, wzrostu bezrobocia, wyprzedaży za bezcen majątku narodowego, a także wypływu kapitału z Polski Po siódme, narzucone nam przez UE rozwiązania pozbawiły nas suwerenności gospodarczej i ograniczają rozwój gospodarczy Polski w stosunku do sytuacji gdybyśmy mogli prowadzić własna politykę prorozwojową. A tak subsydiowaliśmy półtora miliona miejsc pracy w UE i doświadczyliśmy dramatu powiększającego się bezrobocia w Polsce. Czy nie będzie zatem tak, że już zostały sprzedane banki, przemysł i handel, a Polska będzie Europą B, zapleczem tańszej siły roboczej i rynkiem zbytu.
Problemem nr 1 polskich dyskusji o integracji europejskiej, jest brak określenia naszych narodowych interesów i w perspektywie naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Charakterystyczne, że przed akcesją, w pracach legislacyjnych w Sejmie RP nad dostosowaniem prawa do prawa unijnego, nie dyskutowano o tym, czy prawo unijne w danym zakresie jest zgodne z naszym interesem narodowym, a jedynie o tym, co należy zmienić w polskim ustawodawstwie, by spełnić oczekiwania Brukseli. W sytuacji, gdy większość elit politycznych nie definiuje precyzyjnie polskiej racji stanu, trudno jest skuteczne określać naszą pozycję w Unii Europejskiej.
Dbanie o narodowe interesy w Unii Europejskiej polega na realizacji przemyślanej i długofalowej polityki, dla której pozyskuje się sprzymierzeńców, by umiejętnie wygrywać wewnętrzne napięcia. Przy czym konfiguracje sojuszy są zmienne i ściśle uzależnione od zakresu wspólnoty interesów. Kraje współpracujące w jednej sprawie, w innej mogą być po przeciwnych stronach barykady. Na przykład Niemcy i Wielka Brytania wspólnie zabiegają o zlikwidowanie dopłat bezpośrednich do rolnictwa, co oczywiście jest sprzeczne z interesami Francji, ale jednocześnie Wielka Brytania dąży do osłabienia wpływów Berlina w Europie, co jest dla wielu krajów korzystne. Duńczycy permanentnie nie dopuszczają sprzedaży ziemi cudzoziemcom w obawie przed germanizacja prowincji Szlezwik-Holsztyn. Grecja, Hiszpania i Portugalia wywalczyły pełne dopłaty dla swoich rolników. Aby efektywnie funkcjonować w Unii Europejskiej trzeba więc nauczyć się interpretacji mapy wzajemnych napięć i konfliktów i bardzo twardo negocjować. A następnie tak poruszać się na brukselskiej scenie, by dla realizacji własnych celów narzucić swój punkt widzenia i umiejętnie wykorzystać plątaninę sprzecznych dążeń innych.
Zagrożeniem jest na przykład systematyczne narzucanie nam przez Brukselę norm i regulacji, na których wypełnienie coraz bardziej nie stać naszego kraju. Stąd możliwość wetowania przez Polskę unijnych dyrektyw ma dla nas zasadnicze znaczenie. Polsce potrzebne są instrumenty do blokowania zbyt wyśrubowanych regulacji, których nie udźwignie gospodarka w takich obszarach, jak normy socjalne, wymogi podatkowe, bezpieczeństwo pracy czy ochrona środowiska. Przecież samo dostosowanie do obecnie obowiązujących reguł przeciwdziałania zanieczyszczeniom będzie kosztowało Polskę prawie 40 mld euro! To tak, jak kogoś z mozołem budującego dom dla swojej rodziny zmuszać, by montował złote klamki, w sytuacji, gdy nie ma pieniędzy i musi się zadowolić najtańszymi. Gra idzie o bardzo wysoką stawkę - gdyż Bruksela zastrzegła sobie w Traktacie Akcesyjnym możliwość wyłączenia Polski z tych polityk, w których Komisja Europejska arbitralnie uzna, że się nie dostosowujemy.
Odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponoszą nasze euroetuzjastyczne elity. W dyskusjach o Unii Europejskiej zbyt wiele jest emocji, naiwności, cielęcego zachwytu nad „Europą”, a za mało rozwagi i roztropności. Prounijne elity przez lata nie podejmowały trudu modernizacji Polski działając na zasadzie: byle na kolanach wejść do Unii, a potem jakoś to będzie. Tymczasem Bruksela nie ma interesu w naprawianiu Polski i kierowaniu naszego kraju na ścieżkę rozwoju. Obecny system polityczny oraz społeczno-gospodarczy jest nieefektywny i może nie podołać zobowiązaniom wynikającym z przystąpienia do Unii Europejskiej. Należy też pamiętać, że Unia na dostosowanie do tych norm miała kilkadziesiąt lat, a kraje członkowskie do obecnego poziomu dochodziły stopniowo, mając za sobą długie okresy kumulowania bogactwa.
W przeciwdziałaniu negatywnym skutkom globalizacji i kontynentalizacji trzeba być realistą. I ta refleksja dotyczy środowisk eurosceptycznych. Niedostrzeganie w Polsce problemów dzisiejszego świata, rozwoju technologii, nieskrępowanego transferu kapitału, towarów i usług powoduje, że ograniczamy się bardziej do spraw wewnętrznych tracąc z pola widzenia to, co się dzieje wokół. W środowiskach ludzi pragnących Polskie wolnej i chrześcijańskiej jest zbyt mało refleksji i programów, w jaki sposób w warunkach obecności w strukturach Unii Europejskiej realizować polski interes narodowy. Brakuje kadr państwowych i specjalistów od spraw gospodarczych zdolnych do skutecznego wdrażania polskiego punktu widzenia w realiach globalizacji. Potrzebne jest silne nastawienie na wolność w gospodarce z uwzględnieniem solidaryzmu społecznego oraz odejście od lękowego i zakompleksionego patrzenia na współczesność. Potrzebne nam jest nowoczesne państwo, które ma zdolność do ochrony swej kultury i tożsamości w rzeczywistości zmieniającego się świata.
Europa Ojczyzn
Tym bardziej przydałaby się zatem refleksją nad brytyjskim doświadczeniem i koncepcjami obrony państwa narodowego gen. De Gaulle'a. Brytyjscy konserwatyści legitymują się długim stażem dyskusji europejskiej. Wielka Brytania w 1973 roku - po bardzo burzliwej debacie i przewagą zaledwie kilku głosów w Izbie Gmin - przystąpiła do EWG. Do dziś każda brukselska inicjatywa federacyjna wzbudza w Anglii gorące spory. Również konstytucja europejska. Brytyjski eurosceptyk jest zwolennikiem budowania fundamentów zjednoczonej Europy opartych na zasadach europejskiej strefy wolnego handlu, natomiast sprzeciwia się federalizacji Europy i likwidacji państw narodowych. W Manifeście Konserwatywnym, na wybory europejskie 1994 roku, czytamy: „Nie chcemy Europy, która miesza się do każdego szczegółu życia kraju. Wierzymy, że tylko te rzeczy powinny być robione w Brukseli, które można lepiej zrobić na poziomie Wspólnotowym”. (Manifest Konserwatywny, s. 14)
Kluczową kwestią dyskusji jest suwerenność i problem podporządkowania ustawodawstwa krajowego zbiurokratyzowanemu prawodawstwu Brukseli. Enoch Powell, znany eurosceptyk, słusznie zauważył, że jeśli jakiś polityk deklaruje poparcie dla integracji europejskiej i nakłania do niej innych, to nie mówi całej prawdy. Nie wyjaśnia bowiem swojemu wyborcy, że polityczna integracja - może nawet w niektórych aspektach obiecująca gospodarczo - oznacza, że ograniczone zostaną suwerenne prawa do samostanowienia nie tylko państwa narodowego, ale i samych wyborców. Dlatego, przy okazji referendum powinno się zapytać wyborców wprost: „czy wyrażacie zgodę, by wasza władza została ograniczona”? To, co się oddaje nie jest przecież osobistą własnością elit, lecz pochodzi od wszystkich obywateli, którzy w ten sposób są wydziedziczani ze swych praw. (por. Leszek Jesień, Europa w lustrze eurosceptycyzmu, Nowy Sącz 1999, s. 25 - 27)
Iain Duncan Smith nie martwi się różnicami politycznymi czy gospodarczymi między krajami Unii. Według niego Bruksela dogmatycznie dąży do jednorodności tracąc z pola widzenia rzeczywistość. Motorem napędowym jest bowiem dążenie państw narodowych do posiadania gospodarek, które byłyby skuteczniejsze i bardziej konkurencyjne niż inne. Traci rację bytu Europa w wersji z Maastricht, która nie jest wolnorynkowa, zabija konkurencyjność i brnie w centralnie planowaną ekonomię. Europa kurczy się, ponieważ ma zbyt duże koszty społeczne, nie jest konkurencyjna i ma obsesje na punkcie rynku wewnętrznego. Z powodu tej obsesji - traci z pola widzenia rynki zewnętrzne. Nasz kontynent w ten sposób staje się peryferyjnym obszarem obrotu gospodarczego w świecie i zamienia się w skansen. Chcemy Europy - powiada - która byłaby przede wszystkim organizacją przyglądająca się, w jaki sposób państwa konkurują ze sobą, a nie zbiurakrytozowanej Europy, która nadzoruje państwa członkowskie. Przy czym nie postuluje: Europa powinna zagwarantować, by rządy nie ingerowały, lecz posługuje się argumentacja pozytywną - „rządy mają zgodzić się, by nie ingerować”. To narody tworzą Europę, a nie Unia Europejska ma zastąpić narody. Pozostawanie Zjednoczonego Królestwa w Unii nie jest „za wszelka cenę”. „Brytyjska klauzula” w stosunkach z Unią zakłada opuszczenie Wspólnoty, jeśli sprawy zostaną skierowane na złe tory. (por. tamże, s. 95 i 99 - 102)
Lord Tebbit, inny eurosceptyk, akceptuje jednakże idee Wspólnego Rynku: „Aby stworzyć skuteczny Rynek, musimy rzeczywiście zobowiązać się do podejmowania pewnych decyzji wspólnie. Problem polega jednak na tym, że obszary podejmowania wspólnych decyzji stają się coraz szersze, i szersze, i szersze”. Zagrożeniem jest idea federalistyczna i rozpad państw narodowych na prowincje (euroregiony), które nie miałyby kontroli nad obronnością, polityką zagraniczną, podatkami i polityką gospodarczą. Procedury podejmowania decyzji w Brukseli w gruncie rzeczy pozwalają Komisji Europejskiej manewrować państwami i narzucać im swoją wolę. Jest generowany „deficyt demokratyczny”. Czy ludzie będą płacili podatki strukturze, która dysponuje potężną władzą, lecz jej członkowie nie mówią ich językiem i czy będą akceptowali redystrybucję dóbr z Paryża do Warszawy tak samo chętnie jak akceptują redystrybucję z Paryża do Lyonu? (por. tamże, s. 75 - 76) Siłą Europy jest oparcie się na państwach narodowych, które kooperują ze sobą, obniżają bariery we wspólnym handlu i umawiają się w różnych sprawach zgodnie z własnym interesem. Lecz bez żadnych instytucji centralnych, które w jakiś sposób nabywają mocy ponadnarodowych.
"Narody nie umierają" pisał w czasie tragicznego żniwa śmierci podczas I wojny światowej papież pokoju - Benedykt XV. {Benedykt XV, Do walczących ludów i ich przywódców, 28.07.1915} i istnieją tak długo jak długo na ziemi żyje człowiek. Określają naszą genezę i miejsce w dziele stworzenia, stanowią bowiem ciąg pokoleń obdarzony wspólnotą aspiracji i ideałów a wychowany w jednej kulturze. Wyłaniają się ze społecznej historii człowieka i są swoistą syntezą języka, myślenia, doświadczenia, wiary, tradycji, które stanowią całość etniczną i kulturową. "Tworzą tę syntezę poszczególni ludzie, ale też duch narodu tworzy niejako każdego człowieka i kształtuje całe pokolenia. Jest dla nich mocą i natchnieniem w tworzeniu wciąż nowych wartości, w kształtowaniu życia ojczystego, życia rodziny ludzkiej, w kształtowaniu przyszłości". {Jan Paweł II, przemówienie do Polaków w Wiedniu, 12.09.83, L'Osservatore Romano, nr 9/1983}
Obrona tożsamości narodów i ich kultury w dzisiejszym świecie nabiera szczególnego znaczenia. Groźna jest bowiem, szczególnie dziś dostrzegana, tendencja do wyeliminowania pojęcia naród. Już jawnie się mówi, że państwa wielkie mają prawo traktować słabsze narody jako wasali, a w ramach Nowego Porządku Świata głosi się o ogólnoświatową cywilizację i "jedną ludzkość". Do tego, "wyższego" etapu mamy dojść po "efemerycznym okresie kulturowej różnorodności", po którym pozostałością będą folklorystyczne butiki z wytworami kultury ludowej w wielkich metropoliach. Nie bez przyczyny Ojciec Święty Jan Paweł II podczas swojego pobytu w nowojorskiej siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych 5 października 1995 roku upomniał się o Kartę Praw Narodów.
W swoim przemówieniu zwracał uwagę: "Przyjęta w 1948 roku Deklaracja Powszechna Praw Człowieka dobitnie mówiła o prawach osoby, ale żadna podobna umowa międzynarodowa nie została jeszcze poświęcona prawom narodów (...) które są niczym innym jak <<prawami człowieka>> wyniesionymi na szczególny poziom życia wspólnotowego.(...) Podstawowym założeniem praw narodu jest z pewnością jego prawo do istnienia: nikt więc - ani państwo, ani inny naród, ani organizacja międzynarodowa - nikt nigdy nie jest upoważniony do stwierdzenia, że konkretny naród nie zasługuje na istnienie. (...) Ale o ile <<prawa narodów>> wyrażają żywotne potrzeby jednostkowe, to nie mniej ważne jest podkreślanie potrzeb zbiorowości wyrażanej przez jasną świadomość zobowiązań, jakie narody mają wobec siebie nawzajem oraz wobec całej ludzkości. Najważniejsze wśród tych zobowiązań jest z pewnością zobowiązanie do życia w duchu pokoju, poszanowania i solidarności z innymi narodami". {Jan Paweł II, przemówienie wygłoszone na forum ONZ, 05.10.95, L'Osservatore Romano, nr 11 - 12/1995}
Czy jednak w czasach globalizacji mówienie o interesie narodowym ma w ogóle sens? Jak w „cywilizacji multimediów” odwoływać się do katalogu klasycznych wartości i tożsamości? W każdej epoce ważna jest umiejętność odczytywania znaków czasu. Problemem Polski jest brak przywództwa państwowego, które ogniskowałoby życie publiczne. Naszemu krajowi - w dobie jednoczenia się kontynentu - potrzebne są bodźce zwiększające jedność narodu rozdartego wewnętrznymi konfliktami. Francja miała de Gaulle'a, który uchodzi za wzór charyzmatycznego męża stanu. Twórca V Republiki udowodnił, że mimo ograniczonych możliwości, średnie państwo może wciąż odgrywać znaczącą rolę na arenie międzynarodowej, a naród przezwyciężyć wewnętrzne podziały związane chociażby z wojną w Algierii i odzyskać poczucie własnej wartości, by lepiej stawić czoła wyzwaniom współczesności.
Warto sięgać do jakże aktualnej myśli politycznej Charles'a de Gaulle'a, zwłaszcza w czasie, gdy trwa ożywiona dyskusja o konstytucji europejskiej i coraz częściej pojawia się postulat ponownego przemyślenia zasad poszukiwania jedności naszego kontynentu. Kluczowe znaczenie ma treść artykułu 10 Konstytucji Europejskiej (Prawo Unii): „Konstytucja i prawo przyjęte przez instytucje Unii w wykonywaniu powierzonych jej kompetencji mają pierwszeństwo przed prawem Państw Członkowskich” (pkt 1) oraz „Państwa Członkowskie podejmują wszelkie właściwe środki ogólne lub szczegółowe, w celu zapewnienia wykonania zobowiązań wynikających z Konstytucji lub aktów instytucji Unii” (pkt 2), które w sposób oczywisty wskazuje nadrzędność prawa unijnego nad prawem krajowym. Tymczasem prezydent de Gaulle, niewątpliwy Europejczyk, ale przede wszystkim Francuz kochający swoją ojczyznę, był przekonany, że podmiotami polityki są państwa narodowe.
Istotą życia międzynarodowego jest współpraca oraz rywalizacja między nimi, która wynika z różnicy interesów narodowych. Według definicji generała, interes narodowy, to obiektywna kategoria właściwa dla każdego państwa, niezależna od upodobań społeczeństwa i zdecydowanie ważniejsza od jego dobrobytu. Dlatego polityka zagraniczna - której podstawowym celem powinna być właśnie realizacja interesu narodowego - nie może być uzależniona od polityki wewnętrznej, od zmiennych poglądów obywateli, ani od rozgrywek partyjnych. Jedynie niezależna polityka może uchronić państwo przed wasalizacją przez jedno z supermocarstw.
De Gaulle już od końca II wojny był gorącym zwolennikiem współpracy europejskiej. Jego wizja „Europy Ojczyzn” była odmienna od propozycji konstruktora Wspólnot Europejskich Jeana Monneta. Dla de Gaulle'a, Europa miała być przede wszystkim Europą państw narodowych, czyli zjednoczonym kontynentem opartym na ścisłej współpracy politycznej członków EWG, ale nie na ponadnarodowej integracji. Europa może bowiem istnieć tylko na mocy swych narodów. Dlatego właśnie, struktury europejskie, które chciałyby przekształcić się w super-państwo kosztem suwerenności państw członkowskich, są nie do przyjęcia. Gaullistowska Europa - to wreszcie "Europa od Atlantyku po Ural", czyli zjednoczony kontynent obejmujący nie tylko członków EWG, ale także państwa Europy Wschodniej, co do których de Gaulle nie miał wątpliwości, że odejdą kiedyś od komunizmu, by powrócić do narodowych tradycji.
Rozdział IV
Cywilizacja konsumpcji Powstająca na naszych oczach globalna cywilizacja odwołuje się do nowego paradygmatu. Tworzy on fundament podstawowego systemu pojęciowego, który dla człowieka stanowi punkt wyjścia i podstawę rozumienia całej rzeczywistości. Jest rzecz jasna, odmienny od dotychczasowego. Paradygmat jest poniekąd „bramą do prawdy”, która jest związana z samym człowieczeństwem, stanowiącym dla człowieka pierwszą przestrzeń jego epistemologicznego doświadczenia.
Globalna cywilizacja i nowe społeczeństwo już „nie potrzebuje” Boga, jest upojone zdobyczami wiedzy i technologii, ma być tak ludzkie w swym rozumie i tak boskie w swym instynkcie, żeby czuło się zwolnione z pamiętania o swym Stwórcy. Pochłonięte kreowaniem "rzeczywistości ludzi i rzeczy", ma uwierzyć bezkrytycznie w ostateczne "zwycięstwo" czysto laickiego aktywizmu nad wiarą religijną. W epoce "postindustrialnej", gdy "wiara" w naukę i deifikację człowieka rodzi jednak pustkę i spustoszenie, pojawia się jednak na nowo głód transcendencji i pytanie o sens życia człowieka.
Ojciec św. Jan Paweł II wypowiadając się o kluczowych problemach współczesności proponował pozytywne działania. W swoim przepowiadaniu kreślił horyzont cywilizacji miłości przeciwstawianej cywilizacji śmierci; horyzont walki społeczeństwa zmierzającej do ucieleśnienia w życiu publicznym tej prawdy, która czyni nas wolnymi. Apelował o globalizację solidarności międzyludzkiej jako remedium na negatywne elementy globalizacji. Zwracał także uwagę na te nurty myślowe, które pod pozorem wyzwalania człowieka mogą prowadzić do jego zniewolenia. Przestrzegał przed fałszywymi pokusami: relatywizmem moralnym, konsumpcjonizmem, permisywizmem, przed odwróceniem porządku naturalnego i życiem jakby Boga nie było, a nawet zajmowaniem przez człowieka miejsca Boga. Przed wolnością zastępowaną samowolą, przed ucieczką od odpowiedzialności od swoich decyzji, przed wizją życia sprowadzonego do zaspokajania zachcianek i przyjemności. Przed niesprawiedliwością i nierównym podziałem dóbr materialnych.
Niezwykle doniosłe były jego encykliki „Centesimus Annus” (1991), „Veritatis splendor” (1993), „Evangelium Vitae” (1995) oraz „Fides et Ratio” (1998), w których zawsze przypomina, że zbawcze orędzie zawarte w Ewangelii jest uniwersalne i ogarnia cały świat. Następca I Apostoła, słusznie nazywany „Papieżem Wolności”, podczas Jubileuszu Ludzi Pracy - 1 maja 2000 r. - mówił: „Globalizacja jest dziś zjawiskiem obecnym we wszystkich dziedzinach ludzkiego życia, ale jest też zjawiskiem, którym należy mądrze kierować. Potrzebna jest globalizacja solidarności”. (Jan Paweł II, Przemówienie Potrzebna jest globalizacja solidarności, Rzym, 1 V 2000) Nasz wielki rodak przestrzega również przed ideologiami. Ideologie stanowią próbę narzucania całokształtu uproszczonych poglądów na świat i życie ludzkie, a następnie modelowania tak interpretowanej rzeczywistości przy pomocy określonej zasady czy zbioru zasad, co prowadzi do deformacji rzeczywistości lub stanowi jej zniekształcone, zmistyfikowane odbicie.
Komunizm i nazizm
Ideologie są konstruowane w opozycji do religii, a zwłaszcza chrześcijaństwa, lecz same zawłaszczają pewne cechy religii. Punktem wyjścia ideologów jest przekształcenie istniejącego stanu rzeczy w stan idealny i postulowany (utopia) i wskazanie metod jego realizacji. Ideologia ma charakter całościowy. Oznacza to, że zakres jej działań obejmuje życie religijne, prywatne, społeczne, ekonomiczne, kulturalne, polityczne. Ideologie mają organizować rzeczywistość w taki sposób, aby zbawić ludzkość, jednostkę, rasę, klasę społeczna czy płeć. Ten idealistyczny spirytualizm przepaja współczesne koncepcje polityczne. Rezultatem jest mesjanizm. „Tak rozumiana ideologia staje się fundamentalizmem a rebours: jak w cywilizacji arabskiej wszystko jest religijne, tak w społecznościach zdominowanych przez jakieś ideologie wszystko jest polityczne (czyli właśnie ideologiczne)”. (Piotr Jaroszyński, Od imperializmu do globalizmu, Człowiek w kulturze, nr 14, Lublin 2002)
Ideologia ma swoją strukturę i chce kształtować otaczający świat w sposób totalny. W ten sposób w zideologizowanej rzeczywistości wszystko jest poddane administracyjnej i politycznej kontroli władzy: rodzina, szkoła, religia, kultura, media, edukacja, gospodarka. Niebezpieczeństwo ideologii jest wszechogarniające zwłaszcza dziś, gdy na naszych oczach następuje niebywały rozwój techniki i technologii, które oddane na służbę ideologii mają zasięg globalny. Przekraczają granice państw i kontynentów. Aksjologia ideologii w czasach globalizacji nadaje jej rangę wartości absolutnej i pojmuje ją jako ostateczne wyzwolenie człowieka. Problemem jest jedynie, jakimi środkami to osiągnąć, a więc nieustannie jest poszukiwana uniwersalna strategia (technologia) zbudowania nowego lepszego świata.
Od wielu stuleci w tradycji europejskiej pojawia się niepohamowane pragnienie zbudowania raju na ziemi. W wieku dwudziestym te dążenia w pewnym sensie przybrały bardzo konkretną formę w postaci dwóch totalitaryzmów: marksizmu - kolektywizmu i nazizmu - faszyzmu. Teoretycy komunizmu głosili, że wszystkie dotychczasowe ustroje społeczno-polityczne były formą wyzysku klas niższych (niewolników, rolników, robotników) przez klasy panujące (arystokracja, burżuazja). Celem działania była likwidacja tego stanu rzeczy przez zniesienie własności prywatnej, co w konsekwencji miało doprowadzić do zaniku klas społecznych i państw. Związek Sowiecki, który był „światową ojczyzną proletariatu” miał zaprowadzić nowy porządek na całej ziemi. Marksistowski komunizm jest zatem ściśle związany z globalizmem, gdyż chce zawłaszczyć całościowo rzeczywistość, interpretując przy tym naturę człowieka i sens jego życia w kontekście ateistycznego naturalizmu.
Hitleryzm też miał ostrze antychrześcijańskie. Jego twórcy wysuwali tezy o nadrzędności rasy aryjskiej, czyli Niemców, którzy stanowili „rasę panów” (Harrenvolk). Hitleryzm, często określany mianem nazizmu, miał rys neopogański, a jego ideolodzy bardzo chętnie odwoływali się do źródeł ezoterycznych. Podzielali gnostyczną wiarę w możliwość samodoskonalenia się duszy ludzkiej, pod warunkiem odrzucenia przez nią ograniczeń i praw tworzonych przez Kościoły i instytucje społeczne. Ich myślenie determinował bardzo silny motyw niemieckiego i pangermańskiego nacjonalizmu. Tradycyjną magię kabalistyczną - do której odwołują się ruchy ezoteryczne - zastąpiono symboliczną interpretacja starogermańskiego alfabetu runicznego. Adepci tej ideologii bardzo aktywnie angażowali się w życie polityczne. Wielu z nich, jeszcze w czasach przed Hitlerem, pracowało nad doczesną realizacją swych ideałów wierząc w odrodzenie Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego, jako imperium funkcjonującego zgodnie z duchowością pangermańską. (Marek Tabor, Ezoteryczne źródła nazizmu, bdw, s. 6 - 7) Idea „Trzeciej Rzeszy”, która miała panować nad Europa i światem przez 1000 lat była politycznym rozwinięciem tych koncepcji. Miała zatem również wymiar globalny, tak, jak II wojna światowa wywołana przez Hitlera.
Te, pozornie sprzeczne, projekty stworzenia idealnego lub optymalnego, systemu społeczno - polityczno - ekonomicznej organizacji rzeczywistości ludzkiej, są bardzo podobne. Marksizm - leninizm tworzył kastę swoich wyższych funkcjonariuszy, którzy strzegli ideologicznej ortodoksji. By sprawować "rząd dusz" zmieniano osobowość poprzez niszczenie mechanizmu broniącego człowieka przed kłamstwem lub używano argumentu siły. Oparty na walce klas komunizm posługiwał się terrorem, represją. Faszyzm wprowadzał kult państwa. Nazizm gloryfikował rasę, konkretnie rasę aryjską. By to zrealizować dokonywano selekcji gatunku, eliminując ("ostateczne rozwiązanie") istoty uważane za nieużyteczne lub szkodliwe.
Systemy ideologiczne odrzucają Boga jako cel życia człowieka. Ich model funkcjonowania państwa opiera się na koncepcji władzy, która jest zamknięta sama w sobie. Taka władza, nie odnosząc się do Stwórcy i zamykając się w swojej wewnętrznej naturze, pozbawia się zewnętrznych ograniczeń. Jest więc niepohamowana w swym dążeniu do totalnego zapanowania nad całą rzeczywistością. Aby zaś siebie uzasadnić i uzyskać jakąś legitymizację, ma tendencję do wytwarzania religii świeckich, w których bóstwem zostaje okrzyknięte państwo, naród, lud (demos), społeczeństwo, postęp, wyzwolenie klas czy zateizowana, egoistycznie nastawiona jednostka, której istnienie polega na poszukiwaniu i zaspokajaniu przyjemności.
Ideologia racjonalnego postępu
Tak jak rasizm czy klasowość paraliżowały umysły i wprawiały w zachwyt całe tłumy, tak i obecny skrajny indywidualizm może zdobyć rzesze zwolenników, gotowych niszczyć każdą przeszkodę stojącą na drodze rozkoszy lub zysku. Dowodem na totalitarność systemu opartego na egoizmie i użyciu jest działanie z pozycji siły w stosunku do słabych i niewinnych wyrażające się choćby w legalizacji zabijania nie narodzonych czy eutanazji. Tak jak dawniej nie liczono się z drugim człowiekiem pod hasłami afirmacji wodza, narodu czy klasy, tak obecnie antyludzkie postępowanie usprawiedliwiane bywa postawą absolutyzacji wolności i wyprowadzanej z niej przez niektórych reguły "wszystko wolno", a w skrajnej postaci - „zabrania się zabraniania”.
Wbrew pozorom po upadku „imperium zła”, nadal żyjemy pod przemożną presją ideologii. U progu XXI wieku liberalizm-indywidualizm i neoliberalizm jest używany do uzasadnień ideologicznych. Kultura liberalna jest ściśle związana z permisywizmem i relatywizmem moralnym, kwestionuje istnienie prawdy i obiektywnego porządku dobra i zła. Odrzuca wszelkie dogmaty, a na to miejsce wprowadza indywidualne opinie i sądy, którym przypisuje się taką samą rangę bez względu na to, czy są prawdziwe czy fałszywe, sprzeczne czy niesprzeczne między sobą.
Mimo, iż liberalizm kwestionuje wszelkie dogmaty, sam jest dogmatyczny w obrębie swojego podstawowego dogmatu - dogmatu absolutnej niezależności rozumu indywidualnego według którego jest interpretowany świat. Obowiązującą perspektywą „ideologii liberalnej” jest subiektywizm, a więc rozum utożsamiany z "ja", które kierując się osobistymi względami, upodobaniami, uprzedzeniami, pragnieniami ocenia fakty i występuje jako ostateczny miernik dobra i zła. Taki właśnie formalny charakter ma imperatyw moralny Kanta, „święta reguła każdego liberała”: „Postępuj wedle takiej zasady, co do której chciałbyś aby stała się powszechnym prawem”. Ten subiektywizm wywodzący się z tradycji sofistycznej bywa używany do apoteozy siły (Trazymach), przyjemności (Protagoras), użyteczności (Jaremy Bentham), oderwania dorobku intelektualnego od moralności (Franciszek Bacon), korzyści (Adam Smith), nauki i techniki (August Comte).
U progu XXI wieku globalizacja, czerpiąca swoją ideową nadbudowę z neoliberalizmu, jest faktem i wyzwaniem dla współczesnego świata. Warto zwrócić uwagę, że wśród krytyków globalizacji znajdują się ludzie lewicy, ale również konserwatyści i liberałowie, jak William Galston czy John Gray, a także środowiska chrześcijańskie. Zwracają uwagę, że globalizacja nie jest niczym nowym: jej ideologia jest bowiem uproszczoną formą mającej oświeceniowe korzenie ideologii racjonalnego postępu, który przyniesie światu więcej szczęścia, dobrobytu i pokoju. Globalizacja wśród badaczy wywołuje uczucie déja vu: w tym samym miejscu byliśmy już sto lat temu. Cieszono się wtedy wielkim progresem materialnym oraz zawrotnymi osiągnięciami nowych technologii, jak automobil, telefon, samolot, maszyna do pisania, silnik elektryczny. Ideologia globalizacji jest uzupełniona fałszywą tezą - wykorzystywaną na użytek propagandowy, by pokazać „ludzką twarz” - że uda się włączyć do tej gospodarki na równych prawach wszystkie kraje i regiony. Zastanawia, jak pisze Marcin Król, „postawa zwolenników globalizacji lub tych, którzy (jak często słyszymy w Polsce, także ze strony rządu) uważają, że globalizacja jest nieunikniona. Otóż na szczęście w ludzkim świecie nie ma zdarzeń nieuniknionych, a polskie sympatie do globalizacji opierają się na fałszywym i egoistycznym przeświadczeniu, że nam się uda dołączyć do tych, którzy na globalizacji zyskają. Nie jest to wcale pewne, nic się nie dzieje automatycznie i polska gospodarka z takim bezrobociem jak obecnie oraz z takim stanem zacofania technologicznego może się nie znaleźć wśród beneficjentów. A co wtedy powiedzą domorośli zwolennicy neoliberalizmu i globalizacji? Czy przejdą na drugą stronę i zaczną głosić niebezpiecznie radykalną tezę, że globalizacja to nowa forma kolonializmu?” (Marcin Król, Globalizacja szczęścia nie daje, Rzeczpospolita, 02.02.02)
Globalizacja odwołuje się do przejętej przez liberalizm idei wolnego handlu. Tylko czy dzisiejszym świecie - przy ruchomym kapitale przerzucanym z kontynentu na kontynent w ciągu ułamka sekundy - jeszcze istnieje wolny handel? Teoria wolnego handlu została stworzona w XVIII wieku przez dwóch Brytyjczyków Davida Ricardo i Adama Smitha i opierała się o zasadę "porównywalnej przewagi" (comparative advantage). Chodziło o to, że państwa różnią się między sobą co do potencjału, możliwości, kapitału, wiedzy, zasobów naturalnych i dlatego specjalizują się w tym, co dla nich najlepsze. W wyniku tej specjalizacji, wykorzystując różnice, powstaje wartość dodana i jest dokonywana wymiana handlowa. Smith uważał, że swoboda transakcji dokonywanych w warunkach konkurencji stanowi w pewnym sensie „naturalny porządek”, w którym interes prywatny wzbudzała dążenie do skuteczności oraz pożytecznych innowacji. Obecnie jednak nie istnieje nic takiego jak "porównywalna przewaga", dziś mamy do czynienia z przewagą totalną (absolute advantage). (por. Rynek - tak, globalizacja - nie!, wywiad z Lori Wallach, Gazeta Wyborcza, 29.03.02)
Dogmatyczny neoliberalizm sprzyja nadużyciom ograniczającym wolną konkurencję właśnie dlatego, że konkurencja wolna od jakichkolwiek ram instytucjonalnych umożliwia pojawianie się dominujących układów sił, zwłaszcza wśród grup nacisku. Rynki są „ślepe i nieczułe”. Nie nagradzają zobiektywizowanego wysiłku oraz nakładu środków oraz nie uwzględniają wymogów sprawiedliwości w stosunkach między ludźmi (Edmund Malinvaud, Globalizacja i inne przekształcenia naszego systemu ekonomicznego, w: Communio, nr 4/124, lipiec-sierpień 2001) Gospodarka jest niestabilna. Kapitał jest w ruchu i nie jest - tak jak środki produkcji i wymiany - związany z danym terytorium, na którym żyją poszczególni ludzie - bezwzględne szuka najniższych cen w najlepszych warunkach. Dla przykładu: jakiemuś amatorowi bardziej opłaca się zamawiać statki w Polsce niż w Niemczech, ale kiedy tylko koszty produkcji w Polsce wzrosną, armator zwija interes i przenosi zamówienia do Chin. To jest właśnie ruchomy kapitał, który nie jest naturalną częścią danego kraju, nie jest stały, przesuwa się tam, gdzie jest to najbardziej opłacalne. W ten sposób jedne regiony tracą rynek pracy i zdolność rozwoju. Brutalna konkurencja prowadzi też nierzadko do „sytuacji bezwzględnego wyzysku, który urąga podstawowym wymogom ludzkiej godności”. (Jan Paweł II, przemówienie do członków Papieskiej Akademii Nauk Społecznych, 25 kwietnia 1997)
Marksizm głosił dominujący prymat kolektywu przed jednostką, neoliberalizm określa wartość człowieka jego społeczną, a przede wszystkim ekonomiczną użytecznością. Konsekwencją obu jest antypersonalizm i socjocentryzm, a więc odwrócenie klasycznego arystotelejskiego postrzegania człowieka jako istoty społeczeństwa na rzecz perspektywy, że społeczeństwo jest istotą człowieczeństwa. (por. Stanisław Kowalczyk, Komunizm a globalizm, w: Człowiek w kulturze, nr l4, Lublin 2002, s. 103) Gdyby były w pełni zrealizowane, oznaczałyby wypreparowanie człowieka z jego identyfikacji narodowej, społecznej, kulturowej, religijnej i stworzenie jednolitej społeczności ludzkiej, w której nie istnieją różnice.
Jawny lub zakamuflowany totalitaryzm
Nasz wielki Rodak u progu III Rzeczpospolitej, podczas swojej Pielgrzymki do Ojczyzny w czerwcu 1991 r., ze szczególną uwagą przestrzegał nas Polaków przed zagrożeniami związanymi ze źle rozumianą wolnością i liberalizmem. Użył wtedy określenia „wolność posuniętą do obłędu”, która odrzuca niezmienne zasady moralne i w nawias bierze obiektywną prawdę, a nawet chce sama ustalać kryteria prawdy, co prowadzić może do zniewolenia i zniszczenia. Wstrząsające było choćby dramatyczne wezwanie w deszczowych Kielcach o poszanowanie ludzkiego życia. Jego słowa wówczas przez wielu były przyjmowane chłodno, liberałowie je kontestowali, a odwołujące się do liberalizmu czynniki rządowe manifestowały swoją obojętność. Liberalne media pełne były zjadliwych i niechętnych komentarzy.
Jan Paweł II w swoim nauczaniu nieustannie przypominał, że zło nie jest wymysłem czy ludzką niemocą, lecz całkowicie realną, upostaciowaną rzeczywistością. 11 lat później - podczas Mszy św. krakowskich Błoniach 18 sierpnia 2002 r. - postawił sprawę niezwykle jasno - użył określenia „misterium nieprawości”. Z nauczania Piotra naszych czasów jasno wynika, że od Polski zależy też w jakiejś mierze, na jakiej podstawie zostanie zbudowane zjednoczenie naszego kontynentu. Czy na trwałych fundamentach chrześcijańskich? Czy "w kontekście społecznym przesyconym koncepcjami demokracji inspirowanej ideologią liberalną" {Jan Paweł II, homilia na zakończenie Kongresu Eucharystycznego, Wrocław, 01.06.97} i związanej z nią cywilizacji konsumpcji przynoszącej współczesnemu człowiekowi najgorsze elementy materializmu praktycznego i dechrystianizację?
Ideologia liberalna oparta jest na materializmie praktycznym. W praktyce proponuje prymat "mieć" nad "być" i sprowadza sens istnienia do gromadzenia dóbr materialnych. Absolutyzacja wolności ma związek z rozpowszechnioną dziś cywilizacją konsumpcji. Człowiek ulegający tej koncepcji wolności ustawicznie tworzy i wybiera dobra, które jednak nie zaspokajają - bo nie mogą - jego potrzeby transcendencji. Sposobem akcentowania wolności, i jej przestrzenią, staje się więc używanie dóbr materialnych, które są ograniczone oraz nietrwałe i nie mogą dać iluzji zadowolenia w inny sposób niż przez ciągłe ich pomnażanie. Uczynienie siebie poddanym światu rzeczy grozi samourzeczowieniem. W osobowym wymiarze życia ludzkiego oznacza to, że zaczynamy kochać rzeczy, a używać ludzi, zamiast kochać ludzi, a używać rzeczy.
Co to jest ideologia liberalna? Czy jest to system filozoficzny, światopogląd dla wtajemniczonych, gałąź ekonomii, jedna z doktryn w naukach społecznych, czy wreszcie adaptacja teorii Darwina w obszarze kultury? Liberalizm jawi się jako antropocentryczna ideologia sytuująca ludzką myśl w centrum kosmosu. W liberalizmie następuje absolutyzacja wolności, która w tej wizji staje się celem samym w sobie, a nie - jak w chrześcijaństwie - "jedynie" drogą do celu osiągania Prawdy, którą jest Bóg. W liberalizmie neguje się zależność wolności od prawdy, a nadaje woli ostateczną siłę sprawczą ludzkiego działania. Jest odrzucany osobowy Bóg jako cel życia człowieka.
Jan Paweł II w encyklice „Centesimus Annus” stwierdza: "Totalitaryzm rodzi się z negacji obiektywnej prawdy. Jeżeli nie istnieje prawda transcendentna, przez posłuszeństwo której człowiek zdobywa swą pełną tożsamość, to nie istnieje też żadna pewna zasada, gwarantująca sprawiedliwe stosunki między ludźmi. Istotnie, ich klasowe, grupowe i narodowe korzyści nieuchronnie przeciwstawiają jednych drugim. Jeśli się nie uznaje prawdy transcendentnej, triumfuje siła władzy i każdy dąży do maksymalnego wykorzystania dostępnych mu środków, do narzucania własnej korzyści, czy własnych poglądów, nie bacząc na prawa innych. Wówczas człowiek jest szanowany tylko na tyle, na ile można się nim posłużyć do własnych egoistycznych celów. Tak więc nowoczesny totalitaryzm wyrasta z negacji transcendentnej godności osoby ludzkiej, będącej widzialnym obrazem Boga niewidzialnego i właśnie dlatego z samej swej natury podmiotem praw, których nikt nie może naruszać". {CA, nr 44}
Dalej Jan Paweł II zauważa: "Dziś zwykło się twierdzić, że filozofią i postawą odpowiadającą demokratycznym formom polityki są agnostycyzm i sceptyczny relatywizm, ci zaś, którzy żywią przekonanie, że znają prawdę, i zdecydowanie za nią idą, nie są, z demokratycznego punktu widzenia godni zaufania, nie godzą się bowiem z tym, że o prawdzie decyduje większość, czy też, że prawda zmienia się w zależności od zmiennej równowagi politycznej. W związku z tym należy zauważyć, że w sytuacji, w której nie istnieje żadna ostateczna prawda, będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm". {CA, nr 46} Prenatalny holocaust, bezwzględnie wprowadzany pod nazwą „prawo do aborcji”, trudno nie uznać za przejaw totalitarnego odchylenia państw liberalnej demokracji.
Widmo wolności posuniętej do absurdu - nawet za cenę realizowania „swojej wolności” kosztem życia drugiego człowieka - stanowi fundamentalny problem współczesności. Jest ściśle związane z praktyką wypierania Boga z życia człowieka i czynienia Go „Wielkim Nieobecnym” oraz z kultem ”złotego cielca. Wytworem Zachodu jest społeczeństwo masowe, nastawione na bogacenie się jako zasadniczy cel egzystencji.
Ekonomia bez etyki
W centrum liberalnej ideologii znajduje się wizja człowieka zachłannego, wolnego od nacisków i zobowiązań wobec drugiej osoby, wspólnoty i kultury, człowieka samowystarczalnego będącego dzięki temu na najlepszej drodze samorozwoju. Problem rozumienia roli ekonomii w życiu społecznym oraz solidarność międzyludzka, a także rola wspólnoty w rozwoju człowieka jest zasadniczym dylematem współczesności. „System - podkreśla znany amerykański socjolog Richard Sennert - który nie daje ludziom głębokich racji i powodów, żeby troszczyli się wzajemnie, nie może długo zachować swej legitymizacji”. (cyt. za Zdzisław Kransodębski, Demokracja peryferii, Gdańsk 2003, s. 85) Przy czym ideologia liberalna określa wartość ludzi ich społeczną użytecznością i traktuje ich jako towar, a nie jako osoby obdarzone godnością. W efekcie system liberalnej demokracji nie dąży do ustalania reguł życia, lecz dąży do ustalania reguł gry. Myśl klasyczna hołdowała zasadzie: „oto twoje obowiązki i niech Bóg ci pomaga”, w liberalizmie zdaje się obowiązywać zasada: „oto twoje prawa i niech cię diabli porwą”.
Do kwestii zagrożeń związanych z liberalizmem Jan Paweł II po raz kolejny nawiązał wprost 18 sierpnia 2002 r. Podczas homilii na Błoniach, odwołując się do nowego błogosławionego, abpa Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, mówił kierując swoje słowa w sposób szczególny do biskupów polskich: „abp Feliński głęboko angażował się w obronę wolności narodowej. Potrzeba tego i dzisiaj, kiedy różne siły - często kierujące się fałszywą ideologią wolności - starają się ten teren zagospodarować dla siebie. Kiedy hałaśliwa propaganda liberalizmu, wolności bez prawdy i odpowiedzialności nasila się również w naszym kraju, pasterze Kościoła nie mogą nie głosić jednej i niezawodnej filozofii wolności, jaką jest prawda Krzyża Chrystusowego. Taka filozofia wolności jest istotowo związana z dziejami naszego Narodu”. (Niedziela, nr 35, 01.09.02.)
Zdumiewające jest, w jaki sposób próbowano zaciemnić wypowiedź Ojca św., który jasno przestrzegał Polaków przed liberalizmem jako podstawą ideologiczną systemu eliminującego Boga z życia narodów. Starano się odwrócić uwagę, rozwodnić istotę problemu, a nawet manipulowano słowami Jana Pawła II, bardzo widać niewygodnymi. Co ciekawe, najgłośniej wypowiadali się ci, którzy w przeszłości chrzcili marksizm, a dziś nawracają na liberalizm. Zgodnie z zasadą z czasów PRL: socjalizm - tak, wypaczenia - nie, sugerowano, że Ojciec św. popiera liberalizm, napiętnuje jedynie ten „zły liberalizm”, czyli „liberalizm radykalny”. Próbowano dialektycznie dzielić włos na czworo i twierdzono, że Ojciec św. sprzeciwia się „liberalizmowi kulturowemu” czy „liberalizmowi moralnemu”, ale rozumie konieczność „liberalnej demokracji” i „liberalizmu gospodarczego”, tak jakby „liberalizm moralny” nie był wpisany w istotę „liberalnej demokracji”.
Używany był również fałszywy argument, że jedynie „liberalizm gospodarczy” jest w stanie rozwiązać ekonomiczne wyzwania współczesności. Twierdzenie, że liberalizm stworzył takie instytucje jak własność, wolny rynek, konkurencja, demokracja, i tym podobne, więc krytyka liberalizmu jest tym samym krytyką tych instytucji - jest nadużyciem. Liberalizm nie stworzył tych instytucji, istniejących na długo przed XVIII wiekiem, a jedynie je ideologicznie zawłaszczył i zaadaptował do swoich celów. Liberalizm wziął z nich to, co było mu wygodne, nadał im własny sens i podporządkował swojej istocie - to jest radykalnemu antropocentryzmowi. Utożsamiając liberalizm z tymi instytucjami, liberałowie usiłują dokonać przewrotnego zabiegu taktycznego. "Ustawić" mianowicie krytyków ideologii liberalnej na pozycjach przeciwników wolnej ekonomii, rozwoju, nowoczesności i twórczej obecności człowieka w świecie. A to jest fałsz. Katolicka nauka społeczna jak najbardziej zachęca do działań na rzecz rozwoju, wykorzystywania najnowszych zdobyczy nauki i techniki, mądrego władania światem przez człowieka.
Instytucje takie, jak wolny rynek, demokracja, przedsiębiorstwo, elementy konkurencyjności, system bankowy, giełda, a także rozwój nauki, techniki i technologii, o ile są środkami służącymi człowiekowi i są nakierowane na dobro wspólne, mogą być bardzo przydatnymi instrumentami rozwoju. O ile jednak staną się instrumentem panowania jednych nad drugimi; zostaną poddane na służbę ideologii, opartej na fałszywych przesłankach antropologicznych, łatwo przemieniają się w struktury dechrystianizacji i narzędzia dominacji silniejszych nad słabszymi. Dlatego wersja demokracji, odwołującej się do ideologii liberalnej stosunkowo łatwo staje się groteską godności i podmiotowości człowieka, czego dowodem jest legalizowanie przez liberalne demokracje zabijania dzieci nie narodzonych i eutanazji, a liberalizm ekonomiczny i powoływanie się na wolny rynek - propagandowym kamuflażem kryjącym istotę rzeczy: czyli fakt, że ta ideologia służy przede wszystkim wąskiemu gronu silnych i bogatych.
Twierdzenie, że liberalizm ekonomiczny jest jedynie "techniką życia gospodarczego" i jest "neutralny" moralnie opiera się na fałszywych przesłankach. Życie każdego człowieka, wszystkie jego wybory i przedsięwzięcia, a także całokształt życia publicznego, relacje i stosunki międzyludzkie są ściśle powiązane z moralnością. Zatem każde ludzkie działanie wyznacza określony stosunek do prawdy, dobra i piękna, błędem jest zatem mówienie, że liberalizm ekonomiczny jest jałowy aksjologicznie. Celem ekonomii, według katolickiej nauki społecznej, jest zaspokajanie potrzeb człowieka, natomiast w liberalnej ekonomii obowiązuje zasada, że zysk jest najważniejszym wskaźnikiem dobrego funkcjonowania przedsiębiorstwa i przejawem efektywności. Zysk oznacza, że czynniki produkcyjne zostały właściwie zastosowane, ale równolegle winny być zaspokojone odpowiadające im potrzeby ludzkie. {por. Jan Paweł II, Centesimus Annus, nr 35}
Gdy gospodarka przestaje być narzędziem służebnym wobec nas łatwo może stać się celem samym w sobie, któremu społeczeństwo ma służyć. Wtedy człowiek przestaje być podmiotem i celem gospodarki, a staje się przedmiotem, towarem, który podlega wolnej konkurencji i grze rynkowej. Czy to jest zgodne z nauczaniem Chrystusa, aby człowiek w ustalaniu wartości swojej usługi kierował się wyłącznie aktualnym na nią popytem? Gdyby tak było, to bardzo łatwo można obliczyć, ile kosztuje człowiek, a to prowadzi do nihilizmu.
Przesłanką dogmatycznego liberalizmu jest stwierdzenie, że moralność nie istnieje. Zwolennicy liberalizmu gospodarczego bagatelizują związek między etyką a ekonomią. Wszelkie zatem starania, aby w przestrzeni społecznej istniały normy moralne, są odbierane jako autorytatywne i niedemokratyczne. Adam Smith wysuwał argumenty usprawiedliwiające niewolnictwo i wyzysk, Jeremy Bentham twierdził, że wszystko powinno być dozwolone. Ze współczesnych liberałów Milton Freedman domaga się legalizacji narkotyków, inni eutanazji i pozbywania się osób uznanych za niepełnosprawne. Jan XXIII podkreślił, że koncepcja życia gospodarczego, która "przeczyła istnieniu jakiegokolwiek związku między prawami moralnymi i ekonomicznymi" {Jan XXIII, encyklika Mater et magistra, nr 11} jest nie do przyjęcia przez Kościół.
Warto zauważyć za Hannah Arendt, że totalitaryzm powstaje wówczas gdy następuje rozbicie więzi społecznych, a wszelkie tradycyjne obyczaje i autorytety tracą jakiekolwiek znaczenie, albo tez stają się obce i wrogie. (por. Paweł Śpiewak, Ideologie i obywatele, Warszawa 1991, s. 90 - 91) Wykorzenione ze świata wartości społeczeństwo jest bezbronne i łatwiej ulega ideologii i manipulacjom socjotecznicznym. Tylko w systemach totalitarnych funkcjonuje idea ekonomii pozbawionej wrażliwości moralnej. Z tej ułomności "dyktatury wolności" zdaje sobie sprawę wielu liberalnych myślicieli. "Liberalizm - według Guy Sormana - jest wyłącznie myśleniem dotyczącym spraw tego świata, natomiast w dziedzinie rozważań metafizycznych liberałowie są całkowicie niekompetentni. (...) Liberałowie muszą się zastanowić głębiej nad fundamentami wolności, muszą wziąć pod uwagę rzeczywiste konflikty, jakie mogą się pojawić między porządkiem moralnym a procesami modernizacyjnymi". {Dyskusja redakcyjna, W poszukiwaniu liberalnego rozwiązania, Debata nr 2/94, s. 49}
"Spraw tego świata" nie można odrywać bezkarnie od rozważań o obiektywnie istniejącej rzeczywistości. Korzystanie z liberalizmu ekonomicznego jest więc w gruncie rzeczy zdaniem się na porządek rzeczy ustalany przez ludzi, którzy są "niekompetentni" w sprawach podstawowych. "Czy to bowiem wszystko jedno - pyta wnikliwy krytyk liberalizmu - jakie kryterium moralne będzie funkcjonować: zgodność sądu rozumu z obiektywną rzeczywistością widzianą w perspektywie celu ostatecznego, czy kryterium pragmatyczne (w sferze indywidualnej rozumiane jako pewnego rodzaju rachunek uczuć)? Czy mogą budzić zaufanie ci apologeci kapitalizmu, którzy wydają się w ogóle nie rozumieć, do jakiego stopnia nominalistyczne, antymetafizyczne nastawienie brytyjskiej filozofii, rozwijającej się na Wyspach przynajmniej od czasów Wilhelma Ochama, zmieniło perspektywę spojrzenia na państwo, gospodarkę, religię itd.? Nie wystarczy bowiem zaledwie zauważyć, że to <<przesunięcie może być niebezpieczne dla etyki chrześcijańskiej>>, a potem przejść do <<porządku dziennego>>, czyli wychwalania kapitalistycznej gospodarki. Na bazie tego "przesunięcia" wyrósł kapitalizm. Pytanie zatem brzmi: czy byłby on w ogóle do pomyślenia, gdyby takie przesunięcie nie nastąpiło?" {Ks. Krzysztof Paczos, Pytania do kapitalizmu, Ład nr 25, 19.06.94.}
Ekonomia rynku
Szkoda, że już trochę zapomniana jest Katolicka etyka wychowawcza wybitnego dominikanina, o. Jacka Woronieckiego, który podkreślał, że są przynajmniej cztery główne rozwiązania dotyczące własności i pożytku, jaki z niej płynie. W komunizmie zarówno własność jak i pożytek są wspólne. W socjalizmie własność jest wspólna, natomiast pożytek - prywatny. W liberalizmie i własność, i pożytek są prywatne. W chrześcijaństwie własność jest prywatna, natomiast pożytek jest wspólny. {Jacek Woroniecki, Katolicka Etyka Wychowawcza, t. II Etyka Szczegółowa. Część II, Lublin 1986, s. 247}
Jeśli więc jest krytykowana ideologia liberalna i neoliberalizm, to nie idzie o kwestie własności prywatnej, ale o pożytek. Dlatego że jest gwałcona zasada powszechnego przeznaczenia dóbr i zachwiana jest solidarność. Każdy bowiem człowiek ma prawo do życia, do przekazywania życia i osobowego rozwoju, a temu właśnie winny służyć wyprodukowane środki. Jeśli zaś te podstawowe środki są w nadmiarze, a jednak dla pewnych warstw niedostępne, to tym samym naruszane są prawa człowieka.
Często wzbudza dyskusję, jakie znaczenie kryje się za pojęciem "pożytek wspólny". Czy należy ten postulat społecznego nauczania Kościoła rozumieć jako przyzwolenie na redystrybucję dochodów (pożytków z własności), dokonywaną przez władzę publiczną, posługującą się środkami przymusu. Czyli model państwa biurokratycznego, w którym władza publiczna arbitralnie i w sposób administracyjny narzuca jednym ludziom obowiązek wzięcia na utrzymanie innych ludzi i wprowadzenia systemu, w którym można być utrzymywanym przez innych bez względu na to, co się samemu robi. Czy też inny model, w którym postuluje się, aby ludzie dysponujący "pożytkami" płynącymi z własności prywatnej dzielili się nimi dobrowolnie z tymi, których sami uznają za potrzebujących.
Niezrozumienie wywołuje posługiwanie się stereotypami: socjalizm - liberalizm. W nauce społecznej Kościoła bardzo mocno akcentuje się zasadę pomocniczości, w świetle której, jeżeli jakąś sytuację może rozwiązać struktura niższa (np. rodzina czy samorząd lokalny), to nie ma potrzeby, by rozwiązywała dany problem struktura wyższa (omnipotentne państwo). Chodzi więc o to, aby społeczności większe świadczyły uzupełniającą pomoc społecznością mniejszym, a wszystkie razem - osobie ludzkiej, która jest źródłem, fundamentem i celem wszystkich instytucji społecznych. Zasada ta określa zatem "obowiązki od góry" i uprawnienia "od dołu". {Słownik Katolickiej Nauki Społecznej, Warszawa 1993, s. 198}
Nieporozumieniem jest wykazywanie, że państwo jest zobowiązane do realizacji modelu, w którym ma święty obowiązek utrzymania każdego bez względu na jego osobisty wkład. Zasada pomocniczości polega na usamodzielnianiu i stwarzaniu takich warunków, by każdy mógł jak najbardziej samodzielnie rozwiązywać swoje problemy. Natomiast pomoc czy interwencja samorządu lub ewentualnie rządu byłaby stosowana w sytuacjach wyjątkowych. Miała charakter doraźny i prowadziła do usamodzielnienia osoby, rodziny czy małej społeczności, w danym momencie potrzebującej wsparcia dla realizacji swych celów i zadań.
Podsumowaniem dyskusji, w której zwolennicy liberalizmu usiłują przekonać, że nie ma sprzeczności między nauką Chrystusa a liberalnym "nowym wspaniałym światem", może być wypowiedź kardynała Rogera Etchegaray podczas wiedeńskiej sesji na temat "Społeczeństwo liberalne a Kościół katolicki” (22.08.92.). Kardynał Etchegary, wówczas przewodniczący Papieskiej Rady "Iustitia et Pax", zwrócił uwagę na te same aspekty, co o. prof. Jacek Woroniecki i dobitnie podkreślił, że nauka społeczna Kościoła mówi:
- "tak" dla wolnego rynku (CA nr 34), "ale" istnieją potrzeby zbiorowe, których nie można zaspokoić mechanizmami rynkowymi (CA nr 40);
- "tak" dla zysku jako wskaźnika dobrego funkcjonowania przedsiębiorstwa (CA, nr 35), "ale" zysk nie może być jedynym wskaźnikiem, trzeba wziąć pod uwagę inne czynniki ludzkie i moralne, które z perspektywy dłuższego czasu są nie mniej istotne dla przedsiębiorstwa (CA, nr 35);
- "tak" dla własności prywatnej (CA, nr 30), "ale" jest ona podporządkowana powszechnemu przeznaczeniu dóbr.
Wiele nieporozumień wokół liberalizmu wynika z nieprecyzyjności języka. Wielu chrześcijan, którzy równocześnie uważają się za liberałów, niepotrzebnie upiera się przy modnym dziś słowie "liberalizm". Jeżeli są konsekwentnymi i znającymi nauczanie Kościoła wiernymi, to mówiliby prędzej o systemie, który uwzględnia "tak", a który już raczej nie jest liberalnym kapitalizmem. Aby uniknąć tej pułapki Ojciec Święty proponuje w encyklice Centesimus annus dokonanie rozróżnienia na "kapitalizm" (a więc "tak" bez uwzględnienia "ale") i wyrażenia: "ekonomia przedsiębiorczości", "ekonomia rynku" czy po prostu "wolna ekonomia"; a więc system "tak" z uwzględnieniem "ale". {por. CA, nr 42}
Innymi słowy, idzie o to, by człowiek nie pomylił celu ze środkami (np. pieniądz nie jest celem, lecz środkiem wymiany), ale umiał rozpoznać obiektywny cel własnej aktywności i odpowiedzialnie różnicować tę hierarchię celów i środków.
Postmodernizm
Zdobycze technologiczne współczesnego świata powodują pokusę zmiany dotychczasowego paradygmatu. Rewolucja przemysłowa i kapitalizm spowodowały, że już ponad 200 lat temu życie społeczne zaczęło się oddalać od gospodarstwa domowego, w którym ogniskowały się w tamtych czasach rutynowe obowiązki moralne i prawa ludzkie. Lokalna wspólnota, wieś, parafia, cech rzemieślniczy - instytucje związane z rodziną i gospodarstwem domowym - chroniły przestrzeganie przyjętych zasad etycznych. Zaczął się proces emancypacji, zrzucania pęt, pozbywania się „irracjonalnych ograniczeń”. Historia przestaje być dla człowieka tym, czym była dotąd - rzeczywistością niezależną od niego i kroczącą swymi własnymi drogami.
Ludzie zdają się nabierać przekonania, że historią można kierować i w pełni kontrolować rzeczywistość. My sami jesteśmy określającymi ją podmiotami. Inżynieria genetyczna, transplantologia i nowe techniki biomedyczne mają zapanować nad ludzkim starzeniem się i śmiercią. Zawansowane technologie zapewnić wygodne życie i pełnię kontroli nad otaczającym nas światem. Współczesne świat wyprowadził niejako poza nawias całe chrześcijaństwo, jego dogmaty, przykazania, moralność pod pretekstem, że jest to religia obwiniania siebie, uniemożliwiająca „wyzwolenie” człowieka. Wydarzenia dziejowe przestają być zrządzeniem Bożym czy zrządzeniem losu. Historię determinuje projektujący rzeczywistość rozum człowieka, a miejsce Opatrzności zajęło dziś planowanie kształtujące jeden niepodzielny los ludzkości, która sama musi wziąć odpowiedzialność za siebie. Spotykamy się z powszechnym dziś zjawiskiem, które amerykański profesor David Shi nazwał "syndromem przyspieszenia". Chcemy zachłannie wszystkiego i natychmiast. Jednak nadzieja, że planowanie teraźniejszości i przyszłości przyniesie zbawienie światu jest oderwana od prawdy o człowieku, który nawet nie wie kiedy umrze i nie jest w stanie przekroczyć własnych ograniczeń. Nie jest w stanie rozwiązywać swoich problemów. (por. Joseph Ratzinger, Śmierć i życie wieczne, Warszawa 2000, s. 193- 194)
Globalizacja powoduje, że panowanie nad historią i separacja od dotychczasowego paradygmatu odbywa się już nie na skale lokalną, ale globalną. W skali całego świata dokonuje się dziś wykorzenianie tradycyjnych wartości, zastanych i nawykowych sposobów życia oraz zdobywania środków do życia. Następuje przetasowywanie dochodów, rozkład więzi społecznych, rozpada się sieć zobowiązań, kwestionowane są prawa moralne i ludzka godność. Dotychczasowe sposoby gospodarowania, wywiązywania się z powinności etycznych wobec rodziny i reszty otoczenia nie są już możliwe. Dążenie do zapanowania nad historią i rzeczywistością rodzi jednak określone skutki. Jeśli nie ma Boga, jego miejsce zajmuje człowiek.
W nowej sytuacji przestrzeń społeczna ma być zatem jałowa aksjologicznie, a religia wygaszającym reliktem przeszłości. Śmierć Boga ma przyspieszyć teoria religii jako "sfery prywatnej", tolerowanej co najwyżej jako obszar indywidualnego doświadczenia. Co ciekawe tę koncepcje upowszechnia zarówno socjalizm (komunizm) jak i liberalizm (kapitalizm). W obu systemach lansowana jest teza, że państwo winno pilnować, by nie było miejsca dla sacrum w życiu publicznym. W konsekwencji to administracja państwowa, która, niestety, bywa sprowadzona do roli struktury wykonawczej ideologii neutralności światopoglądowej państwa, miałaby określać miejsce Kościoła w życiu społecznym. Ma wytyczać pole obecności religii i dozwolone formy sprawowania kultu i praktyk religijnych.
Koncepcja "neutralności światopoglądowej" państwa jest ze szczególnym zapałem rozwijana obecnie przez środowisko postmodernistów. Najkrótszą definicję tego zjawiska, a zarazem podstawową jego właściwość, sformułował Leszek Kołakowski w stwierdzeniu, "że wszystko wolno". W obiegowym rozumieniu postmodernizm to świadomość rozpadu fundamentów, na których opiera się cywilizacja i kryzys nowożytnego poznania (hasło Jacques'a Derridy - "wszystko już było"). Odrzucenie pojęć typu ogólność, określoność na rzecz wielości, nieokreśloności, dowolności. Wielu filozofów i teoretyków kultury określa postmodernizm jako "cywilizację post-chrześcijanską". Oznacza on bowiem agnostycyzm, relatywizm, sceptycyzm, skrajny subiektywizm, a nawet cynizm moralny i egzystencjalny bezsens. Postmodernizm charakteryzuje się odrzucaniem etyki klasycznej oraz nie różnicuje prawdy od kłamstwa. Jakkolwiek ze swej strony nie jest programowo antyreligijny, to jednak zwalczając religie w wymiarze instytucjonalnym, a szczególnie chrześcijaństwo, prowadzi do ośmieszania religii, a szczególnie wiary katolickiej. {por. Ks. Walerian Słomka, Wprost do barbarzyństwa?, Niedziela, nr 27, 07.07.96}
Postmodernizm ewokuje w swej filozoficzno - naturalistycznej powieści Gra szklanych paciorków Hermann Hesse (1887 - 1962). Ten szwajcarski pisarz, gnostyk, opisuje utopię, dla której częściowo modelem były szkoły stworzone przez Towarzystwo Antropozoficzne (odmiana teozofii - kierunek głoszący możliwość poznania świata duchowego przy pomocy jasnowidztwa). Owa tytułowa "gra" to matematyczny analogon koncentracji i medytacji jogistycznej, próba stworzenia uniwersalnego języka, który na nowo zdefiniowałby całą rzeczywistość zamykając ją w ramach doskonałej harmonii. W ten sposób stworzono by słowo, które "stało się ciałem" nie z nadania Boga, ale z kaprysu samego człowieka; ta nowa mitologia byłaby kreowana, rzecz jasna, jedynie przez adeptów, czyli "oświeconych", a więc tych, którzy posiadają "wiedzę".
Sam Hesse, laureat literackiej nagrody Nobla w 1946 roku, następująco określił swój pomysł: "gra szklanych paciorków jest zatem grą wszelkimi treściami i wartościami naszej kultury, igra nimi zapewne tak, jak w okresie rozkwitu sztuk pięknych malarz igrał barwami swojej palety. Cokolwiek ludzkość w twórczych swoich epokach wydała w zakresie wiedzy, szczytnych myśli i dzieł sztuki, co późniejsze czasy uczonej refleksji sprowadziły do pojęć i uczyniły naszym dobrem intelektualnym, cały ów ogromny zasób duchowych wartości służy graczowi szklanych paciorków, który gra na nich tak, jak organista na organach, a instrument ów jest niewiarygodnie doskonały, manuały jego i pedały penetrują cały duchowy kosmos, liczba rejestrów jest niemal niezliczona i teoretycznie można by z pomocą tego instrumentu odtworzyć w grze intelektualną treść całego świata". {Hermann Hesse, Gra szklanych paciorków, Wrocław 1993, s. 14}
Współczesny przepis na postmodernistyczny cocktail jest dość prosty, wystarczy odrzucić klasyczne poznanie i zastąpić je poststrukturalizmem reimportowanym z USA, a całość wymieszać w paradygmacie filozofii języka. Ozdobnik duchowy czerpie się z New Age, czyli ze zmitologizowanej gnozy, stosuje się dialektyczną retorykę zmodyfikowaną o ekwiwokację, czyli manipulacyjną zamianę znaczenia słów. Przy czym przemawia się "ex cathedra" odwołując się do haseł typu tolerancja, demokracja, wolność. Jeśli się więc słyszy o energii, intuicji, metampsychozie, mediumizmie, kosmosie, Gaji - matce ziemi, referencyjności, demimemizacji, parodii, szyderstwie, ironii, konwencji, manieryzmie, dekonstrukcjonizmie, czy na wyrost używanym przyrostkom: po, post, neo; strukturze, sieci, symbolu - to nieomylny znak "postmodernistycznej świadomości analitycznej”. Postmodernistyczni myśliciele podkreślają rolę projektowania i modelowania procesów społecznych. Odwołują się do inżynierii społecznej, w której istotna rolę odgrywa wdrażania w procesie edukacji „figur rozumowania” opartych na logice wielowartościowej takich jak paradoks czy antynomia, które są traktowane jako zasadnicza kanwa tworzenia „nowej wiedzy”.
Ponieważ w postmodernizmie mieszczą się różne tradycje myślowe wywodzące się z pnia gnozy, więc wielu marksistów i lewicujących intelektualistów, po ideowej klęsce tego kierunku, bardzo łatwo odnalazło się w uniformie postmodernizmu i nadal - choć w unowocześnionym przybraniu - uprawiają ateizm. Gnostycy wszelkich odłamów twierdzą, że możliwe jest dojście do stanu doskonałego, że „ludzkość sama jest w stanie uleczyć się ze swych kalectw i ograniczeń”. To czy tego dokona zależy od ludzkiego wysiłku, wiedzy o naturze i przeznaczeniu historii. Potrzebna jest nade wszystko właściwa wiedza - gnoza, która bezpiecznie nas przeprowadzi przez burze, niepewności i wątpliwości. Potrzebna jest wiedza, której ślepo zaufamy i wiernie będziemy służyli. (Paweł Śpiewak, Ideologie i obywatele, Warszawa 1991 s. 114) Tę wiedzę posiedli „iluminowani”, strażnicy „świętego ognia postępu”, którzy wiedza najlepiej jak zbłąkaną ludzkość przeprowadzić ku „świetlanej przyszłości”. Byli marksiści już nie wychwalają walki klas i utopii sprawiedliwości bez wolności, lecz promują wolność tak interpretowaną, że powoduje ona niszczenie samych korzeni moralności ludzkiej i chrześcijańskiej. Propagują utopię wolności bez prawdy. Twierdzą nawet: nieważna jest prawda, gdy kłamstwo jest dobrze udokumentowane i brzmi prawdopodobnie.
Ideologiczne przesłanie postmodernizmu zaprezentował amerykański filozof Richard Rorty. Myśliciel ten uważa, że skoro żyjemy w świecie, w którym na co dzień spotyka się wiele języków kultur i tradycji, to naszą naturą i obowiązkiem jest życie we wszystkich tradycjach jednocześnie i całkowite utożsamienie się z ich mozaiką. Nie wolno nam więc żyć w jednej tradycji wyróżnionej przez nas samych i związanej z miejscem naszego urodzenia, pochodzeniem, językiem, religią, kulturą. Skoro doświadczeniem ludzkim jest obecnie wielokulturowość, wymieszanie tradycji cywilizacyjnych, religijnych, społecznych, środowiskowych, to poznawcze, intelektualne i moralne "rozbicie" i korzystanie z wszystkiego, co dostępne, powinno stać się normą dla oświeconego człowieka "postmodernistycznej" epoki. {Richard Rorty, Prywatna ironia i nadzieja liberałów, Twórczość, nr 12, 1992}
Postmodernizm wypracował antropologiczny model człowieka. Ideałem jest osobowość trwale niedojrzała. Definicje człowieka określane są przez formuły: kulturowy i intelektualny nomada, mieszkaniec mozaiki ojczyzn, nieustanny reinterpretator "tekstu własnego życia" i "tekstu otaczającego świata". Dojrzałość, ukształtowanie osobowości, pełne samookreślenie się człowieka jest równoznaczne z jego "śmiercią". Dojrzałość jest groźna - uważają postmodernistyczni ideolodzy - bowiem tylko człowiek niedojrzały, który nie wybrał sobie ojczyzny, religii i tradycji, może traktować otaczające go języki, kody kulturowe i religie jako doskonale równoprawne propozycje. {por. Cezary Michalski, Powrót człowieka bez właściwości, bdw, s. 9 - 10}
Człowiek ma być zachłanny, nie "poddawać" się jednemu systemowi etycznemu, nieustannie eksperymentować ze sobą, szukać samozadowolenia, samospełnienia i samorealizacji. Życie ma być lekkie, łatwe i przyjemne, zawsze "na luzie", bez pracy nad sobą, samokształcenia, wymagania od siebie, samodyscypliny. Następuje korozja charakteru. Nowy człowiek ma być „elastyczny”, bez właściwości i ma bezwzględnie, "do bólu", realizować swoją wolność. Każdy powinien mieć możliwość wyboru nie tylko zawodu i miejsca zamieszkania oraz roli w hierarchii społecznej, lecz także płci, cech genetycznych, wieku oraz daty śmierci. Brak możliwości „wyboru”, a więc każda tożsamość jest w istocie opresją i „zniewoleniem”. Szczególnie newralgicznym obszarem walki kulturowej stały się stosunki między płciami interpretowane w kontekście rewolucji seksualnej i tworzenia społeczeństwa osobników o ujednoliconych rolach społecznych. (por. Zdzisław Kransodębski, Demokracja peryferii, Gdańsk 2003, s. 167 - 168)
Rzecz jasna w takiej perspektywie każda religia, a zwłaszcza religia Objawiona, jest "obciążeniem", "cieniem przeszłości" ograniczającym człowieka. Często jednak jest tak, że ludzie, pod naciskiem propagandy swobody i wyzwolenia oraz absolutyzacji wolności, mają już tego wszystkiego dość i chcieliby wreszcie, by ich wolność była ukierunkowana i umożliwiała rozwój, a nie degradację. Jenny Holzer, amerykańska artystka wyrażająca w swoich dziełach niepokoje człowieka przełomu tysiącleci, podejmuje działania, które polegają na umieszczaniu w miejskim pejzażu ogromnych haseł. Na jednym z nich zapisała: "Protect me from what I want" (Obrońcie mnie przed tym, czego chcę).
Kościół, szkoła, toksyczna rodzina
Postmodernizm ideologiczny lokuje się wyraźnie w obszarze tradycji lewicowej Jest owocem spotkania myśli marksistowskiej, z jej metodologią, mesjanizmem, inżynierią społeczną oraz liberalnej koncepcji wolności i stosunków społecznych. Polem konfrontacji jest polityzacja tożsamości, dlatego walka polityczna staje się przede wszystkim walką kulturową. Postmodernizm swoiście interpretuje czysto liberalną koncepcję państwa "neutralnego światopoglądowo". Klasyczny liberalizm opracował koncepcję neutralności światopoglądowej państwa jako tworu, który może istnieć tylko ponad sporami religijnymi i światopoglądowymi obywateli. Praktyka wykazała jednak, że coś takiego jak państwo "neutralne światopoglądowo" nie może zostać zrealizowane, gdyż każde rozwiązanie polityczne, ekonomiczne, społeczne bazuje na jakiejś koncepcji osoby ludzkiej i odwołuje się do jakiejś aksjologii. Nie ma "neutralnego" ustawodawstwa, bo prawo dotyczące kształtu systemu podatkowego, zakresu działalności systemu ochrony zdrowia czy funkcjonowania szkoły publicznej, nie jest zawieszone w próżni i odwołuje się do jakiejś wizji rzeczywistości. Jednak kolejna ideologia, chcąca na siłę uszczęśliwić ludzkość, ma ogromną dynamikę i siłę oddziaływania na współczesną rzeczywistość i jest istotnym elementem zderzenia między światem wartości a anty-wartości.
Ponieważ państwo "neutralne światopoglądowo" według koncepcji klasycznej jest fikcją, zatem postmoderniści "inaczej" rozwinęli tę koncepcję. Zamiast się wycofać z utopii uznali, że takie państwo może jednak zaistnieć, ale pod jednym warunkiem, że powstanie "neutralne światopoglądowo" społeczeństwo. Ideałem jest więc takie społeczeństwo, z którego zostaną wyeliminowane silne tożsamości światopoglądowe i religijne, konotacje kulturowe, narodowa tradycja. Wszystko to, co postmoderniści określają mianem "fundamentalizmów", należy wykreślić z życia człowieka. Ostojami zaś tych "fundamentalizmów" są przede wszystkim: Kościół, szkoła i rodzina. Te instytucje znalazły się zatem pod szczególnym nadzorem postmodernistycznych ideologów.
Rodzinę uznano za instytucję polityczną. Znany teoretyk Will Kymlicka podkreśla, że „Rodzina jest (…) kluczowym obszarem kulturowej deprecjacji i ekonomicznej zależności - atrybutów tradycyjnych ról kobiecych. (…) Zlekceważenie nierówności płci można uznać za zdradę liberalnych zasad autonomii i równości szans”. (Will Kymlicka, Współczesna filozofia polityczna, Kraków - Warszawa 1998, s. 274) Dlatego kształt i oblicze rodziny należy zatem kształtować środkami politycznymi. Rodzina uczy, że istnieją odmienne role mężczyzny i kobiety, pozwala nabrać człowiekowi dystansu wobec zakusów administracji państwowej. Największym jednak "złem" rodziny jest to, że wpaja ona przyszłym obywatelom wyraziste postawy i poglądy, mogące naruszyć "kruchy demokratyczny consensus", którego głównym fundamentem - według postmodernistów - jest sceptyczny dystans obywateli wobec wszelkich postaw, poglądów i tożsamości. Z tego powodu politycy, media, intelektualiści, a przede wszystkim struktury demokratycznego państwa powinny nieustannie czuwać, aby uniemożliwić rodzinie wpajanie dzieciom tożsamości, natomiast by je uczyć jedynie tolerancji, swobody, różnorodności oraz otwartości dla różnych postaw i stylów życia. Podobnej obróbce powinna być poddana szkoła i Kościół, aby ewentualnie ktoś, komu mimo wszystko nadano w rodzinie wyraziste poglądy został "przeprofilowany" przez te instytucje po ich całkowitym wpisaniu w globalny system.
Aparat propagandowy jest używany, by zmienić ludzką świadomość i przekształcić rodzinę, Kościół i szkołę w instytucje będące integralną częścią omnipotentnego demokratycznego państwa. Kościół jest kwestionowany przede wszystkim jako "organizacja" promująca "naiwnie pojmowane uniwersum prawd wiary", instytucja, która chce "narzucić" jedną z możliwych wizji rzeczywistości. Szkoła programowo ma być laicka i prezentować w sposób "neutralny" różne propozycje światopoglądowe tak, aby uczeń, gdy dorośnie, sam wybrał to, co mu odpowiada, ale z całą świadomością, że jest to jego subiektywne i prywatne widzenie spraw świata. Największy atak jest jednak przypuszczony na rodzinę. Jeżeli ktoś żyje w rodzinie naturalnej, jest to oczywistą oznaką ucieczki nieudacznika przed wolną konkurencją. Normalna rodzina jest przejawem słabości jej członków, azylem, w którym się chowają "przed światem" w mało rozwijające i nieefektowne ciepełko "domowego zacisza". Człowiek żyjący w takiej rodzinie jest dowodem na to, że nie jest w stanie przyjąć wyzwania "nowoczesności" i stać się na przykład bohaterem skandalu obyczajowego, kimś "poszukującym alternatywnego sposobu życia", czy po prostu osobnikiem przystosowanym do realiów nowego systemu, umiejącym korzystać z życia.
Zasadniczym jednak celem propagandowego ostrzału rodziny jest zneutralizowanie jej jako "opresywnej struktury" produkującego życiowe kaleki, ofiary "zhierarchizowanej komórki" nadającej tożsamości. "Dla osłabienia i przemodelowania rodziny - zauważył Cezary Michalski - został uruchomiony cały rozległy aparat perswazji i propagandy. We współczesnym kinie hollywódzkim czy pop kulturze postacie czarnych charakterów, zarezerwowane wcześniej dla nazistów i maniaków religijnych, zostały dziś obsadzone przez zboczonych ojców czy zaborcze matki. Normalna rodzina, która spełniła swoją funkcję wychowawczą i wytworzyła w dziecku wyraziste poglądy, została w nowomowie postmodernistycznej nazwana <<rodziną toksyczną>>. <<Toksyczną>>, bo odbierającą dziecku wolność i możliwość samorealizacji. Najradykalniejsi z postmodernistycznych ideologów wytworzyli pojęcie <<emocjonalnego molestowania>> (tym pojęciem jest określane zwrócenie uwagi, karcenie, itp.), które miałoby zostać opisane przez prawo i zwalczane przy pomocy środków prawnych, tak jak zwalczana jest <<przemoc fizyczna>> i tak zwane <<molestowanie seksualne>>. Tylko, że wychowanie jest zabiegiem nie tylko przyjemnym, łączy się często i z karami i konfliktami. Toteż ustawowy zakaz <<molestowania emocjonalnego>>, oznaczałoby po prostu zakaz wychowania". {Wypowiedź Cezarego Michalskiego w programie "Rodzina Rodzina", emisja: Program 1 TVP S.A., 07.02.97, godz. 12.50}
Uderzanie w rodzinę, szkołę i Kościół nie jest zatem przypadkowe. Jest związane z wdrażaną na naszych oczach pooświeceniową totalną strategią dechrystianizacyjną. Chodzi w niej o wyeliminowanie z życia człowieka dziedzictwa Ewangelii, które jest rzekomo "hamulcem cywilizacji". Przeciwdziałanie obecności Chrystusa w życiu człowieka i przestrzeni społecznej nabiera charakteru misji, której celem jest usankcjonowanie najlepszego wyznania, jakim ma być bezwyznaniowość, spreparowanie najdoskonalszej religii, jaką ma być religia bezdogmatyczna i najpełniejszej wiary, jaką ma być brak wiary. A wszystko to wymyślone przez człowieka, by pod pozorem zaspokajania egzystencjalnych niepokojów i poszukiwania sensu życia uzasadnić nowe zniewolenie.
Polityczna poprawność
Narzędziem działania jest „polityczna poprawność” (political correctness). Termin ten powstał w lewicujących środowiskach uniwersyteckich w Stanach Zjednoczonych i początkowo oznaczał zjawisko zastępowania w języku określeń uznawanych za negatywne na rzecz określeń bardziej neutralnych. Szybko jednak p.p. stało się rodzajem bezwzględnej, totalnej cenzury publicznej bądź autocenzury, która albo zakazuje zajmować się pewnymi tematami albo też nakazuje je przedstawiać w - nazwijmy to - odpowiednim świetle, czyli zgodnie z wymogami obowiązującego świata anty-wartości. Propagowanie jej opiera się na poglądzie, że stosowany przez kogoś obraźliwy język przyczynia się do zwiększenia dyskryminacji grup mniejszościowych Jest to swoisty kodeks językowy oraz zespół zachowań i opinii prezentowanych jako "antydyskryminacyjne", dotyczących zwłaszcza rasy, płci, seksu i ekologii, prezentowanych przez wpływowe kręgi lewicowe i postępowo-liberalne, które dążą do narzucenia tych zasad społeczeństwu, a napiętnowania i odrzucenia zasad im przeciwnych, uznanych za "politycznie niepoprawne”. Przykładem językowej poprawności politycznej jest zastępowanie słowa czarny słowem Afroamerykanin (wcześniej dokładnie na tej samej zasadzie słowo czarny zastąpiło wcześniejsze Murzyn), innym przykładem jest stosowanie słowa native American w miejsce poprzedniego Indianin. W Polsce przykładem tego zjawiska jest promowanie określenia Romowie, które ma zastąpić uznawane za pejoratywne określenie Cyganie.
Hasła o dyskryminacji i konieczności wyrównania różnic są pochodną radykalnego egalitaryzmu. Jeśli uzna się równość wszystkich systemów wartości, żądania grup mniejszościowych, domagających się przywilejów kosztem całego społeczeństwa, odejdzie się od zasady równości wszystkich wobec prawa, na rzecz coraz większej liczby wyjątków od tej zasady w postaci specjalnych uprawnień i przywilejów dla różnych grup społecznych, rasowych, orientacji seksualnych i tym podobnych - czyni się niebezpieczny zwrot w kierunku anarchizmu i nihilizmu. Przy czym w miejsce dawnych uprzedzeń są wprowadzane nowe. Lecz w tym szaleństwie jest metoda: drogą tworzenia "nowego człowieka" i "nowego społeczeństwa" jest bezwzględna walka partykularnych interesów.
Słowa nadają sens i określają otaczający nas świat. Polityczna poprawność prowadzi do zubożenia słownictwa, które traci swój sens. Kwestionuje prawdę i propaguje relatywizm. Jest instrumentem fałszowania rzeczywistości i świadomości społecznej, cechuje ją koniunkturalizm i niekonsekwencja, gdyż obecnie stosowane „neutralne” słowa staną się w przyszłości pejoratywnymi. Według teologa, Michała Wojciechowskiego, zjawisko to stanowi zdeformowany, świecki mutant anglosaskiego p u r y t a n i z m u, który - w przeciwieństwie do katolicyzmu - pragnął poddać drobiazgowej kontroli teokratycznej władzy i społeczności lokalnych wszystkie ludzkie zachowania, myśli i wypowiedzi. Dowodem podobieństwa p.p. do purytanizmu jest występująca i tu, i tam, obsesja na punkcie seksu, z tą tylko różnicą, że purytanizm był skrajnie rygorystyczny i za grzech uważał każdą manifestację seksualności - nawet w małżeństwie, natomiast p.p. jest bardziej i - osobliwie - selektywna, gdyż potępia zachowania naturalne, a toleruje i rozwody, i rozwiązłość, i dewiacje. Dziedziczona po purytanizmie seksualna mania p.p. odżywa w ściganiu "molestowania seksualnego", którym może być już najniewinniejsza pochwała wyglądu kobiety. (Michał Wojciechowski, Przefarbowany problem. Spór o poprawność polityczną, "Rzeczpospolita" 28-29 XII 2002, nr 301)
Siła rażenia p.p jest ogromna. Jednych wynosi na piedestał, innych publicznie pogrąża. Piewcy politycznej poprawności sami się tolerancji domagając, są wyjątkowo nietolerancyjny i agresywni dla myślących inaczej. Język narzucony przez p.p. eliminuje wszystkie słowa wartościujące z wyjątkiem tych, które sama wartościuje. Założeniem jest, ze nie istnieje prawda obiektywna, że wszystko jest zbiorem równoprawnych odmienności. Homoseksualizm jest jednym z najbardziej zapalnych płaszczyzn konfrontacji. Ideolodzy politycznej poprawności uznają bowiem <<gejów>> za nową klasę uciemiężonych przez „opresywne i reakcyjne społeczeństwo”. Domagają się zmiany dotychczasowych struktur społecznych, ze strukturą rodziny i małżeństwa włącznie oraz pełnej akceptacji i afirmacji dla zachowań przez wielu uważanych za dewiacyjne. Misternie budują mit homoseksualizmu jako zjawiska całkowicie normalnego, ze wszystkimi konsekwencjami: legalizacją tzw. związków partnerskich i nadania im takich samych praw jak małżeństwom: do adopcji dzieci, do uprawnień emerytalnych, ubezpieczeniowych, podatkowych.
Ks. Dariusz Oko w tekście „Dziesięć argumentów przeciw” rozpatrzył argumenty „za” podnoszone przez zwolenników afirmacji związków jednopłciowych, po kolei je obalając. Pisze: „ofensywę homoseksualizmu trzeba widzieć w szerszym kontekście ogólnej dekadencji, jako element procesów negatywnej dechrystianizacji, laicyzacji i ateizacji społeczeństwa konsumpcyjnego”. Zadaje kluczowe pytanie: „Czy można wskazać wiele <<racji>>, które rzekomo przemawiają za homoseksualizmem, a nie przemawiają zarazem za seksem zbiorowym, erotomanią, nimfomanią, prostytucja, kazirodztwem, sadyzmem, masochizmem, masturbacją, pedofilią, zoofilią, nekrofilią i fetyszyzmem? (….) Którym z tych <<mniejszości seksualnych>> powinno się przyznać <<prawo do przestrzeni publicznej>>, a którym nie?”. (Dariusz Oko, Dziesięć argumentów przeciw, Gazeta Wyborcza, 28 - 29.050.05) Kto ma wytyczać granice i według jakich kryteriów?
Gejowskie wyzwolenie
Rewolucja seksualna lat sześćdziesiątych i antykoncepcja spowodowały, że seks stał się „bezpieczny” i został oderwany od odpowiedzialności za ojcostwo i macierzyństwo. Stał się towarem powszechnego użytku, dostępnym dla wszystkich. Doszło do eksplozji seksu w mediach i reklamie, w całej otaczającej nas przestrzeni. Ludzi, czyli konsumentów traktuje się jak psa Pawłowa: dzwonek, łaknienie, ślina i to w imię wolności dysponowania swoim ciałem, wolności dysponowania życiem i wolności realizowania wszelkich zachcianek. Kultura permisywna (od łac. permitto, ere - powalam wszystko mi wolno) przejawia się przede wszystkim w depersonalizowaniu i degradowaniu człowieka poprzez seks, który ma być istotą ludzkiej samorealizacji. I nie oszczędza się nam żadnej perwersji seksualnej, łącznie z pedofilią. Kobiety i mężczyzn postrzega się jako modliszki bądź nadasamców. Miłość traktuje się jako bicie rekordów, uzasadniane bałwochwalczym „kultem orgazmu”. Nie każdy jednak jest Casanovą czy Messaliną, do czego namawia otaczające reklamy, więc produkuje się ludzkie kaleki i frustratów.
Zamiast wyzwolenia, następuje proces nowego zniewolenia. Przy okazji próbuje się zrobić „normę” z nienormalności i twierdzić, ze homoseksualizm jest jedynie „odmienna preferencją seksualną”. Jeżeli nienormalność jest normą, to normalność, czyli rodzina, staje się nienormalnością. Dobrze o tym wiedzą animatorzy nowego paradygmatu. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w psychiatrii w USA, lansowano przekonanie, że homoseksualizm nie jest zjawiskiem patologicznym, nie jest zboczeniem. Polityczna poprawność upowszechniała koncepcję homoseksualisty jako ofiary, a w ślad za tym postawienie znaku równości między napiętnowaniem za homoseksualizm, a prześladowaniem za przekonania, rasę, poglądy, pochodzenie, etc. etc.
Znawcy zagadnienia podkreślają, że subiektywizowanie normalności poprzez utożsamianie jej na przykład z samopoczuciem („czuję się dobrze, więc jestem normalny”) - właśnie w odniesieniu do homoseksualistów - umożliwia przyznanie im statusu nadczłowieczeństwa. Ks. Stanisław Małkowski, który zajmuje się problematyką homoseksualną w wymiarze teologicznym, moralnym i socjologicznym, pisze, że „Ideologia <<gejowskiego wyzwolenia>> oznacza bunt przeciwko tradycji, moralności i religii, oznacza próbę podporządkowania ludzkiej kultury potrzebom erotycznym <<gejów>>. W zamian obiecują raj na ziemi: pokój (ustaną przyczyny samczej agresji), tolerancję, łagodność, wrażliwość, dobrobyt (ustaną przyczyny <<przeludnienia>>). <<Gejowska>> ideologia jest z gruntu aspołeczna, egoistyczna, podporządkowana homoerotyce. Ideolodzy <<gejowscy>> są fałszywymi prorokami wyjścia, przejścia i wejścia, parodiują Mojżesza, naśladują Lenina. Homoseksualista - <<gej>> powinien najpierw zaakceptować w sobie dewiację jako normalność, a następnie podjąć działalność społeczną, organizacyjną zmierzającą do pluralistycznego i tolerancyjnego równouprawnienia <<gejów>> i homoseksualizmu”. (cyt za: Jan Maria Jackowski, Bitwa o Polskę, Warszawa 1993, s. 102) Wtedy nastąpi wyzwolenie, które ma być namiastką zbawienia.
Ruch homoseksualny notuje niebywałe sukcesy w Europie. W 1991 roku na wniosek Parlamentu Europejskiego Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) usunęła homoseksualizm z listy chorób w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób i Zaburzeń. W marcu 1993 roku Międzynarodowe Stowarzyszenie Lesbijek i Gejów (ILGA) zagwarantowało sobie status organizacji pozarządowej i stałej komisji przy Radzie Europy. Parlamentarne Zgromadzenie Rady, jak również Parlament Europejski Unii Europejskiej nakazały krajom członkowskim całkowite zrównanie prawa osób homoseksualnych i heteroseksualnych we wszystkich obszarach prawa, a w szczególności zrównanie wieku dopuszczalności stosunków seksualnych. Przepisy zakazujące dyskryminacji osób homoseksualnych wprowadziły w 1981 - Norwegia, w 1985 - Francja, w 1987 - Dania i Szwecja, w 1989 - Irlandia, w 1992 - Holandia. Rumunia została przyjęta do Rady Europy w 1993 roku pod warunkiem, że w swoim kodeksie karnym zniesie przepis kryminalizujący homoseksualizm. (por. Antoni Leśniak, Katolicyzm wobec Unii Europejskiej, Warszawa 2001, s. 116 - 122)
Legalizacja związków partnerskich zaczęła się od Danii. W 1986 roku zrównano w tym kraju pary homoseksualne z małżeństwami w prawie do dziedziczenia. W 1989 parlament duński uchwalił „prawo do rejestracji związków partnerskich” osób homoseksualnych. W 1994 roku Szwecja zalegalizowała takie związki, w 1996 Węgry, w 1997 Holandia i Grenlandia, Francja w 1999, a Belgia w 2000 roku. W styczniu 2004, po wygranych wyborach, lewicowy premier Hiszpanii Jose Zapatero potwierdził chęć legalizacji związków homoseksualnych. Dnia 1 października 2004 rząd zatwierdził projekt ustawy i przesłał go do parlamentu, który ją - pomimo wielkich społecznych protestów - przyjął w czerwcu 2005 roku. 18 listopada 2004 parlament Wielkiej Brytanii przegłosował ustawę Civil Partnership Act, która weszła w życie w roku 2005. Pary tej samej płci będą mogły rejestrować się w urzędzie. Światowe media obiegły zdjęcia przedstawiające całujące się pierwsze cztery pary tej samej płci (trzy męskie i jedna damska), które złożyły przysięgi ślubne w Amsterdamie tuż po północy 1 kwietnia 2001 r., gdy tylko holenderska ustawa w tej sprawie weszła w życie. Ceremonię odprawił burmistrz miasta, obecnych było kilku ministrów, a całość transmitowała na żywo holenderska telewizja. To był przełom, a dla wielu po prostu szok. Oficjalne śluby homoseksualistów stały się faktem...
W wielu innych krajach europejskich czynione są nieustanne próby przeforsowania <<związków partnerskich>>, w tym także i w Polsce, gdzie stosowny projekt ustawy został złożony w parlamencie w 2005 roku. Przyjęte rozwiązania prawne w państwach gdzie już zalegalizowano << związki partnerskie>> oraz w tych, w których trwają takie próby, są do siebie bardzo zbliżone. Umożliwiają one zazwyczaj dwóm osobom tej samej płci rejestrację ich partnerstwa, poprzez co uzyskują prawie takie same prawa i obowiązki jak osoby przeciwnej płci w małżeństwie. Są już także regiony, gdzie osoby tej samej płci mogą nie tylko zarejestrować, bądź zawrzeć związek małżeński, ale również zaadoptować dzieci; i tak np. sąd rodzinny w Pampelunie (Hiszpania) przyznał parze lesbijek (38 i 42 lata) prawo do adopcji dwóch bliźniaczek. Jedna z nich zaszła w ciążę w wyniku sztucznego zapłodnienia, ale jej partnerka jest obecnie również ich matką z prawnego punktu widzenia. Sąd powołał się na prawo regionu Nawarra, zezwalające od 2000 r. parom homoseksualnym na adopcję dzieci. (por. Marcin Mongiałło, Homoseksualizm a dzisiejsze prawo, www.prawoipolityka.friko.pl)
W zmianie definicji małżeństwa - które jest paradygmatem wielu cywilizacji - nie idzie o żadne zrównanie prawa. Stawką jest zmiana pojęć oraz eksperyment społeczny, który jest dokonywany pod hasłem globalnego cywilizacyjnego postępu. To wymaga radykalnej zmiany mentalności czyli metanoi, co oznacza w języku greckim "zmianę usposobienia". W Piśmie Świętym to pojęcie jest wyjaśniane jako nawrócenie się do Boga. Natomiast metanoia dziś oznacza przede wszystkim "zmianę świadomości", a zajmują się nią najwyższej klasy specjaliści oddani idei nowego paradygmatu. Posługują się spreparowanym przez polityczną poprawność przekazem fałszującym rzeczywistość.
Metanoia polega na zatarciu różnicy między prawdą a kłamstwem i akceptowaniu sprzeczności jako reguły poprawnego myślenia. Nowy człowiek zło będzie uznawał za dobro, kłamstwo za prawdę i będzie mówił <<tak, ale nie>>. Konstruktorzy nowego paradygmatu mają wizję nowego, postmodernistycznego społeczeństwa, uzyskującego nową świadomość, u której podstaw leży odwrócenie się od transcendencji. "Wyzwalanie" człowieka od jego Stwórcy jest nie tylko przejawem dążenia do przekreślenia perspektywy zbawienia, ale jest także działaniem powodującym "rozbrojenie" człowieka. Wykorzystując rozwój socjotechniki i ideologii łatwiej jest go bowiem wtedy poddać totalnej kontroli, która jest kamuflowana wizją życia lekkiego, łatwego i przyjemnego.
Fałszywa obietnica szczęścia
Globalna cywilizacja konsumpcji oparta na nowym paradygmacie jest nakierowana na egoistyczne używanie życia.
Człowiek jest oddzielony od natury niewidzialną szybą technologii. Od rzeczywistości jest odcięty przez ułudę rzeczywistości dostarczaną przez media, zwłaszcza te elektroniczne, które preparują informacje pod kątem interesów ich decydentów oraz upodobań tych, którzy je konsumują. Poza tym żyjemy w aurze subiektywizmu i idealizmu: chcemy wierzyć, że sama intencja jest już rzeczywistością i że cały porządek intencjonalny odpowiada rzeczywistości. {Marie-Dominique Philippe, Bóg łączy, my rozłączamy, List, nr 6, czerwiec 95} Przestrzeń, w której żyje człowiek, pozbawiana jest odniesień do transcendencji: wypełniona jest za to bryłami, symbolami i logo opartymi o kulę, totalnie zaprojektowana i zorganizowana. Przestronne, marmurowe i aluminiowo - szklane wnętrza sal konferencyjnych, biur, fabryk, przejść podziemnych, środków transportu, hal sportowych, dworców lotniczych i kolejowych, centrów handlowych; ikonosfera ulicy, miejsc zamieszkania, punktów rekreacji i dopuszczonych do obcowania stanowisk przyrody, jest wyjałowiona z wszystkiego, co mogłoby przypominać człowiekowi o Bogu.
Wiek XX - jak uważa Francis Fukuyama - był stuleciem fizyki, której prototypowymi produktami była bomba atomowa i tranzystor. Wiek XXI będzie wiekiem biologii. Człowiek epoki post - przemysłowej poprzez biotechnikę: eugenikę, inżynierię genetyczną i transplantologię oraz doskonalenie techniki przeszczepów i "produkcję" osobników "na części" próbuje pokonać swoje słabości i próg nieśmiertelności. Poprzez technologię klonowania, czyli manipulowanie przy genomie ludzkim z uwzględnieniem zrekombinowanego DNA, dąży się do uzyskiwania nie tylko typów ludzkich o pożądanym wyglądzie i parametrach fizycznych, ale także, by - w już niedalekiej przyszłości - sztancowo było można „produkować” osobników o standardowych poglądach i mentalności. Bardzo złowieszczo brzmią słowa Francisa Fukuyamy, jednego z najbardziej znanych ideologów globalizacji, który uważa, że „rewolucja w biotechnologii ma charakter otwarty - może dać narzędzia pozwalające osiągnąć to, czego nie udało się urzeczywistnić inżynierom społecznym w przeszłości, czyli zmienić naturę ludzką. A to wprowadza naszą historię na zupełnie nowe tory”. (Francis Fukuyama, Początek nowej historii, Gazeta Wyborcza, 20 - 21.05.00)
Włamanie się do kodu genetycznego już żyjących ludzi, pozwala projektować ich drogę życiową. Na przykład, nie inwestować w nich, bądź nie dopuszczać do narodzenia ich dzieci, jeśli się okaże, że komputer dopatrzy się skłonności do chorowania. Nowoczesna diagnostyka przedimplantacyjna pozwala przecież odrzucić życie ludzkie, któremu za kilkadziesiąt lat mogłaby grozić na przykład choroba nowotworowa. Ingerowanie medycyny w organizm ludzki narusza w sposób ewidentny ochronę genetycznego dziedzictwa każdego człowieka, która jest nienaruszalna i nie może być przedmiotem handlu. Oderwanie nauki od etyki i poszanowania godności ludzkiej powoduje niewyobrażalne skutki. Nie można również zapominać, że genetyka w połączeniu z robotyką i nanotechnologią zmierza w kierunku możliwości powstania samopowielających się robotów. Rodzi to realne zagrożenie, iż zdobycze tych nauk wymkną się spod kontroli i zdobędą władzę nad rodzajem ludzkim.
Modna jest tendencja "bycia atrakcyjnym za wszelką cenę", kult siły i wszechobecny seksualizm. Człowieka usiłuje się przedstawić jako supermena, istotę niezniszczalną. Ideałem jest osobnik niezniszczalny, zawsze supersprawny (charakterystyczne jest to dodawanie przedrostka "super"), nigdy nie zmęczony, standardowy i konwencjonalny - w granicach tolerowanych przez kulturę masową - w zachowaniach. Męskość ma już nie polegać na odpowiedzialności, szlachetności i odwadze, ale na brutalności, agresji, chytrości i egocentryzmie. Ciało ludzkie przestaje być postrzegane jako przejaw geniuszu mocy stwórczej Boga i jako takie przeznaczone do przebóstwienia, natomiast jest traktowane jako instrument i narzędzie użycia, źródło przyjemności, która jest racją istnienia. Ciało staje się więc obiektem szczególnym, nadkultowym: za wszelką cenę musi być "piękne" (co przy stale zmieniającej się modzie nierzadko wymaga ingerencji skalpela), młode i supersprawne, nie może ulegać działaniu czasu.
Skoro jesteśmy "bogami", więc ciało nie może ulegać działaniu czasu. Bo to oznaczałoby słabość i poddanie się śmiertelności. Dzisiejszymi przybytkami "wiary" w potęgę człowieka są nie tylko zdobycze technologii kosmicznej, elektronicznej czy informatycznej, ale korzystające z osiągnięć nauki i techniki kliniki chirurgii plastycznej, salony piękności i odnowy biologicznej, siłownie, sauny, solaria. Na zaspokajanie kultu ciała nastawiony jest przemysł kosmetyczny i farmaceutyczny. Spreparowany chirurgicznym skalpelem ze strzępków kości, tkanek i kawałków skóry oraz ożywiany kuracjami hormonalnymi i namiotem tlenowym Michael Jackson - to najlepszy, bo skondensowany w pigułce, wykwit globalnej cywilizacji konsumpcji. Ucieleśnia „ewangelię” kultury masowej z jej ucieczką od rzeczywistości i wszystkiego, co nieprzyjemne, a oferującej za to fałszywą obietnicę rozkoszy i sukcesu na każde żądanie.
Miano "człowieka" przypisuje się tylko komuś, kto osiągnął "sukces", sukces za wszelką cenę. Sukces mierzalny i łatwo porównywalny, a więc wymierny materialnie. Liczy się jedynie skuteczność, a nie moralność. Każdy chwyt jest dobry, by "zaistnieć": wynaturzenia, skandale, afirmacja zła, agresja, przemoc, brutalność, wyuzdanie - to tylko część z bogatego arsenału środków. Nie liczy się jakość przesłania, liczy się efekt, blichtr, uczestniczenie w światowym targowisku próżności. Społeczeństwo konsumpcyjne jest urządzone ściśle hierarchicznie, kastowo: o przynależności do danej kasty decyduje kolor karty kredytowej odzwierciedlający stan konta, i to całkowicie determinuje poziom i styl życia. Stabilność systemu mają wyznaczać: z jednej strony, troska o dobrobyt ekonomiczny i bezpieczeństwo "swoich", z drugiej, wypełnianie tej ramy konkretną treścią poprzez świadczenia socjalne, współczesny panem et circenses (chleba i igrzysk).
Marksistowska dogmatyka wyzwolenia społecznego jest zastępowana postmodernistyczną afirmacją swobody obyczajowej i poszukiwaniem "nowego modelu rodziny" oraz tworzeniem "nowego społeczeństwa", które bazuje na relatywizmie moralnym. Szczególnie istotnym czynnikiem jest aktywność erotyczna, oderwana od prokreacji, traktowana jako sztuka dla sztuki. "Wyzwolenie" następuje przez zmitologizowany i zrytualizowany seks (odwołanie do magii i religii pogańskich): każdy jest źródłem, narzędziem i obiektem zaspokajania tej sfery aktywności. Moda, styl zachowania, relacje międzyludzkie i cała ikonosfera naszej rzeczywistości jest podporządkowana temu panseksualizmowi. Pierre Simon, znany francuski piewca oświecenia i nowego paradygmatu, w swojej sztandarowej książce pisał: "Reorganizacja społeczeństwa coraz bardziej krytycznego względem fetysza-pracy, niezawodnie doprowadzi do znacznego skrócenia jej czasu. Ponieważ seks i erotyka wymagają wolnego czasu, ten czas przypadnie w udziale każdemu. Będzie to szczęście bez Marksa i bez Jezusa”. {Pierre Simon, De la vie avant toute chose, Paris 1979, s. 243} Cywilizacja konsumpcji nie sprzyja trwałości małżeństwa, nie sprzyja posiadaniu potomstwa, deprecjonuje wychowawczą rolę matki. Za to lansuje się koncepcje wolnych związków, konkubinatów, związków partnerskich, wiecznych panien i kawalerów, którzy realizują w praktyce - propagowaną w wielu mediach - postawę według której, żeby napić się mleka, nie trzeba kupować całej krowy. W wielu społeczeństwach dzieci są już rzadkością. Ludzie już coraz rzadziej zawierają małżeństwa i rodzą dzieci, bo to jest kłopot i niewygoda, a także przeszkoda w karierze zawodowej.
Kraje bogate dramatycznie się starzeją. Według danych ONZ ludzi liczących ponad 60 lat jest teraz na świecie 629 milionów, a około 2050 roku będzie ich prawie dwa miliardy. Co więcej, ludzie starzy stają się coraz starsi. To "siwienie świata" jest naturalnym skutkiem malejącej stopy urodzeń i przedłużania się przeciętnej długości życia. Choć stopa urodzeń obniża się na całym świecie, tempo jej spadku w poszczególnych krajach wygląda rozmaicie. W bogatych państwach Europy, Ameryki Północnej czy w Japonii wzrost odsetka ludzi starszych jest dużo wyraźniejszy niż w krajach rozwijających się. Spadek stopy urodzeń w bogatszych częściach świata spowodował, że stopa przyrostu naturalnego oscyluje w granicach zera. Zmniejszanie się odsetka osób w wieku produkcyjnym stanowi wyzwanie dla gospodarki krajów bogatych, które już dziś mają kłopoty z zaspokojeniem nienasyconych potrzeb publicznych systemów emerytalnych i opieki zdrowotnej. Poza tym, ponieważ osoby starsze skłonne są do zwiększania wydatków i zmniejszania oszczędności, w krajach bogatych nastąpi zmiana relacji między stopą konsumpcji a stopą oszczędności; zmieni się także struktura zakupów. Te wywołane czynnikami demograficznymi procesy nie tylko odbiją się na inwestycjach i modelach wzrostu krajów uprzemysłowionych, lecz także wpłyną na sposób rozmieszczenia zasobów ekonomicznych. (por. Serdar Sayan, Globalizacja starości, Rzeczpospolita, 14 - 15.09.02) Brak dynamiki demograficznej odbija się zawsze na dynamice społecznej i gospodarczej. Czworo dziadków, dwoje rodziców zaciska pasa, by ich jedyny syn i wnuk mógł w pełni korzystać z konsumpcji w globalnym świecie. Tak więc globalizacja - wywołując zachwianie naturalnej demograficznej piramidy pokoleń - przypomina kogoś, kto zjadła własne dzieci by zachować im ojca.
Plastikowy świat lalki Barbie
Ideałem cywilizacji konsumpcyjnej jest bezduszna i infantylna lalka Barbie, ze swoim tandetnym, plastikowo-cukierkowym światem, papierowym Kenem, ubrankami i pokojami lalek oraz innymi pop-gadgetami. W swej istocie ten produkt współczesności ma zastąpić rzeczywistość pozorem, realne zagrożenia zagłuszyć namiastką bezpieczeństwa i stabilizacji, pustkę wypełnić przetworzona papką; słowem, stworzyć iluzję rzeczywistości widzianej w perspektywie oper mydlanych dla ludu, gdzie każdy sam jest źródłem własnego szczęścia. Lalka Barbie jest symbolem obecnej i zapowiedzią przyszłej cywilizacji. Nie żywa osoba, lecz rzecz, przedmiot, obiekt o idealnych kształtach i uniwersalnej urodzie, znakomicie wpisany w kontekst kultury masowej.
Światem lalki Barbie jest również antykoncepcja, czyli miłość bez dziecka, zjawisko, które jest jedną z głównych przyczyn wielu patologii, jakie ogarnęły życie współczesnego człowieka. Standardem cywilizacji jest zanurzanie człowieka w hiperkonsumpcji, by egoiści produkowali egoistów. Żyć należy wyłącznie dla siebie, kochać przede wszystkim siebie, nawet gdyby instynkt i natura podpowiadały nam coś innego. Między innymi wyraża się to plagą rozwodów, które są przedłużeniem myślenia, że prawa jednostki są ważniejsze niż prawa rodziny i prowadzą do powstawania miazgi ludzkiej, bo indywidualizm niszczy to, co jest istotą rodziny - porządek miłości.
Ksiądz Mansouar Labaky, przełożony domu sierot i ofiar wojny w Libanie, który pogrzebał całą swoja parafię zgładzoną podczas bombardowania izraelskiego, opowiadał historię pewnego libańskiego chłopca, który był ofiarą permisywizmu swoich rodziców i chciał popełnić samobójstwo: "Olivier żyje w ciągłym rozdarciu. Raz jest w jednej rodzinie, raz w drugiej. Jego przyrodniego brata ze strony ojca nie łączy żadne pokrewieństwo z jego przyrodnią siostrą ze strony matki. Czy rozumiesz, że jest bratem przyrodnim dwojga dzieci, które nie są rodzeństwem? Uważa, że przerzucają go z jednego domu do drugiego jak piłeczkę tenisową i kiedy myśli o swoich przeszłych i aktualnych ojczymach, matkach, ojcach, macochach - to już ma dosyć tego slalomu. A na dodatek okazało się, że między matką a ojczymem jest źle, mówią już o rozwodzie... Jeśli jego matka ponownie wyjdzie za mąż, jeżeli będzie miała trzecie dziecko z drugim ojczymem, Olivier będzie miał nowego przyrodniego brata, który także będzie przyrodnim bratem jego przyrodniej siostry. A jeżeli jego ojczym powtórnie się ożeni, jego dzieci będą przyrodnim rodzeństwem jego przyrodniej siostry, pozostając obcymi dla Oliviera. I jak to wszystko wybuchnie nie będzie żadnej rodziny, tylko jedna mgławica, w której nikt się już nie odnajdzie. Ale skoro w imię wolności zaakceptowaliśmy rozwody, to rzecz jasna szukamy wyjścia i wysyłamy dziecko do psychiatry. Na to dziecko odpowiada: to wy idźcie do psychiatry, a nie ja! Ja z tym nie mam nic wspólnego!" {ks. Mansour Labaky, XVIII Międzynarodowy Kongres Rodziny, Warszawa
1994, s. 215}.
Atrofia rodziny przejawia się również poprzez traktowanie rodziny już nie jako "podstawowej komórki społeczeństwa", ale jako "najmniejszej komórki demokracji", w której każdy ma takie same prawa, co kryje się pod pozornie ładnie brzmiącym hasłem "praw dziecka". Niedojrzałą i nie uformowaną w pełni osobowość dziecka stawia się na równi z osobą ojca i matki, zaprzeczając tym samym oczywistemu prawu rodziców do wychowywania i sprawowania nad nimi władzy rodzicielskiej. Zapomina się przy tym o elementarnej prawdzie, że w rodzinie każdy jej członek występuje w pewnych określonych relacjach względem drugiego, a rodzice pełnią funkcję wychowawcze względem dzieci, które z kolei powinny być posłuszne ojcu i matce. To jest naturalny porządek rzeczy, wynikający z praw biologicznych i psychologicznych, nie może więc być mowy o żadnej dyskryminacji. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się domagał, aby sześcioletnie dziecko mogło służyć w wojsku, i nie ma tu żadnego łamania prawa, gdyż dziecko ze swej natury nie jest w stanie podołać zadaniom żołnierza.
Efektem koncepcji rodziny jako "najmniejszej komórki demokracji", w której każdy ma własne prawa na dodatek sprzeczne z prawami rodziny, jest stworzenie atmosfery antagonizmu i wzajemnych roszczeń poszczególnych osób nie w porządku miłości i służby, ale w porządku prawno - administracyjnym. Spory mają rozstrzygać instytucje społeczne bądź państwowe. Trudno tego nie uznać za element strategii walki z rodziną, gdyż w ten sposób w integralną wspólnotę, jaką stanowi rodzina, wdziera się czynnik zewnętrzny, który uzurpuje sobie prawo do kształtowania relacji wewnątrz rodziny. Nie sposób nie dostrzec analogii z podobnym wymysłem z przeszłości, gdy w Związku Sowieckim używano dzieci do donoszenia na własnych rodziców. Dogmatyzm "praw dziecka" przypomina ponurą sprawa dziesięcioletniego pioniera Pawlika Morozowa, który w okresie stalinowskim zadenuncjował własnego ojca, "kułaka", za reakcyjne poglądy. Został on skazany na śmierć, a chłopca nagrodzono.
Pasem transmisyjnym współczesnych tendencji w kulturze jest jej homogenizacja. Zjawisko to polega na ujednolicaniu i niwelowaniu różnic, przy czym homogenizacji podlegają wzorce i odniesienia, świadomość, zachowania, wartości, a ten proces jest dynamizowany poprzez globalizację i komercjalizację. Przy czym kultura globalna jest kulturą „bez pamięci” i dlatego nie może zająć miejsca kultury narodowej, choć poddaje ją bardzo poważnej erozji. Badacze tego zjawiska używają określeń „amerykanizacja kultury” bądź nawet „imperializm kulturalny”. Oferta globalnej kultury adresowana jest przede wszystkim do młodzieży i opiera się na czterech hasłach - kluczach: rock - hamburger - narkotyki - seks. Charakteryzuje ją natomiast: "zwierzęca seksualność, bunt przeciwko każdej formie autorytetu, uzależnienie od narkotyków i alkoholu, klimat głębokiej wrogości wobec Boga, przy równoczesnym nadużywaniu symboli religijnych. Wywyższa ona dzikość, perwersję, pychę i zmysłowość jako największe ludzkie przymioty. Gardzi moralnością jakiegokolwiek rodzaju. Jest często przerażająco brutalna, ma obsesje śmierci". {Michael Keating, XVIII Międzynarodowy Kongres Rodziny, Warszawa 1994, s. 357}
Ta kultura wcale nie jest tworzona przez młodych. Wśród tych, którzy ją animują, przeważa pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków. Ten bunt ma podsycać młodych przeciwko rodzinie, religii, narodowi i ma charakter rewolucji moralnej i kulturowej. Uczestnik i obserwator tych zjawisk, Jerry Rubin, w swoim bestsellerze Do it (Zrób to) pisał o jej początku: "Elvis obudził nasze ciało całkowicie je zmieniając. Mocny rock zawiera swój sekret w energicznym beacie, ciepło wchodzącym do naszego ciała. Podniecający rytm uwalnia wszystkie ukryte pasje. Tylne siedzenie samochodu stało się testerem rewolucji seksualnej, podczas gdy radio służyło jako medium wywrotowe. Nasz sposób życia, nasze narkotyki, nasze ubrania, nasza muzyka - to jest prawdziwa rewolucja". {za: J. Regimbald, Ciemna strona rock'n'rolla, Dieu est Amoure, sierpień - wrzesień 1983}
Rozluźnianie więzi z rodziną, Kościołem, ojczyzną, sprawia, że ludzie młodzi powoli tracą poczucie przynależności do kraju rodzinnego, stają się obywatelami świata i ludźmi bez wiary i obowiązków w stosunku do innych. Podświadomie uzależniają się natomiast od kreatorów globalnej kultury. Polem doświadczalnym staje się dyskoteka, "centrum energetyzujące nowej kultury i młodości w stanie rewolucji", która się gwałtownie rozpowszechniła na całym świecie w końcu lat siedemdziesiątych. "Odłączeni jedni do drugich - opisywał fenomen dyskoteki jeden z dzienników - przez ogłuszającą muzykę, wystawieni na działanie oślepiania, tańczący robią wszystko, co im przyjdzie do głowy, bez patrzenia na siebie lub rozmawiania, tak jakby każdy krzyczał bez przerwy: ja, ja, ja..." {tamże} Wzorce "supergwiazd", w sposób bardzo sugestywny lansujących model życia i pulsujące dźwięki oddziałującej na podświadomość muzyki, prowadzą do duchowej destrukcji, a są tworzone przez dorosłych, którzy chcą przechwycić kontrolę nad światem młodych dla swoich własnych korzyści. Korzyści ideologicznych, politycznych, wreszcie ekonomicznych, bo młodzieżowy rynek pozwala zarabiać miliardy dolarów. Jeśli tylko są jakieś pieniądze do wydania przez młodzież, tam natychmiast globalna kultura instaluje swoje centrum, a młodzież za to płaci.
W rezultacie, pozostawieni samym sobie młodzi (przecież zaganiani zarabianiem pieniędzy i szukaniem własnego szczęścia rodzice nie mają już czasu dla własnych dzieci, których jedynym pocieszycielem pozostają ich idole) znaleźli się w swoim własnym świecie, co powoduje, że stają się oni obcy nawet we własnych rodzinach. Często młodzi ludzie z Ameryki Południowej, Europy Zachodniej czy z azjatyckich portów mają ze sobą więcej wspólnego niż ze swymi rodzicami. Należą do wspólnego globalnego kręgu kulturowego, wspólnego rozumienia życia. Określając cele tego zjawiska Michael Keating twierdzi, że ideolodzy homogenizacji mają cel „polityczny”. „Poprzez opanowanie świata młodych chcą zawładnąć całym społeczeństwem. Jeśli po raz pierwszy w dziejach istnieje możliwość stworzenia międzynarodowej, ogólnoświatowej kultury, pytam się: czy to jest przypadek, że ta kultura zajmuje się przede wszystkim młodym pokoleniem, które jest naszą przyszłością? Czy to jest przypadek, że kultura ta szuka - jako zasadniczego celu - sposobu na oddzielenie młodych od wszelkich form lojalności i emocjonalnej więzi z rodzicami i ich światem? Młodzi stanowią rodzaj przyczółka, z którego się rozpoczyna atak na resztę społeczeństwa. Obserwujemy, jak całe społeczeństwo przyporządkowane zostaje wymogom wieku dojrzewania. Mamy więc dzieci, od których się wymaga, aby były sexy w swoich dżinsowych ubrankach. Mamy też starszych, od których się wymaga, by sprostali nowej żonie, najnowszej modzie. I tak powoli wszystkie elementy młodzieżowego stylu obejmują całe społeczeństwo. Razem z brutalnością i buntem. Tak naprawdę w Stanach Zjednoczonych nie mówi się już: <<kultura młodzieżowa>>. Używa się określenia: <<kultura amerykańska>>. Widzimy jej ogromną ekspansję". {Michael Keating, op. cit. s. 359 - 361} Ta ekspansja często przybiera niewinną postać lalki Barbie i jej towarzysza (partnera?) Kena.
Znany amerykański uczony Peter Berger, profesor socjologii Boston University, uważa, że homogenizację kultury umożliwia fakt, że jest ona zalogowana w języku angielskim. Wyróżnia cztery nurty globalnej kultury.
„Kultura z Davos” czyli globalizacja, której podlegają przede wszystkim przedsiębiorcy, biznesmeni, bankierzy, przedstawiciele wielkich korporacji. W czasie corocznych spotkań Światowego Forum Gospodarczego w Davos (Szwajcaria) trudno jest określić kraj pochodzenia uczestników Forum, wszyscy posługują się językiem angielskim oraz najnowszymi środkami komunikacji i łączności. Stanowią globalną elitę, która świat postrzega w relacjach koszty/zyski.
„Kultura uczelniana”, czyli globalizacja, której podlegają intelektualiści. Penetracja dokonuje się nie poprzez przedsiębiorstwo - firmę, lecz poprzez fundacje, uczelnie, organizacje pozarządowe i agencje międzynarodowe. Mianem „wojny kulturalnej” oraz „autorytaryzmu” jest określane promowanie wartości i idei za pomocą publikacji, systemu prawnego i środków przekazu. Preferowane pola bitewne to prawa gejów, feminizm, ekologia, przemoc w rodzinie, aborcja, eutanazja.
„Kultura McŚwiata”, czyli globalizacja, której podlega sektor środków przekazu. Nazwa jest oczywiście aluzją do sieci McDonalds'a i podkreśla rolę Stanów Zjednoczonych w homogenizacji kultury. „Kultura McŚwiata” jest najbardziej widocznym i ekspansywnym nurtem globalnej kultury, który w sposób szczególny ciąży na tradycyjnych kulturach. Dotyczy wszystkich obszarów życia: od sposobu ubierania się i stylu życia po model stosunków i relacji w miejscu w domu i miejscu pracy.
„Kultura ewangelickiego protestantyzmu”, czyli globalizacja religijna. Model charakterystyczny dla Stanów Zjednoczonych (z określeniem WASP - A White Anglo-Saxon Protestant - „osoba rasy białej, pochodzenia anglosaskiego, religii protestanckiej) jest upowszechniany tam, gdzie nie istniały żadne tradycje lokalne sprzyjające protestantyzmowi, choćby w Ameryce Łacińskiej. Protestantyzm powoduje silne zmiany kulturowe w rodzinie i w społeczeństwach oraz stanowi wyraz ekspansywności odmiennych dla kultur lokalnych wzorców zachowań i myślenia. (Peter Berger, „Four Feces of Global Culture, The National Interest, 3/1997, s. 23 - 29)
Kult konsumpcji
Sensem istnienia i działania globalnej cywilizacji jest konsumpcja. Victor Lebow, już na początku lat pięćdziesiątych zauważył: „nasz nadzwyczajny system gospodarczy wymaga żebyśmy konsumpcję przyjęli jako styl życia, że sprzedawania i kupowania towarów uczynili rytuał, a duchowej sytuacji satysfakcji i osobistego zadowolenia poszukiwali w konsumowaniu”. (cyt za: Alan Durning, How much Is Enough: The Consumer Socjety and the Future of Earth, New Jork 1992, s. 21 -22). Globalna cywilizacja konsumpcji ma swoje przybytki i „świątynie”. Ponieważ sensem i racją istnienia jest nieograniczona konsumpcja, więc centra handlowe (kompleksy hipermarketów z wszelkimi możliwymi towarami), parki tematyczne (np. Disneylady), centra rozrywki, centra gastronomiczne, mega-fastfoody, multipleksy pełnią rolę miejsc kultu, a słowa „konsument” i „osoba” stały się synonimami. Światowy system gospodarczy jest tak zorganizowany, że 1,1 miliarda ludzi żyje według standardów globalnej cywilizacji konsumpcji, czyli „opływają w rzeczy, ale czasu mają niewiele. Wysoki poziom konsumpcji ani nie zapewnia pełnego zatrudnienia, ani nie likwiduje nędzy”. (tamże, s. 22)
Kult konsumpcji jest tworzony przez wirtualne przemysły potrzeb takie jak ośrodki badania rynku, agencje public realations, agencje reklamowe. Łowcy trendów i projektanci marzeń stanowią strategiczne ośrodki dowodzenia współczesnego marketingu. Ich zadaniem jest rozpoznanie emocji i manipulowanie przekazami kreującymi nowe zachcianki. Paradoksem jest, że najzdolniejsi i najbardziej opłacani ludzie są wykorzystywani na głównym froncie walki o zysk, czyli na newralgicznym odcinku walki z bariera popytu poprzez dążenie do wytworzenia sztucznych potrzeb i przyspieszenia moralnego zużycia dóbr. Ich działanie w czasach globalizacji prowadzi jednak do bezproduktywnego marnotrawienia nieodtwarzalnych zasobów przyrody. (Władysław Szymański, Globalizacja wyzwania i zagrożenia, Warszawa 2001 s. 237) Sztucznie nakręca koniunkturę, gdyż tworzenie sztucznych i pozornych potrzeb bynajmniej nie przyczyna się do autentycznego rozwoju. Herbata od samego mieszania nie robi się słodsza.
Rozwój konsumeryzmu świat zawdzięcza dwóm zjawiskom w latach dziewięćdziesiątych. Wtedy zaczęły powstawać ponadnarodowe sieci wielkich tanich sklepów wielobranżowych. Wtedy też niebywale rozwinął się kult supermarek i logo, którymi oznaczano produkty, co nie tylko służyło identyfikacji produktów i usług, ale przede wszystkim określało nową filozofię, styl życia oraz nawyki kulturowe. Zaczęła się upowszechniać mitologia marki, a szczególnie widoczne jest to zjawisko w dziedzinie sportu. Chodziło przy tym nie tyle o sam sport, co obraz i ideologię sportu: zdrowie, młodość, dynamizm, zwycięstwo, seks, pieniądze, energię. Na przykład szefowie firmy Nike oznajmili, że ich misją nie jest sprzedaż butów sportowych, lecz „podnoszenie jakości życia poprzez sport i kulturę fizyczną” oraz „zachowanie magii sportu” gdyż „sport pozwala nam się nieustannie odnawiać”. (cyt. za: Naomi Klein, No logo, Izabelin 2004, s. 40),
Dbałość o wizerunek i promocja marki, czyli branding, odbywa się często poprzez sieć flagowych sklepów firmowych koncernu. Każdy z nich stanowi świątynię, cel pielgrzymek wiernych, mauzoleum, w którym sport jest „sakralizowany”. Wszystko musi być cool, czy trendy, a pogoń by nie wypaść z kursu jest podstawowym pytaniem aktywnych uczestników cywilizacji konsumpcji. Za tym pytaniem kryje się rynek wart miliardy dolarów. Siła brandingu polega na tym, że dzięki socjotechnice wchodzimy w uzależnienie od produktów danej marki. Dzięki temu wytwarzają się głębokie związki emocjonalne - na przykład - z „naszym” proszkiem do prania oraz relacje współzależności z odżywką do włosów wyprodukowaną przez tę samą firmę... Mamy być wobec niej lojalni, a ona o nas, i naszych potrzebach, nie zapomni. Mitologia brandingu prowadzi do generowania czegoś na kształt globalnego pop-kulturowego kodu, który określa naszą przynależność do danej kasty. Kupujesz ciuchy firmy, która konsekwentnie lansuje wizerunek transcendentnej marki - jesteś coll, zaopatrujesz się w tanim markecie - jesteś „out”.
Walka idzie o nowe rynki i nawyki konsumenckie przełamujące dotychczasowe standardy kulturowe. „Jak długo taka wielka firma jak nasza będzie się mogła rozwijać?” - pyta jeden z szefów koncernu Coca Cola. „Skąd wziąć zapotrzebowanie na następne 10 miliardów skrzynek? I Kolejne 20 miliardów?” I sam sobie odpowiada odsłaniając mechanizmy działania: „tak się składa, że wkraczamy na rynki krajów zamieszkałych przez większość ludności świata i te rynki rozwijamy”. Gorąco jest na znaczącym obszarze świata, więc ludziom nie trzeba wyjaśniać, że potrzebują orzeźwiających napojów. Ale dlaczego w takiej dajmy na to Indonezji, gdzie tradycyjnie pito herbatę, ludzie mają pić Coca Colę? Stratedzy koncernu sprawę przedstawiają bez owijania w bawełnę. „Spadek spożycia” herbaty, który jest oznaką zaniku ważnego elementu lokalnej kultury, przez koncern witany jest z radością, bo stwarza perspektywy sprzedaży jego produktów. Gdyby jeszcze każdy Indonezyjczyk przestawił się z herbaty na colę, z ryżu na frytki McDonald, porzucił sandały dla tenisówek Nike'a, oglądał filmy ze Schwarzeneggerem zamiast indonezyjskich produkcji i nawrócił się z buddyzmu na konsumeryzm… Jakie nowe obszary otworzyłyby się przez wielkimi koncernami? (por. Benjamin R. Barber, Dżihad kontra Mcświat, Warszawa 2001, s. 88 - 89)
Theodore Levitt, profesor z Harvardu, już w 1983 roku opublikował esej „Globalization of Markets”, w którym pisał : „Potrzeby i pragnienia całego świata uległy nieodwracalnej homogenizacji”. Przeciwstawiał „słabe” korporacje międzynarodowe, zmieniające swe oblicze w zależności od kraju działania, „dumnym” korporacjom globalnym, które na każdym kontynencie są takie same. „Korporacja międzynarodowa operuje w wielu krajach i za każdym razem dostosowuje swoje produkty i swoje zwyczaje do warunków lokalnych ponosząc duże koszty. Korporacja globalna operuje, zachowując niezachwianą stałość - przy niskich kosztach względnych - tak jakby cały świat (albo jego najważniejsze regiony) stanowiły spójną, niezróżnicowaną całość; wszędzie sprzedając to samo i w ten sam sposób. (….) Dawne różnice narodowych gustów czy sposobów prowadzenia interesów zanikają”. (Theodore Levitt, The Globalization of Markets, Harvard Business Review, may-june 1983) Dzisiejsze strategie marketingowe są jeszcze bardziej wyrafinowane. Modny jest clustering - strategia tworzenia „skupisk”, czyli opanowywania przed daną firmę czy markę konkretnego rejonu czy kluczowych dzielnic wielkiego miasta, by wykończyć konkurencję. Niewykluczone, że następnym stadium ewolucji będzie budowanie domów mieszkalnych w bezpośrednim sąsiedztwie centrów handlowych i multipleksów oraz nazwanie takiej przestrzeni „małym miasteczkiem”. Ludzie będą mieszkać, pracować, kupować i konsumować w tej samej przestrzeni. (por. Naomi Klein, No logo, Izabilin 2004, s. 175) I tak człowiek żyjący w cywilizacji globalnej konsumpcji aby spożywać i wydalać nie będzie musiał się w ogóle ruszać z miejsca.
Globalna sieć
W globalnym świecie rolę pierwszoplanową w komunikacji społecznej i kształtowaniu opinii publicznej odgrywa telesektor informacyjno- rozrywkowy. „Kontrolując - jak pisze Beniamin R. Barber - informację i telekomunikację w skali globalnej, zdobywa panowanie nad planetą Jest to władza <<miękka>> (…) ledwo dostrzegalna, niełatwo daje się rozliczyć”. (Beniamin R. Barber, Dżihad kontra Mcświat, Warszawa, 2001, s. 102 - 103) Jednak są konkretni dysponenci tego strategicznego sektora mediów, rozrywki, informacji, komunikacji oraz produkcji i dystrybucji.
Są nimi wielkie korporacje. W modelowej globalnej ekonomii studia produkujące filmy i programy, muzykę rozrywkową, infrastruktura telefonii stacjonarnej i komórkowej, sieci kablowe i sieci satelitarne, producenci sprzętu audiowizualnego i komputerowego, oprogramowania, stacje telewizyjne, radiowe, wydawcy prasy i książek, dystrybutorzy filmów i sieci kin (multipleksów), portale internetowe, tak naprawdę są kontrolowane przez mega-koncerny o światowym zasięgu.
Łączą się one przez fuzje, alianse i wykupy, pod modnym hasłem „synergia” (współdziałanie i kooperacja czynników skuteczniejszych niż suma ich oddzielnych działań), co według Barbera oznacza eufemizm za którym kryje się ukryty monopol i uniformizacja. „To nie żadna synergia, tylko komercjalny totalitaryzm, nakierowany bezwzględnie na zysk z praktycznie jednym właścicielem (monopolistą) przez co zacierają się wszelkie różnice, a możliwość wyboru staje się pozorna. (por. tamże s. 172 - 174) To telesektor rozrywki i informacji określa to co ma być normalne, co mamy wiedzieć i myśleć o świecie. Trudno nie zauważyć, że w czasach rozkwitu demokracji jej symbolem określanym mianem IV władzy była liczba małych i niezależnych gazet, wydawnictw, stacji radiowych, dzięki czemu społeczeństwo mogło się komunikować i przemawiać różnymi głosami. Cechą cywilizacji globalnej staje się obraz świata starannie wyreżyserowany przez kontrolujące rynek koncerny, w którym autentyczną wolność wypowiedzi zastąpiła jedna kompozycja wykonywana przez chór jednobrzmiących śpiewaków.
Istotną rolę w projekcie nowego paradygmatu odgrywa wiedza i najnowsze technologie oraz zdobycze rewolucji informatycznej. Teorie symulacji, prawdopodobieństwa i współbieżności "uczłowieczają" dzieło rąk ludzkich. Komputer jawi się jako "maszyna czasu", stworzony przez człowieka technologiczny "golem": inteligentny i obdarzony osobowością "sztuczny mózg", który nie tylko wykonuje miliardy operacji na sekundę, ale również sam "myśli". Są tworzone początki społeczeństwa komputerowego, "wspólnoty ludzi i rzeczy" stymulowanej przez grupę "lordów - mózgów", komunikujących się między sobą za pomocą najnowszej technologii. Coraz częściej pojawiają się informacje o stale doskonalonym układzie mikroelektronicznym, zwanym potocznie chipem lub biochipem. Jest to połączenie miniaturowego komputera z urządzeniem nadawczo-odbiorczym. Istnieją także radiochipy, które nie potrzebują własnego źródła zasilania. Gdy taki uproszczony chip znajdzie się w odległości 2 m od czytnika - odbija fale radiowe i przekazuje swoją metryczkę z zakodowanymi informacjami. Całość ma rozmiary ziarenka ryżu lub piasku i może być wszczepiona człowiekowi w okolicach czoła lub zewnętrznej strony dłoni.
Chip może pełnić rolę dokumentu stwierdzającego tożsamość oraz innych dokumentów, jakimi posługujemy się na co dzień (prawo jazdy, legitymacja służbowa, numer w urzędzie skarbowym, numer ubezpieczenia zdrowotnego, polisa na życie, świadczenie emerytalne itp.). Może także zastąpić karty kredytowe i płatnicze, a nawet gromadzić informacje dotyczące na przykład przebiegu naszej pracy zawodowej, stanu zdrowia, sytuacji rodzinnej, charakterystyki naszej osobowości i cech charakteru.
Chip, przy pomocy Global Position System (GPS), umożliwia szybką i bardzo precyzyjną lokalizację naszego położenia w każdym punkcie na ziemi. Warto sobie również uświadomić fakt, że chip jest do bólu „przyjazny” człowiekowi i nieodłączny. Jest odporny na kradzież i nie można go zgubić. Będzie wszędzie tam, gdzie znajdzie się jego właściciel: w urzędzie, w szpitalu, czy na stacji benzynowej. Przy dokonywaniu zakupów w dowolnym sklepie nie będzie potrzebna przy kasie ani gotówka, ani czek. Wystarczy tylko zbliżenie dłoni lub czoła do czytnika numeru identyfikacyjnego, a już informacje o przelewie pieniędzy na konto sprzedawcy trafią automatycznie do naszego banku. Kupno w kiosku choćby paczki zapałek lub codziennej gazety (wraz z jej tytułem) będzie natychmiast zapisane w pamięci superkomputera. W instytucjach życia publicznego oraz bankach nie będzie już figurował Jan Kowalski, ale na przykład numer 51515135 579846 254789 335657. Człowiek, którego numer konta zostanie zablokowany w komputerze rozrachunkowym - może być skazany bez sądu.
Wszyscy stajemy się uczestnikami zmian o wielkim zasięgu Już niedługo okaże się, że chipy są praktycznie wszędzie i skutecznie pozbawiają nas prywatności. Nie tylko analizują zawartość naszego kosza na śmieci, czy przypominają, że w lodówce mamy przeterminowany jogurt, ale kontrolują każdą chwilę naszego życia. W świecie silikonowych mikroprocesorów wolność jest zdalnie sterowana i ściśle reglamentowana. Jeśli klasyczne pytanie liberalizmu brzmiało: „kto będzie policją dla policji?”, to zasadnicze pytanie globalizmu powinno brzmieć: „kto będzie obserwować tych, którzy nas obserwują?”. Dzisiejsza technologia umożliwia bowiem założenie każdemu człowiekowi elektronicznej obroży i totalną inwigilację. Rodzi się pytanie, które dotyczy nie tyle technologii lecz polityki: jak będą wyglądały relacje między tymi, którzy będą kontrolowali wykorzystanie nowych technologii, a tymi, którzy nie podporządkują się nowym regułom gry? Paradoksem ery informatycznej jest antagonizm między wolnością a niebywałym rozwojem technologicznym, co daje wąskim grupom oderwanym od kontroli demokratycznej instrumenty do niebywałej dominacji nad innymi ludźmi.
By rozstrzygać pojawiające się konflikty na tle dostępu do zasobów i problemy związane z obsługą, opracowuje się systemy negocjacyjne i systemy zarządzające sieciami. Administrowanie wieloserwerowymi sieciami i bezpieczny dostęp do ich zasobów jest możliwy dzięki jednemu centralnemu wspólnemu dla wszystkich zasobów systemowi katalogowania, który jest podstawą dla scentralizowanego zarządzania. Wprowadzanie scentralizowanego zarządzania, "globalnego katalogu", jest motywowane oszczędnością, a także koniecznością automatycznego zarządzania oraz wyeliminowaniem problemu wydawania oddzielnych poleceń dla każdego systemu wchodzącego w skład sieci. I tak, mimo że wszyscy teoretycznie są równi i zniesiono układ hierarchiczny, praktyczną władzę ma ten, kto programuje i operuje systemem zarządzającym i negocjacyjnym. Jest zatem tworzona nowa hierarchia i nowy rodzaj scentralizowanej inaczej struktury.
W ten sposób jest tworzony światowy system informatyczny, który ma doprowadzić do "wielkiej zmiany układów". Proponuje się przy okazji rezygnację ze scentralizowanej hierarchii, motywując to procesem demokratyzacji, i zbyt długim komunikowaniem się niższych struktur elementów sieci, z centralnym menażerem sterującym całym układem - na rzecz zdecentralizowanej siatki sieci z niższymi hierarchiami. Przypomina się niejako „proroczy” fragment The Aquarian Conspiracy, sztandarowej książki z 1980 roku przedstawiającej założenia nowego paradygmatu. "Nie można zniszczyć sieci, niszcząc tylko kierownika lub jakiś żywotny organ. Centrum, serce całego systemu sieci, znajduje się wszędzie". {Marilyn Fergusson, The Aquarian Conspiracy, Los Angeles 1980, s. 160} Wszędzie czyli nigdzie? Czy jednak rzeczywiście globalizacja oznacza, że żadne instytucje nie kontrolują w praktyce globalnych przepływów kapitału, procesów kulturowych dynamiki rozwoju i ekspansji?
Idea sieci, którą rozwinął New Age, znakomicie wpisuje się w dziedzictwo amerykańskiej formuły federacyjnego państwa ekstensywnego realizowanego przez „pajęczynę” grupującą najbardziej innowacyjne laboratoria i nowe technologie. Te ośrodki, a więc - według Jadwigi Staniszkis - Departament Obrony USA, logistyczne centrum Pentagonu, ponadnarodowe korporacje funkcjonujące na podstawie zamówień rządowych i operujące w sferze technologii podwójnego zastosowania (cywilnego i militarnego), wybrane banki, instytucje naukowe, służby specjalne, centra zarządzania kryzysowego, ośrodki wojskowe i firmy kooperujące w innych krajach tworzą samosterującą „pajęczynę”, bez wyraźnego centrum lecz z impulsami wychodzącymi z różnych punktów struktury. Ta struktura nakierowana jest przede wszystkim na poszukiwanie nowych wymiarów i centrów ekspansji. Interesują ją przestrzenie na razie bez „właściciela” jak kosmos, czy towary lub usługi, których wartość radykalnie wzrosła gdyż zostały stworzone nowe technologie, zastosowania lub nowe zapotrzebowania. (por. Jadwiga Staniszkis, Władza globalizacji, Warszawa 2003, s. 155 - 156) Wewnętrzny krąg tego systemu to wielocentowa sieć powiązań, która stanowi „układ zarządzania kryzysowego”, a jego celem działania jest pokonywanie wszelkich barier ograniczających ekspansję. Układ ów ciąży ku USA, ale „jego interesów nie można utożsamiać z interesami USA jako państwa. To ten układ kooptuje, instytucje, firmy, laboratoria, media, segmenty aparatów siłowych i służb informacyjnych, wykorzystując ich zasoby do swoich celów. (Tamże s. 160)
Istota władzy w czasach globalizacji polega na konstruowaniu instytucjonalnych i myślowych mostów między odmiennymi racjonalnościami i przekrojami w skali makro i mikro. W nowy system jest więc wpisana dwoistość struktur panowania, gdyż napięcia i sprzeczności między poziomami i profilami stanowią cechę konstrukcji i wręcz istotę struktury władzy, co wymaga odmiennej wyobraźni niż hierarchiczna. Dlatego następuje niebywały rozwój sztuki metaregulacji, czyli regulowania reguł w celu integracji segmentów państw struktur społecznych i gospodarczych oraz odmiennych tradycji cywilizacyjnych i kulturowych. Naturalne znoszenie różnicy polega na zwiększaniu plastyczności i adaptywności rzeczywistości, a „ukryty spektakl panowania” rozgrywa się poprzez wzajemne relacje czterech jego aspektów: władzy, sterowności, zarządzania i rządzenia. Przy czym władza - to zdolność „stania się przyczyną” i ukierunkowania zachowań innych poprzez zastosowanie ”relacji koniecznej”; sterowność - to zdolność osiągania zamierzonych celów; zarządzanie - to zdolność wyegzekwowania zachowań zdolnych z przyjętymi regułami gry; rządzenie - to ustalanie reguł (praw) egzekwowanych później w toku zarządzania oraz formułowanie celów, którymi owe reguły mają służyć. (Jadwiga Staniszkis, Władza globalizacji, Warszawa 2003, s. 171 - 188)
Ponieważ istotą istnienia imperiów jest ekspansja, dlatego filozofia „zarządzania kryzysowego” opiera się na przekonaniu, że „czerwonym alarmem” jest wszelkie zatrzymanie ekspansji. Globaliści podkreślają, że dotychczas nie udało się wypracować efektywnych mechanizmów kontrolnych tego, co dzieje się poza obszarem narodowego państwa. Według nich brakuje narzędzi do skutecznego sterowania procesami globalizacyjnymi i kontrolowania tworzącej się sieci powiązań i relacji gdyż nie są w stanie zapanować nad odmiennymi logikami i standardami kulturowymi. Chyba niezbyt szczerze, bo sami - zasiadając w międzynarodowych instytucjach i ponadnarodowych korporacjach - dobrze wiedzą, że to, co nas otacza nie odbywa się spontanicznie i samoczynnie. Przewrotnie używają argumentu, że nawet największe kraje świata chcące określić to, co wolno na przykład w dziedzinie technologii biomedycznych czy informacyjnych, nie są w stanie tego uczynić, bo realizację takich pomysłów będzie można ulokować gdzie indziej, co daje im asumpt do upowszechniania tezy, że kryzys polega na tym, iż jest tworzona globalna cywilizacja bez globalnego mechanizmu kontrolnego w postaci rządu światowego.
Czy jednak rząd światowy stanowi remedium na problemy współczesności? Czy nie jest zapowiedzią globalnego deficytu demokracji? Czy proponowane lekarstwo nie jest gorsze od choroby? Przecież oparte o wolny rynek państwa narodowe przyczyniły się do rozwoju demokracji i promocji praw człowieka. Czy globalny neoliberalny kapitalizm oraz cywilizacja konsumpcji nie jest zarzewiem jej upadku i zapowiedzią powstania nowego rodzaju totalitaryzmu? Rozdział V
Zmaganie duchowe
Piewcy nowego paradygmatu wiedzą, że nie ma cywilizacji bez religii. W swych laboratoriach idei zastanawiają się, jaka religia ma towarzyszyć globalnej cywilizacji konsumpcji. W programowej książce sprzed wielu lat, nie tłumaczonej na polski ze względu na natrętne porównywanie komunizmu do katolicyzmu - „Between Two Ages” - napisanej przez Zbigniewa Brzezińskiego, współtwórcy Komisji Trójstronnej (Triateral Commision), jednego z najważniejszych w świecie centrum wpływów - ten znany amerykański globalista pisał: "O ile istotnie w dziejach ludzkości zawarta jest walka i ewolucja w kierunku postępującego wyzwolenia człowieka, to osiągnięcie równości ludzi wobec nadprzyrodzonego było pierwszym krokiem na tej drodze". Według Brzezińskiego wielkie religie przeżyły. "Dla człowieka o motywacji duchowej sumienie może być lepszym mistrzem niż autorytet Kościoła". Upadek zinstytucjonalizowanej wiary "może oznaczać wyłonienie się wysoce pluralistycznych odpowiedzi religijnych (...) nawet wewnątrz Kościoła katolickiego". {cyt. za: Marcin Masny, Sztuczny zamęt, Magazyn Słowo Dziennik Katolicki, 27 - 29.01.95)
Niektórzy globaliści chętnie proponują „pluralistyczne odpowiedzi wewnątrz Kościoła katolickiego. Pracują również nad skonstruowaniem synkretycznej religii uniwersalnej zawierającej „to, co najwartościowsze” w „tradycyjnych” religiach. Znajdują sprzymierzeńców w mega-korporacjach, które same chcą przejąć rolę ośrodków wielkich religii. Jako zjawisko towarzyszące ujawnia się relatywizm religijny, który "rozmiękcza" Magisterium Kościoła i rozmywa istotę wiary. Pojawiają się za to mgławicowe koncepcje "chrześcijaństwa bezdogmatycznego", "chrześcijaństwa bezwyznaniowego" czy "chrześcijaństwa bez Boga", albo - jak w New Age - wymienia się Chrystusa, ale jest On, obok Zaratrusty czy Buddy, jednym z "mistrzów mądrości", który przepowiadał "nową erę" i "wewnętrzny ład" naszej planety.
Współczesny świat sprawia wrażenie chaosu. Dzisiejszemu człowiekowi trudno odnaleźć się w gąszczu, wydawałoby się, sprzecznych poglądów, idei, koncepcji. Ale jest to chaos pozorny. Jeden z teoretyków postmodernizmu i "pilot chaosu", Jacques Derrida, uporządkował nieuporządkowanie i nazwał je dekonstrukcjonizmem. W ten prosty sposób ideolodzy współczesności zamienili zamęt ideowy - do którego sami się przyczynili - i zaprogramowali go jako ideę zamętu, czym jeszcze bardziej zwiększyli chaos. Na „rynku religijnych idei” modny jest między innymi humanizm laicki. Pojawiają się "nowe" lub "alternatywne" duchowości, sekty, panteizm, różne oblicza magii, psychokulty, bioenergoterapia, spirytyzm, astrologia, szamaństwo, New Age, koncepcje zmierzchu Ery Ryb (chrześcijaństwa) i wejścia w Erę Wodnika. Reklamowany jest seksualizm, mistycyzm wschodni, synkretyzm religijny, synergia (połączone działanie wielkich grup ludzi), tarot, kabała, satanizm, radykalny ekologizm i feminizm.
Ujawnia się renesans tendencji ezoterycznych i okultyzmu, ekspansja różnego rodzaju wróżbiarstwa, hiromancji, przepowiedni, amuletów i talizmanów, kabalizm, solimsycyzm (zrównanie zwierząt z ludźmi - traktowanie ich łączne jako istoty ożywione), a wszystkie te antychrześcijańskie tendencje są traktowanie przez ideologów globalnej cywilizacji jako okres przejściowy, który ma prowadzić do powstania jednej uniwersalnej religii, która będzie łączyła to, co "najlepsze" w "tradycyjnych" religiach. Ideowym protoplastą synkretyzmu religijnego jest Pico della Mirandola (1463 - 1494), który już ponad 500 lat temu rozwijał tezę o równości wszystkich religii i marzył o stworzeniu zsyntetyzowanej jednej religii świata.
Spadek po Kartezjuszu
Charakterystyczne, że w nowożytnej apostazji (porzuceniu wiary) immanentyzm zastępuje transcendencję, wiarę w Boga kult rozumu, etykę klasyczną zastępuje etyka indywidualistyczną, a rozwój duchowy - postęp materialny. Liturgia, ceremonia i obrzędy zostają poddane takiemu skrótowi myślowemu, że pozostaje z nich ledwie zauważalny symbol, namiastka, erzatz. Tajemnica, Tradycja, Dyscyplina, Dogmat, Autorytet, Cud, Mistyka - wszystko jest "umowne" i "symboliczne", ot, taka historyczna zaszłość po "nieoświeconej" przeszłości. I tak ogołaca się religię z misterium, a człowieka pozbawia namacalnego punktu zaczepienia dla jego wiary. Redukuje się procesje i obrzędy, podkreśla się, że zamiast "tradycyjnych" form pobożności lepiej podejmować dzieła charytatywne.
Następuje dualistyczne oddzielenia tego, co Boże (sacrum), od tego, co ziemskie (profanum). To, co boskie, oddaje się jakiemuś bliżej nie poznawalnemu Bogu, a to, co ziemskie, jest zawarowane wyłącznie dla człowieka. Bóg nie ma tu wstępu, więc w konsekwencji uznaje się wiele sfer życia za pozbawione zbawczej i uświęcającej obecności Boga. Chrystus ma być nieobecny na giełdzie, w bankach, komisjach papierów wartościowych, wypiera się Go z przestrzeni publicznej. Ta sprzeczna z katolickim pojęciem religii i świętości koncepcja jest efektem wzmacniania idealizmu, racjonalistycznej myśli postkartezjańskiej, która kwestionuje istotę chrześcijańskiej kultury przez fakt rozdzielenia ducha (res cogitans) i materii (res extensa).
W swej ostatniej książce „Pamięć i tożsamość” Jan Paweł II podkreśla, że przed Kartezjuszem wszystko było interpretowane przez pryzmat istnienia (esse), a Bóg jako samodzielne istnienie (Ens substinens) stanowił samodzielne odniesienie do wszystkich bytów stworzonych, w tym człowieka. Kartezjańskie Cogito, ergo sum (myślę, więc jestem) zerwało z poprzednią tradycją. Filozofia staje się nauką czystego myślenia: wszystko to, co jest bytem (esse) - zarówno świat stworzony, jak i Stwórca - pozostaje w polu cogito jako treść ludzkiej świadomości. Filozofia zajmuje się bytami o tyle, o ile są treścią świadomości, a nie o tyle, o ile istnieją. W perspektywie kartezjańskiej Bóg mógł pozostać jedynie jako treść ludzkiej świadomości, natomiast nie mógł pozostać jako Ten, który do końca wyjaśnia ludzkie sum. Poddana została w wątpliwość sama możliwość dotarcia do Boga, pozostawała zatem jedynie „idea Boga” jako temat do dowolnego kształtowania przez ludzką myśl. (Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 17-18) W tej logice świat ducha, jako niemierzalny i nie poddający się zinstrumentalizowanej i stechnicyzowanej nauce, jest odrzucany na margines. Zainteresowanie jest za to zwrócone w stronę materii, która łatwiej podlega scjentystycznej obróbce. Do wzmocnienia tej postkartezjańskiej koncepcji przyczynił się także pozytywizm, ze swym skrywanym materializmem, gdyż "wiedza oparta na faktach" zmierzać miała do wyniesienia "siebie samej ponad pojęcia teologiczne i metafizyczne". {por. Ks. Janusz Czarny, Jana Pawła II wizja cywilizacji miłości, Wrocław 1994, s. 12 - 14}
Skoro człowiek sam kształtuje „ideę Boga”, to dlaczego nie może sam decydować o tym, co jest dobrem, a co złem, a w związku z tym wolność oderwać od odpowiedzialności? Dlaczego nie odrzucić dobra godziwego (bonum bonestum), a wybrać użyteczność i przyjemność? Człowiek działając wybiera jakieś, dobro, które dla tego działania staje się celem. Jeżeli wybierze bonum bonestum, to jego cel jest zgodny z istotą podmiotu działania, a wiec jest to działanie słuszne. Kiedy przedmiotem wyboru jest użyteczność, celem jest korzyść jaką czerpie podmiot. „Problem odpowiedzialności moralnej - zauważa Jan Paweł II - pozostaje jeszcze otwarty: tylko w przypadku gdy działanie, z którego wynika dobro użyteczne, jest godziwe, i godziwe są środki, również cel osiągnięty można uważać za godziwy. Właśnie w odniesieniu do tej kwestii zaczyna się rozdwojenie pomiędzy tradycją etyki arystotelesowsko-tomistycznej a nowożytnym utylitaryzmem. Utylitaryzm zapomniał o pierwszym i podstawowym wymiarze dobra, jakim jest bonum bonestum. Utylitarystyczna antropologia i wynikająca z niej etyka wychodzą z założenia, że człowiek zasadniczo dąży do korzyści własnej i korzyści grupy, do której należy. Ostatecznie korzyść osobista czy kolektywna jest celem jego działania”. (Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 43) W wizji utylitarystycznej człowiek szuka w swoich działaniach przede wszystkim korzyści i przyjemności, a nie godziwości.
Socjalizm i liberalizm odwołują się do rozwiniętego w oświeceniu postkartezjańskiego racjonalizmu jako wspólnego pnia tych systemów. Obydwa są przeciwstawne chrześcijańskiemu realizmowi. Różnica między myśleniem idealistycznym - racjonalistycznym, a realistycznym polega na tym, że w tym pierwszym nasze własne subiektywne kategorie narzucamy rzeczywistości, przycinamy świat do własnej miary. Kartezjańskie: "Myślę, więc jestem", Berkeleyowskie: czego nie postrzegam, to znaczy, że tego nie ma, bo ja tworzę idee tego, co ma być - jak ma wyglądać rzeczywistość, którą określa moje "ja". Tym sposobem jest absolutyzowana świadomość, a taki absolut nie jest samoistnym istnieniem, ale poniekąd samoistnym myśleniem. Przy realistycznym podejściu poddajemy się rzeczywistości i próbujemy - co podkreślał prof. Stefan Swieżawski - podpatrzeć jej najgłębszy sens. "Albowiem rzeczy są nie dlatego, że ja myślę, tylko dlatego, że one są i że ja jestem. A ja o nich myślę". {Stefan Swieżawski, Zagrożenie większe niż marksizm, Powściągliwość i Praca, nr 5, 1992}.
Wynikają z tego bardzo poważne konsekwencje. W tym pierwszym ujęciu Bóg i religia są "stwarzane" na miarę człowieka i przez niego, w tym drugim to człowiek jest stworzony na miarę Boga, na "Jego obraz". Idealizm i racjonalizm są nie tylko kanwą laicyzmu, ale również tak zwanego liberalnego katolicyzmu, w którym autorytet Boży jest poddawany krytycznemu badaniu przez rozum człowieka. W nurcie "liberalnym" przyjmuje się, że formalnym motywem aktu wiary nie jest nieomylny autorytet Boży, objawiający nadnaturalną prawdę, lecz umysł ludzki. W konsekwencji akt wiary jest uznawany za prawdziwy tylko wtedy, gdy wyda się człowiekowi rozumny i zgodny z oceną oraz miarą jego indywidualnego osądu. Szukający Boga na ten gnostycki sposób człowiek odrzuca Jego Słowo, zastępując je swoimi własnymi wymysłami, koncepcjami i wyobrażeniami.
Idealizm i racjonalizm powodują, że całkiem realnym niebezpieczeństwem może być zastąpienie wiary w Boga wiarą w niezależność własnego umysłu. Kościół przestaje wtedy posiadać nadprzyrodzony charakter i może być uznawany za twór czysto ludzki, a prawdy wiary nie są niezmienne, ale podlegają nieustannej obróbce. W dalszej konsekwencji pojęcia takie jak "Bóg" czy "dusza" mają po prostu nie posiadać sensu, gdyż przekraczają granice ludzkiej racjonalności: czy istnieje jakakolwiek inna wiedza poza wiedzą ściśle empiryczną? "Dla umysłowości oświeceniowej światu nie jest potrzebna miłość Boga. Świat jest samowystarczalny. A z kolei Bóg nie jest przede wszystkim miłością. Jeżeli już jest, to jest samym rozumem, rozumem odwiecznie poznającym. Natomiast nikomu nie jest potrzebna Jego interwencja wewnątrz świata, który istnieje, który jest samowystarczalny. Taki właśnie samowystarczalny świat, przejrzysty dla ludzkiego poznania, coraz bardziej wolny od tajemnic w wyniku działalności naukowej, coraz bardziej staje się poddany człowiekowi jako niewyczerpalne tworzywo, człowiekowi - demiurgowi nowoczesnej techniki. Taki właśnie świat ma uszczęśliwić człowieka". {Jan Paweł II, Przekroczyć próg nadziei, Lublin 1994, s. 58}
Skoro człowiek albo neguje istnienie Boga, albo uznaje, że jest On poza światem, albo sam stwarza Boga i religię na swoją miarę, to każdy wybiera odpowiadającą mu tezę indywidualnie. Na swój sposób postrzega wiarę, która jest określana jako prywatna sprawa człowieka. Następuje podział na sferę prywatną (w której jest dopuszczana religia) i sferę publiczną, która ma być "neutralna światopoglądowo". Prywatnie ludzie mogą nawet wierzyć, ale publicznie mają się zachowywać jak ateiści, jakby Boga nie było. W chrześcijaństwie natomiast jest jedność między światem ducha i materii, a człowiek nie może być rozdarty: w życiu prywatnym wierzy, ale w życiu publicznym zachowuje się tak, jakby Bóg nie istniał, jako człowiek jest wierzący, jako obywatel, jest "neutralny światopoglądowo".
Druga reformacja
To skrótowe i zwięzłe zarysowanie nowożytnego „pęknięcia” między realizmem poznawczym a idealizmem i racjonalizmem, ma kluczowe znaczenie dla współczesnego sporu o Boga i Kościół Katolicki w życiu człowieka. Nihil novi sub sole. Ten spór jest echem koncepcji obecnych w myśli europejskiej od kilku stuleci, lecz dziś - w czasach krzykliwych ideologii i globalizacji - ma swoją szczególną dramaturgię, gdyż to, co się dzieje jest często przedstawiane jako efekt kryzysu Kościoła, a nie kryzysu wiary poszczególnych ludzi. Matka Teresa z Kalkuty zapytana kiedyś przez poszukującego sensacji dziennikarza o to, co należałoby zmienić w Kościele, odparła z wrodzoną sobie prostotą - ciebie i mnie synu. Jednak ta pełna pokory postawa zazwyczaj nie jest naśladowana przez tych, którzy zamiast reformować siebie wolą reformować innych.
Wielu „życzliwych” komentatorów na Zachodzie często głosi, że dotychczasowy Kościół wywołuje dezercje ludzi wierzących, gdyż przestają uznawać jego "moc" i prawo w prowadzeniu człowieka do zbawienia. Ludzie po prostu nie znoszą grożącego im "palca wskazującego". Za to odkrywa się nowe "prawdy", przedmioty kultu i adoracji: wolność, demokracja, pluralizm, tolerancja, postęp, co prędzej czy później prowadzi do wniosku, że zamiast Kościoła, do którego muszę się dopasować, tak zmieniam Kościół, aby pasował do mnie. Kościół ma się więc przeobrazić w instytucję społeczną powołaną do wygaszania egzystencjalno-psycho-duchowych niepokojów człowieka epoki konsumpcyjnej. Dziś nie jest potrzebny Kościół ze swym wymagającym nauczaniem, nieustającą pracą nad samym sobą, ale usługowa instytucja duchowo - terapeutyczna łagodząca lęki współczesnego człowieka, która udziela "rozgrzeszenia" na każde zawołanie, gdyż najwyższą formą zbawienia jest przyjemność i samorealizacja.
Ojciec Niebieski jest brany w cudzysłów: to człowiek, a nie Bóg staje się najwyższą tajemnicą. Do ostatecznego osiągnięcia tego celu potrzebna jest nowa, zwycięska reformacja, rozumiana jako przewrót czy rewolucja religijna, która wyłoni kościół na miarę oczekiwań człowieka konsumpcji, z nową doktryną, dogmatami i etyką. Istota przedsięwzięcia polega na takim ustawieniu wskazań religijnych, aby każdy mógł je interpretować po swojemu. Starożytny pisarz Tertulian zauważył, że krew męczenników rodziła chrześcijan. Dziś konspumpcjonizm generuje hedonizm.
Nowe czasy wymagają „nowego Kościoła”. Dotychczasowy Kościół jest przecież niedemokratyczną strukturą hierarchiczną, więc należy zmodyfikować jego nauczanie i dostosować je do współczesności usuwając te fragmenty Magisterium, które są trudne do zaakceptowania. Przedmiotem obróbki jest zatem niezachwiana wiara w Boga, kategoryczny charakter Dekalogu, prymat prawdy nad wątpieniem, wyższość dogmatu nad opinią osobistą, uznawanie autorytetów, przyjmowanie istnienia aniołów, szatana oraz grzechu. Szczególnej "troski" wymaga tradycyjna obrzędowość i bogata liturgia, maryjność, posłuch wobec Papieża i uznawanie hierarchii kościelnej, budowa świątyń, powołania kapłańskie, nauczanie zdrowej doktryny, masowa religijność, "tradycyjny" model rodziny.
Lansowana jest moda w powątpiewanie we wszystko, totalny krytycyzm i absolutyzację wolności. Po co ma obowiązywać celibat księży, czemu kobiety nie mogą być kapłankami, dlaczego nie zalegalizować rozwodów i nie zezwolić na aborcję i środki antykoncepcyjne. W tych polemikach używa się katolickiej terminologii i języka, odwołuje się do Pisma św. i Tradycji, ale wypacza się ducha religii, rozmywa kontury wiary. Mówi się o dialogu, ekumenizmie, pluralizmie, tolerancji, demokracji, ale sieje się zamęt za pomocą bardzo prostego chwytu: przedstawiając wyjątek jako regułę. Zmarły 2 lutego 1995 roku Andre Frossard, w jednej z ostatnich wypowiedzi, na łamach miesięcznika "Der Fals", podzielił się następującą myślą: "Znamienne jest to, że ci, którzy domagają się otwarcia Kościoła na świat, natychmiast się wycofują, gdy świat przychodzi do Kościoła. Chcą oni <<otwierać Kościół>> nie po to, by ludziom pozwolić wejść do jego wnętrza, lecz aby ich wyprowadzić poza Kościół..." {cyt. za: Andre Frossard o Papieżu, Niedziela, nr 8, 19.02.95.}
A wtedy Kościół straciłby wyznawców, byłby tylko z nazwy katolicki i proces dechrystianizacji nabrałby przyspieszenia. Pozostali, nieliczni katolicy, stanowiący małe izolowane grupy i grupki, byliby odpowiednio przygotowywani poprzez specyficznie rozumiany "dialog" do "ekumenicznego" rozpłynięcia się w liberalnych społeczeństwach, odzwierciedlających "planetarną świadomość" globalnej cywilizacji konsumpcji. Już wygłaszane są kategoryczne sądy: "Przegra każdy, kto tej rodzącej się świadomości planetarnej będzie próbował narzucić gorset starych prawd". {Jacek Zychowicz, Wartości tramwajowe, Gazeta Wyborcza, nr 73, 27 - 28.03.93} Tego rodzaju opinie świadczą o wywodzącej się z materializmu dialektycznego koncepcji dziejów oraz braku orientacji, że chrześcijaństwo ma obiektywnie uniwersalny charakter, a orędzie Chrystusa jest aktualne w każdych czasach, ponieważ daje odpowiedź na podstawowe i niezmienne pytania człowieka. Mają zabarwienie ideologicznego uprzedzenia i są - również - elementem tworzenia klimatu konfrontacji i przeciwstawiania rozwoju technologicznego chrześcijaństwu.
Doktryna kruszenia Kościoła od zewnątrz i doktryna rozmiękczania Kościoła od wewnątrz gdzieś się spotykają. Wyzwalają zjawisko określane niekiedy zwodniczym mianem "Kościoła wolności", przeciwstawianego Kościołowi "tradycyjnemu". Jest on prezentowany jako wyzwanie początku trzeciego tysiąclecia - warunek sine qua non przepustki w "rajską" przyszłość. Kontestatorzy i reformatorzy oczyszczają chrześcijaństwo z "naleciałości tomizmu i przywracają mu zgodny z duchem czasów sens", "żenią" je z liberalizmem. Chcą stworzyć jak najszybciej "nowy Kościół" przyszłości odzwierciedlający globalną świadomość "jedności” oraz " pełnię duchowego dojrzewania ludzkości". Konsekwentnie próbują opracować synkretyczną syntezę i tworzą zręby "nowej religii", w której następuje odrzucenie wszelkiego kapłaństwa, ma nie być pozostałości żadnych dogmatów katolickich, a charakteryzuje ją indywidualizm religijny. Podważają, a nawet niekiedy atakują Eucharystię, Najświętszą Maryję Pannę i papiestwo. Proponują zeświecczenie przestrzeni społecznej, racjonalizm, oświeceniowość, demokratyzm, a zamiast teologii - socjologię i zdrowej doktryny - ideologię.
Głosiciele „nowego Kościoła” bardzo często domagają się zniesienia celibatu, kapłaństwa kobiet, wolności dla antykoncepcji, przyzwolenia na zabijanie nie narodzonych, zachwytu dla homoseksualizmu, wybieralności przez wszystkich proboszczów, biskupów, papieży. Swoje koncepcje ubierają w kostium "politycznej poprawności". Stawiają za wzór schizmatyków i heretyków, a ateiści, agnostycy i poganie przyjmowani są nie tylko jako bracia w człowieczeństwie, ale jako nauczyciele życia i myślenia, którzy wyjawiają ostateczną prawdę. {Por. Vittorio Messori, Kościół nie jest klubem, Corriere Della Sera, 30.10.96., przedruk: Forum, nr 46, 10.11.96} Czynią to wszystko na swój nowy sposób: nie buntując się, żeby ich nie wygnano, i nie podporządkowując się, żeby nie wyrzec się swoich przekonań. {por. Pius X, encyklika Pascendi dominici gregis, n. 2 - 3}
Teologia "śmierci" Kościoła, czyli Bóg ewentualnie tak, Kościół na pewno nie, jest tym bardziej niebezpieczna, że nie walczy się z Chrystusem wprost. Często nie ma bezpośrednich prześladowań. Szykany są stosunkowo łatwe do identyfikacji, katolicy już się z nimi spotykali i potrafią na nie reagować. Teologia "śmierci" Kościoła polega na tym, że usypia się czujność ludzi wierzących, którym trudniej jest dostrzec to zagrożenie rozpisane na wiele głosów i niełatwo uchwytne.
Ta taktyka nasiliła się w tym momencie, gdy załamała się "laicka nadzieja" na szybką dechrystianizację społeczeństw i narodów. Porażka ateistycznego komunizmu, który bezwzględnie walczył z Chrystusem i Jego Kościołem, a mimo to nie wykorzenił religijności, jest wymowna. Dlatego odwołano się do koncepcji „soft” (miękkiej). Zamiast przechodzić bezpośrednio od katolicyzmu do laicyzmu, bez etapów pośrednich (teologia "śmierci" Boga), co się nie udało, uznano, że skuteczniejsze jest działanie: katolicyzm - kontestujący katolicyzm - laicyzm. Dlatego teologia "śmierci" Kościoła w pierwszej fazie promuje rozwiązania zapoczątkowane w XVI wieku, gdyż jej promotorzy zdają sobie sprawę, że łatwiej jest "zneutralizować" "zreformowane" chrześcijaństwo, pozbawione ściśle określonego przedmiotu wiary, dogmatów, Nauczycielskiego Urzędu Kościoła, jednej doktryny, niż katolicyzm posiadający to wszystko.
Teologia „śmierci” Kościoła
Teologia "śmierci" Kościoła "tradycyjnego" i tworzenie przyszłego "Nowego Kościoła" na miarę człowieka, na jego obraz i podobieństwo, przebiega według kilku bardzo charakterystycznych punktów. Co ciekawe, ten sprzeczny z duchem naszej wiary i wynikający z niezrozumienia jej istoty podział jest zazwyczaj generowany przez zwolenników dostosowania niezmiennego Depozytu Wiary do oczekiwań współczesności, którzy żądają "odważnej reformy", by zaspokoić konformistyczne oczekiwania społeczeństw dobrobytu. Jest to zapewne efektem przekonania, że postęp doktrynalny i życiowy Ludu Bożego jest rezultatem ciągłej konfrontacji różnych wizji Kościoła ze światem, a nie przejawia się w dążeniu do świętości przez każdego świadka Chrystusa.) Twierdzi się na przykład, że zagubiono "ducha pierwszych czasów" poprzez wzmocnienie "czysto zewnętrznych form religijności": różańców, nowenn, pielgrzymek. Wniosek nasuwa się wtedy sam: trzeba przywrócić obyczaje i obrzędy pierwszych wieków Kościoła, przy czym dopuszcza się dużą dowolność i swobodę w pojmowaniu zasad i nauk religijnych, a przywracanie "Kościoła pierwotnego" staje się celem samym w sobie. W ten sposób łatwo może dochodzić do rozluźnienia więzów między Kościołem a wiernymi, którzy po swojemu interpretują Objawienie i coraz mniej potrzebują kapłana oraz posługi sakramentalnej, gdyż sami zaczynają określać przedmiot wiary i formy kultu. Otwiera się możliwość niszczenia fundamentów doktryny Kościoła, przy jednoczesnej argumentacji, że się ją wzmacnia.
Chrześcijaństwo pozbawia się aspektu religii, czyli wyjaławia się je z "obcowania z tym, co święte" odrzucając formy kultu rozumianego jako komunikacja i komunia z Transcendensem. Następuje redukcja religijności do samej wiary, rozumianej jako rodzaj idealistycznej, a przez to subiektywnej, "ideologii", związku z bliżej nie określonym duchowym absolutem. Wiara - bez jasno zdefiniowanego źródła - ogranicza się w konsekwencji do kodeksu etycznego zmienianego w zależności od arbitralnej decyzji człowieka. Pozbawia się tym sposobem katolicyzm odniesienia i wymiaru społecznego - zewnętrznego okazania relacji - więzi człowieka z Bogiem.
W świetle tej szkoły, która głosi, że nic nie wiadomo, a "wiara to dwadzieścia cztery godziny wątpienia na dobę, w tym jedna minuta nadziei", mamy stać się "chrześcijanami kultury", u których Pismo święte nie wznieca więcej wiary niż „Pieśń o Rolandzie”. Boga oddziela się od prawdy. "Zmartwychwstanie - pisze Frossard z wrodzonym sobie dowcipem - według nich jest obrazem przyjętym po to, aby umożliwić zrozumienie nieokrzesanemu rozumowi, że orędzie Chrystusa jest przeznaczone, aby trwać w pamięci aż do końca czasów, i to wszystko. (...) Podstępne zanegowanie bóstwa Chrystusa czyni niemożliwym Trójcę Świętą, podobnie jak dziewicze narodziny Jezusa, o czym kapitulant nie będzie się rozwodzić, ze strachu, by nie wzbudzić śmiechu głupców, którzy uważają, że wiedzą, skąd się biorą dzieci. Cóż wtedy pozostanie z Bożego Narodzenia? Nic, tylko celebracja jakby pogańska, tak sztuczna jak święto ojca". {Andre Frossard, Bronię Papieża, Warszawa 1995, s. 18 -19}
Twierdzi się, że spowiedź nie powinna być indywidualna, wystarczy zbiorowa. A w ogóle czy spowiedź ma jakiś sens? Jedną z konsekwencji tych poglądów jest zastępowanie sumienia psychoanalizą, a terapia grupowa staje się alternatywą dla spowiedzi. Psychoterapeuta wciela się w rolę duchownego. Samorealizacja jest odmianą quasi ubóstwienia człowieka
Postuluje się zreformowanie Mszy św., bo w obecnym kształcie jest zbyt "skostniała". Rozważa się, czy człowiek na początku --> [Author:O] XXI wieku jeszcze jej potrzebuje. Nierzadko Msza św. przestaje być już ofiarą i spotkaniem z Chrystusem żywym i realnie obecnym, a staje się "ucztą miłości" w kategoriach czysto ludzkich, smutnym spektaklem, wzorowanej na niej ceremonii, w której podczas przeistoczenia Chrystus jest obecny "umownie", "symbolicznie". Nie trzeba więc oddawać czci Eucharystii, można Ją przyjmować bez skupienia, w dowolnej pozie i w swobodny sposób.
Takie podejście do Eucharystii jest zanegowaniem istoty chrześcijaństwa. Ten sakrament został ustanowiony przez samego Jezusa Chrystusa, w którym rzeczywiście jest obecne prawdziwe ciało i krew Jezusa, a tym samym cała przynosząca zbawienie, konkretna rzeczywistość Boga. Przed zakusami podważającymi Eucharystię ostrzegał w 2 Liście do Tesaloniczan św. Paweł pisząc: "objawi się człowiek grzechu, syn zatracenia [Antychryst jako narzędzie szatana], który się sprzeciwia i wynosi ponad wszystko, co nazywa się Bogiem lub tym, co odbiera cześć, tak, że zasiądzie w świątyni Boga" (2 Tes 2, 3 - 4).
W walce z Bogiem szatan posługuje się "człowiekiem grzechu", który wynosi się "ponad wszystko" i niszczy "to, co odbiera cześć", czyli wiarę w obecność żywego Boga w Eucharystii. Szatan mami człowieka, że sam jest bogiem i że zasiądzie na tronie w "świątyni Boga".
Podważa się kult maryjny powierzchownie argumentując, że wprowadzanie jej na tak wysoki piedestał przesłania Chrystusa, który jedyny jest godzien być centrum kultu Kościoła. Albo, że Jezus tylko wydawał się być człowiekiem, w rzeczywistości wyłącznie Bogiem i z żadnej niewiasty się nie narodził. Tymczasem kult maryjny stoi na straży wyrazistej świadomości tajemnicy wcielenia.
"Centralna prawda chrystianizmu wyrażona jest w Ewangelii św. Jana: <<Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami>> - oznacza to, że uobecniło się pomiędzy nami na bardzo ludzki sposób, przez Maryję Matkę. Wcielenie w tajemniczy sposób przywraca godność naturze ludzkiej, teraz powołanej do wspólnoty z Bogiem. Jest terenem zbawczej misji Kościoła przedłużającego na ziemi tajemnicę Wcielenia. Jak Chrystus wcielił się w naturę ludzką - tak Kościół wciela te tajemnice w ludzkie serca i w ludzką kulturę, przepajając przestrzeń między-ludzką - potężną mocą Boskiej Przestrzeni". {Jan Andrzej Kłoczowski OP, Tajemnica Maryi, Powściągliwość i Praca, nr 5, 1992}
Tajemnica Wcielenia bez tajemnic Maryi jest niepełna. Więc Założyciel Kościoła jest na przykład traktowany jako postać mityczna, a nie historyczna, jako człowiek - bóg, a nie Bóg - człowiek; Dobra Nowina zostaje sprowadzona do relacji o wierzeniach chrześcijan w pierwszych gminach. Nasila się tendencja napędzana poglądem, że religia to rzecz prywatna, subiektywne przekonanie i wyobrażenie człowieka o bliżej nie określonym absolucie. Przy czym upowszechnia się protestantyzujące przekonanie, że człowiek jest słaby i "nie da rady" osiągnąć świętości. Więc nie warto o nią walczyć i doskonalić się wewnętrznie. Jest to stanowisko przeciwne nauczaniu Kościoła katolickiego, w którym podkreśla się, że z pomocą łaski Bożej człowiek może osiągnąć świętość, może naśladować Jezusa, swojego Mistrza. Chrystus przecież mówił o rzeczach możliwych i osiągalnych dla człowieka.
Deprecjacja Najświętszej Maryi Panny, jak uczy praktyka Zachodu, wywołuje daleko idące konsekwencje. Po pierwsze, uderza się w serce chrześcijaństwa, gdyż Maryja, jako Matka Kościoła, jest pośredniczką wszelkich łask. Po drugie, promuje ideę Boga bardzo odległego, który jest Bogiem "poza - światowym", obecnym w niedostępnych dla człowieka obszarach Wszechświata. W ten sposób Ojciec Niebieski jest niepoznawalny, co pozwala w ogóle o Nim nie mówić. Uchodzi za Kogoś, kto nie zajmuje się człowiekiem i małą planetą Ziemią i obojętny jest mu los ludzi, więc ludzie pozostawieni samym sobie, żyją "na własny rachunek".
"Bóg obecny w świecie wydawał się niepotrzebny dla umysłowości wykształconej na przyrodniczym poznaniu świata. Podobnie Bóg działający w człowieku miał stać się niepotrzebny dla nowoczesnej świadomości, nowoczesnej nauki o człowieku, badającej mechanizmy świadome i podświadome jego postępowania. Racjonalizm oświeceniowy wyłączył prawdziwego Boga, a w szczególności Boga Odkupiciela poza nawias. (...) Mógł się zgodzić na Boga pozaświatowego, zwłaszcza że jest to tylko pewna niesprawdzalna hipoteza. Konieczne jednak było, by takiego Boga wyeliminować ze świata". {Jan Paweł II, Przekroczyć próg nadziei, Lublin 1994, s. 56 - 57}
Skoro Bóg jest "poza - światowy" i nie interesuje się człowiekiem, więc każdy może wybrać sposób zaspokajana potrzeb religijnych, taki, jaki mu odpowiada . Relatywizm religijny jest wzmacniany indyferentyzmem: ludzie tworzą swoje własne "prawdy wiary" i wierzą w cokolwiek, bo "nieważne w co się wierzy, ważne, żeby wierzyć".
Wewnętrzna opozycja
Kościół katolicki jest żywą wspólnotą, która wciąż głosi, co dobre, a co złe. Chrześcijaństwo podkreśla obiektywną prawdę, której nie da się zredukować do indywidualnych opinii, a to dla wielu opiniotwórczych środowisk jest nie do zaakceptowania. Dlatego tak bardzo w mediach liberalnych jest podsycany konflikt o Magisterium. Atakuje się Kościół, aby zmusić go do milczenia, gdyż „instytucja, która popełnia tyle błędów i tak rozmija się z oczekiwaniami swoich wiernych”, nie może być autorytetem dla świata. Coraz bardziej używana jest argumentacja "o powszechnym wśród wiernych odłożeniu nauczania papieskiego, które jest nieżyciowe i sprzeczne z ideałami człowieka nowoczesnego". Nieustannie są podejmowane próby zasugerowania rewizji niewygodnych i "nie dostosowanych" do współczesności doktryn moralnych Kościoła i niektórych dogmatów w oparciu o przeprowadzony na zasadzie referendum consensus wszystkich wiernych. Dotyczy to zwłaszcza etyki seksualnej. Jak to zwykle bywa, błędy powstają z dążności dostosowania wymogów Objawienia do intelektualnych i moralnych słabości ludzkich, z próby dostosowywania chrześcijaństwa do gustów i życzeń współczesnego człowieka.
Ogłoszenie przez Papieża Pawła VI, 25 lipca 1968 roku, a więc w trzy lata po zakończeniu Soboru, encykliki Humanae vitae - o zasadach moralnych w dziedzinie przekazywania życia ludzkiego, w której jasno zostało zarysowane Nauczanie Kościoła w dziedzinie etyki seksualnej, podziałało jak wybuch bomby.
Wielu bowiem reformatorów i przeciwników Kościoła uważało, że na fali posoborowej "odnowy" uda się skruszyć niezmienną w tej materii doktrynę Kościoła i uzyskać choć cień akceptacji dla antykoncepcji, która stanowi podstawę "rewolucji seksualnej". Liczono, że wtedy o wiele łatwiej będzie można podważać i kwestionować inne elementy Magisterium Kościoła, by traktować chrześcijaństwo jako dzieło wyłącznie ludzkie, w którym Objawienie zostaje "sprowadzone do elementu czysto dekoracyjnego".
Zdaniem prof. Jannet E. Smith z Uniwersytetu w Dallas (USA): "Był to przełomowy moment w historii Kościoła - oto bowiem ujawniła się opozycja wewnętrzna. Do tej pory było inaczej. Opozycyjni teologowie nigdy nie występowali tak otwarcie. Sprzeciw wobec <<Humanae vitae>> stał się istotną cezurą w historii Kościoła. Można ten moment interpretować albo jako krystalizację czegoś, co już od pewnego czasu nurtowało pod powierzchnią, albo jako katalizator późniejszych procesów. Wkrótce teologowie, a za nimi zwykli świeccy mieli zająć opozycyjne stanowisko nie tylko w sprawie antykoncepcji,
lecz również homoseksualizmu, masturbacji, cudzołóstwa, rozwodu i wielu innych". {Jannet E. Smith, XVIII Międzynarodowy Kongres Rodziny, Warszawa 1994, s. 284}
Trzydzieści lat później, w Stanach Zjednoczonych para niesłyszących lesbijek za wszelką cenę chciała mieć tak samo jak one niesłyszące dzieci. Dlatego świadomie zaplanowały, poczęły in vitro, a następnie urodziły dwoje niesłyszących dzieci. Aby mieć pewność, że dzieci będą dotknięte tym samym kalectwem, na dawcę spermy wybrały głuchego mężczyznę. W rozmowie z "Washington Post" wyznały, że głuchota jest "wyrazem tożsamości, a nie dolegliwością medyczną wymagającą leczenia", dlatego chciały mieć dzieci, które dzieliłyby z nimi te same doświadczenia i ograniczenia. Gdy badanie słuchu starszej córki wykazało, że jest głucha, uznały to za jedną z najprzyjemniejszych chwil. Młodsze dziecko częściowo słyszy na jedno ucho. Rzecznik Rady Badań nad Rodziną Fred Connor oświadczył, iż "kobiety podniosły obłędną ideę tworzenia zaplanowanych dzieci na nowy, straszny szczebel". (Ewa Czaczkowska, Egoizm, upośledzenie, prawa dzieci, Rzeczpospolita, 13 - 14.04.02)
Chrześcijaństwa nie można ograniczać wyłącznie do człowieka, zapominając o Bogu - zastrzegając się co prawda, że nie przeczy się istnieniu Absolutu, ale nie istnieje on w życiu człowieka. Nie można też, co czyni "teologia wyzwolenia", sprowadzać wiary w Chrystusa do ideologii wyzwolenia społecznego czy ekonomicznego, dezawuując wymiar nadprzyrodzony. Wtedy następuje niebezpieczne zbliżenie do ateizmu religijnego, czyli wiary bez religii. Ta postać ateizmu, która często jest równoznaczna z agnostycyzmem, {por. KKK, nr 2128} "oczekuje wyzwolenia człowieka na drodze wyzwolenia gospodarczego i społecznego, któremu - jak twierdzi - <<religia z natury swojej stoi na przeszkodzie, gdyż budząc nadzieję człowieka na przyszłe, złudne życie, odstręcza go od budowy państwa ziemskiego>>". {KKK, nr 2124}
Kościół, który jest przede wszystkim rzeczywistością teologiczno - moralno - duszpasterską jest redukowany do rzeczywistości prawno - teologiczno(socjologiczno) - urzędniczej. Stąd już krok do przekreślenia wizji Kościoła jako rzeczywistości bosko - ludzkiej w wymiarze wertykalnym, na rzecz koncepcji Kościoła jako rzeczywistości ludzkiej widzianej w wymiarze horyzontalnym (pelagianizm). W życiu codziennym przejawia się to nierzadko w postawie, że ktoś motywuje swoje odejście od Kościoła, bo mu się nie podoba ksiądz w jego parafii. Ocenę osoby przenosi się zatem na ocenę religii. W konsekwencji nie dziwi, że Kościół jest przedstawiany przez niektórych jako stowarzyszenie uzależnione od tego, co w danej chwili podoba się większości i co wtedy automatycznie staje się normą. Wspólnoty kościelne należy zatem traktować podobnie jak wszystkie stowarzyszenia kulturalne, społeczne, zawodowe, których statuty można zmieniać zgodnie z upodobaniami ich członków i panującą aktualnie modą. Głównym zadaniem i sensem istnienia, zamiast głoszenia Słowa Bożego, jest przede wszystkim działalność charytatywna i inne usługi dla ludzi.
Legenda o Wielkim Inkwizytorze
Próbuje się podważyć hierarchiczność Kościoła oraz rozbić jedność i dyscyplinę. Dyskutując w selektywnym ujęciu o Kościele, soborach, pierwotnych prawach biskupów, sposobach ustanawiania proboszczów rozbija się wspólnotę kościelną na izolowane grupki wiernych. Podburza się biskupów przeciwko Stolicy Apostolskiej, a duchowieństwo parafialne przeciw biskupom. Odbywa się to pod hasłami zwiększenia demokracji i praw duchowieństwa. Nawet słuszny postulat zwiększenia odpowiedzialności za Kościół przez świeckich zostaje poddany swoistej obróbce przez podpowiadaczy "właściwych rozwiązań dla Kościoła", by zredukować kapłana do roli pastora.
Postuluje się likwidację "reliktów przeszłości", do których zalicza się sutannę, łacinę, spowiedź indywidualną. Upowszechnia się koncepcję Kościoła, o którego formach decydować mają poprzez "demokratyczne procedury" przede wszystkim świeccy, którzy mają mieć prawo do swobodnego zmieniania statutów, by dostosować się do "standardów współczesności". Na fali "odnowy" zachwala się protestancki model, w którym Kościół jest ujmowany jako zrzeszenie wiernych, którzy przez swe komitety czy walne zebrania decydować winni o treści rzeczywistości kościelnej.
"Dobry" kapłan to człowiek zeświecczony, zabiegający o zniesienie celibatu. Pozbawiony jest szacunku wiernych, bo nie jest traktowany jako szafarz sakramentów, ale "najemny pracownik", wynajęty przez gminę - parafię do "posługi liturgicznej". W zasadzie każdy czuje się kapłanem. I mało komu zależy już na powołaniach kapłańskich. Według wielu najlepiej byłoby, aby biskup centralnie celebrował liturgię dla całej diecezji i konsekrował komunikanty, a świeccy szafarze roznosiliby Komunię św. po domach...
Znawca gnozy, religii politycznych, jaką były totalitaryzmy dwudziestowieczne, oraz ruchów sekciarskich, które je inspirowały, niemiecki filozof Eric Voegelin w swej celnej analizie „Lud Boży” podkreśla, że aż do siedemnastego wieku atak praktycznie wszystkich ruchów sekciarskich był skierowany przeciw urzędowi kapłaństwa. Kapłan - szafarz sakramentalnej łaski, która ma obiektywny charakter, przez co skuteczność sakramentu jest uniezależniona od osobistej wartości księdza - ilekroć sprawuje swój urząd odnawia przymierze Boga z człowiekiem. Podsycany więc był bunt przeciw obiektywności sakramentów i żądanie, by każdy w chrześcijańskiej wspólnocie mógł pełnić funkcję kapłana i być szafarzem sakramentalnej łaski, co rzecz jasna podważało sens istnienia Kościoła i było sprzeczne z wolą jego Założyciela. {por. Eric Voegelin, Lud Boży, Kraków 1994, s. 34 - 37}
Mylono przy tym często powszechne kapłaństwo wszystkich z władzą święceń i sakramentalnym charakterem urzędu kapłańskiego. Chrystus daje nam wszystkim udział w swej funkcji kapłańskiej, prorockiej i królewskiej na sposób kapłaństwa powszechnego. Niektórym, najpierw apostołom, daje sakramentalną moc przeistaczania, odpuszczania grzechów, udzielania Ducha Świętego. Daje udział w służbie udostępniania łaski uświęcającej. Odciska swoje piętno myślenie laickie i ateistyczne, kształtowane na inspirowanych marksizmem studiach uniwersyteckich. Absolwenci takich studiów często nie mają wrażliwości na problem Boga, Chrystusa, Kościoła, kapłaństwa. Rozumują ujęciami wyłącznie socjologii i prawa, a kapłaństwo postrzegają w kategoriach społecznej pozycji księdza.
Rodzi to następującą postawę: ksiądz mi się podoba albo nie (a zwłaszcza to, co głosi), i w zależności od tego akceptuję bądź odrzucam wiarę i nauczanie Kościoła. Ta pelagiańska koncepcja, która redukuje księdza do wymiaru wyłącznie ludzkiego, do roli "funkcjonariusza Kościoła", który podlega ocenie według kryterium osobistego stosunku do niego jako człowieka, a nie jako szafarza sakramentów, jest wstępem do traktowania chrześcijaństwa jako ideologii. Ideologii społeczno - gospodarczej, wyłącznie skoncentrowanej na doczesności. Kościół ze "zwołania ludu Bożego" o charakterze religijnym {por. KKK, 751 - 757}, które prowadzi człowieka do Zbawienia, jest sprowadzony do roli instytucji dobroczynności, strony w życiu publicznym czy "branżowego" stowarzyszenia ludzi wierzących; jednego z wielu podmiotów sceny społecznej.
Teologia "śmierci" Kościoła kontynuuje ten kierunek, a to domagając się kapłaństwa dla kobiet, a to postulując minimalizację, czy wręcz marginalizację kapłaństwa na rzecz wyręczania ich przez świeckich. Różnorakie formy podważania kapłaństwa sakramentalnego, od bezpośrednich ataków na księży po "subtelne" analizy teologiczne kwestionujące hierarchiczny porządek w Kościele, tak aby Kościół nie miał widzialnej jedności w prawdzie, kulcie, miłości i działaniu - nadal trwają. Według Erica Voegelina ten proces, w krajach, które najbardziej dotknął, powodował: (1) rozpad sakramentalnej organizacji na rywalizujące ze sobą Kościoły i sekty, (2) włączenie poszczególnych Kościołów w powstające wspólnoty narodowe, (3) rozpad narodowych, religijno - doczesnych ładów na świeckie państwa i nie zinstytucjonalizowane, wolne związki religijne i sekty, (4) wydanie świeckiego państwa na łup religijnych ruchów antychrześcijańskich, takich jak współczesne ruchy masowe. {por. Eric Voegelin, op. cit. s. 37}
Teologia "śmierci" Kościoła tworzy miraże szczęścia i duchowego wyzwolenia, ale poza Kościołem. Są upowszechniane głosy "proroków nowej ery", którzy z tryumfem ogłaszają koniec chrześcijaństwa, które jakoby jest już zastygłe. Kontestatorzy, moderniści i reformatorzy działają z poczuciem misji, ale zdają się ukrywać swoje prawdziwe cele pod maską "troski o przyszłość katolicyzmu" i w obawie, że bez zmian Kościół będzie "niezdolny do prowadzenia dialogu ze współczesnym światem". Czyż nie chcą nam założyć obroży politycznej poprawności, w której "chrześcijaństwo liberalne" stanowiłoby jeden z elementów „łagodnej i perswazyjnej” przemocy?
Bo skoro nie można w człowieku zagłuszyć głodu transcendencji, więc nadaremne jest zaprzeczanie duchowemu wymiarowi osoby ludzkiej. Lecz demiurgowie konstruujący „raj na ziemi” próbują wypłukać chrześcijaństwo z jego istoty religii objawionej i taką okaleczoną duchowość podsuwać ludziom wierzącym. W ten sposób pozostawałoby ono pod kontrolą systemu globalnego, którego ideolodzy określaliby interpretację doktryny, prawd wiary i formy kultu, a takie chrześcijaństwo stanowiłoby wygodny instrument "zagospodarowania" katolików. W znanej książce Fiodora Dostojewskiego „Bracia Karamazow”, ten rosyjski pisarz, raczej nie posądzany o sprzyjanie katolicyzmowi, przed ponad stu laty antycypuje totalitarne odchylenie religijności czasów globalizmu w Legendzie o Wielkim Inkwizytorze. Tenże rewindykuje zbudowanie państwa, które będzie "skorygowaniem Jego [tzn. Chrystusa] dzieła", a składającego się z ludzi uległych, ale szczęśliwych.
"Przekonamy ich - mówi Wielki Inkwizytor - że tylko w tym wypadku będą wolni, gdy wyrzekną się swej wolności, nam ją oddadzą i nam ulegną. (...) Zmusimy ich do pracy, tak, lecz w godzinach wolnych od pracy urządzimy im życie niby dziecięcą zabawę. (...) O, pozwolimy im nawet na grzech, słabi są i bezsilni, i będą nas kochali jak dzieci. (...) Powiemy im, że każdy grzech, który popełniony będzie z naszego przyzwolenia, będzie odkupiony. (...) Będziemy im pozwalać lub zabraniać żyć z żonami i kochankami, mieć lub nie mieć dzieci - stosownie do ich posłuszeństwa - i będą nas słuchać z radością i uciechą. Najbardziej męczące tajemnice ich sumienia - wszystko zaiste nam zawierzą, my zaś wszystko rozstrzygniemy, i uwierzą w nasze wyroki z radością, albowiem uwolnią ich one od wielkiej troski straszliwych mąk osobistego i swobodnego rozstrzygania". {Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow, Warszawa 1959, s. 307 - 308}
Kościół w Unii Europejskiej
Statystycznie rzecz ujmując wielu mieszkańców Unii Europejskiej nadal jest dzisiaj chrześcijanami. W Niemczech - ok. 75 proc. (z czego 32 proc. to katolicy), we Włoszech - 97 proc. (w przytłaczającej większości katolicy), w Wielkiej Brytanii - ok. 75 proc. (12 proc. to katolicy), we Francji - ok. 80 proc. (w tym ok. 75 proc. to katolicy), by podać tylko przykłady największych państw. (por. Andrzej Smerek, Kościoły w Unii Europejskiej, www.kai.pl) Jednak w rzeczywistości procesy sekularyzacji są głęboko zawansowane i znaczna mniejszość nominalnych chrześcijan żywo uczestniczy w życiu swoich Kościołów. Ponadto dominuje przeświadczenie, wzmacniane przez ideologie i politykę wielu rządów, że wiara należy do sfery całkowicie prywatnej i nie ma dla niej miejsca w wymiarze publicznym. Zjawiskom tym towarzyszy również - o czym obszernie była mowa w pierwszej części tego rozdziału - postrzeganie Kościoła jako jednego z wielu "towarów" w postmodernistycznym supermarkecie przekonań i idei. Stąd też wielu ludzi przestało uczestniczyć w życiu tradycyjnej wspólnoty religijnej, natomiast zaczęło szukać doświadczenia religijnego poza Kościołem, często o korzeniach neopogańskich, synkretycznych czy nawiązujących do mistyki Wschodu.
W wielu państwach unijnych zmniejsza się znaczenie tradycyjnych Kościołów w życiu społecznym. W Wielkiej Brytanii już w 1971 roku według sondażu "Timesa" zaledwie 2 proc. ankietowanych uważało Kościół za bardzo wpływowy czynnik w społeczeństwie, nic więc dziwnego, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaledwie niecałe 2 proc. anglikanów uczestniczyło w niedzielnym nabożeństwie. We Francji zaledwie 10 proc. katolików udaje się na niedzielną Mszę świętą raz albo dwa razy w miesiącu, a w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat o połowę zmniejszyła się liczba księży, których było ok. 50 tys. a obecnie jest ich ok. 25 tys., z czego blisko trzy czwarte ma ponad 65 lat. Lepiej wygląda to we Włoszech, gdzie odsetek praktykujących katolików wynosi ok. 27 proc., a 86 proc. obywateli uważa się za osoby religijne. W Irlandii, gdzie katolicy stanowią 91 proc. społeczeństwa, nadal bardzo wielu ludzi uczestniczy w niedzielnej Mszy świętej - ok. 60 proc., jednak w porównaniu z 1973 roku nastąpił spadek o 30 proc. procent. W Niemczech, gdzie do Kościoła katolickiego należy niespełna 27 mln wiernych, zaledwie ok. 4 proc. regularnie uczestniczy w niedzielnej Mszy świętej. (por. tamże)
Niewątpliwie państwa Unii Europejskiej przeżywają obecnie nasiloną sekularyzację, choć oczywiście stopień jej zaawansowania jest zróżnicowany. Laicyzacja wywołuje takie niekorzystne zjawiska życia społecznego, jak rosnąca liczba rozwodów, niski przyrost naturalny, wysoki odsetek aborcji. Problemem jest niechętny, by nie powiedzieć, że wrogi w niektórych środowiskach, stosunek władz Unii Europejskiej do Kościoła katolickiego i chrześcijańskiego fundamentu Europy, który jest pochodną ideologicznego, materialistycznego podejścia do religii. Wśród politycznych elit europejskich dostrzegalne jest napięcie między ateizującymi socjalistami, socjaldemokratami, socjałliberałami, liberałami, zielonymi i innymi przedstawicielami ideologii „neutralności światopoglądowej” i „prywatności” religii, a odwołującymi się do wartości chrześcijańskich konserwatystami, chrześcijańskimi demokratami i ludowcami.
Politycznie Europa pęknięta jest na dwie połowy. Silniejsza wydaje się jednak frakcja „dechrystianizacyjna”, która dąży do ograniczenia religii do sfery wyłącznie prywatnej, co oznacza dla ludzi wierzących niemożność realizacji w życiu publicznym jakichkolwiek postulatów motywowanych przekonaniami religijnymi. To samo dotyczy zresztą prawa do wolności od religii - w systemie prawnym, w którym jest ona zanegowana, brak możliwości realizacji form niereligijnych w życiu publicznym (np. ślubów cywilnych).
Traktat z Maastricht z 1992 roku, powołujący Unię Europejską, nie określił prawnego statusu Kościołów i wspólnot religijnych. Co prawda obowiązywała już przedtem Europejska Konwencja Praw Człowieka, która w art. 9 regulowała kwestie indywidualnej wolności religijnej, na temat której - w swoim orzecznictwie - wypowiadały się również Europejski Trybunał Praw Człowieka i Europejska Komisja Praw Człowieka. Jednakże te gremia nie zajmowały się prawami Kościołów i wspólnot religijnych, powstrzymując się od nadania instytucjom religijnym zbiorowego prawa wolności religijnej i uznania ich osobowości prawnej. W praktyce oznaczało to pewne zabezpieczenie religijnych praw obywateli, przy braku regulacji dotyczących Kościołów i wspólnot religijnych w aspekcie swobody prowadzenia posługi duszpasterskiej oraz oddzielnych struktur prawa wyznaniowego. Unia nie traktowała na serio specyfiki Kościołów, ich potrzeb i znaczenia, lecz kierowała się prawem Wspólnoty o jednostronnej orientacji ekonomicznej. Kościoły były traktowane jako pracodawcy, uczestniczy rynku, nie zaś jako Kościoły. (por. Helmut Juros, Kulturowe motywy „klauzuli kościelnej” w traktacie amsterdamskim Unii Europejskiej, m-pis referatu wygłoszonego 11 grudnia 1997 r. w Muzeum Kolekcji im. Jana Pawła II w Warszawie, s. 4 - 5).
16 czerwca 1997 r. w Amsterdamie Rada Europejska uchwaliła nowy Traktat o Unii Europejskiej, który zawiera klauzulę o Kościołach i wspólnotach religijnych, przyjęty w brzmieniu: „Unia przestrzega statusu, jakim się cieszą Kościoły oraz Stowarzyszenia i wspólnoty religijne w państwach członkowskich, odpowiednio do ich przepisów prawnych, oraz go nie narusza. Unia Europejska przestrzega w równej mierze statusu wspólnot światopoglądowych”.
Klauzula, niestety, nie stanowi integralnej części korpusu traktatu, lecz funkcjonuje jako „Oświadczenie do Aktu Końcowego”. Ten fakt wywołał liczne komentarze ze strony Kościołów. Podkreślano, że wprowadzenie tzw. „artykułu kościelnego” do samego korpusu prawa europejskiego dobitniej uwypukliłoby znaczenie religii w kulturze europejskiej i jej rolę w życiu narodów integrującej się Europy. Zaskakujący jest również ogólny charakter klauzuli. To, co prawda zadecydowało o jej przyjęciu (opozycja wobec klauzuli była silna), a tym oświadczeniem UE zobowiązuje się nie tylko do przestrzegania, lecz także do nienaruszania statusu Kościołów, zagwarantowanego im przez prawo poszczególnych krajów członkowskich. (Tamże, s. 3) Poprzez „klauzulę kościelną" Unia Europejska akceptuje fakt, że w poszczególnych państwach członkowskich ukształtowały się rozmaite modele stosunków między Kościołem i państwem, co jest wynikiem ich tożsamości narodowej i kulturowo-historycznej.
Karta Podstawowych Praw Obywatelskich
W krajach członkowskich Unii Europejskiej spotykamy następujące modele stosunków Kościół — państwo:
1. Oświeceniowy laicyzm (zdecydowana opozycja).
Taki model występuje np. w prawodawstwie Francji. Konstytucyjna zasada świeckości państwa jest tam interpretowana w duchu oświeceniowego laicyzmu. Kościołom nie przyznaje się podmiotowości publiczno-prawnej. Ich formalno-prawny status - jako prywatnych stowarzyszeń kultowych - zależy od jednostronnych decyzji władzy świeckiej. Religię traktuje się jako sferę prywatną, a wspólnotowy charakter wiary religijnej nie jest podstawą do jej wspierania.
2. Oddzielne autonomiczne wspólnoty
Taki model występuje w prawie wyznaniowym krajów i regionów obszaru języka niemieckiego (Niemcy, Austria, Lotaryngia, francuska Alzacja) oraz w krajach romańskich (Włochy, Hiszpania, Portugalia). U jego podstaw leżą dwustronne umowy o charakterze konkordatowym, określające stosunki państwa z Kościołami w duchu przyjaznej separacji i wielostopniowej współpracy. Świeckość państwa rozumie się tu jako jego neutralność światopoglądową i względną autonomię sfery politycznej, nie zaś jako antykościelny laicyzm. Państwo w konstytucji nie absolutyzuje człowieka (zapis o „odniesieniu do Boga" lub Invocatio Dei). Kierując się zasadą nieidentyfikacji z określonymi wspólnotami wyznaniowymi, respektuje ich niezależność i autonomię, gwarantuje wolność przekonań i praktyk religijnych. W dziedzinach, w których sprawy religijne i świeckie przenikają się, dla wspólnego dobra obywateli państwo okazuje gotowość do współdziałania z Kościołami na zasadzie partnerskiej. Treścią umów prawnych między państwem a Kościołem są sprawy ważne dla obu stron, jak np.: podział terytorialny i organizacyjny diecezji, obsadzanie stolic biskupich, funkcjonowanie kościelnego szkolnictwa wyższego (wydziały teologiczne na uniwersytetach, wyższe szkoły kościelne, seminaria duchowne), prowadzenie konfesyjnych szkół średnich, podstawowych i przedszkoli, nauka religii w szkołach publicznych, sprawy własnościowe i finansowe, stosunki z najwyższymi władzami religijnymi (np. ze Stolicą Apostolską), działalność socjalna i charytatywna.
3. Kościół państwowy.
Taki model stosunków między państwem a Kościołem, zbliżony jest do modelu Kościoła państwowego (narodowego), reprezentują niektóre kraje członkowskie Unii Europejskiej, jak tradycyjnie protestanckie Wielka Brytania, Dania i Szwecja oraz prawosławna Grecja. Kościelne instytucje prawne i systemy finansowe w tych państwach nie są niezależne. Decyzje polityczne państwa ingerują w wewnętrzne sprawy Kościoła, zaś Kościół zachowuje historycznie określoną obecność w strukturach państwa. Dziś jednak te historyczne więzy stopniowo ulegają zmianie.
Komentując „klauzurę kościelną” wypada również zwrócić uwagę, że został w niej ustanowiony znak równości między Kościołami i wspólnotami religijnymi a „wspólnotami światopoglądowymi”, co relatywizuje religię. Warto jednak pamiętać, że Unia dotychczas nie brała pod uwagę religii, koncentrując się w swoich obfitych i liczących dziesiątki tysięcy stron regulacjach prawnych przede wszystkim na aspektach ekonomicznych i politycznych. Pomijanie roli religii i Kościołów było inspirowane postawą ideologii „neutralności światopoglądowej” i „prywatności religii”. Religia ma wymiar indywidualny - to jest przede wszystkim osobista więź z Bogiem. Religia ma jednak wymiar społeczny - wspólnotowy i jako taka wywołuje określone skutki dla życia społecznego człowieka - łącznie z potrzebą świadczenia "wobec świata", we wszystkich sferach życia, w których uczestniczy. Tożsamość religijna osoby ludzkiej wyraża się w przynależności do wspólnoty wraz z podzielającymi te przekonania - wspólnoty, która chce zaistnieć jako podmiot sfery publicznej w danej społeczności. Możemy zatem mówić z jednej strony o wolności religijnej w wymiarze indywidualnym, z drugiej zaś - w wymiarze publicznym i instytucjonalnym. Ideologia „neutralności światopoglądowej” i „prywatności religii” jest w gruncie rzeczy ograniczeniem wolności religijnej i postulatem do usankcjonowania ateizmu jako obowiązującej formuły stosunków społecznych.
Dotychczasowa praktyka tworzenia zjednoczonej Europy opierała się prawie wyłącznie na przesłankach politycznych i ekonomicznych. Kwestie religijne, związane z duchowym wymiarem człowieczeństwa były pomijane. Według kard. Josefa Ratzingera, w Roku Jubileuszowym prefekta Kongregacji Nauki Wiary, „w ostatnich latach rośnie jednak świadomość tego, że wspólnota gospodarcza państw europejskich wymaga pewnych postaw, opartych na wspólnych wartościach. Wzrost przemocy, ucieczka w narkomanię, coraz większa korupcja uświadamiają elitom europejskim, że upadek wartości ma skutki materialne i niezbędne są środki zaradcze”. (Joseph Ratzinger, Europa - jej duchowe podstawy: wczoraj, dziś i jutro, przemówienie wygłoszone w Berlinie 28 listopada 2000)
14 września 2000 r. gremium, które pracowało nad założeniami dokumentu konstytuującego Zjednoczoną Europę, przedłożyło szefom państw i rządów projekt tekstu „Karty Podstawowych Praw Obywatelskich”, który został przez nich zatwierdzony. W drugim zdaniu preambuły zapisano: „Unia świadoma swego religijnego dziedzictwa, opiera się na niepodzielnych i uniwersalnych wartościach człowieka, wolności, równości i solidarności”.
Przedstawiciele Kościoła katolickiego wyrazili żal, ze w tekście tym zabrakło odniesienia do Boga. Ojciec Św. Jan Paweł II w swoich wypowiedziach niejednokrotnie zwracał uwagę, że w Europie nie można pomijać dziedzictwa chrześcijańskiego. Papież przypomniał o tym, między innymi 1 czerwca 2002 r., w przesłaniu do uczestników zjazdu Kościelnego Ruchu Zaangażowania Kulturalnego. „W Europie - napisał Ojciec Święty - nie można trwonić ani pomijać chrześcijańskiego dziedzictwa cywilizacji, które wniosło tak wielki wkład w obronę wartości demokracji, wolności i solidarności między narodami naszego kontynentu”. W dokumencie Papież zwraca uwagę, że "Kościół nie redukuje nigdy wiary do samej tylko kultury", "stara się jednak nadać życiu wiary wartość kulturalną, by inspirowała ona całe życie prywatne i publiczne jako rzeczywistość narodowa i międzynarodowa. Dobrze wiecie, z jakim zainteresowaniem Stolica Apostolska śledzi prace Konwentu Europejskiego” [gremium pracującego nad reformą UE i założeniami Konstytucji Europejskiej - dop. mój J.M.J.] - napisał Ojciec Święty i dodał : "Ja sam miałem okazję wyrazić ubolewanie nad brakiem odniesienia do wartości chrześcijańskich i religijnych przy redagowaniu Karty Praw Fundamentalnych". (Papież o dziedzictwie chrześcijańskim Europy, depesza KAI, 01.06.2002.)
Kościół dostrzega jednak pewne pozytywne aspekty zapisów Karty Podstawowych Praw Obywatelskich. Istotne jest choćby stwierdzenie, że godność i prawa człowieka są nadrzędne w stosunku do prawodawstwa państwowego. Ich źródłem nie jest bowiem państwo, ani ustawodawca, lecz Stwórca, który ustanowił nienaruszalne prawa wynikające z istoty człowieka. Tym samym zaistniały przesłanki do uznania nadrzędność prawa naturalnego oraz nastąpiło uznanie stałych wartości uniwersalnych, które nie mogą być kwestionowane przez wielokulturowość. W Karcie zapisano także prawo do małżeństwa, lecz bez definicji tej podstawowej instytucji życia społecznego oraz bez ochrony prawnej i moralnej. Jest to szczególny paradoks, w sytuacji, gdy agresywne wspólnoty seksualne żądają dla siebie prawnego usankcjonowania swoich związków jako „małżeństw” oraz domagają się dla nich praw adopcji dzieci.
W artykule 10 Karty Podstawowych Praw Obywatelskich została zagwarantowana wolność sumienia, poglądów i religii. W tym samym przepisie zapewnia się także swobodę zmiany religii lub światopoglądu i wreszcie swobodę indywidualnego wyznawania religii lub wspólnie z innymi; publicznie lub prywatnie w formule mszy, nauczania, zwyczajów i rytuałów. Państwa oświadczają, że są w stosunku do religii neutralne, a jednocześnie przyznają jej prawo do obecności w przestrzeni społecznej i publicznej prezentacji. Te zapisy - wg kard. Joseph'a Ratzingera - można uznać za stanowisko pozytywne, odpowiadające chrześcijańskiej zasadzie oddzielenia państwa od Kościoła. Są też zgodne z zasadami wolności wiary, odrzucającymi religię zależną od państwa. W praktyce powstaje jednak pytanie, w jaki sposób dopasować zróżnicowane formy wyrażania religii do życia społecznego. Czyż Boże Narodzenie i Wielkanoc nie są znakami chrześcijańskiej tożsamości kultury europejskiej? Czyż przedstawiciele innych tradycji religijnych tego nie zakwestionują powołując się właśnie na art. 10? A gdy zasady jakiejś religii negują wolność religijną i żądały wprowadzenia teokracji politycznej? Co sądzić o magii, która innemu człowiekowi chce szkodzić na ciele i duszy? (Tamże)
Konstytucja Europejska
Jednak dopiero w kontekście zasadniczego sporu o treść preambuły konstytucji Unii, z szerszym oddźwiękiem spotkało się pytanie o miejsce religii w przestrzeni publicznej współczesnej Europy. Istotne w tym kontekście są generalia oraz fundament, na którym ma się opierać konstrukcja „europejskiego domu”, wraz z zasadniczymi aktami prawnymi ją kształtującymi. Czy prawodawstwo europejskie faktycznie gwarantuje wolność religijną?
Ojciec Święty Jan Paweł II, w gorącym okresie prac nad konstytucją europejską, wzywał jej twórców, by w jej preambule znalazło się odniesienie do wartości chrześcijańskich i roli chrześcijaństwa w rozwoju cywilizacji europejskiej. W wystąpieniu wygłoszonym 20 czerwca 2002 r., skierowanym do uczestników Zjazdu „Ku konstytucji europejskiej?” podkreślił bardzo dobitnie: „Po to jednak, aby podobny nowy ład europejski mógł rzeczywiście odpowiadać promocji prawdziwego dobra wspólnego, musi on uznawać i bronić tych wartości, tworzących najcenniejsze dziedzictwo humanizmu europejskiego, który zapewniał i nadal zapewnia Europie wyjątkowe promieniowanie w dziejach cywilizacji. Wartości te stanowią najbardziej charakterystyczny wkład umysłowy i duchowy, który ukształtował tożsamość europejską w ciągu wieków i należą do skarbca kulturowego tego kontynentu. Jak wspominałem wiele razy, dotyczą one: godności osoby; świętego charakteru życia ludzkiego; centralnego miejsca rodziny opartej na małżeństwie; ważności oświaty; wolności myśli, słowa i wyznawania swych przekonań i swojej religii; prawnej ochrony jednostek i grup; współpracy wszystkich dla dobra wspólnego; pracy uznanej za dobro osobiste i społeczne; władzy politycznej rozumianej jako służba, podlegająca prawu i rozumowi oraz <<ograniczonej>> prawami osoby i narodów. (...)
Nie ulegając jakiejkolwiek pokusie nostalgii ani nawet nie zadowalając się powielaniem wzorców z przeszłości, otwierając się natomiast na nowe pojawiające się wyzwania, trzeba będzie z twórczą wiernością czerpać natchnienie z tych korzeni chrześcijańskich, które naznaczyły dzieje Europy. Wymaga tego pamięć historyczna, ale również i przede wszystkim misja Europy, powołanej także dziś do tego, aby była nauczycielką prawdziwego postępu, rzeczniczką globalizacji w solidarności i bez marginalizacji, do udziału w budowie sprawiedliwego i trwałego pokoju u siebie i na całym świecie, do zbliżenia odmiennych tradycji kulturowych, prowadzącego do narodzin humanizmu, w którym poszanowanie praw, solidarność i twórczość umożliwią każdemu człowiekowi spełnienie jego najszlachetniejszych dążeń.
Przed zaprawdę niełatwym zadaniem stoją politycy europejscy! Aby stawić mu w należyty sposób czoła, przy zachowaniu świeckości instytucji publicznych trzeba zagwarantować wspomnianym wartościom głębokie zakorzenienie natury nadprzyrodzonej, którego wyrazem jest otwarcie się na wymiar religijny. Pozwoli to między innymi na przypomnienie, że instytucje polityczne i władza publiczna nie są wartościami absolutnymi właśnie z powodu priorytetowej i wrodzonej <<przynależności>> osoby ludzkiej do Boga, którego niezatarty obraz wyryty został w samej naturze każdego mężczyzny i każdej kobiety. Jeżeli to nie nastąpi, istnieje ryzyko legitymizacji tych nurtów laicyzmu oraz agnostycznego i ateistycznego sekularyzmu, które prowadzą do wykluczenia Boga i naturalnego prawa moralnego z wielu dziedzin życia ludzkiego. W sposób tragiczny, jak to udowodniła sama historia Europy, zapłaciłoby za to przede wszystkim całe współżycie obywateli na kontynencie”. (Jan Paweł II, przemówienie wygłoszone 20 czerwca 2002 r. w Watykanie do uczestników Zjazdu „Ku konstytucji europejskiej?, depesza KAI, 20.06.2002)
Jak wiadomo ostatecznie w preambule konstytucji nie znalazło się odniesienie od chrześcijaństwa. Między innymi dlatego, że Unia Europejska zbudowana jest na "wspólnych tradycjach konstytucyjnych", do których odwołują się zarówno traktaty UE (art. 6), jak i Europejski Trybunał Sprawiedliwości w swych orzeczeniach. A te wspólne tradycje tworzą ramy, w których - według zwolenników „neutralności światopoglądowej - pomieścić się mogą wierzący i niewierzący. Ramy takie stwarza wywodząca się z rewolucji francuskiej radykalna tradycja laicka oraz republikańskie państwo świeckie, „neutralne” wobec religii.
Jeszcze jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary i kardynał, Joseph Ratzinger, wypowiadając się na ten sam temat, domagał się zapisania w stosownych dokumentach „głębokiego szacunku dla przekonań religijnych innych ludzi oraz głębokiej czci dla świętości Boga. Należałoby tego wymagać również od tych, którzy sami nie wierzą w Boga. Społeczeństwo, które zgubiło tę cześć, traci bardzo wiele. Obecnie w naszym społeczeństwie karane jest wyśmiewanie się z wiary żydowskiej, z jej wyobrażeń o Bogu i z jej słynnych postaci. Można tez ukarać kogoś, kto poniża Koran i podstawowe zasady islamu. Natomiast, jeśli chodzi o Chrystusa i świętości chrześcijan, wolność wypowiadania własnych poglądów jest najwyższym dobrem; ograniczanie tej wolności zagrażałoby tolerancji, a nawet mogłoby zniszczyć samą wolność. Jednak wolność poglądów ma swoje granice, nie można przecież niszczyć czci i godności innego człowieka. Wolność ta wyklucza kłamstwo i deptanie praw człowieka. Zachód charakteryzuje się dziwną i niemal patologiczna nienawiścią do samego siebie; z godnym podziwu zrozumieniem próbuje się otwierać na obce wartości, ale nie akceptuje własnej kultury, a we własnej historii dostrzega jedynie okrucieństwa i zniszczenia, pomijając momenty wielkie i szlachetne. Jeśli Europa chce przetrwać, musi dokonać nowego spojrzenia na samą siebie, choć z pewnością potrzebna będzie krytyka i pokora. (...) Ale na takie podejście stać nas tylko wtedy, gdy Bóg nie jest dla nas obcy. Jeśli tego nie uczynimy, nie tylko zniszczymy naszą europejską tożsamość, lecz także zaszkodzimy innym kulturom, dla których całkowicie obca jest pełna bezbożność, ukształtowana na Zachodzie”. (Joseph Ratzinger, Europa - jej duchowe podstawy: wczoraj, dziś i jutro, przemówienie wygłoszone w Berlinie 28 listopada 2000)
Co prawda teoretycznie wolność religijna i prawny status Kościołów i wspólnot religijnych jest w tej Konstytucji opisany. Artykuł 51 postanawia:
1. Unia Europejska szanuje status, którym Kościoły i stowarzyszenia religijne albo wspólnoty wyznaniowe cieszą się w państwach członkowskich, zgodnie z ich przepisami prawnymi i go nie pomniejsza.
2. Unia szanuje w ten sam sposób statut wspólnot światopoglądowych
3. Unia prowadzi regularny dialog z tymi Kościołami i organizacjami i uznaje ich tożsamość i ich szczególny wkład: (w budowę społeczeństwa).
W porównaniu z Kartą Podstawowych Praw Europy oznacza to pewien postęp, gdyż w tej Karcie status Kościołów zapewniony był jedynie w formie Deklaracji Nr 11 Traktatu Amsterdamskiego. Deklaracja ta brzmiała: "Unia Europejska respektuje status Kościołów, stowarzyszeń i wspólnot, którym one cieszą się w państwach członkowskich i go nie pomniejsza. Unia Europejska szanuje status wspólnot światopoglądowych w ten sam sposób". Należy jednak wychodzić z założenia, że to preambuła określa preferowany przez jej twórców model sfery publicznej. Autorzy konstytucji nie znaleźli we wstępie miejsca dla religii, co jest czytelną zapowiedzią, że intencjonalnie odrzucają prawo do obecności religii w życiu publicznym i zostawiają sobie otwarta furtkę. Jak tylko zaistnieją odpowiednie warunki zażądają rewizji dotychczasowych stosunków państwo-Kościół w poszczególnych państwach członkowskich Wspólnoty.
Przy federacyjnych koncepcjach Unii Europejskiej jest oczywiste, że prawodawstwo brukselskie nie ograniczy się jedynie do sfery gospodarczej i administracyjnej. „Będzie pretendowało także - pisze Krzysztof Markiewicz - do określania zakresu wolności religijnej w wymiarze indywidualnym oraz instytucjonalnym. Odnosi się to w pierwszej kolejności dla poziomu wspólnotowego (instytucji unijnych), nie objętego dotychczas w tym zakresie regulacjami. Jednak rozwiązania te nie mogłyby nie wpływać na kształt interesujących nas stosunków w poszczególnych krajów członkowskich Unii. Zapisy prawa krajowego mogą być zakwestionowane - niekoniecznie przez akty prawne Wspólnoty, lecz np. w drodze orzecznictwa organów sądowych - w duchu wartości, do których urzeczywistnienia dąży Unia”. (Kamil Markiewicz, Czy wolność religijna ma przyszłośc w Unii Europejskiej, www.warsztaty.org.pl)
Konstytucja europejska w przytaczanym już brzmieniu artykułu 51, co prawda - odnosząc się do sytuacji Kościołów i związków wyznaniowych - gwarantuje poszanowanie statusu przyznanego im na mocy prawa krajowego w państwach członkowskich, a zarazem zobowiązuje Unię do prowadzenia z nimi "otwartego, przejrzystego i regularnego" dialogu. „Sprawa nie jest jednak taka prosta - zauważa dalej Krzysztof Markiewicz - jeżeli wspomniane zapisy rozpatrujemy w kontekście całości dokumentów, łącznie z preambułami. Niezgoda na odwołanie do Boga oraz wymienienie chrześcijaństwa jako elementu dziedzictwa europejskiego w preambule Karty oraz konstytucji motywowana była laickim charakterem niektórych państw członkowskich. Skoro ich zastrzeżenia zostały zaakceptowane i treść obu preambuł czyni zadość wymogowi laickości, to samo musi odnosić się do pozostałych zapisów przyszłej konstytucji. Czy zatem do sfery publicznej Unii nie zostaje tym samym przeniesiony model stosunków wyznaniowych krajów, które w radykalny sposób postawiły religię poza granicami sfery publicznej? Czy nie będzie to skutkowało interpretacją artykułów dotyczących wolności religijnej oraz statusu związków wyznaniowych w duchu "laickim"?
Możliwe jest wywiedzenie, że zakaz noszenia symboli wiary w szkołach nie narusza wolności uzewnętrzniania przekonań religijnych; Francję obowiązuje Europejska konwencja praw człowieka, zawierająca te same gwarancje co Karta, a mimo to ustawa ograniczająca swobodę manifestowania religii przez uczniów szkół publicznych została uchwalona. Nie narusza Konwencji również zakaz ujawniania przekonań przez francuskich urzędników państwowych. Czy w wypadku przyjęcia takiego modelu nie będzie się wymagać, aby również urzędnicy unijni milczeli na temat swoich przekonań? I czy nie nastąpi przeniesienie tego wymogu na poziom narodowy?” (tamże)
Decydującą rolę przy rozstrzyganiu sporów odgrywa Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Przy nastawieniach ideologicznych są więcej niż prawdopodobne wykładnie niekorzystne dla obecności religii w sferze publicznej. Nie jest zatem prawdziwe stanowisko Romana Herzoga, byłego prezydenta Niemiec i przewodniczącego Konwentu opracowującego Kartę Praw Podstawowych, który oświadczył: „O preambułach nie mam nic do powiedzenia. Nic one dla mnie nie znaczą”. (Roman Herzog, Wolność religii w Unii Europejskiej, www.racjonalista.pl) Treść preambuły ma ścisły związek z modelem polityki wyznaniowej wdrażanej w Unii Europejskiej.
Polska w Europie
Ojciec Święty Jan Paweł II przez cały swój wielki pontyfikat przestrzegał, że żaden postęp polityczny i ekonomiczny nie uratuje jedności Europy, jeśli nasz kontynent nie powróci do swych korzeni. Podkreślał to bardzo wyraźnie podczas wizyty ad limina apostolorum grupy polskich biskupów 14 lutego 1998 r. Przypomniał swoje doniosłe przesłanie z Gniezna z 3 czerwca 1997 r. „Do prawdziwego zjednoczenia kontynentu europejskiego droga jest jeszcze daleka. Nie będzie jedności Europy, dopóki nie będzie ona wspólnotą ducha. Ten najgłębszy fundament jedności przyniosło Europie i przez wieki go umacniało chrześcijaństwo ze swoją Ewangelią, ze swoim rozumieniem człowieka i wkładem w rozwój dziejów ludów i narodów. (....) Jest bowiem historia Europy wielką rzeką, do której wpadają rozliczne dopływy i strumienie, a różnorodność tworzących ją tradycji i kultur jest jej wielkim bogactwem. Zrąb tożsamości Europy jest zbudowany na chrześcijaństwie”. Potem dodał: „W tej wielkiej pracy, która stoi przed jednoczącym się kontynentem, nie może zabraknąć wkładu polskich katolików. Europa potrzebuje Polski głęboko wierzącej i po chrześcijańsku kulturowo twórczej, świadomej swojej roli wyznaczonej przez Opatrzność. To, czym Polska może i powinna usłużyć Europie, jest w zasadzie identyczne z zadaniem odbudowywania wspólnoty ducha, opartej na wierności Ewangelii, we własnym domu”. (L'Osservatore Romano, nr 3, 1998)
W Polsce żyje ponad 36 milionów obywateli ochrzczonych w wyznaniu katolickim i stanowimy - według statystyki czwarty co do wielkości kraj katolicki w Europie. Przy czym - obok Irlandii - Polska jest postrzegana jako państwo, które najbardziej uwzględnia w swoim prawodawstwie ochronę życia ludzkiego.
Następca św. Piotra, przemawiając 3 grudnia 2001 r. do Hanny Suchockiej, nowego ambasadora RP w Watykanie, szczególnie podkreślał: "Stając się członkiem Europejskiej Wspólnoty, Rzeczpospolita Polska nie może stracić żadnej z duchowych własności, których pokolenia naszych przodków broniły za cenę krwi". Jeśli jednak Ojciec Święty ostrzegał nas przed tym, to widocznie takie zagrożenie jednak istnieje. Polska więc z jednej strony ma ogromną rolę do odegrania w reewangelizacji Europy, z drugiej, fundamentalne znaczenie ma to jaka jest współczesna Europa, w jakim kierunku zmierza. Czy w stronę laicyzacji, administracyjnie organizowanej dechrystianizacji, aborcji, eutanazji, „małżeństw” homoseksualistów, niegodziwych eksperymentów genetycznych. Czy grozi nam Europa „dwóch prędkości” i braku solidarności? Czy jednak nastąpi powrót do korzeni, do Europy Ducha, dokona się zwrot i będzie budowana kontynentalna wspólnota solidarności politycznej i ekonomicznej oparta na poszanowaniu tożsamości o praw narodów?
Dla nas Polaków zaskakujące jest, jak wiele Ojciec Święty mówił o nierozerwalnym związku narodu i Kościoła w Polsce. Jak bardzo nawiązywał do historii Polski. I wyprowadzał z niej wnioski na dziś i jutro. Cierpliwie nauczał Polaków kim są, do jakiej cywilizacji należą i dlaczego, jakie jest nasze miejsce w Europie, co możemy jej dać. Podkreślał rolę wiary w naszym życiu, bronił człowieka, rodziny, występował w obronie narodu i jego kultury. Jakże aktualne są te myśli, w sytuacji gdy tak wiele dyskutuje się o tzw. integracji europejskiej, strukturach bezpieczeństwa, rozwoju gospodarczym. I właśnie w dzisiejszych czasach, choćby w konstytucji europejskiej, podważa się chrześcijańskie pochodzenie kultury europejskiej i moralny wymiar życia współczesnego człowieka.
Kraje Europy Zachodniej są dzisiaj na etapie, który - jak zauważył Jan Paweł II - można określić jako „posttożsamościowy”. „Narody Europy Środkowo-Wschodniej pomimo wszystkich przeobrażeń narzuconych przez dyktaturę komunistyczną zachowały swoją tożsamość, a poniekąd nawet ją umocniły. Walka o tożsamość narodową była dla nich walką o przetrwanie. Dzisiaj obie części Europy - zachodnia i wschodnia - ponownie się zbliżają. To zjawisko, samo w sobie jak najbardziej pozytywne, nie jest pozbawione ryzyka. Wydaje się, że podstawowym zagrożeniem dla Europy Wschodniej jest jakieś przyćmienie własnej tożsamości. W okresie obrony przed totalitaryzmem marksistowskim ta część Europy przebyła drogę duchowego dojrzewania, dzięki czemu pewne istotne dla życia ludzkiego wartości mniej się tam zdewaluowały niż na Zachodzie. Tam żywe jest na przykład przekonanie, iż to Bóg jest najwyższym gwarantem godności człowieka i jego praw. Na czym wobec tego polega ryzyko? Polega ono na bezkrytycznym uleganiu wpływom negatywnych wzorców kulturowych rozpowszechnionych na Zachodzie. (…) Myślę, iż właśnie z tego punktu widzenia toczy się tutaj jakieś wielkie duchowe zmaganie, od którego zależeć będzie oblicze Europy tworzące się na początku tego tysiąclecia”. (Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 148)
W sytuacji Polski, obrona tożsamości narodu i jego kultury jest również pierwszoplanowym zadaniem i wyzwaniem. „Patriotyzm - zwraca uwagę Jan Paweł II - oznacza umiłowanie tego, co ojczyste: umiłowanie historii, tradycji, języka czy samego krajobrazu ojczystego. Jest to miłość, która obejmuje również dzieła rodaków i owoce ich geniuszu. Próbą tego umiłowania staje się każde umiłowanie tego dobra, jakim jest ojczyzna. Nasze dzieje uczą, że Polacy byli zawsze zdolni do wielkich ofiar dla zachowania tego dobra albo też dla jego odzyskania” (Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 71 - 72) Nasz wielki rodak jasno wypowiadał się również o czynnikach kształtujących niepowtarzalną tożsamość Polski. „Historycznie polskość ma za sobą bardzo ciekawa ewolucję. Takiej ewolucji nie przeszła prawdopodobnie żadna inna narodowość w Europie. Naprzód, w okresie zrastania się plemion Polan, Wiślan i innych, to polskość piastowska była elementem jednoczącym: rzec by można, była to polskość <<czysta>>. Potem przez pięć wieków była to polskość epoki jagiellońskiej: pozwoliła ona na utworzenie Rzeczypospolitej wielu narodów, wielu kultur, wielu religii. Wszyscy Polacy nosili w sobie tę religijną i narodową różnorodność”. (Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 91 - 92)
Nauczanie Ojca Świętego jest integralne. Bez obrony polskości, identyfikacji narodowej tradycji, nie tylko nie obronimy naszej wiary i Polski, ale również nie obronimy Europy i jej dziedzictwa kulturowego. O sprawach fundamentalnych dla Polski i Europy Jan Paweł II wypowiadał się zarówno podczas poprzednich Pielgrzymek do Ojczyzny, jak i w innych sytuacjach. Polska od zawsze jest w Europie i "nie musimy do niej wchodzić, ponieważ ją tworzyliśmy. Tworzyliśmy ją z większym trudem, aniżeli ci, którym się przypisuje, albo którzy sobie przypisują patent na europejskość wyłącznie!". {Jan Paweł II, homilia podczas Mszy św. ma lotnisku we Włocławku, 07.06.91} W swym przesłaniu - ostatniej książce „Pamięć i tożsamość” wraca do tej myśli: „My, Polacy, współtworzyliśmy zatem Europę, uczestniczyliśmy w rozwoju historii naszego kontynentu, broniąc go również zbrojnie. (…) Jednakże wkład Polski nie miał wyłącznie charakteru militarnego. Również na płaszczyźnie kultury Polska wniosła własny wkład w tworzenie Europy”. (Jan Paweł II, Pamięć i tożsamość, Kraków 2005, s. 142 - 143)
W swoim orędziu społecznym Jan Paweł II nieustannie uczył nas o prymacie osoby nad rzeczą, pracy nad kapitałem i miłości nad sprawiedliwością. Jest to bardzo konkretne streszczenie Dobrej Nowiny i przełożenie jej na współczesny język. Te trzy zasady napotykają niestety opór, a czasem i wrogość ze strony możnych tego świata. Wydaje się bowiem, że ich pragnieniem nie jest niesienie wolności dla ludzi, lecz panowanie nad nimi. Tymczasem Bóg stworzył człowieka do wolności — naucza Papież. Fundamentem, na którym można zbudować gmach wolności jest tylko prawda, gdyż wolność nie jest niezależnością od kogoś lub czegoś, lecz jest wyborem i trwaniem przy prawdzie i dobru.
Polska jest jeszcze krajem katolickim i ma ogromną szansę pokazania światu jak można łączyć tradycję oraz zdrową doktrynę Kościoła z pozytywnymi aspektami współczesności. Ojciec Święty nieustannie podkreśla: "Europa potrzebuje Chrystusa i Ewangelii, ponieważ to właśnie w nich znajdują się korzenie wszystkich jej ludów". {Jan Paweł II, przemówienie do uczestników kolokwium "Wspólne chrześcijańskie korzenie narodów europejskich", 06.11.81} Przy innej okazji wyraźnie stwierdził: "świat potrzebuje Europy, która uświadomiwszy sobie na nowo swe chrześcijańskie podwaliny i swą tożsamość, będzie równocześnie gotowa ukształtować na ich mocy własną teraźniejszość i przyszłość". {Jan Paweł II, przemówienie do uczestników kolokwium n.t. "Kryzys Zachodu a duchowa misja Europy, 12.11.81} Chrześcijańska Polska jest potrzebna Europie, na odnowioną Europę oczekuje świat.
Ewangelia jest globalna
Wielu ludzi dziś obawia się globalizacji, a Unię Europejską postrzega jako agenturę globalizacji, a zwłaszcza jej negatywnych ekonomicznych i kulturowych konsekwencji. Dzieje się tak z wielu przyczyn, ale również dlatego, że sternicy procesu integracji nie opierają procesu jednoczenia kontynentu na zbudowanej na fundamencie chrześcijaństwa tradycji kultury europejskiej. Poza tym coraz więcej Europejczyków staje się obojętnych i letnich. Bp dr Josef Homeyer, przewodniczący Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej (ComECE) w okresie gdy do Unii przystępowała Polska i dziewięć innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, następująco określił zadania Kościoła w procesie integracji europejskiej. „Polityczne pytanie o Europę nie dotyczy tylko wartości, jakie wpiszemy do konstytucji, lecz jak zapewnimy przywiązanie do nich pod względem społecznym i instytucjonalnym. Nie ma braku wartości w społeczeństwie europejskim, lecz występuje niedostatek przywiązania do nich”. (Josef Homeyer, Polityczne zadania Kościołów w perspektywie rozszerzania Unii Europejskiej, Biuletyn OCIPE, nr 9/52, 21.10.2001) Nie dziwi zatem, że wybitni europejscy myśliciele przyznają, że Zachód - na przełomie XX i XXI wieku - znalazł się w kryzysie. Źródłem tego stanu rzeczy jest w znacznym stopniu odejście od religii, sekularyzacja i dechrystianizacja. Ojciec Święty Jan Paweł II wyraźnie określił to, co się dzieje jako „zmaganie duchowe”, jako „uleganiu wpływom negatywnych wzorców kulturowych rozpowszechnionych na Zachodzie” oraz wynikająca z nich próba zastąpienia personalizmu chrześcijańskiego indywidualizmem.
Czy globalizacja to apokaliptyczna bestia, która pożera miliony „słabszych” uczestników „wyścigu szczurów” planetarnego targowiska, czy po prostu nowe - i nie pierwsze już w historii - wyzwanie dla ludzi dobrej woli i Kościoła, które jest podejmowane w imię obrony godności człowieka i możliwości jego rozwoju?
Chrześcijaństwo ma od samego początku charakter uniwersalny, a przenikanie Ewangelii od wieków ogarnia cały glob. Kościół działa na całym świecie i jest pierwszą instytucja „globalną”. „Gdyby globalizację <<regulowano>> przy pomocy zasad ewangelicznych i norm etycznych, które są stosowane również przez inne religie - twierdzi włoski misjonarz i współautor głośnej książki „Dawid i Goliat” O. Piero Gheddo - proces globalizacji byłby na pewno procesem pozytywnym”. (Piero Gheddo, Globalizacja - nowe wyzwanie dla katolików, Niedziela, 15/2002)
Czy jednak w związku z negatywnymi aspektami globalizacji można jej nadać „europejską twarz” i wprowadzić regulujące ją zasady zgodne z przesłaniem Ewangelii? Odpowiedź na to pytanie jest otwarta. O. Gheddo proponuje nie lękowe, lecz pozytywne działania. „Powinniśmy - mówi - zaakceptować system gospodarczy, który jest bardziej wydajny i w którym produkuje się więcej dóbr dla ludzi. To oczywiste, że musimy unikać nadużyć neoliberalnego kapitalizmu, a najlepszym na to sposobem jest kształcenie ludzi i wychowanie ich w duchu wartości ewangelicznych, tylko wtedy człowiek nie pozwoli, by zredukowano go do poziomu bezmyślnego wytwórcy i konsumenta dóbr. Obawiam się, że katolicy <<no-global>> skupiają się zbytnio na problemach międzynarodowych koncernów, reguł handlu, kapitalizmu finansowego, zadłużenia itp., zapominając o Jezusie Chrystusie. To jest <<zeświecczenie zbawienia>> napiętnowane przez Jana Pawła II, ponieważ <<walczy się owszem o człowieka, ale o człowieka pomniejszonego, sprowadzonego jedynie do wymiaru horyzontalnego>> (Redmptor missio, 11). <<Zeświecczenie wiary uniemożliwia misję Kościoła”. (Piero Gheddo, Globalizacja - nowe wyzwania dla katolików, Niedziela, 15/2002)
Słowa włoskiego misjonarza - choć odwołują się do społecznej nauki Kościoła oraz doświadczenia jego wieloletniej pracy duszpasterskiej - być może są trudne do przyjęcia jako zbyt optymistyczne. Współczesny „Goliat” wydaje się być olbrzymem jak nigdy dotąd. Czy nie jest to jednak kolos na glinianych nogach? Biblijny Dawid też po ludzku wydawał się być bez szans… Znamienną myślą podzielił się przed kilku laty Benedykt XVI jeszcze jako Prefekt Kongregacji Nauki Wiary. Kończąc swoje głośne przemówienie wygłoszone w Berlinie 28 listopada Roku Jubileuszowego stwierdził. „Nie wiem co czeka Europę. Arnold Toynbee [ceniony brytyjski filozof historii - dop. mój J.M.J.] miał z pewnością rację, twierdząc, że los danej społeczności zależy od aktywności pewnych mniejszości. Taką właśnie mniejszością powinni być wierzący chrześcijanie; dzięki nim Europa będzie mogła kontynuować najlepsze tradycje swojego dziedzictwa, a tym samym służyć całej ludzkości”. (Joseph Ratzinger, Europa - jej duchowe podstawy: wczoraj, dziś i jutro, przemówienie wygłoszone w Berlinie 28 listopada 2000)
Znane jest słynne proroctwo Andre Malraux - „Wiek XXI będzie religijny albo nie będzie go wcale”. To będzie stulecie trudnej ewangelizacji. Patrząc na Kościół i gromadzących się wokół niego ludzi poszukujących Chrystusa, można jednak z całym przekonaniem powiedzieć, że ludzie wiary nie boją się podjąć tego wyzwania. Kościół kroczy w nowe tysiąclecie z wiarą, nadzieją i miłością.
Posłowie
Polska w globalnej sieci
Jaki jest sens dziejów Polski, państwa od czasów Chrztu i Zjazdu Gnieźnieńskiego, czyli od ponad 1000 lat odgrywającego ważną rolę w Europie? Nie sposób zrozumieć dziejów narodu polskiego — tej wielkiej tysiącletniej wspólnoty, która tak głęboko stanowi o mnie, o każdym z nas — bez Chrystusa. Jeślibyśmy odrzucili ten klucz dla zrozumienia naszego narodu, narazilibyśmy się na zasadnicze nieporozumienie. Nie rozumielibyśmy samych siebie. Nie sposób zrozumieć tego narodu, który miał przeszłość tak wspaniałą, ale zarazem tak straszliwie trudną — bez Chrystusa. Te znamienne słowa wypowiedział Jan Paweł II 2 czerwca 1979 roku podczas historycznej homilii na w Warszawie na Placu Zwycięstwa. Polska była tworzona przez kilkadziesiąt następujących po sobie pokoleń mężczyzn i kobiet obdarzonych wspólną pamięcią genetyczną i wspólnym dziedzictwem przeszłości. I my dzisiaj jesteśmy dziedzicami odpowiedzialnymi za tę wielką spuściznę. Jak zdajemy ten trudny egzamin?
Polska w swych dziejach wielokrotnie broniła Europy przed najeźdźcami i obcymi potęgami. Na trwałe w historię Europy zostały zapisane zwycięskie zmagania oręża polskiego pod Legnicą w 1241 roku, pod Wiedniem w 1683 roku, przed bolszewicką nawałnicą w 1920 roku. W 1944 roku powstańcy warszawscy przeciwstawili się dwóm najstraszliwszym europejskim totalitaryzmom XX wieku: niemieckiemu hitleryzmowi i sowieckiemu komunizmowi. Ożywiany ewangelicznym przesłaniem fenomen „Solidarności” doprowadził do upadku bloku wschodniego. Polacy umiłowali wolność, w czasach nowożytnych walczyli o wyrwanie z jarzma niewoli pokrzywdzone narody nie tylko w Europie, ale i na innych kontynentach. Na ilu to polach walk świadczyli o prawach człowieka wpisanych głęboko w nienaruszalne prawa narodu, ginąc „za wolność naszą i waszą”? Poeta Artur Oppman patetycznie pytał: Gdzie są ich groby, Polsko! gdzie ich nie ma! Ty wiesz najlepiej — i Bóg wie na niebie!.
Polska wniosła do wspólnej skarbnicy dziedzictwa europejskiego niepowtarzalne doświadczenia tygla międzycywilizacyjnego. I Rzeczpospolita pokazała ówczesnemu światu unikalny model współżycia i wzajemnego ubogacania się różnych narodów, kultur i tradycji. Polska jest pionierem tolerancji i wolności sumienia. W czasach trapiących Europę wojen religijnych król Zygmunt August stwierdził uroczyście: „nie jestem królem waszych sumień”. Nie dziwi zatem, że od wieków żywa jest atrakcyjność zbudowanej na fundamencie chrześcijaństwa kultury polskiej, obecnej przecież na całym Międzymorzu, na szerszym obszarze ten, który wyznaczały granice I Rzeczypospolitej. To szczególne genius loci Europy Środkowo-Wschodniej, będące efektem spotkania tradycji Wschodu i Zachodu, a więc dwóch płuc, które ożywiają od wieków nasz kontynent, jest naszym narodowym skarbem i świadectwem tysiącletniej obecności we wspólnej Europie.
Jan Paweł II wypowiedział 2 czerwca 1980 roku na forum UNESCO doniosłą myśl: Jestem synem narodu, który przetrwał najstraszliwsze doświadczenia dziejów, którego wielokrotnie sąsiedzi skazywali na śmierć - a on pozostał przy życiu i pozostał sobą. Zachował własną tożsamość i zachował pośród rozbiorów i okupacji własną suwerenność jako naród - nie biorąc za podstawę przetrwania jakichkolwiek innych środków fizycznej potęgi jak tylko własna kultura, która się okazała w tym wypadku potęgą większą od tamtych potęg. I dlatego też to, co tutaj mówię o prawach narodu wyrosłych z podwalin kultury i zmierzających ku przyszłości, nie jest echem żadnego <<nacjonalizmu>>, ale pozostaje trwałym elementem ludzkiego doświadczenia i humanistycznych perspektyw człowieka. Istnieje podstawowa suwerenność społeczeństwa, która wyraża się w kulturze narodu. Jest to zarazem suwerenność, przed którą równocześnie najbardziej suwerenny jest człowiek.
Jest takie znane powiedzenie: kto nie szanuje swojej przeszłości, ten nie jest szanowany przez innych. Warto o tym pamiętać, gdyż i u nas słychać głosy, że aby wejść do wspólnoty "krajów cywilizowanych" Polska musi zapomnieć o swojej przeszłości, jakby odcięcie od korzeni miało otworzyć drzwi do nowego świata. Istotnym elementem modernizacji imitacyjnej - czyli dogmatycznego upodabniania się do wzorców obcych - jest niechęć do kultury narodowej oraz głęboka frustracja wynikająca z rzekomego zacofania cywilizacyjnego. Polska, jej tradycja, kultura i tożsamość jest traktowana w takiej perspektywie jako balast, czy garb będący przeszkodą w tworzeniu nowoczesnego państwa. Tymczasem globalizacja wymaga stworzenia odpowiednich struktur, które umożliwią państwom zachowanie swoich suwerennych praw i tożsamości w międzynarodowej wspólnocie. W obliczu groźnej tendencji przejmowania poszczególnych uprawnień państw przez wielkie zrzeszenia oraz organizmy polityczne i gospodarcze, ponadnarodowe korporacje, związki regionalne i kontynentalne, decydującym o charakterze danego państwa pozostanie jego zaangażowanie w kultywowaniu tożsamości kulturowej. Taka perspektywa wymaga innego sposobu przygotowania Polaków do wyzwań współczesności.
Chodzi o Polskę
Problemami są między innymi: spadek po komunizmie, źle przeprowadzony proces transformacji po 1989 roku oraz zbyt mała umiejętność dostosowania się do nowych sytuacji. III Rzeczpospolita jest chora i znajduje się w głębokim kryzysie. Pisałem o tym obszernie i szczegółowo w moich poprzednich książkach, a zwłaszcza w „Bitwie o Polskę” (1993), „Bitwie o Prawdę” (1997) oraz „Drogach i bezdrożach Rzeczpospolitej” (2004). Wiele czynników składa się na obecną kondycję Polski i Polaków, w tym kapitulanctwo znacznej części elit politycznych i gospodarczych, które wywiesiły biała flagę. Działają w ten sposób, jakby nie wiedzieli, co to jest narodowy interes, w jaki sposób go realizować i na czym polega dbałość o suwerenność w czasach globalizacji. Ograniczają się do rozgrywek personalnych i selektywnie postrzeganych spraw wewnętrznych, tracąc z pola widzenia szerszą perspektywę. Nie mają pomysłu na Polskę i nie potrafią zaproponować kompleksowego planu społeczno-gospodarczo-politycznego modernizacji Polski uwzględniającego realia jednoczącej się Europy oraz dzisiejszego świata. Wielu uległo magicznemu myśleniu, że wystarczy wejść do Unii Europejskiej, i problemy zostaną rozwiązane przez innych. Suwerenność w debacie publicznej zostaje zredukowana do deklaracji zabiegania o jak największe nakłady z unijnej kasy, w czym, nie mając innych atutów, ponosimy więcej porażek niż sukcesów. Niestety, również znaczna część naszych rodaków, obserwując jakość życia publicznego nabrała przekonania, ze Polacy nie umieją się rządzić i udźwignąć ciężar odpowiedzialności za własne państwo, wiec lepiej uciec od odpowiedzialności do Brukseli....
Architekci i konstruktorzy III Rzeczypospolitej jeszcze niedawno przekonywali, że ich recepta transformacji jest „jedynie słuszną”, a kto ma inne zdanie, ten nie rozumie rzeczywistości, jest „oszołomem”, „ksenofobem” lub reprezentantem „ciemnogrodu”. To oni wykuwali propagandowe hasła, że Polsce grozi „klerykalizacja”, budzą się „demony” przeszłości, zmierzmy w stronę „państwa wyznaniowego narodu polskiego”. To oni wcielili się w rolę strażników „świętego ognia postępu” i ze swych „telewizyjnych ambon” wygłaszali mentorskie pouczenia z dziedziny „politycznej poprawności”. Kto w najbardziej opiniotwórczych mediach upowszechniał propagandowe slogany o tym, że lustracja i dekomunizacja, to „polowanie na czarownice”. Kto nam wmawiał, że „pierwszy milion należy ukraść, bo tak wszędzie rodził się kapitalizm”, że wszystkie problemy gospodarcze załatwi „niewidzialna ręka rynku”. Kto odpowiada za bezmyślną i szkodliwą prywatyzację, wyprzedaż za bezcen majątku narodowego, doprowadzenie do ruiny polskich przedsiębiorstw. Kto - komentując kolejne strzelaniny na ulicy - twierdził, że w Polsce nie ma mafii i zorganizowanej przestępczości. Kto przekonywał, że „społeczeństwo nie dorosło do demokracji”, że potrzebna jest „gruba kreska”, że środowisko sędziowskie „oczyści się samo”. Kto blokował uporządkowanie stosunków własności, bez czego nie sposób budować gospodarkę wolnorynkową. Kto głosił tezy, że obcy kapitał mediach jest „bezstronny”, bo nie ma w Polsce interesów, że nie ma problemu upartyjnienia mediów publicznych. Kto... i tak dalej...
Niestety, Polska okrągłostołowa - mimo propagandowych haseł o „tradycji Sierpnia” nie została zbudowana na dziedzictwie „Solidarności”. Co charakterystyczne odeszli od niego ci, którzy tak chętnie się na nie powoływali, a ich cele i metody działania były zgoła odmienne. „Odzyskując wolność w 1980 - 81 roku -pisze prof. Zdzisław Krasnodębski - Polacy instynktownie sięgnęli w Solidarności po tę tradycję myślenia o polityce, która osadziła się przez wieki w polskiej kulturze, także w kulturze popularnej. W latach 1989 - 1990 czerpano jednak z innej, importowanej tradycji - w dodatku jednostronnie i błędnie rozumianej. W przyjętym modelu politykę rozumie się jako przetarg interesów, w którym nie gra roli charakter targujących się. Panować ma <<równouprawnienie prawdy i oszustwa>>, państwo ma stanowić neutralne ramy tego przetargu, natomiast dobro wspólne i zbiorowa tożsamość są traktowane jako pozostałości kolektywistycznej i komunistycznej mentalności. Charakterystyczna dla Trzeciej Rzeczpospolitej korupcja - w szerokim tego sensie tego słowa - i dominująca pozycja postkomunistów wydaje się oczywistym skutkiem tego eksperymentu”. (Zdzisław Krasnodębski, Demokracja peryferii, Gdańsk 2003, s. 227 i 300)
Lista błędów jest wyjątkowo długa. Nic dziwnego zatem, że coraz powszechniejsze jest przekonanie, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, nastał chaos, a elity polityczne III Rzeczypospolitej nie są już w stanie skutecznie mu przeciwdziałać i naprawić państwo. Negatywne i groźne zjawiska w gospodarce, pogarszanie się warunków życiowych szerokich warstw społecznych, dramatyczne nasilenie plagi bezrobocia, upadek polskiej produkcji i handlu, a także wielkie problemy z integracją europejską - to tylko część realnych problemów stojących obecnie przed Polską. I tak oto na naszych oczach upada największy mit ostatnich lat - mit o „udanej transformacji w Polsce”.
Z drugiej strony coraz bardziej wyraźnie widać, że wyłania się nowa elita, która - niezależnie od opcji światopoglądowych - może odbudować Polskę. Wymaga to trudu i czasu, ale nie bądźmy pesymistami. Miejmy nadzieję, że politycy tworzący nową elitę nie zniweczą tej szansy nieprzemyślanymi reakcjami, bratobójczymi atakami. W życiu politycznym nieraz zdarza się, że interes partyjny myli się z dobrem wspólnym. W skali ogólnopolskiej potrzebujemy szerszej zgody wszystkich, którzy nie wpisują się w dotychczasową strategię oraz nie odpowiadają za postkomunistyczną niesuwerenność, agenturę, mafię, i korupcję. Codziennie prasa ujawnia nowe nazwiska „budowniczych PRL-bis”. Co i rusz jakiś przesłuchiwany prominent wskazuje, kto jeszcze wyciągał rękę po łapówki. Ale przecież naród się nie skorumpował. Przecież znajdzie się dość ludzi, którzy do tego zła ręki nie przyłożyli. Większość Polaków nie uczestniczyła w republice kolesiów.
Nowa Polska teraz właśnie jest możliwa. Teraz jest właściwy moment. Trzeba tylko skupić się wokół tego, co nigdy nas w dziejach nie zawiodło, wokół sprawdzonych wartości i postaw, wokół wiary przodków i narodowej tradycji, wokół mądrości pokoleń opartej na zwycięstwach i klęskach ponadtysiącletniej historii i odważnie spojrzeć w przyszłość. Roztropnie łączyć tradycję z nowoczesnością i mądrze zmierzyć się z globalizacją. Trzeba czytać społeczne dokumenty Kościoła, zwłaszcza zaś encykliki Jana Pawła II. Radio Maryja uprzystępniło je oraz społeczną naukę Kościoła milionom rodaków i promuje samoorganizowanie się społeczne. Trzeba odkrywać najlepszą, przez dziesięciolecia przemilczaną, intelektualną tradycję polską i światową. Bo nie chodzi - jak kłamliwie sugerują apologeci okrągłego stołu - o zawracanie Wisły kijem. Chodzi o Polskę.
Potrzebny jest rozwój
W globalnych koncepcjach dominuje przekonanie, że państwo jest zbyt małe dla wielkich, globalnych spraw i zbyt duże dla spraw małych, regionalnych. Z jednej strony jest rozwijana idea utworzenia silnej władzy planetarnej (rząd światowy) lub kontynentalnej (federacyjne superpaństwo europejskie), z drugiej - na co nalegają choćby niemieckie landy - idea regionalizacji i budowania struktur ponadnarodowych w oparciu o prowincje i skonfederowane części obecnych państw narodowych. Maurycy Mochancki, piewca odzyskania niepodległości w jakże trudnych czasach Powstania Listopadowego, wskazał do dziś aktualny sposób postępowania. Pisał: Żeby wskrzesić naród, trzeba wynaleźć jego zatracone jestestwo, z bacznym względem na modyfikacje, którymi je czas zmienił i przekształcił. We współczesnym świecie, w którym w sposób szczególny jest zagrożona suwerenność państwowa i tożsamość narodowa, potrzebne są odpowiednie - dostosowane do zaistniałych warunków - instrumenty działania.
To prawda, że państwo narodowe ma coraz większe trudności, by radzić sobie z wyzwaniami globalizacji. Ideologia neoliberalna podkopuje coraz bardziej zdolność państwa do działania w imieniu dobra publicznego. Czyżbyśmy żyli w czasach zmierzchu suwerenności? Byłby to wniosek pochopny i fałszywy. Ciągle przecież nie powstała żadna efektywna metoda kontroli tego, co się dzieje poza obszarem narodowego państwa. Jeśli jednak naród ma nie stracić duszy, to dokonuje się to przede wszystkim przez kulturę. Instytucje kultury są w dzisiejszym świecie wizytówką państwa. Aktywność kulturalna jest jednym z wyznaczników poziomu życia w kraju, przynosi również wymierne korzyści gospodarcze, chociażby poprzez promocje własnego kraju, rozwój turystyki i innych dziedzin. Kultura jest najbardziej efektywnym narzędziem promocji kraju za granicą. Nie do przecenienia jest rola jaką może odegrać w kontaktach międzynarodowych. Jeśli na kulturę nadal będziemy wydawać zaledwie nieco ponad 2 proc. mizernego budżetu, Polska straci narodowe dziedzictwo i narodową pamięć. Polacy jako naród roztopią się w europejskim i globalnym tyglu zamiast wnieść w życie ludzkości swój własny, oryginalny wkład. Bądźmy dumni z naszego dziedzictwa!
Przeszłość i jej promocja oraz upowszechnianie - choć bardzo ważne - to nie jedyne pole działania. W dzisiejszym świecie każdy naród stara się wnieść swoją oryginalność, specyfikę i szczególne dokonania w jakiejś dziedzinie. Amerykanie słyną z przedsiębiorczości i eksportu demokracji, Francuzi nadal realizują misję promocji praw człowieka, Niemcy uchodzą za twórców korporacyjnego kapitalizmu. We Włoszech świetnie funkcjonuje kapitalizm rodzinny - większość firm znajduje się w rękach rodzin, które tworzą wielką sieć wewnątrz społeczeństw lokalnych, a system ten wyjątkowo dobrze adoptuje się do zmieniających się warunków. Nawet mniejsza od nas Finlandia potrafiła stworzyć światowy koncern Nokia, działający na niezwykle konkurencyjnym rynku nowych technologii. Jakimi osiągnięciami może się poszczycić III Rzeczpospolita? Co poza wspaniałym dziedzictwem przeszłości, wnosimy do jednoczącej się Europy? Czy w ostatnich kilkunastu latach został stworzony jakiś koncern, działający z sukcesami na skalę światową albo przynajmniej europejską? Czy została rozwinięta jakaś unikalna gałąź przemysłowa, sektor gospodarczy, jakiś szczególny produkt, technologia czy usługa. Poza nielicznymi wyjątkami, raczej nie. A przecież Polska ma wybitnych specjalistów i potencjał, który mógłby w ramach międzynarodowej wspólnoty zaowocować, sukcesem i prestiżem.
Polsce, która chciałaby być suwerennym, nowoczesnym krajem, jak rybie woda, potrzebny jest rozwój. Suwerenność w dzisiejszym świecie zależy od tego czy będziemy w stanie brać aktywny udział w głównym nurcie przemian. Niebezpieczeństwem jest bowiem nie tylko źle implantowany proces globalizacji, lecz także zepchniecie na peryferie procesów globalizacji, co finalnie już na stałe sprowadziłoby Polskę do roli półkolonii, miejsca lokowania brudnych schyłkowych przemysłów, taniej siły roboczej i rynku zbytu dla mniej wartościowych produktów. Obrzeża globalizacji oznaczają status kraju podwykonawców i poddostawców, który jest biernie podporządkowany warunkom narzucanym przez wielkich zamawiających.
W Polsce konieczne są działania mające na celu wypracowanie skutecznych i efektywnych sposobów gospodarowania uwzględniające realia globalizacji, obronę zasady solidarności społecznej oraz poszanowanie godności każdego człowieka. Potrzebne są działania, które wyzwolą blokowaną przez zbiurokratyzowane i niewydolne państwo, procedury oraz inne ograniczenia strukturalne energię tkwiącą w ludziach i dać im wędkę. Polacy, jeśli ich się nie krepuje są pomysłowi i twórczy. Umieją sami łowić ryby, a nie naiwnie czekać, że ktoś je przyniesie do domu. Potrzebujemy nowych inwestycji. Za pieniądze z wyeksportowanych na Zachód wyrobów i towarów moglibyśmy kupować nowe technologie, wyposażenie przedsiębiorstw, techniki marketingowe, które stanowią niezbędne instrumenty rozwoju. Polacy potrafią pracować i chcą się uczyć. Wiedzą, że w XXI wieku bez dobrze wykształconego społeczeństwa nie ma szansy na sukces.
Dzisiejszy patriotyzm
Ze słabości można uczynić siłę, lecz to wymaga reorientacji podejścia do rozwoju, by nie tylko nadrobić dystans , ale również wykorzystać „rentę opóźnienia”. Polega to na ominięciu tych etapów, które w krajach rozwiniętych się nie sprawdziły i od razu wskoczyć w najnowsze technologie. Taka strategia wymaga jednak odpowiedniej wyobraźni i odwagi oraz państwa innowacyjnego, które z podporządkowaniem działań regułom imitacji. W naszych czasach wyjątkowego znaczenia nabiera nowy rodzaj konkurencji polegającej na jak najlepszym rozpoznaniu i przewidywaniu przyszłych uwarunkowań. Nowoczesna trendologia tak naprawdę dzięki lepszemu zdiagnozowaniu zmian daje niezwykłą szanse na przygotowanie się do przyszłych warunków. Otwiera lepsze możliwości wkroczenia na arenę przyszłych szans i okazji ze znakomitymi pomysłami i innowacjami. (Władysław Szymański, Globalizacja wyzwania i zagrożenia, Warszawa, 2001 s. 183 i 185)
Nie można również zapominać - co w Polsce szczególnie ważne - że to rodzina odgrywa bardzo istotną rolę w gospodarce. Jest przecież nie tylko wspólnotą życia i miłości, ale niejako również "jednostką" ekonomiczną. Każdy jej członek stanowi twórczy potencjał, który jest realnym bogactwem narodów. Nowoczesna ekonomia określa ten twórczy potencjał jako "kapitał ludzki". Pojęcie "kapitał ludzki" użył już w 1916 roku H. Boag na łamach wydawanego w Londynie "Journal of the Royal Statistical Society" w eseju zatytułowanym: Human Capital and cost of war. Zapewnia on przyszłość ekonomiczną całemu społeczeństwa, natomiast jego fundamentem jest naturalna rodzina, która niejako "tworzy" ten kapitał, bo w niej następuje przekazywanie życia, wychowanie młodego pokolenia i przygotowanie go do życia społecznego. Rodzina jest wiec podstawą funkcjonowania zdrowego społeczeństwa i zdrowej gospodarki. {por. Dokument końcowy konferencji zorganizowanej przez Papieską Radę ds. Rodziny, "Rodzina i ekonomia w przyszłości społeczeństwa", Rzym 06 - 09.03.96}
Do wskazań społecznej nauki Kościoła nawiązują różne środowiska. Profesor Gary S. Becker, amerykański uczony z Uniwersytetu Chicago, w 1992 laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, w swoich pracach szczególnie podkreśla rzecz oczywistą w społecznej doktrynie Kościoła, choć u liberała, za jakiego się uważa, może niezbyt modną - rangę rodziny. Stąd może uchodzi za "jednego z najbardziej oryginalnych ekonomistów naszych czasów". W referacie wygłoszonym na Konferencji "Społeczno - ekonomiczna rola rodziny" podkreślił: "Dlaczego rodzina jest taka ważna? Jaka jest doniosłość ekonomiczna i społeczna rodziny? Po pierwsze, rodzina ma pierwszorzędną rolę w wychowaniu dzieci. To jest oczywiste. Rodzice nie tylko dają życie, ale i zapewniają wartości, uczą je. My to w ekonomii nazywamy kapitałem ludzkim. (...)
Kapitał ludzki - to kapitał, który tkwi w ludziach, w postaci ich wyszkolenia, wychowania i innych cech, które czynią ich wydajnymi, zdrowymi i pożądanymi. W nowoczesnej gospodarce ponad 80% wszelkiego kapitału tkwi w ludziach, nie w maszynach, nie w majątku. (...) Jeśli zlekceważycie kapitał ludzki i weźmiecie tylko pod uwagę inne postacie kapitału, zlekceważycie najpoważniejszą postać kapitału w nowoczesnym społeczeństwie. Nie ma wzrostu bez inwestycji w kapitał ludzki, a bazą kapitału ludzkiego jest rodzina". {Gary S. Becker, Rodzina jest podstawową jednostka społeczną, Polska Rodzina, nr 1/95, marzec 1995} Również inny znany amerykański ekonomista John Kenneth Galbraith podsumowując swoje wieloletnie doświadczenia podkreśla: „W krajach przemysłowo rozwiniętych wykształcenie odgrywa centralną rolę ekonomiczną”. (John Kenneth Galbraith, Godne społeczeństwo, Program troski o ludzkość, Warszawa 1999, s. 61) W innym miejscu z jasnym realizmem pisze: „Nic bardziej nie przyczyni się do poprawy przyszłego dochodu i ogólnej wydajności gospodarki niż kwalifikacje ludzi. (…) Podstawowa polityka gospodarcza godnego społeczeństwa polega na dostosowaniu wydatków publicznych do tempa przyszłego wzrostu i dobrobytu gospodarczego”. (tamże, s. 52 - 53) Włączenie do systemu światowego nie jest zatem oparte wyłącznie na potencjale ekonomicznym - co stawiałoby nasz kraj w gorszej sytuacji - lecz przede wszystkim na potencjale intelektualnym oraz zasobach kulturowych nakierowanych na innowacje i wartość jaką niesie „kapitał ludzki”, który jest największym skarbem Polski. Dzięki „kapitałowi ludzkiemu” powstają nowe przestrzenie i pola kreatywnego działania, gdyż uznawane dotąd za na przykład „bezwartościowe” zasoby przyrody czy innowacyjne technologie stają się źródłem dynamicznego rozwoju.
Logika neoliberalnego darwinizmu ekonomicznego „zapomina” niejako o człowieku, a nastawiona jest przede wszystkim na zysk i konkurencyjność. Ujawnia się wewnętrzna sprzeczność, gdyż zysk za wszelką cenę nadaje gospodarce doraźną perspektywę, a z pola widzenia znikają cele długookresowe. Mechanizm neoliberalnego kapitalizmu jest nastawiony na szybkie efekty ekonomiczne, a więc agresywną walkę o popyt, od którego zależy krótkookresowy zysk. Natomiast kapitał intelektualny, wiedza wymaga długookresowych inwestycji społecznych związanych z badaniami naukowymi, edukacją i nową informatyczną infrastrukturą. Również zysk długookresowy - co podkreśla prof. Władysław Szymański - wymaga innego spojrzenia na kreację dochodów i popytu rynkowego. Wariant neoliberalnego darwinizmu warunkowany przez krótkookresowy zysk odpowiada mikroekonomicznym mechanizmom globalizacji, ale podważając rolę państwa neutralizuje niezbędny oraz trudno zastępowalny podmiot do generowania stabilnego rozwoju cywilizacyjnego opartego na wiedzy i innowacjach. (Władysław Szymański, Globalizacja wyzwania i zagrożenia, Warszawa 2001, s. 139) Perspektywa innowacyjności z wykorzystaniem „kapitału ludzkiego” opiera się założeniu, że zarówno polityczny system demokratyczny jak i ekonomiczny system kapitalizmu będą zdolne do głębokiej metamorfozy. Scenariusz długookresowych inwestycji społecznych w zakresie umiejętności, edukacji, wiedzy i infrastruktury, z wykorzystaniem „kapitału ludzkiego” stwarza jednak szansę Polsce i Europie tworzenia długookresowych korzyści konkurencyjnych, co rozwiązywałoby podstawowy dylemat Europy w czasach globalizacji. (por. Antoni Kukliński, Przyszłość Europy - cztery dylematy i pięć scenariuszy, w: Globalizacja gospodarki światowej a integracja regionalna, Warszawa 1998, s. 74 - 75)
Polska w globalnej sieci. Nie istnieją doskonałe mechanizmy w niedoskonałym świecie. Globalizacja jest zjawiskiem w znacznej mierze mentalnym. Trzeba zakasać rękawy i podjąć ogromny wysiłek. Na tym polega dzisiejszy patriotyzm. Żyjemy w rzeczywistości, która nieustannie się zmienia. Jeżeli uważamy, że jest to nie do przyjęcia i nie potrafimy się odpowiednio zaadaptować do nowych warunków, by je wykorzystywać na własną korzyść, to znaczy, że tracimy zdolność uczestniczenia w głównym nurcie wydarzeń. Tym samym oddalamy od siebie perspektywę, by Polska - wierna swemu dziedzictwu - była na miarę naszych aspiracji i marzeń oraz miała zdolność do odgrywania podmiotowej roli na arenie międzynarodowej.
1
104
tk