PROLOG - Bestia, cześć pierwsza
Powietrze faluje, jak gdyby było bardzo gorące.
Jednak to nie żar, wydobywający się z płonącego lasu, zniekształca percepcję rzeczywistości.
Burzowe chmury, pokrywające właściwie całe niebo, jak okiem sięgnąć, wyglądają zdecydowanie nieprzyjemnie. Często przecinają je nitki błyskawic, po których nie rozlega się grom. Niektóre uderzają w ziemię. Dopiero wtedy daje się usłyszeć ich skwierczenie.
Mimo takiej pogody, deszcz nie pada. Wiatr również jest nieobecny.
Pioruny zstępujące z nieba w dół zdają się koncentrować w jednym punkcie, oświetlając na mgnienie oka kamienne mury zrujnowanego zamku.
Błyskawice i ogień współgrają w obrazie zniszczenia. Krótkie błyski światła pozwalają ujrzeć wśród ciemności zniszczone boisko do quidditcha. Pozostałości monumentalnego zamku mienią się ciepłymi kolorami. Cała pobliska wioska stoi w ogniu. Płomienie zdobią ciemnoniebieską toń pobliskiego jeziora jaskrawym blaskiem.
Zamek musiał być kiedyś wielki i wspaniały, istne dzieło sztuki budowlanej. Teraz prezentuje się żałośnie. Poprzewracane wieże, popękane mury, wszędzie walające się kamienie. Sczerniała, spalona ziemia na dziedzińcu, obrócone w drobny mak rzeźby, których kawałki mieszają się ze szkłem ze zniszczonych okien.
Ciała. Zastygłe w pozach, które przywodzą na myśl popsute lalki.
Powietrze przestaje falować. Szczegóły stają się bardziej wyraźne. Jednym z nich jest krew, rozlana wokół ciał, która zdążyła już dawno skrzepnąć. Jej woń tonie we wszechogarniającym zapachu spalenizny.
Błyskawice uspokajają się na chwilę, skupiając się na podświetlaniu mrocznego nieba. Wcześniej smagany piorunami punkt, sterta kamieni, staje się lepiej widoczny. Wokół niego ślady zniszczeń i śmierci są najbardziej intensywne.
Na szczycie kamiennej piramidy stoi samotna, ludzka postać. Jej głowa, okryta czarnymi włosami, zwisa w dół. Palce ma szeroko rozcapierzone. Drgają one lekko, może dlatego, że ścieka z nich ciemna krew.
Pierwszy powiew wiatru, który dopiero teraz nawiedził ruiny zamku, zawodząc niczym upiór, porusza czarną szatą stojącego nieruchomo na stercie gruzu człowieka. Wiatr zaczyna dąć tak mocno, jak gdyby chciał go obalić na ziemię. On jednak ani nie drgnie. Tylko jego peleryna miota się tak, jakby chciała oderwać się i znaleźć od niego jak najdalej.
Uśmiecha się za to. Jego zęby błyskają w surrealistycznej scenerii destrukcji. Jego dłonie zaciskają się w pięści, tak mocno, że jego własna krew kapie na kamienie.
A potem rozbrzmiewa śmiech. Śmiech szaleńca, który kruszy pozostałe mury.
Rozlega się również straszny wrzask dziewczyny, pełen rozpaczy i cierpienia, wymieszany z imieniem, wykrzyczanym głosem pełnym udręki.
Trwa krótko, i ani na chwilę nie udaje mu się zagłuszyć szyderczego i okrutnego zarazem śmiechu czarno odzianego człowieka o iście hebanowych oczach.
Błyskawice szaleją, uderzając we wszystko, co jeszcze wygląda na nietknięte lub nie spalone. Martwe ciała momentalnie trawi ogień.
Pioruny uderzają również w postać zanoszącej się śmiechem Bestii, która przyjmuje je z radością.
Dziewczęcy krzyk rozbrzmiewa ponownie, lecz nagle urywa się jak ucięty nożem.
ROZDZIAŁ 1
Życie naprawdę może zaskoczyć. Nawet potężnego czarodzieja, który niejedno już przeżył i wiele doświadczył. Kilkadziesiąt lat spędzonych na ziemskim padole wcale nie gwarantuje, iż niespodzianki to już przeszłość. Nieoczekiwane nie zawsze przynosiło szczęście, ale tym razem zdumienie miało pozytywny odcień.
Lord Voldemort nigdy nie spodziewałby się, że zyska takiego sojusznika. Szczególnie po klęsce akcji w Ministerstwie Magii. Te czternaście lat plugawej egzystencji w ukryciu zamknęło mu oczy na wiele spraw. Tak skutecznie, że rok temu nawet by nie przypuszczał, że jest to możliwe. Taka myśl choćby raz nie zagościła w jego głowie, zbyt był zajęty odbudowywaniem swojej armii śmierciożerców oraz działaniami zmierzającymi do odczytania przepowiedni ukrytej w czeluści gmachu Ministerstwa. Nie udało się poznać proroctwa, ale teraz wątpił, by było mu to potrzebne. Prawdę już znał i teraz musiał nauczyć się z nią żyć. I nie śmiać się w duchu za każdym razem, gdy o tym pomyśli. Thomas Riddle z niejakim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że jeszcze coś potrafi go rozbawić.
Voldemort siedział na swoim czarnym tronie, którego zdobieniami były gustowne, ludzkie czaszki. Mniejsze niż prawdziwe i sztuczne, rzecz jasna, ale i tak wyglądały uroczo, jeśli tylko ktoś miał taki gust, jak Riddle. Dla niego akurat najważniejszy był fakt, iż robią one odpowiednie wrażenie na jego podwładnych. Tron znajdował się w centralnym pomieszczeniu jednej z posiadłości należących do rodziny Tego-Którego-Imienia-Nie-Można-Wymawiać. Kiedyś był to salon, ale po gruntownej przebudowie i remoncie rezydencji pokój ten pasował do swej roli. Czerwony dywan był odpowiedni, obrazy przodków Riddle'a tak samo, nie wspominając już o umeblowaniu, które tam praktycznie nie istniało. Okna dawały tylko tyle światła, ile było potrzeba, by goście Lorda w jego obecności czuli się niezręcznie czy też, co bardziej pożądane, zagrożeni. Voldemort lubił sprawiać odpowiednie wrażenie.
Upił łyk czerwonego, francuskiego wina z kryształowego kielicha, który służył mu dobrze przez ostatnie kilka miesięcy. Alkohol to była tylko jedna z przyjemności, które Thomas zaczął ponownie odkrywać. Cud, że przez ten atak szesnaście lat temu w ogóle nie stracił pamięci, a jego mózg nie zaczął przypominać zielonego warzywa.
Tak. Atak. Blizna. To doskonale pamiętał. Zresztą ciężko było o tym nie myśleć, patrząc przenikliwie na nowego sprzymierzeńca czarnej magii.
- Powiedz mi, Harry, po co tu jesteś?
Czarnowłosy chłopak stojący kilka metrów od tronu Voldemorta nie od razu odpowiedział. Na środku czoła, pod grzywą mnóstwa niesfornych włosów, widniała blizna w kształcie błyskawicy. Była czerwona od zakrzepłej krwi. Strój młodzieńca był dość prosty - czarna peleryna na czarnym uniformie, który wyglądał jak szkolny. Być może na hogwarcki, tylko że do tego brakowało emblematu jakiegoś domu. Zamiast tego na miejscu serca widniała zielona czaszka i dwa węże, symetrycznie od niej odchodzące. Chłopak stał wyprostowany, jego spojrzenie utkwione było w Czarnym Panu.
Kiedyś, być może, oczy szesnastolatka były radośnie zielone. Teraz już nie. Kiedyś, być może, te oczy wyglądały ładnie i promieniowała z nich dobroć i urok.
Teraz już na pewno nie. Nawet człowiek wpół ślepy by to zauważył. Wzrok chłopaka był zimny niczym Arktyka. I było w nim coś, co nawet Voldemorta dziwiło. W końcu on tu był Czarnym Panem. Tymczasem...
- Dlaczego mnie o to pytasz, Lordzie? Przecież to oczywiste, że jestem tu po to, by ci pomóc.
No właśnie. Pomóc, a nie służyć. Dotąd żaden śmierciożerca mu tak nie odpowiedział, zapewne nawet nie wziął pod uwagę innej możliwości odpowiedzi, może z wyjątkiem Malfoya. A teraz drugi z największych wrogów Voldemorta, obok Dumbledore'a, stał tutaj i patrzył się tak, jakby chciał zamienić się z nim na miejsca i samemu zasiąść na tronie.
Co, oczywiście, nigdy się nie stanie. Riddle nie miał wątpliwości co do stopnia przydatności Pottera, ale nie miał ich również, jeśli chodzi o jego przyszłą likwidację. Nie mógł ryzykować, a coś w głębi mrocznej duszy mówiło mu, że współpraca z chłopakiem może się źle dla niego skończyć. To również było zabawne, bo co taki gówniarz mógł zrobić jemu, Lordowi Voldemortowi?
Jednak nie potrafił zaprzeczyć, że miał ochotę wiercić się na tronie pod tym spojrzeniem.
- Jesteś tego pewien?
- Oczywiście. - W głosie Harry'ego nie można było usłyszeć wątpliwości czy wahania.
- I potrafisz tego dowieść?
- Oczywiście. - I znowu.
- Jak?
- A to już niespodzianka, Lordzie.
Voldemort oparł się wygodniej o oparcie tronu. Jego taksujący wzrok ani na chwilę nie przestał obserwować Pottera. Ten wyglądał jak posąg - jedynie jego usta się poruszały. Ręce miał schowane pod peleryną, więc ich Riddle nie mógł dostrzec. Mowa ciała i mimika chłopaka nie zdradzała nic oprócz tego, że wcale się go nie boi. Ten fakt już sam w sobie był ciekawy.
- Panie, uważam, że nie powinniśmy mu ufać.
Głos zabrała jedyna osoba, która oprócz dwójki mężczyzn znajdowała się w pomieszczeniu. Wysoka kobieta, która od początku rozmowy ani na krok nie odstępowała prawej strony tronu, odwróciła głowę w kierunku Voldemorta. Jej długie, kruczoczarne włosy zafalowały lekko.
- Naprawdę - dodała.
Czarny Pan powoli przeniósł wzrok z Harry'ego na Bellatrix Lestrange, swoją prawą rękę i agentkę do specjalnych zadań.
- A dlaczego nie?
- To Harry Potter, mój panie. - Kobieta powiedziała to takim tonem, jakby ten argument wystarczył za wszelkie wyjaśnienia.
Voldemort uśmiechnął się szeroko na te słowa. Nie był to uśmiech, jaki specjaliści od marketingu umieściliby na reklamie najnowszej pasty do zębów. I to bynajmniej nie z powodu niewystarczającej bieli zębów.
- Wiem o tym, Bell. I to mnie cieszy.
- Ale przecież... to on jest sprawcą tych wielu lat nieszczęścia, jakie cię spotkały, panie!
- Zdaje się, że on nie był bezpośrednio temu winien. Zresztą, teraz Potter nam to wynagrodzi, prawda? - Słowa skierowane były do Harry'ego, który powrócił do swojej poprzedniej pozycji delikatnym drgnięciem głowy.
Wcześniej dokładnie przyjrzał się Bellatrix. Śmierciożerczyni miała ciemne oczy, o barwie prawie takiej samej, jaką miały jej włosy. Kobieta ubierała się zgodnie z obowiązującą modą na dworze rodziny Riddle - na czarno. Oczywiście przynależność do płci pięknej musiała zaznaczyć w postaci gustownej sukni wykonanej z jedwabiu, z niemałym dekoltem i szerokim dołem. Bellatrix miała nienaganną figurę i proporcjonalną, ładną twarz. Każdy znawca kobiecej urody po chwili obserwacji powiedziałby o niej - ,,chłodna piękność''.
Wyglądała na piękniejszą i młodszą, niż ostatnio. Nie na swoje lata. Pottera jednak zupełnie to nie obchodziło. Słaba Bellatrix nie znajdowała się w kręgu jego zainteresowań.
- Prawda. Nie musisz się obawiać, Lordzie, moja lojalność jest teraz niepodważalna. Nigdy nie stanę się ponownie posłusznym pieskiem Dumbledore'a. - Tej wypowiedzi towarzyszył lekki uśmieszek zadowolenia na ustach Harry'ego.
- Cieszy mnie to. Jednak wiedz, że ja i Bell będziemy cię dokładnie obserwować. Jeden nieodpowiedni ruch i kończysz jako karma dla robaków.
- Nie będzie żadnych nieodpowiednich ruchów, Lordzie. - Stanowczość Pottera była niepodważalna.
Thomas wierzył mu. Doskonale wyczuwał mrok w jego duszy.
Harry Potter był po jego stronie. Było to dla Voldemorta o tyle pewne, że sam przyczynił się do tego stanu rzeczy. Że też nie pomyślał o tym wcześniej... Najprostsze rozwiązania są najlepsze.
Fakt zmiany barw klubowych przez Pottera dawał większą szansę na zwycięstwo nad Albusem. A upokorzenie, przegrana i w końcu śmierć dyrektora Hogwartu była dla Voldemorta sprawą najwyższej wagi. I jeśli on, Potter, umożliwi mu to, rozpocznie się nowa era czarnej magii. Przede wszystkim - szlamy. Potem mugole...
Ale to już dalsze plany. Teraz trzeba się skupić na teraźniejszości. A ona, bądź co bądź, zapowiadała się interesująco. Riddle pozwolił sobie na jeszcze jeden pełen satysfakcji uśmiech.
Bellatrix wiedziała, że rozmowa jest skończona. Cofnęła się o krok i schowała w cieniu tronu. Czuła instynktownie, że Potter coś ukrywa. Wątpiła, by to jej nadwrażliwość doszła do głosu. Wiedziała też, że Pan nie da się przekonać. Spojrzała z gniewem na Pottera.
Harry wysunął prawą rękę spod peleryny i poprawił okulary, które lekko zsunęły mu się na nos. Rzucił wtedy okiem na panią Lestrange.
Uśmiechnął się. W bardzo podobny sposób do Lorda Voldemorta.
- Jeszcze sobie porozmawiamy, Harry - rzucił Riddle. - Tymczasem rozgość się w posiadłości prawdziwych czarodziejów.
- Jak sobie życzysz, Lordzie.
ROZDZIAŁ 2
Harry Potter miał trochę mieszane uczucia.
Zazwyczaj widok peronu dziewięć i trzy czwarte, wraz ze stojącą przy nim lokomotywą i wagonami, napawał go radością. Młodzieniec przyzwyczaił się myśleć o Hogwarcie jako o swoim domu, z którym związane są najprzyjemniejsze chwile jego życia i najwspanialsi ludzie, jakich kiedykolwiek spotkał.
Jednak wakacje, które właśnie się kończyły, były trochę inne niż reszta, głównie dzięki jego własnej inicjatywie, która tylko częściowo spełniła swoje zadanie, mając swoje wady. Letnie dni szybko przeminęły, zostawiając po sobie słoneczne wspomnienia. Zdaniem Harry'ego te dni skończyły się zdecydowanie za szybko.
Poza tym, Hogwart, po ostatnich wydarzeniach, nie kojarzył mu się już z bezpieczną przystanią. Voldemort wszystko zmienił. Teraz Szkoła Magii i Czarodziejstwa przypominała raczej ciężki kamień, który ciężył mu na sercu odpowiedzialnością.
Jakby już wystarczająco wiele w życiu nie przeżył.
Szkarłatna lokomotywa wypuściła kłęby pary z przeraźliwym świstem. Liczba osób znajdujących się na peronie stopniowo malała, gdyż zbliżał się czas odjazdu. Ron musiał to zauważyć.
- Co tak stoisz?
Harry drgnął, słysząc głos przyjaciela.
- Zamyśliłem się.
- Widzę. Proponowałbym najpierw wsiąść do pociągu, a potem myśleć. Chyba nie chcesz tu zostać?
- Pewnie, że nie.
Harry i Ron ruszyli ramię w ramię wzdłuż wagonów, każdy popychając przed sobą swój wózek. Chłopak o rudych włosach spojrzał kątem oka na niższego od niego przyjaciela, ale się nie odezwał.
Szybko dotarli do miejsca przeznaczenia, którym był wagon prefektów. Przy drzwiach do niego prowadzących stała dziewczyna o bujnych, brązowych włosach. Była ubrana w szaty uczniowskie, a na jej piersi widniała odznaka prefekta.
- Coś się stało, Harry? - spytała Hermiona, miną dając do zrozumienia, że już zaczyna się martwić. - Wydawałeś się przed chwilą nieobecny.
- Zamyślił się - wyjaśnił Ron z nieco kpiącym uśmiechem. - Co cię wywiało z pociągu?
- Malfoy i jego prostackie zachowanie. Słuchaj, Harry, czy...
- Nic mi nie jest - uciął chłopak. Wiedział, że Hermiona ma tendencje do zbytniego zamartwiania się nad jego stanem, jego blizną i innymi, niepotrzebnymi rzeczami. - Lepiej wsiadajcie, bo faktycznie pociąg odjedzie bez nas.
- Przykro mi, Harry, wiesz, że mamy obowiązki z Ronem. Dołączymy do ciebie kiedy tylko będziemy mogli.
- Wiem.
Po chwili chłopak szedł wzdłuż pociągu, sam, jeśli nie liczyć Hedwigi, która wierciła się w klatce. Wszedł do pierwszego z brzegu wagonu, gdy tylko usłyszał gwizdek zwiastujący odjazd ekspresu.
Zdecydowanie wolałby szukać z przyjaciółmi wolnego przedziału, niż robić to samemu. Nie mógł jednak nikogo winić za to, że Hermiona i Ron zostali prefektami, a on nie.
I przynajmniej nie musiał patrzeć na Malfoya.
Harry, idąc korytarzem, starał się nie zwracać uwagi na ciekawskie spojrzenia. Zdawał sobie doskonale sprawę, czym są one spowodowane. Po zeszłorocznych zdarzeniach zdawały się one być naturalną koleją rzeczy.
Co nie zmieniało faktu, iż nie cierpiał, gdy ludzie się na niego gapili.
Harry szedł przed siebie, właściwie nie zaglądając do przedziałów, by sprawdzić, czy są wolne. Dzięki temu zauważył falę rudych włosów, zamierzającą przejść do kolejnego wagonu.
- Cześć, Ginny!
Dziewczyna stanęła i obejrzała się za siebie. Uśmiechnęła się lekko.
- Cześć, Harry. Widzę, że szukasz miejsca.
- No - odparł chłopak. Zauważył, że siostra Rona nie ma przy sobie żadnego bagażu. - Ty już chyba masz swoje.
- Dean znalazł wolny przedział. Są już tam Seamus, Lavender, Parvati i Padma, więc...
- Nie ma sprawy, poradzę sobie.
Ginny, trochę zakłopotana takim obrotem sytuacji, przekrzywiła głowę. Uznała, że pewnie Harry woli znaleźć przedział z co najmniej trzema wolnymi miejscami, a najlepiej całkiem pusty.
- No to... cześć. Zobaczymy się w szkole.
- Cześć, Ginny.
Harry patrzył na znikające ogniste włosy. Zmarszczył brwi. Praktycznie zapomniał, że Ginny przecież chodzi z Deanem. Co prawda, nie mówiła o nim dużo podczas wakacji, ale...
Potter puknął się w głowę. Coś było u niego nie tak z myśleniem. Pewnie spał za długo.
Szybko ruszył z miejsca. Zaczynał się obawiać, że jest już za późno na znalezienie pustego przedziału. Nie miał ochoty na spędzenie połowy podróży z kimś nieznajomym, tym bardziej, że pewnie żaden uczeń Hogwartu nie dałby mu spokoju, gdyby miał okazję jechać z Wybrańcem.
Głupi ,,Prorok Codzienny''.
Harry zaczynał mieć już dość pchania swojego wózka i wszystkich ciekawskich spojrzeń, gdy niemal zderzył się z dziewczyną, wychodzącą z przedziału, która musiała z powrotem do niego wskoczyć, by nie nadziać się na bagaże Harry'ego. Ten stanął, zaskoczony.
- Co ty tu robisz? Nie powinnaś być...
- Na spotkaniu prefektów? - Hermiona dokończyła pytanie. - Nic nowego bym tam nie usłyszała. Powiedziałam, że od razu zacznę patrolować korytarze.
Harry zamrugał. Hermiona wymigująca się od zebrań prefektów? To było do niej niepodobne.
- Dobrze, że sam mnie znalazłeś. Wchodź.
Potter usłuchał. Znalazł się w kompletnie pustym przedziale, oczywiście nie licząc jego i Hermiony. Czyżby jego przyjaciółka przegoniła jakiś pierwszoroczniaków? Nie. Harry odsunął na bok tę myśl jako niedorzeczną. Już prędzej Ron by tak postąpił.
Chłopak, po upchnięciu klatki, walizek i kufra na półkach, z ulgą opadł na siedzenie. Hermiona nie poszła jednak w jego ślady.
- Ciesz się samotnością, póki możesz. - Mrugnęła. - Przyjdziemy z Ronem jak najszybciej się da.
- Idziesz na patrol?
- Muszę. - Hermiona zrobiła zbolałą minę. - Wierz mi, to żadna rozrywka, wolałabym zostać tu z tobą, ale...
- Rozumiem, służba nie drużba, co?
Harry pomyślał, że jego długa wędrówka po pociągu miała swój plus. Wszyscy przed nim znaleźli sobie wolne miejsca, zatem nikt nie przychodził go niepokoić.
Harry obserwował przemykający za oknem, skąpany w promieniach słońca krajobraz. Nie dane było mu jednak spędzić całego czasu oczekiwania w spokoju.
- Proszę, proszę, wielki i wspaniały Wybraniec Potter gardzi fanami i siedzi sam.
- Wynoś się, Malfoy, nie mam...
Harry zamierzał tylko przelotnie spojrzeć na Ślizgona, ale pewien fakt przykuł jego uwagę. Malfoy stał jak zwykle arogancko oparty o otwarte drzwi do przedziału, tyle że nigdzie nie było widać jego przybocznych osiłków - Crabbe'a i Goyle'a. Draco był sam, jednak tak pełen siebie, że zdawał się wypełniać całą dostępną przestrzeń.
- Nie masz czego, Potter?
- Czasu na zadawanie się z kretynami - szorstko odpowiedział Harry. - Ogłuchłeś? Wynoś się.
- Gdzie twoje maniery, Potter? - zapytał Draco z szyderczym uśmiechem na twarzy. - A ja tylko przyszedłem ci złożyć kondolencje z powodu śmierci Blacka.
W mgnieniu oka Harry stał na nogach i zaciśniętymi z wściekłości pięściami zbliżył się do blondyna.
- Wynoś się stąd, jeśli ci życie miłe!
- Uuu, normalnie zdrętwiałem z przerażenia, Potter. Napuścisz na mnie swoich fanów?
Harry już miał sięgać po różdżkę, leżącą na siedzeniu, by rzucić w Malfoya jakąś paskudną klątwę, najlepiej bolesną, ale zauważył, że Draco trzyma palcami swoją różdżkę, chowając ją w rękawie. Mógłby być szybszy od niego.
Ale przecież nie da się obrażać temu żałosnemu gnojkowi, a tym bardziej pozwalać mu na znieważanie Syriusza. Harry dał krok w tył...
- Co się stało, Potter? - Różdżka Draca wsunęła się w jego dłoń, gotowa do miotania czarów. - Bez tej szlamy i żebraka już...
- Przepraszam, mógłbyś się odsunąć? Chciałabym wejść do środka.
Draco urwał natychmiast, kompletnie zbity z pantałyku przez takie bezceremonialne przerwanie mu. Harry nie musiał zaglądać mu przez ramię, by rozpoznać osobę stojącą za Ślizgonem. Ten marzycielski głos jakby nie z tego świata był zdecydowanie charakterystyczny.
Malfoy odwrócił się na pięcie. Jego wzrok napotkał parę wielkich, dość wypukłych oczu. Twarze Luny i Draca znajdowały się od siebie w odległości najwyżej kilkunastu centymetrów, jednak dziewczyna ani drgnęła. Z lekkim uśmiechem wpatrywała się w Malfoya, a raczej przez Malfoya w Harry'ego.
- Pomyluna - syknął Draco, wściekły.
- Wolałabym, gdybyś nazywał mnie po prostu Luną. A teraz mógłbyś się odsunąć?
Draco nie odpowiedział. Zastanawiał się, jakiej obelgi użyć. Chociaż nawet nie wiedział, czy uda mu się werbalnie znieważyć tę dziewczynę. Z tego co słyszał, Lovegood było bardzo ciężko urazić.
- Jesteś prefektem - oznajmiła spokojnie Luna, dźgając odznakę na piersi blondyna wskazującym palcem. - Nie powinieneś patrolować korytarzy, Draconie?
Harry, wbrew sobie, zachichotał. Tego było już niemal za wiele dla Malfoya. Z wielką chęcią zamieniłby i Pottera, i Lovegood w parę oślizgłych ślimaków albo coś jeszcze gorszego. Był jednak doskonale świadomy, że tym pociągiem jadą także przyjaciele Pottera z przeklętego Zakonu Feniksa. A nie było sensu dalej go prowokować, skoro przyszła tu Pomyluna.
Draco warknął i ominął Lunę, nie wahając się przy tym potrącić ją barkiem tak mocno, że dziewczyna niemal okręciła się wokół swojej osi. Na odchodnym spojrzał na nią jeszcze pogardliwie.
- Lepiej już nigdy nie wchodź mi w drogę, wariatko.
Po czym odszedł, by nadużywać swojego stanowiska i gnębić pechowych pierwszoroczniaków. Luna patrzyła za nim jeszcze chwilę.
- Nie był zbyt miły - stwierdziła. W jej głosie nie dało się usłyszeć żadnej urazy.
- On zawsze taki jest, dureń jeden. Ale świetnie ci z nim poszło. Wchodź, Luno.
Dziewczyna usadowiła się naprzeciwko Harry'ego. Bez zbędnych wyjaśnień wyjęła ,,Żonglera'' z torby przewieszonej przez ramię i zaczęła go czytać. Po kilku sekundach przerwała. Opuściła gazetę na tyle, by móc spojrzeć na Pottera swoimi wiecznie zdziwionymi oczami.
- Neville obiecał, że zaraz tu przyjdzie.
Nie czekając na odpowiedź, ponownie poświęciła się lekturze. Harry tymczasem poczuł zadowolenie. Oprócz Hermiony, Rona i Ginny jedynymi ludźmi, z którymi z chęcią spędzi podróż do Hogwartu, byli Luna i Neville.
Księżycowe promienie delikatnie oświetlały zimne, kamienne mury Hogwartu. Noc nastała bezchmurna, lecz raczej chłodna - w końcu już niedługo miała rozpocząć się kalendarzowa jesień. Mrok nie odbierał uroku okolicy zamku obserwowanej z jednej z jego wież, choć przeciętny człowiek niewiele by zobaczył.
Albus Dumbledore, dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa pomyślał, że przynajmniej noce się nie zmieniły w tych pełnych zamętu czasach. Nie straciły własnej magii.
Albus nie miał zbyt dobrego nastroju. Co gorsza, ten stan utrzymywał się już kilka tygodni. I nic nie wskazywało na to, że najbliższe dni przyniosą zmianę na lepsze. Wszystko to przez jedną osobę. Thomasa Riddle'a, który teraz nazywał się Lord Voldemort. Dumbledore wiedział chyba najlepiej, co dawny uczeń Hogwartu porabia. Opowieści Harry'ego, jak i jego własne doświadczenia wyraźnie wskazywały, że Czarny Pan zbiera z powrotem armię śmierciożerców. To definitywnie była zła wiadomość, mimo całkiem niedawnego sojuszu jego szkoły z Ministerstwem Magii. Razem tworzyli siłę, z którą należało się liczyć, ale przeczucie mówiło Albusowi, że zwolenników Voldemorta może być o wiele więcej, niż przypuszcza Scrimgeour. Duża ich liczba mogła pochodzić ze znamienitych rodów czarnoksięskich, jak Malfoyowie.
Dodatkowo sytuację, i tak nieprostą, komplikowała przepowiednia. Jej treść znał jedynie on i Harry, choć niewykluczone, iż jego najbliżsi przyjaciele także ją znali, a jej znaczenie było jasne - Voldemorta może zabić tylko młody Potter. Dumbledore nie był pewien, dlaczego. Czyżby blizna złączyła ich tak mocno, że tylko różdżka chłopaka jest w stanie zrobić krzywdę Czarnemu Panu? Czyżby nawet on, dyrektor Hogwartu, nie był w stanie położyć kresu panowania zła i czarnej magii? A co by się stało, gdyby uderzyć w dawnego Riddle'a Kadavrą? Tylko dwie odpowiedzi pojawiły się w głowie wiekowego starca - albo nic by się nie stało, albo zginąłby i Voldemort, i Harry. Takie rozumowanie także nie poprawiało humoru. Albus nie wyobrażał sobie frontalnego ataku na kryjówkę Riddle'a z Potterem na czele.
A wojna nadciągała, tego Dumbledore był pewien. Nie mogło być inaczej. Żadne negocjacje nie dadzą skutku. Próba zmiany, a raczej powrotu do dawnej osobowości Lorda nie miały prawa się powieść. Także tego Albus był pewien.
Siwobrody dyrektor westchnął ciężko. Pochylił się do przodu i oparł ramiona ukryte w białej szacie na jednej z chropowatych blank, które otaczały szczyt wieży. Spojrzał prosto przed siebie, patrząc uważnie na błonia Hogwartu. Widział, pomimo niemal całkowitej ciemności, łódki płynące po jeziorze, pełne jedenastolatków, którzy z niecierpliwością czekali na rozpoczęcie roku szkolnego i wspaniałej przygody, jaką bez wątpienia jest studiowanie w Hogwarcie. Ich głosy niosły się po okolicy, pełne najróżniejszych emocji.
Jeśli wojna się rozpęta, nawet najmłodsi poczują ją na własnej skórze. Absolutnie nikt nie był bezpieczny.
Dyrektor Hogwartu znowu poczuł złość. Na siebie. Ciągle wyrzucał sobie, że obecna sytuacja mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby zadziałał wcześniej... Gdy Voldemort jeszcze nie był w pełni odrodzony, wtedy trzeba było podjąć odpowiednie kroki przeciwko Czarnemu Panu. Wyłapać śmierciożerców, wzmocnić ochronę w Azkabanie, i wreszcie - poszukać samego Lorda. Uwięzić go, a potem przygotować Harry'ego na to, co miało nadejść.
Ale tak się niestety nie stało. Za bardzo spodobało mu się zarządzanie szkołą i patrzenie na postępy jej uczniów. Ciepło i spokój jego gabinetu doprowadziły do tego, iż zaczął czekać. Zaczął obserwować czujnie rozwój sytuacji i wpływać na ogólny jej przebieg. Jak jakiś władca marionetek.
To była bierna postawa. Voldemort okazał się szybszy, niż ktokolwiek by przypuszczał. I tego efekty Dumbledore mógł podziwiać dzisiaj - z jego wewnętrznym stanem ducha na czele. Podsumowując... bywało lepiej.
Ponure rozmyślania dyrektora zostały przerwane przez głośny okrzyk jednego z najmłodszych uczniów. Z pewnością wielka kałamarnica postanowiła ukazać ludziom swój majestat. Sekundę później rozległ się tubalny głos Rubeusa Hagrida, uspakajającego nerwowego jedenastolatka. Postura Hagrida nie ułatwiała mu tego zadania.
Albus doskonale zdawał sobie sprawę, że równolegle do łodzi do Hogwartu zmierzają karety ciągnięte przez testrale, magiczne konie, wiozące wszystkich uczniów powyżej pierwszego rocznika. W którejś z nich siedzi Harry razem ze swoimi przyjaciółmi. Dyrektor właściwie instynktownie spojrzał w kierunku odpowiedniego powozu. Okulary zsunęły mu się trochę. Albus doszedł do wniosku, że lata mijają zdecydowanie za szybko. Ten rok będzie dla Harry'ego ostatnim, zanim osiągnie pełnoletność. Chłopiec miał już szesnaście lat.
Szesnaście lat to z pewnością czas, kiedy każdy ma w sobie wiele pokładów energii. Był to również czas, kiedy młodzi mieli już swoje zdanie i potrafili otwarcie wyrażać swoje niezadowolenie. Lekcje także nie zawsze przebiegały idealnie. Niektórzy nauczyciele radzili sobie z tym bez większych problemów - jak Severus Snape - inni mniej. Oczywiście, poprzednie roczniki również nie były święte ani idealne, co dyrektor zauważył już w zachowaniu samego Harry'ego rok temu.
Dumbledore musiał przyznać, że był ciekawy, jak poradzi sobie nowy nauczyciel od czarnej magii. Szczególnie, że będzie najmłodszym nauczycielem w historii Hogwartu. Mimo wieku profesor Wander posiadał już spore umiejętności. Coś w nim zachęciło dyrektora do zatrudnienia go na przeklęte stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią. Oby udało mu się pracować dłużej niż jego poprzednicy. Oby nie okazał się szpiegiem Czarnego Pana.
Voldemort... Nie, dość tego!
Dumbledore gwałtownie poderwał się, czym wystraszył czarnego ptaka, stojącego na jednej z blank. Obrócił się i szybkim krokiem ruszył w kierunku schodów, które zaprowadzą go na korytarze zamku. Taka zaduma to tylko odmiana jego wcześniejszego odrętwienia. Nie przyniesie nic dobrego teraz, kiedy trzeba działać. Teraz, kiedy Zakon Feniksa jest aktywny i czeka na jego rozkazy. Jako przewodniczący tej placówki musiał chronić jej uczniów, walczyć ze śmierciożercami i udaremniać plany Riddle'a. Musiał działać.
Dumbledore opuścił wieżę. Niedługo uczniowie znajdą się w zamku, a uczta powitalna nie będzie na niego czekać. Choć nie był w nastroju, by wygłosić jakąś śmieszną, pokrzepiającą mowę.
Poza tym, zrywał się chłodny wicher, a on nie miał na sobie żadnego ciepłego okrycia.
Dumbledore zauważył, że uczniowie poświęcają zdecydowanie więcej uwagi na nowego nauczyciela, niż na jego mowę powitalną.
Cóż, młodzież. Niechętnie słucha o problemach i ograniczeniach. Albus to rozumiał, sam był kiedyś młody.
Choć bardzo dawno temu.
Harry kilka chwil po wejściu do Wielkiej Sali spostrzegł, że Hermiona z iście zszokowaną miną wpatruje się w stół, przy którym siedzieli nauczyciele. Podążył za jej wzrokiem. Uśmiechający się Hagrid, skupiona McGonagall, zamyślony Dumbledore, Snape, który wyglądał na bladego ze wściekłości, i...
Harry mrugnął. Profesor od Obrony przed Czarną Magią był, tak na oko, tylko dziesięć lat starszy od niego.
Gdy ceremonia przydziału nowych uczniów do odpowiednich dla nich Domów zakończyła się, a żołądki wszystkich obecnych napełniły się, Dumbledore wstał, by zakomunikować, jak co roku, że stanowisko nauczyciela Obrony zostało ponownie zajęte.
- Chciałbym z największą przyjemnością przedstawić wam, moi mili, pana Wandera, który sam zgłosił się do mnie i oświadczył, iż podejmie się trudu przekazania wam jakże niezbędnej w dzisiejszych czasach wiedzy. - Dyrektor nie mówił specjalnie głośno, jednak słychać go było w każdym zakamarku Wielkiej Sali. - Ufam, iż jego kwalifikacje i wiek pozwolą wam na owocną współpracę. Do przedmiotu, którego będzie nauczał pan Wander, będziecie musieli przyłożyć szczególną pilność, i podejść do niego z całą powagą...
Podczas mowy Albusa nowy profesor wstał i powiódł niebieskimi oczami po wszystkich uczniach. Na jego wargach gościł lekki uśmiech.
Wander, wysoki mężczyzna koło trzydziestki, poczuł na sobie spojrzenia nastolatków z wszystkich Domów. Nie miał w zwyczaju być w centrum uwagi, jak teraz, lecz nie zamierzał doznawać z tego powodu jakiegokolwiek speszenia.
Harry miał ochotę wzruszyć ramionami. Kimkolwiek by ten Wander nie był, gorszy od Umbridge na pewno nie będzie. A może, przy odrobinie szczęścia, będzie bardziej podobny do Lupina niż do Lockhearta. Oby. Oby młodość wśród nauczycieli nie okazała się cechą, która warunkuje bycie pyszałkowatym oszustem.
Przynajmniej na pierwszy rzut oka nowy profesor znacznie różnił się od Glideroya. Miał czarne włosy, spięte w średniej długości warkocz. Twarz porastała mu równie czarna broda, wyglądająca na kilkudniową. W jego postawie i spojrzeniu było coś, co świadczyło o wewnętrznej sile.
Nic dziwnego, że staruszek Snape był taki wściekły. Że ktoś taki jak Wander sprzątnął mu sprzed nosa jego wymarzoną od lat posadę...
- On jest za młody! - Harry usłyszał szept Hermiony. - Obrony w tym roku powinien uczyć nas ktoś posiadający odpowiednią wiedzę i doświadczenie, a nie...
- Wiek Lockhearta jakoś ci nie przeszkadzał - przerwał jej Ron, odrobinę głośniej. Hermiona nie odpowiedziała, posłała tylko rudzielcowi mordercze spojrzenie o temperaturze lodu.
Harry spodziewał się, że inne dziewczyny, takie jak Parvati, nie będę miały absolutnie nic przeciwko Wanderowi. Osobiście miał tylko nadzieję, że w tym roku nie czeka go kolejna walka z nauczycielem Obrony przed Czarną Magią.
To nie dla niego.
ROZDZIAŁ 3
Harry Potter spacerował.
Lord Voldemort nie próżnował. Po swoim wielkim powrocie nie zajmował się tylko i wyłącznie zbieraniem armii śmierciożerców. Jego zdumiewające opanowanie arkanów Czarnej Magii przydawało się nie tylko do tortur, zastraszania czy zabijania mugoli i szlam.
Upiększanie rezydencji to praca może mniej chwalebna, ale przynosząca widoczne gołym okiem owoce. Przyjemne dla oka.
Wybraniec, mimo wyzutego z ciepłych uczuć serca, potrafił docenić piękno architektoniczne. Kolejna kwestia, która przybliżała go do Voldemorta. Harry zaczynał podejrzewać, że duża ilość takich podobieństw nie mogła być dziełem przypadku.
Ale to i tak nie miało znaczenia.
Chłopak wyszedł na jeden z tarasów, oparł się o balustradę i wychylił, by obejrzeć fasadę budynku, skąpaną w świetle księżyca. Kiwnął aprobująco głową.
Swoją rezydencję także urządzi w podobnym stylu. A może po prostu zostanie tutaj?
Czas pokaże. Harry wzruszył ramionami.
Obrócił się, zamierzając odejść. O mało nie zderzył się z mężczyzną, który stał zaraz za nim. Potter od razu go rozpoznał.
- Witaj, Parszywku. Dawno się nie widzieliśmy.
Peter nie odpowiedział od razu. Wpatrywał się w jadowicie ciemnozielone oczy młodzieńca. Przeszedł go zimny dreszcz, taki sam, jaki zawsze odczuwał, rozmawiając z Lordem Voldemortem.
- A więc... to prawda. Jesteś teraz śmierciożercą - szepnął Pettigrew, czując suchość w ustach. - Po tym wszystkim... James i Lily nie...
Peter urwał, gdy zobaczył zwężające się gniewnie oczy Harry'ego. Ostrze strachu przeszyło mu serce.
- Po pierwsze, nędzny szczurze, nie jestem śmierciożercą. Jeśli chcesz zaspokoić swoją ciekawość na mój temat, porozmawiaj ze swoim panem. - Głos Pottera smagał niczym bicz, ale nie miał wężowego brzmienia, jak w przypadku Voldemorta. - A po drugie... Nic mnie nie obchodzi, co pomyśleliby sobie moi rodzice. Ojciec był żałosnym słabeuszem, nie potrafiącym godnie stawić czoła Lordowi. Matka była taka sama.
- Ale... - Z jakiegoś irracjonalnego powodu Peter poczuł, że chce obronić Lily przed pogardą jej własnego syna. - Uratowała ci przecież życie.
- Spełniła cel swojego istnienia, jeśli o to chodzi. I to wszystko. A jeśli już o tym mówimy, Strażniku Tajemnicy, ty także dobrze się sprawiłeś. Gdyby nie twoja zdrada, mógłbym cały czas udawać kogoś, kim z pewnością nie jestem.
Harry uśmiechnął się. Peter niemal jęknął. Krótka wymiana zdań z tym kilkunastoletnim chłopcem wyssała z niego całe siły. Czuł się nagi przy spojrzeniu Harry'ego, które czytało w jego duszy jak w otwartej księdze. Musiał używać całego, nikłego zresztą, hartu ducha, by nie opaść na kolana przed chłopcem i nie skomleć.
Pogłoski krążące wśród śmierciożerców były prawdziwe. Pettigrew już nie wątpił, że syn cudownej Lily bez mrugnięcia okiem byłyby w stanie pozbawić go życia. Zło emanujące z młodego Pottera było niemalże namacalne.
Jak do tego mogło dojść? Gdyby wtedy... nie zdradził...
- No, no, Peter, chyba nie żałujesz swoich czynów? - Harry zapytał głosem pełnym kpiny. - Ostrzegam cię, głupcze, twój słaby umysł nie ukryje przede mną swoich myśli. Jeśli dojdę do wniosku, że nie jesteś wierny Lordowi... Staniesz się bezużytecznym zdrajcą. A wtedy...
Oczywista sugestia zawisła w powietrzu. Pettigrew miał ochotę zamienić się w szczura i uciec, uciec jak najdalej. Drżał już na całym ciele.
Potter zmierzył go wzrokiem. Skrzywił się z niesmakiem.
- Jesteś żałosną karykaturą człowieka, wiesz o tym, niezłomny Huncwocie? Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego byłeś choć przez sekundę w tej grupie. To tylko dowodzi, że mój ojciec był nikim, skoro miał takich wielbicieli.
Harry niedbale machnął prawą dłonią. Peter, którego trwoga zdążyła już złapać za gardło i pozbawić oddechu, poczuł, jak jakaś niewidzialna siła łapie go i unosi w powietrze. Nie zdążył choćby otworzyć ust. Ta sama siła z mocą pchnęła go w kierunku przeciwległej do tarasu ściany. Uderzył w nią plecami tak potężnie, że zemdlał, zanim spadł na podłogę.
Potter wydął z obrzydzeniem usta. Pettigrew wyglądał teraz co najwyżej jak worek ziemniaków.
Jego wartość nie była większa. Słaby tchórz, którym ciągle targały wyrzuty sumienia. Być może jako szpieg miał swoje zalety, ale jego obecność tu, na dworze Lorda, gdzie przebywali najlepsi, była parodią. Groteską.
Groteską była cała jego egzystencja. Lepiej by dla niego było, gdyby nigdy się nie urodził. Przez cały czas swego istnienia tchórzliwie chować się w cieniu lepszych i silniejszych... Przeklęte życie.
Harry przekroczył nieruchome ciało Petera i odszedł korytarzem. Będzie musiał porozmawiać z Czarnym Panem na temat pozbycia się tego szczura. Im mniej śmieci, tym lepiej.
Śmierciożercy i tak byli skazani na zagładę. On, Wybraniec, nie potrzebował ich.
A skoro tak, ich życie nie miało żadnego znaczenia.
Voldemort siedział, oglądał krwiście zabarwiony zachód słońca i rozmyślał nad wielce istotną kwestią.
Ile Cruciatusów wytrzyma Dumbledore, zanim złamie się i zacznie błagać o litość lub śmierć?
Hmm. Dużo, bez dwóch zdań. Konkretna liczba była ciężka do przedstawienia. Dumbledore, czego Voldemort nie wahał się przyznać, przynajmniej przed samym sobą, był silny. Na pewno zniesie więcej niż Longbottomowie, a już z nimi śmierciożercy mieli sporo zabawy. Z drugiej strony, Cruciatusy Czarnego Pana są o niebo silniejsze od tych, których para aurorów miała okazję skosztować.
Czy w ogóle Dumbledore da się złamać? Tak; każdego można sprowadzić do postaci wijącego się robaka błagającego o litość. Tego Voldemort był pewien. Pozostawało tylko pytanie - ile Cruciatusów?
Jeśli będzie dawkował je temu staremu durniowi po kolei... Dziesięć? Nie.
- Panie?
Mniejsza liczba raczej odpada, nie docenianie Dumbledore'a byłoby błędem, a paląca go kwestia musiała zostać prawidłowo rozwiązana. Dwanaście? A może...
- Panie?
... Prawdziwą rozkoszą dla oczu i uszu byłaby sesja kilkunastu powolnych, dokładnych Klątw Niewybaczalnych najlepszego rodzaju. Właściwie, im więcej Dumbledore wytrzyma, tym większa będzie przyjemność. Tak, dwadzieścia...
- Panie? Chciałabym z tobą porozmawiać.
... Dwadzieścia dla Dumbledore'a, to swoją drogą, teraz miał ochotę rzucić jedną, dobrze wymierzoną i o odpowiednim natężeniu.
- Czego chcesz, Bellatrix? Lepiej, żeby to było ważne, przeszkadzasz mi w rozmyślaniach.
- Chodzi o Pottera, panie.
Voldemort oderwał spojrzenie od chowającego się za horyzontem czerwonego słońca. Przeniósł wzrok na kobietę, klęczącą na jedno kolano przy jego fotelu.
- Masz obsesję na jego punkcie, Bell. To niezdrowe. Martwi mnie jednak co innego - stwierdził gładko Voldemort. - Zdaje się, że naprawdę nie ufasz mojemu osądowi w tej sprawie. Niepokoi mnie ten brak wiary.
- Panie, wiesz, że nigdy bym nie śmiała kwestionować twojego zdania - rzuciła szybko kobieta, pochylając głowę ku ziemi. - Twoja mądrość jest niepodważalna, ja...
- Milcz. - Voldemort już od jakiegoś czasu podejrzewał, że Bellatrix nie mówi tego, co naprawdę ma na myśli. Zaczynała go męczyć gra uników i aluzji w jej wykonaniu. - Moje stanowisko w sprawie Pottera zakwestionowałaś już pierwszego dnia jego pobytu tutaj. Swoje wątpliwości przedstawiłaś mi już nie raz. Czyż nie mówiłem ci już, że nasz mały Harry to wyłącznie moje zmartwienie? Czy naprawdę wierzysz, że on nas tylko zwodzi, cały czas będąc po stronie Dumbledore'a?
- Nie, panie - odparła Bellatrix, nie odrywając wzroku od podłogi.
Akurat w to wierzyła bezgranicznie. Potter nie miał w sobie już nic z dobra.
- Cały czas go obserwuję. Może nie wiesz jeszcze, ale Harry widział się z Glizdogonem.
- Pettigrew jest tutaj? - spytała niemile zaskoczona Bellatrix, odruchowo podnosząc głowę.
- Zgadza się. - Voldemort zachichotał, co do złudzenia przypominało syk węża. - Specjalnie go tu sprowadziłem, by przekonać się, jak przebiegnie spotkanie tej dwójki. Nie rozczarowałem się. Co prawda, najpierw chwilę rozmawiali, ale potem, zgodnie z moimi przewidywaniami, Harry o mało co nie pozbawił życia naszego szczurka. Gdy znaleźliśmy Glizdogona, ciągle jeszcze był nieprzytomny. Będę musiał go ukarać za uszkodzenie mi ściany - dodał Voldemort, delektując się swoim poczuciem humoru.
Bellatrix nie odpowiedziała. To, co usłyszała, tylko wzmocniło męczące ją przypuszczenia.
Owszem, Potter zachowywał się jak rasowy śmierciożerca. Kobieta nie wątpiła, że byłby w stanie torturować i zabijać ludzi. W swoim zachowaniu bardzo przypominał Czarnego Pana.
I to był problem. Jeśli serca Pana i Pottera były podobne, mogło to przynieść nieoczekiwane komplikacje. Na pierwszy rzut oka ambicja chłopaka była doskonale widoczna. Bellatrix miała wrażenie, że to tylko kwestia czasu, aż Potter rzuci wyzwanie jej mistrzowi, aż jego wierność, a raczej niewierność nikomu, tylko sobie, wyjdzie na światło dzienne.
Myśl o konfrontacji Pottera i Czarnego Pana była niedorzeczna. Mistrz był najpotężniejszy, nikt nie miał z nim szans na zwycięstwo. Potter zginąłby natychmiast. Jednak...
No właśnie, jednak. Duszy Bellatrix nie przestawały dręczyć wątpliwości. O uczniu lepszym od mistrza, choć nienawidziła tej myśli całym sercem. Z wielu powodów.
Nienawidziła również samego Pottera. Za każdym razem, gdy go widziała, miała ochotę go zabić. W powolny i bolesny sposób.
Voldemort wstał. Czarnowłosa kobieta milczała, aczkolwiek Riddle dobrze wiedział, że nie przekonał jej. Miał już dość jej paranoi. Jakby spodziewała się, że cokolwiek mu grozi ze strony młodego Harry'ego. Nonsens. Potencjalna walka między nimi byłaby krótka i zakończona zwycięstwem wszechpotężnego Voldemorta.
Lord mruknął gardłowo. Zdecydował, że jeśli jeszcze raz zaistnieje podobna sytuacja, Bellatrix ponownie dozna rozkoszy bycia torturowaną przez swojego mistrza. Zdawała się już zapominać, co to za uczucie. Zdawała się zapominać, gdzie jest jej miejsce.
Spojrzał na kobietę, która cały czas klęczała przed nim. Ale póki co...
- Wstań, Bellatrix. Dobrze, że tu jesteś. Jestem w odpowiednim nastroju.
Chociaż kobieta dobrze wiedziała, co oznaczają te słowa, od których robiło jej się zimno, kiwnęła tylko potulnie głową. Nauczyła się już zamieniać swoją twarz w nieruchomą maskę, jak i przywoływać na swoje oblicze nieprawdziwą radość czy oczekiwanie.
- Chodź ze mną.
- Tak, panie.
ROZDZIAŁ 4
- Gdzie są moje notatki z historii magii?!?
- Tutaj, głąbie.
Harry zręcznie złapał rzucony przez Rona przedmiot, którego przed chwilą szukał.
- Skąd one się tam wzięły?
- Nie mam pojęcia. Pewnie spadły ze stołu, jak wczoraj wieczorem odrabialiśmy lekcje.
- Możliwe. - Harry wsunął zbiór zapisanych kartek papieru w prawą dłoń, gdzie trzymał już inne. - Ciekawe po co je odrabialiśmy, skoro Binns i tak ich nie sprawdzi.
- Ja tam wiem, czemu.
Sugestia Rona stworzyła kilkusekundową ciszę w pokoju wspólnym Gryfonów. Tylko ogień w kominku, który zawsze się palił, tańczył i trzeszczał niespokojnie. Rudowłosy chłopiec stał blisko niego odwrócony plecami, więc jego twarz skryta była w cieniu. Potter jednak wiedział, że jego przyjaciel patrzy na niego, jakby czekając na odpowiedź.
- Idziemy - mruknął Harry. - Pewnie i tak się spóźnimy.
Gdy tylko portret Grubej Damy się zamknął, postać czekająca na dwójkę chłopców spojrzała na nich groźnie. Jej długie włosy o kolorze kasztanu poruszyły się wściekle, gdy ich właścicielka odwróciła się i szybko ruszyła korytarzem
- Co was tak zatrzymało? Spóźnimy się - syknęła Hermiona.
- Wszystko przez...
- Przepraszamy - Harry dość brutalnie przerwał Ronowi.
Idąca przodem dziewczyna, nie zwalniając kroku, spojrzała za siebie na twarze jej przyjaciół. Nie była tak wysoka jak oni, więc musiała lekko podnieść głowę, by to zrobić. Jej oczy przestały zabijać spojrzeniem.
- Pośpieszmy się - powiedziała już spokojniejszym tonem.
Ron wodził wzrokiem za Harrym i Hermioną. Nie raz zastanawiał się, czy oni postępują tak specjalnie w jego obecności, czy inaczej nie potrafią. Stłumił westchnięcie. Musiał też przyznać, że nie odczuwał złości na Harry'ego. Jeśli miałby kogoś obwiniać...
Weasley musiał porzucić domysły, gdyż wolał nie rozpłaszczyć się na jakiejś ścianie. Szybkie tempo narzucone przez Hermionę i Harry'ego zmuszało do patrzenia przed siebie. Choć Ron i tak miał dobrze - był najwyższy z grupy, więc jeden jego krok równał się dwóm panny Granger. Harry także był od niego niższy, co dawało Ronowi pewną chorą satysfakcję.
Nie spotkali wielu uczniów, idąc utartymi ścieżkami zamku. Większość z tych nielicznych miało wolny czas, gdyż ich lekcje zaczynały się później. Kursowali pomiędzy pokojami wspólnymi, biblioteką a dziedzińcem Hogwartu. Część z nich uśmiechała się na widok niemal biegnącej trójki - było oczywiste, że przyczyną pośpiechu jest spóźnienie.
Na szczęście, profesor Binns to nie Snape. Harry był pewien, że nauczyciel historii magii prawie nie zauważy ich nieobecności na początku lekcji. Cóż, profesor był bardzo zaangażowany w to, co robił. Tak bardzo, że sami uczniowie zdawali się niewiele go obchodzić. Być może powodem tego był fakt, iż Binns nie był człowiekiem. Był jedynym duchem, który miał prawo nauczać w placówce Dumbledore'a. Wśród zalet spotkań z nim figurowały między innymi aktywność na lekcji, a raczej jej brak, i myślenie o niebieskich migdałach - Binns nigdy nie pytał. Zwykle również nie przejmował się tym, iż uczniowie zamiast go słuchać, rozmawiają. Tak, lekcje z profesorem duchem nie były stresujące.
Ron, korzystając z warunków fizycznych, pierwszy dopadł drzwi klasy i szybko je otworzył. Przepuścił Hermionę przodem, która nawet nie zdążyła mu podziękować. Harry ujrzał jednak jego wyszczerzone zęby.
- Przepraszamy za spóźnienie, profesorze Binns - wyrecytowała Hermiona pomiędzy krótkimi oddechami.
- Siadajcie. - Widmowa postać, tak jak się mogli spodziewać, nawet nie odwróciła głowy.
Trójka Gryfonów szybko zajęła pozostałe, wolne miejsca. Zostali powitani znaczącymi spojrzeniami reszty członków swojego Domu. Szczególnie żeńskiej jego części, która najwyraźniej jeszcze nie przyzwyczaiła się do faktu, iż w przypadku ławek dwuosobowych, Harry od jakiegoś czasu siadał obok Hermiony, Rona mając z tyłu.
Tak było i tym razem. Rudzielec usiadł właściwie sam, gdyż Neville, z którym zazwyczaj dzielił ławkę, spał w najlepsze. Zdaje się, że powodem była nieprzespana noc, Snape i szlaban.
Cóż, na szczęście, większość klas posiadała ławki trzyosobowe. Choć i tak Ron czuł się wypchnięty za margines.
Cóż, to było nieuniknione, czyż nie? Gdyby to on zszedł się z Hermioną, jego miejsce zająłby Harry.
Jasne.
Ron, patrząc na krzaczaste włosy przyjaciółki, zastanawiał się, kiedy żeńska część Hogwartu przestanie wieszać na niej psy. Dziewczyny, szczególnie młodsze, miały ochotę na gorący towar, jakim stał się Wybraniec. Tymczasem Hermiona już od początku roku zaczęła się kleić do Harry'ego, tym samym sprzątając im go sprzed nosa. Dopiero w szóstej klasie, w momencie, gdy wyszła na jaw prawda o Wybrańcu. Nazwy, jakimi sfrustrowane dziewczęta czasem określały Hermionę, przechodziły jego najśmielsze wyobrażenia.
Zawiść kobieca to straszna rzecz, uznał Ron w zadumie. Czwarta Klątwa Niewybaczalna.
Żeńskie dormitorium Gryffindoru już nie huczało od plotek, jak we wrześniu, ale i tak łatwo było usłyszeć różne niestworzone historie, przekazywane dyskretnie, tak, żeby Hermiona się nie dowiedziała. Przynajmniej w teorii.
Lavender Brown stała się skarbnicą wiedzy w przypadku różnych pogłosek. Dziwne dla Weasleya było to, że dziewczyna lubiła dzielić się nimi właśnie z nim. Czy tylko z powodu, iż należał mu się tytuł najlepszego przyjaciela Harry'ego? Tego rudzielec nie mógł być pewien, gdyż jego rozmowy z Lav czasami schodziły z tematu ,,Potter i Granger''.
Czasami aż ciarki przechodziły.
- Ron, nie śpij. Słuchaj profesora. - Chłopak usłyszał szept Hermiony.
Jasne.
Ron podjął tytaniczny wysiłek skupienia się na monotonnej mowie Binnsa. Niestety, czasy, kiedy Dumbledore nie był jeszcze dyrektorem, ba - nawet się nie urodził, niezbyt interesowały chłopca. Gdyby jeszcze duch próbował ich jakoś tym zainteresować... ale nie, uważał, że daty pokroju 1786, czyli zaczątki projektu Turnieju Trójmagicznego, czy osoby o nazwisku Gubble potrafią zająć szesnastoletnich czarodziei. Tu dobre intencje pomagały na maksimum pięć minut.
Ron, wzdychając teatralnie, rozłożył się na ławce. Rozmowa z parą przyjaciół przed nim była jednak trochę ryzykowna, szczególnie po dyrektywie dyrektora, który nakazał uczniom na rozpoczęciu roku przyłożyć się do nauki. Pewnie kadra nauczycielska miała bardziej pilnować spokoju na lekcjach, zatem Ron postanowił nie kusić losu. Zresztą i tak Hermiona nie chciałaby z nim rozmawiać na lekcji. Harry również nie, chociaż z innej przyczyny.
Pantoflarz.
Weasley musiał zdławić chichot. Nie zauważył, że czyjeś spojrzenie wwierca mu się w kark.
Niestety, już dwie godziny po spotkaniu z profesorem Binnsem Ron wcale nie miał ochoty się uśmiechać. Teraz musiał przeżyć lekcję z ukochanym przez wszystkich Gryfonów Snapem, głową Slytherinu o urzekającej wręcz aparycji. Ron czasami zastanawiał się, czy jest on człowiekiem - w końcu istnieją jakieś granice złośliwości i niesprawiedliwości.
Severus nigdy nie lubił Harry'ego ani jego przyjaciół, ale po zeszłorocznych zdarzeniach, czyli lekcjach zamykania umysłu, jego stosunek do Pottera zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Oczywiście, wcale nie stał się dla niego miły. Można powiedzieć, że go właściwie nie widział - nigdy nie pytał Harry'ego, w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Tylko jeśli cała klasa musiała pokazać dany eliksir, ich spojrzenia się spotykały. Nie na długo jednak, najczęściej Snape albo odbierał Gryffindorowi dziesięć punktów, albo kazał sporządzić eliksir jeszcze raz. Dopiero koniec lekcji uwalniał Harry'ego od syzyfowej pracy. Chłopiec, Który Przeżył nie miał talentu w tej dziedzinie.
Trójka przyjaciół nie miała pojęcia, że Severus ledwie się hamuje, a z wielką chęcią dałby Potterowi jakiś szlaban. Chcieć nie znaczy móc - nauczyciele muszą słuchać poleceń dyrektora nawet w Hogwarcie.
Ron zacisnął powieki. No, idź sobie!
- Co to ma być, panie Weasley? - Snape wycedził słowa jak przez sitko. - Kazałem uwarzyć wam eliksir wzmacniający, a to mi wygląda na efekt niestrawności żołądkowej.
Ślizgoni, z którymi zwykle Gryfoni mieli lekcje w lochu, w którym pachniało najróżniejszej maści eliksirami, zachichotali, niezbyt cicho. Ron nawet nie musiał się obracać, by poznać, czyj głos najbardziej ocieka drwiną. W umyśle pojawiła się wizja jego pięści na twarzy Malfoya. Niestety, była to tylko mrzonka, przynajmniej na razie. Choć przyjemna.
- Dodałem wszystkie składniki jak należy. Panie profesorze - dodał szybko Ron. Ze wszelkich sił starał się uniknąć kłopotów. Od czasu przygody z latającym samochodem taty Ron dobrze wiedział, że Severus najchętniej wyrzuciłby go pod najlżejszym pretekstem.
- Doprawdy? Dlaczego więc eliksir panny Granger ma właściwy kolor, a pański nie?
- Nie wiem, panie profesorze. - Nic lepszego najmłodszy mężczyzna z rodu Weasleyów nie był w stanie wymyślić na poczekaniu. Poczuł ukłucie gniewu, ale szybko uzmysłowił sobie, że to nie wina Hermiony.
- Nie dziwi mnie to, to normalne dla ciebie, Weasley. Jeszcze raz. - Płynnym ruchem różdżki Snape opróżnił kociołek chłopaka. - Jeśli teraz ci się nie uda, Gryffindor straci dziesięć punktów. Kolejnych, przypominam.
Ron zacisnął zęby. Tym razem wyobraził sobie własną pięść spadającą na głowę profesora od eliksirów. To też była przyjemna wizja.
- Przepraszam, Ron, nie...
- Daj spokój, Hermiono.
Harry, który siedział w trzyosobowej ławce pomiędzy nimi, nie odzywał się. Patrzył na Malfoya tak, że ten bardzo szybko przestał się śmiać.
- Dlaczego Dumbledore trzyma w Hogwarcie tego złośliwego suk...
- Ron - upomniała go Hermiona.
- Bronisz go?
- Nie, dbam o poziom twojego języka.
- Och, wielkie dzięki. - Ron przewrócił oczami.
- Wygląda na to, że swoje zainteresowanie przeniósł ze mnie na ciebie - powiedział Harry.
- Ciekawe, dlaczego ciebie się już nie czepia - burknął Ron. Jak można było się spodziewać, ich Dom stracił następne punkty. Przynajmniej Hermiona wykazała się wrażliwością i nie pouczyła go, by bardziej przykładał się do nauki, w tym eliksirów.
- Nie wiem. Nie pytałem, wybacz.
- To nie jest śmieszne, dowcipnisiu.
- Zapomnijmy o tym. Jest czwartek, więc w tym tygodniu nie spotkamy już Snape`a - wtrąciła Hermiona.
- Też mi sukces - prychnął Ron.
- Zawsze to jakaś pociecha.
- Też prawda. - Harry pokiwał głową, czego skutkiem był krótki grymas na twarzy Rona. Ostatnio Harry często się zgadzał z Hermioną. Co prawda, wcześniej także specjalnie się nie kłócili, to raczej on wiódł na tym polu prym, ale - jak to powiadają - z niczym nie należy przesadzać.
- To co robimy? - Po zadaniu pytania Ron zatrzymał się. Dwójka przyjaciół poszła w jego ślady. - Mamy trochę wolnego czasu, zanim zaczną się kolejne lekcje.
- Ja pójdę do biblioteki, znalazłam niedawno kilka ciekawych książek - zadeklarowała się Hermiona.
- Umm - odparł Harry. Spojrzał błagalnie na Rona. Takie sytuacje były dla niego niezręczne. I wcale niełatwe, gdyż biblioteka to z definicji nie miejsce, gdzie można fascynująco spędzić czas. Ale musiał wybrać i..
- Idź z nią sam - Ron postanowił ułatwić decyzję przyjacielowi. - Ja znajdę sobie coś do roboty.
- Możesz iść z nami, jeśli...
- Wiesz, że książki mnie nie pociągają, tak jak ciebie, Hermiono. I ciebie, Harry. - Ron miał nadzieję, że przyjaciele nie dostrzegą ironii w jego głosie. - No, to na razie - dodał chłopiec, po czym ruszył w kierunku odwrotnego do poprzedniego.
Harry i Hermiona zostali sami, nie licząc ptaków o czarnym upierzeniu, na porośniętym zieloną, równo przystrzyżoną trawą dziedzińcu. Potterowi od razu zrobiło się gorąco pomimo listopadowej, kilkustopniowej zaledwie temperatury. Gdzieś w głębi swojego umysłu uznał to za zabawne, gdyż przez całe poprzednie pięć lat wielokrotnie bywali w podobnych sytuacjach.. W zasadzie to mało powiedziane, niejeden raz Hermiona oddychała zaraz przy jego uchu. I nigdy nie był skrępowany w jej obecności, jak teraz.
Widać pomimo związku z Cho nadal nie czuł się pewnie w towarzystwie przedstawicielki płci pięknej okazującej określone zainteresowanie jego osobą. Szlag by trafił. Harry zazdrościł osobom takim jak Fred i George Weasley.
- No to chodźmy. - Hermiona delikatnie pociągnęła skamieniałego chłopaka za rękaw szkolnej szaty. Podążył za nią bez zbędnych oporów.
Ruszyli ku bocznemu wejściu, dzięki któremu szybko można było dojść do biblioteki. Przez pewien czas szli w milczeniu. Dopiero, gdy korytarze Hogwartu stały się puste, ciszę przerwała dziewczyna.
- Harry, nie musiałeś ze mną iść.
- Ale ja...
- Poczekaj chwilę. Miło mi z powodu twojej decyzji, nie ukrywam. Ale nie chciałabym, byś przeze mnie ograniczał kontakt z Ronem. Czułabym się wtedy nie w porządku.
- Rozumiem. - Harry zdawał sobie sprawę, że Ron specjalnie zostawił ich samych. -Ale wiesz... on sam nie chciał iść z nami.
- Mówię ogólnie, na przyszłość. - Dziewczyna uśmiechnęła się. Najwyraźniej Harry wolał się jej nie narażać. Słodkie.
Jednak trochę dziwne. Zresztą, to i lepiej... Hermiona odepchnęła tę myśl.
Ron tymczasem wchodził po schodach, które tutaj miewały tendencje do nagłej zmiany kierunku. Na szczęście tym razem nic takiego się nie stało i chłopak mógł iść dalej, zmierzając do pokoju wspólnego Gryffindoru. Rozmyślał nad związkiem swoich dwóch przyjaciół.
Wydawało się, że z tej dwójki to Hermiona bardziej wiedziała, czego chce. Choćby sytuacja przed chwilą, ona miała się tak zakończyć. Gdy Ron się odwracał, by ich opuścić, zobaczył w oczach dziewczyny wdzięczność. Nie ulegało wątpliwości, iż tego właśnie pragnęła, nawet jeśli faktycznie będą tylko czytać tam książki.
Hermiona już na początku roku zmieniła swoje nastawienie w stosunku do Harry'ego, delikatnie, ale jednak. To odkrycie wywołało zdziwienie na twarzy Rona. Przecież nic między nimi nie iskrzyło wcześniej. Hermiona nie miała nic przeciwko randce Harry'ego z Cho czternastego lutego. Choć, z drugiej strony, właśnie o nią była zazdrosna dziewczyna z Ravenclawu. Czyżby słusznie przeczuwała, że ma potencjalną rywalkę? Ron nie wiedział. Nie miał także pojęcia, co naprawdę myśli o Hermionie jego przyjaciel. Nie pytał się go o to, a na razie, mimo iż upłynęły prawie trzy miesiące od rozpoczęcia roku szkolnego, nie zaobserwował żadnego poważnego ruchu ze strony Harry'ego. Oczywiście, byli dla siebie mili, ale to się wiele nie zmieniło w stosunku do poprzednich lat.
Ginny, naturalnie, bardzo szybko uświadomiła bratu, co najprawdopodobniej dzieje się pomiędzy tymi dwojga. Różnice były nieznaczne, ale ,,dziewczyna jest w stanie je wyłapać'', jak powiedziała jego młodsza siostra. Ton głosu, spojrzenie, no i propozycje, podobne do dzisiejszej. Poza tym, gdy w salach były ławki trzyosobowe, Harry ani razu w tym roku nie usiadł na ich krawędzi, mając obok siebie Rona. To też wiele znaczyło.
Wynikało by z tego, że wakacje zmieniły Hermionę. Najbardziej prawdopodobny scenariusz, szczególnie z uwagi na dwa pierwsze tygodnie sierpnia, jednak...
- Proszę podać hasło. - Głos Grubej Damy wyrwał Rona z zamyślenia.
- ... - spróbowała Hermiona.
- RON! - Harry był skuteczniejszy.
Zawołany otworzył oczy i spojrzał na dwójkę ludzi stojącą przy jego łóżku w sypialni chłopców. Po kilku sekundach wyjął słuchawki z uszu.
- O co chodzi?
- Jak to: o co? Zaraz zaczyna się lekcja Obrony przed Czarną Magią. Nie byłoby dobrze, gdyby dwoje prefektów Gryffindoru znowu się spóźniło.
- Widzę, że bardzo spodobał ci się mój umagiczniony discman. - Harry skierował rozmowę na inne, bezpieczniejsze tory.
- Ciekawa rzecz. - Mówiąc to, rudowłosy chłopak rzucił okiem na szary, płaski i okrągły odtwarzacz płyt kompaktowych. Żeby to uczynić, musiał unieść się lekko na ramionach. - Udowadnia, że mugole mają czasem dobre pomysły.
- To był dobry prezent, Hermiono. - Harry uśmiechnął się. Przypomniał sobie swoją imprezę urodzinową, która odbyła się w Norze ostatniego lipca. - Jednak mogłaś go podarować Ronowi na jego urodziny, jemu bardziej by się przydał.
- Niezupełnie. Ty także sporo z niego korzystasz, Harry - odrzekła Hermiona zgodnie z prawdą. Aczkolwiek, zdaniem właściciela discmana, słowo ,,sporo” było tu przesadą, szósta klasa nie zostawiała przyjaciołom dziewczyny dużo wolnego czasu do rozdysponowania. Poza tym, obydwoje grali w quidditcha, co skutkowało stosunkowo dużą ilością dni, w które kładli się spać grubo po północy, bynajmniej nie dla przyjemności.
Weasley nie zatrzymał discmana, zatem dziewczyna mogła sprawdzić, jakie dźwięki wydobywają się z słuchawek. To, co słyszała, przypominało jej hałas złożony z pracy młota pneumatycznego, nie dostrojonych gitar i wrzasku mężczyzny, któremu było bardzo niedobrze. Nigdy by nie przypuszczała, że Ron może słuchać takiej ciekawej... dajmy na to, muzyki.
Widząc wyraz twarzy przyjaciółki, chłopak sięgnął ręką do przycisku z symbolem kwadratu. Opróżnił uszy z słuchawek i całość rzucił na łóżko obok siebie.
- I jak wam poszła lekcja w bibliotece? - Ron zapytał sarkastycznie, nie odwracając wzroku od szarego urządzenia i kolorowej pościeli.
Harry nawet nie zdążył zareagować. Tylko się przyglądał. Choć i tak, cokolwiek by zrobił, nie byłoby lepszym odwetem za przytyk Rona.
Hermiona, po usłyszeniu jego słów uniosła brwi, po czym jednym krokiem znalazła się przy boku łóżka Rona. Błyskawicznie nachyliła się na chłopakiem i prawą dłonią nacisnęła na jego klatkę piersiową, czym zmieniła pozycję przyjaciela na całkowicie horyzontalną. Nie miała z tym problemów, gdyż Ron był zbyt zaskoczony, by stawić opór.
- Skoro tak cię to ciekawi, mogłeś iść z nami, sam byś się przekonał. - Hermiona powiedziała to tak słodkim głosem, że mogłaby nim posłodzić herbatę.
Jej ofiara zrobiła się czerwona jak dojrzałe jabłko. Widok orzechowych oczu Hermiony z odległości nie przekraczającej długości ołówka podziałało na Rona niezbyt budująco.
- Zejdź ze mnie - wymamrotał zduszonym głosem. Dziewczyna po kilku długich jak wieczność sekundach spełniła jego prośbę. Starszy brat Ginny nie podniósł się od razu. Harry na widok jego miny nie wytrzymał nerwowo i wybuchnął śmiechem.
- To wcale nie jest śmieszne - warknął Ron, wstając.
Naprawdę nie było. Uczucia dwójki jego przyjaciół nie były dla niego całkiem pewne i zrozumiałe. Niestety, swoich własnych też do końca nie rozumiał. Teoretycznie nie powinien odczuwać zazdrości nawet odrobinę. Właściwą postawą byłoby potajemne kibicowanie przyjaciołom, skoro mieli się ku sobie, a na to wyglądało przecież.
Lubił Hermionę. To na pewno. Irytowała go czasami - to także nie podlegało dyskusji. Jej pęd do nauki był mu całkowicie obcy. Ale mimo to, miała sporo pozytywnych cech, a bez niej być może zginąłby marnie już w pierwszej klasie. Ona także go lubiła, wiedział o tym, pomimo ich częstych kłótni. Jednak... nigdy nie dała mu do zrozumienia, iż jest nim w jakiś sposób zainteresowana. Z Harrym to już inna sprawa, kilka takich przypadków według Rona można by zanotować. Od września bieżącego roku szkolnego sytuacja zmieniła się dość drastycznie. Na lepsze dla Harry'ego, a dla niego?
Uroda ich wspólnej przyjaciółki nie polepszała sprawy. Gdyby była ona mierna, to jako przedstawiciel płci męskiej widziałby sprawę w jaśniejszych barwach. Mógłby pochwalić Harry'ego, że ten wie, iż liczy się wnętrze, charakter i tak dalej. Niestety, ku utrapieniu Rona, żeński prefekt Gryffindoru nawet bez specjalnego upiększania się nie prezentował się źle. Pewnie, w Hogwarcie uczyły się ładniejsze od niej dziewczyny, ale Ron musiałby skłamać, by stwierdzić, że Hermiona mu się nie podoba. Dobrze pamiętał sierpniowe dni tego roku.
Taaak, dobrze je pamiętał. Cudowna Fleur w kostiumie kąpielowym. Te kształty...
Ron poczuł, że natychmiast musi skierować myśli na inne tory, bo jeszcze to wszystko źle się skończy. Rozważanie urody Francuzki w obecności osób trzecich byłoby błędem.
Patrząc na oblicze swojej przyjaciółki, Ron nie potrafił nie odczuwać czegoś w rodzaju straty. Ale przecież pod względem charakteru nie pasowali to siebie. Niezbyt. Poza tym, było za późno, to pewne.
- Przepraszam, Ron. - W głosie Hermiony dało się wyczuć wesołość. Prawdopodobnie nie miała pojęcia o rozterkach przyjaciela. - Chyba się nie gniewasz?
- Skąd.
- To bierz różdżkę, podręcznik i spadamy na lekcję - zakończył Harry.
Jak wszystkim w Hogwarcie wiadomo, stanowisko nauczyciela Obrony przed Czarną Magią jest przeklęte. Żaden profesor nie przetrwał na nim więcej niż rok, co gorsza, zwykle źle kończył. Czasami, jak w przypadku pana Quirrella, ginął zabity przez jedenastoletniego ucznia.
Dlatego wielu uczniów zastanawiało się na początku roku, kto tym razem zostanie wątpliwie uhonorowany tą posadą. Wszyscy modlili się, by nie był to ktoś z Ministerstwa, wspomnienie po Umbridge było zbyt świeże. Choć i tu zdania były podzielone, gdyż na przykład taki Draco Malfoy polubił panią Dolores.
Każdy miał jakieś wyobrażenia. Nawet najsłynniejsza trójka Gryfonów, choć oni podchodzili do sprawy z mniejszym, zrozumiałym entuzjazmem. Harry i Ron marzyli o jakiejś sprawiedliwej nauczycielce, a zupełnie przy okazji, atrakcyjnej.
Te wyobrażenia nie spełniły się. Tak samo, jak wszystkie inne.
Hermiona strasznie się pomyliła, pomyślał Harry, gdy zauważył Wandera skręcającego w korytarz, gdzie czekali Gryfoni. Ale nie tylko ona.
Harry razem z dwójką przyjaciół i resztą Gryfonów spoglądał na profesora. Ten, gdy zbliżył się odpowiednio, rzucił cicho...
- Wchodźcie do klasy, droga młodzieży.
... i będąc od drzwi w odległości co najmniej dwóch metrów, otworzył je płynnym ruchem lewej dłoni.
Bez użycia różdżki. Harry był bardziej niż pewien, że tym razem to sam Dumbledore wybrał kandydata na stanowisko nauczyciela Obrony przed Czarną Magią. Profesor Wander musiał być jakimś znajomym dyrektora, w końcu on także potrafił czarować bez pomocy kawałka drewna z magicznym rdzeniem, co udowodnił w poprzednim roku szkolnym, ratując go przed aurorami nasłanymi przez Ministerstwo Magii. Interesujące było to, iż Dumbledore używał tak zwanej dzikiej magii tylko w konieczności, natomiast Wanderer robił to publicznie i nagminnie. Jakby było to dla niego czymś zupełnie naturalnym.
Co było trochę dziwne. Harry myślał, że ten rodzaj magii może być użyty tylko w gniewie, jak w przypadku ciotki Marge czy Dudleya i węża pięć lat temu. Profesor zadawał temu kłam, co miało swoje dwie zalety.
Dzika magia potrafiła wiele zdziałać, nadmuchanie kogoś w kilka sekund beż użycia słów czy różdżki - to było coś. Rozwinięta umiejętność korzystania z tej siły mogłaby przydać się nie raz, czy to ratując czyjeś życie, czy walcząc ze Śmierciożercami. Drugą pozytywną kwestią były domniemane predyspozycje Harry'ego do używania dzikiej magii. Profesor Wander już po kilku pierwszych lekcjach z Gryfonami stwierdził jego talent w tym kierunku.
Kiedyś Harry może nie zwróciłby na to szczególnej uwagi. Robienie zza rogu korytarza paskudnych żartów kolegom czy nawet Ślizgonom nie leżało w naturze chłopaka. Natomiast teraz, gdy oficjalna wojna z Voldemortem wisiała w powietrzu... to co innego. Teraz, gdy Syriusz nie żył... myśl o zemście już jakiś czas temu zasadziła się głęboko w umyśle Pottera. I kiełkowała po cichu, nie zwracając na siebie uwagi.
Klasa do obrony przed czarną magią co roku wyglądała inaczej, gdyż wystrój jej wnętrza, jak i układ pomieszczenia zależał od woli i upodobań nauczyciela tego przedmiotu. Teraz do ścian zostały przytwierdzone jakby powiększone strony starej księgi, na których widoczne były rysunki i niezrozumiałe inskrypcje, które pewnie tylko panna Granger potrafiła odczytać. Sufit nie wyróżniał się niczym zaskakującym, za to podłoga również usiana była tajemniczymi dla Harry'ego wzorami i napisami, które zdawały się fosforyzować bladym, niebieskim światłem. Ławki w sali mieściły trzy osoby, biurka nauczycielskiego brakowało. Natomiast na samym końcu klasy czerwony dywan wskazywał specjalne miejsce, które spełniało bardzo podobną funkcję do podium pojedynków, z jakim Potter miał okazję zapoznać się w drugim roku nauki.
Przynajmniej Wander nie ukrywał, iż zagrożenie ze strony Czarnego Pana istnieje. To musiał być znajomy Dumbledore'a, bez dwóch zdań.
Profesor patrzył na wszystkich Gryfonów, gdy zajmowali swoje miejsca. Nie prosił o ciszę, gdyż wcale nie musiał tego robić. Ani teraz, ani wcześniej.
- No dobrze - profesor przerwał ciszę pełną wyczekiwania. - Dzisiaj zaczniemy od sprawdzenia, jak opanowaliście pracę domową.
Harry przełknął ślinę. Teorię, dzięki pomocy Hermiony w bibliotece, miał całkiem opanowaną, ale na praktykę niestety nie starczyło czasu. Pewnie przez fakt, iż z nauką poszło im trochę dłużej, niż oczekiwali. To pewnie dzięki pogawędkom w trakcie siedzenia nad księgami. Wtedy cieszył się, że jego przyjaciółka nie skupia się tylko i wyłącznie na kuciu - choć jeśli miałby się zakładać, to obstawiałby, iż ona już to umiała i wcale nie musiała wyciągnąć pomocnej dłoni - ale teraz...
Spojrzał na lewo, na Rona. Biedak. On nigdy się nie wyróżniał na tym polu. Jak to mówią: zawsze może być gorzej.
- Będziecie wychodzić po kolei na środek i prezentować swoje umiejętności, a raczej, swoje skupienie na nauce i obowiązkowość - Wander tylko trochę się uśmiechał, mówiąc to. - Może zaczniemy od prawego rzędu?
- No tak, oczywiście - mruknął zdegustowany Ron. - Nawet nie da człowiekowi popatrzeć na...
Chłopak umilkł pod spojrzeniem niebieskich oczu nauczyciela, którego uszy potrafiły wyłapać każdy szept. Mina Weasleya wyglądała mniej więcej na ,,teraz, to dopiero mam przerąbane''.
Hermiona szybko odtworzyła w pamięci sekwencję ruchu, jak musi wykonać ręką z różdżką, a potem odpowiednią intonację głosu. Tak, powinno się udać. Pozwoliła sobie na delikatny grymas satysfakcji. Mimo, iż zaklęcia w tym roku nie należały do prostych, dawała sobie radę. Pozostali Gryfoni miewali problemy, czasami nieliche. Dziewczyna patrzyła, jak do szkarłatnego dywanu zbliża się Lavender Brown, obecnie bank wiedzy i plotek na tematy różne, choć często zahaczających o życie jej i Harry'ego. Pannę Granger najbardziej bawiło to, że męskim powiernikiem jej koleżanki stał się Ron. Dlaczego? Oczywiście, na ten temat Lavender nie rozmawiała już tak chętnie, a przynajmniej nie z nią.
Profesor Wander również obserwował blondwłosą Gryfonkę, która stanęła przed dywanem i powoli obróciła się do reszty klasy. Wycelowała swoją różdżkę w drewniane drzwi, pomiędzy rzędami ławek. Wciągnęła powietrze ustami. Najprawdopodobniej wolałaby być gdzieś indziej, daleko stąd.
- Prosimy.
Dziewczyna, która stała może metr od Wandera, zamknęła na chwilę oczy, starając przypomnieć sobie konieczne ruchy. No i trzeba było odpowiednio akcentować sylaby.
- Scutum! - spróbowała. To dobre słowo.
Podczas wymawiania zaklęcie czarujący musiał zakreślić różdżką koło, skierować jej czubek ku własnej piersi, a potem oderwać go od niej. Tylko, żeby zaklęcie zadziałało poprawnie, trzeba było zrobić to szybko i płynnie. Do tego dochodziło werbalne wezwanie czaru. Jak można się spodziewać - odpowiednie.
Przed dziewczyną pojawiła się niebieska, słabo świecąca osłona, lewitująca w powietrzu, kpiąc sobie z grawitacji. Kolejną z jej cech była praktycznie całkowita przezroczystość. Najbardziej widoczne były krańce tarczy.
Lavender uśmiechnęła się lekko. Czyżby się jej udało? Nie przygotowywała się specjalnie na dzisiaj...
Harry'emu spadł kamień z serca. To nie jest aż tak trudne, jak mu się wydawało. Powinno się udać. Chłopak spojrzał kątem oka na Hermionę. Uśmiechała się, ale nie w sposób, który sugerowałby gratulacje dla koleżanki. To zdecydowanie nie był dobry znak.
Profesor pochylił się mocno, jakby chciał bezpośrednio spojrzeć przez środek zaczarowanej tarczy i sprawdzić, czy zaklęcie jest poprawne. Niestety, szaty uczniowskie w Hogwarcie były raczej obszerne oraz z gatunku tych szczelniejszych, więc Wander nie zobaczył tego, czego chciał. Mruknął cicho. Przeszedł kilka kroków, stanął i wyciągnął z fałd swojej szaty różdżkę, hebanową jak bezgwiezdna noc.
To także interesowało Pottera. Skoro profesor umie tak szeroko korzystać z dzikiej magii, po co mu różdżka? Czy to oznaczało, iż bardziej skomplikowane zaklęcia wymagają jednak tego standardowego wyposażenia każdego czarodzieja czy wiedźmy? Harry wolał nie dawać temu wyjaśnieniu wiary, gdyż rozczarowywało go.
Niestety, profesor Wander nie lubił rozmawiać o sobie, więc kwestia pozostawała otwarta i nie rozstrzygnięta. Według trójki Gryfonów, jedynie grono nauczycielskie, na czele z dyrektorem, wie coś więcej.
Końcówka różdżki młodego nauczyciela wskazywała pierś Lavender, kilkanaście centymetrów od środka widmowej tarczy. Coś w postawie Wanderera sprawiło, że uśmiech dziewczyny zniknął jak zdmuchnięty. Hermiona także nie powinna tak na nią patrzeć.
- A więc to jest twoja tarcza, panno Brown? - zapytał uprzejmym, przyjemnym dla ucha głosem nauczyciel. - Ładny kolor, muszę przyznać. Ale, pani pozwoli, zadam teraz pytanie... czy jeśli poprawnie rzucimy czar Scutum, będziemy mogli zobaczyć kontur naszej tarczy?
- ... - Odpowiedź była oczywista, za to paskudna w tych okolicznościach. - Nie?
- Zgadza się, panno Brown. Nie. - Wander spojrzał na nią z ognikami w oczach. - Zobaczmy, czy taka tarcza się do czegoś przyda. Impellerus!
Dziewczyna zdążyła tylko odtworzyć usta, by spróbować zaprotestować, zanim struga czerwonego światła uderzyła ją w korpus i poderwała z podłogi. Hermiona zafascynowana obserwowała lot Lavender. Oszołomiony Harry patrzył zarówno na profesora, jak i na nieszczęsną Gryfonkę. Mignęła mu w umyśle wizja jego próby na środku. Poczuł, że żołądek wywraca mu się na lewą stronę.
W klasie dało się usłyszeć kilka krótkich okrzyków grozy, jak i wesołych parsknięć. Reakcja Rona nie należała do żadnej z tych kategorii, trzeba by ją umieścić pośrodku.
Brown nie uderzyła w ścianę naprzeciwko drzwi. Uszkadzanie uczniów, i to poważne, podczas jego lekcji nie leżało w celach Wanderera.
Jego różdżka drgnęła.
Szaty Lavender otarły się o kamienny mur, po czym opadły. Ciało dziewczyny zatrzymało się niemal przy samej ścianie. Jej usta po kilku chwilach w końcu się zamknęły.
- Proszę nie wyglądać na tak przestraszoną, panno Brown. - Uśmiech Wandera był na swoim miejscu. - Póki w klasie jest nauczyciel, uczniowi nie ma prawa się nic stać, prawda?
- Oczy... wiście.
- Cieszy mnie entuzjazm zawarty w twoich słowach, panno Brown. Żywię głęboką nadzieję, iż podobny zaczniesz wykazywać przy odrabianiu pracy domowej.
Profesor lekkim ruchem różdżki sprowadził Lavender na ziemię. Kolejnym pokazał jej, że może usiąść na swoim miejscu. W sali panowała absolutna cisza.
- Jak już wcześniej wspomniałem, kontury tarczy nie powinny być widoczne. Dokładniej to ujmując, tarczy w ogóle nie powinno być widać. Wtedy taka tarcza odbije czar Impellerus, a nam nie stanie się krzywda. Dla przykładu... Jaki jeszcze czar nie przedostanie się przez tarczę stworzoną przez Scutum? Ktoś wie? - Wanderer rozejrzał się po klasie w poszukiwaniu rąk podniesionych do góry. Nie zawiódł się i tym razem. Niesamowita pamięć. - Panno Granger?
- Na przykład Rictusempra - odpowiedziała Hermiona, wstając.
- Bardzo dobrze. Pięć punktów dla Gryffindoru. Jak tak dalej pójdzie, to w tym roku Puchar Domów wygra wasz dom, a nie Slytherin. - Na te słowa w klasie przetoczył się szum zadowolonych głosów.
Harry i Ron słuchali głosów rozbrzmiewających w klasie tylko jednym uchem. Bardziej zajmowała ich niedaleka przyszłość, która oblekła się w kształty różdżki, nieudanej tarczy i lotu przez klasę. Rudowłosy chłopak miał dodatkowe zmartwienie - siedział z prawej strony ławki, więc zaczynał pierwszy. Całkiem niedługo.
Jego kolej przyszła błyskawicznie. Czas zawsze w takich chwilach podejrzanie się skraca, zamiast rozciągać, jak sprężyna. Fakt, iż dwie pozostałe dziewczyny z pierwszej ławki nie musiały odrywać stóp od dywanu nie polepszył humoru Ronowi tak, jak powinien. Im, na przykład Parvati Patil, czar wyszedł całkiem nieźle, tarcza była tylko minimalnie widoczna. Zatem, całkiem słusznie, profesor podarował sobie strofowanie.
Niestety, Parvati zapewne bardziej przyłożyła się do ćwiczeń niż on. Pamięć bezczelnie przypominała, co zazwyczaj działo się z nim w takich sytuacjach. To wszystko przez...
- Ron! - Harry szepnął, szturchając przyjaciela. - Twoja kolej.
Dobrze chociaż, że Ginny tu nie było.
Ron wyszedł na środek, nie śpiesząc się specjalnie. Czuł na sobie wzrok całej klasy. Teraz był już pewien, dlaczego nienawidzi takich chwil. Gorączkowo starał sobie przypomnieć, co i jak należy wykonać. Przecież to proste, nic trudnego, i tak zatrzymam się przed ścianą, nie ma się czego bać, Ron.
Chłopak wbił oczy w drzwi. Wyciągnął prawą rękę z różdżką. Był gotowy. Na porażkę.
- Scutum, panie Weasley. Prosimy. - Wanderer patrzył prosto w oczy Rona. Wykonał także kilka przypominających okręg ruchów własną różdżką. Inni nie mieli tyle szczęścia, zauważyła Hermiona.
- Już... Khem... Scutum!
Harry przymknął oczy, by nie widzieć prawie pewnej klęski przyjaciela. To uratowało go od chwilowej ślepoty.
Hermiona nie miała tyle szczęścia. Ciekawa rezultatu czarowania Rona została porażona rozbłyskiem światła tak wściekle jasnoniebieskiego, że po odzyskaniu ostrości spojrzenia przez kilka kolejnych minut przed oczami latał jej zimnej barwy prostokąt.
Klasa zareagowała podobnie. Sprawca miał się najlepiej - dziwnym trafem iluminacja nastąpiła po zewnętrznej stronie tarczy. Oczywiście, profesor pomimo stania po niewłaściwej stronie różdżki Weasleya nie miał problemów z widzeniem. Hermiona rzuciła na niego okiem i odnotowała, że ten cały czas się uśmiecha. W odrobinę kpiący sposób.
- Ma pan spory talent, panie Weasley - rzucił wesołym tonem Wanderer, patrząc na dzieło chłopaka. Ten również je oglądał, z dość niewyraźną miną. Tarcza była doskonale widoczna. Wręcz ociekała istnieniem.
- Ja... - Ron zastanawiał się gorączkowo, jakie słowa mogłyby uratować go przed lotem przez klasę. - Mogę spróbować ponownie? Na pewno...
- Tak, na pewno, jednak nie mogę się zgodzić. Nie mamy czasu, by każdy uczeń próbował odrobić swoją pracę domową na lekcji. Chyba pan to rozumie, prawda? - i nie czekając na odpowiedź, wywołał ,,pana Pottera'' na środek.
Ron wracał na swoje miejsce w ławce z ulgą wymieszaną ze zdziwieniem. Tak oczywista porażka i brak kary? Nie, żeby mu to przeszkadzało, niemniej ów fakt wprawiał go w zdumienie.
Hermiona tylko przelotnie spojrzała na Rona, bardziej skupiła się na Harrym, który właśnie odwracał się przodem do klasy. Zdawał sobie sprawę z tego, iż dziewczyna mu się przygląda. Wcale nie czuł się od tego pewniej. Jednakże myśli o niej przypomniały mu lekcję w bibliotece.
Harry postanowił nie czekać i zastosować najlepszą metodę obrony - czyli atak.
- Scutum!
Powietrze zafalowało, rozległ się cichy dźwięk przypominający wysoki pisk, po czym przed chłopakiem z trzaskiem zjawiła się niebieskawo zabarwiona tarcza o przezroczystości podobnej do tarczy stworzonej przez Patil. Potter nie mógł powiedzieć, że był w pełni zadowolony.
- Hmm - stwierdził po krótkich oględzinach profesor. - Nie mogę powiedzieć, że jestem w pełni zadowolony z efektu pańskich wysiłków. Uważam, że osobę, która przeżyła spotkanie z odrodzonym Voldemortem, stać na więcej, panie Potter.
Harry nie znalazł słów na swoją obronę. W klasie dało się zaobserwować kilka zaciekawionych twarzy.
- Ktoś o pańskiej reputacji powinien się bardziej starać, takie jest moje zdanie... No i Gryffindor nie uzyskał jeszcze punktów za odpowiednie Scutum. Ale - dodał Wanderer - ufam, że zła passa zostanie szybko przełamana. Panno Granger?
Tym razem trójka przyjaciół nie spacerowała po dziedzińcu, gdyż listopadowa pogoda w końcu dała o sobie znać. Deszcz bezlitośnie siekł równo przystrzyżoną trawę, płosząc wszelkie ptaki i bębniąc w okna zamku. Żadna klasa nie zajmowała boiska do quidditcha, zatem Hogwart wyglądał na niezamieszkały. Zimne, kamienne mury dawały jednak schronienie kilku setkom czarodziei płci obojga..
Harry, Ron, Hermiona przebywali w pokoju wspólnym Gryffindoru. Siedzieli na wygodnych fotelach, grzejąc się przy ognisku. Pomieszczenie było prawie puste, reszta Gryfonów odpoczywała po lekcjach albo wędrowała po zamku. Senna atmosfera końca jesieni nie skłaniała do ożywionych debat.
- Wiecie co?
- Co?
- Istnieje jakaś magiczna równowaga na tym świecie.
- Co masz na myśli, Hermiono?
- Widzisz, Harry, mówię o Snape'ie i Wanderze. Znajdują się na przeciwnych szalach wagi. Ale nie tylko oni jako osoby, ich zachowanie i stosunek do nas również. Najlepiej widać to na przykładzie Rona. Snape zaczął, że tak powiem, interesować się Ronem, zatem Wander na odwrót, ułatwia mu życie.
- Bardzo śmieszne. - Ron spojrzał z ukosa na kasztanowłosą dziewczynę.
- Czy mówiłam ci już, Ron, jak bardzo podoba mi się dezynwoltura, z jaką podchodzisz do nauki?
- Nie wysilaj się, i tak nie wiem, o czym mówisz.
- Twoja teoria ma sens, Hermiono. Snape mnie zostawił, więc Wander się na mnie uwziął.
- Nie traktuj tego w ten sposób, Harry. - Dziewczyna utkwiła wzrok w chłopaku, a jej ton głosu stał się poważniejszy. - Musisz się starać, musisz dobrze opanować różdżkę... Sam wiesz, czemu.
- Tak, wiem. - Rozmowy wokół tematu jego związku z Czarnym Panem zawsze wpędzały go w nieprzyjemny nastrój. - Jak się będę jeszcze bardziej starał, to magiczna równowaga zadziała i nasz profesor od eliksirów wręcz pokocha Rona.
- Wiesz co, Harry?
- Co?
- Ty to potrafisz uszczęśliwić człowieka.
ROZDZIAŁ 5
Harry Potter rysuje w powietrzu.
Różdżką kreśli wzory.
Podoba mu się czar Sectumsempra. Jest taki... artystyczny.
Różdżka jest batutą. Harry jest dyrygentem. Orkiestrą są ludzie.
Każdy fantazyjny wzorek to kolejny rozlew krwi.
Dyrygentowi towarzyszy muzyka bólu i cierpienia.
Dyrygent jest zadowolony. Orkiestra gra według jego oczekiwań.
Batuta wyznacza takt muzyki.
Sprawcza potęga w dłoni.
Władza dzięki magii.
Doskonałość.
Lord Voldemort poczuł swędzenie. Podrapał się po głowie, na której nie było jeszcze wielu włosów. Ciężko było przywrócić mu dawny, ludzki wygląd.
Jakoś w przypadku Bellatrix szło łatwiej. Jeszcze trochę pracy i ślady Azkabanu całkiem znikną. Thomas Riddle lubił piękno, zatem się nie poddawał. Zresztą, ona także na tym korzystała.
Rodolphus również. Voldemort uśmiechnął się ironicznie na wspomnienie męża Bellatrix.
Widok, jaki się przed nim rozciągał, także przyczynił się do jego dobrego humoru.
Jedna wątpliwość całkowicie wyparowała. Pozostała jeszcze druga, ale ona również zniknie, tyle że później, wraz ze śmiercią Pottera.
- Doskonale sobie poradziłeś, Harry. - W głosie Czarnego Pana dało się usłyszeć szczerą pochwałę. - Jestem z ciebie zadowolony.
- To było... - Młodzieniec urwał na chwilę, szukając odpowiednich słów. - Absolutnie wspaniałe doświadczenie. Pouczające.
- Nie ma dobra i zła, tylko potęga i ci, którzy są na tyle odważni, by po nią sięgnąć. O to chodzi?
- Między innymi.
Harry i Voldemort stali pośród zmasakrowanych ciał mugoli, którzy dostąpili niewysłowionego zaszczytu bycia wylosowanymi do uczestnictwa w pierwszym sprawdzianie Harry'ego. Riddle planował na początku pojawienia się w scenerii śmierci policzyć wszystkie ciała, ale przy dwudziestym którymś dał sobie spokój.
Pouczające doświadczenie. Tak. Voldemort nawet nie przypuszczał, że ciało ludzkie ma w sobie tyle krwi. Ile to było litrów? Nie pamiętał.
Widok był zaiste zacny. I pouczający, tak.
Harry z pewnością nie miał oporów przed bycia sprawcą masowej rzezi.
I z pewnością nie wyglądał, jakby miał wyrzuty sumienia.
Teoretycznie dobry znak. Jednak Thomas musiał przyznał, że doznaje pewnego niepokoju. Usłyszał w duchu ostrzeżenia Bellatrix.
Od razu poczuł rozdrażnienie.
Do ubranej na czarno pary podbiegł niski mężczyzna.
- Oto świstoklik, Panie. Możemy wracać.
- Kim jest ten grubas? - zapytał Harry, mierząc wzrokiem nowo przybyłego.
- To mój stary znajomy, profesor Horacy Slughorn. Nasz nowy nabytek.
- Profesor?
- Uczyłem kiedyś w Hogwarcie - wyjaśnił mężczyzna, nie zwracając uwagi na powitanie, jakie sprawił mu Potter. - Byłem nawet głową Slytherinu.
- Byłeś szefem Ślizgonów? Kształtem nie przypominasz mi węża - zadrwił Harry.
Horacy nie zareagował. Nie śmiał zaprotestować ani zrewanżować się, jako że z natury nie był człowiekiem wielkiej odwagi. Słyszał plotki o nowym sojuszniku Czarnego Pana.
A przede wszystkim buty lepiły mu się od krwi zamordowanych, a raczej rozdartych na strzępy mugoli, a Potter ze swoimi ciskającymi błyskawice oczyma stał zaraz przy nim.
- Horacy uczył twoją matkę. Miał o niej bardzo dobre zdanie - powiedział Voldemort, uśmiechając się lekko.
Harry spojrzał na niego z irytacją.
- Czy kryterium bycia śmierciożercą jest znajomość z Lily Potter?
- Zbyt dużo czarodziei ją znało, jak widać... Daj mi tego świstoklika, głupcze, i trzymaj się... Miała dość przyciągającą osobowość... - Świat nagle zaczął wirować w szalonym tempie przyprawiającym o rozstrój żołądka. Prędko jednak się uspokoił, zmieniając scenerię na rezydencję Riddle'a. - W każdym razie, naprawdę dobrze się sprawiłeś, Harry. Slughorn!
- Tak, panie?
- Co tak stoisz? Czekasz na pochwałę za przyniesienie świstoklika? Wiesz, jakich wywarów potrzebuję... ruszaj do pracy. I nie zawiedź mnie.
- Tak, panie.
Harry patrzył na oddalającą się, zaokrągloną sylwetkę.
- Nie chcę cię krytykować, Lordzie, ale ten...
- Więc tego nie rób - ostrzegł go Voldemort złowróżbnym tonem. Bellatrix, Harry... Jeśli jeszcze jedna osoba zacznie podawać jego zdanie w wątpliwość, wścieknie się nie na żarty. - Horacy Slughorn wygląda niepozornie, ale nie tylko ma sporą wiedzę na temat eliksirów, ale i na temat czarnej magii.
- Czarnej magii?
- Większą niż Dumbledore, jak mniemam. Nie było prosto go znaleźć, choć sam się dziwię, jak mógł popełnić taki kardynalny błąd. Pomylić kolor smoczej krwi... Potem tylko musiałem go przekonać. - Ostatni wyraz został wyraźnie zaakcentowany.
Harry i Thomas ruszyli łukowato sklepionym korytarzem. Szli w milczeniu. Po chwili marszu Harry spojrzał na swoją szatę. Była cała poplamiona krwią. Pewnie jego twarz nie przedstawiała się lepiej.
- Pozwolisz, Lordzie, że się oddalę, zrobić ze sobą porządek.
- Udzielam pozwolenia. - Voldemort skrzywił się w duchu. Dlaczego nawet dla niego zabrzmiało to ironicznie? - Jestem pod wrażeniem, Harry. Czy to był ten dowód lojalności, o którym mówiłeś wcześniej?
- Nie kpij ze mnie i z siebie, Lordzie. Zwykli mugole? Nie, szykuję coś lepszego, coś, co na pewno cię przekona.
Voldemort miał ochotę odpowiedzieć, że jak dla niego masakra kilkudziesięciu ludzi to wystarczający dowód, ale powstrzymał się.
Może będzie bardziej zabawnie, niż przypuszczał.
Harry wyszedł spod prysznica i wszedł do swojej komnaty.
Voldemort zdecydowanie lubował się w przepychu.
Wszystko miało świadczyć o bogactwie właściciela pokoju - obfitość złota i innych szlachetnych materiałów, wielkość mebli wykonanych z ciemnego drewna o szerokich słojach, nawet dywan, który był tak miękki i puchaty, że można by w nim utonąć. Zasłony, obicia foteli i inne drobiazgi miały królewską tonację, srebrno-zieloną.
Swoją drogą, skąd Lord miał tyle galeonów? Ciekawe.
Owinięty ręcznikiem Harry podszedł do łóżka. Jego ubranie już na niego czekało. Po kilku prostych czarach było czyste i pachnące, bez śladów krwi.
Po zmniejszeniu populacji mugoli i prysznicu był w wyśmienitym nastroju, nie trudziło go zmęczenie. Chociaż z drugiej strony, chwila odpoczynku nie byłaby strasznie od rzeczy.
Chłopak sięgnął po ubranie, wciąż ważąc tę kwestię.
- Już się ubierasz?
Harry błyskawicznie się odwrócił. Jednocześnie przywołał różdżkę do ręki i zlustrował wzrokiem swój pokój.
Nikogo jednak nie zobaczył, pomimo płonącego kominka. Za to zorientował się, że gwałtownym ruchem zrzucił z siebie ręcznik.
- No, no, nie spodziewałam się takich widoków. - Chichot. - Nie masz wstydu, Harry?
Głos był kobiecy. Tony może dziewczęce, ale przebijała z nich dojrzałość.
Harry, czując narastającą wściekłość, zgrzytnął zębami. Ktoś sobie z niego drwił, a on, mimo swojej potęgi, nie potrafił widzieć osób będących pod wpływem zaklęcia niewidzialności lub ukrywających się pod Peleryną-Niewidką.
- Pokaż się!
- Może najpierw byś się ubrał? Zaczynam czuć skrępowanie.
Harry warknął, jednak szybkim ruchem ponownie owinął się porzuconym ręcznikiem.
Głos dobiegał z fotela stojącego przy ławie... Skoro ta dziewczyna chce się bawić...
Potter sfingował ruch ręką po swoją pelerynę. Zamiast ją złapać, odwrócił się gwałtownie w kierunku fotela, skierował ku niemu różdżkę i machnął nią kilka razy.
Mebel natychmiast rozpadł się na kawałki z głośnym trzaskiem. Ława także troszkę ucierpiała.
Poza tym - nic. Harry już wiedział, że dał się wprowadzić w błąd.
Instynktownie obrócił się na pięcie, mocniej ściskając różdżkę...
Zbyt późno. Zobaczył wyszczerzoną w tryumfującym uśmiechu twarz okoloną kruczoczarnymi włosami. Poczuł na gardle broń dziewczyny stojącej centymetry od niego.
On mógłby najwyżej odstrzelić jej ucho. Była szybsza.
Nie. Nie szybsza. Cały czas stała przy łóżku. Posłużyła się jakąś sztuczką, by go oszukać.
- Chyba nie doczekam się pochwały.
- Kim jesteś? - Harry był wściekły z powodu porażki, na razie jednak ciekawość przesłoniła mu gniew.
- Od razu do rzeczy? Rozluźniłbyś się, Harry.
Chłopak przełknął zjadliwą odpowiedź. Zauważył, że dziewczyna ma oczy prawie tak czarne jak węgiel, a jej twarz miała wyraziste, proporcjonalne rysy. Bardzo podobne do...
Harry aż zamrugał. Miał przed sobą młodszą wersję Bellatrix.
- Skoro tak stawiasz sprawę... Mam na imię Kalisto.
- Nic mi to nie mówi - zauważył oschle Harry, wciąż czując różdżkę rozmówczyni na gardle. Nie zmniejszało to jego irytacji.
- I nic dziwnego.
Kalisto odstąpiła od Harry'ego. Płynnym ruchem schowała różdżkę do wewnętrznej kieszeni swojej peleryny, którą zaraz rozsunęła, krzyżując ręce na piersiach.
Teraz Harry mógł się jej lepiej przyjrzeć. Wrażenie podobieństwa do młodej Bellatrix tylko się wzmocniło. Dziewczyna była ponętna i urodziwa, o długich, prostych włosach i dość wysokim wzroście. Miała, tak na oko, osiemnaście lat.
- Pytam jeszcze raz: kim jesteś? I dlaczego przebywasz w moim pokoju?
Harry nie schował różdżki, trzymał ją tylko przy sobie. Był gotów w każdej chwili zaatakować nieznajomą, gdyby zaszła taka potrzeba. Albo gdyby poczuł, że ma na to ochotę.
- Same pytania... - Kalisto wzruszyła ramionami. - Chyba każdy śmierciożerca już o tobie słyszał. Słynny Harry Potter uczniem Czarnego Pana. Chciałam przyjrzeć z bliska takiej chodzącej legendzie.
- I zupełnie przy okazji pochwalić się swoimi umiejętnościami, co? Jak to zrobiłaś?
- Głos na fotelu? Proste, użyłam leglimencji, włożyłam do twojego umysłu odpowiednią sugestię.
- Kłamiesz. - Harry zmrużył gniewnie oczy. - To niemożliwe.
- Skoro tak uważasz.
Jego oklumencja równała się tej, którą władał Lord. Nikt nie mógłby zwodzić go tak bezczelnie.
- Nie będę zadawał tego samego pytania trzeci raz.
- Wszystko chcesz wiedzieć tak od razu... No, ale coś ci się należy za pokaz, jaki mi urządziłeś. - Dziewczyna ponownie wyszczerzyła białe zęby. - Kalisto Lestrange.
Oczywiście.
- Nie wiedziałem, że Bellatrix ma córkę.
- Mało osób o tym wie. - Uśmiech Kalisto zmniejszył się i stał się odrobinę krzywy. - W tym pewnie moja matka, po tym, co Azkaban zrobił z jej mózgiem.
Harry przekrzywił głowę. Dziewczyna go zaintrygowała.
- Jesteś śmierciożerczynią?
- W pewnym sensie. Przybyłam tu na specjalne polecenie Lorda Voldemorta.
- Pettigrew, Slughorn, a teraz ty... Zaczyna się tu robić prawdziwy tłok.
- Nie zapominaj o sobie. Z tego co wiem, w przeszłości raczej nie byłeś częstym gościem w rezydencji rodziny Riddle.
- Raz odwiedziłem cmentarz rodzinny. A teraz, jeśli pozwolisz mi się ubrać...
ROZDZIAŁ 6
- I co?
- I nic.
Ginny spojrzała kątem oka na idącą obok niej dziewczynę.
- Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam.
- Nie moja wina, że twój brat...
- Cicho!
Lavender spojrzała w głąb korytarza, by zrozumieć, dlaczego Ginny ją uciszyła. Zobaczyła zbliżającą się ku nim Lunę Lovegood.
Swoją drogą, to zdumiewające, uznała Lavender. Luna niespiesznie szła przed siebie, cały czas patrząc w sufit. Biorąc pod uwagę masę ludzi przeciskających się przez korytarz po skończonej lekcji, już dawno ktoś powinien potrącić Lunę lub na nią wpaść.
Nic z tych rzeczy. Tłum zdawał się rozstępować przed dziewczyną i zagęszczać się z powrotem zaraz za nią. Przestrzeń osobista Luny przypominała oko cyklonu.
Gdy tylko Krukonka o długich ciemnoblond włosach zbliżyła się do pary dziewczyn, Ginny ułożyła wargi w uprzejmy uśmiech.
- Hej, Luno, jak się...
- Uważaj.
- Co?
Chlust. Krzyk.
- Próbowałam cię ostrzec - powiedziała spokojnie Luna, nie próbując nawet przekrzyczeć rozgardiaszu panującego na korytarzu, spotęgowanego przez Brown, która nie przebierając w słowach kazała Irytkowi oddalić się jak najdalej. Poltergeist zrewanżował się obscenicznym gestem i odfrunął, rechocząc, razem z pustym już wiadrem.
- Dzięki, doceniam to - odparła kwaśno Ginny, trzymając ręce wyciągnięte na boki i kapiąc obficie na podłogę. Nawet nie próbowała pozbyć się nadmiaru wody, była przemoczona do suchej nitki. Irytek musiał wylać na nią chyba z dziesięć litrów wody, w dodatku zimnej jak lód. - Pójdę się przebrać.
Nie czekając na odpowiedź dziewczyn, ruszyła w kierunku pokoju wspólnego Gryffindoru, który, oczywiście, był kawał drogi stąd. Ginny zaczęła przeklinać pod nosem.
Luna poświęciła odchodzącej przyjaciółce tylko chwilę uwagi, po czym wróciła do obserwacji górnej części korytarza. Odezwała się, być może do Lavender:
- Sklepienia w Hogwarcie są naprawdę ciekawe, dużo można się od nich dowiedzieć. Na trzecim piętrze przez cały korytarz ciągnie się wąskie pęknięcie, co...
- Pójdę pomóc Ginny się przebrać. Cześć, Luno!
Krukonka nie odwróciła głowy, by rzucić okiem na odbiegającą Brown. Ruszyła dalej przed siebie, wracając do swoich badań.
- Kiedyś własnymi rękami zatłukę tego parszywego Irytka!
- Ciężko będzie go złapać.
Lavender krytycznie spojrzała na Ginny, którą miała teraz okazję dokładniej ocenić. Nie spodobało się jej to, co zobaczyła. W końcu Ginny była od niej o rok młodsza, a...
- Co tam masz?
- Co? Ach, to do ciebie.
Lavender rzuciła paczkę w kierunku siedzącej na łóżku dziewczyny.
- Na dziedzińcu zaczepiła mnie sowa - wyjaśniła Brown, siadając na jednym z krzeseł znajdujących się w pokoju.
- To list... - Ginny wytrzeszczyła oczy. - O matko. Trzymajcie mnie.
- Co?
- To od Percy'ego. Niech no tylko Ron się dowie...
- Percy'ego? Prawego pośladka Ministra?
- Taaa. - Ginny rozdarła kopertę i rozłożyła pergamin. - ,,Najdroższa i ukochana moja siostro”? Chyba zwymiotuję.
- Przynajmniej go przeczytaj, zanim go podrzesz - poradziła Lavender, starając się zwalczyć ochotę podejścia do Ginny i zajrzenia jej przez ramię na list.
Rudowłosa dziewczyna poradziła sobie z lekturą dość szybko. Brown z ciekawością patrzyła na zmieniającą się mimikę siostry Percy'ego.
- Merlinie. A ja myślałam, że niżej już...
- Czego chciał? - szybko wtrąciła Lavender. Ciekawość zwyciężyła.
- Niech no tylko Ron się dowie... Wiesz, czego chciał? - Ginny pomachała listem. - Porady, jak przeprosić Penelopę Clearwater.
- Clearwater...? Ta, co była Prefektem Naczelnym cztery lata temu?
- Była dziewczyną Percy'ego - poprawiła Ginny. - Potem jemu odbiło na punkcie Ministerstwa. A teraz... No nie, to obrzydliwe.
- No, nie wiem. - Lavender zawahała się. Wolałaby, żeby Ginny skończyła się przebierać. - Jeśli chce z powrotem zejść się z tą Clearwater, to może mu się poprawiło?
- Nie wierzę. - Ginny ścisnęła list w kulkę i rzuciła go na swoje książki. - I nie będę miała z tym nic wspólnego. Osioł. Niech przyjdzie do domu przeprosić mamę, a nie mnie, wtedy może pogadamy... Co?
- Nie, nic - szybko odparła Lavender, wstając z krzesła. - Wracając do tematu Rona... Ciężko pociągnąć go za język w tych sprawach. Nie możesz ty go zapytać?
- Jak ty sobie to wyobrażasz?
- Jak to: jak? Przecież pewnie rozmawialiście wcześniej o Harrym...
Aj. Błąd.
- On ciągle ci się podoba, prawda?
- Nie o to chodzi - ucięła Ginny. Nie miała ochoty rozmawiać o Harrym i ,,najlepszej przyjaciółce” Hermionie.
Dziewczyna położyła się na łóżku, pogrążając się w niewesołych myślach, które same napłynęły. To już było za dużo dla Lavender.
- To na razie, Ginny. Wierz mi, jeśli zapytasz Rona wprost, szybciej do czegoś dojdziemy.
Bill i Fleur pocałowali się.
Raz. Dwa. No, trzy razy.
Trochę to trwało.
- Twój język jest coraz lepszy, kochana.
- Nic dziwnego, przy takim nauczycielu. - Fleur ponownie się pochyliła.
Cztery razy. Chyba nowy rekord. Bardzo pozytywnie.
Bill był zadowolony - miał powody, jego związek z ukochaną Fleur od okresu wakacji był na zdecydowanie satysfakcjonującym stadium - choć szczęście trochę psuła mu świadomość, że Fleur nie będzie mogła długo zostać w Hogsmeade. Przyjechała dopiero kilka dni temu, gdy udało jej się znaleźć odrobinę wolnego czasu od pracy. Już zdążyła wyrazić swoje niezadowolenie z powodu Zakonu Feniksa, który ostatnio trzymał Billa daleko od niej.
Tonks natomiast była bardzo, bardzo niezadowolona.
Nie cierpiała tej Delacour. Wcześniej miała do niej stosunek neutralny, ale po sierpniowych wakacjach, w których uczestniczyli także członkowie Zakonu, zmienił się on drastycznie. Tonks nie wiedziała, co bardziej ją irytuje - sama Fleur czy fakt, jak mężczyźni zachowywali się w jej obecności.
Żałosne, naprawdę. Dobrze pamiętała tamten dzień, gdy pierwszy raz wszyscy wyszli nad morze. Żałosne, jak wszyscy... Remus!
Lupin, zanim Tonks uświadomiła sobie jego obecność w ,,Świńskim Łbie”, zdążył dostrzec wyraz jej twarzy. Domyślił się oczywistego i postanowił zaryzykować.
- Fleur?
- Wypchaj się, wilku!
- Wilkołaku, jeśli już. - Remus wyciągnął ręce w pojednawczym geście. Nie rozumiał, dlaczego wszystkie kobiety w wieku od piętnastu do pięćdziesięciu lat dostawały amoku w obecności lub choćby na samo wspomnienie Francuzki.
Prawda, Fleur była młoda, powabna, przyciągała uwagę, szczególnie, gdy nie miała na sobie zbyt wielu... ubrań... ?
Lupin otrząsnął się w duchu. O czym on myślał? To nie dla niego. Zresztą, związki w ogóle były nie dla niego. Był za stary, za niebezpieczny, za biedny... Czasem tego żałował, ale... Tonks z pewnością i tak nie myślała o nim w ten sposób.
Remus zorientował się, że Nimfadora coś do niego mówi.
- Słucham?
Kolejny błąd, sądząc po emocjach, które przemknęły po twarzy kobiety.
- Wybacz, ja...
- Nieważne.
Czyżby przed chwilą próbowała go przeprosić? Fakt, nieważne. Lupin miał już dość robienia z siebie idioty.
- Wracam ze spotkania z Dumbledorem - oznajmił. - Przydzielił nam, jak sam to określił, niesamowicie ważne zadanie. Z tego co zrozumiałem, przez większą część czasu będzie nam towarzyszył.
- Opuszczamy Hogsmeade?
- Już jutro - potwierdził Lupin. - Albus wszystko nam wyjaśni na zebraniu całego Zakonu. Na razie nawet nie mam pojęcia, czego będziemy szukać, gdzie i jak długo. - Ważne, że to nam pomoże pokonać Sam-Wiesz-Kogo. - Tonks zastanowiła się. Ostatnio Dumbledore przyjął aktywną postawę. Wyglądało na to, że nie zamierza dłużej czekać i patrzeć, jak wojna się rozwija. - Świetnie. Świetnie. Im szybciej z nim skończymy, tym lepiej. Harry... zostaje, prawda?
- Harry? Naturalnie. W Hogwarcie będzie bezpieczny. My przecież sobie poradzimy, po co go narażać?
- Wolałam się upewnić. - Tonks miała dziwne wrażenie, że opuszczenie Hogsmeade przez wszystkich członków Zakonu niekoniecznie jest najlepszym pomysłem. Ale co mogło się stać? - Przekaż to Billowi. Tylko delikatnie, nie będzie zadowolony.
- Fleur także nie będzie zadowolona - rzucił z uśmieszkiem Remus, idąc ku sąsiedniemu pokojowi.
- Co mnie obchodzi ta...
- Żartowałem.
Draco Malfoy również nie był zadowolony.
Stał na szczycie Wieży Astronomicznej, za towarzysza mając jedynie czarnego ptaka, kruka może, który skubał swoje pióra. Draco obserwował okolicę, szczególną uwagę kierując na boisko do quidditcha, i rozmyślał.
A raczej narzekał i pieklił się w duchu. Nie tak powinno być.
Powinien coś robić. Dostać jakieś zadanie. Czarny Pan na pewno mógłby znaleźć jakąś robotę dla niego, najmłodszego śmierciożercy.
Ale nie. Miał tylko siedzieć i obserwować. Co za porażka.
To była kara. Na sto procent. Rewanż za ojca. Pan wściekł się na niego za klęskę w Ministerstwie, zatem nie mogąc go osobiście ukarać, zemścił się na synu.
Draco chciał coś zrobić. Pokazać Panu, że jest świetnym kandydatem na wysokie stanowiska w hierarchii śmierciożerców. Gdyby tylko dostał jakieś zadanie... jakieś ważne, odpowiedzialne, trudne zadanie... Wykazałby się, pokazałby wszystkim, z jakiej gliny jest ulepiony...
Nie. Miał tylko siedzieć i obserwować. Draco poczuł, że zaraz trafi go jasny szlag.
Zwrócił oczy na boisko. Szybko poznał, która drużyna trenuje, wykorzystując fakt, iż rano większość klas albo miała lekcje, albo spała w najlepsze, ewentualnie niektórzy dopiero odrabiali lekcje zadane odpowiednio wcześniej. Ravenclawa zdradził ścigający, a raczej ścigająca - dziewczyna o orientalnej urodzie, Cho Chang. Malfoy był pewien, że Krukoni doskonale pamiętają, iż pół roku temu przegrali mecz o mistrzostwo, i teraz starają się doszlifować umiejętności drużyny, szczególnie Cho, która ostatnimi czasy zdawała się być odrobinę rozbita emocjonalnie.
Piękny sabotaż drużyny przeciwnika, Potter. Jestem z ciebie dumny. Ślizgońska robota.
Draco odkrył, że wodzenie wzrokiem za dzikimi i nieprzewidywalnymi zrywami ścigającej, a pełną wzajemnego porozumienia grą obrońców daje mu pewną ulgę. Czuł też lekkie ukłucie zazdrości - te dzieciaki nie musiały martwić się tym, że Czarny Pan ich ignoruje i się na nich mści.
Z drugiej strony, Krukoni ze swoim uwielbieniem wiedzy i porządku. Nie potrafili docenić prawdziwej potęgi Czarnego Pana i piękna czarnej magii. Głupcy.
Obrońca, który tylko o włos minął się z szalejącym kaflem przeklinał teraz siebie, kafla i sam sport. Szybko jednak został uciszony przez trenera Ravenclawu. Malfoy zdążył ujrzeć jeszcze kilka uśmiechów na twarzach zawodników.
Kiedy on się ostatnio uśmiechał? A tak; wtedy, gdy obraził tę obrzydliwą szlamę, Granger. Sama pamięć o tym wydarzeniu podniosła go na duchu.
Coś mówiło Malfoyowi, że takie użalanie się nad sobą niewiele mu da. Powinien wrócić do pokoju wspólnego Slytherinu albo udać się na obchód szkoły i postraszyć pierwszoroczniaków z Gryffindoru, że doniesie na nich u Snape'a lub Dumbledore'a.
Ale, mimo wszystko, nie mógł przestać się denerwować. Gdyby tak dostał misję eliminacji Pottera albo Dumbledore'a... w przypadku sukcesu Czarny Pan wyniósłby go na piedestał. Chociaż, niby jak miałby poradzić sobie z Dumbledorem?
Wymyśliłby coś. Na pewno.
Przed opuszczeniem wieży Draco spojrzał jeszcze za siebie. Cała drużyna obserwowała, czy Cho złapie wypuszczony przez trenera złoty znicz. Dziewczyna nie dawała za wygraną i błyskawicznie skręcała za latającą kulką ze skrzydełkami. Jej miotła kreśliła na tle nieba i stadionu przeróżne, fantazyjne zawijasy. Była coraz bliżej próbującego ją zgubić celu...
Malfoy prychnął. Opuścił szczyt Wieży.
ROZDZIAŁ 7
Istniały chwile, kiedy Ron żałował, że zna Hermionę.
Ta była jedną z nich.
Kręgosłup Rona i chyba każdy mięsień pleców z osobna zaprotestował w momencie nagłego i twardego kontaktu z kamienną podłogą. Chłopak miał nadzieję, że głowę ma jeszcze całą.
- Przepraszam, Ron! - krzyknęła przestraszona Hermiona. - Nie chciałam tak mocno cię uderzyć tym Impellerusem! Myślałam, że lepiej się obronisz i... - urwała, przeczuwając, że kontynuowanie wypowiedzi wcale nie załagodzi sprawy.
Wander uśmiechnął się pod nosem swoim zwyczajem. Zazwyczaj losowo wybierał uczniów do pojedynków, jakie co drugą lekcję im urządzał. Czasami jednak miał ochotę na rozrywkę, a wiedział, że sparowanie panny Granger z panem Weasleyem zakończy się efektowną porażką rudzielca.
Niewerbalna tarcza stworzona przez niego nie przydała się na nic. Oczywiście, czar Scutum w wykonaniu dziewczyny prezentował się perfekcyjnie, Impellerus Weasleya odbił się od jej tarczy bez zarzutu.
Bycie czarodziejem pełnej krwi niczego nie gwarantowało. Często bycie tak zwaną szlamą implikowało wielki potencjał magiczny.
Wandera wcale to nie dziwiło.
- Piękny lot, panie Weasley - rzucił wesoło profesor, gdy Hermiona pomagała wstać Ronowi. - Dzięki niemu i doskonałemu Impellerusowi panny Granger Gryffindor otrzymuje dziesięć punktów. A teraz... następna para.
Dwie wylosowane osoby weszły na szkarłatny dywan. Ron nie zwracał na nie uwagi. Delikatnie usiadł na ławce, oszczędzając swoje siedzenie. Zaczął wyginać się pod dziwnymi kątami, starając się zlikwidować lub przynajmniej zmniejszyć tępy ból pleców.
- Liczę, że to nie było specjalnie, Hermiono.
- Oczywiście, że nie. Ale...
Dziewczyna nie skończyła wypowiedzi, czując na sobie spojrzenie Wandera, który jak zwykle był świadom każdego szeptu rozlegającego się w klasie.
Harry siedział cicho. Cieszył się, że to nie on został wylosowany do pojedynku z Hermioną. Nie ufał na tyle swoim zdolnościom obrony.
Czuł się też głupio. W przeszłości nie rozumiał i nie pochwalał naukowego zacięcia swojej przyjaciółki, uważał, że ślęczenie nad książkami, pracą domową i tak dalej to - w większości przypadków - zwykła strata czasu.
Teraz mógł obserwować efekty. Owocem pasji Hermiony był fakt, iż zajmowała pierwsze miejsce na liście najlepszych uczniów szóstego roku, a co bardzo prawdopodobne, wszystkich siedmiu roczników. Skoro już rok temu potrafiła rzucić urok Protean...
- Harry Potter i Dean Thomas.
Głos Wandera przebił się przez myśli Harry'ego. Szturchnięty pod żebro przez Rona, szybko wstał z ławki i wyszedł na środek. Wyciągnął różdżkę, stając na jednym końcu dywanu. Czarnoskóry Dean już na niego czekał. Uśmiechnęli się do siebie. Wiedzieli, że żaden z nich nie jest na tyle silny, by posłać drugiego w powietrze.
Chociaż z Harrym to różnie bywało. Dean wcale nie czuł się tak pewnie, na jakiego wyglądał, mając pojedynkować się z Wybrańcem.
- Najpierw pan Potter.
Harry skupił się. Odpowiednie rzucenie czaru Scutum nawet przy użyciu słów nie należało do czynności banalnych. Niewerbalne zaklęcia, z jakimi od niedawna zmagali się uczniowie na kilku przedmiotach naraz, były jeszcze trudniejsze.
Jak dla kogo, pomyślał Harry, patrząc kątem oka na Hermionę. Zauważył, że dziewczyna uśmiecha się do niego zachęcająco. Nagle poczuł, że bardzo nie chce zrobić z siebie słabeusza.
Różdżka Harry'ego zakreśliła w powietrzu nieskomplikowany wzór, inny niż przy werbalnej wersji czaru.
W sali błysnęło. Jednocześnie palce Deana mocniej ścisnęły różdżkę.
- Impellerus!
Struga czerwonego światła pomknęła w kierunku Harry'ego. Nie dotarła do celu.
Odbiła się od niezupełnie przezroczystej tarczy, którą wyczarował Potter. Osłona nie była perfekcyjna, zatem Impellerus nie odbił się tak, jak powinien, czyli z powrotem w rzucającego. Czerwone światło z cichym sykiem pofrunęło ku Wanderowi.
Profesor niedbale machnął swoją różdżką. Czar nagle wygiął się, zaczął wirować i zataczać kółka wokół dłoni Wandera, po czym wsiąknął w jego różdżkę.
Hermiona zamrugała. Nigdy czegoś takiego nie widziała, ani, co dziwniejsze, o czymś takim nigdy nie czytała. Interesujące.
- Panie Potter - odezwał się Wander. - Chciał mnie pan trafić? Niezbyt zabawny żart.
- Ja... - Harry zamrugał, zdziwiony zimnym tonem mężczyzny. - Nie, oczywiście, że nie, panie profesorze. Nie spodziewałem się, że moja tarcza...
- Nie spodziewał się pan. Gdyby rzuciłby pan Scutum prawidłowo, żaden odchył od normy nie miałby prawa się przydarzyć.
Harry zacisnął zęby, czując ogarniający go gniew. Zachował milczenie, choć przyszło mu to z trudem.
- Ile razy już panu mówiłem, że powinien pan się bardziej starać? Uważa pan, że w szkole nie musi pan podchodzić poważnie do obrony przed czarną magią? Następnym razem proszę sobie wyobrazić, że pana oponentem jest Voldemort rzucający Avadę. Może to odpowiednio pana nastroi.
Jak zawsze, głośno wypowiedziane imię Czarnego Pana wywołało krótkie poruszenie w klasie. Uczniowie jeszcze nie czuli się komfortowo z myślą o Voldemorcie przebywającym na wolności.
- Tak jest, panie profesorze.
Nawet jeśli Wander usłyszał gniew w głosie Harry'ego, nie zareagował na niego.
- Teraz pan, panie Thomas.
Dean, wykonując różdżką asymetryczne ruchy, poczuł się niepewnie. Coś nie spodobało mu się w oczach Pottera.
- Impellerus!
Tarcza wyczarowana przez Deana była prawie niewidoczna; całkiem niezły rezultat, biorąc pod uwagę średnią klasową.
Zaklęcie rzucone przez Harry'ego nie odbiło się od niej. Bladoniebieski kontur tarczy zamigotał i zgasł, gdy Impellerus ze skwierczeniem w nią uderzył. Dean odruchowo cofnął się o krok.
Wśród Gryfonów zapadła chwilowa konsternacja. Zniknięcie tarczy wywołanej przez czar Scutum zdarzyło się na zajęciach pierwszy raz. Hermiona zrozumiała, iż zaklęcie Harry'ego nie było na tyle mocne, by przebić tarczę Deana, ale to nie oznaczało, że było słabe. Anulowało tarczę, co dobitnie świadczyło o jego sile.
Czyżby to dlatego, że Harry był zirytowany strofowaniem Wandera? Hermiona zacisnęła wargi. Nie była zachwycona. Wręcz przeciwnie. Poczuła nieprzyjemne ssanie w żołądku, które mogło przerodzić się w prawdziwy strach, jeśli nie przestanie o tym myśleć.
Harry, dość zaskoczony, wrócił do ławki. Usiadł pomiędzy Ronem a Hermioną. Rudzielec popatrzył na niego przelotnie z mieszaniną podziwu i zazdrości w oczach.
- Być może się zastanawiacie, dlaczego tak męczę was jednym zaklęciem, w dodatku pierwszym, którym zajęliśmy się po zagadnieniach teoretycznych - odezwał się Wander. - Dowiecie się tego na następnych zajęciach, gdy wrócimy do niego raz jeszcze. Teraz mogę powiedzieć, że Scutum jest w stanie obronić nas przed pewnym zaawansowanym czarem, magią zdecydowanie czarną. Naturalnie, jeśli ktoś z was dowie się, o jakim zaklęciu mowa... Punkty są chętne i tylko czekają na przydział. To wszystko na dzisiaj.
- Wiesz co, Hermiono?
- Tak?
- Musimy sami się zgłaszać do pojedynków. Moje plecy pewnie tego nie wytrzymają, ale Gryffindor dzięki nam wygra Puchar.
- Ron, przestań. Dobrze wiesz, że twój... nieszczęśliwy lot nie wpłynął na punkty. Nie chwalę się, chcę tylko...
- Nie? Przysiągłbym, że właśnie to robisz.
Hermiona westchnęła, rezygnując z korekty rozumowania przyjaciela.
- Chcę tylko powiedzieć, że jeśli chcesz, żeby nasz Dom wygrał, musisz bardziej przykładać się do nauki. Naprawdę muszę ci tłumaczyć, jak ważna jest Obrona w tym roku?
- Nie musisz, już to słyszałem.
- No to ćwicz. Harry, ty również powinieneś...
- Wiem.
- Rozumiem, że Wander nie jest wobec ciebie zbyt przyjemny - powiedziała Hermiona powoli, jakby chciała mieć pewność, że Harry zrozumie. - Ale osoba nauczyciela nie powinna mieć związku z twoim zaangażowaniem w naukę przedmiotu, szczególnie tak ważnego jak Obrona.
- Wiem. Już mi to mówiłaś - zauważył Harry z lekkim uśmieszkiem.
- Zgadza się. Ale nie zauważyłam, żebyś wziął sobie moje słowa do serca!
Na te słowa wszyscy troje zatrzymali się w miejscu. Stanęli na środku dziedzińca zamkowego, przez który przechodzili co najmniej raz dziennie. Zimny wiatr szarpał ich szaty.
Ron, o krok za Harrym i Hermioną, uniósł brwi. Czyżby właśnie miał być świadkiem pierwszej kłótni pierwszej pary Hogwartu? W takim wypadku dobrze by było ich zostawić, ale...
- W ogóle nie przykładasz się do nauki! Co z Gwardią, Harry? Dlaczego już nie chcesz jej prowadzić?
- Gwardia? No, Umbridge już nie ma...
- Umbridge! Co ona ma do tego? Czy przypadkiem nie spotykaliśmy się po to, by umieć się bronić przed śmierciożercami i Voldemortem? Uważasz, że on już nam nie zagraża?
- Hej, spokojnie - rzucił niepewnie Harry, zdezorientowany nagłym wybuchem Hermiony. Kątem oka zauważył, że Ron był równie zdziwiony. - Ja po prostu...
No właśnie, po prostu co? Harry musiał przed sobą przyznać, że nie bardzo wie, co odpowiedzieć Hermionie. Patrząc na sprawę obiektywnie, Gwardia Dumbledore'a zawsze byłaby przydatna. Wander Wanderem, ale profesor nie mógł wyjść poza limit godzin przedmiotu. Nie mógł nauczyć ich wszystkiego.
Umbridge była wymówką. Harry uświadomił sobie, że właściwie nie istnieje dobry powód, dla którego nie prowadził już Armii. A kilka osób - na przykład Luna - było tym faktem niemile rozczarowane.
Harry milczał, nie wiedząc, co powiedzieć. Hermiona oddychała już spokojnie, a jej wypieki znikały.
- Martwię się o ciebie - powiedziała cicho. - Nie chcę, żeby coś ci się stało. Tobie też, Ron.
Chłopak wykonał gest, jakby chciał pokazać przyjaciółce, że ma się nim nie przejmować.
- Harry, nie denerwuj się na Wandera. Wymaga od ciebie więcej, ale czy nie słusznie? Właśnie ty musisz być najlepszy w Obronie.
- I tak nie będę lepszy od ciebie.
- Harry, proszę cię.
Potter przyjrzał się Hermionie nieco uważniej. Nie mógł nie usłyszeć nutki błagania w jej głosie.
- Dobrze już, dobrze. Ja... od dzisiaj zabiorę się do Obrony na poważnie.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
Hermiona spróbowała się uśmiechnąć. Niestety, nie mogłaby z niewzruszonym przekonaniem stwierdzić, że Harry nie próbował tylko jej uspokoić, a jego podejście do nauki naprawdę się zmieni.
Cóż, będzie musiała go pilnować. I stale mu o tym przypominać, nawet jeśli to będzie wyprowadzać go z równowagi. Czasami cel uświęca środki.
Dziewczyna odwróciła się do Rona, który natychmiast podniósł ręce, cofając się o krok.
- Nie ma mnie.
- Ron, ty także masz mi to obiecać. Przyznaję, że nie bardzo rozumiem metody Wandera, jego system oceniania wydaje się być pozbawiony wewnętrznej koherencji, ale...
- Czego jest pozbawiony?
Hermiona przymknęła oczy, tłumiąc kolejne westchnięcie. Moment ten bezlitośnie wykorzystał Ron.
- Zgłodniałem. Chodźmy do Wielkiej Sali wrzucić coś na ząb.
Rudowłosy chłopak szybko ruszył z miejsca. Harry uśmiechnął się do Hermiony, po czym ruszył w jego ślady.
Dziewczyna nie podążyła za nimi od razu. Patrzyła na oddalające się sylwetki swoich dwóch przyjaciół.
Nie. Sylwetki swojego przyjaciela i ukochanego przyjaciela. Tak; właśnie w ten sposób sprawy powinny być nazwane.
Nie mogła o tym zapominać.
Hermiona, patrząc na targane wiatrem włosy Harry'ego, ponownie przymknęła oczy, tym razem na dłużej. Na chwilę jej wnętrzności związały się w ciasny supeł.
Starała się wyrzucić z umysłu bardzo nieprzyjemne wspomnienia, od których czasem było jej niedobrze.
- Harry - powiedziała cichutko Hermiona. Drgnęła, i w końcu zaczęła iść.
Ptak, siedzący na fontannie, znajdującej się w centrum dziedzińca, skubał swoje czarne pióra. Zakrakał z zadowoleniem.
Były doskonale czyste.
Ron przeczytał list Percy'ego.
Piąty raz z rzędu. Był tak samo wściekły, jak za pierwszym razem.
Nie z powodu treści listu; Percy z definicji był idiotą, toteż Rona żadne słowa nabazgrane na pergaminie nie zdziwiły ani specjalnie nie zdenerwowały.
Chodziło o fakt, iż list otrzymała Ginny. Nie on.
Ron przyrzekł sobie, że jeśli najpierw Harry otrzyma jeden z przeprosinami, nigdy się już do starszego brata nie odezwie. Oplucie jego ministerialnej odznaki także jawiło się jako dobry koncept.
- Mam nadzieję, że to dobra prognoza - przerwał ciszę Harry. - Może ten nowy minister, Scrimgeour, odpowiednio będzie kierował Ministerstwem. Skoro nawet Percy powoli zaczyna przyznawać się do błędu... Hej, Ron, czy twój tata mówił coś o Scrimgeourze? Jaki on jest?
- Co? - Ron musiał wrócić do rzeczywistości, porzucając ponure myśli o ciągłym byciu ostatnim w kolejce. - Scrimgeour? Ponoć bardziej zdecydowany i waleczny od Knota.
- Dobrze wiedzieć. Chociaż - dodał po chwili Harry - to chyba on wymyślił tę szopkę z Wybrańcem.
- Sława ci się znudziła?
Harry spojrzał kątem oka na Rona, który skrył się za listem. Już otwierał usta, by odpowiednio sprowadzić przyjaciela na ziemię, ale ten zamiar udaremniła mu Ginny, stojąca za fotelem brata.
- Wątpię, żeby to była robota Scrimgeoura. To bardziej pasowałoby do stylu Knota. No i jeśli ,,Prorok Codzienny'' zatrudnia takie ziółka, jak Rita, to nikt nie musi nimi kierować, by pisali jakieś kompletnie bzdury.
- Oby. Byłoby dobrze, gdyby w końcu Ministrem został odpowiedni człowiek.
Ron zgodził się z Harrym, kiwając głową.
- I co, Ginny, zamierzasz dać Percy'emu kobiecą radę od serca?
- Nie bądź śmieszny, Harry. - Dziewczyna prychnęła głośno. - Póki nie pojawi się w domu i nie przeprosi całej rodziny, nawet nie zamierzam mu odpisywać. Zresztą... ja nie jestem jakąś specjalistką w tej dziedzinie.
Powietrze od razu stało się cięższe od tej aluzji. Hermiona ze zmęczeniem spojrzała na Ginny, która jednak kierowała oczy wszędzie, tylko nie na nią.
Ron nie miał pojęcia, dlaczego wśród foteli przy kominku wytworzyło się niemal namacalne napięcie. Harry wiedział, gdyż Hermiona jakiś czas temu wyjaśniła mu, dlaczego jej stosunki z Ginny tak nagle się oziębiły.
Dobrze pamiętał swoje zdumienie, gdy usłyszał, że Ginny właściwie nigdy nie przestała mieć nadziei na bliższy z nim związek. Ta wiadomość była dla niego nieco niezręczna, ponieważ on z kolei nigdy nie przestał myśleć o Ginny jako o młodszej siostrze Rona.
Czarę goryczy dla Ginny przepełnił fakt, iż to właśnie Hermiona poradziła jej kiedyś, żeby była bardziej sobą, może zaczęła chodzić z chłopakami - co miało jej ułatwić kontakty z Harrym.
Czyli chciała usunąć ją z drogi. A gdy tylko Cho przestała się liczyć, sama zgarnęła jej Harry'ego sprzed nosa. Taktyka godna Slytherinu.
Hermiona zapewniła Harry'ego, że z dobrego serca chciała pomóc Ginny. Nie zamierzała zdradzać jej planu, jak go zdobyć, a tylko sposób na pozbycie się niezręcznego zauroczenia Chłopcem, Który Przeżył. Myślała, że się udało, skoro Ginny niedługo po ich rozmowie zaczęła chodzić z Michaelem, a niedawno z Deanem.
Hermiona po obserwacji siostry Rona doszła do przykrego wniosku, iż Ginny potraktowała tych chłopców jako środek do celu, przynęty, które miały rozbudzić w Harrym zazdrość. Jak sam Harry zapewnił Hermionę, nie udało się jej to i nie mogło się udać.
Ale skoro tak się sprawy przedstawiały, nic dziwnego, że Ginny uznała Hermionę za zdrajczynię. Harry był pewien, że dziewczyny wyjaśnią sobie nieporozumienie i się pogodzą, jednak sądząc po ich zachowaniu, nic takiego się nie stało.
Harry spostrzegł, że Ginny przygląda mu się jednym okiem. Poczuł pewne zakłopotanie; nie wiedział za bardzo, jak się wobec niej zachowywać, skoro wszystko wskazywało na to, że ona nadal się w nim podkoch..e.
Tyle dziewczyn się nim ostatnio interesowało... Zaczynał tęsknić za starymi czasami.
- W każdym razie - Harry podjął próbę ożywienia rozmowy - zawsze to jakiś postęp dla Percy'ego.
- Postęp - Ron niemal wypluł to słowo. - Akurat. Scrimgeour pewnie nie lubi lizusów i zamierza wykopać tego durnia, dlatego nagle przypomniał sobie, że ma... siostrę.
- Zaraz napiszę list do rodziców, i jeśli dowiem się, że nic do nich nie dotarło, Percy będzie mógł mnie pocałować, tyle że nie w policzek.
Harry spojrzał na Ginny, a potem na Rona.
- Nie przesadzacie trochę? Może w końcu uświadomił sobie, jakim głupcem był i...
- Co, już go usprawiedliwiasz?
- Bierzesz stronę Percy'ego?
Czasami żałował, że próbował kogoś bronić.
- Nie, po prostu... Może najpierw napisz ten list do rodziców, Ginny, a potem wieszajcie na nim psy.
Dziewczyna prychnęła.
- Nie wierzę w cuda.
Ron odwrócił głowę w kierunku Hermiony.
- A ty dlaczego siedzisz tak cicho?
- Percy to nie moja sprawa, tylko wasza. - Ron uniósł brwi, a Ginny łypnęła na nią okiem, nic na mówiąc. - Jeśli bardzo chcesz znać moje zdanie, to uważam, że odpisanie Percy'emu nikomu szkody nie przyniesie, a istnieje prawdopodobieństwo, że niektóre kwestie się wyklarują. Skontaktowanie się z bratem to żadna ujma na honorze.
Harry natychmiast spostrzegł, że Ginny sztywnieje, gotowa do skoku i ataku, co najmniej słownego. Musiał interweniować, choć wiedział, że zrazi do siebie siostrę Rona, bo przecież nie mógł nie stanąć po stronie Hermiony.
- No właśnie, właśnie - rzucił Harry, wstając z fotela. - Przecież nie musisz udzielać mu żadnych rad, po prostu zapytaj go, czy nadal zamierza zgrywać nadętego urzędnika, czy też może jednak rodzina stoi u niego na pierwszym miejscu.
- Jasne, Harry. Skoro tak mówisz.
Ginny odwróciła się, wbiegła po schodach i zniknęła w żeńskim dormitorium. Ron z rozbawionym wyrazem twarzy odłożył list brata na najbliższy stolik.
- Wiecie, ładnie wam poszło. Już widzę, jak wszyscy pozujemy do rodzinnego zdjęcia.
Zbliżał się grudzień.
Zaraz potem się rozpoczął.
Czas szybko mijał, jak na gust Harry'ego. Być może było to skutkiem braku wolnego czasu. Nauka na szóstym roku nie należała do zadań lekkich i przyjemnych, w szczególności dzięki takim nauczycielem jak Snape czy Wander, który nie zamierzał mu odpuszczać - wszyscy zauważyli, że profesor najwięcej wymaga właśnie od niego.
Jak to niektórzy z błyskotliwym poczuciem humoru komentowali: ,,Bycie Wybrańcem ma swoje minusy''.
Katie Bell, kapitan drużyny Gryffindoru, także nie zamierzała oszczędzać Harry'ego. Dziewczyna kończyła już szkołę, zatem chciała w ramach prezentu pożegnalnego wywalczyć Gryffindorowi puchar i w tym roku. Dla Harry'ego, gwiazdy drużyny, mogło znaczyć to tylko jedno. Treningi, treningi, treningi. Jeśli tylko odważył się dostać szlaban u Snape za pyskowanie, Katie była bardzo niezadowolona.
Czasami Harry zazdrościł jej stanowiska kapitana, ale wiedział, że nie ma powodu. Dumbledore już mu wyjaśnił, dlaczego nie został prefektem rok temu. Kapitanem nie został pewnie z tego samego powodu.
Harry nie do końca zgadzał się z decyzją i poglądami dyrektora w tej materii, ale nie zamierzał protestować. Miał na głowie inne sprawy.
Na przykład związek z Hermioną.
Gdyby go ktoś zapytał, czy chodzi z Hermioną, nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Zawsze byli ze sobą blisko; ich przyjaźń spokojnie można było określić jako bardzo zażyłą. Dlatego na początku, we wrześniu, nie zauważył różnicy w stosunku do lat ubiegłych. Hermiona przytulająca go, łapiąca za rękę, prawiąca komplementy czy martwiąca się o niego - to wszystko standard.
Dopiero później zauważył, że jego przyjaciółka patrzy na niego nieco inaczej, niż zwykle; niestety, jak zawsze, nie potrafił rozszyfrować uczuć stojących za tym spojrzeniem. Nie ulegało dalszym wątpliwościom, że Hermiona w ciągu tygodni coraz bardziej się do niego zbliżała. Już w październiku właściwie nie odstępowała go na krok, pozwalając mu zachować tylko tyle prywatności, ile uważała za stosowne.
Nie narzucała mu się jednak. I zdecydowanie nie zamierzała całować go co krok. Wręcz przeciwnie, nie zachowywała się jak dziewczyna chodząca z chłopakiem powinna. Harry wyobrażał sobie, że całowanie jest niezbędne; tymczasem, na ile on się na tym znał, czyli niewiele, Hermiona okazywała mu czułość raczej takimi drobiazgami, jak ton głosu czy uścisk ręki.
Harry nie miał pojęcia, dlaczego, choć z drugiej strony coś w głębi ducha mu mówiło, że nie powinien być zaskoczony. Nigdy nie widział żadnej szczególnej bliskości pomiędzy nią a Krumem, który przecież zaprosił ją do siebie na wakacje, co sugerowało więcej niż przyjacielski związek.
Poza tym, przecież to Hermiona. Do niej jakoś mu nie pasowało zachowanie typowe dla dziewczyn. Obserwował momentami Lavender czy Parvati, toteż pewne rozeznanie w tej kwestii miał. Uważał, że pewnie niezaprzeczalna inteligencja Hermiony nie pozwala jej wdzięczyć się przed chłopakiem.
Czasami tego żałował. Przynajmniej by wiedział na sto procent, na czym stoi.
No i porządny całus by nikogo nie zabolał.
Harry zastanawiał się również, dlaczego dopiero teraz Hermiona zdecydowała się na ten krok do przodu. Nie wybrała najlepiej, jeśli chodzi o czas; w Hogwarcie utworzył się żeński Ruch Anty-Granger, składający się głównie z dziewczyn, których Harry w ogóle nie znał.
Przynajmniej jedna pozytywna rzecz z tego wynikła. Luna zyskała przyjaciółkę, a Hermiona nauczyła się akceptować jej niezwykłość. Bywały chwile, kiedy Harry z uśmieszkiem zastanawiał się, jak wyglądają rozmowy tak dwóch skrajnie różnych dziewczyn.
W każdym razie, dlaczego teraz? To nie nadmorskie wakacje na to wpłynęły, gdyż podczas ich trwania Hermiona nie była w najlepszej formie. A wcześniejsze wydarzenia, czyli głównie bitwa w Ministerstwie Magii powinny nastroić ją do przyjęcia postawy odwrotnej - przebywanie w jego towarzystwie nie pozwalało na beztroskie życie.
Harry zdawał sobie sprawę, że jego rozważania prowadzą donikąd. Oczywiście, prościej byłoby po prostu szczerze i otwarcie z Hermioną porozmawiać...
Tak, pewnie. ,,Hej, Hermiono, dlaczego się nie całujemy?''.
Jasne.
Szkarłatny kolor stroju obrońcy drużyny Gryffindoru ładnie kontrastował z zielenią na twarzy Rona.
- Będę rzygał - ostrzegł słabym głosem rudzielec.
- Dramatyzujesz.
- Wychodźcie beze mnie, ja nie gram.
Ron zamierzał odwrócić się i odejść, ale już po pierwszym kroku został zatrzymany przez dłoń Harry'ego, trzymającą go za kołnierz.
- Nigdzie nie pójdziesz, póki pani kapitan ci na to nie pozwoli. Katie?
- Trzymaj go i nie puszczaj, Harry. A ty, Ron, wbij sobie w końcu do głowy, że nasza drużyna składa się z najlepszych graczy z Hogwartu. Cała drużyna, bez niepotrzebnie histeryzujących wyjątków.
- Łatwo ci mówić - jęknął Ron, który nie poczuł się jakoś specjalnie podniesiony na duchu wypowiedzią Katie. Czuł się tak roztrzęsiony wizją wyjścia na boisko, gdzie czekała już drużyna i kibice Ślizgonów, że postanowił spróbować innej taktyki. - Jaki sens ma quidditch w takich warunkach? Śnieg, wiatr... Kto w ogóle wymyślił, żeby grać zimą? To bez sensu, przyznasz chyba.
- Przyznaję, że pogoda nam dziś nie sprzyja - powiedziała kapitan Bell. - Ale naszym rywalom także. Wychodzi na to samo, tylko gra będzie trochę cięższa.
- Nie marudź, Ron. - Harry poklepał przyjaciela po ramieniu. - Żaden Ślizgon nie przełamie twojej obrony. Wygramy z nimi do zera, zobaczysz.
- Jasne. Łatwo wam wszystkim mówić.
- Pewnie. My przynajmniej nie martwimy się na zapas.
Ron obrzucił nieprzyjaznym spojrzeniem siostrę, która właśnie wyszła z szatni razem z resztą drużyny.
- Jeśli chcesz, kolego, to cię z chęcią zmienię - zaproponował McLaggen, szczerząc zęby.
- Nie bądź taki cwany, Cormac. Nie będę zmieniała lepszego obrońcę na gorszego ani nie zamierzam teraz szukać sobie nowego pałkarza. Żadnych zmian personalnych ani żadnych kłótni. Jasne? A ty, Ron, nos do góry. Nie siej defetyzmu.
- Jasne.
Harry jeszcze raz poklepał przyjaciela po ramieniu.
- Rozwalimy ich.
,,Rozwalimy ich''.
Jak to optymistycznie zabrzmiało. Pozytywnie.
Harry gorączkowo rozglądał się za złotym zniczem, który był na chwilę obecną jedyną szansą na zwycięstwo. Jeśli szybko się nie pojawi...
Nie zazdrościł Katie. Gdyby on był kapitanem, zdzieliłby McLaggena po gębie już dawno. A na resztę drużyny szkarłatnych lwów nawrzeszczał, ile sił w płucach.
Ron najwyraźniej nie wziął sobie ich rad do serca, i grał zgodnie z zasadą loterii. Istniało pięćdziesiąt procent szansy, że złapie kafla, i takie same pięćdziesiąt, że go zatrzyma - głową. Stres wywołany wagę meczu ze Slytherinem mu nie służył. Publiczność w zielono-srebrnych barwach nie pomagała, śpiewając, a raczej wyjąc, ich zeszłoroczny hymn.
Reszta drużyny, oprócz Cormaca, który idealnie irytował drużynę tym, że strofował wszystkich, rządził się i przy okazji grał najlepiej, sprawowała się co najwyżej średnio. Harry był trochę rozczarowany Ginny, spodziewał się, że akurat ona będzie świetnie latać. Zgadza się, zdobyła kilka goli, ale nie wyróżniała się niczym szczególnym.
Właściwie, nic dziwnego, profesjonalnie zaczęła grać w quidditcha dopiero niedawno.
Pogoda także nie rozpieszczała Gryffindoru. Harry bał się, że zamarznie na swojej miotle. Padający śnieg i wiejący zimowy wiatr tworzyły zabójczą mieszankę. W takich chwilach chłopak mógł się zgodzić z Ronem, że gra w ostatnim stadium jesieni to głupota.
Wicher kompletnie zatkał mu uszy. Harry nie słyszał nawet komentatora. Okrzyki kibiców ginęły gdzieś pośród płatków śniegu, próbujących pogrzebać go żywcem w powietrzu. Palce tylko cudem nie przymarzły mu do miotły.
Jedna rzecz go motywowała i rozgrzewała od środka. Ukryta gdzieś pośród wirującego białego puchu burza krzaczastych włosów, okalająca opatuloną czerwono-złotym szalikiem twarz z dopingującym uśmiechem na ustach.
- Merlinie. Potter, nie przestajesz mnie rozczarowywać.
Niestety, bycie szukającym w razie braku znicza na boisku oznaczało przykrą konieczność dzielenia przestrzeni z szukającym drużyny przeciwnej.
- Wiedziałem, że zawsze było z tobą źle - zakpił Draco. - Ale żeby aż tak?
Harry postanowił go zignorować.
- Twoi straszliwie szlachetni rodzice byli czystej krwi, a ty jak im się odpłacasz? Klejeniem się do tej brudnej szlamy? Żałosne.
- Zamknij mordę, Malfoy!
Draco mocniej ścisnął swoją Błyskawicę. Jego szyderstwa wychodziły raczej z głowy, niż z serca. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, Potter czasami go przerażał. Normalnie od razu humor by mu się poprawił od rzucenia kilku obelg w stronę sławetnego Wybrańca, ale czasami - na przykład teraz - Draco nie czuł się pewnie, patrząc mu w twarz, wykrzywioną gniewem i chyba nawet czymś więcej.
- Niżej już nie można upaść. Kąpiesz się chociaż odpowiednio często?
- Jeszcze jedno słowo, Malfoy - warknął Harry - a zrzucę cię z...
Draco zmienił chwyt na trzonku miotły. Nagle jego Błyskawica skoczyła do przodu i przemknęła centymetry od Pottera.
Na krótką jak mgnienie oka chwilę Harry poczuł się jak skończony dureń. Dał się podebrać na tak rażąco oczywistą prowokację. Znicz.
Harry po sekundzie obrócił się w locie i także śmignął do przodu. Starał się dostrzec wśród padającego śniegu małą, złotą kulkę ze skrzydełkami.
Nie udało mu się jej wypatrzyć, ale przynajmniej Malfoy był większym i łatwiejszym celem. Harry nie wahał się i obrał taki sam kierunek, jak on. Cały czas zdawał sobie sprawę, że jeśli blondyn złapie znicz, to Gryffindor przegra przerażającą różnicą punktów. Zbliżenie się do Malfoya nie będzie proste, gdyż oboje posiadali takie same miotły.
Harry uśmiechnął się pod nosem. Tak, ale Malfoy nie miał jego talentu i zrozumienia wspaniałego sportu, jakim był quidditch. Trzeba znać jego ducha, by móc wygrywać.
No, czasami odwaga graniczącą z głupotą także była nie od rzeczy.
Znicz nagle zaczął pikować w dół. Draco momentalnie poszybował za nim, Harry za Malfoyem. Młodzieńcy szybko zorientowali się, że zbliżają się do obszaru boiska, gdzie właśnie koncentrowała się gra.
Oczywiście, była to strefa przy bramce Gryffindoru. Harry prawie westchnął.
Draco nie zmienił toru lotu. W takim razie on też go nie zmieni.
Wbijali się prosto w płaszczyznę zmagań dwóch drużyn. Ron, zamiast zwracać uwagę na grę, obserwował ich ze zbolałym wyrazem twarzy. Ginny krzyknęła, gdy Draco niemal staranował ją z całym impetem. Zawodnicy Slytherinu przezornie rozpierzchli się na wszystkie strony.
Aczkolwiek Cormac McLaggen postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję i uratować ,,wybitnego” obrońcę Weasleya. Kafel mknął ku niemu, zatem Cormac bez niepotrzebnych wątpliwości zamierzył się i uderzył kulę z całej siły.
Harry kątem oka zauważył jego działanie.
Jedno uderzenie serca później uświadomił sobie, że odbity kafel uderzy go prosto w głowę, a on nic na to nie poradzi.
Może jedynie starać się ratować okulary.
Wszechświat go bolał.
Harry z odpowiednim namaszczeniem otwierał oczy, żeby przypadkiem głowa nie rozpadła mu się na kawałki. Madam Pomfrey będzie mogła być nazwana cudotwórczynią, jeśli uda jej się usunąć wszelkie efekty jego spotkania z kaflem.
Właśnie, McLaggen. Harry obiecał sobie w duchu, że poprosi Katie o wyrzucenie go z drużyny na zbity pysk. Kretyn. To już Crabbe i Goyle mieli lepszego cela.
Wszystko było zamazane. No, tak; nie miał na sobie okularów.
Co nie przeszkadzało mu czuć ciepła na swojej prawej dłoni, trzymanej w delikatnym uścisku. Nie potrzebował widzieć wyraźnie, by poprawnie zgadnąć, kto siedzi na krześle przy jego łóżku.
- W końcu się obudziłeś. Zaczynałam się martwić.
- Zupełnie niepotrzebnie - rzekł Harry, lewą ręką szukając okularów. - Już się przyzwyczaiłem do wypadków i urazów spowodowanych quidditchem.
- Quidditch jest zbyt niebezpieczny.
- Jest wspaniały, Hermiono. Wierz mi.
Harry znalazł to, czego szukał; włożył szkła na nos i usiadł prosto, opierając plecy na poduszce.
Udało mu się to dopiero za drugim podejściem, gdy już młot bólu zmniejszył częstotliwość uderzeń w jego czaszkę. Wolał nawet nie dotykać głowy, pewnie guza miał nielichego.
- Mam nadzieję, że pani Pomfrey da mi coś na znieczulenie - stęknął chłopak. Nie przypominał sobie, żeby złamana ręka przyprawiała go o podobne cierpienia. Miał nadzieję, że po kilku magicznych lekach będzie w stanie powrócić do normalnego funkcjonowania.
- Powiedziała, że zaraz przyjdzie. Nie wiedziała, kiedy się obudzisz.
Harry kiwnął głową. Ostrożnie.
- Przegraliśmy?
- Dwieście trzydzieści do pięćdziesięciu. Malfoy złapał znicz.
Harry przymknął oczy. Co za porażka. Gdyby jemu udało się złapać tę przeklętą kulkę, wygraliby.
- Katie jest wściekła?
- Oczywiście, ale nie na ciebie. To znaczy, na ciebie także, ale nie za przegraną, tylko za niepotrzebną brawurę. Malfoy ma szczęście, że wyszedł z tego bez szwanku.
- Głupi ma zawsze szczęście. - Harry spróbował uśmiechnąć się szeroko. Średnio mu to wyszło. - Cóż... trudno. Jeszcze mamy szansę na puchar.
- Nie, jeśli drużyna dalej będzie taka zgrana, a Ron taki nerwowy.
- Ron to jeden problem. - Harry westchnął. Ostrożnie. - A McLaggen, ten tępak, to drugi. Naprawdę nie zazdroszczę Katie. Ma ciężki orzech do zgryzienia.
Hermiona nie odpowiedziała. Harry spojrzał na nią z pewnym zaskoczeniem. Wyglądała na nieobecną. Od początku ich rozmowy mówiła krótkimi zdaniami o charakterze raczej informacyjnym. Ton głosu nie zdradzał wielkich emocji.
Dziwne. Zazwyczaj w takich sytuacjach to ona była pierwsza do uzewnętrzniania uczuć. Już miał się zapytać, czy coś się stało, kiedy przeszkodził mu dźwięk otwieranych drzwi.
- Dobrze, że już doszedłeś do siebie - mruknęła kapitan Bell, wciąż w pełnym rynsztunku. - Bałam się, że ten kafel oderwie ci głowę.
- Jest na swoim miejscu, wydaje mi się.
- Bardzo śmieszne. - Katie spojrzała na niego z ukosa. - Czy to jakaś nowa taktyka? Bezmyślnie lecieć za zniczem, na nic nie zwracając uwagi? Harry, uważaj na siebie. Wolę już przegrać, niż mieć cię na sumieniu. Gdybyś w ostatniej chwili lekko się nie odchylił...
Dziewczyna zawiesiła głos. Chłopak uśmiechnął się niewyraźnie. Wolał nie rozważać alternatywy. Wystarczająco go głowa bolała.
- Przepraszam.
- Mnie nie przepraszaj. - Katie rzuciła okiem na Hermionę. Pamiętała jej reakcję, gdy zobaczyła spadającego z miotły Harry'ego. Młodsza koleżanka przeraziła się wtedy nie na żarty. Aż dziw, że teraz była taka spokojna. - Po prostu uważaj na siebie następnym razem.
- W porządku. Jak się miewa Ron?
Katie wzruszyła ramionami.
- Gdy go ostatni raz widziałam, mamrotał coś do siebie o samobójstwie.
- Myśli, że jedna Avada zwolni go z treningów. - Harry pokręcił głową, jednocześnie rozbawiony i współczujący przyjacielowi. - Hermiono, mogłabyś jakoś pocieszyć Rona? Ja chyba za szybko stąd nie wyjdę, a on gotów jeszcze zrobić coś głupiego, odejść z drużyny albo co.
- Mogę spróbować, ale nie jestem pewna, czy to poskutkuje.
Harry musiał przyznać, że biorąc pod uwagę komunikację tej dwójki, istnieje duże prawdopodobieństwo, że Ron gotów będzie wziąć słowa otuchy swojej przyjaciółki za brak wiary w jego umiejętności, użalanie się nad nim czy coś jeszcze gorszego.
Jeśli nakrzyczy na Hermionę lub ją obrazi, dostanie po łbie.
- Cóż, prawda, ale spróbuj i tak. Może posłucha głosu rozsądku.
- W porządku, zostawiam was - oznajmiła Katie, trzymając swoją miotłę za głową i przestępując z nogi na nogę. - Muszę się przebrać i już zacząć układać mowę mobilizacyjną na następne zebranie drużyny. Ech. Do zobaczenia w pokoju wspólnym, Harry.
Kapitan Bell kiwnęła głową Hermionie i opuściła skrzydło szpitalne.
Harry zaczął w myślach szukać tematu do rozmowy, ale Hermiona ucięła jego wysiłki, wstając z krzesła.
Nie wyszła jednak z ambulatorium od razu. Najpierw nachyliła się nad Harrym.
!?! Mmmm.
Chłopak siedział wyprostowany jeszcze dobrych kilkanaście sekund. Głowa, chyba dzięki energii przekazanej przez usta Hermiony, bolała go znacznie mniej.
Porównywał pierwszy pocałunek z Cho i Hermioną. Obydwie dziewczyny wzięły go z zaskoczenia. Cho płakała, Hermiona nie, choć nie wyglądała najlepiej. Ten drugi całus był krótszy, mimo to satysfakcjonujący. Smakował jak...
- Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać, panie Potter - odezwała się pani Pomfrey, podchodząc do jego łóżka. - Sprawa nie cierpiąca zwłoki. Skoro został pan sam... Proszę.
Harry przyjął szklankę wypełnioną bladoniebieskim płynem z wdzięcznością, ale i pewną dozą rezerwy. Pamiętał, że lekarstwa serwowane przez hogwarcką uzdrowicielkę były skuteczne, ale niekoniecznie lubiły się z kubkami smakowymi.
- To na znieczulenie? - zapytał z nadzieją.
- Zaśnie pan - krótko wyjaśniła pani Pomfrey. - Gdy się pan obudzi, będzie pan mógł udać się do swoich obowiązków. Miłych snów - dodała na odchodnym kobieta z uśmiechem.
Harry przyjrzał się medykamentowi z nieufnością, ale, jako że nie miał wielkiego wyboru, postanowił go wypić jednym haustem i mieć to z głowy.
W momencie, kiedy podnosił szklankę do ust, do pomieszczenia wsunął się wysoki chłopak. Na jego widok palce Harry'ego zesztywniały, niemal roztrzaskując szklankę.
- Ładny lot - pochwalił go Cormac, szczerząc zęby. Na ułamek sekundy; natychmiast zdecydował przejść do sedna, ponieważ ofiara jego błyskotliwego odbicia przyglądała mu się z jawną wrogością. - Wpadłem cię przeprosić. To nie było specjalnie, Harry.
- Domyśliłem się.
- Hej, i po co te nerwy? Nie zauważyłem cię. Wykonywałem tylko niewdzięczną robotę pałkarza. Chciałem podać kafel do naszych ścigających, by mogli płynnym atakiem zdobyć gola. Gdybym był obrońcą, nic takiego by...
- Ron jest obrońcą - przerwał mu Harry głosem zimnym jak pogoda za oknem. - Ty, jeśli się nie mylę, jesteś pałkarzem. Masz bronić naszych zawodników przed tłuczkami. To wszystko, McLaggen.
- Ten kafel musiał walnąć cię w głowę mocniej, niż przypuszczałem - wycedził Cormac, mrużąc oczy. - Nie moja wina, że sam muszę odwalać robotę za pół drużyny, i że nasi ścigający nie potrafiliby złapać smoka za ogon.
Harry chciał się roześmiać, ale przezornie tego nie zrobił. Czuł, że młot na nowo podejmuje pracę, a szafirowa ciecz kusi bardziej niż poprzednio.
- Wiesz co, McLaggen? Idź stąd. A zanim wyjdziesz, wiedz, że nie omieszkam porozmawiać na twój temat z Katie.
Teraz twarz Cormaca zaczęła zdradzać jawną wrogość.
- Oho! Myślisz, że jak jesteś Wybrańcem, wielkim bohaterem, to możesz...
- Co pan wyprawia, panie McLaggen? - Pani Pomfrey, wyraźnie oburzona, nagle zmaterializowała się w ambulatorium. - Zakłóca pan spokój mojego pacjenta! Proszę stąd wyjść, i to już.
Cormac bez słowa przeprosin opuścił skrzydło szpitalne.
I dobrze, uznał Harry. Jeszcze trochę, a wstałbym i przyłożył mu.
- A pan na co czeka, panie Potter? Na zachętę? A może już nic pana nie boli?
Harry zmełł w ustach nieprzyzwoitą uwagę i posłusznie wypił zawartość szklanki, starając się przy tym nie krzywić. Opadł na poduszkę, jęknął i zamknął oczy. Już po krótkiej jak tyknięcie zegara chwili poczuł, że jego zmysły rozpływają się w przyjemnej zupie odrętwienia. Język przestał palić, a głowa stała się lekka jak piórko.
Zanim zasnął, przypomniał sobie dotyk ust Hermiony.
Hermiona rysowała patykiem na piasku.
Powoli kreśliła linie, żłobiła wzory składające się w harmonijną całość.
Starała się nie myśleć.
- Nie mogę, po prostu nie mogę - paplał dalej Ron. - Harry, widziałeś ją? To ciało, te srebrzyste włosy, to spojrzenie... To już nie wila, to ideał!
- Nie ma ideałów, Ron - odezwał się Harry ze swojego miejsca na ręczniku.
- Co? Co? Nie ma? Jak możesz tak mówić? A... Fleur? - Ron wymówił to imię z niesamowitym wręcz namaszczeniem. - Przeklęty Bill, przeklęty szczęściarz, zabierze ją tylko dla siebie, będzie ją miał, jej ciało, egoista...
Rudzielec nie przestawał mówić. Robił to, gdyż nie miał wyboru. Gdyby zamilkł, nie wytrzymałby, wstał i podszedł do Francuzki, co skończyłoby się kompromitacją nie tylko w jej oczach, ale i w oczach idealnego brata Billa.
Zatem Ron mówił, chociaż wiedział, że robi z siebie idiotę, szczególnie, że Hermiona siedziała zaraz obok niego. Ale nie miał wyboru, póki Fleur nie opuści plaży, jego mózg nie potrafił normalnie funkcjonować.
- ... Gdyby tylko raz na mnie spojrzała, jeden dotyk, jeden posmak, jeden...
- Przestań już - mruknął Harry, zmęczony słowotokiem przyjaciela. - Jest zajęta przez Billa. Nie będzie żadnego posmaku. W ogóle o czym ty marzysz?
- Drań, drań z niego, wszyscy moi bracia tacy są, najlepsze dla nich... - Ron urwał na chwilkę. Jakieś inne myśli zaczęły pojawiać się w jego umyśle. To oznaczało, że najprawdopodobniej Fleur wymknęła się z Billem, zostawiając resztę na plaży. Jeszcze parę chwil, a urok przestanie działać. Mimo to, nie rozglądał się. Jeszcze by ją zobaczył. - Jak, jak ty w ogóle możesz być taki spokojny? Normalny? Dlaczego ona na ciebie nie działa?
- Nie wiem. - Harry wzruszył ramionami ze swojej horyzontalnej pozycji. - Pewnie, Fleur jest ładna, ale nie przesadzajmy, nie jest ideałem. Nie wpływa na mnie krew ze strony jej babci. Nie wiem, czemu.
- To niemożliwe, nie wierzę. Jak niby...
- Zamknij się, Ron.
Chłopak odwrócił się jak użądlony w kierunku Hermiony. Harry zerknął na nią przez zaciemnione okulary. Odezwała się właściwie pierwszy raz od momentu, gdy rozłożyli się na plaży.
- Co? Wiem, że...
- Harry posiada wyjątkowe zdolności obronne. Jako jedyny był w stanie oprzeć się Imperiusowi rzuconemu przez Croucha. Magia bazująca na wnikaniu w umysł, dezorientacji czy wszelako pojętej ingerencji w proces myślowy czy wolną wolę nie mają na niego wielkiego wpływu. Naturalna, wrodzona zdolność właściwa tylko jemu, lub nabyta w wieku dziecięcym.
Harry spojrzał na Hermionę bardziej uważnie. Wszystko to powiedziała dość monotonnym głosem, nie patrząc na nich; cały czas rysowała patykiem w piasku. Ciekawe, czy te asymetryczne wzory były jakimiś konkretnymi runami, czy też może tylko chaotyczną twórczością.
Swoją drogą, jej teoria na temat jego odporności na magię umysłu miała wiele sensu. Fleur po prostu na niego nie działała, a faktycznie, Imperiusa fałszywego Moody'ego nikt inny nie zrzucił. Tylko on.
Ty draniu i morderco, być może chociaż na to się przydałeś, pomyślał.
- Oczywiście, no tak, tylko Harry jest na tyle dobry, by mieć specjalną więź z...
- Hermiona ma rację, Ron, zamknij się już. - Potter usiadł i rozejrzał się po plaży. - Nigdzie nie widzę Fleur. Pewnie Bill się nią zajmuje. Możesz już wrócić do rzeczywistości.
Rudzielec wydał jakiś nieartykułowany odgłos i zaczął pocierać kciukami oczy. Harry spojrzał na niego.
- Wiesz co, Hermiono? Powinniśmy mu znaleźć jakąś fajną dziewczynę. Może wtedy zachowywałby się normalnie.
Patyk na chwilę przerwał swoje dzieło. Na chwilę.
- Nie jestem przekonana, czy to by pomogło. Ron to beznadziejny przypadek.
Harry nie był pewien, czy ta uwaga miała być dowcipna. Przeniósł wzrok na ciemnoniebieskie morze, na błękitne niebo, na złoty piasek i bawiących się dookoła ludzi. Potem na swoją przyjaciółkę.
- Hermiono, co się z tobą dzieje? Jesteśmy na wakacjach, a ty nie wyglądasz na szczęśliwą.
- Nic.
- Daj spokój.
- Może brakuje jej książek? - podsunął dziewczęcy głos.
Harry od razu go rozpoznał. Ginny. Odwrócił się ku niej i poprawił okulary na nosie.
Ho. Niektóre nastolatki szybko dojrzewają w tych czasach.
Może to dlatego Hermiona była taka pochmurna. Fleur, Tonks, i jeszcze Ginny.
Rudowłosa dziewczyna, ubrana w dwuczęściowy kostium kąpielowy, nie doczekała się odpowiedzi od Hermiony, więc spojrzała na brata.
- A temu co jest?
- Stara się zmusić mózg do pracy. No wiesz, Fleur.
Niesamowite. Wystarczyło jedno słowo, by wyraz twarzy Ginny zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
- Delacour! Ta francuska flegma doprowadza mnie do szału!
- Flegma? - powtórzył kompletnie zbity z tropu Harry.
- Jak się wdzięczy przed każdym facetem! Obrzydliwość! Myślałam, że Bill jest mądrzejszy, że nie zakocha się w takiej... takiej...
Harry westchnął w duchu. Chyba obecność Fleur na tych wakacjach była błędem.
Hermiona nigdy by tego tak nie nazwała. Przynajmniej teraz. Dobrze odwracała uwagę.
Złamała patyk w rękach.
Dość.
- Remus czasami zachowuje się jak głuptas.
Tonks mruknęła niezobowiązująco.
- Wiesz, kochanie - odezwał się Artur. - Chyba go rozumiem.
- Uważasz, że zamykanie się w hotelu to mądre postępowanie z jego strony?
- Mądre? Może i nie, Molly. Ale nie można go winić... Pewnie czułby się na plaży wśród ludzi co najmniej nieswojo.
Tonks wpatrywała się w horyzont z zaciętą miną. Nie czuła się najlepiej.
Jej kuzyn, Syriusz, nie żył od kilku miesięcy, a dokładniej, został zamordowany przez jej kuzynkę - nie ma to jak rodzina. Nimfadora nie rozpaczała za nim za bardzo - widziała go właściwie kilka razy w życiu, a przez długi okres czasu była święcie przekonana, że jest mordercą i poplecznikiem Voldemorta.
Jej uczucia skierowane do innego mężczyzny zaczynały wyprowadzać ją z równowagi. Jak tak dalej pójdzie, straci swoje wrodzone moce.
- Uważam, że trochę słońca i rozrywki na świeżym powietrzu by mu nie zaszkodziło.
- Pewnie i nie - zgodził się Artur, choć nie postawiłby na to rodzinnego majątku; bądź co bądź, Remus był wilkołakiem. - Ale wiesz, przyzwyczajenie drugą... O, cześć, dzieciaki!
Artur i Molly zauważyli, że do ich miejsca leżakowania zbliżają się ich dzieci, Harry i Hermiona.
- Skąd takie smętne miny? - spytała Molly, patrząc po twarzach młodzieży.
Pan Weasley mógłby się założyć, co, a raczej kto, był powodem udręki jego najmłodszego syna. Nadąsanie na twarzy córki najprawdopodobniej miało takie samo źródło.
Cóż. Wile miały właściwie w genach zdolność do wzbudzania pożądania u mężczyzn i zazdrości u kobiet. Być może nawet nad nią nie panowały. Fleur była tylko po części wilą, ale ten fakt w niczym jej czaru nie umniejszał. Przyszła synowa Artura ubrana szczelnie pod szyję wzbudzała powszechny zachwyt wśród płci brzydszej, zatem w kostiumie kąpielowym efekt jej urody był wielokrotnie spotęgowany.
Gdyby Fleur rozebrała się całkowicie... Pan Weasley błyskawicznie odrzucił tę myśl. Nawet on nie czuł się na tyle mocny, by się nad tym rozwodzić.
Zauważył, że Harry spogląda co chwilę na Hermionę, która nie wyglądała na rozgniewaną czy zirytowaną. Prędzej zamyśloną. Smutną?
Nagle Tonks wstała. Zamierzała zaproponować jakąś aktywność, pływanie, piłkę plażową, cokolwiek, by mogła porzucić ponure myśli i przestać siedzieć na tym przeklętym ręczniku. Jednak Harry, widząc jej ruch, zapytał ją pierwszy:
- Gdzie jest Lupin?
Merlinie, czy wszyscy faceci muszą być takimi idiotami?
- Siedzi w hotelu - Nimfadora wycedziła przez zęby. - Woli użalać się nad sobą niż spędzać czas w moim... w naszym towarzystwie. Pewnie stoi w oknie i szuka... - Tonks prychnęła. Nie patrząc na nikogo, pomaszerowała w kierunku wody.
Harry westchnął ciężko, tym razem na głos. Naprawdę te wakacje zaczynały go męczyć, a nie taki miał być ich zamierzony rezultat. On i jego świetne pomysły...
- Może ktoś oprócz Tonks ma ochotę popływać? Wiecie, jesteśmy nad morzem.
Piasek chrzęścił mu w sandałach.
Harry krzywił się co dwa kroki, jednak nie chciało mu się podjąć żadnych działań, by to zmienić.
Może powodem była temperatura.
- Rozpuszczam się.
- Ron, czego lamentujesz? Przecież byłeś w Egipcie. Tam na pewno było goręcej.
- Nigdy w życiu. Na pewno nie aż tak.
- Wydaje ci się. Gdybyś teraz znalazł się w Egipcie, zmieniłbyś zdanie.
Ron spojrzał z niechęcią na Hermionę, idącą obok Harry'ego. Wiedział, że pewnie to ona ma rację, ale nigdy w życiu by tego nie przyznał, również przed samym sobą.
- Nie spodziewałem się takiego upału na Lazurowym Wybrzeżu - mruknął Harry. - Nie jesteśmy w Afryce, do licha.
Trójka przyjaciół wędrowała deptakiem usytuowanym blisko plaży, na której niedawno się opalali. Harry zaczynał dochodzić do wniosku, że ubranie się w podkoszulki i krótkie spodenki nie należało do najszczęśliwszych rozwiązań. Gdyby chociaż w pobliżu był jakiś cień... Wszystkie drzewa ustawiły się tak, by pozostawić promenadę na pastwę zabójczych promieni słonecznych.
- Wiesz co, Harry - przemówił Ron, rozglądając się na boki. - Naprawdę, nie myślałem, że jesteś aż tak nadziany. Skąd twoi rodzice wzięli tyle kasy?
- Nie mam pojęcia. - Potter wzruszył ramionami, żałując w głębi ducha, że istotnie tego nie wie. Tak mało wiedział o swojej matce i ojcu. Jak zdobyli tę fortunę? - A ja nie myślałem, że uda mi się was przekonać do wyjazdu.
- Bardzo ci na tym zależało. Miałem wrażenie, że udusisz mamę, jeśli się nie zgodzi pożyczyć od ciebie pieniędzy na wyjazd.
Harry stanął w pół kroku.
- Ron, mówiłem ci już, że nie chcę żadnych...
Rudzielec także się zatrzymał. Spojrzał na przyjaciela.
Wystarczyło. Potter już wiedział, że wygranie z rodziną Weasleyów w kwestiach finansowych było rzeczą właściwie niemożliwą, nakłonienie jej do potraktowania tych pieniędzy jako bezzwrotnego podziękowania za opiekę było syzyfową pracą.
Duma czasem szkodzi.
Harry kątem oka zauważył, że Hermiona mu się przygląda. Akurat ona nie mogła mieć wątpliwości co do jego motywacji stojącej za wyjazdem. Mimo to, nie próbowała z nim rozmawiać o Syriuszu; być może czekała, aż inicjatywa wyjdzie z jego strony. Nie robiła mu także wymówek na temat ucieczek od problemów.
Bo on musiał uciec. Gdzieś dalej niż Nora. W lipcu Syriusz co dzień i co noc stał mu przed oczami. Azkaban, Łapa, wspólne chwile w Grimmuald Place 12, jego śmierć. Głos, wygląd, zachowanie. Serce.
Harry miał dość życia już po paru dniach spędzonych u Dursleyów. Gdy tylko przyszła pora na wizytę w Norze, wpadł na pomysł wakacji. Po co jego pieniądze miały pędzić swój żywot w zamkniętej celi bankowej? Chciał wyjechać, gdzieś daleko, ze swoimi przyjaciółmi i drugą rodziną, by zapomnieć, choć na chwilę, o przytłaczającej rzeczywistości. W końcu przekonał do tego pomysłu Molly, Artura i członków Zakonu. Fleur zaproponowała wspaniałą i słoneczną Francję. Zatem pojechali, by cieszyć się życiem.
Średnio to wszystko wyszło, pomyślał Harry.
Deptak przechodził w okrągły plac, środek którego zajmował trawnik z rosnącymi na nim tu i ówdzie kolorowymi kwiatami. Po placu spacerowali ludzie rozmawiający głównie po francusku, toteż Harry szybko przestał zwracać na nich uwagę.
- Mam świetny pomysł - odezwał się Ron, wachlując się ręką.
- Niech zgadnę. Wracamy do hotelu.
- Jak zawsze domyślna Hermiona. W lewo, prawda?
Harry rozglądał się, zastanawiając się jednocześnie, czy powrót w klimatyzowane mury hotelu nie byłby taki od rzeczy. Wulkaniczny wręcz upał skutecznie zniechęcał go do dalszej przechadzki.
No i ... Może zapyta Lupina o majątek swoich rodziców. Może Remus będzie wiedział, w jaki sposób go zdobyli.
Potter na krótką chwilę zatrzymał swój wzrok na mężczyźnie, który siedział na jednej z ławek okalających plac i karmił czarne ptaki. Na czas równy uderzeniu serca Harry'emu wydawało się, że czarnowłosy mężczyzna patrzy wprost na niego i uśmiecha się lekko. Wrażenie zniknęło nawet szybciej, niż się pojawiło. Niebieskie oczy młodego jeszcze człowieka obserwowały ptaki kłębiące się u jego nóg.
Harry mrugnął. Dziwne. Chociaż nie - w takim gorącu to i fatamorgany byłyby zrozumiałe.
Odwracając się w kierunku przyjaciół, zdołał dostrzec jeszcze młodą, urodziwą kobietę o czarnych włosach. Ona nie kryła się ze swoim spojrzeniem. Uśmiechnęła się do niego.
Czyżby już we Francji wiadomo było, jak bardzo zmieniło się stanowisko Ministerstwa w stosunku do jego osoby? Czy też to zwykły przypadek, i po prostu spodobał się tej dziewczynie?
- Idziesz, Harry, czy będziesz mnie nosił na barana, jak zemdleję?
- Sam jesteś baran. - Hermiona także była gotowa do odejścia. Widać jej bujne włosy nie chronią jej przed słońcem, uznał Harry. - Już idę.
Słońce kładło się spać.
Zachody słońca nad morzem były warte zapamiętania. Ładne. Pozytywnie działające na stan ducha.
Takie widoki potrafiły przekonać do słuszności nadmorskich wakacji. Zmierzch w każdym innym miejscu wyglądał gorzej.
Cichy szum morza oraz ciepły piasek pod bosymi stopami również działały kojąco nad umysł. Delikatna bryza rozwiewała chaotyczną szopę kruczoczarnych, jak i burzę krzaczastych, brązowych włosów.
- Piękny widok.
Harry i Hermiona stali zaledwie kilka kroków od linii, na której fala przypływu traciły swoją siłę i nie pięły się dalej. Woda morska zdawała się krwawić, zraniona przez promienie czerwonego słońca.
- Cieszę się, że ci się podoba.
Dziewczyna odetchnęła głęboko. Nie odpowiedziała jednak.
- Do tej pory nie wyglądałaś na zbyt... zadowoloną.
- Przepraszam, że psuję ci wakacje.
- Nie o to chodzi. - Harry złączył dłonie i zaczął studiować swoje palce. Ton głosu Hermiony, nie wiedzieć czemu, dziwnie na niego działał. - Martwi cię coś? Nie czujesz się dobrze?
Jego najlepsza przyjaciółka znowu nie spieszyła się z odpowiedzią.
- Jak myślisz, jak to wszystko się skończy?
- To wszystko?
- Wojna. I my.
My? Czyli... cała grupa będąca na wakacjach?
- Nie wiem, Hermiono. Mogę ci obiecać jedno. Że zrobię co w mojej mocy, by oczyścić świat z Voldemorta i jego popleczników - oznajmił stanowczo Harry. To postanowienie wypływało wprost z jego serca.
Hermiona podeszła bliżej do morza. Przyjemna w dotyku woda omyła jej stopy, zanim, jak zawsze, powróciła w objęcia czerwono-niebieskiej toni.
- Zrobisz wszystko, by go zabić, prawda?
- Tak - odparł jeszcze bardziej stanowczo Harry, mając przed oczami wizerunek ojca chrzestnego.
Hermiona milczała, patrząc w horyzont, stojąc nieruchomo. Tylko jej włosy poddały się wiatrowi.
- Nie chcesz, żeby Voldemort zginął? - Pytanie było niedorzeczne, ale Harry nie miał już żadnej gwarancji, że wie, co jego przyjaciółka stara się powiedzieć.
- Nie chcę, żeby ludzie cierpieli i umierali.
- Voldemort musi zginąć, by tak było.
- Musi zginąć - powtórzyła Hermiona. - Musi, oczywiście. Harry?
- Tak?
- Co mówiła przepowiednia?
Chłopak zacisnął zęby, czując rozlewające się w ciele zimno i ściśnięty żołądek. Planował o tej trapiącej go kwestii porozmawiać z najbliższymi przyjaciółmi dopiero w roku szkolnym, nie teraz.
Jednakże plany można zmieniać. Nie potrafił zataić prawdy przed Hermioną ani ją okłamać, gdy była w takim stanie. Czuł podskórnie, że jej myśli wirują wokół czegoś bardzo ważnego.
- Krótko mówiąc, tylko ja mogę zabić Voldemorta. Tę wojnę przeżyję albo ja, albo on. Nie ma innej możliwości.
Zachód słońca stracił swój uspakajający wpływ. Harry poczuł przygnębienie, a potem trawiącą go od środka gorącą wściekłość. Jego wakacyjne plany w jednej chwili runęły jak domek z kart.
Nie dla niego szczęście i radość, póki Voldemort żyje. Przepowiednia będzie na nim ciążyć aż do momentu jej spełnienia. Znajdzie spokój albo po śmierci, albo po zwycięstwie nad Czarnym Panem.
- Rozumiem. - Cichy głos Hermiony oderwał Harry'ego od czarnych myśli. - Jesteś tego pewien?
- Tak. Dumbledore mi to powiedział.
Dziewczyna kiwnęła głową, w końcu przenosząc wzrok z malowniczego krajobrazu na przyjaciela. Oczy miała lekko załzawione.
Podeszła do Harry'ego i objęła go z całej siły. Jej uścisk został szybko odwzajemniony.
- Nie martw się - szepnęła Hermiona. - Pamiętaj, że nie jesteś sam. Nawet w najtrudniejszych chwilach.
Harry odetchnął powoli. Objęcia najlepszej przyjaciółki były niczym balsam dla duszy. Co tam zachodzące słońce i piękne widoki. Liczyła się druga osoba, rozumiejąca jego udrękę i chcąca ją złagodzić w jak największym stopniu.
- Pozwól, że cię pocieszę - ponownie szepnęła Hermiona, jednak zupełnie innym tonem niż poprzednio. Zanim Harry zdążył choćby mrugnąć, poczuł, że usta Hermiony całują jego, i to mocno.
Równie nagle uświadomił sobie, że piersi Hermiony nie skrywa już ciemnoniebieski kostium kąpielowy, a ona sama przylega do jego ciała coraz silniej.
Podobało mu się to. Jego małemu braciszkowi również.
Jeden moment później oboje leżeli na piasku całkiem nadzy. Gdzieś zniknęli wszyscy inni obserwatorzy szkarłatnego końca dnia. Ciepła woda pieszczotliwie obmywała parę kochanków.
Ręce Harry'ego błądziły we włosach Hermiony, głaszcząc jej głowę, gdy ta posuwała się coraz niżej. Każdy ruch języka dziewczyny oznaczał przejście na kolejny poziom przyjemności.
Schody do nieba.
Wszechświat Harry'ego skupił się na jednym obszarze pomiędzy wargami Hermiony. Doznania zmysłowej rozkoszy rosły tak szybko i tak intensywnie, że chłopak miał wrażenie, że zaraz eksploduje drugą Mleczną Drogą.
O, tak, kochana...
- Psia krew!
Stłumione przekleństwo rozległo się w pustym ambulatorium. Kilka rzeczy było dla Harry'ego pewnych: właśnie się obudził, był wieczór, a to wszystko tylko mu się śniło. Co miało swoje konsekwencje.
- Cholera!
No, ciekawe, jak to wytłumaczy pani Pomfrey.
Przed zaśnięciem musiał za dużo myśleć o pocałunku, którym z zaskoczenia obdarowała go Hermiona. Do momentu ich uścisku sen całkiem wiernie odzwierciedlał jego wspomnienia z wakacji. Ale - za co Harry dałby sobie głowę uciąć - gdy wtedy skończył się tulić z Hermioną, poszli razem do hotelu, rozważając kwestię, komu jeszcze wyjawić treść przepowiedni. Nie pamiętał, by naga Hermiona polepszyła mu humor.
Nigdy w życiu. To tylko wytwór jego zboczonego umysłu.
- Szlag!
Dobrze chociaż, że pani Pomfrey nie zadaje wielu pytań. Najlepiej, żeby w ogóle ich nie zadawała.
A może najlepiej będzie po prostu zwiać?
Myślenie o przyszłości martwiło Harry'ego.
Ciekawe, jak będzie wyglądał kolejny trening quidditcha, zastanawiał się chłopak. Ron ani myślał słyszeć o kolejnym meczu z jego udziałem na boisku, kompletnie zatracony w swojej boskości Cormac coraz bardziej rozbijał drużynę od środka, a Ginny, która musiała jakimś cudem dowiedzieć się o pocałunku w ambulatorium, unikała Harry'ego jak ognia i chodziła po Hogwarcie z miną kogoś stąpającego po krawędzi.
Wspaniale. Nic dziwnego, że Katie miała ochotę wpaść w depresję. Potter już w najmniejszym stopniu nie zazdrościł jej pozycji kapitana. Musiała czuć się jak skazaniec z pętlą na szyi.
Puchar oddalał się od Gryffindoru coraz bardziej. Dobrze chociaż, że szansa na zdobycie Pucharu Domów jeszcze istniała.
Aczkolwiek - naturalnie - Snape ze wszystkich sił starał się Gryfonom to uniemożliwić. Atakował z każdej możliwej strony, zadręczał ich podchwytliwymi pytaniami, pracami domowymi i referatami. Mikstury na szóstym roku były wyjątkowo ciężkie do przyrządzenia. Harry, podejmując wysiłek pokazania się Hermionie z jak najlepszej strony, sam walczył z tym przedmiotem, ale na dobrą sprawę było to przedsięwzięcie z góry skazane na niepowodzenie. Chłopak często żałował, że nie ma czegoś, co mogłoby mu ułatwić życie. Gdyby lekcje prowadził inny nauczyciel albo gdyby istniał jakiś eliksir szczęścia...
Niestety, takie cuda zdarzają się tylko w książkach. Nie ma tak dobrze.
Dodatkowo drażnił go brak zainteresowania ze strony Dumbledore'a. Dyrektor znikał z zamku dość regularnie, nic mu o tym nie mówiąc. Harry przeczuwał, że wyprawy jego mentora mają jakiś związek z Voldemortem, co tylko zwiększało jego frustrację. Chciał działać, uderzyć w Czarnego Pana, zniszczyć śmierciożerców, a tymczasem został zupełnie pominięty przez Albusa i Zakon.
Wspaniale.
Gdyby nie obecność Hermiony u jego boku, szare niebo grudnia i na niego wpłynęłoby przygnębiająco. Mimo, że zbliżało się Boże Narodzenie.
Na kilka dni przed tym świętem już cały Hogwart pokryty był białym puchem. Na szczęście pogoda zdała się wysłuchać życzeń uczniów i poprawiła się. Bezchmurne, błękitne niebo przepuszczało promienie słońca, które choć troszkę zmniejszyły mróz ściskający mury zamku.
Pomimo takich warunków, lekcja transfiguracji nie zamierzała usunąć się w cień. Harry, wyglądając przez wysokie okno, starał się o niej zapomnieć. Umysł zajmował powtórnym odtwarzaniem wydarzeń, które miały miejsce od jego uścisku z Hermioną na plaży.
W każdym razie, to pocieszanie na pewno tylko mu się śniło.
Pamiętał, że w drodze do hotelu ustalili, iż Ron zdecydowanie powinien dowiedzieć się o przepowiedni pierwszy. Potem Luna, Neville i Ginny, czyli osoby towarzyszące mu w samobójczej misji dwa miesiące temu.
Aczkolwiek obecność Ginny na tej liście mogła być błędem. Przekazanie jej, że Harry Potter jest Wybrańcem, bez dwóch zdań nie pomogło jej przezwyciężyć swojego zadurzenia w nim.
Zadurzenia? Czy coś, co trwa prawie sześć lat, można tak nazwać? Harry'emu wydawało się to trochę niepokojące.
Gdy zjawili się w hotelu, już na progu przywitała ich uśmiechnięta od ucha do ucha twarz Rona. Wyniki SUMów. Hermiona na tę wiadomość zbladła i zaczęła się denerwować, mimo iż nikt przy zdrowych zmysłach nie podejrzewałby jej o kiepskie wyniki. Dziesięć najlepszych ocen i tylko jedno ,,powyżej oczekiwań'' to marzenia każdego ucznia Hogwartu.
Harry był nieco zaskoczony swoją wybitną oceną z Obrony przed Czarną Magią. Cieszył się z niej ogromnie, choć wiedział, że zawdzięcza ją tylko i wyłącznie patronusowi. Co pociągało za sobą kolejny fakt, już mniej przyjemny - wszyscy z Armii Dumbledore'a potrafiliby wyczarować patronusa, ale nie mieli okazji, gdyż plotki dotyczyły tylko jego. Hermiona powinna dostać ,,W” również z tego przedmiotu.
O wiele bardziej jednak dziwiła go wybitna ocena z mikstur. Jak to możliwe? Harry szybko to sobie wyjaśnił. To wina Snape'a. To on specjalnie i złośliwie zaniża jego oceny, nie pozwala mu rozwinąć swojego potencjału z powodu incydentu sprzed wielu lat. Bez niego, na egzaminie, wyszło szydło z worka. Harry był dobry w miksturach. Bardzo.
Będzie mógł kontynuować ścieżkę kariery, którą wybrał. Zostanie aurorem. Cudownie.
- Proszę skupić się na tym zadaniu, gdyż nie jest ono proste - powtórzyła McGonagall. - Niewerbalna transfiguracja to niezwykle pomocna i ważna, ale trudna sztuka, która wymaga pilności i pełnej uwagi, by udało się w jej zakresie coś osiągnąć.
Harry poczuł na prawej nodze czułe kopnięcie pochodzące od Hermiony. Wrócił do rzeczywistości.
Fakt, zadanie miało całkiem wysoki poziom trudności. Gdyby zgromadzeni w sali uczniowie mogli używać słów... Ale tylko ruchy różdżką były dozwolone. W takim przypadku zamiana poduszki w świecznik wcale nie była prosta.
Po pierwszej próbie poduszka Harry'ego zamieniła się w świecę, w dodatku dziwnie puchatą. Po drugiej w coś zbliżonego do kolorowego świecznika wielkości paznokci.
Ron musiał nieźle się napocić, żeby efekt jego transfiguracji w ogóle przypominał przedmiot docelowy. Za którymś razem jego poduszka wyciągnęła cztery nóżki i uciekła.
Nikogo nie dziwiło, że świecznik Hermiony wyglądał bardziej jak kandelabr zajmujący cały stół, wykonany ze złota i srebra. Za każdym razem.
Jak ona to robiła? Harry nie miał czasu się nad tym zastanawiać; widział kątem oka, że McGonagall zbliża się do niego, zapewne by ujrzeć odpowiedni świecznik zamiast poduszki. To przepełniło czarę goryczy, napełnianą kolejnymi porażkami, które Hermionie musiały wydawać się co najwyżej śmieszne.
Czas sięgnąć do niezawodnego i najlepszego środka, jaki miał do dyspozycji.
Harry wzniósł różdżkę, gotowy do wykonania czaru. Przymknął na chwilę oczy, pogrążając się w wspomnieniach i sięgając do głębin umysłu.
Syriusz. Bellatrix. Śmierciożercy. Voldemort. Rodzice i ponownie Voldemort.
Gniew i nienawiść przyszły same, wypełniając go od środka, wzmacniając jego siłę, dając do ręki klucz mocy.
Harry machnął różdżką.
- No, no, brawo, panie Potter - pochwaliła go McGonagall. Rzadko to czyniła, zatem musiała być pod wrażeniem. - O wiele lepiej niż poprzednio. Widać dzielenie stolika z panną Granger ci służy.
Pani profesor poszła dalej, oglądać starania innych uczniów. Zadowolony z siebie i swojego genialnego sposobu uśmiechnął się do Hermiony, która zrewanżowała mu się tym samym, dodatkowo ściskając z uczuciem jego dłoń.
Ron, siedzący przy stoliku obok, nie spojrzał na szmaragdowo-srebrny świecznik przyjaciela z zazdrością. Takie spojrzenia już mu się znudziły. Spowszedniały.
Bardziej chyba dobiło go to, że siedząca z nim Lavender radzi sobie lepiej od niego.
Co za życie.
Harry za to był ze swojego w tym momencie bardzo zadowolony. Dzięki tej metodzie jeszcze pokaże Wanderowi, na co go stać. Będzie najlepszy w Obronie przed Czarną Magią, już niedługo.
Powinien też podziękować Thomasowi. Należało mu się.
Padał śnieg, gdy trójka przyjaciół wyszła na dziedziniec.
Hermiona zadarła głowę do góry, by móc lepiej obserwować białe płatki wirujące w skomplikowanym i tylko im znanym tańcu. Bardzo lubiła śnieg. Jak wyjawiła Harry'emu i Ronowi, duże znaczenie miało jej wspomnienie pierwszego, niekontrolowanego użycia magii.
- Stałam wtedy na tyłach naszego domu i patrzyłam na padający śnieg - wyjaśniła im kiedyś. - Byłam cała w skowronkach, właśnie dostałam pochwałę od rodziców. - Lekki uśmiech. - Pewnie ta radość wpłynęła na aktywację moich zdolności.
- No, ale co zrobiłaś?
- Nagle płatki, te blisko mojej twarzy, zaczęły zamieniać się w motyle. Pamiętam jeszcze miny swoich rodziców, gdy zobaczyli mnie wśród nich.
Masowa transfiguracja w wieku dziecięcym. Zdumiewające osiągnięcie, akurat pasujące do Hermiony.
Tym razem jednak dziewczyna nie napatrzyła się na śnieg zbyt długo.
- Co on trzyma w ustach? - rozległ się zdumiony głos Rona.
Harry i Hermiona jednocześnie spojrzeli przed siebie. Chłopakowi opadła szczęka.
Na zamarzniętej fontannie, opatulony w ciepły, czarny płaszcz, patrzący, jak przed chwilą Hermiona, w niebo, siedział profesor Wander.
Palił papierosa.
Harry nie zdążył przetrawić tego widoku, kiedy w czoło uderzyła go pewna myśl.
Nie mógł się mylić. Okoliczności, pogoda i stroje były inne, ale sam Wander i zbite w gromadkę u jego stóp ptaki - te same.
Mężczyzną siedzącym na ławce był Wander.
- On pali papierosy.
- Papierosy...? Hej, zaczekaj!
Ron zamrugał, jednak to nie pomogło; burza brązowych włosów dalej oddalała się od niego.
- Ona chce upomnieć nauczyciela! Muszę to zobaczyć... Harry, rusz się!
Potter podążył za przyjaciółmi, choć myślami chwilowo był gdzie indziej.
Co, na Merlina, robił Wander na Lazurowym Wybrzeżu? Pewnie, mógł mieć wakacje, ale dokładnie wtedy, co Zakon? Akurat tam? Dziwne.
Profesor zarejestrował obecność lekko wzburzonej Hermiony, zanim się odezwała. Spojrzał na nią uprzejmie.
- Tak, panno Granger?
- Z całym szacunkiem, panie profesorze, ale, wydaje mi się, nie powinien pan palić na terenie Hogwartu. Daje pan uczniom negatywny przykład.
- Sądząc po minie twojego przyjaciela - Wander wskazał głową Rona - niewiedza to błogosławieństwo.
- Tak, czystej krwi czarodzieje... Jednakże, jak pan zapewne doskonale wie, w Hogwarcie uczy się także młodzież mugolskiego pochodzenia. - Hermiona starannie dobierała słowa, i równie starannie gestykulowała okrytymi rękawiczkami dłońmi. - Nie zauważyłam, żeby ktokolwiek z uczniów palił. To szkodliwe dla zdrowia, chyba się pan profesor ze mną zgodzi. Poza tym, ciekawość może popchnąć niektórych do eksperymentów i...
Hermiona urwała, jakby speszona intensywnym spojrzeniem niebieskich oczu Wandera. Ron, trzymający się o krok za nią, nie miał zielonego pojęcia, co jest przedmiotem rozmowy, toteż przenosił tylko wzrok z przyjaciółki na profesora.
Wander uśmiechnął się. Jak zwykle, odrobinę kpiąco. Po czym zaciągnął się i dmuchnął papierosowym dymem Hermionie prosto w twarz.
Dziewczyna odruchowo zakaszlała i cofnęła się, kompletnie nieprzygotowana na atak ze strony członka ciała pedagogicznego Hogwartu.
- Co pan wyprawia?!? - krzyknął Harry, wyrwany z rozmyślań.
Wander nie odpowiedział. Wpatrywał się wyczekująco w ofiarę dmuchnięcia.
Hermiona dopiero po chwili zrozumiała. Ukradkiem pociągnęła nosem. Róże?
- Mogę? - spytała, wyciągając rękę w kierunku profesora.
- Ależ proszę.
Hermiona wzięła do ręki papierosa. Obejrzała go podejrzliwie z każdej strony. Przygryzła dolną wargę i wyciągnęła różdżkę.
- Co ty robisz?
Nie odpowiedziała Harry'emu; poruszyła bezgłośnie ustami i rzuciła zaklęcie na papierosa, który pod jego wpływem na mgnienie oka zaświecił się na bladoniebiesko.
- No tak. Przepraszam, panie profesorze. Mogłam się domyślić.
- Nic nie szkodzi. Mogę?
- Proszę.
Wander wsadził z powrotem papierosa do ust. Wzniósł głowę w kierunku nieba, najwyraźniej uważając problem za niebyły.
- Panie profesorze, mimo wszystko...
- Panno Granger - uciął jej natychmiast Wander. Głos miał spokojny. - Rozumiem twoje obawy, są one jak najbardziej logiczne i uzasadnione. Obawiam się jednak, iż palenie sprawia mi zbyt dużo przyjemności, bym miał z niego rezygnować na twoją prośbę, panno Granger. Lepiej mi się dzięki nim myśli. - Profesor wyprostował w poziomie lewą rękę przed twarzą Hermiony, jak gdyby chciał jej dotknąć. Z tego faktu skorzystał czarny ptak, który usadowił się blisko łokcia mężczyzny. Jego błyszczące oczka momentalnie spoczęły na Harrym. - Mogę jednak całą waszą trójkę zapewnić, że żaden uczeń nie wpadnie przeze mnie w nałóg ani nie zacznie eksperymentować. Czy to ci wystarcza, panno Granger?
- Całkowicie - odparła Hermiona bez śladu wahania.
- Cieszy mnie to. Jeśli się nie mylę, za dwie godziny mamy ze sobą lekcję, prawda?
- Zgadza się - rzucił Ron, postanawiając choć na chwilę włączyć się do konwersacji.
- To dobrze - zakończył Wander.
Harry postanowił podzielić się z przyjaciółmi swoim spostrzeżeniem i jego konsekwencjami zaraz przed lekcją Obrony przed Czarną Magią.
- Wiecie co?
- Co?
- Powinniśmy mieć oko na Wandera.
- Co przez to rozumiesz, Harry?
- On może być... - Chłopak zawiesił głos, rozejrzał się wokół siebie, by sprawdzić, czy ktoś w pokoju wspólnym może ich usłyszeć. - Kolejnym szpiegiem Voldemorta.
Ron wytrzeszczył oczy.
- Żartujesz sobie?
- Harry - zaczęła Hermiona matczynym tonem. - Nie powinieneś wyciągać pochopnych wniosków, skoro...
- Pamiętasz ten okrągły plac na promenadzie?
- Słucham?
- W czasie wakacji. Pamiętasz, kto siedział na jednej z ławek?
Hermiona zamrugała kilka razy. Nie podobała się jej ta sugestia.
- Wander?
- Dokładnie! - Harry uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Voldemort pewnie dowiedział się jakoś o naszym wyjeździe i wysłał tam swojego agenta!
- No nie wiem - zawahał się Ron. - Myślisz, że Dumbledore dałby się ponownie oszukać i zatrudniłby śmierciożercę?
- Poza tym, dlaczego Wander miałby tylko nas obserwować? Gdyby był szpiegiem Voldemorta, z pewnością nastawałby na twoje życie.
- Nie wiem, co wymyślił sobie ten cholerny drań - zapalił się Harry. - Ale czuję, że to on wysłał...
- Harry, uspokój się! - Hermiona prędko ucięła jego wypowiedź. Jednocześnie ścisnęła mu dłoń. Jej, mała i ciepła, kojąco działała na Harry'ego. Gniew odszedł równie szybko, jak się pojawił.
Ron spojrzał na złączone dłonie przyjaciół jakby przez mgłę. Potrząsnął głową.
- Chodźmy, bo się spóźnimy. - Sięgnął po torbę. - Pomyślimy jeszcze o tym, ale wiesz, Harry, jakoś nie wydaje mi się, żeby Wander był śmierciożercą.
- Twierdzisz tak z powodu swojej taryfy ulgowej? - Hermiona uniosła brwi, idąc w kierunku portretu.
- Jakiej znowu taryfy? Kobieto, chyba wiesz, jakie zdanie ma... Voldemort i jego przydupasy o mojej rodzinie. Zdrajcy czystej krwi. - Ron aż się skrzywił. W takich chwilach nienawidził Malfoya jeszcze bardziej. - Wątpię, by śmierciożerca nie wykorzystałby okazji i nie uprzykrzył mi życia gorzej niż Snape.
- Wander pewnie się maskuje - zaoponował Harry. Był przekonany, że z Wanderem jest coś nie tak.
- Daj spokój. Wpadasz w paranoję.
- Dzisiejszą lekcję zacznę od następującego pytania: czy ktoś dowiedział się, o jakim zaklęciu mówiłem pod koniec ostatniej lekcji?
Po sześciu latach Gryfoni z rocznika Harry'ego byli już zbyt przyzwyczajeni do podniesionej ręki Hermiony, by odwracać się w jej kierunku i sprawdzać, czy jako jedyna zna odpowiedź na pytanie profesora.
Tym razem ich uwaga szybko się na niej skoncentrowała. Hermiona siedziała wyprostowana z dłońmi na ławce. Sądząc po dorodnej czerwieni na jej twarzy i drgających palcach, musiała czuć się, jakby oblała ważny egzamin.
Zaskoczenie panujące w sali oscylowało w górnych granicach skali.
- Nikt, jak widzę. - Wander na chwilę utkwił wzrok w Hermionie. - Cóż, nie dziwi mnie to. Niestety, biblioteka Hogwartu jest raczej niepełna. Brakuje jej ksiąg na temat czarnej magii. Wiele niezmiernie interesujących czarów trzeba by szukać w tomach znajdujących się w bibliotece Ministerstwa.
Mężczyzna wszedł na czerwony dywan służący do pojedynków. Machnął różdżką z czymś, co przypominało irytację. Na jednym końcu dywanu pojawiło się z cichym pyknięciem drewniane krzesło o sporych rozmiarach.
- Teraz zaprezentuję wam działanie zaklęcia, które miałem na myśli. - Różdżka Wandera przecięła ostro kilka razy powietrze. - Sectumsempra.
Krzesło natychmiast rozpadło się na kawałki z głośnym trzaskiem. Kilkoro Gryfonów wzdrygnęło się.
- Naturalnie, zaklęcia tego można używać także przeciwko ludziom. Możecie wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby zamiast tego krzesła stało tu jedno z was.
Mina Neville'a dobitnie świadczyła, że właśnie sobie to wyobrażał.
- Jest ono relatywnie mało znane, gdyż zostało wymyślone przez pewnego śmierciożercę o ...skomplikowanej osobowości, który nie lubił dzielić się ze światem swoimi sekretami. - Wander skrzyżował ręce na piersiach i zaczął się przechadzać po sali. - Mnie osobiście ciekawi inna kwestia. Dlaczego Ministerstwo nie przyjrzało się bliżej Sectumsemprze? Prawda, do tej pory została użyta tylko kilka razy i to w wyjątkowych sytuacjach. Mimo to, uważam, że jedna Sectumsempra potrafi wyrządzić człowiekowi większą szkodę niż jeden Cruciatus, zatem powinna dostać status czwartego Zaklęcia Niewybaczalnego... ale schodzę z tematu.
Ręka Hermiony uniosła się powoli.
- Panie profesorze, niewerbalnie rzucony i dobrze wykonany czar Scutum ochroni nas przed Sectumsemprą, tak?
- Tak. Właśnie do tego zmierzałem.
- Jak będziemy to ćwiczyć?
Pytanie zaciążyło w powietrzu, każdego osadzając mocniej na krześle.
- Nie będę was uczył czarnej magii, jeśli o to pytasz, panno Granger. Jakiekolwiek byłoby moje zdanie na ten temat, dyrektor z pewnością nie byłby z tego zadowolony. Ja zajmę się Sectumsemprami.
To stwierdzenie nie zmniejszyło napięcia w sali; wręcz przeciwnie. Neville zbladł jak ściana, a Ron starał się wsunąć pod ławkę. Harry wcale im się nie dziwił. Przecież jeżeli coś pójdzie źle...
Gorzej. Jeżeli Wander istotnie był śmierciożercą, będzie miał wyśmienitą okazję, by go zlikwidować!
- Po waszych minach wnioskuję, że pomysł nie bardzo przypadł wam do gustu. Cóż, każdy może wyjść, nikogo nie trzymam tu siłą, nieprawdaż? Ale może, zanim ktokolwiek zdecyduje się na odwrót, zobaczycie najpierw, na czym ćwiczenie polega? Panno Granger, proszę tu podejść.
Hermiona nie wstała od razu. Potrzebowała na to całych kilku sekund, co nigdy się jej nie zdarzyło w takiej sytuacji.
Z cokolwiek niepewnym wyrazem twarzy stanęła na krańcu czerwonego dywanu. Harry już miał wstać, by zaprotestować. Gdyby coś jej się stało... O nie.
- Proszę zejść z dywanu, panno Granger, obrócić się bokiem do mnie, a Scutum wyczarować całą szerokością do mnie.
Hermiona usłuchała. Jej różdżka wykonała parę ruchów w powietrzu.
- Dobrze - zwrócił się Wander do miejsca, gdzie znajdowała się zupełnie niewidoczna tarcza dziewczyny. - Teraz proszę się nie ruszać, panno Granger... Sectumsempra.
Słysząc niemal znudzony głos mężczyzny, Hermiona napięła wszystkie mięśnie, całą siłą woli powstrzymując się od cofnięcia się o krok.
W przestrzeni przed twarzą Hermiony bezgłośnie zarysowały się trzy kreski, odzwierciedlające trzy cięcia. Moment później rozpłynęły się w niebycie.
- Oto efekty Scutum w pełni sił. Sectumsempra została zatrzymana, a użytkownikowi tarczy, gdyby za nią stał, nic by się nie stało. Scutum jest pod tym względem wyjątkowy, jest to jedyne zaklęcie zdolne powstrzymać tę akurat czarną magię.
Hermiona odetchnęła niezauważalnie i wykonała ruch, jakby chciała wrócić na miejsce.
- Proszę chwilę zaczekać, panno Granger. Chciałbym, żebyś jeszcze raz wyczarowała tak wytrzymałą tarczę, jak poprzednio.
Wander poczekał, aż dziewczyna skończy, po czym zwrócił głowę w stronę Gryfonów.
- Chciałbym tylko was przestrzec przed zbytnią wiarą w siebie. Ćwiczenia są niezastąpionym elementem na naszym przedmiocie. Obrona przed prawdziwą czarną magią to nie przelewki. Wynik starcia z przeciwnikiem zależy od przygotowania, które z kolei wypływa z praktyki. Niech nikt mylnie nie uważa, iż zaklęcie Scutum samo w sobie chroni przed Sectumsemprą.
Profesor zwrócił się ku tarczy Hermiony. Błysk w jego oku, świadczący o koncentracji, wywołał u Harry'ego mrowienie w gardle.
Wander zakręcił różdżką i machnął nią. Raz.
Tarcza Hermiony rozpadła się na dwa kawałki z głośnym trzaskiem, stając się na sekundę widzialna. Krótka emisja jasnoniebieskiego światła poprzedziła jej zniknięcie.
- Jak widzicie - podjął profesor, patrząc na zbitą z tropu Hermionę, odgadując bez trudu jej myśli - Scutum może zostać przełamane. Jeśli rzucający Sectumsemprę będzie - ogólnie rzecz ujmując - lepszym czarodziejem od was, Scutum nie przyda się na wiele. Dlatego uczulam was na jak najpoważniejsze potraktowanie ćwiczeń i prac domowych. I nie po to, by wygrać Puchar Domów, moi drodzy.
Szaleństwo, pomyślał Harry. Jeśli tarcza Hermiony została tak łatwo zniszczona, jaki sens w nauce? Nikt ze szkoły nie opanuje tego zaklęcia lepiej niż ona, więc po co w ogóle się męczyć? Śmierciożercy obcujący latami z czarną magią poradzą sobie z dowolną tarczą bez trudu.
A może...?
Gdy nadeszła jego kolej na podejście do pojedynkowego dywanu, Potter miał solidne przekonanie, co powinien teraz zrobić. Martwiły go trochę dwie rzeczy.
Cały czas nie był do końca pewny, czy postępuje właściwie. Gniew i nienawiść to niedobre uczucia. Nie tego Dumbledore by się po nim spodziewał. Ale Harry potrzebował siły, musiał mieć pewność... wiedzieć, że jego czary będą odpowiednio potężne. Szkoła swoją drogą - najważniejsza była zbliżająca się nieuchronnie konfrontacja z Voldemortem.
Zresztą, dyrektora tu nie było. Opuszczał co chwilę Hogwart, zostawiając Harry'ego i nie informując go o niczym. Skoro tak...
Chłopak bardziej martwił się, że Scutum to czar o czysto defensywnej naturze i tu duchowa agresja może nie pomóc. Ale skoro pomogła przy transfiguracji poduszki... powinno być dobrze.
Pokaże Wanderowi, na co go stać. Będzie lepszy nawet od Hermiony. Najlepszy w Obronie przed Czarną Magią, tak jak na egzaminach. Dokładnie tak.
- Proszę się nie krępować, panie Potter - zabrzmiał głos profesora.
Harry nie czekał. Rutyna. Nie musiał się nawet długo zastanawiać, szperać w pamięci, przywoływać emocje. Myśli o Voldemorcie, śmierciożercach, wszystkich zmarłych, bliskich mu sercu już nie raz gościły w jego głowie na specjalne życzenie.
Do wyeliminowania Lorda będzie mu potrzebna siła. Moc. Miłość? Co, podejdzie do Voldemorta i go pocałuje?
Wander zmrużył oczy. Uśmiechnął się krzywo.
Jego różdżka zakreśliła wzór w powietrzu.
Do tej pory tarcze wszystkich pękały, rozbijały się i znikały. Wander oznajmił, że używa takiej samej siły, jak w przypadku pierwszej Sectumsempry, którą Scutum Hermiony wytrzymała. Toteż reszta Gryfonów miała szansę, by zabłysnąć, dostać punkty i wzmocnić mniemanie o sobie. Do tej pory nie udało się to ani Ronowi, ani Lavender, ani Neville'owi czy komukolwiek innemu.
Trzy pomarańczowe kreski zawisły w powietrzu, kpiąc sobie z grawitacji. Tarcza zatrzeszczała, ale utrzymała się w jednym kawałku.
- Proszę, proszę. Wygląda na to, że w końcu wziął sobie pan moje słowa do serca, panie Potter. Najwyższy czas - rzekł Wander, ciągle się uśmiechając. - Oby tak dalej, panie Potter. Oby tak dalej.
- I co, teraz, jak cię Wander pochwalił, to twoja teoria sypie się w gruzy?
- Nie widzę związku - żachnął się Harry. - A skoro już o tym wspomniałeś, Ron... Kolejny dowód! Skąd Wander wiedziałby o Sectumsemprze, jeżeli nie jest śmierciożercą? W całej hogwarckiej bibliotece nie ma nawet jednej małej wzmianki o tym zaklęciu!
- Ministerstwo, człowieku.
- Profesor Wander mówił na pierwszej lekcji, że nie pracuje dla Ministerstwa - przypomniała Hermiona.
Ron zareagował na tę informację wzruszeniem ramion.
- To jeszcze nie znaczy, że jest śmierciożercą.
- Nie znaczy - zgodziła się Hermiona, do której Potter zdążył poczuć wdzięczność w tej sytuacji, by zaraz potem srodze się zawieść. - Harry, nie uważasz, że należy nam się normalny nauczyciel Obrony? To dość nieprawdopodobne, żeby znowu to stanowisko zostało zajęte przez osobę związaną z Voldemortem.
- Nie mów mi o prawdopodobieństwie i szansach - ofuknął ją chłopak. - Czuję, że coś jest nie tak... Minęło już pół roku od czasu jakiekolwiek zauważonej działalności Voldemorta. Nie sądzicie, że to dziwne? Tak sobie siedzi?! Na pewno ten sukin...
- Harry!
- Przepraszam. - Czasami go ponosiło. Skutek uboczny? - Ja... Tobie wszystko gra? Wszystko pasuje? A te papierosy? Jak ulał pasują do śmierciożercy. - Harry zdawał sobie sprawę, że chwyta się brzytwy. I zaczynał czuć się głupio.
- Być może profesor Wander ma rodziców mugoli, tak jak ja. Powiedział prawdę, a papierosy są nasycone magią. - Hermiona westchnęła. Zmieniła ton. - Harry, jeszcze niedawno twierdziłeś, że Wander to znajomy Dumbledore'a, nauczyciel osobiście mianowany przez niego. Poza tym, dyrektor często opuszcza Hogwart, a to oznacza, że zamek jest bezpieczny.
- Czyżby? Sześć lat temu o mało co nie zginąłem z rąk Quirella. Umbridge grała mu na nosie, dopóki my się nią nie zajęliśmy.
- Jesteś teraz niesprawiedliwy. Nie widzę powodu, byśmy mieli wątpić w Dumbledore'a. Również nie widzę powodu, by podejmować... nierozważne kroki.
Harry wyczuł aluzję do wyprawy do Ministerstwa po Syriusza. Momentalnie się zjeżył, choć dobrze wiedział, że przez jego niczym niezmąconą głupotę o mało nie zginęła Hermiona i pewnie reszta.
- To co innego. - Czy to zabrzmiało jak syk?
- Nie denerwuj się, proszę cię. Wiem, tak, to co innego, mimo to...
- To ja zostawię was samych.
Ron miał wrażenie, że wypadł z konwersacji na samym jej początku. Bywało tak. Bywało, że w rozmowie ich trójki uczestniczyły tylko dwie osoby.
Harry i Hermiona mierzyli się teraz wzrokiem, on podnosząc głos, ona próbując go uspokoić, jako że Harry miał tendencję, zwłaszcza od poprzedniego roku, do łatwego wpadania w nagły gniew.
Ron postanowił ich zostawić. Nie wiedział za bardzo gdzie ma iść; pewien był za to, że kłótnia przyjaciół zaraz się skończy. Sporadycznie spierali się, mocno, o poważne sprawy, jednak nigdy na poważnie. Zawsze dochodzili do porozumienia i kompromisu.
On tak z Hermioną nie potrafił. Drażniła go czasami niemiłosiernie. Nieustępliwie.
Nigdy też jej nie przeprosił. Nie widział powodu, by tak uczynić. Za każdym razem to ona zaczynała.
Ron zastanowił się. Mógł, skręcając kilka razy, obejść korytarz, w którym zatrzymali się przyjaciele, i dotrzeć do pokoju wspólnego. Mógł także podjąć bezcelową wędrówkę po zamku, by zabić trochę czasu. Czemu nie? Do odrabiania lekcji specjalnie mu się nie spieszyło.
Rudzielec zaczął przechadzać się kamiennymi korytarzami Hogwartu, ignorując wszelkie żyjące - i te niezupełnie - istoty. Pogrążył się w myślach, powracając do maglowanego ostatnio tematu.
Przydałaby mu się dziewczyna. Zdecydowanie.
Nie wpadł jeszcze przypadkiem na całujących się Harry'ego i Hermionę, ale wiedział, że to jedynie kwestia czasu. Zazdrościł im więzi, jaka pomiędzy nimi bez wątpienia istniała. Skręcało go chwilami. Też pragnął mieć kogoś tak bliskiego. Istotę płci żeńskiej, najlepiej.
Lavender pytała się go, czy jakaś dziewczyna w Hogwarcie mu się podoba. Brown była całkiem, całkiem, ale w oczy jej tego wyrecytować nie potrafił, no i coś mu mówiło, że Lavender chce czegoś od niego, ale nie chodzi jej o związek. Rozmawiała też z Ginny, co nie wróżyło dobrze. Jeśli jego siostra coś kombinuje, pasowałoby uciekać.
A, właśnie - Ginny. Cóż, w kazirodztwo bawić się nie będzie, zresztą jego siostra była nieznośnym, rozpieszczonym bachorem.
Osobiście nie znał wielu dziewczyn. Ron wolał nie liczyć Parvati ani tym bardziej Padmy Patil. Porażka.
Właściwie, to była jeszcze...
Chłopak zatrzymał się wpół kroku, widząc obiekt jego rozważań. Cofnął się i wychylił głowę spoza najbliższego rogu na pusty, oprócz Luny i McGonagall, korytarz.
Obydwie kobiety miały głowy zadarte do góry. Jakby obserwowały sufit.
- Rzeczywiście, panno Lovegood. Nie zauważyłam tego.
- Niewielu patrzy w słońce, zadowalając się mgłą i chmurami, żyjąc w półcieniu - odparła marzycielskim głosem blondynka.
Pani dyrektor spojrzała na nią kątem oka, ale nie skomentowała.
- Martwi mnie to pęknięcie, jeśli mam być szczera. Historia uczy, że Hogwart został zbudowany przez czwórkę Założycieli. - Minerva poprawiła okulary na nosie. - Poprawniej jednakże byłoby powiedzieć: wyczarowany. Jego mury, kamienie i wszystko wokół przesiąknięte jest magią.
- Ściany mają uszy. Zawsze to powtarzam.
Ta uczennica chyba sobie z niej nie kpi?
- Jeżeli mury pękają... To by znaczyło, że magia tkwiąca w Hogwarcie zanika.
- Niepomyślna wróżba. Pani Trelawney opowiadała nam...
- Zapewne - ucięła McGonagall. Zaczynało ją irytować, że Luna stoi do niej właściwie tyłem, absolutnie całą uwagę skupiając na suficie. - Wydaje mi się, panno Lovegood, iż dyrektor Dumbledore będzie osobą bardziej odpowiednią do zbadania tej kwestii.
- Pana dyrektora znowu nie ma?
- Jest zajęty niezwykle ważnymi sprawami nie cierpiącymi zwłoki. Nie powinno to cię interesować, panno Lovegood.
- Poluje na nargle? Bardzo słusznie, są groźne.
Na co? Wicedyrektorka zaczynała rozumieć, dlaczego niektórzy uczniowie o iście kabaretowym poczuciu humoru mówili na Lunę Pomyluna.
- Zapewniam cię, panno Lovegood, że w czasie nieobecności dyrektora ja zajmę się stanem Hogwartu. Dziękuję za zwrócenie mi uwagi na to pęknięcie.
Luna nie odpowiedziała. McGonagall, powstrzymując grymas na twarzy, odwróciła się i odeszła w kierunku gabinetu Albusa.
Luna wpatrywała się jeszcze chwilę w sufit z uśmiechem człowieka nie śpiącego tydzień. W końcu spuściła głowę i ruszyła przed siebie.
Ron zaklął w duchu. Miał dwa wyjścia; albo, udając idiotę, schowa głowę za róg i ucieknie, albo wyjdzie dziewczynie na spotkanie. Na pewno już go zdążyła zauważyć.
Raz kozie śmierć, jak to mówią.
- Cześć.
- Witaj, Ronaldzie. - Uśmiech Luny zmienił się trochę, Ron jednak nie miał pojęcia, czy na aprobujący, czy odwrotnie. Odgadnięcie, co aktualnie siedzi w umyśle Lovegood, było zadaniem równie prostym, co przytulenie się do Snape'a.
Ciekawe, dlaczego nazywała go pełnym imieniem. Czy do Ginny zwracała się: Ginevro?
- Słyszałem twoją rozmowę z McGonagall - oznajmił odrobinę niepewnym głosem Ron. - Jak myślisz, co się dzieje?
- To nie inwazja kamieniołupków - stwierdziła stanowczo Luna, patrząc w ścianę. Dotknęła jej dłonią. - Mury Hogwartu rzeczywiście są magiczne. To widać gołym okiem.
Ron rzucił owym gołym okiem na solidny, kamienny mur tworzący ścianę korytarza. Żaden jego milimetr kwadratowy nie wyglądał na zaklęty.
- Faktycznie - zgodził się gładko rudzielec. - Miejmy nadzieję, że Dumbledore szybko wróci.
- Nie martw się, Ronaldzie. Niebo nie spadnie nam na głowę.
- Oby, oby. Hmm... - W głowie chłopaka zakwitła dość przerażająca myśl. Skąd ona się tam wzięła? - Ostatnio nie pogratulowałem ci świetnych wyników z SUMów.
Luna machnęła ręką przed nosem Rona, jakby oceny z egzaminów zaledwie minimalnie ustępujące tym Hermiony nie były sprawą wartą wzmianki.
A może ten gest znaczył zupełnie co innego. Ron nie miał pojęcia. Bał się mieć.
- Ty nie uczysz się najlepiej, prawda?
- Noo... powiedzmy, że nie mam talentu do nauki.
- Skąd wiesz, Ronaldzie, skoro nie próbujesz tego sprawdzić?
I po co wspominał o ocenach? Niech to licho.
Myśl ponownie dała o sobie znać. Szaleństwo... Ale z drugiej strony... Na bezrybiu i rak ryba.
- Nie mówmy o nauce, właśnie skończyły mi się wszystkie lekcje. - Głos Rona zdradzał wewnętrzną walkę. - Może by tak... Wiesz co, Luno?
- Tak?
- Niekoniecznie dzisiaj, ale... Co byś powiedziała na partię szachów?
ROZDZIAŁ 9
- Wybacz mi, Lordzie, nie słyszałem cię.
- Specjalnie mnie to nie dziwi - warknął Voldemort, czując, że jego uszy wciąż rezonują. Przestąpił resztki drzwi, z których zostały tylko smętnie wiszące zawiasy; Thomas Riddle nie należał do ludzi obdarzonych sporą cierpliwością. - Chcesz mi rozsadzić dom od środka?
- To tylko muzyka, Lordzie.
- Muzyka? Ten łomot rzucił ci się na mózg, Potter. Źle definiujesz.
Słowa piosenki - choć nazwa ta była zbyt gloryfikująca dla zbieraniny głośnych dźwięków, jaką przed chwilą usłyszał - długo jeszcze będą obijać mu się w czaszce. Zanim ucichną, minie wiele dni. W dodatku ten ciężki, zachrypnięty głos... Merlinie.
- Skąd dobiegał ten jazgot?
Harry pokazał palcem przedmiot o kształcie sześcianu, z wieloma święcącymi cyframi i wskaźnikami, a potem dwa prostopadłościany.
Voldemort nie wiedział, na co patrzy. Nie był na czasie z mugolskimi wynalazkami.
- Skąd to masz?
- Od Kalisto.
Riddle zmierzył wzrokiem młodego Pottera. Wydął wargi. Czasami miał dość.
- To wspaniale. Wasza przyjaźń raduje moją duszę. Bellum!
W pomieszczeniu rozległ się głośny trzask, gdy sześcian rozpadł się na kawałki. Odłamki poczyniły dalszy hałas, uderzając w ściany, podłogę i meble. Harry złapał jeden z nich w locie centymetry przed swoją twarzą.
- Bellum? - Sądząc po głosie, nie wydawał się poruszony stratą.
Voldemort ważył różdżkę w dłoniach, jak gdyby zastanawiał się, czy nie rzucić jeszcze jednego zaklęcia. Po chwili odpowiedział chłopakowi:
- Chodź ze mną.
- Jak przebiega rekrutacja, Lordzie?
- Coraz sprawniej. Dumbledore zdziwiłby się, ilu ludzi, szczególnie młodych i silnych, ma dość ograniczających konwenansów, służących pętaniu naszych możliwości rozwoju w pożądanym kierunku. Ilu pragnie wolności. Potęgi.
- On uważa, że miłość zwycięża wszystko.
- Najgorszy przypadek idealizmu. Zgubny wręcz - zasyczał Voldemort, co miało oznaczać zapewne śmiech.
Dwoje ludzi - w przypadku Czarnego Pana nazwę tę traktowano umownie - szło zalanym księżycowym światłem korytarzem. Jego zewnętrzna ściana nie posiadała okien. Pozbawione szkła powierzchnie zwieńczone arkadami ukazywały spokojną, zalesioną okolicę.
Kiedyś zamieszkiwała ją wataha wilków, ale Harry zajął się nią po tym, jak jej wycie obudziło go w nocy.
Voldemort prowadził Pottera labiryntem ścieżek, aż dotarli do pustego pomieszczenia, przestrzeni wypełnionej tylko powietrzem. Przesyconego magią od częstego rzucania czarów.
- Proces opracowywania nowych zaklęć również przebiega bardzo pomyślnie. Będziesz miał okazję poćwiczyć przed nowym zadaniem.
- Nowym zadaniem? - zainteresował się Harry. Dawno już nikogo nie zabił.
- Po kolei. Spójrz.
Voldemort machnął różdżką czarną jak bezgwiezdna noc. W komnacie pojawiło się kilka obiektów, w tym krzesło, stół i całkiem solidna szafa. Wszystko wykonane z najlepszego gatunku drewna. Czarny Pan cenił elegancję i jakość każdego szczegółu.
- Sectumsempra. - Krzesło rozpadło się na części. - To zaklęcie znasz.
- Oryginalny wymysł kochanego Severusa.
- Wiernego jak pies Snape'a - zachichotał Voldemort. Postać tego akurat sługi niezmiernie go bawiła, aczkolwiek wymagała skupionej uwagi. - Jego ograniczenia także znasz. Sectumsempra. - Stół zakończył swój drewniany żywot. - Machanie ręką jak przy odpędzaniu muchy. Nie pasuje do dżentelmenów, jakimi przecież jesteśmy.
- Słusznie - przyznał Harry. Osobiście strasznie lubił ten czar. Doprowadził go do perfekcji. Jaką miał prezencję... Te małe fontanny krwi i latające dookoła odcięte części ciała... Poezja.
- Skomplikowanie nie jest dobre przy zaklęciach używanych na polu walki. Proste, a zarazem skuteczne na dużą skalę... Bellum!
Szafa rozpadła się na kawałki. Cała, na setki kawałków. W mgnieniu oka.
- Jak duże i wytrzymałe przedmioty można tym niszczyć?
- Praktyka da ci odpowiedź na to pytanie - uśmiechnął się Voldemort. - Mam dla ciebie coś jeszcze lepszego. Zaklęcie przeciwko ludziom. Uśmiercające, ale nie tylko.
- Co z Avadą?
- Za długa w wymowie, to spora wada w warunkach bitewnych. Natomiast Caedes... Zresztą, sam zobaczysz. Bellatrix!
Nagle fragment ściany, będący w rzeczywistości ukrytymi drzwiami, rozsunął się na boki. W komnacie znalazła się prawa ręka Czarnego Pana.
Prowadziła ze sobą człowieka. Sądząc po jego oczach i zachowaniu, był pod wpływem Imperiusa.
- Odejdź trochę, Bellatrix... No, dalej, Harry.
Chłopak ścisnął swoją różdżkę. Skoncentrował się na słowie Caedes, na potędze czarnej magii, która obecnie przychodziła do niego bez trudu i na zawołanie. Uczucie wypełniającego go od środka żywego ognia, mocy wznoszącej go nad powierzchnię ziemi... Tylko żałosni, słabi głupcy nie chcieliby go doznawać.
Stale i wciąż. Już dawno dziwne pieczenie i krwawienie z blizny przestało mu przeszkadzać. Potęga przyćmiewała wszystko, oferując czystość duszy i umysłu.
Harry wycelował różdżkę w mostek bezbronnego obiektu eksperymentalnego.
- Caedes!
Chwilę później Bellatrix otarła krew z twarzy i - z miną świadczącą o mieszance niezdrowej fascynacji i obrzydzenia - strząsnęła z siebie resztki czegoś, co wyglądało na płuco porwanego mugola.
Voldemort kiwnął głową. Od razu przypomniała mu się rzeź podczas próby lojalności Harry'ego. Nie wiedzieć czemu czuł opór przed takim traktowaniem ofiar. Dziwne.
- Podoba ci się?
- Będę dużo ćwiczył - zapewnił z błyskiem w oku Potter, podchodząc do kategorycznie martwego mugola.
Caedes działał mniej więcej tak, jak kula wystrzelona z mugolskiego pistoletu. Kula o kalibrze liczonym w centymetrach. Leżący na wznak człowiek miał dziurę w klatce piersiowej szerokości solidnego talerza. Zaklęcie zahaczyło o serce i aortę, co spowodowało zabarwienie sporej powierzchni podłogi na ciemnoczerwono.
- Rozpieszczasz mnie, Lordzie.
- Te dwa czary mają służyć ci do pracy, nie do przyjemności. Czy to jasne?
- Naturalnie - odparł Harry, nie mogąc się doczekać poznania treści zadania, o którym wspomniał wcześniej Riddle. Będzie masa dobrej zabawy.
Humor mu zwyżkował także dzięki temu, że był coraz bliżej spotkania się z osobą, o której myślał od początku pobytu w rezydencji Czarnego Pana.
Coraz bliżej prawdziwej chwały.
Czekał na nią w swoim pokoju. Ona przychodziła go niego, nigdy odwrotnie.
Kalisto, ubrana w suknię podkreślającą jej kształty, usadowiła się w fotelu naprzeciwko Harry'ego.
- Często opuszczasz nasz dom.
- Mam wiele pracy. Czarny Pan jest wymagający.
- Szpiegujesz Zakon?
- Nie tylko.
Młoda Lestrange, już przy narodzinach namaszczona przez Voldemorta do specyficznego rodzaju misji, nie znała wielu czarów. W pojedynku jeden na jeden z Harrym nie miałaby szans wygrać, jak i z wieloma dorosłymi śmierciożercami. Balans zapewniały oklumencja i leglimencja, umiejętności rozwinięte przez nią do perfekcji. Wyciągała informację z niczego nieświadomych istot, sama pozostając poza zasięgiem każdego umysłu.
- Ja mam zadanie nieco odmiennego rodzaju.
- Wiem.
- Oczywiście. - Ciężko było zaskoczyć Kalisto. Harry'emu nie udało się ani razu.
Dziewczyna przyjrzała mu się czarnymi oczami. Wiedząc o sile jej leglimencji, człowiek miał wrażenie, że jej spojrzenie czyta w duszy jak w otwartej księdze.
- Mam wrażenie, że chcesz zadać mi konkretne pytanie. - Kiwnęła głową w kierunku butelki stojącej na szafce.
- Istotnie. - Harry odłożył kieliszek i nalał Kalisto wina. - Jak zwykle jesteś o krok do przodu. Rozmawiając z Lordem też tak robisz?
- W granicach rozsądku. - Lestrange przyjęła kieliszek, lustrując wino wzrokiem. - Nie chciałabym go rozgniewać.
- Słusznie. - Harry przeniósł się na łóżko, by wygodnie się ułożyć. - Straciłaś rodziców i wujka w wieku dwóch lat. Zamknięto ich w Azkabanie, ciebie nie. Gdzie się wychowywałaś?
- A jak ci się wydaje? Matka mogła zwrócić się tylko do rodziny, a właściwie do jedynej osoby, której ufała.
- Narcyzy Malfoy?
- Mieszkałam z kuzynem Draco, tak.
Harry gwizdnął.
- Malfoy nigdy się nie chwalił, że ma tak wspaniałą siostrę cioteczną.
- Istnieją ku temu powody. - Kalisto wypiła łyk z kieliszka. - Nie żyłam z Malfoyami tak długo, jak ci się wydaje. Co ważniejsze jednak, Draco fizycznie nie mógł nikomu o mnie nawet wspomnieć. Dostał po głowie klątwą związania języka. Znasz konsekwencje nie dostosowania się do niej. Poza tym, prawdopodobnie nie pamięta mnie zbyt dobrze.
- To wiele wyjaśnia. W takim razie: kiedy opuściłaś gościnne progi ciotki?
- Nie wytrzymałam za długo. Nie lubiłam ciotki i matki chrzestnej w jednej osobie ani jej rodziny. Irytowali mnie. - Rysy twarzy Kalisto ściągały się, gdy pogrążała się w emocjach z wydarzeń dawno minionych. - Draco był dla Narcyzy wszystkim. Syneczek mamusi. Mnie traktowali jak powietrze. Albo, gdy ciotka miała zły humor, jakby to ja odpowiadała za to, że matka siedzi w Azkabanie.
Harry uśmiechnął się drapieżnie. Kalisto przypomniała mu o Dursleyach. Będzie musiał ich zabić, kiedy tylko nadarzy się okazja.
- Doskonale cię rozumiem.
- Domyślam się. Kiedy miałam osiem lat.
Tym razem Potter uformował pytanie wyłącznie w umyśle.
- Byłam zaradna - odpowiedziała dziewczyna, poprawiając włosy. - Jakoś sobie poradziłam po ucieczce z domu Malfoyów. Nie. - Kalisto natychmiast pohamowała ciekawość Harry'ego. Słowo ,,jakoś'' będzie musiało mu wystarczyć za opis. - Nie było łatwo, ale dotrzymywałam przykazania Czarnego Pana i cały czas uczyłam się oklumencji i leglimencji, w miarę możliwości oczywiście.
- Dzięki temu jesteś takim specem w tej dziedzinie. - Harry zmrużył oczy, lustrując sylwetkę Kalisto, szczególną uwagę zwracając na dekolt. Młoda Lestrange interesowała go coraz bardziej... w granicach rozsądku, naturalnie, i jego potrzeb. Ona musiała zdawać sobie z tego sprawę. - Chyba nie muszę ci się rewanżować podobną opowieścią?
- Nie musisz. Ja za to mogłabym zdradzić ci rzeczy, których na pewno nie wiesz. O twojej matce na przykład.
Harry wahał się tylko sekundę.
- Nie. Ona nie żyje. I nic mnie nie obchodzi. Nie potrzebuję babrać się w przeszłości, teraz, gdy przyszłość wygląda tak obiecująco.
Kalisto odwzajemniła się chłopakowi i także przyjrzała mu się dokładniej. Uśmiechnęła się z aprobatą.
- Wiesz, dlaczego twoje oczy są tak zielone?
- Dlaczego? - zadał pytanie Harry, ciekawy jej interpretacji.
- Przecież szmaragd to królewski kolor Salazara Slytherina. Dziwię się, że nikt wcześniej tego nie zauważył.
I bardzo dobrze, pomyślał Harry Potter. Dzięki temu mogłem obudzić się do prawdziwego życia.
Dziewczyna nie odwróciła spojrzenia. Odczytał je, jej pozę, czarną suknię, szkarłatne paznokcie i wargi jako sugestywne zaproszenie, wręcz wyzwanie. A on zawsze je podejmował.
Harry wstał z łóżka i niespiesznie zbliżył się do Kalisto, która nie poruszyła się choćby odrobinę. Delikatny uśmiech na jej ustach zachęcił go do czynu. Nie zamierzał być subtelny czy romantyczny. Da jej jasną odpowiedź. Sięgnął ręką, by szarpnąć w dół jej dekolt.
Dłoń przecięła tylko powietrze, mimo iż zagłębiła się w piersiach dziewczyny. Jednocześnie Harry poczuł lekkie klepnięcie po prawym ramieniu.
Wyprostował się i napiął gniewnie wszystkie mięśnie. Obraz nieruchomej Kalisto zaczął się rozpływać, coraz szybciej, aż w końcu zniknął zupełnie, pozostawiając sam fotel w polu widzenia.
- Bardzo śmieszne - syknął Potter. Podwójna zabawa i jej wygrana.
- Wiem. - Głos Kalisto dobiegał zza jego pleców. - Ale to nie był dowcip, mam lepsze poczucie humoru, niż ci się wydaje. Musiałam w końcu spróbować stworzyć wizualny duplikat w umyśle kogoś tak dobrego, jak ty. Najlepiej to działa jako niespodzianka.
Harry odwrócił głowę, by na nią spojrzeć, słysząc nutkę rozbawienia w jej ostatnim komentarzu.
- Nigdy więcej tego nie rób - ostrzegł ją zimno, mierząc ją zmrużonymi oczyma.
Nie wywarło to żadnego skutku. Inni, ze śmierciożercami włącznie, co najmniej czuli się nieswojo, widząc dwa szkarłatne pierścienie wraz z kryjącymi się za nimi emocjami. Ludzi o słabej woli potrafił sprowadzić do postaci bełkoczącego ciała z mózgiem przesiąkniętym grozą, niezdolnym do żadnego oporu.
Kalisto, najprawdopodobniej dzięki nadzwyczaj rozwiniętej umiejętności oklumencji, jako jedyna, oprócz Voldemorta, potrafiła patrzeć Harry'emu w oczy dłużej niż parę sekund.
- Następnym razem się nie zdemaskuję i o niczym się nie dowiesz. - Kalisto uśmiechnęła się szerzej, także mrużąc powieki. - Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Harry prychnął pogardliwie. Gdyby na miejscy młodej Lestrange stał, na przykład, Pettigrew, już by nie żył. Ona musiała o tym wiedzieć, biorąc pod uwagę jej zachowanie.
- Obawiam się, mój drogi, że przez najbliższe kilka dni nie pogawędzimy sobie. Czarny Pan ma dla mnie kolejne zadanie. Ciągle w ruchu... Cóż, takie życie. Będę strasznie tęsknić, Harry. Ufam, że ty także. - Kalisto puściła mu oko. Kołysząc biodrami, opuściła pokój przez świeżo wyczarowane drzwi.
Chłopak został sam. Dumał nad pewnym pomysłem, lecz szybko go odrzucił. Wzięcie Kalisto siłą odpadało. Nie udałoby mu się. Nie kogoś, kto znał intencje każdego, zanim jeszcze zaczęła się rozmowa. Nie kogoś, kto umiał, nie ruszając się z miejsca, klepnąć z tyłu po ramieniu.
Harry nie martwił się jednak.
Ostatecznie, wszystko, czego pragnie, będzie należeć do niego.
RODZIAŁ 10
Percy Weasley widział swoje odbicie w lustrze i nie był zadowolony.
Jego ambicja przypuściła na nim kontratak. Ministerstwo oficjalnie było w stanie wojny z Voldemortem i jego poplecznikami, co bezpośrednio prowadziło do stanu niewyspania i przemęczenia u ludzi o wysokim stanowisku.
Ich doradców również. Percy skrzywił się z niesmakiem, patrząc na coraz większe worki pod oczami. Gdyby Ministerstwo wcześniej zabrało się do roboty, teraz nie musiałoby odrabiać zaległości z takim pośpiechem.
Okazało się, że Harry nie kłamał. Kto by pomyślał? Percy'ego gryzło wygrzebane z czeluści duszy sumienie.
Było gorzej. Ginny nie odpowiedziała na jego list, Fred i George także, a Święta były tuż za rogiem. Planował pojawić się w Norze, wiedząc, że matka powita go z płaczem radości i otwartymi ramionami. Nie spieszyło mu się jednak, tym bardziej, im bliżej było końca grudnia.
Przekleństwo. To wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej.
A teraz naje się wstydu we własnym domu. Oczywiście, o ile starczy mu odwagi, by się tam pojawić. Przyznanie się do błędu zawsze było jego piętą Achillesową.
Przynajmniej nikt nie nazywał go ,,Weatherby''. To już coś.
Ciekawiło go, tak jak dziecka włożenie palca do kontaktu, w jaki sposób zareaguje Penelopa na jego widok. Chyba nie będzie całusa na dzień dobry.
Percy nie miał pojęcia, kiedy znajdzie czas, by ją odwiedzić. Jego dawna dziewczyna pracowała obecnie gdzieś w szkockich Górach Kaledońskich, w placówce Ministerstwa zajmującej się badaniem kwestii latania. Nie istniało jeszcze zaklęcie pozwalające na swobodny lot bez użycia zwierząt czy miotły, i to starano się zmienić. Penelopę szybko tam skierowano, gdyż już w Hogwarcie najlepiej wychodziły jej czary związane z żywiołem powietrza; nic dziwnego, skoro była Krukonką, uzdolnioną i inteligentną.
Na sto procent dogadałaby się z Hermioną, przyjaciółką Rona.
Ron. Może do niego również powinien był napisać list? Niestety, tu już pretekst nie działał - znając go, najmłodszy brat na pewno nie miał dziewczyny. Matka by mu o tym wspomniała w listach, które cały czas, pomimo dezaprobaty reszty rodziny, wysyłała do Percy'ego.
Poza tym, spotka się z Ronem w Norze. Już niedługo. Nie było sensu do niego pisać.
Percy westchnął ciężko, słysząc za drzwiami pospieszne kroki. Robota nie zając, nie ucieknie. Złapie cię i nie puści.
W chwilach depresji Percy miał nadzieję, że Voldemort wysadzi to Ministerstwo w cholerę.
Dla młodego Malfoya życie straciło sens.
Źle, tragicznie. Tylko nauka i czekanie mu zostało. Bezsens. Jak miał żyć, nie mogąc czynić z Wielkiego Tria Bohaterów Hogwartu i Świata obiektu żartów, kpin, drwin oraz szyderstw?
Potter chodził z Granger. Dracona to nie obchodziło, na początku nawet myślał, że to i lepiej, poszerzy mu to arsenał tematów do wyśmiewania.
Potter chodził z Granger i to - najwyraźniej - uczyniło go strasznym. Oczy Harry'ego mroziły go czasem, coraz częściej zdarzały się takie sytuacje, jak podczas meczu quidditcha. Draco nie śmiał obrażać Pottera. Bał się go.
A to z kolei wykluczało obrażanie Granger. Wybraniec szybko by się dowiedział, co spotkało jego Wybrankę. Skutek byłby ten sam, co akcja przeciwko niemu samemu.
To samo tyczyło się klauna i żebraka - czyli Weasleya. Odpadał i on.
Dręczenie młodszych roczników nie miało takiego polotu, nie dawało takiej satysfakcji. Malfoy czuł się stary i zmęczony.
Było gorzej. Ojciec cały czas przebywał niesłusznie uwięziony w Azkabanie, Czarny Pan milczał, a matka chroniła się przestraszona w rezydencji Malfoyów. Tragedia.
Kiedyś moja rodzina coś znaczyła, pomyślał Draco. Bano się jej. Respektowano ją. Szanowano. A teraz? Mijały lata, Czarny Pan powrócił, a oni zostali sami w co najmniej niewesołym położeniu.
Wszelka samodzielna inicjatywa odpadała. Dumbledore wyjechał, powierzając Hogwart opiece nic nie znaczącej McGonagall, a Potter... Potter budził w nim tchórza. Granger nie odstępowała go na krok, co utrudniłoby i tak niewykonalne zadanie.
Beznadzieja. Slytherin prowadził w quidditchu, ciągle zajmował pierwsze miejsce - choć już minimalnie - w rankingu Pucharu Domów... I co z tego? Draco miał ochotę walić głową w ścianę.
Święta? Zazwyczaj służyły poprawie nastroju. W jego przypadku mechanizm ducha świątecznego nie zadziała, chyba że w drugą stronę. Zawsze dostawał od rodziców wspaniałe, duże, a przede wszystkim drogie prezenty, takie, na widok których innym ślinka cieknie. Te Święta tak nie będą wyglądać. Matka musiałaby sama się zająć prezentami, a w jej stanie... Współczuł jej nawet. Takie uczucie to ewenement dla niego.
Draco wiedział, że jeszcze trochę, i nie wytrzyma napięcia. Zrobi coś głupiego, nazwie Granger szlamą, i źle skończy. Gdzie się podziały te stare, beztroskie czasy?
Przynajmniej Pansy nadal się przed nim płaszczyła, co biorąc pod uwagę słabnący status jego rodziny, mogło już nie trwać długo. Szykuje się kolejny cios. Trzeba to wykorzystać, póki ma okazję.
Najwyższa pora, w końcu ma już szesnaście i pół roku, do licha.
Dla Remusa Lupina czasy - jak sięgał pamięcią - nigdy nie były zbyt dobre.
Teraz z pewnością się nie poprawiły.
Zakon bez ustanku przemierzał Anglię w poszukiwaniu Horcruxów, jak je Dumbledore nazywał. Zniszczenie ich było sprawą najwyższej wagi. Póki Horcruxy istnieją, Voldemort nie może zostać zabity.
Remus musiał przyznać, że Albus zazwyczaj jest spokojnym obserwatorem. Ale gdy już się zmobilizuje... Działa pełną parą bez przerw na oddech.
Do tej pory, od momentu opuszczenia Hogsmeade, niewiele osiągnęli. Właściwie to zaliczyli spektakularną porażkę. Dumbledore wyglądał, jakby chciał się rzucić do morza, gdy przekonali się, że medalionik z jaskini to fałszywka.
Jeśli prawdziwy nie ma choćby rysy, powieszą R.A.B.a za nogi. Jeśli będą łaskawi.
Lupin zapłacił osobistą cenę za wyprawę Zakonu. Po spotkaniu, być może nawet całkiem przypadkowym, Fenrira Greybacka wraz z jego oddziałem, uznał, że już nie tylko na plażę nigdy nie wyjdzie. Niestety, sprawca jego wieloletniego koszmaru zdołał umknąć, korzystając z pomocy innego śmierciożercy.
Promykiem światła w tej ciemnej i burzliwej rzeczywistości była Tonks. Zajmowała się pielęgnacją jego ran z uśmiechem na ustach i zmartwieniem w oczach. To ona w ogromnym stopniu przyczyniła się do zwycięstwa, pomijając ucieczkę Fenrira, nad wrogiem. Zdenerwowana Tonks nie należała do grona miłujących pokój niewiast.
Remus starał się nie robić sobie próżnych nadziei. Tonks była jedyną kobietą w grupie polującej na Horcruxy, a przy okazji przyjaciółką o dobrym sercu, dlatego się nim zajmowała. To wszystko. On był za stary, za biedny, za niebezpieczny...
Przygnębienie potęgował jeszcze fakt, iż Święta spędzą poza domami, z dala od Hogwartu, bez tej specyficznej atmosfery przesiąkniętej radosnym oczekiwaniem, bez życzeń wypływających z głębi serca, bez prezentów i gestów przywiązania, bez uczucia szczęścia. Święta w wirze walki o śmierć i życie, gdzie śmierciożercy mogą czaić się na każdym kroku z gotową Avada Kedavrą. Cudownie.
Lupin żywił głęboką nadzieję, że szybko znajdą i zniszczą wszystkie Horcruxy. Wolał nie myśleć o stratach, jakie poniosą. Gdyby Albus wcześniej nie wiedział, co zastaną w jaskini i nie wziął od Severusa mikstury uzdrawiającej, mógłby opuścić ten świat. Dzięki niej żył, ale w nienajlepszym stanie. Zielona ciecz podkopała jego zdrowie fizyczne, a medalionik-fałszywka psychiczne.
Krzyki dyrektora będą śnić się po nocach całemu Zakonowi.
A czekały na nich cztery przeklęte przedmioty. Prawdopodobnie jeden strzeżony lepiej od drugiego. Czy wszyscy przeżyją? Remus wolał o tym nie myśleć.
Jedna rzecz pocieszała Lupina. Harry, syn wspaniałej i pięknej Lily, był bezpieczny w Hogwarcie. Mury zamku chroniły go przed wojną i cierpieniem, przynajmniej bezpośrednio, gdyż na pewno ,,Prorok Codzienny'' donosił na bieżąco o stratach wśród mugoli, jak i wśród znanych i szanowanych czarodziei.
Jemu nic się nie stanie. Nawet gdyby cały Zakon miał zniknąć, on przeżyje i pokona bezdusznego Voldemorta. Tak.
Remus uśmiechnął się słabo, lecąc na miotle, przecinając ciemność nocy. Harry zwycięży. To najważniejsze.
Ginny była zła jak osa. Właściwie jak bazyliszek.
Za parę dni Święta. Nie spędzi ich z Harrym i przyjaciółmi. Spędzi je z przyjaciółmi i Deanem.
Przeklęta Hermiona i jej rady. To wszystko jej wina.
Rozgoryczenie przeszkadzało Ginny cieszyć się z tego, że Ron sam - mimowolnie i zrządzeniem przypadku - wjechał na właściwe tory. Chociaż z szerszej perspektywy brat mógłby się przydać. Gdyby poderwał Hermionę, ona miałaby wtedy szansę usidlić Harry'ego...
Puste rozważania. Hermiona zakoch..ąca się w Ronie? Wolne żarty.
Ginny będzie musiała sama sobie poradzić. Jeśli cokolwiek można jeszcze zdziałać. Zaczęła chodzić z Thomasem, kolegą Harry'ego z ich wspólnego pokoju. Jak blisko mogła podejść? Ron z oczywistych powodów odpadał.
Czasowe zadowolenie, szczególnie w okresie Świąt, byłoby nie od rzeczy. Ale nie, pewnie, że nie. Dean musiał pomagać jej wejść do pokoju wspólnego. Jakby sama nie potrafiła. Palant. Nie był dużo lepszy od Cornera.
Ginny westchnęła boleśnie. Sprawy sercowe to prawdziwa udręka. O ironio. W takich okolicznościach porada Hermiony wydawała się słuszna i mądra. Przy jej popularności znalezienie sobie przystojnego, zabawnego i całościowo fajnego chłopaka byłoby bułką z masłem. Miała świadomość, że nawet Ślizgoni się za nią oglądają. Nawet Draco Malfoy zerkał tu i tam, choć jego kandydatury wolała na poważnie nie rozważać. Przystojny, fakt, ale Malfoy. Niestety.
Mimo wszystko... żaden facet nie byłby Chłopcem, Który Przeżył. W tym sęk.
W tym kłopot.
Jej rywalka posiadała spore pokłady mądrości, ale i sprytu. Mistrzowsko to rozgrywała. Harry nie cechował się śmiałością do kobiet, zatem nie przygniatała go pocałunkami, ale za to kręciła się wokół niego bez ustanku. Pewnie szeptała ciepłe słowa do jego ucha. Harry przypominał muchę w samym środku jej pajęczyny.
Ginny, uważana za jedną z aktualnych piękności Hogwartu, ani razu nie usłyszała od Wybrańca, że ładnie wygląda. Panna Weasley o mało gorączki przez to nie dostawała. Nigdy by nie pomyślała, że mól książkowy o matczynych manierach zepchnie ją na margines bez większego wysiłku.
Jeszcze to wszystko skończy się tak, że Harry będzie miał dziewczynę, Ron będzie miał dziewczynę, a ona zostanie sama albo z jakimś zazdrośnikiem pomagającym jej wejść do pokoju wspólnego. Zgroza.
Hmm, może... Skoro Dean nie działa, może Neville? Po bitwie w Ministerstwie wzmocniła się jego przyjaźń z Harrym. Brzmi całkiem sensownie. Ale... Neville?
Zrezygnowana Ginny uderzyła czołem o blat ławki. Na szczęście Binns, jak zwykle, niczego nie zauważył ani nie usłyszał. Szlag by trafił. Harry'ego również. Gdyby szczęśliwym zrządzeniem losu nie poznała go sześć lat temu, tylko później...
Święta zapowiadały się wręcz wybornie.
ROZDZIAŁ 11
Luna złapała się za głowę, żeby przypadkiem jej nie odpadła.
- Zgwałciłeś moje uszy, Ronaldzie - jęknęła.
Ron zamarł, ale zaledwie na sekundę. Powolutku dostrajał się do częstotliwości fal mózgowych Luny Lovegood.
- Świetna, prawda?
- Brzmiała jak testrale w okresie godowym.
- Wiedziałem, że przypadnie ci do gustu.
Luna spojrzała na chłopaka oczami, które wyglądały, jakby miały ochotę opuścić swoje orbity.
- Już wiem, dlaczego mury pękają.
- No wiesz - obruszył się Ron. Owijał kable od słuchawek wokół discmana. - Harry coraz częściej pożycza ode mnie moje płyty. Spodobała mu się moja muzyka.
- Harry także tego słucha? - zapytała Luna. Puknęła się na próbę w jedno ucho.
- No. Zapewniam cię, że ostatnio klasyka to nie dla niego.
- Skąd ten gniew?
Ron zmarszczył brwi.
- O co ci chodzi?
- Uciekacie w świat tej... muzyki z powodu ciężaru przygniatającego wasze serca. Negatywne emocje szukają ujścia. Co cię trapi, Ronaldzie?
- Przecież to tylko muzyka.
Chłopak znał Lunę i wiedział doskonale, że ma talent do głośnego trafiania w dziesiątkę swoimi uwagami. Szósty rok istotnie nie prezentował się dobrze w jego głowie i...
- Hej, Ron, wiesz gdzie... jest... Harry?!?
Hermiona stanęła jak wryta na progu sypialni chłopców. Ron, bezbłędnie odgadując przyczynę jej oszołomienia, wyszczerzył się tak szeroko, że o mało co nie przeciął sobie głowy na pół.
- Zdaje się, że siedzi w bibliotece. Przejmuje od ciebie nawyki.
- Witaj, Hermiono - przywitała się grzecznie Luna, ruchami rąk sugerując, że próbuje wywrócić sobie uszy na lewą stronę.
- Co? Aha... Cześć. E, dzięki. To na razie.
- Nie zatrzymujemy cię.
Brązowe włosy zniknęły za drzwiami. Rudzielec usłyszał jeszcze pospieszne kroki Hermiony na schodach. Skieruje się do biblioteki i znajdzie tam Harry'ego, który najwyraźniej nie zamierzał wykręcać się z obietnicy poważnego podejścia do nauki.
Uśmiech zmniejszył się dopiero po dobrej chwili. Mina zdezorientowanej Hermiony była doprawdy bezcenna. Jeden zero dla niego. W końcu.
Ron przyjrzał się Lunie, zaglądającej z autentyczną ciekawością w każdy dostępny, zakurzony róg pomieszczenia. Przypomniał sobie sesję szachów. Wtedy, gdy ze zwieszoną głową wpatrywał się w swoje przewrócone figury, zastanowił się poważnie, czy przypadkiem pod fasadą szaleństwa Pomyluna nie ukrywa przenikliwego i ostrego jak brzytwa umysłu. Co prawda, jej taktyka w trakcie gry zdawała się nie mieć absolutnie żadnego sensu, jednak ostatecznie... Przegrał przez wzięcie go z zaskoczenia. Luna była osobą, która przy bliższym poznaniu staje się bardziej intrygująca niż wcześniej.
Dobrze, dobrze. Szkoła będzie się na niego dziwnie i drwiąco patrzeć, ale olać to. A może to nawet lepiej? Czas pokaże. Na razie z czystym sumieniem mógł zostawić Harry'ego i Hermionę samym sobie i zająć się Luną.
Na pewno będzie ciekawie. Szczególnie że już prawie Święta.
- Harry! Obudź się!
- Mmghh?
Mózg Pottera leżał bezpiecznie i komfortowo w różowym stanie świadomości pomiędzy snem a jawą. Nie zamierzał się poddawać brutalnej rzeczywistości.
Harry otworzył przytomnie oczy dopiero wtedy, gdy poczuł dziewczęce usta na swoich.
- No, w końcu. Nie zamierzałeś chyba dzisiaj się wylegiwać? - Powieki Hermiony zatrzepotały. Ubrana była w zielony, puchaty szlafrok. Wynurzony z odmętu umysł Harry'ego zanotował z mieszanką rozbawienia i zainteresowania fakt, iż teoretycznie Hermiona dopiero co wstała, ale o dziwo - pomimo szlafroka i wczesnej pory - wyglądała i pachniała na świeżo wykapaną.
Zaraz... co jest? Chyba się jeszcze nie obudził. Wydawało mu się, że jej oczy są subtelnie pomalowane.
- No, wstawaj! Chcę ci pokazać mój prezent. Już go przynoszę.
- Czekaj! - Harry podciągnął kołdrę pod brodę i starał się niezauważalnie zmienić pozycję. - To znaczy... Nie spiesz się. Trochę minie, zanim się, e, przygotuję.
Hermiona spojrzała na niego z pewną dozą niezrozumienia. Harry tymczasem przeklinał poranki i bycie mężczyzną.
Seamus nie należał do rannych ptaszków. Teraz miał minę świadczącą, że rozważa rzucenie poduszki w żeńskiego intruza.
- Hola, hola! To nie sypialnia dziewczyn! W ogóle która jest godzina, na Merlina?
Hermiona prychnęła. Widok zaspanego i zdenerwowanego jednocześnie Finnigana nie był jej potrzebny do szczęścia. Myślała, że już go tu nie będzie.
- Masz czas równy mojemu ubraniu się, Harry - rzuciła, wychodząc.
Potter usiadł na łóżku ostrożnie. Rozejrzał się dookoła, by polepszyć swoją sytuację. Ron, Neville i Dean gdzieś zniknęli. Zaraz... No tak, zniknęli na dłużej, Ron siedział pewnie teraz z rodziną przy stole.
Trójka przyjaciół zdecydowała niedawno, iż tym razem w Norze pojawi się tylko Ron. Przekonywał Harry'ego i Hermionę, że tak będzie dla nich lepiej, przyda się im trochę czasu spędzonego we dwoje. Hermiona nie protestowała, przeciwnie, przyjęła pomysł Rona z wdzięcznością.
No. A teraz Hermiona z makijażem wpada rankiem do jego sypialni. Jeszcze wczoraj Ron wziął go na stronę i nie pozostawiając miejsca na dwuznaczności zasugerował, co w takiej sytuacji powinien zrobić.
Harry wiedział, że każdy normalny człowiek na jego miejscu na skrzydłach radości i zniecierpliwienia wyleciałby pędem z sypialni. Nie czułby skręcania w brzuchu i sporego rozstroju nerwów.
Chłopak wstał w końcu. Postanowił ubrać się czym prędzej, by przypadkiem Hermiona nie złapała go bez majtek. W trakcie wkładania na siebie odzieży uznał, że w przypływie dobrego serca pozwoli mruczącemu do poduszki o zbrodniach i kobietach Seamusowi pospać jeszcze trochę. Prezenty otworzy później. Z Hermioną spotka się w pokoju wspólnym.
Harry zauważył ją już na schodach. Uśmiechała się do niego serdecznie, niosąc w rękach starannie zawiniętą w złocisty papier paczkę. Ona jednak zaledwie na moment przykuła uwagę chłopca. Ubiór Hermiony bardziej rzucał się w oczy.
Zgubiła gdzieś hogwarcki płaszcz ucznia, taki sam los spotkał także krawat. Harry musiał porządnie się wysilić, by skoncentrować się na jej promiennym uśmiechu, a nie na białej koszuli okrywającej jej piersi.
- Proszę.
- Dziękuję - rzucił szybko, by móc zająć się paczką.
W środku znalazł dużą i dość grubą książkę. ,,Zaawansowane Przyrządzanie Eliksirów ze wskazówkami ratującymi życie''. Harry otworzył ją, zaintrygowany. Strony wyglądały normalnie, jak w każdym podręczniku, ale marginesy - już nie. Pełne były przeróżnych napisów, rysunków i równań. Bez dwóch zdań będącymi drogą na skróty.
- Pomyślałam, że skoro Eliksiry nadal mamy ze Snapem, przyda ci się mała pomoc. Skoro potrzebujesz teraz na koniec oceny wybitnej, liczę, że okaże się ona naprawę pomocna.
- Dzięki. Nie spodziewałbym się takiego cuda od ciebie.
- Czasami cel uświęca środki - odparła dziewczyna, nie patrząc Harry'emu w oczy.
- Widzę, że normalniejesz. Brawo. - Chłopak błyskawicznie mrugnął, by pokazać, że żartuje. Nie chciałby urazić Hermiony w żaden sposób, szczególnie, że w pewien sposób podziwiał jej karność i poczucie odpowiedzialności.
Pod książką znalazł złotego galeona. Miał wartość jedynie symboliczną, gdyż nigdzie nie zapłaciłby monetą, na której wygrawerowany został jego portret z profilu. Na rewersie widniał taki sam, tylko że Hermiony.
Czy to miało być subtelne przypomnienie o Armii Dumbledore'a? Nie; wiedziała, że wywiązuje się z obietnicy i studiuje uważniej Obronę przed Czarną Magią. Przekaz był jasny. Chciała, by zawsze nosił go ze sobą.
Coś w rodzaju ,,zawsze będę przy tobie''? Harry przełknął ślinę; nie był pewien, czy nie powinien czegoś powiedzieć.
- I jeszcze to.
Nie zdążył. Hermiona zbliżyła się o krok i pocałowała go mocno.
Ktoś w pokoju gwizdnął. Rozległy się nawet spontaniczne oklaski, zapewne z męskiej części widowni. Harry nie liczył, ile osób przebywa w pokoju wspólnym. Wiedział za to, że Hermiona pierwszy raz odważyła się publicznie zamanifestować swoje uczucia w tak bezpośredni sposób.
Kropka nad i. Teraz to już na pewno są parą.
Myśl ta wywołała falę ciepła rozchodzącą się po jego ciele. Było mu przyjemnie. Umysł wyczyścił się, na tę chwilę wypełniony tylko czynnością, w jaką zaangażował swoje usta. Ten pocałunek był taki, jaki być powinien.
Widok czekoladowych oczu Hermiony z tak bliska sprawił, że język rozplątał mu się dopiero po kilku sekundach.
- Ja... Zaczekaj chwilę.
Harry pokonał schody tempem mogącym zawodowego sprintera przyprawić o atak zazdrości, by nie narażać się kpiące spojrzenia obserwatorów. No i żeby zakamuflować własny rumieniec.
Ignorując chrapiącego Seamusa, podbiegł do łóżka i wyciągnął spod niego prezent dla Hermiony. Nabierając pokaźny haust powietrza, skierował się z powrotem ku pokojowi wspólnemu.
Podając jej czarne pudełeczko, związane ozdobną wstążeczką, poczuł zimny pot na plecach. Harry przypomniał sobie, jak bezradnie lawirował pomiędzy sklepami w Hogsmeade jeszcze kilka dni temu. Pieniądze nie grały roli, jako że kieszenie miał wypełnione galeonami, jednakże to nie pomogło. Co mógłby kupić Hermionie, co nie byłoby związane ze szkołą? Od całusa w ambulatorium uświadomił sobie nieodwołalnie i w pełni, że była ona dziewczyną, a nie tylko najlepszą przyjaciółką oraz najlepszą uczennicą. Podarowanie jej znowu jakiejś książki byłoby nietaktem. Zatem, zdezorientowany, pod wpływem zachwalających potoków mowy sprzedawców, ostatecznie zdecydował się. Ściskając po raz pierwszy pudełeczko wydawało mu się, że wybrał świetnie.
Gdy Hermiona podniosła wieczka i zajrzała do środka, pewność kompletnie go opuściła. Co się stanie, jeśli prezent nie przypadnie jej do gustu? Uzna go za niepraktyczny? Przecież w ogóle w Hogwarcie nie będzie mogła ich nosić!
Rozległy się damskie głosy zachwytu. Oczy Hermiony błysnęły w takt lśnienia kolczyków leżących na jej dłoni. Fioletowe i smukłe, lecz nie za długie; połyskliwe ametysty oprawione w srebro.
- Po... Podobają ci się? - zapytał Harry, chcąc mieć to już za sobą. Chłopak nie powinien tak się czuć, dając ukochanej prezent na Święta. Psia kość.
Hermiona nie odpowiedziała, tylko spomiędzy swojej krzaczastej fryzury wyciągnęła różdżkę, machnęła nią, materializując w drugiej dłoni małe lusterko.
- Potrzymaj.
Ciekawe, kiedy zacznie zwracać się do niego ,,skarbie''. Ha. Ha.
Hermiona, obserwując swoje odbicie, zaczęła wykręcać się na różne strony, sprawdzając, jak prezent wypadnie w metaforycznym praniu. Biała koszula dziewczyny dziwnym trafem zdawała się przyciągać wzrok Harry'ego, gdy jej nosicielka zmieniała co i rusz ułożenie ciała.
Chłopak zacisnął mocniej palce na jej różdżce i lusterku. Gdyby nie znał tak dobrze Hermiony, pomyślałby, że robi to specjalnie, by przyprawić swojego chłopaka o łzawienie oczu.
- Są śliczne - osądziła, zębami rozświetlając pokój wspólny.
- Cieszę się. - O tak. Serce wróciło na swoją normalną pozycję, a wnętrzności rozluźniły nieco.
- Dziękuję.
Oklepana i całkiem nieprawdziwa formułka ,,nie ma za co'' nie opuściła ust Harry'ego, które znowu zostały wzięte za zakładnika.
O rany, doprawdy... Gdyby nie byli w tym cholernym pokoju wspólnym...
- Czas na śniadanie, nie uważasz? - Mrugnięcie. - Dzisiaj mamy Święta, zatem ta mała ekstrawagancja nie przyprawi naszych kochanych profesorów o zawał serca, prawda? - Jakby wbrew swoim słowom, Hermiona ułożyła włosy tak, by w jak największym stopniu maskowały migocące kolczyki.
- No, będzie dobrze. - Ach. Cóż za liryczna odpowiedź. Romantyzm na maksa.
Ron i Ginny przebywali w domu, z dala od horyzontu zdarzeń. Sprzyjający zbieg okoliczności. Ciekawe, od kogo wyszedł pomysł takiego stanu rzeczy.
Ciekawe, czy Hermiona planowała na dzisiaj coś specjalnego.
Harry, opychając się ciastem, spojrzał na puste, wysokie krzesło. Zmrużył gniewnie oczy.
- Dumbledore'a znowu nie ma. Nie pojawił się nawet na świątecznym śniadaniu.
- Musi być zajęty - zauważyła Hermiona, jedząc w sposób wyraźnie bardziej dystyngowany. - Szczególnie teraz... Powinieneś to rozumieć.
- Jasne. - Usta chłopaka przypominały cienką linię. - Pewnie. Szkoda tylko, że nie informuje mnie o swoich zajęciach.
- Przecież to oczywiste, Harry. Dumbledore chce cię chronić, trzymać z daleka od Voldemorta i wszystkiego, co z nim związane. Próbuje zapewnić ci w miarę normalne życie. Czy to źle? Nie cieszysz się?
Potter mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi. Pamiętał, co wytknęła mu Hermiona, gdy palił się do odlotu na akcję w Ministerstwie. Wtedy chciał nią potrząsnąć, niedługo potem okazało się, że miała absolutną rację, a on i reszta wpadli w pułapkę jak bezrozumne lisy. Nauczony na błędzie wolał teraz nic nie mówić.
Trochę też dekoncentrował go najwyżej położony guzik jej koszuli, który - najwyraźniej w międzyczasie - musiał sam się rozpiąć.
- Jedz, Harry, i nie myśl o tym - poprosiła dziewczyna, odnajdując jego dłoń wśród świątecznych dań. - Nie martw się o dyrektora, kto jak kto, ale on na pewno sobie poradzi, cokolwiek się stanie.
Nie martwić się, co? Harry się martwił, że przepowiednia nie pozostawia miejsca na interpretację. Voldemorta musi zabić on, i koniec. Nic, co Dumbledore uczyni, nie powstrzyma zabójcy jego rodziców. To on, ich potomek, Potter, musi go pokonać... zlikwidować... zabić.
- Wiesz, muszę cię pochwalić.
- Co? Za co?
- Starasz się. Odkąd zabrałeś się do pracy, zaklęcia z Obrony od razu lepiej ci wychodzą. I nie tylko.
No... To niezupełnie tak. Właściwie...
- No ba.
Odpowiedź nie grzeszyła elokwencją, gdyż Harry nie zamierzał zagłębiać się w ten temat. Wolał swój sposób zatrzymać dla siebie, głównie dlatego, że Hermiona niewątpliwie nie wyraziłaby dla niego aprobaty. Miał przeczucie, że wręcz przeciwnie.
Rozejrzał się po Wielkiej Sali, przystrojonej girlandami i ciężkimi od ozdób choinkami.
- Pusto się zrobiło. Nie ma Rona, Ginny, Freda, George'a, Angeliny i reszty. Nawet Neville odleciał.
- Nawet? To było jasne jak słońce, że na Święta wróci do domu - oznajmiła Hermiona, degustując swój kawałek ciasta po kawałeczku. - Znasz jego babcię. Jej charakter. Neville to cały jej świat, pilnuje go jak tylko może, szczególnie od... ostatnich wydarzeń.
Harry przełknął ślinę, czując kluchę w gardle. Samo wspomnienie Syriusza wpadającego za zasłonę wystarczyło, by koszmary śniły mu się przez miesiące. Scenariusz, w którym ginie piątka jego przyjaciół, nie poprawiał sytuacji. Poczucie winy i wstydu męczyło go czasami, mimo iż minęło już pół roku.
Jakimż głupcem był. Słabym głupcem, który nie potrafił sam pokonać śmierciożerców i Voldemorta. Brak siły, odpowiedniej mocy spowodował śmierć jego ojca chrzestnego. To już się stało i się nie odstanie.
Ale także nie powtórzy. O nie.
Hermiona tymczasem zlustrowała stół Ravenclawu, szukając konkretnej blondynki.
- Oho, jest - mruknęła, lokalizując osobę marzycielsko wpatrzoną w padające z sufitu płatki śniegu. Harry podążył za wzrokiem swojej już-na-pewno dziewczyny.
- Luna? Co z nią?
- Nic wielkiego. - Przynajmniej na razie, znaczy się.
- Wiesz, jeśli chodzi o nią... Słyszałem plotkę, że grała z Ronem w szachy. Dasz wiarę?
- Plotkę?
- Ginny mi powiedziała - przyznał z wahaniem Harry, uciekając spojrzeniem w swój pudding. Bał się jeszcze bardziej zaostrzać stosunki między dziewczynami.
- W każdym razie - podjęła Hermiona - szachy to nie wszystko. Słuchali też razem muzyki.
Chłopak zamrugał kilka razy.
- Ron i Luna nie chodzą ze sobą. - Ton jego głosu sugerował, że ma nadzieję usłyszeć potwierdzenie.
Hermiona wzruszyła ramionami, oglądając się za siebie. Harry wytrzeszczył oczy.
- Ron i Pomyluna?
- Nie mów tak o niej.
- Przepraszam - bąknął po chwili Potter, przypominając sobie, kim na szóstym roku była najlepsza przyjaciółka Hermiony.
- Oczywiście, że Ron i Luna nie chodzą za sobą.
- Aha.
- Za wcześnie, by cokolwiek wyrokować. Tak właściwie, masz coś przeciwko?
Teraz to Harry wzruszył ramionami. W przedmiocie wiedza o uczuciach nigdy nie był prymusem. Oczywisty argument, że Luna ma świra, i to pokaźnego, nie znalazłby akceptacji. Zabawne. Jeszcze pół roku temu...
- Myślałam o tym - kontynuowała Hermiona, trzymając w rękach nóż i widelec. Ametysty lśniły lekko. W tym świetle... Tak, na pewno, miała na sobie makijaż, subtelny, pewnie, ale miała. Zaraz... czy ona przypadkiem nie pomalowała paznokci? - Oni całkiem nieźle do siebie pasują. Jeśli tylko Ron przebije się przez jej warstwę ochronną, dogadają się. A ona ewidentnie darzy go sympatią. To widać.
Harry musiał ugryźć się w język, by nie zadać kolejnego głupiego pytania.
- Ciekawe, jakie Ron ma wobec niej zamiary. Będziesz musiał z nim po męsku porozmawiać. - Hermiona mrugnęła i napiła się soku z dyni. Odstawiła kubek i koniuszkiem języka polizała wargi.
Zapewne po to, by nie opuścić żadnej kropli. Ha. Ha.
Ona robi to specjalnie! Merlinie!
Pudding, pudding...
- Wolno dzisiaj jesz - stwierdziła wesoło Hermiona, najwyraźniej nie mając problemu z interpretacją miny Harry'ego. - Dzisiaj mamy całkiem ładną pogodę, nie uważasz? Akurat na przechadzkę wokół jeziora.
Świąteczna przechadzka wokół jeziora?
Mniam.
Przechadzka wokół jeziora w prywatnym słowniku Harry'ego oznaczała całowanie. No, może najpierw trochę gadania, ale potem bezwarunkowo całowanie. Efekt ostatecznie ten sam.
Rozczarowanie, jakie gdzieś pod sercem go męczyło, musiał złożyć na karb bujnej wyobraźni. Dwa pocałunki to dla Hermiony pewnie wystarczająca dzienna porcja. Za duże miał oczekiwania.
Obserwując szklistą taflę jeziora czuł też zdziwienie.
Jakże niewiele się zmieniło.
Hermiona była teraz jego dziewczyną. To fakt. Dość nieoczekiwanie, jeśli wziąć pod uwagę poprzednie lata, ale liczył się fakt.
Całowali się. Tak. I na tym kończyły się wszelkie zmiany.
Przecież od dawna ją kochał. Jako najlepszą przyjaciółkę, w porządku. I co z tego? Jaka to różnica? Zaufanie, lojalność, oddanie czy troska zostały takie same, nie potrzebowały się zwiększać. Patrząc obiektywnie, Hermiona była najważniejszą kobietą w jego życiu. Bez niej już dawno piłby herbatkę z rodzicami. Załamałby się pod presją szkoły albo patrząc w smocze ślepia.
Przez te pięć i pół roku położyli dobre fundamenty pod związek.
Co się jeszcze zmieniło? A, tak. Wcześniej usta Hermiony nie przyciągały w takim stopniu jego uwagi, a jego wzrok nie błądził po jej częściach ciała poniżej szyi. No, nie tak często.
Harry słyszał kiedyś stereotyp, iż mężczyźni myślą tylko o jednym. Uważał go za krzywdzący, nieprawdziwy i po prostu głupi. Tylko o jednym? Bezsens.
Jasne. Jasne.
Więc na tym polegało posiadanie dziewczyny. Na ciągłym myśleniu o jej...
- Harry, słyszysz mnie? - Hermiona pomachała mu ręką przed nosem.
- Co? Przepraszam, zamyśliłem się.
- Dobrze się czujesz, Harry? Ostatnio dużo myślisz.
- No, no, bez głupich żartów proszę. - Hermiona się uśmiechała, naturalnie, ale, pomyślał Potter, z jej mózgiem miała prawo uważać jednostki takie jak on za tępe i nie potrafiące dokonywać... właściwych wyborów. - Możesz powtórzyć?
- Nie, nic. - Dobrze się stało. Temat rodziców Harry'ego mógłby wprawić go w raczej ponury nastrój. - Powiedz mi... Dalej myślisz o karierze aurora?
Chłopak nie musiał zastanawiać się długo.
- Nie przewiduję zmiany swoich planów. Dlaczego pytasz?
- Ja także rozważam możliwość pracy w Ministerstwie. Być może jako auror.
Harry spojrzał na Hermionę, której włosy zaczęły gromadziły na sobie lepki śnieg. Wyobraził sobie ich przyszłość.
- Byłabyś świetna, jako auror. Moody cieszyłby się, mając do pomocy najbystrzejszą czarownicę naszych czasów.
Hermiona uśmiechnęła się lekko, choć jej oczy promieniały radością. Rzadko słyszała komplementy takiego kalibru od swoich przyjaciół.
- Zawsze możesz próbować zostać Ministrem. Jaki by ten Scrimgeour nie był, na sto procent byłabyś lepsza.
- Pomyślę o tym - obiecała Hermiona. - Ale wiesz, co to oznacza, Harry? - Dźgnęła go w bok. - Jeśli chcesz pracować ze mną razem w Ministerstwie, musisz dobrze zdać końcowe egzaminy.
Potter uśmiechnął się bezczelnie.
- Liczę na twoją pomoc, o czcigodna...
- Krętacz. - Dziewczyna pogroziła mu palcem. - Do tego lizus. - Zachichotała.
Harry nie zamierzał się bronić przed rzuconą mu w twarz prawdą, zatem ich głosy ucichły. W mroźnej pogodzie niewiele dźwięków wiodło swój żywot. Cisza sprzyjała konkretnym manifestacjom.
Dobrze byłoby ją objąć. Odpowiednia atmosfera i w ogóle. Pocałować...
Ramię Harry'ego zatrzymało się w połowie ruchu.
Co za głupota. To śmieszne. Przecież już wielokrotnie z Hermioną znajdywali się w sytuacjach, które wymagały ściśle ze sobą splecionych ciał. Ileż to razy dmuchała do jego ucha? Ciepłe powietrze pochodzące z jej ust... Jeszcze trochę i na ręce będzie miał tatuaż o kształcie jej palców.
A teraz ma opory przed objęciem jej? Jednak zmiana była spora. Nielogiczna, niestety.
W sukurs Harry'emu przyszedł zimowy wiatr, który pociągnął za sobą włosy Hermiony i wprawił ją w drżenie. Dziewczyna miała na sobie czarny płaszcz z godłem Gryffindoru, co nie przeszkodziło jej przykleić się do ukochanego.
- Zimno, prawda? - rozległ się głos blisko podbródka Pottera.
- No. To znaczy... Tak, oczywiście.
Harry rozciągnął swoje okrycie do granic możliwości i zasłonił nim Hermionę.
- W zamku jednak jest znacznie cieplej.
- Zgadzam się - przyznała Hermiona, gdy ruszyli już w jego kierunku. - Znacznie cieplej. Szczególnie w łóżku. Aż chciałoby się do niego wrócić.
Oho. Jasne.
- I co? - Ron dał Harry'emu kuksańca pod żebra. - Zaliczyłeś?
- Żeby to raz.
Oboje usadowili się na fotelach przy kominku w pokoju wspólnym. Mieli przy sobie porcje wzmocnionego kremowego piwa, prosto od Freda i George'a.
- No to opowiadaj, jak było.
Potter spojrzał na Rona nieco zrezygnowanym wzrokiem.
- Co się szczerzysz, jak idiota? Dobrze wiesz, że nie ma co opowiadać.
Rudowłosy chłopiec nie przestawał się uśmiechać.
- Mogłem się spodziewać, że nie weźmiesz sobie rady przyjaciela do serca. Cały ty, zawsze wszystko robisz po swojemu, i zawsze coś spaprasz. Nic?
- Co nic?
- Nie mów mi, że nawet na całowanko się nie załapałeś. Musiałbym wtedy porozmawiać z Hermioną o nierównym traktowaniu swoich chłopaków.
- Spróbowałbyś tylko - mruknął Harry. Potem przetworzył końcówkę usłyszanego zdania. - Co ty gadasz?
- Wiem z... pewnych źródeł, że dwa lata temu... - Ron zniżył głos, jak gdyby zdradzał wielką tajemnicę. - ... Hermiona całowała się z Krumem!
Ogień trzeszczał wesoło w kominku.
- I co z tego?
Ron zmarszczył brwi. Nie takiej reakcji oczekiwał.
- Hermiona całowała się z Krumem - powtórzył z naciskiem.
- No i co z tego? Musiałbym zdurnieć do szczętu, żeby przejmować się czymś takim, jeśli to w ogóle prawda. To bez znaczenia.
- ...No, pewnie. Trzeba by być głupim, nie? Tylko cię sprawdzałem.
- Ja myślę. - Harry postanowił, że najwyższy czas obrócić rozmowę o sto osiemdziesiąt stopni. Odstawił piwo na stolik i złączył palce pod brodą. - Słuchaj no... Podobają ci się jakieś dziewczyny w Hogwarcie?
Kufel Rona zatrzymał się nagle.
- Jak to?
- To chyba proste pytanie? Blondynki, brunetki, jakieś typy?
Rudzielec zmrużył oczy. Był pewien, że Harry uśmiecha się tak, jak on przed chwilą. To mogło oznaczać, że wie o niektórych rzeczach, które zdarzyły się na kilka dni przed Świętami. Kto mu...
Hermiona. I Ginny. Ginny i jej długi, przeklęty jęzor. Kiedyś powiesi ją za nogi.
- Czy ja wiem... W Hogwarcie wiele mamy niezłych lasek, pomijając oczywiście Slytherin.
- Oczywiście.
- Blondynki nie są złe. - Ron niemal przewrócił oczami. Po co ta zabawa? On wie, wie na pewno. Jeśli wmieszana była w to Hermiona, to Harry musiał mieć już pełną analizę jego spotkań z Luną.
Potter przekrzywił głowę.
- No, no, Lavender wpadła ci w oko?
- Lavender? Przyznaję, nawet fajna z niej dupcia, ale...
- Słucham?
To nie był głos Harry'ego, uświadomił sobie przepełniony grozą Ron. Dochodził zza jego pleców. Brown.
- Nie mówiliśmy o tobie! - wypalił. Pierwsza myśl, jaka przychodzi do głowy, niekoniecznie musi być tą najlepszą.
- Właśnie słyszałam. - Lavender miała minę, jakby zastanawiała się nad rozwiązaniem dylematu. Święcie się oburzyć, nazwać Weasleya szowinistyczną świnią i ewentualnie go spoliczkować, czy może zawstydzić się z powodu usłyszenia jednego z najbardziej szczerych komplementów, jaki może wypłynąć z męskich ust?
Ron ją w żaden sposób nie interesował, toteż nic by się nie stało, gdyby Luna znikła z jego horyzontu. A jeśli rozmowa jednak zmierzała ku punktowi z Lovegood związanego, na życzenie Ginny Lavender wolała nie interweniować.
Odpuściła mu więc.
- Uważaj na słowa - ostrzegła tylko Rona i zniknęła w dormitorium dziewcząt.
Kilka sekund upłynęło w ciszy o odcieniu uśmiechu Harry'ego. Od ucha do ucha.
- Mogłeś mnie ostrzec - syknął rudzielec. Duży łyk kremowego piwa zniknął w jego przełyku.
- Nie zdążyłbym - skłamał gładko Potter. Ron mógł nie zaczynać.
- Jasne.
Styczeń kwitł, jeśli to odpowiednie słowo, w najlepsze.
Zbliżał się mecz Gryffindor kontra Ravenclaw, który ta pierwsza drużyna miała duże szanse przegrać. Katie zdążyła złamać niejedną miotłę na głowach wszystkich swoich zawodników, McLaggen ćwiczył głos, by wszyscy mogli słyszeć jego błyskotliwe porady i idealne komendy, Ginny starała się dokonać niemożliwego, czyli stać się ścigającym idealnym w ciągu paru lotów, by zaimponować Harry'emu, Dean dla odmiany starał się zaimponować jej, jego dziewczynie, jako ścigający idealny, a Ron...
Ron najwyraźniej w ogóle nie zamierzał grać. Pewnie pożyczył od starszych braci jakieś pomocne lekarstwa, by sobie to umożliwić.
Kapitan Bell, i tak już na granicy załamania nerwowego, nie mogła nie zauważyć, że idealny szukający Potter troszkę zbyt często patrzy na trybuny, gdzie siedziała oglądająca każdy jego trening Hermiona. Złoty znicz przeleci mu koło nosa, a on nawet tego nie zauważy.
Idealnie, tak.
Zuchwałość, w takim samym stopniu jak brak wiary w siebie, jest zgubna. Ale i tak najgorsza jest miłość.
Nauka toczyła się po równi pochyłej. Zaklęcia niewerbalne były coraz trudniejsze, zarówno na Transfiguracji, jak i na Urokach Flitwicka. Snape wychodził z siebie, by pognębić trzy Domy w najbardziej okrutny możliwy sposób, Wander ciął rzeczywistość na kawałki centymetry od twarzy uczniów; wszyscy inni profesorowie czynili, co w swojej mocy, by młodzi ludzie znienawidzili proces zdobywania wiedzy i praktycznych umiejętności. Harry uznał, że gdyby miał jeszcze chodzić na Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami...
Opieka. Trójka przyjaciół nie mogła ukrywać, że ich stosunki z Hagridem na szóstym roku ochłodziły się znacznie. Rubeus miał do nich nieskrywany żal z dwóch powodów. Nie tylko za zignorowanie jego przedmiotu, ale także za rzadsze nawiedzanie jego chaty. Hagrid obawiał się nawet, że tytuł Wybrańca uderzył Harry'emu do głowy - i według niego kontakty z półgigantem kalały jego życiorys.
Potter wzruszał na to ramionami. Cóż miał poradzić? On, Hermiona i Ron mieli własne życie, prawie już dorosłe i mniej czasu na zabawę. I nie jego problem, że jakieś czarne ptaki wyjadają Hagridowi dynie.
Wander siedział na wygodnym krześle w swoim gabinecie, czyli sali, w której odbywały się zajęcia z Obrony przed Czarną Magią. Nie paliła się żadna świeca. Rolę oświetlenia pełniły podłogowe runy, które lśniły na jasnoniebiesko. Cichy pomruk pierwotnej magii wypełniał pomieszczenie. W powietrzu wisiała sugestia wyładowań elektrostatycznych.
Mężczyzna trzymał nogi na wyczarowanym biurku. Bawiąc się różdżką, patrzył na sporządzone przez siebie notatki. Podsumowywał i planował.
Dumbledore nadal nie wracał z polowania na Horcruxy. Wyśmienicie, choć do przewidzenia. Czarny Pan podjął odpowiednie kroki, by jak najlepiej zabezpieczyć swoją rozczłonkowaną duszę. Siedem Horcruxów to zdecydowanie bardzo, bardzo dużo, a każdy z nich był chroniony potężną, czarną magią.
Swoją drogą, przedmioty te dowodziły bezpośrednio o chorobliwej wręcz ambicji Thomasa Riddle'a. Nikt nigdy nie podzielił duszy na więcej niż parę kawałków, toteż on musiał wszystkich przewyższyć.
Pobicie rekordu na wszelką cenę niekoniecznie jest godne pochwały. Stworzenie Horcruxów wymagało wielkiej mocy, ale to nie dlatego żaden czarnoksiężnik nie pomarzył nawet o dobiciu do magicznej liczby siedem. Czy pięć. Czy cztery.
Czarny Pan nie zdawał sobie sprawy, że utrzymanie fragmentu duszy w przedmiocie martwym wymaga sporej ilości magii, która pochodzi z jedynego dostępnego źródła. Stworzyciela Horcruxa. Gdyby Lord podzielił duszę tylko na dwa kawałki, być może nie musiałby bać się Dumbledore'a. Być może przerósłby swojego nauczyciela. Być może byłby teraz najpotężniejszym czarodziejem w historii.
Spekulacje. Wander nie lubił zastanawiać się, co by było gdyby. Czarny Pan zrobił już swoje. Dumbledore i Zakon Feniksa będą mieć ciężką przeprawę ze znalezieniem i zniszczeniem wszystkich sześciu Horcruxów. Jeden z nich, pierścień, był już w posiadaniu dyrektora i tylko czekał na anihilację. Jednakże pięć pozostałych wciąż się ukrywało.
Profesor nie był pewien, ile ich poszukiwania jeszcze potrwają. Wystarczyła mu pewność, że nie istnieje szansa, by czas ten wyniósł mniej niż kwartał.
Mentalnie podkreślił pierwszy punkt na liście. Szybko przeniósł się na jej koniec, gdyż osoby, których imiona i nazwiska widniały pośrodku, zmierzały w dobrym kierunku, meandry nie zakłócały ogólnego biegu rzeki. Cel zostanie osiągnięty.
Kolejne podkreślenia.
Zatem - czego teraz ma uczyć na lekcjach? Różdżkę, która służyła Wanderowi za ołówek, zbliżył do papieru. Wypisał kilka zaklęć, potem jeszcze kilka. Niektóre skreślił od razu, niektóre później.
Ciężka sprawa. Właściwie to mógłby zdać się na losowanie. Przy dyrektor McGonagall żadne ciekawsze czary nie uzyskają akceptacji.
Chyba, żeby...
Widownia dopisała. Wszystkie dostępne miejsca były zajęte. Przestrzeń wokół stadionu została gęsto wypełniona przez krzyki, gwizdy i śpiewy. Szmaragdowe i żółte chorągwie łopotały na wietrze.
Harry, Ron i Hermiona siedzieli na trybunach, zasypani drobnym śniegiem. Sądząc po ich twarzach, mecz nie był szczytem ich marzeń.
Ron reagował na sytuacje podbramkowe jak pies Pawłowa na dzwonek. Jego głowa spełniała rolę kryształowej kuli, w której przyszłość nie była skryta za mgłą. Widział w niej przejrzyście, że nie obroni żadnego strzału Hufflepuffu. Dlaczego jeszcze Katie go nie wywaliła?
Harry się martwił. Wiedział, że aktualny mecz nie ma wielkiego znaczenia. Jeśli Slytherin wygra, będzie miał na koncie dwa zwycięstwa. Jeśli Ravenclaw - również dwa zwycięstwa, jako że Dom o niebieskiej barwie pokonał Hufflepuff w listopadzie. Toteż wniosek był oczywisty. Gryffindor musi wygrać następny mecz, żeby mieć szansę na puchar.
Stan szkarłatnej drużyny nie rokował dobrze. Na szczęście, w drużynie Hufflepuffu brakowało wielkich gwiazd o niesamowitych umiejętnościach. Zatem Gryffindor ma szansę, jeśli się postara. Jeśli Ron przestanie histeryzować, jeśli McLaggen wbije sobie pałką rozum do głowy, i tak dalej.
Oglądanie zmagań Malfoya z Cho jakoś nie poprawiało mu humoru.
Hermiona się martwiła. Jej stan ducha jednak nie miał nic wspólnego z quidditchem, którego, jeśli miałaby być szczera, nie lubiła. To tak jak z piłką nożną - kilkudziesięciu spoconych facetów ugania się za czarno-białą piłką, kopie ją z całej siły, przewraca się co chwilę i fałszywie krzyczy wniebogłosy, przy okazji uczestnicząc w konkursie na Najbardziej Krzywe Nogi Universum. Gdzie sens, gdzie logika?
Przez pięć i pół roku widziała niemal wszystkie mecze. Cóż, skoro Harry był zawodnikiem, musiała mu kibicować. Chciała mu kibicować.
Nic konkretnie strasznego nie stało się w dzień pojedynku Slytherin kontra Ravenclaw. Hermiona swoim zwyczajem martwiła się na zapas. Musiała podładować swoje baterie emocjonalnej troski. Nie miała młodszego braciszka, którym musiałaby się zajmować, zatem obowiązek zamartwiania się kierowała na osoby przyjaciela i obecnie ukochanego. W końcu zawsze coś może się im stać...
Tym razem miała powody, by się martwić. Meczu właściwie nie widziała. Quidditch wydawał się jej w tym momencie kompletnie nieistotny. Kogo mogła obchodzić jakaś gra?
Harry'ego. No tak. Ona po prostu nie miała duszy sportowca. Wolała naukę od sportu, mózg od mięśni. No, ogólnie - bo jeśli chodzi o Harry'ego... Hm, Krum też był raczej...
Hermiona zarumieniła się nieco, przyłapując się na nielogiczności swoich preferencji. Ron przełknął ślinę i westchnął ciężko, spuszczając głowę. Pogrążył się w świecie depresji i rozpaczy, tak charakterystycznego dla rodziny Weasleyów.
Harry podrapał się po bliźnie. Draco, dzięki swojej Błyskawicy, zbliżał się niebezpiecznie do złotego znicza. Niech spadnie z miotły, runie na ziemię, na ten głupi łeb... Postać czarnowłosej Cho także go irytowała. Już nie widziano jej chodzącej po szkole we łzach. Od razu się jej poprawiło, wystarczyło jej zerwać z nim... Najwyraźniej jego osoba wybitnie jej nie odpowiadała... Głupia, pustogłowa...
Harry drgnął, czując ciepło na wskazującym palcu. Spojrzał. Krew? Co jest?
Wicedyrektor McGonnagal martwiła się ze swojego zwykłego miejsca obok komentatora. Albus z wielkim impetem rzucił się w wir misji Zakonu Feniksa. Pojawiał się w Hogwarcie od święta, zawsze wyczerpany i nigdy zadowolony. Zakon zniknął, błąkając się po bezdrożach Wielkiej Brytanii. Snape wyglądał i zachowywał się jak człowiek chory na nerwy, wiercił się niespokojnie, wiedząc, że historia toczy się bez niego. Nowy profesor Wander miał takie spojrzenie, że robiło się jej jednocześnie gorąco i całkiem zimno. Pęknięcia w murach zamku nie zamierzały przerwać swojej egzystencji same z siebie. Tiara Przydziału nie odzywała się do niej.
Najważniejsze - trwała wojna, dlaczego więc Voldemort siedział cicho jak mysz pod miotłą? Co planował? A może...
Już działał?
ROZDZIAŁ 12
Caedes.
Krótka nazwa, z wdziękiem, liryczna. Lepsza nawet niż Sectumsempra.
Harry Potter uśmiecha się. Znalazł sobie nową, świetną zabawę. Podsunęło mu ją wspomnienie Jęczącej Marty.
Nazywa się ,,Traf w Mugola''. Caedes w brzuch to pięć punktów, w głowę - dziesięć.
Harry ma dużo punktów. Dziesiątki. Setki.
Setki dziesiątek punktów.
Harry nie kreśli już wzorów. Nie musi, cudowne zaklęcie nie wymaga rysowania w powietrzu. Wystarczy wskazać i wymówić jedno słowo. Caedes.
I głowa mugola rozpada się na kawałki. Mózg również.
Harry jest przyzwyczajony do zapachu i widoku krwi. Ciemnoczerwone hektolitry barwią rozległe połacie ziemi, podłogi, ściany, wszystko.
To nic.
Władza. Uczucie dominacji. Strach parszywych mugoli, ich błaganie o życie, jakże rozczulające...
Satysfakcjonujące.
Harry pamięta. Jakaś matka zasłania ciałem swoje dziecko, które gapi się na martwego ojca. Matka płacze i patrzy na niego, Harry'ego, pana sytuacji, prosi...
Ma zielone oczy. Nieprzyjemne skojarzenie o bezwartościowej przeszłości.
Harry denerwuje się. Nie ma ochoty na zabawę. Jednym słowem rozszczepia oblicze matki na setki krwawych ochłapów mięsa.
Dziecko, całe w posoce, stoi nieruchomo. Jest w szoku. Ma strasznie zabawny wyraz twarzy.
Caedes.
Dziecko umiera bezgłośnie, ale w atrakcyjny sposób. Jest małe, zatem oprócz głowy także cała szyja zostaje poszatkowana. Jeszcze więcej krwi i ciała.
Harry'emu wydaje się przez chwilę, że słyszy szloch. Niemożliwe. Wszyscy nie żyją.
Harry patrzy na dekoracje sceny, w której brał czynny udział. Jest zadowolony.
Caedes. Twórca tego zaklęcia to geniusz.
Prostota dająca moc. Dająca potęgę.
Władzę nad życiem.
Euforię.
- Imponujące. Szalenie imponujące.
Voldemort otrząsnął się i ostatni raz rzucił okiem na myśloodsiewnię. Powierzchnia wspomnień Harry'ego, w postaci srebrzystego kłębowiska nici, odbijała sufit, swoją zawartość skrywając w głębi.
- Bardzo szybko potrafisz opanować nowe zaklęcia do perfekcji, chłopcze. Brawo. I jak zawsze pozostajesz niewidzialny dla otoczenia. Żadne wzmianki o twoich wyprawach nie trafiły do Proroka.
Potter tylko kiwnął głową. Nie komentował oczywistych faktów.
- Czas jednak skończyć z tą zabawą, Harry. Zabijanie mugoli to dla ciebie żadne wyzwanie. Następnym razem zaplanuję dla ciebie coś większego.
Oczy chłopaka błysnęły złowrogo.
- Ktoś z Zakonu? Ministerstwa?
- Ministerstwo na razie zostawimy w spokoju, dopóki nie ustalę, co począć ze Scrimgeourem. - Voldemort pochylił się do tyłu w swoim ruchomym fotelu. - Natomiast osłabiony Zakon... Dam ci znać, gdy wybiorę ostatecznie cel. Już niedługo. Możesz odejść.
- Dziękuję, Lordzie.
Harry wyszedł z gabinetu. Riddle zaczął bębnić bladymi palcami o stół, na którym leżała myśloodsiewnia, jakby się zastanawiał. Przestał, gdy poczuł obecność za plecami.
- I co, Bellatrix? Nadal masz jakieś wątpliwości?
- Nie, panie - odparła kobieta, która miała ich coraz więcej.
- Dobrze. Harry wspaniale się sprawuje. Dzięki niemu podbicie Hogwartu to tylko kwestia czasu. - Voldemort uśmiechnął się. - Dzięki niemu przewaga jest po naszej stronie.
- Tak, panie.
Lord zerknął na Bellatrix, która dość kiepsko robiła dobrą minę do złej gry. Domyślał się, jakie prawdziwe poglądy ma jego prawa ręka, a także wyczuwał jej zniechęcenie i uczucia.
Nie zamierzał jej za nie karać. Wręcz przeciwnie.
- Mamy trochę czasu, zanim Pettigrew wróci i uzupełni raport Kalisto na temat działalności Zakonu. Do tej pory pozostaje nam tylko kontrolować zadania reszty. Liczę na twoją pomoc, Bell. A teraz... idź pierwsza. Zaraz do ciebie przyjdę.
- Tak, panie.
Pani Lestrange opuściła gabinet o kolorze czerni. Jej zdrowe i połyskliwe włosy zwróciły uwagę Voldemorta.
Slughorn naprawdę był mistrzem w swoim fachu. Jego eliksiry nigdy nie zawodziły. Ciekawe, jakie cuda by stworzył, gdyby współpracował ze Snapem. Cóż, to pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Choć, kto wie?
Voldemort uśmiechał się nadal.
Nagle przeszyły go zimne ostrza zwątpienia i strachu. Słowa Bellatrix pojawiły się w umyśle, szepcząc na granicy słyszalności.
Był zadowolony, ale nie dlatego, że Harry krył w sobie osobowość niezrównoważonego mordercy, czy dlatego, że wkrótce głowa Dumbledore'a zawiśnie nad jego kominkiem. Czarny Pan cieszył się, że jego ludzie pracują tak, jak trzeba, i że może im zaufać.
Cieszył się z powodu innych. Pierwszy raz w życiu.
Voldemort zacisnął pięści z całej siły. Poczuł trwogę.
Potter. On go zmieniał. Bellatrix go ostrzegała. Od chwili przemiany chłopaka on sam się zmieniał. Tamta pamiętna noc utworzyła pomiędzy nimi więź, silną i nierozerwalną, która zawsze działa. A skoro...
Skoro Harry zachowywał się jak najprawdziwszy śmierciożerca, on, Lord Voldemort, stawał się coraz bardziej podobny do dawnego Pottera. Jak dawno już nikogo nie zabił ani nie torturował? Siedział tylko i planował! Uśmiechał się coraz częściej, jak jakiś dobroduszny dziadek! Chwalił podwładnych za dobrze wykonane obowiązki!
Ale... nie.
Zimno zniknęło, zwątpienie rozwiało się niczym sen.
To bez sensu przecież. Był Czarnym Panem, najpotężniejszym czarnoksiężnikiem wszechczasów. Nikt nie mógłby na niego wpływać. Nikt! Harry Potter, Albus Dumbledore... Nikt. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Nikogo nie zamęczył na śmierć, gdyż to było zadanie śmerciożerców. Faza planów zawsze poprzedza fazę ataku. Norma.
Voldemort uspokoił się. Szept Bellatrix ucichł kompletnie. Nie istniały powody do zmartwienia. Panował nad sytuacją. Był Czarnym Panem, władcą absolutnym. Miał prawo czuć zadowolenie - wszystko szło zgodnie z planem. Jeszcze trochę cierpliwości, a wszyscy będą się go obawiać. Panicznie bać.
Wszyscy.
Riddle uśmiechnął się, choć zrobił to ostrożnie. Nie za szeroko, na swój sposób. Nie wiedział, co go naszło, pomysł złączenia duszy jego i Pottera był absurdalny. Mimo to... Jeszcze jeden powód, by po wszystkim pozbyć się chłopaka. Nie sposób odmówić mu przydatności, ale lepiej nie ryzykować.
Czarny Pan równa się Voldemort.
Nie może być inaczej.
I nie będzie.
Kalisto szukała Harry'ego. Dostała wyraźne instrukcje od Czarnego Pana.
Wykona je z najwyższą przyjemnością. Nie powinny pojawić się żadne problemy. Sama myślała o tym już dużo wcześniej.
Znalazła go na jednym z balkonów rezydencji. Na zewnątrz ciemność już otuliła świat. Dzień szybko się kończył o tej porze roku.
Chłopak stał odwrócony do niej plecami. Musiał słyszeć jej kroki, gdy zbliżała się nieoświetlonym korytarzem. Nie poruszył się jednak, wpatrując się w atramentowe niebo.
Kalisto nie wahała się ani nie rozważała, co dalej czynić. Podeszła do niego bez chwili zwłoki. Objęła do mocno w pasie, przyciskając piersi do jego pleców.
- Patrzysz w gwiazdy? - spytała, ustami niemal muskając jego ucho. - Nie wiedziałam, że jesteś romantykiem.
Harry spojrzał na nią przelotnie. Trudno byłoby nie zauważyć drwiny w jego oczach.
- Mów, Kalisto, z czym przyszłaś, bez owijania w bawełnę.
Mogła się spodziewać tak bezpośredniego podejścia od niego. Może to i lepiej; poczuła jednak dotyk rozczarowania, że nie uda się jej sprawdzić, czy jej techniki uwodzenia mężczyzn działają również na Wybrańca.
- Czarny Pan zlecił mi niezmiernie ważne zadanie. Jutro muszę opuścić nasz dom i nie wiem, kiedy wrócę. Chciałabym... - Kalisto urwała. Błyskawicznie użyła oklumencji.
Jego myśli przeciwko jego wspomnieniom. Nie ulegało wątpliwości, że Potter zmienił się całkowicie, razem ze swoją bystrością. Jeszcze rok temu za nic w świecie nie domyśliłby się na tym etapie, co zamierza mu zaproponować.
Wygląda na to, że jej intencje i uczucia także prawidłowo odczytał. Dobrze.
- Pragnę pożegnać się z tobą. Dzisiaj o północy w twoim pokoju. Co ty na to?
Harry skrzywił lekko głowę i przez moment lustrował dziewczynę spokojnym wzrokiem. Po co pyta? Doskonale wie, co odpowie.
- Będę czekał.
Harry spacerował. Lubił to robić, gdy księżyc był już w trakcie wędrówki po nocnym niebie. Do północy miał jeszcze czas.
Był pewny siebie, aczkolwiek nie zaprzeczał przed samym sobą, że z powodu jego poprzedniej, żałosnej i słabej osobowości brakowało mu doświadczenia. Mógłby się założyć, że jeśli chodzi o Kalisto - to wręcz przeciwnie.
I co z tego? Niech sobie nie myśli, że będzie stroną dominującą. Niech sobie nie myśli, że w jakiejkolwiek kwestii może traktować go z góry.
Harry Potter nikogo nie uznaje przed sobą. Nikogo. Lord był głupcem, wierząc mu. Dowodziło to ostatecznie, iż nie należy mu się tytuł Czarnego Pana. Thomas Riddle wypaczał go swoim istnieniem.
Już niedługo... Wszyscy wielcy tego świata upadną na kolana przed Wybrańcem, Jedynym, Władcą. Już niedługo...
Harry był w świetnym humorze. Nic nie mogło przeszkodzić realizacji jego planów, a dzisiejszej nocy w końcu zaspokoi swoje pożądanie, jakie wyzwalała w nim Kalisto. Czekał już zbyt długo. Ona od początku ich znajomości tego chciała. Sam nie wiedział, co go powstrzymywało do tej pory.
Dumając nad aparycją nagiej panny Lestrange, wpadł na pomysł. Nadzwyczajny pomysł. Jak mógł nie pomyśleć o tym wcześniej? Zawsze go to ciekawiło. Potem... tak. O tak, Hermiono, moja droga, to cię nie ominie.
Harry rozszerzył wargi w drapieżnym uśmiechu. Wszystko, czego pragnie, zostanie spełnione.
Na tym polega życie.
Nie mając konkretnego celu przechadzki, chłopak losowo wybierał korytarze, które tworzyły jej trasę. Zorientował się, że zdążył zagłębić się w rejon osobistych komnat Lorda. Rezydencja zdawała się być opuszczona. Ani jednego żywego ducha.
Nagle Harry usłyszał miarowe stukanie. Zatrzymał się na skrzyżowaniu długich korytarzy. Spojrzał w kierunku, z którego dochodziły odgłosy powolnych kroków.
Bellatrix szła przed siebie z głową odrobinę pochyloną w dół, dlatego nie zauważyła stojącej przed nią postaci. Nie wyglądała na wielce zadowoloną.
Harry wiedział, że może zejść jej z drogi, kontynuując swój spacer po posiadłości Lorda. Teoretycznie nie miał powodu, by z nią rozmawiać, zadawać pytania, cokolwiek.
Ale niby dlaczego miałby pozbawiać się dobrej zabawy? Jeśli się nie myli i zdoła uderzyć kobietę w odpowiednio czułe miejsca, uda mu się ją pogrążyć. Noc zapowiadała się coraz lepiej. Odwrócił się do niej twarzą.
- Lestrange!
Zawołana uniosła głowę. Gdy tylko zauważyła Pottera, jej oblicze wykrzywiła złość i nienawiść.
- Zejdź mi z drogi - wycedziła lodowato przez zęby.
- Skąd ta skwaszona mina? Ten gniew? Czyżby Czarnemu Panu nie spodobała się jakość usług, które oferujesz, mmm, Fellatrix?
Bellatrix zatrzymała się w pół kroku. Jej palce złożyły się w pięści. Nie zdążyła odpowiedzieć.
- A może tobie nie odpowiada rola osobistej dziwki Czarnego Pana? Przecież zawsze zapewniałaś go o pełnym oddaniu. Rodolphus z pewnością...
- Zamknij się, Potter!
Jeszcze. Harry przez całą rozmowę uśmiechał się szyderczo. Jego twarz nie mogłaby wyrażać jeszcze większej drwiny.
- Czyżbyś nie była chętna? Jak to w ogóle wygląda? Lord wiąże cię i bierze od tyłu, czy sama klękasz przed...
Wystarczyło. Bellatrix z furią wyszarpnęła różdżkę zza czarnej szarfy, którą była obwiązana w pasie, i...
Nikt przed nią nie stał. Skrzyżowanie było puste, zajmowane tylko przez księżycową poświatę.
Kobieta zacisnęła zęby. Mając przeczucie, chciała się obrócić na pięcie.
Nie zdołała. Poczuła uderzenie w kręgosłup tak mocne i tak bolesne, że nie potrafiła choćby jęknąć, nie mówiąc o krzyku. Opadła ciężko na kolana, każdą komórką ciała doznając uczucia ognistego gorąca. I paraliżu.
Uderzyła twarzą o zimną, kamienistą podłogę. Nie mogła się poruszyć, nie mogła wrzasnąć, mimo iż targający jej wnętrzności ból nie mijał.
Harry skrzywił się i wydął z obrzydzeniem wargi. Podszedł do leżącej Bellatrix. Lewą nogą nadepnął na jej plecy, z całej siły.
- Coś ci powiem, żałosna ladacznico - rzekł tonem czystej groźby. - Zastanawiałem się, gdzie iść. Już to wiem. Przejdę się do Lorda i opowiem mu, jak złamałaś jego polecenie. Jak zaatakowałaś mnie pierwsza, chcąc zabić. Wydaje mi się, że uda mi się go przekonać, by dał ci nauczkę. Odpowiednią, taką, którą zapamiętasz do końca swojego godnego pożałowania życia. Z chęcią popatrzę na mistrza Cruciatusa w działaniu, wiesz? Z chęcią popatrzę, jak wijesz się u naszych stóp, błagając o wybaczenie.
Harry zmrużył oczy, uświadamiając sobie, że jest umówiony i ta przyjemność go ominie. Kopnął nieruchomą kobietę tak, że obróciła się na bok. Splunął na jej zakrwawione oblicze.
Odszedł, nie oglądając się za siebie. Musiał, gdyż zaczynało go korcić, by rzucić w jej stronę Caedes. Uzależniał się, psiakrew.
Nie wiedział, że pięć minut później Bellatrix nadal leżała w korytarzu, dokładnie tam, gdzie ją zostawił. Cierpienie osłabło minimalnie, paraliż również ustąpił w stopniu pozwalającym na mruganie powiekami, nic więcej.
Nie wiedział, że dziesięć minut później Kalisto, ubrana w czarną, mocno wydekoltowaną suknię, w pełnym makijażu, natknęła się na swoją matkę.
Dziewczyna zatrzymała się, wpatrując się w powaloną postać.
- Widzę, że w końcu zdenerwowałaś Harry'ego.
Bellatrix, gdyby tylko mogła, odwróciła by głowę. Ten głos...
Kalisto podeszła i uklęknęła przy matce tak, by obydwie patrzyły sobie w oczy.
- Wspaniale. Od razu widać, że jesteś z szacownego rodu Blacków, mamo. - Ostatnie słowo zostało wypowiedziane w sposób jednoznacznie sugerujący brak jakiegokolwiek uczucia. Przynajmniej tego ciepłego. - Wyglądasz jak zużyta szmata do podłogi. Brawo. Co? Mam ci pomóc? - Kalisto roześmiała się gorzko i okrutnie. - Obawiam się, że nie mam na to czasu. Chcesz wiedzieć dlaczego? Zamierzam zaraz wtajemniczyć naszego Wybrańca w prawdziwe uroki życia. Będziemy pieprzyć się aż do utraty tchu. Co ty na to? - Głos młodej Lestrange brzmiał coraz ostrzej w miarę przedłużania się jednostronnej konwersacji. - Nie martw się, zaraz przyjdzie tu Czarny Pan i jeszcze raz zabawi się z tobą, trochę inaczej tym razem. Szkoda, że mnie przy tym nie będzie.
Kalisto wstała, spoglądając na Bellatrix z pogardą. Była wściekła.
Matka. Nienawidziła jej, za to, przez co musiała przejść jako dziecko i nastolatka, za to, do czego była wtedy zmuszona. Matka wolała dać się zamknąć w Azkabanie, z pieśnią chwalącą Voldemorta na ustach, zamiast próbować wybłagać wolność, by móc wychowywać malutką córeczkę. Wolała oddać Kalisto siostrze, która traktowała ją jak piąte koło u wozu. Wolała bronić się przed dementorami oddaniem Czarnemu Panu, niż wspomnieniem swojego jedynego dziecka, do którego chciałaby wrócić.
Wolała Voldemorta od niej.
Kalisto nie miała przy sobie różdżki, toteż postanowiła się wyładować w inny, narzucający się sposób. Kopnęła matkę z całej siły, przypadkowo trafiając w to samo miejsce, co wcześniej Harry. Ledwo co powstrzymała się przed całą serią uderzeń.
- Bądź przeklęta... mamo.
Odeszła, nie oglądając się za siebie.
Bellatrix nie wstała, gdy ból, ten wywołany przez cios Harry'ego, ustał całkowicie. Nie miała siły wstać nawet wtedy, gdy w korytarzu rozległ się dźwięk zbliżającego się Lorda, z pewnością niezadowolonego, zamierzającego dotrzymać obietnicy o karze.
Nigdy nie czuła się tak poniżona, tak niepotrzebna, tak przygnębiona.
Harry i Kalisto mieli rację. Obecnie żyła tylko po to, by spełniać rolę seksualnej zabawki Czarnego Pana. Do niczego więcej nie była potrzebna. Jej rady czy ostrzeżenia nie miały żadnej wartości.
Była nikim. I nic na nią nie czekało. W najbliższej przyszłości Cruciatusy w dowolnej ilości; w końcu nie zostawiają one zewnętrznych oznak cierpienia, jakie wywołują. A skoro jej wygląd nie ulegnie zmianie, wszystko będzie w jak najlepszym porządku.
Gdyby jej różdżka nie leżała poza zasięgiem ręki, skończyłaby ze sobą.
Bellatrix poczuła potężne szarpnięcie za włosy. Czarny Pan kazał jej wstać.
Pojedyncza łza smutku spłynęła po policzku kobiety.
Pierwsza od wielu, wielu lat.
I nie ostatnia.
Harry zanurza się w morze rozkoszy.
Poruszające się w górę i w dół biodra Kalisto są jego źródłem. Przyjemność rozchodzi się falami.
Harry patrzy na kołyszące się piersi dziewczyny, dotyka je, ściska.
Patrzy na jej spocone i zarumienione ciało, na zmrużone z ekstazy oczy, na błyszczące, czarne włosy.
Słucha jej pomrukiwań, jęków i westchnień.
Wyciąga ręce i dotyka jej talii. Kalisto rozumie, pochyla się do przodu i całuje Harry'ego.
Mocno, namiętnie. Z pasją.
Jego dłonie przesuwają się po jej ramionach, plecach; docierają do pośladków, pomagają im unosić się i opadać.
Jeszcze trochę...
Harry uśmiecha się pożądliwie. Łapie Kalisto mocno i przewraca na plecy.
Teraz to on jest górą. Teraz to on ustala rytm.
Kalisto nie protestuje. Zgina nogi w kolanach, rozszerza je, wygodnie sadowi głowę na poduszce. Rękami zachęca Harry'ego do zbliżenia się. Całym ciałem.
Już po chwili oboje podejmują wędrówkę na szczyt.
Harry całuje Kalisto w szyję, skronie, wargi. Ssie jej płatki uszne. Dziewczyna oddycha głośno i ciężko, szepcze.
Prosi o więcej. Szybciej.
Aż do końca.
ROZDZIAŁ 13
Percy Weasley patrzył na swoje odbicie w lustrze. Przyłożył dłoń do policzka i bezmyślnie go potarł.
Miał mieszane uczucia. Przywitanie z Penelopą poszło fatalnie - niemal okręcił się wokół własnej osi. Najwyraźniej nie spodobał jej się upominek.
Czyżby już nawet mama z niego kpiła, źle podpowiadając mu w sprawie przepraszającego prezentu? Nie wystarczało, że cała reszta rodziny, w najlepszym przypadku, patrzyła na niego wilkiem?
Boże Narodzenie w Norze przebiegło dokładnie tak, jak tego oczekiwał. Matka zalała mu łzami radości ministerialny płaszcz. Ojciec podał mu rękę, choć jego oczy dobitnie głosiły, że czeka ich nieprzyjemna rozmowa na temat naczelnych wartości w życiu człowieka.
Ginny, Ron i bliźniacy... Ich żarty, zapewne wynikające z dobrych intencji, o mało nie posłały go za zasłonę. Ron nawet napluł mu na odznakę. Zawsze był niedojrzały emocjonalnie, niestety.
Natomiast zaskoczył go Bill, a raczej kobieta, która nieustannie kręciła się przy nim. Wiedział od matki, że najstarszy z braci zamierza poślubić Francuzkę Fleur Delacour. Znał ją z Turnieju Trójmagicznego. Radziła sobie wtedy najgorzej, jednak urodą deklasowała wszystkie dziewczyny z widowni. Penelopę, być może, również. Wiedział także, że właściwie nikt z rodziny nie akceptował tego małżeństwa.
Bill i Fleur zdawali się tym nie przejmować. Percy widział, że są ze sobą szczęśliwi.
A skoro tak... No i może doczeka się śliczniutkiej bratanicy.
Bill spędził w Norze tylko jeden dzień, dwudziesty piąty grudnia. Na dłuższy pobyt nie zezwolił mu Dumbledore, który ponoć potrzebował jego pomocy w niezwykle ważnym zadaniu. Molly wiedziała mniej więcej, w czym bierze udział jej najstarszy syn, toteż nie chciała go za żadne skarby świata wypuścić z domu. Fleur podobnie. Martwiła się o niego, tak naprawdę, nie tylko o to, że może wrócić okaleczony i oszpecony.
Ministerstwo wiedziało, że Dumbledore działa, ale nie wiedziało dokładnie, jak i gdzie. Scrimgeour nie był z tego powodu w siódmym niebie. Nie miał jednak kontaktu ani z nim, ani z nikim z Zakonu, o którym zresztą niewiele wiedział. Całe szczęście, że nie miał pojęcia o członkostwie Billa, uznał Percy przed Świętami, gdyż niewątpliwie kazałby mu wypytać brata o szczegóły misji Dumbledore'a, a na to miał specjalnej ochoty.
Tak. Zawsze może być gorzej. Siedzę teraz w Ministerstwie, a mój brat najprawdopodobniej ryzykuje życie podczas wyprawy uderzającej w Sam-Wiem-Kogo.
Percy odszedł od lustra. Dzisiaj Walentynki. Miał wolne - cudem wybłagane, w końcu dopiero piątek. W Londynie, przy pałacu Westminster, będzie na niego czekała Penelopa Clearwater.
Chociaż ich spotkanie po latach zaczęło się tragicznie, ostateczny efekt okazał się całkiem satysfakcjonujący. Musiały pomóc rady, które dostał od Fleur, kobiety mającej doświadczenie w relacjach damsko-męskich. Percy nie był pewny, co decydująco wpłynęło na jego dawną dziewczynę, by nie odrzucała jego propozycji.
Może fakt, iż nie zamierzała do niego wracać, zadowalając się pojedynczą rozmową? Percy dowiedział się od współpracowników Penelopy, że co kilka tygodni, w niedzielę, spotyka się z czarnowłosym mężczyzną, starszym od niej o co najmniej kilka lat. Ponoć w sprawach służbowych.
Co tam. Nie czas dumać nad niepotrzebnymi kwestiami. Ma robotę - dokładnie zaplanować harmonogram dzisiejszego dnia. A potem zdecydować, czy dalej starać się o względy Penelopy, czy też nie.
W każdym razie, Walentynki zapowiadały się lepiej, niż Boże Narodzenie.
Walentynki będą dobre. Draco czuł to w kościach.
Udało się. Co prawda, nie było wcale łatwo. Wcześniej wydawało mu się, że nawet nie warto zastanawiać się, jak rozegrać rozmowę z Pansy. Przecież to nic trudnego, podejście nonszalanckie, krótka, bezpośrednia propozycja, zgoda Parkinson i trzecia baza zaliczona.
Tak się denerwował, zaraz przed wyjawieniem swoich zamiarów, że prawie stchórzył.
Prawie. Nie bez kozery nazywał się Draco Malfoy. Miałby bać się tej dziewczyny? Coś miałoby pójść nie tak? Brednie. Bzdura. Musiało się udać.
Było dobrze. Potter nie wchodził mu w drogę, pewnie dzięki Granger.
Z drugiej strony... Slytherin przegrał z Ravenclawem. Ta przeklęta Cho wygrała z nim. Minimalnie. Prawie już miał znicz, złote skrzydełka już muskały jego palce... Durna kulka nagle zmieniła tor lotu. Wtedy okazało się, że treningi nie poszły na marne - Chang zareagowała błyskawicznie. Prędzej niż on. Najszybsza miotła nie pomogła. Ravenclaw zwyciężył różnicą stu punktów.
Profesor Obrony przed Czarną Magią, Wander, także należał do tej gorszej strony życia młodego Malfoya. Nie dość, że nie nagradzał Ślizgonów za wybitne osiągnięcia, to jeszcze uwziął się na niego. Komentarze nauczyciela czasem doprowadzały go do szewskiej pasji. Nie raz i nie dwa miał ogromną ochotę wypróbować Cruciatusa w działaniu. Dlaczego akurat on? Każdy widział, że przy nim Crabbe i Goyle posiadali umiejętności oraz wiedzę pięcioletniego dziecka. Oni także obrywali sarkazmem po łepetynach, ale malutkim - relatywnie.
Jasny szlag. Gdyby chociaż mógł postraszyć tego profesora od siedmiu boleści ojcem. Obecna sytuacja nadal przedstawiała się paskudnie.
Poza tym, Draco martwił się w głębi duszy. Jeżeli Pokój Życzeń będzie zajęty, nastąpią komplikacje. Gdzie niby w tym przeklętym zamku mieliby znaleźć odosobnione, komfortowe miejsce? Wszędzie zimne mury, wystrój iście średniowieczny... Na domiar złego Snape lubił ostatnio patrolować Hogwart, miało to, jak głosiły plotki, związek z absencją dyrektora. A Snape miał nosa, mógłby nakryć jego i Pansy.
Ale przecież nazywa się Draco Malfoy. Jemu sprzyja szczęście. Będzie dobrze. Parkinson padnie u stóp prawdziwego mężczyzny.
Remus Lupin wpatrywał się w ogień. Płomienie tańczyły, migocząc i trzeszcząc.
Dzisiaj Walentynki.
Merlinie, jak on dawno nie obchodził tego święta. Prawie o nim zapomniał.
Słońce dopiero wschodziło. Remus grzał się przy ognisku, pogrążony w myślach.
Stało się to, czego cały czas się obawiali. Pierwsza ofiara. Kingsley Shacklebolt nie żył.
Udało im się, wyciągając Mundungusa z Azkabanu, posiąść prawdziwy medalionik. Z zewnątrz wyglądał na nieuszkodzony, co wywołało litanię przeciwko tajemniczemu R.A.B.owi. Ukradł Horcruxa, podmienił go na fałszywkę, a rzeczywistego nie zniszczył. Niedźwiedzia przysługa, doprawdy.
Dumbledore starał się zniszczyć medalion. Bez skutku. Orzekł, że trzeba go otworzyć. Próbowali - bez skutku. Nawet Albus nie wiedział, jak tego dokonać. Mówił, że prawdopodobnie ma trop, ale postara się wymyślić coś lepszego.
Każdy członek Zakonu chciał pomóc. Wspólnie i osobno debatowali, rzucali przeróżne zaklęcia. Nic. Dwa tygodnie temu, Kingsley wziął Horcruxa i odszedł od obozowiska, mówiąc, że czegoś spróbuje. Nikt mu nie towarzyszył, gdyż wszyscy albo spali, albo byli zbyt zmęczeni, by się wysilać.
A potem znaleźli go martwego.
Lupin pamiętał widok ciała Kingsleya. Twarz zastygła w niezrozumiałym wyrazie. Brak lewej dłoni.
Brak połowy klatki piersiowej.
Pamiętał krzyk Tonks, gdy zobaczyła nieżywego aurora, leżącego w kałuży krwi.
Zjawił się Albus. Działa bez chwili wahania. Kazał jemu, Tonks i reszcie pochować Kingsleya, a sam zabrał Horcruxa i oddalił się, by go zniszczyć.
Remus zdążył zauważyć, że medalionik został otworzony. W środku znajdowała się mała karteczka; ją także zabrał Dumbledore.
Wszyscy byli w szoku. Co się stało? Czy to Horcrux? Czy jakiś martwy przedmiot byłby w stanie zabić tak brutalnie i tak bezproblemowo doświadczonego, utalentowanego Shacklebolta? Medalion skrywał kawałek duszy Czarnego Pana, to prawda, ale...
Godzinę później Albus wrócił do obozowiska. Zlikwidował część Voldemorta. Przez tydzień nie mógł podnieść się z łóżka. Nikt z Zakonu nie był wtedy w nastroju, by przypomnieć, że zostały jeszcze cztery Horcruxy.
A potem... Potem, w trakcie kuracji Dumbledore'a, stało się coś, co do tej pory wprawiało Remusa w głęboko zadumę. Któregoś dnia, późnym wieczorem, do jego namiotu weszła Tonks.
Miała zdecydowanie w oczach. Zamierzała załatwić coś, co nie dawało jej spokoju od chwili śmierci Kingsleya. Była lekko podenerwowana. Zaczęli rozmawiać na temat sytuacji, w której się znajdowali.
Na początku.
Nimfadora w końcu nie wytrzymała i wyjawiła Lupinowi, co obciąża jej serce. Kompletnie zaskoczony, chciał zaprotestować, rzucając swoją wyćwiczoną do bólu formułkę, ale Tonks nie pozwoliła mu na to. Była szybsza i, najwyraźniej, miała dość subtelnych aluzji. Dość czekania.
Nie przyszła do niego tylko rozmawiać.
Remus obserwował płomienie potrząsane przez wiatr. Kto by pomyślał. Kobieta młodsza od niego o dobrych kilkanaście lat kochała go? Nie przeszkadzało jej, jak wygląda? Nie obchodziło jej, że jest biedny? Przecież był wilkołakiem!
A może... to on sam sobie wmawiał, że nie nadaje się do życia towarzyskiego, tak długo, że sam w to uwierzył? Czy przypadkiem rzeczywistość nie wyglądała tak, że przygniotły do kompleksy, które dla innych były bezzasadne, a on uciekał od ludzi, ponieważ kontakty z nimi sprawiały, że nienawidził swojej sytuacji? Całkowicie niepotrzebnie?
Jak miał odpowiedzieć na uczucia Tonks? Myślał o niej naprawdę często, marzył kiedyś, by...
Remus westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Gdyby James i Syriusz żyli... Poradziliby mu, co powinien zrobić. Z nimi mógłby o tym porozmawiać, ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi.
Ale już na to za późno. Oprócz niego jedynym Huncwotem pozostałym przy życiu był Peter, Glizdogon-zdrajca. Jakaż wielka pomyłka.
Gdyby Harry wtedy ich nie powstrzymał, Kingsley by żył. Wielu ludzi także. Lord Voldemort nadal musiałby się ukrywać w swojej wynaturzonej formie. Druga wojna nie rozpoczęłaby się.
Syriusz by żył!
Lupin wstał gwałtownie i z całej siły kopnął płonące polana. Musiał się uspokoić, był o krok od zrzucenia całej winy oraz odpowiedzialności na Harry'ego, którego jedyną winą było to, że okazał serce, serce takie, jakie miała Lily.
Mimo to... Remus wiedział, że jeśli kiedykolwiek spotka Pettigrewa, wynikiem tego będzie zmniejszenie liczebności żyjących Huncwotów o jedną jednostkę. Zasługiwał na śmierć. Teraz, po tym wszystkim, z pewnością zasługiwał.
Mężczyzna odetchnął głęboko. Sądząc po pozycji słońca, spędził sporo czasu na rozmyślaniach. Musiał działać, podejmować decyzje, a nie dumać. Zaraz wstanie Tonks, mając świadomość, że dzisiaj są Walentynki, i nie puści mu płazem omijania tematu, co jakiś cudem udało mu się przez kilka ostatnich dni.
Albo tak, albo nie. To proste, czyż nie? Kobieta, w dodatku tak wspaniała, jak Tonks, kochała go, pomimo wszystkiego. Nad czym się tu zastanawiać? Horcruxy czekają, kto mógł przewidzieć, czy wyjdą z tej wyprawy bez szwanku?
Znowu miał czekać? Nie, dość tego, Remusie Lupin, dość tej zabawy.
Dziś Walentynki. Dzień radosnego przełomu.
Dziś Walentynki. Dzień rzucania obelg i przekleństw.
Ginny Weasley kierowała je również pod swoim adresem. Zachowywała się jak, nie przymierzając, nastolatka zakochana w idolu mas.
Wiedziała dobrze, że Harry jej nie kocha, i nigdy nie kochał. Widziała dobrze, że jego oczy kierują się z uwielbieniem tylko na Hermionę, z wzajemnością zresztą. Tworzyli bardzo zgrany i udany związek. Szczęśliwy, jak głosiła opinia szkolna.
Zatem ona powinna dać sobie spokój. Zastosować się do rady Hermiony, która chyba jednak nie była czystym oszustwem i hipokryzją, a przyjacielską wskazówką od serca. Zapomnieć o Harrym jako potencjalnym chłopaku, przykleić mu na stałe etykietkę ,,kumpel starszego brata'', co z pewnością przyniesie mu ulgę.
Tak, ale ona spędzi Walentynki z Deanem, który uważał, że trzeba jej pomagać przy wchodzeniu do pokoju wspólnego. Prawdopodobnie chciał być szarmancki, pokazać jej, że o nią dba. Może nawet miał wobec niej poważne zamiary, a nie typowo nastoletnie.
To wszystko było takie beznadziejne.
Ginny szturchnęła palcem czarnego ptaka, który razem z nią przebywał na szczycie wieży astronomicznej. Słońce już wzeszło, dzień zaraz rozpocznie się na poważnie. I co dalej z nim zrobić?
Ptak spojrzał na nią jakby z dezaprobatą lub lekceważeniem. Machnął skrzydłami i odleciał, zostawiając dziewczynę samą.
Ginny patrzyła na niego, aż zniknął blisko chatki Hagrida. Mroźne powietrze stało nieruchomo, zamrażając każdy dźwięk. Na szczycie wieży było zimno i cicho.
Panna Weasley zadrżała. Dziwnie się poczuła. Miała nadzieję, że to nie prognoza jej przyszłości.
Nagle poczuła, że czyjeś ręce obejmują ją od tyłu. Nie odwróciła się od razu; doskonale zdawała sobie sprawę, kto otula ją płaszczem.
Dzisiaj Walentynki. Ciekawe, jaki będą miały przebieg.
OZDZIAŁ 14
- Dzisiaj Walentynki. Wiesz oczywiście, co to oznacza?
- W twojej głowie na pewno coś strasznego albo zboczonego.
Ron błysnął zębami w uśmiechu, jednocześnie poruszając brwiami w charakterystyczny sposób.
- Ja tylko chcę, by wasz związek rozwijał się w prawidłowy sposób.
- Prawidłowy? Chłopie, związek to nie tylko... - Harry machnął ręką w zastępstwie słów.
- No pewnie. - Ron roześmiał się. - Widzę, że dobrze udaje ci się nosić maskę romantyka. Próbujesz przypodobać się Hermionie, co?
Harry wahał się pomiędzy grubiańską odpowiedzą a użyciem nogi, gdy z dormitorium dziewcząt wyszła Lavender. Wyglądała na lekko wstrząśniętą.
Zeszła ze schodów i wbiła w niego wzrok. Na dobrych kilka sekund.
- Co jest? - zapytał Potter, czując łaskotanie w żołądku.
- Nic, nic - odrzekła natychmiast Brown. - Sam się... później przekonasz.
Wyszła czym prędzej z pokoju wspólnego. Przyjaciele odprowadzili ją oczami.
- Co jest?
- Może zobaczyła w sypialni, że Hermiona ubiera się w czerwoną bieli... - Ron urwał, gdy obiekt jego przypuszczeń wyjrzał zza wejścia do damskiego dormitorium.
- Cześć, Hermiono. - Harry patrzył tam, gdzie Ron.
- Cześć. Lavender już wyszła?
- No.
Hermiona przygryzła dolną wargę. Miała nadzieję, że jej koleżanka nie poszła prosto do Wielkiej Sali zwierzyć się ze swojego odkrycia bliźniaczkom Patil. Plotki tak się właśnie rodziły, by w mgnieniu oka roznieść się po całym Hogwarcie.
- Zaczekajcie na mnie, chłopcy, za chwilę schodzę.
- W porządku - powiedział Harry do schodów. Dzisiaj piątek, początek weekendu, czekało na nich wyjście do Hogsmeade, toteż Hermiona pewnie zechce się przygotować. Założy kolczyki, może zdecyduje się na makijaż. Oby ,,za chwilę'' nie zamieniło się w ,,za pół godziny''.
Do tej pory nie przepadał za Walentynkami, Lockheart z Cho dość mu je obrzydzili. Ciekawe, jaki będzie miał do nich stosunek po tegorocznych.
- Ho, ho, przyjacielu, mam wrażenie, że Hermiona myśli tak, jak ja. - Ron ponownie się wyszczerzył.
- Hermiona? Wyobraźnia cię ponosi.
Śniegowe chmury pozbywały się swego balastu raczej umiarkowanie.
Fakt ten, razem z kolejnym, wysokiej jak na luty temperatury, przyczynił się do oblężenia Hogsmeade przez uczniów Hogwartu.
Wszyscy. Oczywiście wszyscy musieli się na niego gapić, gdy szedł pod rękę z Hermioną.
Czy ci ludzie nie mają własnego życia, żeby się nim zająć? Do licha.
- Wydajesz się spięty, Harry.
- Naprawdę?
- Nie służy ci uwaga, jaką na siebie zwracamy, jak sądzę.
Harry otworzył usta i niemal od razu je zamknął. Sprzeciw nie miałby żadnego sensu.
- W takim razie wejdźmy gdzieś i usiądźmy. Co ty na to?
- Świetny pomysł - odparł natychmiast chłopak, czując się z jakiegoś powodu jak idiota. - Gdzie chciałabyś pójść?
- Wydaje mi się, że w Hogsmeade jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy spokojnie usiąść - zauważyła z uśmiechem Hermiona.
Harry wystraszył się nie na żarty, że Hermiona - bądź co bądź dziewczyna - zechce zaprowadzić go do herbaciarni Madam Puddifoot, szczególnie, że znajdowali się w centrum, blisko niej. Fatalnie, fatalnie...
- Już się tak nie bój - zachichotała Hermiona, jak zawsze doskonale odczytując emocje Harry'ego. - Chodź.
Oberża ,,Trzy Miotły'' nie narzekała na brak klientów, dzięki czemu para nowo przybyłych nastolatków mogła bez trudu ukryć się w tłumie.
Chociaż, mimo wszystko, Harry nie pogardziłby Peleryną-Niewidką. Pozwoliłaby mu oszczędzić sobie ukradkowych spojrzeń, które zdarzały się od czasu do czasu.
W każdym razie... Teraz miał na głowie o wiele bardziej palący problem. Był sam na sam z dziewczyną, a - jak sądził - siedzenie w ciszy nie będzie przez nią dobrze odebrane. Trzeba działać.
Czy on już zdurniał do reszty? Cho nie znał za dobrze, więc wybaczył sobie tamtą niezręczność, ale Hermiona? Znał ją już sześć lat i teraz nie wie, jak zacząć rozmowę? Merlinie, to żałosne. Coraz bardziej żałował, że nie wziął Peleryny.
- Muszę ci pogratulować, Harry. I podziękować.
- Za co?
- Dotrzymałeś słowa - wyjaśniła Hermiona, puszczając kufel i łapiąc dłoń ukochanego. Kolczyki zamigotały. - Radzisz sobie coraz lepiej w Transfiguracji, Urokach i Obronie.
- Lepiej późno niż wcale. - Harry musiał się zmusić, by spojrzeć w jej brązowe oczy. - Staram się.
Poczuł winę. Sporą. Nigdy nie wyjawił Hermionie, jakiego sposóbu używał, by zaklęcia lepiej mu wychodziły. Krył się. Dlaczego?
Bo wiedział aż za dobrze, że nie spodobałoby się jej, że siłę czerpie z gniewu i nienawiści, z okropnych wspomnień, pamięci o zmarłych i tych, którzy powinni umrzeć. Czasami wydawało mu się, że Hermiona coś podejrzewa. Uspokajała go za każdym razem, gdy denerwował się w jej obecności. Nie zdarzało się to często, gdyż jej osoba wywierała na niego kojący wpływ. Uspokajała go. Być może to - podsunięta mu przez Dumbledore'a - kwestia miłości.
Niestety. Uspokajająca miłość nie pokona Voldemorta. Harry potrzebował siły.
Zatem chodził do biblioteki, gdy tylko Hermiona była zajęta, by patrzeć w zapisane stronice ksiąg. Oszukiwał najbliższą przyjaciółkę, ukochaną. Wiedział o tym.
Ale... Voldemort musiał zginąć. Musiał; w to Harry nie wątpił. A Hermiona nie pochwaliłaby jego metody. Nie miał wyboru.
- Zawsze powtarzam, że ciężka praca przynosi owoce.
Niezły początek randki. Musi zmienić temat, zanim sumienie zeżre go od środka.
Ale na jaki? Przez sześć lat poświęcili wiele czasu na rozmowy. Harry słyszał opowieści o życiu Horacego i Jane, jej rodziców, wiedział, że Hermiona lubi czytać książki angielskiej pisarki Jane Austen, był świadom jej żalu spowodowanego brakiem młodszego braciszka, jej gustu kulinarnego, przeszłości...
O czym mogą rozmawiać małżeństwa z kilkunastoletnim stażem? Chyba zostają im tylko sprawy codzienne. Też źle, gdyż jego codzienność to kiepski temat do romantycznej dyskusji. Wszędzie ten Voldemort, niech go...
- Pytałeś się kiedyś dyrektora lub Lupina, skąd twój tata wziął Pelerynę? - Pytanie Hermiony dobiegło jakby z oddali.
- Co? - Potter skupił się. - Właściwie to nie.
- Peleryny to prawdziwy rarytas, wierz mi. Zwierzęta, demimozy, z włosów których są robione, nie występują za często w stanie naturalnym.
- Wiesz, tata był Huncwotem. - Harry uśmiechnął się do wspomnień o ojcu. - Nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś spotkali jakiegoś... demimoza.
- Twój tata współpracował ze starym Zakonem, prawda? Być może dostał Pelerynę od Moody'ego?
- Być może. Zapytam o to Dumbledore'a lub Lupina... jeżeli będę miał okazję.
Hermiona usłyszała zmianę w głosie Harry'ego. Odruchowo mocniej ścisnęła jego dłoń.
- O co chodzi?
- Sama wiesz, że Dumbledore'a ciągle nie ma. Ostatni raz odwiedził Hogwart z miesiąc temu. A Lupin... Wysłał mi raz list. Pisał, że Zakon Feniksa ma robotę i przez to on i Tonks nie mogą mnie odwiedzić. Pisał też, że wszystko gra, ale... - Harry zadrżał. - Czuję niepokój. Nie wiem. Mam... - Krótkie spojrzenie na twarz Hermiony ukróciło jego wypowiedź. - Nie martw się. Pewnie nie ma czym.
Dziewczyna wyglądała tylko na połowicznie uspokojoną. Wolną dłonią sięgnęła po kufel i upiła z niego łyk. Zaczęła rozglądać się po tłumie. Harry zaklął w duchu. Nie mógł się zamknąć? Teraz będzie się zamartwiać z powodu jego głupich przeczuć.
Codzienne życie, co? Kolejny powód, dla którego Voldemort nie ma prawa istnieć. Póki on żyje, życie Wybrańca będzie właśnie tak się przedstawiać. Ciągła zgryzota, strach i niepewność, co gorsza, nie tylko jego samego, ale także wszystkich wokół niego.
Nagle Hermiona zakrztusiła się kremowym piwem. Harry natychmiast wyciągnął rękę, zatrzymał się, zaklął jeszcze raz, i poklepał dziewczynę po plecach. Tak delikatnie, że pewnie tego nie poczuła.
Hermiona uśmiechała się jednak. Szeroko.
- Proszę, proszę. Nie tylko my chcieliśmy schować się w tłumie przed oczyma gapiów.
Harry podążył za jej wzrokiem. Nad stolikami, znanymi lub nie ludźmi, kuflami... Zaraz, przy tamtym stoliku...
- Miałaś rację - stwierdził, omal nie gwiżdżąc.
- Dowiedziałeś się już, jak poważne zamiary ma wobec niej? - zapytała, poprawiając włosy.
- No... nie. Nie pytałem. Ale to chyba jasne? Skoro przychodzi z nią do ,,Trzech Mioteł'', i rozmawia jak gdyby nigdy nic...
- Potrafi rozmawiać z Luną jak gdyby nigdy nic. Należą się mu brawa, nie sądzisz?
- Ron zawsze był wyjątkowy.
- Węszę sarkazm, Harry.
- Nigdy w życiu nie byłem bardziej szczery.
Hermiona roześmiała się cicho. Oparła podbródek na dłoni.
- Widzę, że Luna także nie przejawia entuzjazmu, jeśli chodzi o kawiarenkę Madam Puddifoot. Ron dobrze trafił.
- Zgadzam się. - Harry pokiwał głową. Oboje dobrze trafili. Zresztą, jak można było lubić tamto miejsce, gdzie pary przychodziły, by publicznie się całować? Obrzydliwość. Choć dziwne, że Luna nie zaprowadziła Rona do sklepu Zonka czy w jakieś inne, szalone miejsce. - Naprawdę uważasz, że pasują do siebie?
- Cóż... Pozwól, że spytam. Kto bardziej pasuje do Rona: ja czy Luna?
- No... - zaczął Harry i skończył. Nigdy się nad taką ewentualnością nie zastanawiał. Jednak w obecnej sytuacji odpowiednia odpowiedź sama nasuwała się na język. - Luna?
- Zgadza się. Moglibyśmy się zastanawiać, gdyby jakieś inne dziewczyny interesowały się Ronem. Na przykład Lavender... Ale ona odpada, takie mam wrażenie.
- E, Hermiono?
- Tak?
- O co chodziło Lavender dzisiaj rano? - Harry miał nadzieję, że nie pożałuje tego pytania. Musiał spróbować. Ciekawość dotycząca najbliższej jego przyszłości zwyciężyła.
Z pewnością Brown nie kazała mu czekać na walentynkowy pocałunek. Hermiona nie speszyłaby się tak wyraźnie.
- Poczekaj, będziesz miał później niespodziankę - powiedziała w końcu, z rumieńcem widocznym w blasku świec. Harry nie znał się za dobrze na emocjach, przynajmniej tych ukazujących się na ludzkich twarzach. Hermiona była zakłopotana, ale... jakby coś jeszcze.
Harry nie wiedział, w co wierzyć - czy jego pytanie zadane w pubie wystraszyło Hermionę, czy też najlepsze czekało na niego na koniec. Za okiennicami królował już mrok, zegary niedługo wybiją północ.
Zaraz... niedługo północ? Co do licha? Przypadek czy...
Nie. Nie będzie się nad tym zastanawiał. Niedorzeczność.
Harry na chwilę krótką jak jeden ruch różdżki doznał niespodziewanego wrażenia, przybyłego znikąd, które ścisnęło mu żołądek, głosząc mu wprost do wewnętrznego ucha, że żyje w jakimś surrealistycznym świecie, gdzie jest tylko pionkiem na szachownicy życia i śmierci, że...
- Chyba za dużo zjadłem na kolację - jęknął.
Ron spojrzał na niego znad ,,Żonglera'', którego czytał do góry nogami. Oprócz Harry'ego był jedyną osobą siedzącą w pokoju wspólnym. Reszta Gryfonów albo spała, albo rozmawiała w sypialniach, albo była zajęta zgoła odmiennymi czynnościami.
Ron wiedział, dlaczego jego przyjaciel wygląda na tak zniecierpliwionego. Rankiem kpił sobie z niego. Hermiona zaciągająca Harry'ego do łóżka? Brzmiało bardziej niewiarygodnie niż Luna zaciągająca jego. Hermiona, która czekała z pierwszym całusem kilka dobrych miesięcy? Bez żartów.
A jednak... Harry z uporem siedział na fotelu i z krótkimi przerwami ciągle rzucał okiem na swój zegarek. Hermiona powinna się zjawić, jednak gdzieś zniknęła. Czyżby czekała, aż jej ukochany zostanie sam? Na pewno nie chciała dzielić się swoimi intencjami z nikim oprócz niego.
Ron uśmiechnął się do całej tej sytuacji. Jeszcze niedawno po prostu nie mógłby tego sobie wyobrazić, a teraz...
Wstał. Czas iść spać. Sam miał całkiem udany dzień, zakończony, a jakże, pierwszym całusem. Tak.
Luna pocałowała go. W czubek nosa. Nie w usta - w czubek nosa.
Niby co on miał o tym myśleć? Luna była świrnięta w pozytywny sposób, zgoda, ale do niektórych kwestii powinna podejść poważnie.
Cóż, jutrzejszy dzień może być interesujący.
- Idę spać.
Ron nie doczekał się odpowiedzi. Założyłby się, że Harry na żadną nie potrafił się zdecydować. Jeżeli w ogóle go usłyszał.
Wybraniec został sam. Po wyjściu przyjaciela zaczął denerwować się jeszcze bardziej. Teoretycznie - cokolwiek Hermiona mu przyszykowała - powinien skręcać się z podekscytowania.
Na co czekał? Co Lavender sugerowała? Przecież chyba nie...
- Długo na mnie czekałeś, Harry?
Chłopak zerwał się na nogi szybciej niż ktoś ukłuty szpilką w pośladek.
- Ależ skąd - odpowiedział zdumiewająco spokojnie. Skoncentrował się na wyglądzie Hermiony. Była ubrana dokładnie tak samo, jak w Boże Narodzenie, łącznie z kolczykami i subtelnym makijażem. Tylko jej oblicze przedstawiało inną gamę emocji, niż wtedy. Harry widział jakby... niezdecydowanie?
Podeszła do niego i uśmiechnęła się. Nie z przymusem, ale... Szlag, chciałby umieć rozpoznawać mimikę twarzy tak dobrze, jak ona.
Potter przestał się użalać nad swoimi brakami, gdy Hermiona przytuliła się do niego mocno. Całym ciałem. Aż zmrużył oczy.
- Mam nadzieję, że nie jesteś śpiący.
- Wcale. - W tym momencie był istotnie daleko od senności.
- Cieszę się. - Hermiona pocałowała go, łapiąc jedną ręką za tył głowy. - Chodź.
Oboje wyszli z pokoju wspólnego. Nie zauważyli wystającej zza drzwi dormitorium chłopców głowy Rona. Rudzielec pokiwał nią, mruknął coś pod nosem i poszedł spać.
Hermiona prowadziła Harry'ego korytarzami Hogwartu. Szedł za nią bez słowa, umysł całkowicie mając zajęty próbami ogarnięcia sytuacji, w której się znalazł. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ten skubaniec Ron miał rację w kwestii czerwonej bielizny. Na drugi i trzeci rzut również tak to wyglądało.
Albo Hermionie miłość zawróciła w głowie, albo pomimo sześciu lat znajomości Harry musiał uznać, że kiepsko ją zna.
Dziewczyna szła szybko, wiedząc dokładnie, którędy podążać. Jeszcze kilkanaście minut temu spotkała wściekłego z jakiegoś powodu Malfoya. Czuła, że to może być zły omen, no i sprawdziło się - Pokój Życzeń był zamknięty. Zajęty. Walentynki, doprawdy. Ciekawe, czy McGonnagal cokolwiek podejrzewa.
Jednak ona przygotowała się wcześniej. Pomógł jej szczęśliwy traf, odpowiednie ułożenie ruchomych schodów, które doprowadziły ją, jeszcze kilka tygodni temu, do nie odwiedzanej komnaty. Zbadała wtedy przemieszczenia schodów i odkryła pewną prawidłowość. Sprzyjającą na okoliczności nocy walentynkowej.
Oczywiście, olbrzymi Hogwart posiadał od groma pomieszczeń, których Hermiona mogłaby użyć, jednak wszystkie te, które znała, były bardziej znane i dostępne. A ona miała zwyczaj cenić sobie dyskrecję.
Harry nawet nie zauważył, że wchodzą w nową dla niego część zamku. Nie miał do tego głowy. Nie miał też odwagi przerwać ciszy, jaka podążała ich ścieżkami. Nie odezwał się aż do końca wędrówki. Czuł, jak umierają mu komórki mózgowe.
- Jesteśmy - rzekła cicho Hermiona. Weszli razem do środka, drzwi zamknięte za nimi szczelnie Alohomorą. Harry na szczęk zamka również nie zwrócił uwagi. Oglądał komnatę, w jakiej się znalazł.
Na pewno widział ją pierwszy raz. Była wielka, wysoka nawet na kilkanaście metrów. Oświetlona księżycową poświatą, która wpadała przez owalne, duże okna, skrywała mnóstwo rzeczy, wyglądających na zepsute lub porzucone. Mających związek z quidditchem.
Pod sufitem latały jak pijane złote znicze, najwyraźniej zepsute poza granicą magicznej naprawy. Niektóre odbijały się od ścian, inne wpadały na siebie wzajemne. Sala była wypełniona furkotem ich skrzydełek.
Poza tym inne piłki do gry, zniszczone i złamane miotły, wśród których zapewne leżał gdzieś jego stary Nimbus; nawet oparte o kamienne ściany obręcze-bramki. Proporce, maszty, przyrządy do konserwacji, wszystko.
W powietrzu unosił się ponadto zapach jego ulubionego placka z owocami, choć Harry nie miał pojęcia, skąd. Nie czuł za to wszechobecnego kurzu.
Jedno miejsce, przyciągające wzrok nawet bardziej niż latające znicze, było czyste. Składało się z kilku świec o migoczących płomieniach i jednego, wygodnego mebla.
Patrząc na niego nie sposób było trzymać się swoich wątpliwości. Hermiona nie zabrała go ze sobą, by pokazać mu tę wspaniałą komnatę. No, owszem, także, ale głównie nie po to.
Jej cel był widoczny jak na dłoni. Jasny jak słońce.
- Liczę, że czujesz się komfortowo, skarbie.
Ha. Ha. Wiedział, że się doczeka.
Jej głos był nienaturalny, dziwny, ale umysł Harry'ego nie zdążył złapać tej idei, jako że wyłączył się z powodu kolejnego pocałunku. Jego ręce poruszyły się same, by ją objąć, ale Hermiona wysunęła się z ich zasięgu, podchodząc do krawędzi łóżka. Łoża.
Zaczęła rozpinać guziki swojej białej koszuli. Nie miała pod nią stanika.
Harry niemal zemdlał od prędkości, z jaką krew odpłynęła z jego mózgu do dolnych partii ciała. Całe jego wahanie, nieufność do rzeczywistości, drżenie - zniknęło. Opanowanie, jak fatalne by nie było, również.
Podszedł dwoma krokami do Hermiony. Złapał ją za policzki i pocałował, kiepsko stylowo, ale pewnie.
Ona rozsunęła jego płaszcz i zajęła się jego odzieniem.
On przesunął dłonie po jej ramionach, talii, biodrach. Złapał poły jej rozpiętej koszuli.
Ona zaczerwieniła się lekko, zapewne wstydząc się własnej nagości. Opuściła jednak ręce, pozwalając kochankowi dokończyć dzieła. Biała tkanina opadła.
Odruchowo zasłoniła piersi, ale - jakby opamiętując się - ponownie opuściła ręce.
Nagi biust Hermiony wzmógł pożądanie Harry'ego. Zrzucił okulary i naparł na dziewczynę, która cofnęła się, opadając na czerwoną pościel.
On natychmiast nachylił się nad nią, całując ją namiętnie. Kolana umieścił na łóżku, co pozwoliło mu jedną dłonią pieścić jej włosy, a drugą skierować ku jej prawej piersi, dotknąć jej, złapać.
Ona odczuwalnie zadrżała, napięła mięśnie. Musiała już być podniecona.
On całował ją w szyję. Jego dłoń z piersi przesunęła się niżej, musnęła brzuch, dotarła do spódniczki. Jego palce wsunęły się pod jej krawędź.
Hermiona zacisnęła mocno powieki. Oddychała urywanie, niespokojnie.
Harry, ciągle całując jej ciało, wsunął spocone palce pod spódniczkę. Momentalnie przekonał się, że jego kochance nie tylko stanika brakowało. Wyczuł jej łono, nacisnął na nie, zamroczony oparami przyjemności skierował palce niżej, dalej...
Nagle coś złapało go za nadgarstek.
- Przestań! Proszę.
Głos Hermiony nie miał w sobie nic z kuszenia, nic z namiętnego droczenia się partnerów. Prosił, błagał. Harry poderwał się jak oparzony, gdy zobaczył załzawione oczy ukochanej. W jednej chwili całe seksualne uniesienie wyparowało.
- Przepraszam cię, Harry, ja... Nie mogę tak, tak... Nie potrafię - jęknęła.
Potter stanął nad łóżkiem. Zszokowany widział, jak tłumiąca łkanie Hermiona zasłania piersi rękoma, jak nieporadnie siada, ocierając łzy.
Poczuł się obrzydliwie. Jak gwałciciel. Ledwo utrzymał się na nogach. Miał ochotę uciec, nie mógł patrzeć na efekt wybuchu swojej żądzy.
Nie wiedząc, co robi, podniósł z podłogi koszulę i podał jej. Hermiona ubrała się, zapięła guziki i wstała, mrugając, by osuszyć oczy. Pochyliła głowę, włosy zasłoniły jej twarz.
- Nie chciałam, żeby... tak to wyszło. Przepraszam. Musisz być wściekły.
Harry nie zdobył się na odpowiedź. Tak, był wściekły. Nie na nią.
Na siebie. Zachował się w tak doniosłej chwili jak ostatni, skończony dureń. Błędnie zinterpretował jej reakcje, które nie miały nic wspólnego z podnieceniem. Hermiona zdecydowała się na śmiałość, pragnęła się z nim kochać, a on swoim podejściem... spieprzył wszystko. Absolutnie. Być może nieodwołalnie.
- Harry, proszę cię... Poczekajmy jeszcze, dobrze? Ja... widać jeszcze nie jestem gotowa. Zgoda?
- Oczywiście - odparł błyskawicznie. Wiedział, że nigdy do niczego jej nie zmusi. I że minie sporo czasu, zanim na cokolwiek się zdecyduje. Nie zniósłby, gdyby ponownie tak ją skrzywdził.
- Nie obwiniaj się, ja po prostu... Zapomnijmy o tym, Harry. Proszę. Poczekajmy. - Złapała go za dłonie, już spokojna.
- Dobrze.
Nie mógł powiedzieć nic więcej. Chciał opuścić tę przeklętą komnatę. Nie zdołał jednak wykonać żadnego ruchu. Hermiona przytuliła się do niego, wzdychając cichutko.
- Kocham cię, Harry. Zawsze o tym pamiętaj.
- Ja... Ja też cię kocham.
Obejmowali się jeszcze przez dobrą chwilę. Potem wyszli, bez słowa skierowali się ku pokojowi wspólnemu.
W drodze powrotnej także milczeli.
Przed rozejściem się do sypialni pocałowali się delikatnie. Hermiona najwyraźniej nie miała do niego żadnych pretensji.
Harry obserwował ją, jak wchodzi po schodach i znika w dormitorium dziewcząt. Czuł się już mniej wstrętnie. Ale tylko trochę.
Nawet taki Malfoy poradziłby sobie lepiej. Co za wstyd.
Ciekawe, jak poszłoby mu z Kalisto...
Niedorzeczność.
Ron miał na tyle taktu, by nie pytać o szczegółowy przebieg jego schadzki z Hermioną.
Aczkolwiek dziwnie się uśmiechał, poklepywał go po ramieniu i czasem robił denerwujące aluzje.
Harry nie wiedział, czy to dlatego, że znał cel, z jakim przyszła do niego Hermiona, czy dlatego, że wiedział, jak całe spotkanie przebiegło.
Nie miał jednak ochoty ani siły o tym rozmawiać. Z kimkolwiek. Z Ronem także.
Raz, gdy już miał dość, rzucił w kierunku przyjaciela:
- Wiesz, że za kilka dni gramy z Hufflepuffem?
Wystarczyło. Ach, słodkie uczucie zasłużonej zemsty. W takich chwilach rozumiał, jak to jest być Ślizgonem. Doceniał.
Hermiona zachowywała się tak, jak przed Walentynkami. Była blisko niego, pełna ciepła, uśmiechnięta, ukazując swoje uczucie subtelnie, bezpośredniość rezerwując dla okazjonalnych pocałunków.
Harry nie prosił o nic więcej. Był zadowolony, że nic się pomiędzy nimi nie zepsuło. Lepiej - w końcu wzajemnie wyznali sobie miłość, pierwszy raz od początku ich związku. Prawda, że słowa nie zawsze są najważniejsze, w przeciwieństwie do czynów, ale werbalne upewnienie się nie boli.
Mecz Gryffindor kontra Hufflepuff zaczął się dokładnie tak, jak obawiała się tego kapitan Bell. Z biegiem czasu sytuacja zdawała się poprawiać. Spotkanie - ku zaskoczeniu wszystkich - komentowała Luna Lovegood, co okazało się mieć zbawienny wpływ na obrońcę Ronalda. McLaggen, na szczęście dla reszty drużyny Gryffindoru, nie miał okazji, by popisać się swoimi umiejętnościami czy mentorstwem.
Hufflepuff od czasu straty Cedrika Diggory'ego nie miał gwiazd w składzie, toteż szkarłatna drużyna radziła sobie coraz lepiej. Harry wiedział, że złapanie znicza zakończy się dla nich wynikiem jak najbardziej pozytywnym. Musiał tylko zlokalizować te złote skrzydełka...
Są. Właśnie pojawiły się na boisku.
Harry nie zamierzał przegrać z szukającym Puchonów. Jak by to wyglądało w oczach Hermiony? Porażka nie była możliwym wyjściem, tylko zwycięstwo.
Żaden tłuczek nie uderzył go tym razem. Gryffindor wygrał z Hufflepuffem, co oznaczało, iż ciągle ma szansę na puchar. Ravenclaw nie będzie problemem. Cho mogła sobie ćwiczyć, trenować do upadłego - i tak złapie znicz przed czubkiem jej nosa.
Po meczu Katie pogratulowała Ronowi świetnej gry. Przy wyjściu z szatni pogroziła mu palcem, mając u boku Harry'ego.
- Tylko nie osiadaj na laurach. Trenuj. Będziesz musiał mieć podzielną uwagę za rok, gdy już zostaniesz kapitanem drużyny.
- Co?
- Nie patrz tak na mnie. Rozmawiałam już o tym z Harrym i panią dyrektor.
- Co?
- Słuchaj, głąbie jeden. Kto z nas jest najlepszym taktykiem? Nawet Hermiona ani razu nie ograła cię w szachach. Quidditch to nie to samo, wiem, ale na pewno nadajesz się na kapitana bardziej niż ja czy ten tępak McLaggen. Trochę wiary w siebie i drużyna będzie chodzić jak w zegarku, prawda, Katie?
- Ale...
- Bez dyskusji.
Dumbledore przestał odwiedzać Hogwart. Ponoć McGonnagal sporadycznie otrzymywała od niego listy, po lekturze których wyglądała na starszą o kilka lat. Snape skorzystał z absencji dyrektora i przestał stosować się do jego dyrektywy. Lekcje Mikstur na nowo stały się dla Harry'ego udręką.
Zasada kosmicznej równowagi nie zadziałała. Wander nie zamierzał osłodzić mu życia, choć, z drugiej strony, już kilka tygodni przed meczem dał sobie spokój z Sectumsemprą i zaprezentował uczniom nowe zaklęcie. Czar, zgodnie z nazwą przedmiotu, służył do obrony przed - jak to ujął profesor - magicznymi, drastycznymi z natury ingerencjami w umysł i duszę. Niestety, na Imperiusa nie działało. Było trudne do wykonania, jednak Harry, potajemnie używając swojego sposobu, dawał sobie radę.
Luty zbliżał się do końca.
Hermiona zmierzała do pokoju wspólnego Gryfonów. Wracała z biblioteki, w której straciła dwie godziny na lekturę książek, mogących zawierać informacje na temat starożytnej magii. Rezultat do przewidzenia - nic. Taki rodzaj magii nie na darmo miał swoją nazwę.
Posiedziałaby w bibliotece dłużej, jednak praca domowa sama się nie odrobi, a, niestety, na pomoc Harry'ego i Rona liczyć nie mogła. To raczej działało w odwrotną stronę, szczególnie, że chłopcy nie uznawali odrabiania lekcji w piątkowe wieczory. Inna sprawa, że o mało nie zasnęła nad grubymi tomiskami. Być może nie zamknęła oczu podświadomie, ze strachu.
Idąc, Hermiona patrzyła za okiennice na święcącą, pyzatą buzię księżyca. Jakże szybko mijał ten rok szkolny... Druga połowa lutego powoli zmierzała ku końcowi, niedługo rozpocznie się marzec, mróz przestanie dawać się we znaki, i tak dalej. A tak dobrze pamiętała ceremonię rozpoczęcia kolejnych dwóch semestrów. Czas mknął przed siebie z zawrotną prędkością.
Minął równo tydzień od Walentynek, uświadomiła sobie panna Granger. Siedem dni od chwili, gdy postanowiła kochać się z Harrym. Wcześniej długo się wahała, decyzja nie należała do tych prostych, ale ostatecznie wybrała postawienie kropki nad i.
Cóż z tego? Nie sądziła, nie spodziewałaby się, że się im nie uda. Miała swoje obawy, ale ufała, że to pierwsze doświadczenie będzie dobrze wspominać. Że scementuje ono ich związek, utrwali go, gdyż oboje bardzo tego potrzebowali.
Tymczasem... od samego początku wstyd prawie zjadł ją od środka. Skrępowanie wywołane kompleksami. Po wakacjach nad morzem nie czuła się wielce atrakcyjna. A Harry, jak każdy mężczyzna, lubił dziewczyny śliczne jak z obrazka. Krągłe gdzie trzeba.
Potem... Harry pochylił się nad nią i zaczął ją dotykać. Chciała skupić się na przyjemnych doznaniach, ale nie mogła, widziała, pomimo zaciśniętych boleśnie powiek, wszystkie te potworności, raniące jej serce, widziała ten równie dla niej obrzydliwy...
Dlaczego milczała? Nie potrafiła odpowiedzieć na to, wydawałoby się proste, pytanie. Dlaczego...
Hermiona krzyknęła i zwaliła się jak kłoda na podłogę, podcięta czymś solidnym. Irytek, wielce zadowolony z udanego kawału, śmiał się do rozpuku, aż do zniknięcia piętro wyżej.
Dziewczyna po kilku sekundach uniosła się na łokciach. Zaklęła szpetnie. Nie robiła tego często - właściwie w ogóle - jako że łacinę wolała poznawać od tej eleganckiej strony. Teraz jednak... Irytek miał szczęście, że odleciał.
Tak... szkoda, że ona z Harrym nie mogła tak po prostu odpłynąć, gdzieś daleko, z dala od tego wszystkiego.
Wstając, zauważyła, że sufit przecina niemałe pęknięcie. Nie miała jednak nastroju, by się nad tym zastanawiać.
Jakby tego było mało, od czasu do czasu jej duszę dręczyło niejasne wrażenie, że coś jest nie tak, coś, co niezupełnie łączyło się z Harrym. Wakacje jeszcze przed Francją, lipiec. Ale co? Im bardziej skupiała się na tej myśli, tym szybciej wymykała jej się z umysłowych objęć.
Hermiona nie przeszła choćby kilkunastu kroków od upadku, gdy na przeciwnym końcu korytarza pojawił się Malfoy. Sądząc z wyrazu jego twarzy, był jeszcze bardziej rozzłoszczony, niż dwa tygodnie temu.
Draco istotnie czuł gniew. Przed chwilą pożegnał się z rozczarowaną Pansy. Jej wzgardliwe spojrzenie przybiło ostatni gwóźdź do trumny. Nie dość, że jakiś parszywiec ośmielił się zająć mu Pokój Życzeń w Walentynki, nie dość, że drugi raz udaremnił mu Snape, podając mu list od Dandy, czyli od ciotki Bellatrix, wielce ciekawy swoją drogą, to ten wieczór...
Już miał dać sobie spokój. Powiedzieć sobie, przekonać siebie, że ma to gdzieś. Ale nie - nazywał się Draco Malfoy. Do trzech razy sztuka - musi się udać! Sprawy muszą toczyć się po jego myśli.
Zatem udało się dwudziestego pierwszego lutego. Razem z Parkinson dostali się do Pokoju Życzeń. Nie zamierzali się wycofywać.
Jak? Jak mogło do tego dojść? Jak mógł tak nawalić? Jak Pansy mogła pozwolić sobie na to wpół żartobliwe, wpół kpiące: ,,To się chłop… mężczyznom czasem zdarza''? Jak, do ciężkiej cholery?
Hermiona nie miała najmniejszej ochoty na starcie z podminowanym Malfoyem. Zboczyła o krok w prawo i miała zamiar go ominąć w bezpiecznej odległości. Nie powinna mieć problemów, Draco przez przeszłe miesiące - nie wiedzieć czemu - przestał z niej drwić. Z Rona i Harry'ego również.
Młody Malfoy zauważył ją. Zagotowało się w nim, widok Hermiony podziałał na niego niczym płachta na byka. Jej chłopaka nigdzie nie widział, a musiał się wyładować na tej przebrzydłej szlamie. Nawet gdyby miał tego później żałować.
- Gdzie ci tak spieszno, Granger? Pędzisz do Wybrańca, żeby zrobić mu dobrze?
Ignorować go, zamknij się, ignorować... Niestety, Malfoy stanął, więc zanim go ominie...
- Pięknie do siebie pasujecie, ohydna szlama i pupilek Dumbledore'a i Ministerstwa! - Draco już krzyczał. - Dobrze mu służysz, co? Kolana cię nie bolą?
Hermiona zwiększyła tempo chodu. Zacisnęła zęby i nie zaszczycała blondyna choćby jednym spojrzeniem.
- Proszę, co za opanowanie! W łóżku też jesteś taka zimna, Granger? Uważaj, bo Potter znajdzie sobie jakąś lepszą, gorącą kobietę i będzie ją...
Kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Hermiona, uderzona w czuły punkt, nie wytrzymała. Wrzasnęła i wyszarpnęła z szat różdżkę i posłała niewerbalnego, piekielnie mocnego Impellerusa prosto w pierś Malfoya.
Harry, który właśnie szukał Hermiony, zjawił się na miejscu i zobaczył, co się dzieje.
Na trajektorii lotu ślizgońskiego prefekta, zupełnie nagle, wychodząc zza rogu, pojawił się profesor Wander, niosąc całą stertę książek i dokumentów.
Hermiona zdążyła tylko przymknąć powieki. Harry dobiec do niej.
Draco z krzykiem i z całym impetem wpadł na niczego nieświadomego mężczyznę. Zderzyli się tak mocno, aż załomotało. Książki i papiery zostały rozrzucone po całym skrzyżowaniu korytarzy. Malfoy i Wander spadli ciężko na zdecydowanie twardą podłogę. Blondynowi świat zawirował przed oczami, a całe powietrze opuściło płuca.
Rzeczywistość stanęła na parę sekund.
Profesor wstał chwiejnie. Rozejrzał się z błyskiem w oku. Dojrzał Harry'ego z nietęgą miną i winowajczynię wypadku. Różdżka nadal tkwiła w jej dłoni. Obejrzał także setki kartek tworzących skomplikowany i całkiem przypadkowy wzór wokół jego stóp.
- Co miał znaczyć ten rumor?
Snape zmaterializował się równie niespodziewanie, jak wcześniej Wander. Krótkie oględziny wystarczyły, by postawić diagnozę.
- Potter i Granger, oczywiście. Zabawiacie się w piątkowy wieczór atakując ucznia oraz nauczyciela? Wyśmienity pomysł. Wyborny. Oczekujecie pewnie pochwały za swoje wybitne poczucie humoru, nieprawdaż?
Malfoy nigdy nie przepuścił takiej okazji. Głośnie i teatralnie jęknął z bólu, aczkolwiek całkiem prawdziwego.
- Panie profesorze! Ona chciała mnie zabić! To wariatka! Razem z Potterem chciała...
- Wystarczy, Draco. - Severus duchowo zatarł ręce. Uwielbiał wlepiać Gryfonom surowe kary, nie mówiąc już o tej pannie mądralińskiej i nieodrodnym synu Jamesa.
- Niech ich pan wyrzuci ze szkoły, oni...
- Zamilcz, Malfoy. Głowa mnie boli od twojego szczeniackiego utyskiwania.
Draco zamarł, kompletnie nie przygotowany na taką reakcję Wandera. Snape podobnie.
- Ryczenie jak małe dziecko sprawia ci przyjemność, Malfoy? A rzucanie nieprawdziwych oskarżeń? Żałosne i niegodne zachowanie. Slytherin traci sto punktów.
Draco tylko wytrzeszczył oczy, myśląc, że się przesłyszał albo że zderzenie wpłynęło na jego percepcję rzeczywistości. Snape podobnie.
- Profesorze Wander, wydaje mi się, że się przesłyszałem. Wspomniał pan o...
- Bardzo wątpię, słynie pan z wręcz idealnego słuchu - uciął mu obcesowo młody mężczyzna. - Obawiam się, że panicz Malfoy dość głośno wyrażał swoje opinie. Pan również musiał je słyszeć. Spodziewam się, że jako przełożony Slytherinu ukarze pan tego niewychowanego pyszałka odpowiednią ilością surowych szlabanów.
Draco nie próbował wstać, raczej odczołgiwał się w kierunku Snape'a. Severusowi drgnęła warga. Organicznie nienawidził młodego profesora, który zgarnął należną mu posadę nauczyciela Obrony. Już nieraz obciążył on Slytherin karnymi punktami, ale teraz... Wszystko ma swoje granice.
Snape zbladł z wściekłości. Harry, czując nagły przypływ sympatii do Wandera, nie mógł się napatrzeć na twarz wielce żałosnego Mistrza Eliksirów.
- Sto punktów to wystarczająca kara dla poszkodowanego, to raczej oczywiste - wycedził w końcu Severus, spojrzeniem miażdżąc profesora Obrony. - Winowajcy muszą ponieść karę odpowiednio większą. Potter i Granger...
- Pan Potter nie ma nic wspólnego z tym całym zajściem - wyjaśnił lekceważącym tonem Wander, masując szyję. - Z tego co wiem, w Hogwarcie niewinni nie dostają szlabanów ani punktów karnych. Pan pozwoli, że sam zajmę się panną Granger.
Nie dając czasu Snape'owi na odpowiedź, odwrócił się w kierunku Hermiony, która zdążyła już schować różdżkę, ale poza tym nie poruszyła się, niczym przyklejona do podłogi. Zdawała sobie sprawę, że dała się sprowokować. Głupiemu Malfoyowi. Choćby dlatego zasługiwała na pouczenie.
- Panno Granger?
- Tak, panie profesorze?
- Proszę pozbierać wszystkie te papierzyska i książki. Ręcznie.
- Co? Tylko tyle?
Draco nie zdążył się powstrzymać. Wychylał się zza pleców Snape'a z wyrazem niebotycznego zdumienia na twarzy. Wander zerknął na niego, ale nie zareagował, jakby chłopak znudził go lub nie był warty jego uwagi.
- Kiepski żart, panie profesorze. - Aż dziw, że Severus nie ział ogniem. - Nawet dyrektor McGonnagal nie faworyzuje Gryffindoru w taki nie do przyjęcia sposób. Tak rażąca niesprawiedliwość...
- Jeszcze nie skończyłem - Wander przerwał mu kolejny raz. - Panno Granger, proszę zabierać się do pracy. Sama się nie wykona. Proszę także dostarczyć wszystko do mojego gabinetu. Tam otrzymasz szlaban.
Hermiona kiwnęła głową i, nie patrząc na nikogo, schyliła się, by zacząć zbierać dokumenty na jedną stertę. Harry, nie zastanawiając się za wiele, kucnął, by jej pomóc.
- Co pan wyprawia, panie Potter?
- Pomyślałem, że tak będzie szybciej, panie profesorze.
- Nie prosiłem pana o myślenie, panie Potter. Czy chce pan, by Gryffindor stracił jednak punkty?
- Ale...
- Żadnych ale! Natychmiast wróci pan do pokoju wspólnego. Panna Granger zaatakowała ucznia tej szkoły i poniesie tego konsekwencje. W każdej chwili mogę uczynić je bardziej przykrymi. Chce pan tego?
Sympatia rozwiała się na kształt smużki dymu. Harry miał już odpowiedź na końcu języka, ale zdążył uświadomić sobie, że pyskując Wanderowi tylko pogorszy sytuację Hermiony.
- Nie, panie profesorze.
- Doskonale. Odmaszerować, panie Potter.
Harry wyobraził sobie Wandera dostającego Caedes w głowę. Gniew jednak nikomu tu nie pomoże. Minął Hermionę, muskając ją po ramieniu. Ta odwzajemniła mu się wzrokiem kryjącym wdzięczność i pochwałę za słuszną decyzję. Uśmiechnęła się na znak, że wszystko będzie dobrze, przecież uczeń bez dwóch szlabanów to jak żołnierz bez karabinu.
Harry odszedł, przeciskając się przez tłum gapiów, jaki zdążył się nagromadzić przez kilka minut. Draco, nie mogąc pogrozić Wanderowi ojcem, wyobraził sobie przeklętego profesora i Sectumsemprę na jednym obrazku. Oby ciotka Bellatrix kiedyś się nim zajęła...
Snape rzucił okiem na poruszający się wiecheć brązowych włosów, po czym spojrzeli sobie z Wanderem w oczy. Z jeden strony jego wzrok był całkiem jasny, pełen pewnego rodzaju poczucia wyższości i drwiny. Ten pyszałkowaty młodzieniaszek miał o nim takie same zdanie, jak on o Potterze, Longbottomie czy Weasleyu.
Z drugiej strony, coś się kryło za tymi niebieskimi oczami. Snape czuł instynktownie, że Wander nie był zwykłem człowiekiem. Owszem, należał do grona osób obdarzonych magicznym talentem, jednak... chodziło o coś więcej. Dumbledore go zatrudnił, ale i on czasem dokonywał złych wyborów.
Choćby takich, jak przyjęcie go do Hogwartu w roli profesora Obrony przed Czarną Magią. Sam widok młodego zuchwalca budził w Severusie odrazę.
- Liczę, że panna Granger otrzyma stosowny szlaban. - Jaki by się on nie okazał, ją i Pottera czeka bolesna przeprawa z Eliksirami już do końca roku. Malfoy szybko nadrobi stracone sto punktów.
Draco, czując na sobie wzrok Wandera, zrejterował w mgnieniu oka, ciskając groźby i przekleństwa pod nosem. Snape powstrzymał się od gniewnego prychnięcia i zaczął odchodzić szybkimi krokami.
- Panie Snape, byłbym wdzięczny, gdyby nie wchodził mi pan więcej w drogę.
Severus odwrócił się natychmiast, ale Wander nawet nie starał się stwarzać pozorów, że rejestruje jego obecność. Snape, zaciskając pięści, opuścił miejsce zdarzenia. Przysiągł samemu sobie, że będzie obserwował tego zuchwalca jeszcze uważniej.
- Będę czekał na ciebie w moim gabinecie, panno Granger - oznajmił profesor Obrony, zanim i on odszedł. Hermiona została sama z rozrzuconymi przedmiotami i słowami Malfoya rozbrzmiewającymi w jej głowie i sercu.
Ron patrzył ukradkiem na przyjaciela. Wcześniej zażartował ze szlabanu Hermiony w pięknym i dowcipnym stylu, co nie spotkało się z ciepłym przyjęciem ze strony Harry'ego. Naprawdę zrobił się z niego pantoflarz.
- Będziesz tak tu czekał do skutku czy idziesz spać?
- Co ten Wander sobie wyobraża? Jest w pół do pierwszej!
- A czego się spodziewałeś? - Ron potarł oczy zachodzące mu mgłą. Ziewnął. - Dorwała Malfoya o ósmej wieczorem. Myślisz, że ktoś taki jak Wander dałby jej półgodzinny szlaban? Pewnie Hermiona siedzi u niego i ćwiczy te jego durne czary albo coś przepisuje.
Harry wiedział, że Ron ma najprawdopodobniej rację. Nie zmniejszało to jego irytacji.
- Mimo wszystko, tak usadzić Malfoya i Snape'a... Wander to równy gość.
- Równy gość? - Harry od razu się zapalił. - To czemu w ogóle ukarał Hermionę? To nie była jej wina, tylko tego dupka Malfoya! Nie słyszałem, co do niej krzyczał, ale...
- Na pewno nic miłego, wiadomo - dokończył rudzielec. - Luz, Harry. Jutro rano ją zobaczysz.
Potter nie ruszył się z fotela. Wpatrywał się w ogień płonący w kominku.
- W każdym razie, ja idę spać. Postaraj się mnie nie obudzić.
Ron wyszedł niespiesznie. Zastanawiał się, gdzie związek z Hermioną zaprowadzi Harry'ego. Ciekawe, gdyż, zdawało się, poważnie do tego podchodzili, czego należało się spodziewać przynajmniej po niej.
A Harry zachowywał się w tym roku trochę... dziwnie. Trochę jakby z głową było u niego nie tak. Łatwo wpadał w złość, ale przy Hermionie zazwyczaj stawał się potulny jak baranek. Z niektórych przedmiotów radził sobie coraz lepiej, świetnie wręcz, a z Eliksirów czy Zielarstwa coraz gorzej. Czasami wstawał niewyspany, jakby chodził gdzieś po nocach, często drapał się po bliźnie...
Ron momentami naprawdę się bał. Miał nadzieję, że Voldemort nie dobiera się, tak na poważnie, do umysłu jego przyjaciela. Dumbledore nie mógł sobie wybrać gorszego czasu na załatwianie swoich spraw.
Pokój wspólny opustoszał, zanim księżyc zmienił swoje położenie na nocnym niebie. Harry był z cierpliwością raczej na bakier, toteż nie wytrzymał bezczynnego siedzenia w fotelu. Lecz nie zjawił się w dormitorium. Obudził Grubą Damę i skierował się pod drzwi sali, w której odbywały się zajęcia z Obrony.
Brakowało mu Peleryny, mimo to nie skradał się z ostrożnością. Jeżeli tylko nie spotka Pani Norris lub Snape'a, nie będzie problemu. Tłustowłosy bez dwóch zdań wlepiłby mu pokaźny szlaban. Trudno.
Krótkie podsłuchiwanie pod drzwiami nic nie dało. Naturalnie; jeżeli Hermiona nadal przebywała z Wanderem, mogła być gdziekolwiek, choćby w Zakazanym Lesie. Dalsze poszukiwania nie miały wielkiego sensu.
Harry błąkał się po korytarzach jeszcze chwilę, aż prawie złamał sobie szczękę nietęgim ziewnięciem. Do bani z tym... Czas istotnie iść spać. Lepiej nie kusić losu i Snape'a.
Gdy był już w połowie drogi do celu, usłyszał pociągnięcie nosem. Dobiegało z prawej strony, zza zakrętu. Ciekawość jak zwykle wzięła górę - chłopak szybko zlokalizował zbroję, za którą mógł się ukryć. Czekał. Jeśli ktoś wyjdzie z tego korytarza, to znaczy, że pewnie był na szczycie Wieży Astronomicznej.
Kroki, łzawe westchnienie, no i...
Hermiona. Szła ze spuszczoną głową, starając się dłońmi i rękawami pozbyć się wilgoci z oczu. Jej włosy wyglądały trochę dziko.
Dlaczego płakała? Serce Harry'ego ścisnęło się na widok i dźwięki smutnej Hermiony. Dlaczego? Przez głupi szlaban? Niemożliwe... Jak na zawołanie do jego głowy wskoczyło wyjaśnienie godne jego niektórych snów.
W życiu. Wander był nauczycielem Hogwartu zatrudnionym przez Dumbledore'a, nie ośmieliłby się jej dotknąć.
Harry w myślach obelżywie określił profesora i, nie czekając więcej, opuścił kryjówkę.
- Hermiono, co się stało?
Dziewczyna niemal podskoczyła, nielicho wystraszona. Znalazła swojego ukochanego zaczerwienionymi oczami.
- Harry? Co ty tutaj robisz o tej porze?
- Martwiłem się, nie wracałaś... Nieważne. Co się stało?
- Co się stało? - powtórzyła jakby do siebie, próbując się uśmiechnąć. - Nic... Nic wielkiego.
- Nie mów tak. Przecież widzę. Powiedz mi.
- Nie dasz mi spokoju, prawda? - To nie było pytanie. - Nic wielkiego, naprawdę... Powiedzmy, Harry, że Wander... podczas szlabanu przypomniał mi, po co, my, tak naprawdę, uczymy się jego przedmiotu. Zna treść przepowiedni, jaką podał Prorok. On... chyba w nią wierzy.
Harry miał ochotę pobiec do gabinetu tego durnia i go udusić.
- Hermiono, przecież... wiesz, że tak musi być. Voldemort musi zginąć, i to ja...
- Musi? - przerwała mu cicho dziewczyna. Patrzyła bardziej na swoje stopy niż jego. - Nie kłam. Ty chcesz, aby on zginął, ty chcesz go zabić.
Potter o mało nie cofnął się o krok. Dlaczego jej ton głosu był taki... przykry?
- Dziwisz mi się? Ja... Przecież zgodziłaś się ze mną wtedy, na wakacjach!
- Wiem. - Hermiona odwróciła się do Harry'ego bokiem. - A jak chcesz to zrobić? Jak chcesz tego dokonać, najdroższy? Pozbywając się broniących go śmierciożerców?
- Jeśli tak będzie trzeba...
- Nie uważasz, że... staniesz się taki jak... on?
Harry cofnął się o krok. Jego wnętrzności przestałyby być z ołowiu - w ogóle zniknęły.
Dlaczego ona to mówiła? Dlaczego akurat to? Tak jakby wiedziała o... Wander jej powiedział? Ale jak? Skąd on by wiedział?
- Dumbledore zdradził ci, że twoją bronią przeciwko Voldemortowi jest miłość, Harry... Nie śmierć i nienawiść.
- O czym ty mówisz? - Harry słyszał swój łamiący się głos. - Miłość? Jak miałaby mi pomóc?
- Nie wiem. Ale ufam słowom dyrektora. Ty nie? W co teraz wierzysz, Harry? Że siła to podstawa?
Chłopak zadrżał, słysząc te nonsensowne słowa z ust ukochanej osoby. Co ten Wander jej naopowiadał? Kim był ten drań, do licha? Co tu się w ogóle działo?
- Dość tego, Hermiono. Dość. - Głos Pottera brzmiał stanowczo i mocno. - Nie jestem taki, jak Voldemort. Jak możesz tak mówić? A ty? W co ty wierzysz? Sądzisz, że jestem jakimś śmierciożercą albo gorzej? Nawet nie wiesz, jak mnie to zabolało.
Hermiona spojrzała na Harry'ego. Przez krótką chwilę jej wzrok był taki, jak wcześniej. Rozpacz zmieszana z trwogą.
Zamrugała. Jej oczy wyglądały już zupełnie inaczej, ona sama nagle także się zmieniła, jakby coś w niej pękło lub jakby obudziła się z półsnu.
- Przepraszam cię, nie chciałam cię oskarżać, nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało, ja tylko... martwiłam się, chciałam...
- Wiem, co chciałaś. Daruj sobie.
Potter przeklął siebie w duchu. Obszedł Hermionę i szybkim krokiem obrał kierunek na wieżę Gryffindoru.
- Harry!
Nie obrócił się, pomimo ostrza, które wbijał mu w ciało jej okrzyk. Nie słyszał jej kroków. Nie goniła go.
Nie potrafił dalej patrzeć jej w twarz. Jeżeli jakimś cudem istotnie Wander wiedział i barwnie wszystko opisał, Hermiona miała prawo do swoich słów i obaw, a nawet do o wiele większych. Skierował swój gniew przeciwko zupełnie nieodpowiedniej osobie, ale musiał odejść jak najszybciej.
- Harry!
Nie mógł się odwrócić, chociaż wiedział, że jutro i tak Hermiona przyjdzie do niego. Myśli zdradziły go, pamięć podpowiedziała mu, jak wygląda Caedes w działaniu. Krew, rozerwane ciało...
Potter zaczął biec.
Uciekł.
Hermiona nie krzyknęła trzeci raz. Nie miała siły dłużej używać głosu. Stać także. Ze łzami w oczach opadła na kolana. Zakryła twarz dłońmi.
Zachowanie Harry'ego potwierdziło wszystko.
Kilka minut temu czuła głęboki strach i smutek.
Były niczym w porównaniu do rozpaczy, jaka trawiła ją teraz.
Wander był już gotowy do snu. Pod ścianą sali stało luksusowe łoże, wyczarowane przez niego. Sypiał w swoim gabinecie. Dobrze czuł się w tej komnacie, gdzie niebieskawe światło prawdziwej magii przynosiło mu przyjemność.
Miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia przed położeniem się.
Jedyne okno w sali mieściło się - dość nietypowo - w suficie. Okrągłe, bardziej przypominało witraż. Wander spojrzał na nie i jedynym ruchem ręki otworzył je, a raczej zdematerializował, nie ruszając się z miejsca.
Wyciągnął rękę. Wyciągnął papierosa z ust i zagwizdał.
Czarny ptak sfrunął z ciemnego nieba wprost na przedramię mężczyzny. Zakrakał.
Wander pogłaskał go po piórach. Trochę współczuł pannie Granger. Uczucie to było mu właściwie nieznane, ale rozumiał, przez co dziewczyna przechodzi.
Tak, on doskonale to rozumiał.
Czarodzieje używali sów do przenoszenia listów i przedmiotów. Jego kruki nie służyły mu do tak trywialnych zadań. Były za to niezwykle pomocne.
Ptak odleciał. Okno pojawiło się ponownie. Dym z papierosa także.
Wanderowi przypomniała się Kalisto, mistrzyni leglimencji i oklumencji. Przydała mu się, niewątpliwie. Znała się na rzeczy, niestety, pod względem charakteru nie była wybitnie interesująca. Jej przeszłość determinowała jej zachowanie, toteż obserwacja jej nie należałaby do zajęć wartych poświęcenia chwili. Co ważniejsze, jej moc magiczna ograniczała się tylko do sztuczek umysłowych. Interesujących, owszem. Ale ograniczony repertuar zdolności to wielka wada.
Dobrze, że była młoda i pociągająca. Tak, przydała mu się.
No, musiał oddać jej sprawiedliwość. Dzięki niej miał szansę nauczyć się umiejętności wielce przydatnej, o niesamowitych możliwościach. Voldemort pewnie nawet się nie domyślał, jak wielki potencjał marnuje. Gdyby Kalisto trenowała wszystkich śmierciożerców…
A taki Draco Malfoy. Obecnie samą swoją obecnością bawił Wandera, ewentualnie wzbudzał w nim chęć do podjęcia stanowczych kroków w celu poprawy jego charakteru. Charakteru, który przez wychowanie w domu Malfoyów swoją głębią przypominał co najwyżej kałużę.
Draco nie był już dzieckiem, to prawda, ale także nie był jeszcze beznadziejnym przypadkiem. Można by go zmienić. Obserwować jego rozwój.
Swoją drogą, Dandy wykonała swoje zadanie. Dobrze.
Wander wypalił do końca papierosa. Mruknął coś pod nosem i uśmiechnął się.
Ciekawe, czy coś może pójść nie po jego myśli.
Cóż, to się okaże.
ROZDZIAŁ 15
Harry patrzył, jak znika sowa niosąca jego list i jeden przedmiot.
Osoba, do której te rzeczy były zaadresowane, odbierze je. I zjawi się tu, gdyż nie potrafiłaby zachować się inaczej.
Naiwność? Przyjaźń? Zaufanie? Harry nie wiedział, jaki z tych czynników grał tu największą rolę. Jedno było pewne - przybycie tu będzie ostatnim błędem w jej życiu.
Chociaż... być może niekoniecznie. Zobaczy się, ile zabawy mu przyniesie.
Potter opuścił balkon. Właściwie pozostało mu czekanie. Rezydencja opustoszała w dużej mierze. Kalisto, Glizdogon; nawet Slughorn wykonywał zadanie polecone przez Czarnego Pana. Z ważniejszych śmierciożerców została tylko Bellatrix, a raczej cień jej dawnej, szalonej osoby. Ubiegły miesiąc źle na nią wpłynął.
Idealne okoliczności, by oczyścić ten dom z jakichkolwiek przejawów życia. Lestrange zginęłaby natychmiast, reszta anonimowych sługusów również, tylko Voldemort sprawiłby mu trudność. Ale nie byłby niemożliwy do eksterminacji. On, jak wszyscy inni, także zostałby zmiażdżony młotem jego potęgi.
Nikt oprócz niego nie potrafił po mistrzowsku łączyć wzmacniającej siły gniewu z morderczymi oraz destrukcyjnymi czarami ofensywnymi. Nienawiść dała mu moc, która była poza zasięgiem każdego, nawet nauczyciela Voldemorta, Grindelwalda.
Wykorzysta ją, gdy zaatakują Zakon, Hogwart i Ministerstwo. Zniszczy wszystko, co stanie mu na drodze. Wtedy, kiedy na scenie pozostanie tylko on i Voldemort... Jeszcze jeden mord i tytuł Czarnego Pana, Władcy, należeć będzie do niego.
Harry nie rozważał tego jako prawdopodobnego scenariusza. On wiedział, że tak się stanie. Nie było innej możliwości. Żadnej.
Voldemort kończył szkic planu ataku na Hogwart.
Najpierw zamek. Zresztą, natarcie na szkołę sprowadzi do niej Zakon Feniksa, po akcji Harry'ego mniejszego o jednego członka. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Pozostanie tylko Ministerstwo. Można tylko żałować, że Ministrem nie był apatyczny i niekompetentny Knot. Scrimgeour będzie większym niż on wyzwaniem.
Zwykłą przeszkodą do usunięcia. Harry poradzi sobie z nim bez trudu.
Riddle'a nurtowało pytanie o najistotniejszą kwestię. Jak niepostrzeżenie dostać się do Hogwartu? Dumbledore'a w nim nie było, to wielki plus, bez wątpienia... Nie zmieniało to faktu, iż magiczne bariery i zabezpieczenia nadal działały. Trzeba będzie dostać się do środka nie wchodząc frontem.
Aportacja odpadała. Zatem ktoś wewnątrz musiał wprowadzić oddział śmierciożerców, a przynajmniej dwie osoby - jego i Harry'ego. Ktoś wewnątrz... Snape? Taka misja byłaby niezłym testem na jego lojalność, co do której Lord miał pokaźne wątpliwości. Nikt inny w Hogwarcie się nie nadawał...
Warga Voldemorta drgnęła. Tak, był jeszcze Draco, syn tego bezużytecznego partacza Malfoya. Zlecenie mu otwarcia drogi dla grupy śmierciożerców pokazałoby tej rodzinie, czym skutkują niepowodzenia. A gdyby przypadkiem smarkaczowi się udało, okazałby się cenniejszym nabytkiem niż jego rodzice.
Do przemyślenia. Przynajmniej wybór niewielki - albo Snape, albo Malfoy.
- Kto będzie lepszym agentem w Hogwarcie, Severus czy twój siostrzeniec?
Bellatrix, stojąca za fotelem Czarnego Pana w jego osobistej komnacie, nie odpowiedziała od razu. Jej aparycja przedstawiała się normalnie, czyli - dzięki cudownym miksturom Slughorna - młodo i pięknie. Jednakże, gdyby nie one, wyglądałaby na starą i zmęczoną, być może nawet na chorą.
- Snape jest niewarty twojego zaufania, panie - osądziła cichym głosem. - Mimo sześcioletniego pobytu w Hogwarcie nie pozbył się ani Dumbledore'a, ani Pottera, twoich największych wrogów.
- A Malfoy?
- Draco... Draco to tylko mały chłopiec. Nie udźwignie ciężaru tak istotnego zadania, panie.
- Zatem sugerujesz, że oboje się nie nadają? - Voldemort zasyczał. - Nie odpowiada mi taki efekt twoich umysłowych wysiłków, Bell.
- Jeżeli musisz, panie, wybierać z dwojga złego... Snape. Nadal jest Mistrzem Eliksirów w Hogwarcie, jeśli faktycznie jest wobec ciebie lojalny, bez żadnych problemów powinien sporządzić perfekcyjną truciznę, której nawet Dumbledore nie wykryje.
- Chciałbym zdążyć z inwazją, zanim nasz drogi Albus wróci. - Voldemort zauważył, że kobieta nawet na niego nie patrzy. Zastanawiał się, czy mądrze postąpił, dając posłuch podszeptom Harry'ego na temat przykładnego ukarania jej za niesubordynację. A co, jeśli to Potter pierwszy zaatakował, i ona była niewinna? Jej cierpienie to jej sprawa, ale upadek zdrowia psychicznego negatywnie wpływał na całokształt zdolności. Jeżeli to dłużej potrwa, to Bellatrix straci wszelką wartość bojową, a także rolę jako doradczyni i prawa ręka Czarnego Pana. Nadal mógłby ją wykorzystywać, ale... w najgorszym przypadku istniała możliwość, iż cała rodzina Lestrange, może oprócz Kalisto, obróci się przeciwko niemu.
- Snape jest starszy od mojego siostrzeńca o wiele lat, ma także o wiele więcej doświadczenia. Z pewnością szybciej znajdzie metodę, by infiltracja zamku stała się możliwa.
- Z pewnością - powtórzył Lord, zamyślony. - Masz rację. Draco mi się nie przyda, a nadanie mu tego obowiązku mogłoby pchnąć jego matkę do nierozważnych czynów. Znasz ją przecież.
- To prawda. Kocha swojego syna nawet bardziej niż męża, dla niego gotowa byłaby szukać pomocy... nawet wśród naszych wrogów.
- Miłość - Thomas niemal wypluł to słowo. - Sprawia, że ludzie zachowują się irracjonalnie. Popełniają błędy, które mają wieloletnie konsekwencje. - Starał się nie myśleć o Lily i jej ofierze życia. - Plugastwo.
- Tak, panie.
Voldemort spojrzał na kobietę kątem oka, ale darował sobie komentarz.
- Uważam, że Snape to dobry wybór. Wyślij mu list, oczywiście zaszyfruj go jakoś. Wiesz, co napisać.
- Tak, panie.
Bellatrix wyszła z pokoju. Czarny Pan postukał trochę ludzkimi już palcami w biurko.
Przestał. Wstał i sięgnął po najcenniejszą książkę w jego prywatnej kolekcji.
Dziennik jego starego mistrza, Grindelwalda. Tom zawierający bezcenną wiedzę. O starożytnej magii.
Ściślej - o jednym jej aspekcie, tym ciemniejszym i właściwym. Zaklęcia działające zupełnie odwrotnie do tego, jakim w ostatniej chwili życia posłużyła się przeklęta Lily Potter.
Choć Voldemort nienawidził tej myśli, wiedział, że jego nauczyciel był prawdziwym arcymistrzem. Poznał sekrety czarnej magii, prawdziwą siłę. Aż dziw, że Dumbledore zdołał go pokonać.
Niektóre zapiski... niepokojąco przypominały mu o Harrym.
Chociażby taki Przypadek Bestii.
Wybraniec obserwował mroczne niebo. Poszukiwał sowy.
Czasem spoglądał także na ziemię. Jeżeli będzie miał szczęście, nie otrzyma listu.
Nadawca sam do niego przyjdzie.
Tak, przyjaźń, zaufanie, wiara, miłość... Człowiek działał irracjonalnie pod ich wpływem. Głupio. Sam się pchał w paszczę lwa, w uchwyt śmierci.
Wystarczyło tylko mieć świadomość, za jakie sznurki pociągnąć. Uczucia zamieniały ludzi w przewidywalne marionetki. Dobry Mistrz ma wtedy nad nimi absolutną władzę.
Caedes, Sectumsempra czy Bellum były środkami do jej osiągnięcia. Miłość, na przykład, również. Po prostu miała inną naturę.
Księżyc pysznił się w pełni. Wiatr szumiał w gałęziach i liściach drzew. Zwykłe sowy, mieszkanki lasu, od czasu do czasu huczały. Harry lubił taką atmosferę.
Minęła godzina, dwie, mimo to nie schodził z balkonu. Czekał cierpliwie. Dla niej mógł się wysilić. Myślenie o przyszłości przynosiło mu przyjemność.
Księżyc dalej sunął po niebie, pogoda uspokoiła się kompletnie. Harry zaczynał powoli odczuwać irytację. Czyżby jednak nie dziś? A może w ogóle się nie zjawi? Wątpliwe, jednak...
Nagle oko chłopaka uchwyciło ruch. Ktoś właśnie wychodził z lasu.
Księżyc świecił. Harry po chwili zobaczył kto. Rozpoznał osobę z daleka.
Uśmiechnął się naprawdę szeroko.
Wiedział, że przyjdzie.
Przecież go kochała.
Pukanie nie przedostało się do jego umysłu. Dopiero naciśnięcie klamki i czyjaś obecność w gabinecie.
Voldemort podniósł oczy znad dziennika i ujrzał wyraźnie podekscytowanego Harry'ego. Już otwierał usta, by zadać pytanie, gdy zobaczył plamki krwi na twarzy i szacie chłopaka. Co to miało znaczyć?
- Nie przypominam sobie, bym kazał ci zamordować kolejnych mugoli.
- Cały dzień nie ruszałem się stąd, Lordzie - odparł szybko Harry.
- I całą noc, jak rozumiem - dodał Riddle, mając świadomość, która godzina. - Czego chcesz?
- Chodź ze mną, Lordzie. Dzisiaj pokażę ci dowód, jaki obiecałem ci, gdy zostałem twym sługą.
Voldemort zmarszczył brwi. Pamiętał. Ale po co? Dowodów miał już pod dostatkiem. Człowiek Dumbledore'a nie zabijałby z zimną krwią. Potter nie był już słaby, zbrukany miłością.
Inna sprawa, że dotyczyło to jego stosunku to zwykłych, żałosnych ludzi. Czyżby zamierzał pokazać mu dowód lojalności względem niego, Czarnego Pana?
- Nie traćmy czasu, Lordzie. Chodźmy!
Voldemort odłożył dziennik i podążył za niemal biegnącym Harrym. Do czego tak się spieszył? Krople krwi oznaczały, że kogoś pochwycił, kogoś, kto dziwnym trafem zawędrował w okolice magicznie ukrytej rezydencji. Pośpiech z kolei oznaczał, że jeniec jeszcze żył.
Zatem uwięził kogoś ważnego. Riddle musiał przyznać, że poczuł zainteresowanie.
- Będziesz musiał mi wybaczyć, Lordzie - rzucił za siebie Harry. - Zapomniałem się i zacząłem sam. Ale bez obaw, najlepsze cię nie ominie.
Jednak jego oczy…
Potter otworzył drzwi od swej komnaty i wbiegł do środka. Voldemort wszedł za nim.
Nie musiał się rozglądać. Ofiara zabawy Harry'ego wisiała na środku pokoju, podczepiona do sufitu metalowymi łańcuchami, wrzynającymi się w ciało. Dywan został już poplamiony na ciemnoczerwono.
Thomas oglądał wspomnienia chłopaka w Myśloodsiewni. Dlatego od razu rozpoznał dziewczynę, ubraną w szkolny mundurek bez płaszcza, która krwawiła z licznych ran ciętych, wywołanych zapewne Sectumsemprą.
Hermiona Granger, dawna najlepsza przyjaciółka Harry'ego. Jak, do licha, ona się tu znalazła?
- Stęskniłaś się, prawda, kochana? - Potter szepnął dziewczynie do ucha. - Wiem, że tak.
Harry obchodził Hermionę dookoła, muskając ją palcami i różdżką. Voldemort zamrugał. Nigdy nie widział u niego takiego wyrazu twarzy, takiego zniecierpliwienia, takiego... zadowolenia. Torturowanie bliskich osób z dawnego życia musiało sprawiać mu o wiele więcej przyjemności niż obcych mu mugoli.
- Musiałem ją uciszyć. - Głos zauważalnie drgał Potterowi. - Raniła moje uszy błaganiami i niepotrzebnymi pytaniami. Ale nie na stałe...
Harry zademonstrował, co miał na myśli. W płynnym ruchu połączył dwa zaklęcia. Pierwsze zwróciło głos Hermionie. Drugie rozcięło jej klatkę piersiową.
Dziewczyna wrzasnęła z bólu. Harry jak gdyby tylko na to czekał. Z iście obłąkańczym uśmiechu na ustach rzucał kolejne Sectumsempry. Jedna z poprzek torsu, druga, delikatna, w czoło, trzecia w nogi...
Hermiona krzyczała i rzucała się, raniąc sobie jeszcze bardziej ręce. Jej krew plamiła Pottera, podłogę, meble. Jej wrzaski wrzynały się Voldemortowi w serce. Palce mu zadygotały. Zimne uczucie ścisnęło go od środka. Znowu.
Dowód? Tak, wspaniały dowód jego szaleństwa.
Bellatrix miała rację. Powinien go na samym początku zlikwidować. Harry obecnie uwielbiał krew i śmierć - a gdy zniszczony Hogwart nasyci go tylko połowicznie... rzuci się na niego. Lord czuł to całą duszą, minus siedem kawałków.
Szósta Sectumsempra zakończyła sesję. Czaru uciszający został rzucony. Harry opuścił różdżkę. Oddychał ciężko. Uśmiechał się nadal. Oczy mu błyszczały.
- Nie martw się, to tylko króciutka przerwa. Wiem, że czekasz na więcej. - Harry otarł czoło Hermiony z krwi. - Ja też. Oboje się spieszymy, tak, mmm? - Przejechał dłonią po jej poszarpanej białej koszuli w szkarłatne wzory, które zwiększały swoje rozmiary. Pogłaskał jej lewą pierś.
Drgnął, gdy poczuł na skórze łzę. Hermiona płakała w milczeniu. Jej bujne włosy, sklejone krwią, okalały ciasno jej wykrzywioną cierpieniem twarz.
Harry aż mlasnął językiem. Podobał mu się ten widok.
- Widzę, że chcesz więcej, tak, widzę, że chcesz... Ja też. Zawsze mnie to ciekawiło, tak...
Potter złapał dziewczynę mocno za podbródek. Jego uśmiech był na miejscu.
Palcami prawej dłoni znalazł jej ucho.
Powoli wsunął kawałek różdżki do środka.
- [/i]Crucio[/i].
Voldemort, patrząc na to, co działo się z Hermioną, wiedział już, jak wyglądali Longbottomowie na chwilę przed utratą świadomości. Widok krańcowej katorgi dziewczyny powinien mu się podobać.
Zaczynało być mu niedobrze. Wrażenie powróciło raz jeszcze. Blizna, połączenie... Harry zatracał się w szaleństwie, pozbywał się resztek dawnej osobowości. On, Czarny Pan, zmieniał się wraz z nim. Nie chciał tego.
Myśl zrodziła się w jego głowie. Jedyna szansa. Zabić go teraz, uwolnić się od niego, gdyż inaczej zginie wraz z Dumbledorem i całym światem. On wiedział, specjalnie zabrał go ze sobą, wiedział, że tak zareaguje. Chciał powalić go na kolana.
Voldemort poczuł prawdziwy strach. Jedna Avada Kedavra i wszystko się skończy...
Za późno. Nie mógł się poruszyć. Coś sparaliżowało go doszczętnie.
Harry skończył. Wyjął różdżkę z ucha Hermiony, pozwolił jej zawisnąć bezwładnie. Widok jej udręki, jej zmaltretowanego ciała podniecał go, prowadził go ekstazy.
- Podobało ci się, prawda, mmm? Czujesz to, tak? - Jednym błyskawicznym ruchem wskazującego palca oderwał guziki z koszuli Hermiony. Złapał jej poły i szarpnął na boki, obnażając zakrwawione piersi dziewczyny. - Tak, wiem, pragniesz przekonać się, doświadczyć tego. - Harry wsunął dłoń z różdżką pod jej spódniczkę. Zmrużył szmaragdowe oczy. - Niestety, niestety, szkoda, szkoda, mogłabyś nie wytrzymać, zemdleć po kolejnym Crucio. Niestety, tak. - Dłoń pojawiła się znowu. - Nie martw się, nie, wynagrodzę ci to.
Półprzytomna Hermiona znalazła w sobie tylko tyle siły, by z wielkim trudem unieść głowę i spojrzeć na Harry'ego.
Voldemort gardził miłością. Nie rozumiał jej. Nie znał.
Mimo to, zrozumiał. Hermiona cierpiała ogromnie, ból fizyczny niemal ją zabił. Mimo to, dwukrotnie większy ból zabijał jej duszę. Wiedza, że jej oprawcą jest osoba, którą tak kochała.
Lord zacisnął zęby, tytanicznym wysiłkiem przełamał paraliż, sięgnął pod szatę...
Różdżka została na biurku w jego gabinecie. Nie wziął jej.
To Harry podsunął mu ten pomysł. Nauczył się od Kalisto ingerencji w niczego niespodziewający się umysł. Kalisto zdradziła go, Czarnego Pana.
Riddle opadł na kolana. Nie mógł zrobić nic więcej. Przegrał.
Harry również poprawnie odczytał wzrok Hermiony. Zaśmiał się głośno.
Spoliczkował ją brutalnie. Kilka razy. Potem złapał twarz w obydwie dłonie i pocałował. Nie miała siły bronić się nawet przed jego językiem i zębami.
Po chwili cofnął się o krok. Caedes i Bellum odpadały, Sectumsempra już mu się znudziła. Hermiona krwawiła już dostatecznie mocno, wiedział, że niedługo omdleje.
Tak, najwyższa pora.
Jednym ruchem różdżki pozbył się resztek jej ubrania. Teraz mógł zobaczyć jej nagie, poranione ciało w pełnej krasie. Zasyczał pożądliwie.
- Dam ci to, to, czego pragniesz... Hermiono, kochana. Dam ci, mmm, tak.
Nie...
Harry płynnym ruchem unicestwił łańcuchy. Złapał Hermionę, zanim upadła na podłogę.
Nie wierzę w to! Nigdy bym tego nie zrobił! To kłamstwo!
Ugryzł ją w szyję niczym wampir. Zaczął zlizywać krew z jej ciała, wsuwać język do jej ran, ciężko przy tym dysząc. Jedną rękę wsunął jej między nogi.
Zostaw ją, ty cholerny sukinsynu!
Pstryknięciem palców zdjął z niej czar ciszy. Natychmiast zaczęła krzyczeć, choć już słabiej, w agonii.
Nie!!! Zostaw ją!
Voldemort mógł tylko patrzeć.
Przypadek Bestii Grindelwada… Harry karmił się cierpieniem. Im więcej go odczuwał, tym silniejszy się stawał. Tym bardziej czarna magia niszczyła jego człowieczeństwo. Tym bardziej…
Voldemort czuł, że jego umysł odpływa. Tracił świadomość.
Harry zaśmiał się szaleńczo. Jedną ręką otarł krew, spływającą mu z blizny, drugą upuścił Hermionę na podłogę. Nachylił się nad nią i przestał się hamować.
NIEEEE!!!
- Harry, na Merlina! Obudź się! Przestań!
Seamus obudził się. Zaspany nie rozumiał, na co patrzy.
Ron, Neville i Dean próbowali powstrzymać miotającego się w łóżku Harry'ego.
- Uspokój się!
Potter, wciąż mając przed oczyma obraz cierpiącej Hermiony, chciał wstać. Coś torowało mu drogę. Machnął ręką.
Dłoń tylko musnęła pidżamę Deana.
Chłopak, popchnięty jakąś sporą siłą, zaliczył lot przez pokój i zderzenie z szafą naprzeciwko łóżka oszalałego kolegi. Jęknął, osuwając się na podłogę.
Ron zacisnął zęby. Wiedział, że ryzykuje jak ślepy prowadzący samochód, ale nie miał czasu na obmyślenie lepszego sposobu. A nie chciał czekać, aż Harry'emu wrócą zmysły w naturalny sposób. Jeszcze pamiętał ojca w szpitalu.
- Dość, Harry!
Ron spoliczkował przyjaciela. Pomogło. Chłopak przestał się rzucać. Właściwie to w ogóle przestał się ruszać.
Neville, z przerażeniem na twarzy, rzucił słabym głosem, że leci po McGonnagal.
- Nie!
Zatrzymał się przed drzwiami sypialni. Głos Harry'ego nie pozostawiał marginesu wątpliwości, że lepiej dla wszystkich będzie, jeśli nikt pomieszczenia nie opuści.
Longbottom spojrzał w kierunku ciężko oddychającego Pottera. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch za oknem.
- W porządku, Harry? - zapytał właściwie retorycznie Ron, trzymając rozsądny dystans od łóżka.
Zapytany nie odpowiedział. Wrzaski Hermiony cichły, ale nadal je słyszał. Nigdy ich nie zapomni.
Kolejny sen z serii, która zaczęła się we wrześniu. Te koszmary zawsze wpędzały go w podły nastrój, rodziły obawę, że odpuszczenie sobie oklumencji było błędem o wielkiej wadze. Voldemort znowu go dręczył.
Ale tym razem... To nie on. Harry widział w śnie, jak pokonany Czarny Pan pada na kolana. Czekał go oczywisty los - śmierć. Bellatrix także, jak i resztę śmierciożerców. Voldemort nigdy nie zesłałby na niego takiej wizji.
Pierwszy raz mógł widzieć siebie. Pod sam koniec jakby się obudził, zdał sobie sprawę, że śni. I widział... Widział coś, czego nigdy nie chciałby zobaczyć.
Harry uniósł dłonie. Zgiął palce. Tak, obudził się. Hermiona była bezpieczna w Hogwarcie. I zawsze będzie. Przecież nigdy by jej nie skrzywdził...
Poczuł krew spływającą mu z blizny. Zacisnął powieki.
- Harry? McGonnagal musi cię zobaczyć. Albo chociaż pani Pomfrey...
Potter nie słuchał przyjaciela. Zrozumiał.
Hermiona wiedziała wcześniej. Znała treść snów. Dlatego za każdym razem go uspokajała, prosiła go, by się nie denerwował. Była bliska niego. Kochała go.
Dumbledore powiedział... Miłość była jego bronią. Miał rację. Hermiona także. Ona zrozumiała jednak, o co naprawdę chodziło. Starała się go ocalić.
Nie przed Voldemortem.
Najgroźniejszym i najgorszym wrogiem każdego człowieka jest on sam.
Starała się go ocalić przed Harrym Potterem.
ROZDZIAŁ 16
Harry patrzył wrogo na schody.
Musiał porozmawiać, i to jak najszybciej, z Hermioną. Na dole jej nie znalazł, czyli pozostawało tylko dormitorium dziewcząt. Gdzie nie mógł wejść.
Co za głupota. Gryffindora czasem trzymały się durne pomysły.
Chłopak denerwował się coraz bardziej. Nie chciał wrzeszczeć na całe gardło w nadziei, że Hermiona go usłyszy. Najrozsądniejszym wyjściem było po prostu usiąść w wygodnym fotelu i zaczekać.
Ron obserwował przyjaciela ze schodów prowadzących do męskiej części wieży. Niepokoił się. Poważnie. Miał nadzieję, że za chwilę nie dostanie listu, powiadamiającego o ataku na jego rodzinę, tym razem skutecznym.
Rok temu Harry przynajmniej nie rozbijał kolegów o szafy.
Rudzielec zauważył kątem oka, iż naprzeciwko niego zjawiła się zaspana Lavender. Ziewając, schodziła powoli do pokoju wspólnego. Dostrzegła Pottera wpatrującego się w ogień.
- Cześć, Harry.
Brak odpowiedzi. Brown potarła dłonią włosy, mrugając.
- Pokłóciliście się z Hermioną?
Chłopak drgnął. Odwrócił się w stronę Lavender.
- Muszę z nią porozmawiać. Śpi jeszcze?
- Nie wiem. - Zainteresowanie trochę pobudziło dziewczynę. - Nie ma jej.
- Już wyszła?
- Nie wróciła na noc. Nie widziałam jej od... wczoraj.
Harry, potrącając kilka osób, wybiegł z pomieszczenia.
Lavender uniosła brwi. Jeżeli faktycznie się pokłócili, to całkiem nieźle.
Spojrzała na Rona, który pojawił się w jej polu widzenia. Ten pokazał palcem na środek czoła. Minę miał nietęgą.
Brown zrozumiała, że nie jest dobrze.
Harry pędził przez korytarze zamku. Zmierzał do jedynego miejsca, jakie tkwiło mu w umyśle. Zaciskał pięści, biegnąc.
Nie wróciła na noc. Wszystkie myśli, które normalnie uznałby za kompletnie bezsensowne, uparcie gryzły mu serce. Co pocznie, jeśli Hermiona sobie coś zrobiła? Co pocznie, jeśli Hermiona nigdy się do niego nie odezwie, bojąc się go lub nienawidząc? Harry próbował zdusić te myśli w zarodku, ale nie potrafił. Sen mieszał mu się ze sceną jego odejścia wczoraj. Wołała go wtedy łamiącym się głosem...
Nie zwalniał biegu. Omijał części Hogwartu o skłonnościach do korkowania się. Nie zauważał przy tym, że uczniowie, których mijał, usuwali mu się z drogi.
W końcu Harry stanął gwałtownie, zgiął się w pół, ciężko dysząc. Nie miał wybitnej kondycji do biegania. Gorąca krew pulsowała mu w głowie.
Podobnie jak złość na siebie. Rozejrzał się. Nikogo nie było.
Oczywiście, ty durniu! Po co miałaby tu zostawać?
Na Wieżę Astronomiczną nie miał co wchodzić, na pewno tam jej nie znajdzie. Gdzie mogła pójść? Nie znała haseł do pozostałych pokojów wspólnych, zatem do Luny o pomoc zwrócić się nie mogła. Wtedy była głęboka noc, wszyscy już spali. Weszła do jakieś klasy?
Poszła do biblioteki? Nie... Pokój Życzeń. Tam mogłaby być zupełnie sama. Może ciągle tam była. Musiał sprawdzić.
- Witaj, Harry, mój drogi chłopcze.
Rozpoznał głos profesor Trelawney. Nie miał najmniejszej ochoty teraz z nią rozmawiać.
- Muszę ci wyznać, że jestem potężnie rozczarowana, zszokowana nawet. - Sybilla zlustrowała zdyszanego i spoconego Harry'ego wzrokiem zza jej grubych szkieł, przypominających denka od słoików. - Dlaczego kusisz los? Nie wybrałeś Wróżbiarstwa i...
- Przepraszam, pani profesor - przerwał jej chłopak, patrząc już przez mury zamku w kierunku Pokoju Życzeń. - Spieszę się.
- Właśnie widzę, mój drogi. Moje Wewnętrzne Oko - Trelawney zaintonowała teatralnym szeptem, unosząc ręce w górę - mówi mi, że twój pośpiech ma związek z panną Granger.
Harry, który zamierzał po prostu zignorować kobietę, zamarł.
- Skąd pani to wie?
- Wewnętrzne Oko widzi wszystko i... wszystkich. - Sybilla umilkła. Po chwili wróciła do poprzedniego tonu. - Czasem Wewnętrzne Oko nie daje mi zasnąć, każe mi badać ścieżki...
- Gdzie ona jest?
Chłopak zachowywał się cokolwiek nieuprzejmie, ale z jakiegoś powodu pod wpływem spojrzenia jego zielonych oczu Trelawney darowała sobie skarcenie go czy narzekanie. Postanowiła również nie wspominać już o Oku, mimo jego niezaprzeczalnej wspaniałości, które tylko czasami musiało posiłkować się podsłuchiwaniem.
- Jeżeli dalej śpi, to w ambulatorium... Nic jej nie jest! - dodała szybko, widząc minę Harry'ego. - Mówiła, że...
Kobieta urwała, nie widząc sensu w prowadzeniu monologu z powietrzem. Patrzyła na oddalające się plecy Pottera. Wzruszyła ramionami, czyniąc przy tym spory hałas.
Harry, z trudem łapiąc oddech, zatrzymał się przed drzwiami skrzydła szpitalnego. Zmęczenie paliło mu mięśnie, a strach skręcał wnętrzności. Ambulatorium. Czyli jednak coś się jej stało. Przez niego... Cała wina leżała po jego stronie.
Długo wahał się przed wejściem do środka. Jego organizm zdążył się już uspokoić.
Psychika nie. Harry stał skulony, przeklinając nieprawdziwe sny, siebie i Voldemorta na dokładkę.
- Szukasz kogoś, panie Potter?
Chłopak wyprostował się nagle, czując dłoń na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał panią Pomfrey, która przyglądała mu się z dezaprobatą.
- Mogłeś chociaż wstąpić do pani Sprout po jakieś kwiaty. Cóż, mężczyźni... - Pokręciła głową. - Panie Potter, wchodzi pan i przeprasza czy zamierza pan tak stać?
Nie czekając na odpowiedź, hogwarcka lekarka otworzyła drzwi do ambulatorium i wkroczyła do środka. Zdezorientowany Harry, reagując na ruch, także.
Pani Pomfrey zniknęła gdzieś na tyle szybko, że Potter nie zdążył tego odnotować. Przyglądał się nerwowo wnętrzu ambulatorium. Wydawało się puste...
Nie było. Pojedyncze łóżko skrywało się za rozciągniętym, białym parawanem. Światło poranka nie czyniło go choćby odrobinę przezroczystym, Harry widział jednak poruszające się pod nim stopy. Sądząc po rozmiarze, dziewczęce.
Harry potarł czoło. To musiała być Hermiona. Ale.. jeśli połączyć słowa Trelawney i Pomfrey, to jedynie jej uczucia były zranione. Dlaczego przyszła tu, do skrzydła szpitalnego?
Nie miał czasu się zastanawiać, gdyż zza zasłony wyjrzała para brązowych oczu. Sekundę później znów się skryła.
Harry stracił resztki odwagi. Nie czuł się na siłach, przy rozmawiać z Hermioną, pomimo iż w głębi ducha wiedział, że bez dwóch zdań właśnie to winien uczynić. Wybór nie należał do niego, w każdym razie. Dziewczyna, jakby wyczuwając rozterkę Pottera, wyszła pośpiesznie na przejście pomiędzy łóżkami. Płaszcz uczniowski trzymała w prawej ręce, przewieszając go przez ramię. Ułożenie jej włosów wskazywało, że dopiero co wstała.
- Cześć, Harry.
- Cześć. - Chłopak spróbował się uśmiechnąć. Nie wyszło.
- Przyszłam tu, ponieważ chciałam zasnąć w samotności i przemyśleć pewne sprawy. Przepraszam, jeśli się o mnie martwiłeś.
Harry zacisnął powieki na moment. Dość tego. Jej słowa zburzyły tamę.
- Nie, to ja cię przepraszam, Hermiono. - Podszedł do dziewczyny o kilka kroków. - To, jak się wczoraj zachowałem... Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nie chciałem tego, naprawdę.
Hermiona milczała przez parę sekund. Każda z nich zwiększała dwukrotnie ciężar serca Harry'ego.
- Wiem, że nie - odparła, uśmiechając się słabo. - Miałeś prawo się zdenerwować.
- Nie miałem - zaprzeczył natychmiast. - Postąpiłem żałośnie i, naprawdę, przepraszam cię za to. Miałaś rację, ja...
Hermiona położyła palec na wargach Harry'ego, skutecznie go tym uciszając. Objęła go mocno.
- Kocham cię. Nie pozwolę, by jakiekolwiek złe sny stały się rzeczywistością. - Zdjęła okulary z nosa chłopaka. - Wszystko będzie dobrze.
Uniosła się na palcach.
Harry opowiedział, dość pobieżnie, Hermionie o snach, które dręczyły go od początku roku szkolnego. Wyznał, że zachował milczenie, gdyż nie chciał nikogo martwić, jej, Dumbledore'a. Nie chciał znowu chodzić na lekcje oklumencji ze Snapem. Teraz jednak wiedział, że snów nie zesłał na niego Voldemort, zatem może były one tylko projekcją jego podświadomych obaw?
Hermionie wątpiła w taką teorię. Harry również.
Cóż za ironia. Sam nakładał sobie pętlę na szyję. Cudowna, skuteczna metoda, którą podsunął mu Wander ze swoją dziką magią... Gniew i nienawiść wzmacniające jego siłę. Jeżeli sny istotnie pokazywały jedną z możliwych przyszłości, to on, Wybraniec, swoją głupotą tworzył sposobność do jej zaistnienia.
Harry wiedział, że musi przestać myśleć o Czarnym Panu, o śmierci Syriusza, wszelkich negatywach. Musi skupić się na dobrych, ciepłych wspomnieniach. Na miłości, jaką czuł do Hermiony.
Dumbledore miał rację. Mimo to... Chłopakowi nie dawała spokoju jedna myśl.
Voldemort musi umrzeć. Przepowiednia wskazywała go jako jedynego możliwego zbawiciela magicznego świata. Toteż potrzebna jest mu siła...
Wniosek pozostawał jeden. Musi pokonać Voldemorta bez pomocy mrocznych emocji. Jak? Był za słaby. Nie mógł liczyć na ponowne Priori incantatem czy podobny cud.
Hermiona tymczasem otworzyła drzwi sali, do której zmierzali, i wciągnęła go do środka. Profesor Wander siedział przy biurku i mruczał do siebie, patrząc w swoje notatki.
- Panna Granger i pan Potter - odezwał się, nie podnosząc wzroku. - Spodziewałem się was.
Harry nie zamierzał bawić się w grzeczności, nie, kiedy widział jeszcze zakrwawione i załzawione oblicze ukochanej, wyryte na wewnętrznej stronie powiek.
- Skąd pan wiedział o moich snach?
Mężczyzna uśmiechnął się i przyjrzał się mu uważnie.
- Skąd ten gniew w twoim głosie, panie Potter?
Harry drgnął, niemile zaskoczony. Nawet tego nie zauważył. Czy nie potrafił już spokojnie zadać pytania? Nie przepadał za Wanderem, owszem, ale to nie powód, by...
Do licha. Ciężko mu będzie dotrzymać postanowienia.
- Przepraszam, panie profesorze.
- Nie oczekiwałem przeprosin. Siadajcie. - Profesor wyczarował dwa krzesła i poczekał, aż para usiądzie. - Cóż, zdaję sobie sprawę, panie Potter, że nie powinienem zdradzać pańskich snów pannie Granger bez twojego pozwolenia. Uznałem jednak, że tak będzie lepiej. Nie pomylę się, jeśli stwierdzę, że nie kwapił się pan z podzieleniem się wiedzą o nich z panną Granger, prawda?
- Prawda - przyznał niechętnie Harry. Zerknął na siedzącą obok niego Hermionę.
- Odpowiedź na pańskie pytanie jest szalenie prosta - ciągnął Wander. - Choć znowu będę musiał przyznać się do niedyskrecji. Leglimencja, panie Potter. Zobaczyłem twoje sny. Niech się pan nie martwi, nie używam swoich zdolności, by naruszać prywatność uczniów. Pańskie sny były dość... łatwo widoczne, jeśli można to tak ująć. Wręcz same się narzucały. Jestem pewien, że gdyby dyrektor Dumbledore był obecny w Hogwarcie, już dawno rozmówiłby się z panem na ten temat.
- Czy pan profesor wie, gdzie on jest?
- Walczy z Czarnym Panem na swój sposób, panie Potter.
Harry zmrużył oczy. Zatem jednak. Walczył z Voldemortem i nic mu nie wspomniał. Uważał, że nie musi o tym wiedzieć? Że zawadzałby mu?
- Niech się pan nie martwi o dyrektora. Nie wątpię, że Albus wróci do Hogwartu w jednym kawałku.
Harry nic nie odrzekł. Przekonywał się, że Dumbledore na pewno miał swoje powody, by nie brać go ze sobą. Najprawdopodobniej chciał uchronić go od niebezpieczeństw. Powinien się cieszyć, że nie musi narażać życia, jak zapewne czyni to Zakon Feniksa.
- Czy chciałby pan wiedzieć coś jeszcze, panie Potter?
Harry próbował odsunąć gniew, wzbudzony przez przenikające spojrzenie Wandera. Narzucające się sny, co? Leglimencja? Zupełnie, jak Kalisto.
Swoją drogą...
- Czy Kalisto Lestrange to prawdziwa osoba?
Chłopak dostrzegł kątem oka, że Hermiona, słysząc miano córki Bellatrix, wbiła wzrok w podłogę. Nic dziwnego. Jeśli wiedziała, po co umówił się z Kalisto na północne spotkanie...
- Dziwne pytanie z pańskiej strony - odpowiedział profesor. - Przecież już pan ją kiedyś spotkał.
Na twarzy Harry'ego drgnął tylko jeden mięsień.
- Słucham?
- Pamięta pan wakacje we Francji? Plac, na którym pierwszy raz się zobaczyliśmy?
- Co pan tam robił?
- A jak się panu wydaje? Że podziwiałem widoki? - zapytał ironicznie Wander. - Jest pan chyba osobą posiadającą największą liczbę ochroniarzy, jaką znam… Ale to nieważne. Niech pan dokładnie sobie przypomni tamto miejsce.
Harry, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że profesor nie mówi mu całej prawdy, niechętnie skupił się na wspomnieniach. Widział w umyśle plac, czuł upalną temperaturę, prażące słońce… Wracał wtedy do hotelu z Hermioną i Ronem, oprócz Wandera karmiącego ptaki nikogo nie widział. Sami nieznajomi ludzie, szara masa, może oprócz tej dziewczyny…
Harry aż wyprostował się na krześle. Dziewczyna! Uśmiechająca się, piękna, czarnowłosa… Kalisto. To była ona.
- Zanim pan zapyta. Panna Lestrange zapewne pana szpiegowała, już wtedy wykonywała specjalne polecenia Voldemorta. Nie zdziwiłbym się, gdyby w ciągu tych wakacji zebrała o panu sporo danych. Poznała pana dogłębnie - dodał Wander z uśmiechem.
Harry poczuł mocne skręcanie w żołądku. Czyli Kalisto naprawdę istniała, w dodatku było prawie pewne, że posiadała tak rozwinięte zdolności oklumencji i leglimencji, jak w jego snach. Niedobrze.
- Czyli, na przykład... Horacy Slughorn to naprawdę zdrajca?
- Jeżeli Voldemort już go znalazł... Jak najbardziej. Niech tym się pan także nie martwi. Już jakiś czas temu wysłałem do dyrektora list w tej sprawie. Sowa na pewno go znalazła, gdziekolwiek teraz przebywa. Spodziewam się, że Dumbledore poczynił już kroki ku rozwiązaniu tego problemu.
Harry odetchnął, ale tylko na chwilę. W końcu musi zadać to pytanie.
- Panie profesorze, czy moje sny... Czy one się spełnią? Czy ja widzę przyszłość?
Wander przyjrzał się papierom na swoim biurku, stuknął w nie różdżką raz czy dwa. Mruknął coś do siebie i przeniósł wzrok z powrotem na Harry'ego.
- Przyszłość zawsze jest w ruchu, panie Potter. Nie da się przewidzieć tej jednej właściwej. Właśnie dlatego wróżbiarstwo to, wbrew temu, co się panu wydaje, niesamowicie trudny fach. Dlatego przepowiednie, te sprawdzające się, należą do rzadkości. Często działa to na innej zasadzie. Przepowiednia dotycząca pana nie sprawdziłaby się, gdyby nie działanie ze strony Voldemorta. Pani Trelawney równie dobrze mogła zobaczyć swoim Wewnętrznym Okiem wizję przyszłości, w której pan ginie. Jak wtedy potoczyłyby się losy świata? Kto wie - skwitował z uśmiechem mężczyzna. Zerknął na Hermionę. Tu wszystko dobrze. - Ale wdaję się w dygresje, pan wybaczy. Pańskie sny spełnią się, jeśli zajdą okoliczności ich spełnienia. To wszystko.
Jak to prosto brzmiało w ustach Wandera. To wszystko, tak? Harry'emu wystarczyłoby, gdyby jego sny składały się tylko z tego ostatniego. To nie mogło się wydarzyć.
Okoliczności nie mogą powstać. Dobrze wcześniej myślał - biorąc pod uwagę treść nocnych koszmarów, gniew i nienawiść to najprostsza i najkrótsza droga do upadku.
- A czy pan wie, dlaczego... Skąd one się wzięły?
- Biorąc pod uwagę dzisiejszą noc, możemy chyba stwierdzić, iż nie są one dziełem Voldemorta.
Harry zesztywniał. Już wiedział? Spojrzał z błagalną groźbą na profesora. Jeśli odważy się powiedzieć Hermionie, co dokładnie mu się śniło kilka godzin temu...
- Szczerze mówiąc, nie przychodzi mi go głowy nikt inny. To ciekawe, nie uważa pan, panie Potter? Sny są zbyt ciągłe i zbyt spójne, by można je zaliczyć do dzieła przypadku. Naturalnie, zawsze istnieje taka możliwość i nie należy jej wykluczyć, aczkolwiek... Sam pan rozumie. Nie mogę jednak odpowiedzieć na pytanie, skąd one się wzięły. Być może ma pan zadatki na niezłego Wróżbitę? Szkoda, że zrezygnował pan z Wróżbiarstwa.
Harry zmarszczył brwi. Nie zamierzał doceniać dowcipu.
Poza tym, nie uważał całej tej kwestii za ciekawą. Przerażającą, jeśli już.
- To już chyba wszystko, panie Potter, prawda? Przykro mi, że nie byłem w stanie lepiej pomóc. Nie jestem w stanie również niczego panu poradzić w zaistniałej sytuacji. Te sny dręczą właśnie pana i to pan musi się z nimi uporać. Wybór należy do pana.
Harry poczuł, że ostatnie zdanie Wandera zakończyło rozmowę. Hermiona drgnęła, jak gdyby ocknęła się ze snu. Wstała. Chłopak również. Pożegnali się z profesorem i skierowali ku wyjściu. Wander usłyszał jeszcze pytanie dziewczyny:
- Dowiedziałeś się wszystkiego, czego chciałeś?
Drzwi sali zostały zamknięte.
Mężczyzna machnął ponownie ręką. Krzesła zniknęły.
Wyjął papierosa z kieszeni koszuli i zapalił go palcami. Spojrzał na swoje notatki. Skrzyżował ręce na piersi i zadumał się.
Najlepsze jeszcze przed nimi.
Hermiona rozejrzała się po błoniach Hogwartu.
- Słuchajcie, wpadłam ostatnio na dobry pomysł.
- Też mi nowość.
- Ron, to ważne.
- Jak zawsze. Mów. - Chłopak mrugnął, by przekazać przyjaciółce, że tylko żartuje.
Hermiona wycelowała różdżkę w zachmurzone niebo. Z jej końca wystrzelił czerwony pocisk, który po przebyciu kilku metrów w górę rozszczepił się na dziesiątki podobnych do niego. Odpryski leciały wolno ku ziemi, jednak szybko zniknęły. Dla Harry'ego wyglądało to jak mugolskie sztuczne ognie.
- To będzie na jakimś egzami... No dobrze, już jestem poważny.
- Sygnał ostrzegawczy. Gdyby ktoś z nas był w niebezpieczeństwie lub chciał powiadomić pozostałych o miejscu swojego pobytu, to najprostszy sposób. Oczywiście, taki znak działaby tylko na niewielkie odległości. Zestaw kolorów musi być charakterystyczny i wiadomy tylko dla nas, to chyba jasne. Myślałam o dwóch kolorach, maksymalnie trzech. Jakieś propozycje?
Harry zastanowił się. Pomysł istotnie nie należał do najgorszych. Gdyby okrążyli go śmierciożercy, a on chciałby, by ktoś przybył mu na ratunek, wystarczyłoby unieść różdżkę do góry i wyczarować sygnał-fajerwerk. W określonych okolicznościach mogłoby pomóc.
Tylko w jakich? Harry'emu ta koncepcja nie pasowała do warunków bojowych.
- Złoty i czerwony?
- Barwy Gryffindoru? Nie za bardzo oczywiste? Może coś bardziej unikalnego?
- Czarny i biały?
- W nocy tylko jeden kolor byłby dobrze widoczny. Miałam na myśli coś jaśniejszego.
- Biały i jasnoczerwony?
- Może być, Harry. - Hermiona zadrżała. Mimo, że luty już się kończył, wiatr nadal był zimny. - W takim razie biały i czerwony. Teraz musimy ustalić, komu jeszcze o tym powiemy.
- Lunie na pewno.
Ron zorientował się, że trochę wybiegł przed szereg. Poczuł na sobie spojrzenia dwójki przyjaciół.
- Co?
- Nic - odparła Hermiona z wyrozumiałym uśmiechem. - Masz rację, Ron. Luna była z nami w Ministerstwie, zna całą sprawę, już się.. zaangażowała.
- Neville'owi też powiemy? - zapytał Harry. Wcale nie był pewny, czy to byłby dobry pomysł.
- Sama nie wiem. Może faktycznie lepiej mu oszczędzić niepotrzebnych nieprzyjemności. To nie jego walka. - Hermiona przygryzła wargę. Czy to jednak uczciwe? A jeśli Neville chciałby stać z nimi ramię w ramię? Z drugiej strony, jego babci należały się chwile wytchnienia pozbawione strachu o wnuka. - Ginny? Też była w Ministerstwie.
Harry i Ron spojrzeli po sobie. Zrozumieli się bez słów.
- Nie.
- Czyli nasza trójka i Luna, tak? - Przez chwilę panowało milczenie. - W takim razie załatwione. Mam nadzieję, że takie zaklęcie nie sprawi wam żadnych trudności.
Ron prychnął pogardliwie. Jednocześnie postanowił po cichu, że musi znaleźć odrobinę wolnego czasu na ćwiczenia. Nie chciałby zrobić z siebie głupka przed Luną.
Skrzywił nieco głowę, zaskoczony tą myślą. Pragnął utrzymać swój pozytywny wizerunek przed niewątpliwie szaloną dziewczyną, której opinia o czymkolwiek nikogo nie obchodziła. I chyba nie musiał zadawać sobie pytania, dlaczego.
To już nie było takie zabawne, jak się wydawało wcześniej. Szkolne związki - poważna sprawa.
Pogoda przedostatniego lutego wzięła niektórych z zaskoczenia. Na niebie zaczęły się gromadzić ciężkie, szare chmury. Wszyscy przewidywali, że spadnie śnieg, jeśli nie dziś, to jutro.
Harry z Hermioną robili powtórkę ze świątecznej rozrywki.
- Pojutrze pierwszy marca.
- Ron wchodzi w pełnoletność - zgodziła się Hermiona. Uśmiechnęła się pod nosem do tych słów. Jej przyjaciel zdawał się zbytnio nie spieszyć z dorastaniem, przynajmniej z niektórymi jego aspektami.
- Na szczęście jutro piątek, po lekcjach będziemy mogli wymknąć się do Hogsmeade. Tylko co mu kupimy?
- Wymknąć się?
- Hej, nie mamy wyboru, prawda?
Harry cofnął się pamięcią do września, gdy to jego ukochana obchodziła siedemnaste urodziny, w magicznym świece oznaczające koniec dzieciństwa i początek dorosłości. Wtedy też miał nielichy kłopot z wyborem prezentu. Kolczyki czy tym podobne dziewczęce rzeczy jeszcze nie chodziły mu po głowie, ale książek i tak nie chciał kupować, w końcu siedemnaste urodziny były wyjątkowe. Pierwsza burza mózgów z Ronem niewiele dała. Druga podobnie.
Dopiero po trzeciej się zdecydowali, zresztą wraz z Nevillem i Luną, na najdroższe i najlepsze pióro, jakie mogli znaleźć w całym Hogsmeade, kilka takiż samych okładek i zakładek do podręczników oraz ruchome, kolorowe i przede wszystkim wspólne zdjęcie z podpisami jej najbliższych przyjaciół.
Luna od siebie podarowała jej naszyjnik kapsli wyjątkowej marki kremowego piwa. Według niej, równał się on potężnemu amuletowi chroniącemu przed złymi duchami. Hermiona za każdy prezent podziękowała tak samo szczerze i gorąco.
A teraz musieli wymyślić coś dla Rona.
- Szczerze mówiąc, trochę… nie najlepiej się przygotowaliśmy.
- Znaczy?
- Powinniśmy wcześniej pomyśleć nad prezentem - wyjaśniła Hermiona, która myślami była daleko od szczęśliwych uroczystości. - Porozglądać się w Hogsmeade, popytać… Może Luna nam pomoże.
- Prawdopodobnie. Boję się zgadywać, co ona teraz wie o Ronie, czego my nie wiemy.
- Luna nie wydaje mi się być specjalnie pruderyjną dziewczyną.
Harry już miał odpowiedzieć, ale poczekał, aż w pełni zrozumie sugestię.
- No nie mów… Luna ci się zwierzyła?
Hermiona przyjrzała mu się. Szturchnęła ramieniem.
- Na żartach się nie znasz? Harry, Harry… Ale jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, to nie, Luna z niczego podobnego mi się nie zwierzała.
- Aha. - Chłopak wolał się nie zastanawiać nad tą kwestią zbyt dokładnie. Wolał nie ryzykować, że przypadkiem wyobrazi sobie coś, czego by raczej widzieć nie chciał. Jednakże, gdyby miał okazję poznać prawdziwą odpowiedź, to nadstawiłby uszu.
Harry poczuł uścisk na lewej dłoni. Zerknął na Hermionę, wpatrującą się w toń jeziora lub jeszcze głębiej. Położyła głowę na jego ramieniu.
- Mnie musisz uważać za… wybitnie pruderyjną, prawda?
Jeszcze przed chwilą wiatr smagający ich ciała nie wydawał się tak zimny.
- Nie. Nawet tak nie mów. I nie próbuj przepraszać.
- Nie zamierzałam.
Harry objął ją mocno ramieniem. Hermiona była dla niego ostoją, wyspą na morzu wzburzonych emocji. Przy niej potrafił być spokojny, poczuć jakieś ciepło w sercu. Przy wszystkich innych osobach radził sobie z tym o wiele gorzej. Bywały chwile, gdy poważnie obawiał się, że wpadł w pewnego rodzaju nałóg, z którego będzie mu bardzo ciężko wyjść.
Dobrze chociaż, że nic mu się od dwóch tygodni złego nie śniło. Nie wytrzymałby psychicznie kolejnego koszmaru. Na szczęście, ku wielkiemu zadowoleniu chłopaka, sny nie zniknęły, po prostu trochę... zmieniły charakter. Zdecydowana poprawa. Miał tylko nadzieję, że nie wydaje przez sen żadnych odgłosów.
Powinien przeprosić Deana. Nie zamierzał zapoznawać go z szafą tak brutalnie.
Pytanie, jak mu się to w ogóle udało? Pierwotna magia? Jeśli tak, to naprawdę była ona potężna i przydatna… gdyby tylko umieć ją odpowiednio wykorzystywać… kontrolować…
- Wiesz, za starzy na to jesteśmy.
- Co ty powiesz?
- Harry, ta peleryna-niewidka pasowała na ciebie, gdy miałeś jedenaście lat. Wydaje mi się, że jestem trochę większy niż ty wtedy.
- To ci się źle wydaje, Ron.
Gdyby na dziedzińcu leżał śnieg, bez żadnej widocznej przyczyny wyciskałyby się na nim ślady stóp. Dwóch par.
- Zimno, cholera.
- Nie marudź.
- Jak wyjdziemy? Brama będzie zamknięta, sam wiesz, jakie zalecenia wydała McGonnagal. Filch nie da nam klucza, nawet jeśli go ładnie poprosimy.
- Zostaw to mnie.
Kolejna chwila upłynęła w ciszy. Harry i Ron nie mieli dużego dystansu do przejścia, ale z racji swoich gabarytów - i wielkości peleryny - musieli iść ostrożnie, by nie było ich widać. Niestety, wycieczkę do Hogsmeade już zaliczyli dwa tygodnie temu i teraz musieli się wymykać.
- Ciekawe, dlaczego Wander wypuścił nas wcześniej - mruknął rudzielec.
- Nie mam pojęcia.
- Dalej mu nie ufasz, Harry?
Odpowiedź nadpłynęła dopiero po momencie namysłu.
- Sam nie wiem.
Ron zacisnął zęby. Wiedział, że ostatnio działo się coś, i to znaczącego, pomiędzy Harrym, Hermioną i Wanderem. Drażniło, a właściwie bolało to, że jego najbliższy przyjaciel nie zamierzał się z nim podzielić prawdą. Żadnego opisu ważniejszych wydarzeń, żadnego zwierzenia.
Czy gdyby nie Hermiona, sprawa wyglądałaby inaczej? Czy przypadkiem związek jej i Harry'ego nie osłabił więzi między nimi, do tej pory najlepszymi kumplami?
A może tak musiało być? Relacje damsko-męskie… W końcu, gdy był sam na sam z Luną, nie rozmawiali o Harrym, tylko o sobie.
Nie. Ron przeczuwał, że prawdziwy powód leży w zmianach, jakie zaszły w jego przyjacielu. Prawdziwym problemem był fakt, iż on nie potrafił sprowadzić Harry'ego z powrotem. Cała nadzieja w Hermionie, zdaje się.
- Trochę głupio to wyszło - odezwał się Harry.
- Co?
- Że sam idziesz wybrać sobie prezent. To chyba nie o to w prezentach chodzi.
- Daj spokój. - Ron musiał się powstrzymać, by nie machnąć ręką. Byli coraz bliżej bramy. - Sam chciałem. Wybrane prezenty są najlepsze, szczególnie, że ostatnio wypatrzyłem takie cudeńko w Hogsmeade, że aż ciarki przechodzą. Szkoda, że moja mama tego nie rozumie.
- Uważam, że w jej swetrach bardzo ci do twarzy.
- Ha. Ha. Ha.
Para młodzieńców zatrzymała się nagle. Wypatrzyli kątem oczu Panią Norris, przechadzającą się wzdłuż muru. Od czasu do czasu jej kocie ślepia kierowały się w ich stronę, jednak, o czym byli pewni, zupełnie przypadkiem. Po kilku minutach pupilka Filcha zniknęła w czeluściach Hogwartu.
- Mówiąc o prezentach… Może nie powinienem go od ciebie dostać - powiedział Ron, gdy już kontynuowali podchody.
- O co ci chodzi?
- Wiesz… Rodzice będą mieć problem z oddaniem ci pieniędzy za wakacje, a…
- Ron, ani słowa o tym. Nie chcę o tym już więcej słyszeć.
Weasley nie odpowiedział. Kiedyś by tak nie zareagował.
Harry wiedział o tym. Przeklął się w myślach. Jak mógł nie dostrzec, nie zauważyć, że tak się zmienił? Teraz jego najlepszy przyjaciel się go obawiał. Wspaniale. Miesiące temu spodziewał się, że droga Wybrańca będzie z rodzaju tych samotnych, ale nie w taki sposób.
Z drugiej strony, różdżką i dobrymi chęciami nie otworzyłby zamkniętej magicznie bramy Hogwartu. Jednak dzięki tegorocznym wydarzeniom…
Harry dotknął ręką wielkich wrót. Starał się nie przywoływać strasznych wspomnień czy nienawiści, a zaledwie skupić się i otworzyć bramę niewerbalnym zaklęciem bez użycia różdżki.
Próbować zawsze warto.
- No, udało ci się. Chodźmy szybko.
Harry zacisnął pięści, rozluźnił palce, odetchnął głęboko. Ruszył za Ronem na błonia. Razem szli w stronę wioski.
Nie przemierzyli wielkiej odległości, gdy spostrzegli postać stojącą pod Bijącą Wierzbą. Sylwetka wpatrywała się w ptaka siedzącego na jednej z gałęzi.
Pomimo późnej pory, a zatem mroku, nie mogli nie poznać tych ciemnoblond włosów do pasa.
- Luna? - zapytał Ron, już nie szeptem. Nie myśląc za wiele, wyszedł z osłony, jaką dawała mu peleryna-niewidka. Harry, nie mając wielkiego wyboru, przełożył ją przez ramię, także stając się widoczny.
Dziewczyna oderwała wzrok od czarnego ptaka, który lustrował całą ich trójkę bystrymi oczyma.
- Witaj, Ronaldzie. Harry.
- Ja ci się udało wyjść? - Głos Rona zdradzał prawdziwą ciekawość i podziw. - Przecież wszystkie wyjścia z Mapy Huncwotów są zamknięte. Pewnie Snape się o nich dowiedział albo Dumbledore kazał to zrobić.
- Z Hogwartu da się wyjść na wiele sposobów, Ronaldzie. Twórcy Mapy nie odkryli wszystkich.
- Musisz się z nami podzielić swoją wiedzą. - Zęby chłopaka błysnęły w szelmowskim uśmiechu.
Harry stał obok nich, z niepewnym wyrazem twarzy. Ron niby używał liczny mnogiej, lecz rozmowa jego z Luną zmierzała niczym pędzący pociąg w kierunku prywatnej pogawędki bez udziału osób trzecich. Prezent sam się nie kupi, ale przerywać im też nie wypada.
Luna już otwierała usta, by coś wymówić swoim sennym głosem, jednak nagle daleki rozbłysk kolorowego światła przykuł jej uwagę.
- Magiczne ognie - szepnęła. - Znak.
Serca Harry'ego i Rona stanęły.
Nad Hogsmeade wykwitł szkarłatno-biały kwiat. Jego płatki rozwinęły się i szybko zaczęły opadać.
- Merlinie.
Niemożliwe. To nie może być prawda. Harry mrugał wściekle powiekami, jednak nie przyniosło to pożądanego efektu. Umówiony sygnał powoli znikał, ale nadal tam był.
Niemożliwe. Hermiona była w bibliotece, mówiła im, że idzie tam coś poczytać.
Pułapka. To cuchnęło zasadzką na milę. Zaledwie parę dni temu Hermiona przekazała im ten pomysł, i już…Harry nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Luna i Ron byli obok niego, toteż tylko jego ukochana mogła wyczarować ten fajerwerk. Nikt inny o nim nie wiedział.
Niemożliwe. Ale…
- Harry! Co robimy?!
Potter nie słyszał niczego. W jego umyśle pojawiły się dwie wizje, jedna po drugiej.
Najpierw Ministerstwo i jego porażka. Śmierć Syriusza, skutek jego bezmyślnego wpakowania się w pułapkę oczywistą dla każdego, oprócz niego.
Potem... Harry zobaczył i usłyszał cierpiącą Hermionę. Była to tylko migawka ze snu, mara, jaka nigdy się nie spełni, ale... Gdyby naprawdę choćby włos spadł jej z głowy, nigdy by sobie nie darował, że nie ruszył jej na pomoc. Gdyby coś jej się stało, zabiłby każdego, kto byłby za to odpowiedzialny.
Czuł się jak wtedy, na piątym roku. Harry widział; magiczny ogień mieszał się z ciemnym niebem coraz bardziej. Harry czuł; Ron szarpał go za rękaw, prawdopodobnie domagając się odpowiedzi.
Miał wybór. Ale nie tak naprawdę. Gdyby nie ten ostatni sen... Przekleństwo.
Potter ruszył z miejsca bez słowa. Przyjaciel nie zdołał go utrzymać.
- Harry!
Jego sylwetka przyspieszała w stronę Hogsmeade.
Ron zaklął siarczyście. Przecież Hermiona nie mogła opuścić Hogwartu! No tak, ale Lunie się to udało... Luna stała obok, przed nim, coraz dalej...
- Luno!
- Ronaldzie, pędź jak wiatr! - zawołała dziewczyna, nie zwalniając pościgu za Harrym.
Ron zaklął jeszcze gorzej. Zrozumiał wreszcie, że podzielenie się sekretem z Luną zbliżało ich w pewnym sensie, ale też i narażało ją na śmiertelne niebezpieczeństwo. Jak mógł wcześniej o tym nie pomyśleć? A przecież Hermiona była teraz bliska pannie Lovegood, więc ta nie mogła tak jej zostawić.
Czy nie rozsądnie byłoby pobiec do zamku i zawiadomić o wszystkim McGonnagal?
Pewnie i tak. Ale on nigdy nie zachowywał się rozsądnie.
Ron oderwał stopy od ziemi. On również nie miał wyboru. Nie mógł pozwolić, żeby jemu najlepszemu przyjacielowi i sympatii coś się stało. Biegł zatem, przeczuwając, że jego jutrzejsze, siedemnaste, najważniejsze w życiu urodziny będą zawierać jakąś okropną tragedię.
Ptak, obserwujący oddalającą się trójkę, machnął skrzydłami. Rozejrzał się po okolicy. Na chwilę jego uwagę zwróciła peleryna-niewidka, zostawiona w pośpiechu przez te dwunożne istoty.
Ciekawe, czy wiedziały one, że już przed nimi inny człowiek pokonywał tę samą trasę, co ta trójka.
Ptak wystartował z gałęzi. Zdołał jeszcze zauważyć, że z otwartych, drewnianych wrót wybiegła jeszcze jedna istota ludzka. Ale ona już kruka nie interesowała.
Drobne kryształki lodu zaczęły opadać z chmur.
Dzień zbliżał się do końca.
ROZDZIAŁ 17
Percy Wealsey kulił się za przewróconym stolikiem w pubie ,,Trzy Miotły” i czuł się fatalnie.
Pierwszy raz w swoim niedługim jeszcze życiu bał się, że może je stracić w każdej chwili. Że zaraz usłyszy kroki i zadowolone z siebie ,,Avada Kedavra” nad uchem.
Dobrze chociaż, że miał przy sobie różdżkę.
Nie, kogo on próbował oszukać? Nie był typem wojownika. Nawet gdyby mógł, nie chciałby należeć do Zakonu. Walka ze śmierciożercami to robota aurorów, nie jego.
Ciepła posadka za biurkiem - czy to naprawdę takie wielkie wymagania?
Percy uniósł się na kolanach, bardzo ostrożnie i powoli, by spojrzeć ponad swoją prowizoryczną osłoną. Pub i ulica za oknami świeciły pustkami. W domach naprzeciwko nie zostały wyczarowane żadne źródła światła. Latarnie również postanowiły odpocząć.
Jak oni to zrobili? W Hogsmeade, z tego co Percy zdążył zobaczyć, nikt ze stałych mieszkańców nie dawał znaków życia. Czy wszyscy zostali wcześniej uśpieni, czy… gorzej?
Wealsey nie zamierzał wychodzić frontem. Zaczął przekradać się w kierunku kontuaru, potem drzwi na zapleczu i coraz bliżej tylniego wyjścia.
Oczywiście, tam mogli się już na niego czaić. Percy pocieszał się tym, że żaden sługus Sam-Wiesz-Kogo nie zobaczył go. Chyba.
Percy raczej pełzał, niż szedł pochylony. Nie miał zamiaru być widoczny. I tak każdy szelest wydawał mu się głośny jak wyjec. Nie będzie się głupio narażał, o nie. To zajęcie dla tych z zamku. On musi jak najszybciej się deportować.
Co oznaczało ucieczkę z Hogsmeade. Musieli pomyśleć i o tym. Na całą wioskę zostało nałożone zaklęcie uniemożliwiające szybkie jej opuszczenie. Percy nie miał przy sobie proszku Fiuu ani świstoklika, toteż pozostawały tylko nogi.
Stary, sprawdzony sposób, co? Nie po to był czarodziejem, by musieć wysilać się fizycznie. Ale w takich chwilach nie będzie marudził.
Percy wyprostował się obok tylnich drzwi pubu. Wahał się z sięgnięciem ręką do klamki. A jeśli… Merlinie. Nie miał wyboru. W każdej chwili do pubu mogą wejść goście, z gatunku tych, którzy nie przychodzą się spokojnie napić.
Wszystko przez Penelopę i Rona. Penelopa zmieniła jego plany, wczorajszego dnia skutecznie zajmując mu czas. Zasugerowała wtedy, że przecież nic się nie stanie, jeśli prezent dla młodszego brata kupi ostatniego lutego. Brzmiało to rozsądnie, to znaczy - wiele godzin temu brzmiało to rozsądnie.
Ron zawinił tym, że miał urodziny. Percy, nie chcąc trwać w konflikcie z żadnym członkiem rodziny, postanowił prezentem uzyskać zawieszenie broni z Ronem. Pomysł ten także wydawał się rozsądny jeszcze niedawno.
Teraz Percy mógł się tylko bać, że rodzina pośle go do grobu w strasznie młodym wieku.
Młodzieniec oparł się o ścianę przy drzwiach. Wziął głęboki oddech, co nie było łatwe, jako że serce biło mu jak oszalałe. Zmęczył się ze strachu. Wyobraźnia mordowała go co chwilę. Z każdego rogu wyglądała na niego twarz śmierciożercy. Zaczynał widzieć na zielono.
To nie był jego żywioł, zdecydowanie. Dlaczego od razu nie uciekł z Hogsmeade? Przecież przeczuwał, że coś jest nie tak. Zawsze żywa wioska przypominała swój cień. Nawet pies z kulawą nogą nie przeszedł mu drogi. Pusto, ciemno, cicho.
Po co pchał się do ,,Trzech mioteł''? Chciał sprawdzić, czy w zawsze zatłoczonym pubie kogoś nie spotka. Wspaniała idea. Percy zaklął w myślach. Po zlustrowaniu głównej sali pubu był już pewien, że coś tu nie gra.
Ale jego uwagę przykuł biało-czerwony rozbłysk światła. Wybiegł wtedy na zewnątrz, już ściskając różdżkę w dłoni, jednak nikogo nie zobaczył.
Za to na granicy słyszalności zarejestrował znajomy odgłos masowej aportacji. Sekundy później cała skóra mu zaświerzbiała, gdy została roztoczona bariera blokująca deportację.
Młody Wealsey nie zadawał więcej pytań, gdy z bocznej uliczki wyszła osoba, którą wszędzie i zawsze by rozpoznał. Lucjusz Malfoy.
Wbiegł do pubu, nielicho przerażony. Od tego momentu zapewne nie minęło wiele czasu, ale dla Percy'ego była to cała wieczność wypełniona zimnym potem.
Śmierciożercy właśnie mogą otaczać ,,Trzy miotły''…
- Weź się w garść człowieku, trzeba stąd pryskać - szepnął do siebie.
Percy, mimo duszącego lęku i dudnienia krwi rozsadzającego mu czaszkę, odetchnął.
Sięgnął ręką po klamkę…
Długie ciemnoblond włosy powiewały w rytm ciężkiego oddechu.
Luna biegła, nie zwalniając, jednak traciła siły, nie dostrzegając pozytywnych efektów.
- Harry!
Krzyczała; nogi Pottera zdawały się prawie nie dotykać ziemi, a jego uszy były zamknięte na wszelkie zewnętrzne wołania. Słyszał tylko głosy z wewnątrz.
Luna nie ćwiczyła biegów ani nie grała w quidditcha, ale wiedziała, że pomimo tego Harry nie powinien tak szybko się od niej oddalać. Jego płaszcz uczniowski sprawiał wrażenie skrzydeł.
Jeszcze jedna chwilka... Harry skrył się za budynkami w Hogsmeade. Luna straciła go z oczu.
Źle się czuła. Coś strasznie niedobrego wisiało w powietrzu. Atmosfera przypominała ciszę przed burzą. Prawdziwą nawałnicą.
Luna w końcu oparła się o ścianę budynku przy granicy wioski. Oddychała z wielkim trudem. Pot spływał jej z czoła. Jakby tego było mało, jej magiczna intuicja kazała jej wracać czym prędzej do zamku, z dala od tego przepełnionego czernią miejsca.
Dziewczyna nie mogła się cofnąć. Ona także widziała.
Obraz jej matki, gdy jako dziewięciolatka wbiegła do pokoju.
Obraz jej matki, a raczej tego, co z niej zostało, gdy eksperymentalne zaklęcie wyrwało się spod kontroli.
Czerwień krwi. I inne kolory. Zapachy. Głos krzyczącego ojca.
Wspomnienie nigdy nie opuściło Luny, tkwiło po cichu w zakątku jej umysłu.
A Hermiona była jej przyjaciółką.
Luna zacisnęła pięści i wbiegła do Hogsmeade, wiedząc, że Ronald jest zaraz za nią...
- Luno!
Dziewczyna jakby nie usłyszała go; zniknęła za rogiem domu.
Ron zaklął dziesiąty chyba raz z rzędu. Jakby nie mogła poczekać paru sekund. Poruszanie się w pojedynkę w tych okolicznościach to proszenie się o wypadek; właściwie samobójstwo.
Hogsmeade oświetlał tylko księżyc. Chłopak zauważył, iż żadne światło nie pali się w całej wiosce. Nie dochodziły z niej żadne dźwięki codziennego życia. Żadne, w ogóle.
Martwa cisza.
W dodatku to uczucie przyprawiające o mdłości. Dlaczego cała skóra go tak świerzbiała?
Ron szybko doszedł do wniosku, że nie ma czasu na odpoczynek. Musi gonić przyjaciół, bez wytchnienia, gdyż alternatywa i możliwości były zbyt przerażające.
Ron wyprostował się i wbiegł na główną ulicę Hogsmeade. Dostrzegł Lunę niedaleko przed sobą, jeszcze przed zakrętem. Ruszył w jej kierunku i ...
Nie zdążył zawołać. Poczuł, że dostał niewerbalnym zaklęciem uciszającym.
Ktoś odrzucił różdżkę, która wylądowała na drodze w polu widzenia Rona. Weasley zatrzymał się wbrew sobie i poderwał wzrok.
Na drewnianym dachu jednego z granicznych budynków, zasłaniając tarczę księżyca, stał kształt. Wyglądał tylko na wpół ludzko; sylwetka kojarzyła się Ronowi z czymś, co kiedyś widział.
Obejrzał się. Luny już nie było. Był sam na sam z czymś, co wyraźnie szykowało się do skoku wprost na niego.
Ron poczuł panikę. Nie mógł skorzystać z czarów, był bezbronny! Musiał uciekać!
Kształt, szczerząc ostre jak brzytwa zęby, skoczył...
Drzwi, teraz już w wielu kawałkach, kończyły swój lot w największej sali pubu, uderzając i łamiąc stoliki, czyniąc nieludzki hałas i wzniecając kurz.
Percy jęknął bezgłośnie i błyskawicznie się odsunął.
Księżycowa poświata pokryła część podłogi zaplecza. Cień jakieś postaci zakrył ją połowicznie.
Percy uderzył plecami w ścianę. To przywróciło mu zmysły. Zrozumiał, że zapędził się w kozi róg. Żeby uciec z ,,Trzech mioteł”, musiałby skorzystać albo z już nieistniejących drzwi zaplecza i napotkać sprawcę zniszczeń, albo wrócić, skąd się przyczołgał - i pewnikiem dostać w plecy Avadą.
Był odcięty. Spóźnił się.
Usłyszał warknięcie, które mogło wydać ludzkie gardło... ale niekoniecznie.
Percy ścisnął różdżkę w dłoni. Nie był wojownikiem w żadnym razie, ale skoro musi przeżyć, zabijając wroga, niech tak będzie. Albo chociaż Drętwota, jak tylko śmierciożerca wejdzie na zaplecze.
Percy odruchowo poprawił okulary i wyciągnął rękę przed siebie. Niech już wejdzie, wtedy...
Coś wytrąciło go z równowagi, gdy zabrzmiały ciężkie kroki.
Kilka rzeczy. Najpierw były to kruczoczarne, rozwichrzone włosy. Zgadzały się.
Potem okulary. Tak samo.
Po nosie spływała krew, ale blizna na środku czoła - identyczna.
- Harry...? - wyrwało się Percy'emu.
Przybysz odwrócił głowę w jego stronę. Zielone oczy również...
Nie. Nikt nie mógł mieć tak jasnych, tak szmaragdowych oczu o własnym blasku.
Niby-Harry odwrócił się całkowicie i uśmiechnął. Był to uśmiech, przed którym należy uciekać na najwyższe drzewo lub, lepiej, drugi kraniec świata.
- Perrrccyyyyyy.
Weasley jęknął na głos. Plecami próbował przeniknąć przez ścianę, ale ta bezczelnie stawiała mu skuteczny opór. Pułapka bez wyjścia.
Percy poczuł, że nogi się przed nim uginają. Coś łapało go za gardło, paraliżowało. Strach przekraczający panikę.
Potwór przypominający Harry'ego powoli szedł w jego kierunku, przebierając w powietrzu palcami. Percy, próbując oderwać od niego wzrok, zauważył, że trzyma różdżkę w swojej dłoni. Kompletnie o niej zapomniał.
Jedyna szansa. Drętwota? Nie, możliwość była jedna. Zniszczyć te oczy.
- Avada...
Niby-Harry nagle poruszył się prędko jak błyskawica. W jednej, najkrótszej możliwej jednostce czasu znalazł się przy Percym, uniósł nogę i kopnął go w pierś tak mocno, że deski pubu ledwo wytrzymały.
Percy, cudem jeszcze przytomny, odkleił się od ściany i upadł na podłogę jak rażony gromem. Nie wiedział, czy ma jeszcze żebra, płuca i całą resztę. Myśli zawiodły go; czekał na nieuchronną śmierć.
Jego uszy wychwyciły dziwny syk, jakby śmiech węża.
I kroki. Bestia oddalała się od niego. Wyszła z zaplecza, znikając w zdemolowanej sali.
Percy słyszał trzaski łamanych stolików i krzeseł, a potem, nagle... cisza.
Nie poruszył się. Nie był w stanie. Fizycznie i psychicznie.
Pojedyncze płatki śniegu zaczęły wpadać na zaplecze. W Hogsmeade coś się działo, sądząc po odgłosach.
Percy leżał dalej, nie zmieniając pozycji. Dla niego cały pub rozbrzmiewał szczerze ubawionym syczeniem potwora.
Dopiero udręczony krzyk bardzo dobrze znanej mu osoby obudził Percy'ego. Weasley nie potrafił jednak wstać; czołganie się było dla niego jedyną opcją.
Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. Nie zamierzał też nieść pomocy. Pełzał ku wolności, za granicę wioski.
Wiedział, że nawet jeśli przeżyje, nigdy, do końca życia, nie zapomni tego spojrzenia. Dwie szmaragdowe dziury prowadzące do świata śmierci. Strach przed nimi na zawsze pozostanie w jego sercu, ściskając je niczym jadowity wąż.
I tak też się stało.
Harry wyhamował dopiero w miejscu, gdzie, jego zdaniem, musiał zostać wyczarowany umówiony sygnał. Niczego ani nikogo nie zauważył.
Powinien skradać się ostrożnie. Poczekać na przyjaciół. Być opanowanym.
Nic z tych rzeczy nie udało się Potterowi. Miotał się między oknami domostw, szukając jakiegokolwiek śladu Hermiony, zaglądał do bocznych uliczek, wszystko w biegu.
Prosił się o wpadnięcie w pułapkę.
Harry wpadł na mały plac w mniej uczęszczanej części Hogsmeade. Akurat to nie miało znaczenia; chłopak widział wcześniej nie ruszające się ciała leżące w domach. Uśpione lub martwe.
To, oczywiście, oznaczało, iż ktoś wcześniej wszystko zaplanował. Harry rozumiał to, ale nie przeszkadzało mu to szukać swojej ukochanej.
A może, podświadomie, miał nadzieję, że natknie się na jakiś śmierciożerców i będzie mógł wypróbować na nich nowo odkrytą potęgę nienawiści powstałej z cierpienia?
Nad tym wolał się nie zastanawiać. Nie w takim momencie.
Placyk skąpany w księżycowym świetle wydawał się opuszczony. Świetnie; Harry, nie czując zmęczenia, zaczął biec w kierunku ulicy Głównej.
- Expelliarmus!
Różdżka wyleciała mu z rąk. Potoczyła się po ziemi kilka metrów dalej.
Z cienia wyszły dwie dobrze znane mu postacie. Goyle senior i ...
- Proszę, proszę, kogo widzą moje oczy? Wybraniec Potter - zadrwił Lucjusz Malfoy. - Wiedziałem, że przybiegniesz tu jak oszalały.
Harry zacisnął pięści. Domaganie się informacji o Hermionie wydawało się zupełnie bezcelowe w taki warunkach. Wpadł w sidła wroga identycznie jak rok temu.
Jednak, w takim razie... Jak to możliwe? Skąd śmierciożercy wiedzieli o znaku? Nikt nie mógł zdradzić!
Nie czas na takie rozważania.
- Twoja głupota nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, Potter. Idiotyzm godny tego starego głu...
Lucjusz przerwał swój monolog, nagle zauważając, że sytuacja nie rozwija się tak, jak tego oczekiwał. Potter miał być wystraszony i bezbronny, zdany na ich łaskę, a tymczasem jego różdżka właśnie znalazła się w jego dłoni. Bez wypowiedzenia żadnego zaklęcia.
Coś było w jego spojrzeniu... Działało to na nerwy Lucjuszowi. Sprawiało, że czuł się nieswojo.
- Expelliarmus! - Goyle wykazał się nadzwyczajną dla niego błyskotliwością i wzmocnił czar przywódcy własnym Expelliarmusem. Harry zatoczył się lekko do tyłu; jego różdżka uderzyła o ścianę budynku w jego pobliżu.
Malfoy nie zamierzał tym razem najpierw gadać, a potem działać. Wycelował różdżkę w przeciwnika i otworzył usta, by rzucić jakiś obezwładniający czar.
Harry przypomniał sobie pewien lutowy poranek. Zacisnął zęby. Machnął na odlew prawą ręką.
Dwóch śmierciożerców nagle zgodnie jęknęło i odbyło krótki lot przez plac. Uderzyłi o ziemię i zatrzymali się pod drewnianą ścianą jednego z domów.
Harry z sykiem wypuścił powietrze z płuc. Ministerstwo... Ta parka była tam, to oni przyczynili się do śmierci Syriusza...
Zadrgały mu palce. Malfoy i Goyle dopiero wstawali... Byli łakomym kąskiem dla jego niezrównanej siły...
Nie!
Przecież obiecał sobie, że z tym skończy! Wizja przyszłości z umierającą Hermioną nie może się spełnić!
Harry zaklął pod nosem z całej siły i rzucił się, by podnieść swoją różdżkę. Musi załatwić ich zaklęciami, nie używając dzikiej magii.
Malfoy również przeklinał. Nikt go nie ostrzegł, że Potter potrafi walczyć, i to całkiem skutecznie, pozbawiony czarodziejskiej broni. To była pierwotna magia, podobna do tej, której potrafił używać ten żałosny, mały zdrajca, Zgredek.
Koniec zabawy, definitywnie. Czarny Pan nie wspominał nic o tym, że koniecznie muszą zostawić Pottera przy życiu. A Malfoy miał już dość robienia z siebie durnia.
Odnalazł go wzrokiem; smarkacz właśnie podnosił różdżkę z ziemi. Trzeba się spieszyć, długie zaklęcia odpadają. Lucjusz uśmiechnął się - bardzo dobrze. Znał jedno krótkie, a dobre, skuteczne.
Nie zdążył go wymówić. Uwagę przyciągnął mu odgłos upadku. Rzut oka potwierdził przypuszczenia. To Goyle stracił przytomność. Tak niefortunnie zderzył się ze ścianą czy... znaczenie miał fakt, iż to Goyle stał o dwa kroki bliżej Pottera, gdy ten zaatakował?
Nie czas na takie rozważania.
- Drętwota!
- Drętwota!
Jednocześnie wystrzelone zaklęcia spotkały się w połowie drogi. Ich kolizja doprowadziła do krótkiego, czerwonego rozbłysku. Malfoy ponowił czar, jednak Harry zdążył uskoczyć w bok. Przeturlał się kawałek dla bezpieczeństwa i wziął swojego wroga na cel.
- Drętwota!
Lucjusz zdążył zasłonić się ręką, zanim trafiła go struga szkarłatnego światła.
W większości przypadków takie działanie nie zapobiegłoby straceniu przytomności. Malfoy senior jednak nie był nowicjuszem; doskonale zdawał sobie sprawę, że niektóre zaklęcia, nie natychmiastowe, jak Cruciatus, można zaabsorbować do swojej różdżki, jeżeli odpowiednio się wymierzy. Nie było to proste.
I miało swoje wady. Lucjusz nie mógł od razu jej użyć, musiał chwilę odczekać. Nie wiedział, dlaczego; nie studiował działania magii tak dogłębnie.
Zachował przytomność, ale na jak długo? Potter właśnie wstał i już szykował się do oddania decydującego strzału...
Ron przekonał się, że się nie mylił i dobrze odgadł.
Choć przed nim stała raczej krzyżówka wilkołaka i człowieka.
- Weasley - sapnął Fenrir. - Myślałem, że uda mi się dorwać Pottera, ale niestety biegł znacznie szybciej od ciebie. I muszę tracić czas na kogoś z tak gównianego rodu jak Wesleyowie, zdrajcy krwi. Nie mam szczęścia.
Ron nie czuł się na tyle pewnie, by wyprowadzić celną ripostę słowną.
- Co się tak trzęsiesz, szczeniaku? Boisz się, co? - Sądząc po jego uśmiechu, Greyback wręcz uwielbiał, gdy ludzie się go bali. - Zabawimy się trochę.
Ron zdołał dostrzec, że pół-wilkołak nie ma przy sobie różdżki, ta leżąca na bruku musiała należeć do niego. Aczkolwiek nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia. Greyback wyglądał jak chodząca maszyna do zabijania; nie miał paznokci, raczej pazury. Kły znacznie dłuższe od ludzkich. I ogólna budowa ciała sugerująca złoty puchar w zapasach.
Chłopak miał różdżkę, ale co z tego? Nie mógł nawet jęknąć, więc nad rzucaniem czarów nie ma się co zastanawiać. Ucieczka? Przed kimś, kto dogadałby się z wilkami?
Oczywiście... Miał inną możliwość. Zaklęcia niewerbalne.
Dlaczego nigdy nie uważał na lekcjach?
- Pokaż, co potrafisz, mały szczeniaku.
Fenrir zmienił pozycję ciała, napiął mięśnie i ruszył. Przebiegł dwa kroki i skoczył.
Jego szpony nie zalśniły tylko dlatego, że mała chmurka przesłoniła księżyc.
Ron, w ciągu ułamka sekundy, podjął decyzję. Nie miał wielkiego wyboru. Albo mu się uda, albo nie. Jeżeli nie...
Być może właśnie ta alternatywa dodała mu sił. Skoncentrowała go na jednym, magicznym pchnięciu.
Coś w rodzaju niewerbalnego Expelliarmusa trafiło Greybacka w pierś. Wystarczyło, by wyhamować go w locie i rzucić niespodziewanie dla niego na ziemię. Ron prawie nie mógł uwierzyć własnym oczom. Udało mu się!
Nie czas na radość. Greyback nie należał do ułomków, potrafił bardzo szybko się otrząsnąć. Wstał. I był wyraźnie wściekły. Ron podświadomie spodziewał się, że w każdym momencie Greybackowi może polecieć ślina z pyska. Wyglądał przerażająco.
- Pożałujesz tego, ruda wszo! Skończysz w wielu kawał...
- Drętwota!
- kaaaach!
Fenrir, rażony czerwonym pociskiem, stał pionowo, tylko się chwiejąc, przez dobrą sekundę. Drugie zaklęcie załatwiło sprawę. Pół-wilkołak upadł, wyłączony z gry.
- ... !
- Obrzydli... wy... potwór.
Ginny z trudem łapała oddech. Nic dziwnego; biegła cały czas wprost z zamku. Zupełnie przypadkiem przechodziła koło wrót Hogwartu i zobaczyła w oddali sylwetki przyjaciół. Jej ognisty temperament podyktował jej jedyne możliwe rozwiązanie.
Dziewczyna zajrzała w głąb Hogsmeade, jednak Luny nie zauważyła. Jej przyjaciółka musiała odbiec za zakręt ulicy Głównej.
Tymczasem Ron wykonywał zamaszyste ruchy rękoma, chcąc zwrócić uwagę Ginny i pokazując jednocześnie na gardło i usta. Zrozumiała, że musiał zostać uciszony. Jedno kontr-zaklęcie wystarczy.
- Merlinie! Dzięki, siostro! - Ron aż usiadł z wrażenia. Nogi mu drżały. Obok niego leżał nieruchomo Greyback, który jeszcze przed chwilą odbierał mu resztki odwagi. Istotnie, obrzydliwy potwór.
Ginny jednak nie zamierzała być cierpliwa ani wyrozumiała.
- Wstawaj, Ron! Musimy znaleźć Lunę i Harry'ego!
- Hej! Czekaj!
Dziewczyna, tak jak wcześniej Luna, nie zatrzymała się na jego wołanie.
Czy oni wszyscy musieli zachowywać się jak zarozumiali indywidualiści? Nie mogli pracować w grupie? Do licha.
Ron, chcąc nie chcąc, dźwignął się na nogi i podążył za siostrą.
Młoda panna Lovegood także nie mogła narzekać na nudę.
Znalazła się całkiem blisko Harry'ego, który podążał ścieżką równoległą do głównego traktu w Hogsmeade, jednak wąskie przejście między domami łączące te dwie drogi także zostało zablokowane.
- To ty, Draconie?
- Proszę, chociaż oczy masz normalne. - Malfoy junior wynurzył się z cienia. Uśmiechał się drwiąco. - Widzę, że Potter jak zwykle zabrał kogoś do pomocy. Lubi mieć przyjaciół na sumieniu. Najpierw Black, a teraz...
- To ty wyczarowałeś znak? Skąd go znałeś?
Powieka Draco drgnęła. Ta głupia Lovegood znowu ośmielała się mu przerywać i go nie słuchać. Znowu.
- Nie tylko ja go znam, idiotko. Zresztą to niewa...
- Draconie, Hermiony tu nie...
- Expelliarmus!
Luna nie spodziewała się takiej reakcji kolegi ze Slytherinu. Nie wyjęła zza ucha różdżki, toteż zaklęcie uderzyło ją w pierś i posłało płynnym łukiem z powrotem na uliczne kamienie. Dziewczyna krzyknęła z bólu. Upadek nie oszczędził jej głowy.
- Wolałbym zajmować się Potterem, niż tobą, Pomyluno, ale nie mam wielkiego wyboru. Ale nie zamierzam tracić spektaklu, chcę zobaczyć, jak marnie kończy. Co do ciebie, mam całkiem dobry pomysł. - Draco opuścił boczną uliczkę i, mrużąc z zadowolenia oczy, spoglądał z góry na swoją ofiarę. - Zawsze chciałem spróbować... Imperio!
Nic się nie stało.
Oprócz tego, że Luna wstała, a w dłoniach trzymała teraz dwie różdżki.
- Draconie, przestań tak głupio się zachowywać.
Malfoy patrzył z niedowierzaniem na swoje puste ręce. Jakim cudem? Jego różdżka nagle wyfrunęła mu z palców, którą Lovegood zręcznie złapała w locie. Jej była wycelowana w niego, ale... jak ta wariatka mogła być taka szybka? I mieć tak świetnie opanowane niewerbalne zaklęcia? Spodziewałby się tego raczej po Granger.
- Nie chcę czynić ci krzywdy, Draconie. Poddaj się.
- Zamknij się!
Zwyczajowa tchórzliwość zaczęła mieszać się w żyłach Malfoya z adrenaliną, lecz wściekłość wywołana wyrazem twarzy Lovegood, póki co, popychała go do dalszej walki.
Jeszcze jej pokaże, głupiej szmacie. Nikt nie powiedział, że na jednego czarodzieja przypada tylko jedna różdżka.
Zawsze trzeba mieć asa w rękawie. Tego nauczył się przez te lata.
Draco sięgnął za uczniowską szatę i, trzymając się wskazówek z listu, krzyknął:
- Crucio!
Luna zrobiła gest, jak gdyby chciała wyczarować jakąś magiczną obronę. Nie zdążyła; zapewne nie podejrzewałaby kolegi ze Slytherinu o takie Zaklęcie Niewybaczalne.
Wrzasnęła, zataczając się. Upadła na kolana. Cierpiała tak mocno, że zaciskając z całej siły pięści, złamała obie trzymane w nich różdżki na pół. Ich kawałki potoczyły się po bruku.
Dziewczyna nagle przestała krzyczeć. Cruciatus przestał działać.
Rozległy się kroki. Draco podszedł do Luny. Patrzył na jej drżącą sylwetkę, zgiętą w pół, z jasnymi włosami zakrywającymi jej twarz.
Pierwszy raz zobaczył Cruciatusa w działaniu. Słyszał, oczywiście, o wyczynach ciotki Bellatrix i o jej fascynacji tym zaklęciem. Wiedział, jak śmierciożercy je lubią. Ponoć ciotka twierdziła, że to wspaniałe uczucie, mieć pełną władzę na ofiarą i jej bólem.
Draco wcześniej był pewien, że jemu także to Zaklęcie Niewybaczalne się spodoba. Tymczasem widok drżącej Lovegood jakoś nie budował go specjalnie. Nie rozumiał tego.
Malfoy nie miał pojęcia, że Luna dalej cierpi. Udręka fizyczna już minęła, ale zdążyła obudzić wszystkie wspomnienia związane ze śmiercią jej matki. Wszystko wymieszało się; przekroczyło jej krańce wytrzymałości.
Luna, zupełnie niespodziewanie dla chłopaka, z krzykiem pełnym wewnętrznego bólu poderwała się i wręcz staranowała Malfoya. Ten przewrócił się, zaskoczony. Odruchowo zrzucił z siebie Lovegood, czując na policzkach jej łzy.
Wstał, zbierając z kamieni różdżkę. Zanim zdążył zorientować się w sytuacji, poczuł na twarzy pięść dziewczyny. Luna nie była jednak na tyle silna, by w ten sposób wygrać z Draco. Blondyn zdołał uniknąć jej kolejnego ciosu, po czym złapał ją za ręce i z całej siły odepchnął od siebie. Luna utrzymała się na nogach, toteż uznał, że czas z tym skończyć.
- Expelliarmus!
Trafiona, upadła ciężko. Nie ruszała się.
Draco oddychał szybko. Ludzie, którzy nazywali Lovegood Pomyluną, nie widzieli jej, gdy naprawdę szalała. Nic dziwnego, że od kilku Cruciatusów Longbottowie zupełnie odeszli od zmysłów.
Sekundę później na ulicy Głównej ponownie rozległ się odgłos kroków. Tym razem oznaczający bieg.
Draco obejrzał się szybko. Ron i Ginny Weasleyowie właśnie wybiegli zza zakrętu. Mina tego pierwszego dobitnie świadczyła, że słyszał wrzaski Luny i sam miał ochotę poczęstować Cruciatusem kogoś konkretnego.
Jeden rzut oka wystarczył Ronowi, by ocenić sytuację.
- Malfoy! Zostaw ją!
Rodzeństwo biegło blisko siebie. Draco znał tylko jeden czar, który mógł porazić dwie osoby jednocześnie. Nie miał zamiaru dopuścić, by Weasleyowie znaleźli się zbyt blisko.
- Sectum...
- Uważaj!
- ... sempra!
Ginny, popchnięta w ostatniej chwili przez brata, zatrzymała się dopiero przy otwartych drzwiach prowadzących do wnętrza jednego z domostw. Ron zdążył uskoczyć. Magiczne cięcie przeorało tylko powietrze.
- Kompletnie ci odwaliło, Malfoy?!
- Zamknij się, Weasley!
Draco zaczynał mieć dość. Najpierw Lovegood okazała się lepsza, niż sądził, a teraz musi się użerać z dwójką znienawidzonych Weasleyów. Jego ojciec wykończy Pottera w parę sekund bez żadnych problemów. Nie ma sprawiedliwości.
Ale to się tak nie skończy.
- Drętwota!
Ron był wolniejszy. Wycelował zaledwie różdżkę w przeciwnika.
Miał ogromne szczęście. Szkarłatnie lśniące zaklęcie trafiło dokładnie w jej czubek, tym samym zostając wchłonięte.
Draco zagapił się na moment. Nie uczyli o tym w szkole, przynajmniej do tej pory.
Ron także nie wiedział o takiej możliwości, jednak nie zamierzał tracić czasu na zachwyty nad swoją domniemaną potęgą. Chciał odwdzięczyć się Malfoyowi pięknym za nadobne.
- Drętwota!
Nic się nie stało. Ron jęknął z niedowierzania. Dlaczego właśnie teraz?
- Expelliarmus!
Różdżka Weasleya rozstała się z jego dłonią dość gwałtownie. Draco uśmiechnął się słabo. Był górą.
Ron zaklął pod nosem. Fatalnie. Dlaczego Ginny mu nie pomagała? Już dawno powinna zlikwidować zagrożenie nazywające się Malfoy...
Spojrzał w bok. Drzwi były zamknięte, dom pozostawał cichy i ciemny. Ani śladu jego młodszej siostry.
Co do licha? Co się jej stało? Ginny!
- Klaun zawsze pozostanie tylko klaunem, Weasley - powiedział Draco, odzyskując pewność siebie. - Myślałeś, że ze mną wygrasz? Ze mną?! Jesteś żałosny, Weasley! Expelliarmus! Jesteś teraz na mojej łasce!
Ron, patrząc w zachmurzone niebo, wiedział, że dupek ma rację. Nie miał szans.
Ale nie był znany z rozsądku, prawda? I nie zamierzał oddawać pola bez walki, nie Malfoyowi, temu cholernemu...
Coś przykuło uwagę leżącego Rona. Draco podążył za jego wzrokiem.
Lovegood właśnie się prostowała. Sądząc po jej wyrazie twarzy, wróciła na pokład statku Normalność. Już nie płakała.
I trzymała różdżkę Weasleya, która musiała, oczywiście, polecieć akurat pod stopy dziewczyny. Pieprzony pech.
- Załatw go, Luno!
Draco zaatakował. Był już bardzo wściekły i zmęczony jednocześnie. Mimowolnie przypomniała mu się treść listu od Dandy.
Gniew, nienawiść, słuszne pragnienie zniszczenia przeciwnika dadzą ci siłę, krewniaku. Pragnij bólu swoich wrogów, chciej widzieć i cieszyć się ich cierpieniem, poczuj prawdziwą siłę magii. Panuj nad życiem i śmiercią.
Pamiętaj, Draco. Gniew i nienawiść to najczystsze, najlepsze emocje. One dadzą ci siłę.
Luna miała dobrą intuicję. Wyczuła, jakiego zaklęcia użyje Malfoy. Myślała już na tyle klarownie, iż przygotowała się na obronę.
- Scutum!
- SECTUMSEMPRA!
Ron widział.
Patrzył, jak tarcza Luny zostaje pocięta na kawałki pod wpływem siły czarnej magii. Dziewczyna była aż zmuszona do cofnięcia się o krok, oślepiona błyskiem oznaczającym śmierć ochronnej tarczy.
Patrzył, jak Draco, wkładając w ruch ostatki sił podsyconych czarnymi emocjami, tnie różdżką pionowo.
Zobaczył, jakby w zwolnionym tempie, jak na ciele Luny formuje się linia, od jej czoła aż po krocze.
A potem zobaczył...
Z ciała Luny obfitym strumieniem trysnęła krew. Samo ciało, będąc bez żadnej osłony, poddało się pchnięciu zaklęcia Malfoya. Luna rozbiła szybę sklepowej wystawy, którą miała wcześniej za plecami. Jej szata, podarta na strzępy, zmieszała się z krwią i szkłem.
Luna uderzyła o podłogę w sklepie. Nie wydała żadnego dźwięku. Nie ruszała się.
Krwawiła. Ron tego nie widział. Ale czuł.
- LUNO!
Podniósł się, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
Draco drżał. Na tym pewnie polegała prawdziwa czarna magia.
Powinien się cieszyć. Pokonał ją. Zwyciężył. Był silniejszy. Godny tytułu śmierciożercy.
Dlaczego? Dlaczego więc wcale nie czuł się dobrze? Dlaczego mimowolnie chciał, by Lovegood się podniosła? Przecież zabił tylko swojego wroga. Dobrze zrobił. Czarny Pan by go pochwalił. Tego chciał, być śmierciożercą, tego chciał...
Dźwięk tuż obok. Draco instynktownie odwrócił się ku jego źródłu.
Sekundę później leżał już na ulicy po ciosie Weasleya. Który, ogarnięty gorącą furią, z całej siły wylądował kolanami na jego żebrach. Draco krzyknął.
Ron wyszarpnął różdżkę z chwilowo bezwładnej dłoni Malfoya. Wzniósł ją do góry.
- Ty... Ty...
Słowa zawiodły go. Żadna obelga nie pomoże już Lunie.
Ron widział tylko jedno: twarz Malfoya, który musi ponieść karę.
- Avada... Avada...
Nie potrafił dokończyć. Nienawidził się za to.
Nie potrafił zamordować bezbronnego przeciwnika, ale chociaż Drętwotę rzuci.
Ron ścisnął mocniej różdżkę Draca i ...
... zamarł.
Malfoy jakby poprzez mgłę zauważył, że Weasley patrzy na coś szeroko otwartymi oczami, unosząc lekko głowę. Nie miał pojęcia, co tak wytrąciło Weasleya z równowagi, lecz nie zamierzał marnować takiej okazji.
A miał jedną piękną. Zgiął kolano i uderzył Rona zdecydowanie poniżej pasa. Ten jęknął. Draco odepchnął go, i, pamiętając, że gdzieś tu powinna kręcić się jego siostra, zdecydował, że pora na ucieczkę do swojego ojca.
Wbiegł w boczną uliczkę.
Ron nie od razu zaczął go gonić. Mrugał wściekle. Nie widział już go.
Go? No właśnie, kogo przed chwilą wydawało mu się, że widział?
Harry'ego? Z blizną i twarzą we krwi, szmaragdowymi, płonącymi oczami i uśmiechem, od którego wnętrzności się skręcały?
To... niemożliwe. Tak, niemożliwe. Musiało mu się przywidzieć. To przez Malfoya...
Malfoy!
Ron wstał i wbiegł w boczną uliczkę.
Ginny nie widziała ani nie słyszała walki brata z jego odwiecznym rywalem.
Przeleżała ją na podłodze domu, sparaliżowana strachem i drżeniem.
Popchnięta przez Rona, gdy tylko odzyskała równowagę przy drzwiach, chciała go wspomóc w pojedynku z Malfoyem. Zupełnie nagle jednak poczuła czyjąś dłoń na ramieniu.
Dłoń silną i nie znoszącą sprzeciwu, która wciągnęła ją do środka i zamknęła drzwi.
Ginny obróciła się na pięcie, gotowa, by wlepić pechowemu śmierciożercy Drętwotę prosto w twarz.
I spojrzała prosto w lśniące oczy Harry'ego.
Harry'ego...?
- Giiinnnyyyyy.
Na granicy rzeczywistości dobiegł do niej śmiech tej postaci, dziwny, przerażający. Przenikający całe ciało.
Następnie wszystko ucichło. Została sama.
Skąd wzięło się to uczucie ogromnej grozy? Powstało zupełnie nagle, niespodziewanie, wystarczyło spojrzenie jego oczu...
Ginny podniosła się dopiero wtedy, gdy usłyszała wykrzyczane imię swojego brata. Przypomniała sobie, że w Hogsmeade roją się śmierciożercy. Trzeba pokazać im, gdzie ich miejsce. Tak?
Tak. Dziewczyna uniosła się i wyszła z domu, w którym leżała. Białe płatki padały z nieba. Ruszyła w stronę źródła dźwięków, jednak po drodze rzuciła jej się w oczy rozbita szyba wystawowa.
Ginny zatrzymała się i zerknęła w jej kierunku.
Krzyknęła jak mogła najgłośniej.
Lucjusz musiał przyznać, że Potter ma wyrobione instynkty.
Uniknął pierwszej Drętwoty, odskakując. Aczkolwiek druga spełniła swoje zadanie. Potter legł na ziemi.
- Gdzie się podziewałeś, durniu?
- Wybacz, szefie - mruknął Crabbe senior. Był przyzwyczajony do słów wdzięczności w wykonaniu zwierzchnika. - Aportowałem się w złej części Hogsmeade.
- Prawie się spóźniłeś, tępaku. Nawet aportować się poprawnie nie umiesz?
Crabbe nic nie odparł. Nigdy nie kłócił się z Malfoyem. Nigdy się nie bronił.
Mężczyzna przeszedł na środek placyku. Chmury już się przerzedziły, więc księżyc świecił bladą poświatą. Crabbe rozejrzał się wokoło.
Lucjusz podszedł do Harry'ego, w końcu zadowolony.
- Już po tobie, Potter. Czarny Pan i Lestrange wręcz nie mogą się doczekać, aż się tobą zajmą. Twoi przyjaciele, których tu w swojej bezdennej głupocie przyprowadziłeś, również marnie skończą.
Malfoy właśnie dlatego niespecjalnie przepadał za Drętwotą - nie mógł obserwować reakcji słabeuszy, jakich pokonał; nie mógł napawać się ich strachem i beznadzieją, gdyż leżeli nieprzytomni.
Trudno. Potter potrafił korzystać z pierwotnej magii, a to mogłoby doprowadzić do niepotrzebnych komplikacji, trudności.
Lucjusz, zaraz po odebraniu Potterowi różdżki, usłyszał charczenie Crabbe'a.
Spojrzał.
Śmierciożerca gapił się na dach jednego z domów. Otwierał i zamykał na przemian powieki, zaciskał pięści. Opadł w końcu na kolana, a potem na twarz i znieruchomiał.
- Co do ...
Malfoy uniósł głowę w poszukiwaniu osoby, która obezwładniła Crabbe'a. Czyżby ktoś z tego przeklętego Zakonu?
Zdążył tylko zauważyć dwa jasnozielone punkty i czarny kształt, zeskakujący właśnie z dachu, znikając z pola widzenia Malfoya.
Lucjusz uświadomił sobie nagle, że nie ma czasu na kontemplacje.
Harry stał na nogach i patrzył na niego z nienawiścią. Zaczął iść.
Lucjusz cofnął się o krok. Wycelował w niego własną różdżkę.
- Ani kroku dalej, Potter!
Harry zatrzymał się, zdając sobie sprawę, że Malfoy ma przewagę.
- Znowu chcesz zgrywać niepokonanego bohatera, co, panie Wybraniec? Wbij sobie w końcu do tego głupiego łba, Potter, że jesteś nikim! Zerem!
Na podkreślenie swoich słów Lucjusz z całej siły zacisnął lewą dłoń. Różdżka Harry'ego pękła, wydając ostatni blask magii na świat.
- Goyle! Do cholery!
Wezwania sługi jednak nic nie dały. Goyle senior sprawiał wrażenie, że nieprędko wstanie lub choćby się poruszy.
W takim razie, skoro Drętwota na Pottera nie działa, trzeba z nim skończyć. Czarny Pan może nawet go pochwali za eliminację jego największego wroga, oprócz Dumbledore'a.
- Pokażę ci zaklęcie, Potter. Nowe, które wymyślił nasz nowy, młody nabytek. Wiesz, o kim mówię? Wybraniec i pupilek starego durnia wszystko wie, nieprawdaż? - Malfoy zaśmiał się. Zrozumiał jednak szybko, że głupio ryzykuje. Mina i postawa Pottera coraz bardziej emanowała chęcią mordu. - Dementi. Działanie takie samo, jak pocałunek Dementora. Wspaniały koniec dla ciebie, Potter.
Harry nie miał wyboru. Albo zginie, albo użyje dzikiej magii, przybliżając się do ohydnej parodii samego siebie. Co lepsze? Nie miał pojęcia. Ale nie miał zamiaru kończyć bez duszy, pokonany przez żałosnego, słabego Malfoya.
Napiął mięśnie prawej ręki. Może odbić ten czar. Wiedział, że może.
- Żegnaj, Potter! Dementi!
Czas jakby zwolnił. Kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Z końca różdżki Lucjusza wyleciała miniaturowa trupia czaszka, wizualizacja czaru Dementi. Mknęła w stronę Harry'ego, który rozpoczął kreślenie zamaszystego łuku.
Również w tym samym momencie z bocznej uliczki wybiegł Draco, uciekający przed Ronem. Kątem oka spostrzegł coś zielonego...
I wtedy trupia czaszka uderzyła go w środek twarzy.
Draco Malfoy upadł na ziemię.
Czas nadal płynął wolniej, niż zwykle. Zaczął padać śnieg.
- Nie... Draco! Synu!
Harrym wstrząsnął widok ciała znienawidzonego wroga. Draco nie miał duszy. Już nigdy się nie poruszy, nie odezwie, nic.
Draco nie żył.
- Nie!
Lucjusz znosił to jeszcze gorzej. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało.
Jednak bardzo szybko przeszedł z rozpaczy do zemsty. Błyskawicznie zlokalizował osobę odpowiedzialną za śmierć jego jedynaka. Z łzami w oczach, nie tłumiąc dłużej emocji, ryknął:
- DEMENTI!
Harry był na tyle przytomny, by uświadomić sobie zagrożenie. Wykorzystał uczucia, jakie wywołała w nim duchowa śmierć Malfoya juniora.
Dementi odbiło się od dłoni Pottera.
Tak samo nagle, jak wcześniej Draco, z uliczki wybiegł Ronald Weasley.
On także zdołał jedynie zarejestrować szmaragdowy błysk przy swojej głowie.
- RON!
Kolejne ciało wylądowało na ziemi, nie wykazujące żadnych oznak życia.
Harry chciał krzyczeć dalej, ale nie znalazł w sobie na to siły. Upadł na kolana, patrząc na makabryczny obraz. On sam... Swoją dłonią skierował Dementi...
Po placu rozległ się upiorny, głośny śmiech Lucjusza. Nie zamierzał na tym poprzestawać. Wziął na cel Pottera, który jakby zamknął się na bodźce z zewnętrznego świata. Nie obroni się tym razem.
- De...
Różdżka Lucjusza wyleciała mu z ręki.
Na placu zjawiła się nowa osoba. Ominęła ona Potter i biegła w kierunku Malfoya.
Lucjusz nie mógł zrozumieć. Co on tu robił? Miał zostać w zamku, by nie powstały podejrzenia; tylko utorować drogę do Hogsmeade...
Przede wszystkim, dlaczego niewerbalny Expelliarmus został skierowany w niego? Lucjusz nie miał nastroju do dociekań i rozmów. Raczej do filozofii ,,Najpierw Avada, potem pytania”. Rzucił się, by odzyskać różdżkę.
A raczej zamierzał to uczynić.
Wander w jednej chwili nieludzko przyspieszył; znalazł się przy ojcu Draca w sposób sugerujący pominięcie dwóch czy trzech kroków.
Uderzenie pięścią w splot słoneczny.
Ostatnim obrazem, jaki Lucjusz zapamiętał, była uśmiechnięta drwiąco twarz Wandera z odległości kilku centymetrów.
Gdy Malfoy zmienił pozycję z wertykalnej na horyzontalną, profesor wyprostował się, wyciągnął papierosa i zapalił go palcami. Zaciągnął się z zadowoleniem. Wszystko poszło dobrze.
Aczkolwiek Harry'ego samego zostawić nie można. Pozostali to inna bajka; Wybraniec jednak powinien sobie sam poradzić. A może wymagał od niego zbyt wiele? W końcu to wina Dumbledore'a.
Wiatr oprócz chłodu i śniegu przyniósł także głośny, dziewczęcy krzyk.
Zapewne panna Weasley znalazła pannę Lovegood. Którą można jeszcze uratować, jeżeli udzieli się jej pomocy natychmiast.
Wander wzruszył ramionami, ciągle uśmiechnięty. Rozpędził się, przeskoczył ciała Malfoya i Weasleya, jak gdyby były jakąś zwykłą przeszkodą terenową i pobiegł dalej. Zupełnie zignorował nieruchomego Pottera.
Harry gapił się na pozbawionego ducha Rona.
Ale nie płakał.
Kropla krwi spadła na pobielałą ziemię.
Śnieg padał obficie w Hogsmeade ostatniego lutego.
ROZDZIAŁ 18
,,Prorok Codzienny” napisał później, że ostatni luty roku 1997 zadał cios Hogwartowi tak mocny, że Szkoła Magii i Czarodziejstwa już nigdy się po nim nie podniesie. Oczywiście, Ministerstwo Magii przewidywało to od dawna, wszyscy przecież uważali, że dyrektor Dumbledore zupełnie się nie nadaje na swoje stanowisko.
I tak dalej. Minister Scrimgeour nie miał całkowitej kontroli nad gazetą, zatem osobiście nie zatwierdzał treści jej artykułów, ale zdanie na temat Albusa podzielał. Stary głupiec... Po co opuszczał szkołę? Teraz cała wina spadnie na niego.
Nie, żeby Ministrowi to szczególnie przeszkadzało.
Naturalnie, złapano kilku śmierciożerców, w tym potwornego Fenrira Greybacka, odpowiedzialnego za wiele przestępstw. Malfoya, Crabbe'a, Goyle'a. Niewiele osób zainteresowało się kwestią, co dalej z ujętymi się stanie. Azkaban nie był już takim więzieniem, jak dawniej.
W ,,Proroku” znalazła się również wzmianka o ofiarach. Dwie osoby poddane nowemu zaklęciu z repertuaru czarnej magii, które, póki co, nie dawały żadnego znaku życia. Trzecia przeżyła, choć od przejścia za zasłonę niewiele ją dzieliło.
Harry nie czytał gazet.
Nie rozmawiał z ludźmi.
Mimo to, wiedział, co się dzieje.
Hogwart istotnie upadł. Wielu uczniów wróciło do domów - gdy tylko ich rodzice dowiedzieli się o wypadkach w Hogsmeade, natychmiast zażądało ich powrotu. Niektórzy zlinczowali by McGonnagal, gdyby tylko mogli. Sama wicedyrektor była w opłakanym stanie, ciężko znosiła ostatnie wydarzenia. Obwiniała się o ich rezultat.
Ci, co zostali, pytali się samych siebie, co dalej ze szkołą. Czy zostanie zamknięta? Czy Ministerstwo przydzieli tu swoich ludzi, zupełnie zmieniając jej charakter? Czy będą kolejne ofiary? Jak w ogóle doszło do całej tragedii?
Harry nie wiedział, że Dumbledore był już w drodze do zamku. Cały Zakon przerwał poszukiwania Horcruxów... Właściwie to zrobił sobie tylko przerwę. Albus nie zamierzał rezygnować w pół drogi, ale wiedział, że musi pojawić się w Hogwarcie.
Choćby ze względu na Harry'ego.
Chłopak odizolował się całkowicie od ludzi. Nie chciał ich widzieć. Szczególnie rodziny Weasleyów, która natychmiast zjawiła się w Hogwarcie. Harry nie chciał widzieć pani Weasley płaczącej przy łóżku Rona w ambulatorium, pana Weasleya z kamienną maską na twarzy i ukrytą wewnątrz rozpaczą, braci Rona będących w ciężkim szoku, wszystkich pogrążonych w nieskończonym smutku.
W dodatku wzrok Percy'ego, mieszanina strachu i nienawiści... Percy Weasley już do końca życia miał winić Harry'ego za całe zło, które spotkało Rona i całą rodzinę.
Ginny nie szukała go. Czy i ona się go bała, nienawidziła?
Harry'ego to nie obchodziło. Jak wiele innych rzeczy.
Draco Malfoy również leżał w ambulatorium, w martwej samotności. Jego matka nie zjawiła się, z niewiadomych powodów. Crabbe i Goyle zniknęli z zamku natychmiast po walkach w Hogsmeade. Pansy Parkinson również.
Nikt nie płakał nad ciałem młodego Malfoya.
Czekano na powrót dyrektora. On miał obejrzeć chłopców i zdecydować, czy czegoś nie da się zrobić. Rodzina Weasleyów trzymała się tej nadziei jak tylko mogła. Połączone siły Dumbledore'a i lekarzy z kliniki Munga muszą dać rezultaty. To tylko zaklęcie, nie prawdziwy pocałunek dementora.
Prawda?
Luna Lovegood przeżyła. Jej ojciec przybył do Hogwartu bardzo szybko.
Za szybko. Miał okazję zobaczyć córkę niewiele czasu po bitwie. Opadł z sił na jej widok.
Lekarz pocieszał go, że strata lewego oka o niczym nie przesądza. Magiczna medycyna od czasów przypadku Alastora Moody'ego poszła wiele do przodu. Sztuczne oko, które zyska Luna po operacji, będzie niemal identyczne z normalnym, prawdziwym okiem. Co prawda, blizny na jej ciele zostaną jej do końca życia, jak i inne dolegliwości, ale, przecież, trzeba być silnym dla córki, panie Lovegood...
Lekarz dostałby w twarz, gdyby nie interwencja pani Pomfrey.
Luna odzyskała przytomność, jednak nie wypowiedziała choćby jednego słowa od czasu przebudzenia. Podejrzewano, iż kontakt trzeciego stopnia z czarną magią wytrącił ją z równowagi psychicznej na tyle mocno, że rehabilitacja może potrać dość długo.
Doktor doglądający Luny nie przekazał tego panu Lovegood osobiście.
Nie wiedział, w jaki sposób umarła jej matka. Nie znał powiązania między nią, Sectumsemprą i Snapem. Zresztą, nikt nie miał pojęcia, dlaczego złośliwy mistrz eliksirów nigdy nie kpił z Pomyluny.
Nie wydawało się to w tych okolicznościach takie istotne.
Harry nie odwiedził Luny ani razu.
Hermiona... Panna Granger załamała się zauważalnie. Straciła bardzo bliskiego przyjaciela, jej najlepsza przyjaciółka odniosła poważne rany, a na domiar złego Harry jej unikał. I pogrążał się w milczącej ciemności. Na odległość wyczuwała, jak emocje umierają w nim i gotują się do zemsty jednocześnie.
Pamiętała, jak obiecała mu, że żadne złe sny nie staną się rzeczywistością. Że ona do tego nie dopuści.
To była pusta obietnica. Za mało, za późno.
Severus Snape był wściekły. Wiedział, kogo obarczyć odpowiedzialnością. Jednak profesor Wander był postrzegany jako bohater, człowiek, który uratował Harry'ego Pottera od śmierci oraz ocalił Lunę Lovegood od takiego samego losu. Nikt nie podejrzewał go o konszachty ze śmierciożercami.
Snape tak. Poprzysiągł sobie, że dorwie młodego nauczyciela i wymierzy mu sprawiedliwość osobiście. Jest zbrodnia, musi być i kara. Wystarczy tylko jeden dowód...
Harry również planował go złapać, by zadać mu parę pytań, jednak Wander jakby zniknął. Tylko przed nim - był w zamku, rozmawiał z McGonnagal, z rodziną Weasleyów, ale zawsze, gdy Harry go szukał... Był w zupełnie innej części zamku lub na błoniach.
We frustracji chłopak zniszczył już niejeden posąg czy zbroję. Zaplamił także trochę kamiennej podłogi krwią z blizny.
Profesor Flitwick chwilowo wylądował w ambulatorium, po tym, jak kawałek stropu spadł mu na głowę. Tak po prostu. Co to miało oznaczać? Nikt nie miał dobrej odpowiedzi na to pytanie. McGonnagal miała ważniejsze sprawy na głowie, by się tym zajmować.
Minęło zaledwie parę dni, ale dla wszystkich wydawały się one straszliwą wiecznością.
Wiele się wydarzyło, jednak wszystko i wszyscy przepływali naokoło Harry'ego, nie wywierając na niego żadnego wpływu. Nabrał wprawy w znikaniu i izolowaniu się od rzeczywistości. Nawet nie wiedział, czy lekcje nadal są prowadzone.
Już w pierwszy dzień po walce, stojąc na szczycie Wieży Astronomicznej, patrząc na bezkresne niebo usiane błyszczącymi gwiazdami, wiedział doskonale, co należy czynić. Jeden, niski, zimny, kuszący głos w głowie zagłuszał wszystkie inne. Nie musiał się zastanawiać, przyszłe działanie było takie oczywiste. Wander w jednym na pewno go okłamał.
Przyszłość wcale nie jest w ruchu. Wcale nie jest ją ciężko dostrzec, zinterpretować jedną, właściwą ścieżkę. Czasami nie można postąpić inaczej, nie ma wyboru, może nigdy nie było.
Nie chciał tego czynić. Harry po prostu musiał. Potrzebował.
Tak.
Nie będzie czekał na Dumbledore'a. On pewnie zabroniłby mu tak postąpić. Mogłaby wywiązać się między nimi walka - a tego Harry wolał uniknąć.
Hermiona pewnie także błagałby go, żeby został. Potter nie zamierzał pytać jej o zdanie, prosić o pomoc, narażać na cokolwiek. Ją, rodzinę Weasleyów, starych znajomych, wszystko wyrzucił z umysłu, zostawił za sobą.
Teraz liczyło się tylko jedno. Głos nie pozostawiał wątpliwości - tak trzeba.
Bestia będzie zadowolona.
Będzie miała niespodziankę, gdy zginie wraz z nim.
Harry nie czuł wściekłości.
Był całkiem spokojny.
To lodowate opanowanie oraz pewność siebie miały swoje podstawy. Czarne emocje oplotły jego serce niczym wąż duszący swoją ofiarę. Gwałtowność nie była dłużej wymagana. Ani wspomnienia o bolesnej przeszłości. Ten etap miał już za sobą. Jak dzieciństwo.
W Hogwarcie martwa cisza przeplatała się z gwarem i ruchem, jako że w zamku pojawiały się i znikały masy ludzi. Uczniowie kręcący się w niepewności lub żegnający się z Hogwartem na zawsze, oburzeni lub tylko zatroskani rodzice, ministerialni strażnicy i inspektorzy szukający prawdy z nie zawsze czystymi intencjami, dziennikarze spragnieni sensacji i widzący przed oczami artykuły na pierwszych stronach ich gazet...
Harry'ego otaczała raczej ta martwa cisza. Nie obawiał się, że Peleryna spadnie mu z ramion i zdradzi jego intencje.
Harry szedł niepokojony przez nikogo dzięki swojemu umysłowi. Tak jak kiedyś, dawno temu, zademonstrował mu Dumbledore - Peleryna Niewidka to nie jedyny sposób na niewidzialność.
Wyjście przez główne wrota odpadało. Były one pilnowane dwadzieścia cztery godziny na dobę przez ludzi z Ministerstwa i nauczycieli. Jego mogliby nie zobaczyć, ale uchylająca się sama z siebie brama wzbudziłaby zrozumiałe podejrzenia.
Miotła rozwiązywała ten problem. Ktoś inny napotkałby spory problem po drodze w postaci bariery rozpostartej wokół zamku, ale nie Harry. Jego szmaragdowe oczy przenikały wszystko.
Pomimo faktu, że marzec już się rozpoczął, śnieg nadal padał w Hogsmeade. Szare chmury, przepuszczające nikłe światło, wpędzały w depresję. Pogoda wspomagała ponurą atmosferę promieniującą wprost z Hogwartu.
Ulice osady świeciły pustkami. Mieszkańcom nic się nie stało, obudzili się kilkanaście minut po przegranej Lucjusza Malfoya. Wieści jednak rozeszły się szybko; najazd śmierciożerców okazał się wystarczającym powodem do opuszczenia Hogsmeade dla wielu czarodziejów.
Tym lepiej dla Harry'ego.
Sowy zostały, gdyż poczta musiała działać. Harry schował różdżkę do kieszeni uczniowskiego płaszcza. Te sowy zawsze znajdywały adresata i pokonywały każdą odległość, jaka dzieliła je od dostarczenia listu. Jednak wolał nie ryzykować.
Imperius się przyda, skoro nadawał list do Voldemorta.
Harry nie miał wątpliwości. Sowa odnajdzie Voldemorta, który przeczyta wiadomość i postąpi dokładnie tak, jak Harry chciał, żeby się stało. Lord nie mógł wiedzieć o znaku i jego znaczeniu bez szpiega będącego bardzo blisko czterech osób, które mogły wyczarować magiczne ognie.
Zabawne. Hermiona wpadła na ten pomysł, i tylko Hermionie nie spadł włos z głowy, a miała ich sporo.
Zapewne ten ślad doprowadziłby go do odpowiedzi albo chociaż naprowadził na trop, lecz Harry nie na tym się skupiał. Czuł, że Wander, czy ktokolwiek za tym stał, jeszcze raz zagra w swoją grę.
Chociaż to żaden kłopot. Voldemort może sobie przybyć z resztą swoich śmierciożerców. Naprawdę, żaden kłopot.
Harry ominął jedynego człowieka znajdującego się w budynku poczty, obecnie zajętego gapieniem się w ścianę. Jeszcze kilka godzin i wróci do normalności, ale, naturalnie, nikomu nie zdradzi, co się stało i kto przyszedł wysłać list.
Potter, stojąc na środku ulicy Głównej, patrzył na odlatującą sowę. Być może ktoś z zamku zauważy ją. Nieistotne - nie zdoła jej zatrzymać. Voldemort otrzyma list. Przeczyta go. I przybędzie.
Wszystko ma swój koniec.
Szczególnie dobre rzeczy szybko się kończą.
Nauczył się już tego przy śmierci Syriusza. Teraz był już przyzwyczajony.
Nie czuł smutku. Smutek nie dodawał sił. Do niczego by się nie przydał.
Harry wsiadł na Błyskawicę i odleciał z powrotem do Hogwartu. Jutro wróci tu znów, otrzyma odpowiedź.
Kalisto Lestrange obserwowała znikającą sylwetkę Pottera. Na kogoś, kto leglimencję opanował w mistrzowski sposób i posługiwał się nią sprawnie jak widelcem, niewidzialność nie miała racji bytu.
Czarnowłosa dziewczyna uśmiechała się.
Ten chłopak był całkiem interesujący. Dawno już nie widziała takiego chłodnego umysłu. Gdyby nie to, że jego myśli biegły tylko ku jednemu celowi, ten brak emocji mógłby zablokować jej sondowanie.
Interesujący, tak... Wielki potencjał. Czarny Pan takiego nie posiadał. Coś niezwykłego.
Kalisto postanowiła, że jeszcze się z Harrym Potterem spotka. Z wielką chęcią pozna go bliżej.
Tak blisko, jak się tylko da.
Dzień nadszedł.
Noc właściwie. Godzina dwudziesta trzecia.
Północ zbliżała się nieubłaganie wielkimi krokami. Harry nie miał nic przeciwko temu.
Był gotowy. Miał przy sobie wszystko, co niezbędne, czyli różdżkę i miotłę, by dotrzeć na narzucone Voldemortowi miejsce spotkania.
Harry nie czuł wątpliwości, że Riddle się zjawi. Jeśli sam nie wykaże inicjatywy i będzie chciał wysłać tylko śmierciożerców, zostanie mu doradzone osobiste stawienie się.
Ależ... Cóż to za rozważania? Voldemort nigdy nie pozwoliłby sobie na przegapienie momentu śmierci swojego najgorszego wroga. Czarny Pan upewni się tylko, że list jest prawdziwy, i przybędzie.
Harry odczuwał z tego powodu pewną formę radości.
Chłopak okryty własną zasłoną niewidzialności zszedł po schodach z dormitorium, ominął kominek z jego pustymi fotelami i zatrzymał się.
Jeszcze nie potrafił przenikać przez ciała stałe, a ciało Hermiony stało dokładnie przed wyjściem ze Wspólnej Sali.
Hermiona świetnie radziła sobie z niewerbalnymi zaklęciami... Czy mogła go teraz widzieć? Głupie pytanie, zdawało się mówić spojrzenie dziewczyny wymierzone wprost w oczy Harry'ego.
Potter zdjął z siebie zaklęcie niewidzialności. Hermiona spróbowała się uśmiechnąć, ale wyraz jego twarzy nie pomagał.
- Nigdzie nie pójdziesz - powiedziała cicho, ale stanowczo. Rzuciła okiem na Błyskawicę i różdżkę w jego dłoniach, potem na zakrzepłą krew na czole.
Harry, mimowolnie, uniósł brwi. Hermiona zauważyła to, jednak nie dała po sobie poznać, że doskonale zdaje sobie sprawę, że w tej konfrontacji to on ma druzgocącą przewagę. Nie tylko ze względu na jego siłę.
- Nie wiem, co dokładnie zamierzasz, ale jestem pewna, że coś nierozsądnego - kontynuowała, starając się nie ugiąć pod wrażeniem, jakby zamknięto ją w bryle jasnozielonego lodu. Nie mogła sobie pozwolić na drżenie ze strachu. - Jeżeli wszystko... Jeżeli ja coś dla ciebie znaczę, zostaniesz. Harry, przecież wiesz...
- Mylisz się - gładko przerwał jej chłopak. - Wszystko jest na odwrót. Właśnie dla ciebie muszę teraz odejść.
- Nie mów tak. - Głos Hermiony, wbrew jej wysiłkom, zmienił się natychmiast. - Proszę, zostań.
- Nie.
Ten prosty wyraz oznaczał koniec jakiejkolwiek dyskusji, lecz serce Hermiony nie pozwalało jej po prostu poddać się.
- Dlaczego to robisz? Nie widzisz, co się z tobą dzieje, Harry?
- Dzieje? To się już stało. Nie zrozumiesz... Odsuń się.
Raczej polecenie niż prośba, wymówione tonem nie pojmującym terminu ,,sprzeciw”.
Panna Granger drgnęła. Nie ruszyła się z miejsca, za to jej palce ściskały teraz różdżkę.
- Nie pozwolę ci na dalsze głupstwa. - Oczy miała już lekko załzawione. - Nawet jeśli masz mnie znienawidzić.
Oboje zaatakowali w tej samej chwili.
Prawie. Umysł Harry'ego przejął całkowitą kontrolę nad nerwami i mięśniami. Był szybszy, niż Hermiona, mimo prawdziwej chęci zatrzymania ukochanego.
Niewerbalne Accio płynnym łukiem skierowało różdżkę Hermiony w oczekującą dłoń chłopaka. Harry zacisnął usta i po chwili złamał ją na dwie równe części. Starannie wymierzonym gestem rzucił je prosto w trawiący ogień kominka.
Podniósł Błyskawicę z dywanu i podszedł do Hermiony. Ta ciągle stała bez ruchu, niczym rzeźba na postumencie. Łkała bezgłośnie. Świadomość, że znowu nie może nic zrobić, sprawiała jej wielkie cierpienie, tak jak przeczucie, że jakaś tragedia wisi tuż nad nimi.
Harry pogładził ją po policzku lewą ręką. Jednocześnie dziewczyna poczuła przez uczniowski płaszcz mały nacisk na pierś.
- Zostań - szepnęła. - Błagam.
- Żegnaj, Hermiono.
Czerwone światło rozbłysło we Wspólnej Sali.
Nieprzytomna panna Granger upadła na podłogę.
W innych okolicznościach pewnie czułby smutek lub współczucie.
Ale tak będzie dla niej lepiej.
Harry bez żadnego żalu wyszedł.
Wiedział, że czyni dobrze.
ROZDZIAŁ 19
Czarne chmury skutecznie walczyły z księżycowym światłem.
Na błoniach zaległa ciemna noc. Cisza, której nawet świerszcze nie odważyły się zakłócić. Upiorne połączenie.
Harry szedł, nie przejmując się drobiazgami.
Błyskawica w ręku zdawała się pytać - dlaczego jeszcze nie lecisz? Nie zauważą cię. Nostalgia cię złapała?
Harry nie znał odpowiedzi na pytania Błyskawicy, nie mógł też zaprzeczyć, że kieruje się w stronę Zakazanego Lasu na piechotę. Czyżby się bał? W końcu planował zabić Bestię.
Nonsens. Wykona swoje założenia w stu procentach. Na pewno.
Chłopak odwrócił się na chwilę, zlustrował zamek wzrokiem i uśmiechnął się pod nosem. Sam nie wiedział, dlaczego.
No, dość tego. Obejdzie tylko chatę Hagrida i wzbije się w niebo.
Okna koloru czerni świadczyły, iż prawdopodobnie Rubeus wraz z wiernym Kłem przechadza się po Zakazanym Lesie. To nawet lepiej, kolejny powód, by nie obciążać stóp. Nie, żeby Hagrid był w stanie go zobaczyć.
Po kilkunastu krokach Harry zatrzymał się gwałtownie.
Na jednej z wielkich dyń ktoś siedział.
Nie maskował się z wielkim poświęceniem, skoro dym papierosowy swobodnie unosił się do góry, kłębiąc się po drodze.
Czy Wander go widzi? Ponownie, głupie pytanie.
- Witaj, Harry. - Mężczyzna pstryknął palcami i mała kula bladego światła uniosła się nad ich głowy.
Potter nie odpowiedział. Wiedział podświadomie, że skoro profesor chce rozmawiać, ucieczka nie ma sensu. Albo walka, albo dialog.
- Czego chcesz, Wander? - Harry zjawił się nagle w kręgu jasności. Ostentacyjnie ściskał różdżkę.
- Wydawało mi się, że szukałeś mnie ostatnio. Chciałeś się o coś zapytać?
Harry niemal prychnął. Kilka miesięcy wcześniej na pewno by tak uczynił.
- Celowo mnie unikałeś.
- Nie chciałem ci przeszkadzać. Byłeś raczej... wzburzony.
Chłopak warknął gardłowo. Ręka zaczynała go świerzbić.
Nagle uderzyła go myśl. Jeśli to Wander stał za organizacją napaści na Hogsmeade, to musiał umrzeć zaraz po Voldemorcie. To oczywiste.
Tylko że godzina spotkania z Riddlem została dokładnie określona. Harry nie chciał ryzykować, że temu wężowi znudzi się czekanie. Że wymiana listów pójdzie na marne i do walki nie dojdzie. A już wystarczająco stracił czasu przez Hermionę i spacer, a teraz jeszcze...
- Spieszę się, panie profesorze - Harry starał się wyrazić głosem jak największą pogardę. - Innym razem.
- Nie martw się. - Trochę dymu opuściło usta Wandera. - Powiedziałem Czarnemu Panu, żeby trochę zaczekał.
Z uśmiechem zauważył, jak Potter przestaje się obracać i wraca do poprzedniej pozycji.
- Co?
- Czytałem twój list. Dość suchy, same konkrety. Chociaż nasz wspólny znajomy śmiał się dobrą minutę. Ja nie zauważyłem dowcipu.
- Dowcipu? - powtórzył Harry, postępując krok do przodu ze zmrużonymi oczami.
- Och, chyba mi wierzysz? Aportacja i deportacja z Hogwartu to nie problem. Sprawa tak prosta, że nawet Draco Malfoy by na to wpadł.
- Jesteś śmierciożercą, tak? - Palce chłopaka głaskały nerwowo różdżkę.
- Niesamowite, prawda? Domyślałeś się tego przecież.
- Ty podsunąłeś ten pomysł Hermionie!
- I znowu strzał w dziesiątkę. Doskonała dedukcja, Watsonie.
Lekki ton Wandera szargał nerwy Harry'ego, jednak ten postanowił wyciągnąć ze zdrajcy jak najwięcej, zanim go zabije.
- Po co to wszystko? W Hogsmeade mogłeś... Nie, nie mogłeś. Voldemort pewnie pragnie osobiście mnie wykończyć.
- Prawda, codziennie o tym marzy.
- Ale dlaczego nie użyłeś Stupefy, profesorze? Voldemort już byłby zwycięzcą.
- Bo to nie leży w moich planach.
Mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa.
Wander westchnął.
- Nie każdy śmierciożerca kocha Czarnego Pana jak pani Lestrange, Harry. Nawet Kalisto, ich córka, nie myśli o nim zbyt ciepło. Może jej niewiedza o prawdziwym tatusiu ma tu znaczenie. Tak, Bellatrix zawsze była oddana swemu panu i władcy. Biedny Rodolphus, mhm.
Harry spostrzegł, że lista osób do zabicia stale mu się wydłuża. Jednakże pozostawienie córki Voldemorta przy życiu nie wchodziło w rachubę. Ale to później.
- Chcesz mi powiedzieć, że grasz na dwa fronty, co? Po Hogsmeade?
- Nie gram na dwa fronty. - Wander zachichotał, jakby ta myśl strasznie go bawiła. - Co do Hogsmeade... Konieczność. Rozumiesz, Ronald Weasley, dla przykładu, to twój najbliższy przyjaciel, zatem...
Różdżka Harry'ego świsnęła w powietrzu. Dynia rozpadła się na setki kawałków, chlapiąc wszystko dookoła. Spalona trawa i ziemia znaczyła ścieżkę czaru chłopaka.
Ciało Wandera nie pomieszało się z rozszarpanymi resztkami dyni.
- Panie Potter - rozległ się bezcielesny głos. - Zna pan możliwości Kalisto. Mimo to, haczyk połknął pan pięknie.
Harry zacisnął zęby z wściekłości. Tak dać się podejść. Rewelacje Wandera zachwiały jego spokojem ducha. Wystarczyła leglimencja na mistrzowskim poziomie... Teraz szukaj wiatru w polu. Do cholery.
- Musi pan nauczyć się kontroli, to ważne, szczególnie w pana przypadku. - W jakiś sposób Harry wyłapał poważne nuty w tym oświadczeniu. - Lord Voldemort czeka. Nie zatrzymuję cię, Harry. Bądź spokojny, jeszcze porozmawiamy. Cóż, ty pewnie nie będziesz chciał rozmawiać, ale...
Niemal dało się usłyszeć wzruszenie ramionami.
A potem cisza.
Harry nie oglądał się dookoła siebie. Wiedział, że to nie ma sensu; nie znajdzie Wandera. Jeśli ktoś o jego talencie szkolił się u Kalisto, to...
Poza tym, istotnie, Lord Voldemort czekał. Harry po cichu poprzysiągł Wanderowi, że szybko wróci i się nim zajmie. Potem... kto wie.
Potter ruszył w kierunku zamazanych czernią nocy drzew.
Wander obserwował jego oddalające się plecy, siedząc na dyni z lepszym widokiem.
Musiał przyznać, zresztą nie bez przyjemności, iż chłopak od września poczynił olbrzymie postępy. Stał się silny, zdecydowany. Potężny. Cieszyło go to, jako profesora.
Wiedział, że sporo ryzykuje, pozwalając działać Harry'emu na własną rękę właśnie teraz. Nic nie mógł jednak poradzić, że tak będzie ciekawiej.
Mężczyzna wyrzucił wypalonego papierosa z ust i, zupełnie nagle, wyrzucił rękę za siebie. Różdżka posłusznie wylądowała mu w dłoni.
Drugą poczuł na karku. Sprytnie.
- Witaj, Severusie. - Pierwsza różdżka potoczyła się między dyniami. - Nietoperza ciągnie do lasu, co?
- Milcz.
- Nie powinieneś przypadkiem gonić Harry'ego?
- Milcz!
Snape musiał powstrzymywać się przed wyczarowaniem Avady, tak mocno uwierał go całokształt tego zdrajcy. Jednak ogłuszenie go, wykorzystanie veritaserum, a na końcu oglądanie pocałunku dementora pociągały go nawet bardziej.
Snape minimalnie zwiększył nacisk na kark Wandera. Poczuł opór. Nie zamierzał jak Potter dać się podejść i rozmawiać z dynią. Zresztą, w ogóle nie zamierzał rozmawiać.
- Lubiła cię, ta Lily Potter.
- Co... Stu...!
Łokieć Wandera poruszył się błyskawicznie i trafił Severusa prosto w splot słoneczny. Ten zgiął się wpół, syknął gniewnie i Sectumsemprą rozciął dwie dynie na kawałki. Na próżno.
Snape przemógł ból i wziął się natychmiast w garść. Odpowiednio ukierunkowany umysł przebije zasłonę oklumencji tego młodego pyszałka. Tak...
- Dobry jesteś, Severusie. Niewiele ustępujesz Czarnemu Panu.
Może jednak...
- Procello!
Sześć niebieskawo połyskujących kulek wystrzeliło z różdżki Snape'a. Same nakierowały się na chatkę Hagrida.
Komin i część dachu rozleciały się na kawałki, odłamkami brużdżąc pole uprawne Rubeusa. Wander zgrabnie wylądował na jednym z przerośniętych warzyw, nietknięty. Skoczył ku przeciwnikowi.
- Procello!
Snape zaatakował. Scutum wystarczyło, by zatrzymać zaklęcie.
Mistrz eliksirów chciał natrzeć ponownie, lecz Wander machnął ręką szybciej. Severus oderwał się od ziemi i wylądował twardo na trawie kilkadziesiąt stóp dalej. Otrząsnął się bez ociągania.
Młody profesor ruszył.
Snape przez ułamek sekundy gapił się z niedowierzaniem. Szybkość i zwinność Wandera była zdumiewająca. Biegł i skakał na boki, do przodu i do tyłu z prędkością sprawiającą rzucanie w niego zaklęć właściwie bezcelowym. Procello dało się zablokować, zatem... Był zaraz przed...
- Conus!
Stożek ognia zmusił Wandera do gwałtownego zatrzymania się i przewrotu w tył. Wstał i spojrzał Snape'owi w oczy.
- Znasz wiele zaklęć, Severusie. Jesteś zdolny. Trudny z ciebie przeciwnik.
Gdy tylko skończył mówić, wargi mężczyzny wykrzywił charakterystyczny uśmiech. Snape nienawidził go. Nie mógł sobie jednak pozwolić na żadne silniejsze uczucie, gdyż wtedy wszystko stracone.
Czym usadzić tego przeniewiercę? Nie można stracić go z oczu, dać się ponieść, wiele czarów było bezużytecznych, Stupefy ani Expelliarmus...
Wander, jakby czytając mu w myślach, odrzucił swoją różdżkę daleko w bok.
Snape wypróbował szansę. Jednakże, zgodnie z przewidywaniami, Wander zdążył uchylić się przed niewerbalnym zaklęciem ogłuszającym. Wystawił także przed siebie dłoń niczym tarczę.
- Jesteś zdolny, fakt, ale masz swoje ograniczenia, niestety, Severusie. Powinieneś przeklinać matkę i cały jej ród.
Snape nie zamierzał dać się sprowokować.
Levicorpus!
Stopy zdrajcy wzniosły się w powietrze. Na moment; Wander uderzył pięścią w pierś, co sprawiło, iż znalazł się w poprzedniej pozycji.
Impellerus!
Tym razem to powietrze zafalowało przed dłonią Wandera, ale oprócz tego nic się nie wydarzyło.
Szeroki uśmiech.
Uniosła się prawa ręka Wandera i opadła, przypominając miecz.
Bystrość Snape'a pozwoliła mu zasłonić się czarem Scutum. Ręka znowu cięła i znowu tarcza błysnęła.
- Mhm.
Wander przyspieszył.
Snape nie miał możliwości przetrzymać nawałnicy Sectumsempr.
Po chwili leżał już na trawie, zakrwawiony, lecz jeszcze nie pokonany. Wzniósł różdżkę...
... która jedno kiwnięcia palca później spoczywała w dłoni Wandera.
- Drogi Severusie, wiesz, co jest waszą bolączką? Bierność i zadufanie w sobie. Omijanie pomysłów mugoli z daleka. Większość czarodziei ma strasznie wąskie horyzonty. Zdarzają się wyjątki, ale wyjątki tylko... - Wander przybrał dziwną pozę. - Wiesz, co to są mugolskie sztuki walki? Nie wiesz. A powinieneś, Severusie, tak. - Mężczyzna wykonał kilka kopnięć, dla Snape'a wydawałoby się niemożliwych. - Gdyby Zakon, śmierciożercy, wszyscy czarodzieje nauczyli się walczyć jak najlepsi z mugolskich mistrzów, bylibyście o wiele skuteczniejsi, groźniejsi. Lecz wy wolicie siedzieć nad książkami i cofać swój potencjał. Godne pożałowania.
Uśmiech zmalał, by w końcu zniknąć.
- Ostrzegałem cię przecież, żebyś nie wchodził mi w drogę, Severusie. Czyż nie? Teraz muszę cię zabić. Wielka szkoda, mhm.
Snape zdołał się podnieść. Podświadomie czuł, że śmierciożerca nie kłamie ani nie próbuje go przestraszyć. Po prostu oznajmił mu przyszłość.
- Zaczekaj. - Snape o mało nie odgryzł sobie języka, ale musiał mówić dalej. - Jestem najbardziej zaufanym sługą Czarnego Pana. Moja śmierć byłaby dla niego niekorzystna. Wprawiłaby naszego Pana w gniew. Wiesz o tym. Ta... walka między nami to błąd. Razem zdążymy jeszcze powstrzymać Pottera.
Wander uniósł brwi. Nie uśmiechnął się.
- Nawet gdybyś mówił prawdę, a wiedz, że twoje życie nic nie znaczy dla Voldemorta, nic to nie zmienia. Wręcz przeciwnie; widzisz Severusie, ja chcę, by Thomas Riddle został pokonany.
Wander dostrzegł pozornie nieskładne, pojedyncze ruchy Snape'a. Czyżby zamierzał rzucić w niego jakiś eliksirem, którego miał pod szatą? Do samego końca...
- Wyjaśniłbym ci to w każdym detalu, ale jaki tego sens, Severusie? - Mężczyzna wycelował palec w głowę Snape'a. - Caedes.
Wander westchnął cicho. Zapalił papierosa. Sam nie wiedział, co myśleć.
Trochę też przeszkadzał mu w skupieniu się fakt, iż połowa jego twarzy przypominała mugolskie horrory. Przeklęty Severus; to już nie było zabawne.
Usłyszał trzepot skrzydeł. Wyciągnął rękę, na którą sfrunął czarny kruk.
- Jeden z was poleciał za Harrym? Dobrze.
Mężczyzna szykował się do włożenia kolejnego polecenia w głowę ptaka, ale ten znienacka dziobnął go w policzek. Na szczęście ten zdrowy, ale i tak zabolało.
- No tak - mruknął po chwili Wander. - Zawsze musi postawić na swoim. Niech i tak będzie, nie potrzebuję was już więcej. Leć.
Kruk natychmiast poderwał się i wzniósł wysoko w górę. Był tam tylko jednym z wielu; kilkanaście czarnych kształtów pofrunęło w kierunku Hogwartu i okrążyło go, by zniknąć daleko za horyzontem.
Cóż, pozostała już jedna rzecz do zrobienia. Wander spodziewał się znaleźć pannę Granger w Pokoju Wspólnym Gryffindoru lub po drodze do niego. Potem zostaje już tylko czekać.
Jednak jego uwagę zwrócił hałas dobiegający od strony Zakazanego Lasu. Wander obejrzał się; większa od ludzkiej sylwetka zbliżała się coraz szybciej, z lampą w jednej ręce i dużym psem przy boku.
Najwyraźniej Hagrid usłyszał pojedynek lub podskórnie wyczuł, że jego chatka była w nieco gorszym stanie. Ale wystarczy szybko zniknąć...
Albo i nie. Wander z niechęcią zdał sobie sprawę z bezgłowego ciała Severusa Snape'a, leżącego w kałuży krwi.
Spojrzał ponownie ku Hagridowi.
- Mhm.
ROZDZIAŁ 20
Harry zbliżał się do celu.
Nie myślał o tym, że za chwilę może zginąć. Starał się zaplanować najlepszą taktykę, którą użyje w pojedynku z Voldemortem.
To dopiero początek. Później musi przecież rozprawić się z Kalisto i Wanderem, a on będzie trudnym orzechem do zgryzienia. Zapewne trudniejszym od ograniczonego Voldemorta, podatnego na wpływ Bestii.
Harry nie martwił się także, że będzie musiał wynosić nadwyżkę śmieci. Jeśli to Wander maczał palce w organizacji walki, to nie ulegało wątpliwości, iż śmierciożercy się nie pojawią.
Chłopak przez chwilę pomyślał o dyrektorze. Jaką minę będzie miał Dumbledore, gdy się dowie, że Czarnego Pana już nie ma? Że spóźnił się na wielki finał, a swoją głupią wyprawą nic nie osiągnął?
Nieistotne. Teraz liczyło się tylko jedno.
Harry wylądował jeszcze wśród drzew, zostawił tam miotłę i bez wahania wyszedł na porośniętą trawą polanę. Księżycowe światło nie pozwalało widzieć wielu szczegółów dookoła, ale to nie szkodzi.
Czy różdżka wystarczy mu do zwycięstwa? Jak naprawdę silny był Voldemort?
Przekonamy się.
Harry stał w uczniowskich szatach i czekał. Może stary wąż zaatakuje z daleka jakimś celnym zaklęciem, jak mugolski snajper? Nie... Był za mocno przekonany o swojej potędze, by przegapić taką okazję. By uświadomić wrogowi, jak bardzo...
- Witaj Harry!
No właśnie.
- Zatem zjawiłeś się. Głupota miesza ci się z odwagą, chłopcze.
Ciemny kształt o pałających oczach wyszedł zza drzew naprzeciwko. Zdaje się, sam.
- Silisz się na bohaterstwo, jak twój ojciec. Rodzinna tradycja, Harry? Umieranie pod butami Czarnego Pana?
Potter nie zamierzał odpowiadać. Nie przyszedł tu na rozmowy. Riddle był jednak za daleko, by ryzykować Avadę; mogła nie trafić.
Ale... zaraz. Istniało krótsze i natychmiastowe zaklęcie. Co prawda Harry nigdy nie testował jego zasięgu ani w snach, ani w rzeczywistości, jednak warto spróbować. Tak.
- Jakieś ostatnie słowa? - Voldemort kpił sobie w najlepsze, stąpając powoli. - Czy chcesz już teraz spotkać się z matką?
- Tylko jedno: Caedes!
Riddle nawet nie zdążył unieść różdżki. Szarpnął się do tyłu, zatoczył i upadł. Drgał konwulsyjnie przez moment i znieruchomiał, zapewne martwy.
I już?
Harry, jakby rozczarowany, ze ściągniętymi brwiami zaczął podchodzić do ciała. Nie widział żadnej krwawej dziury, co musiało znaczyć, że odległość zmniejsza siłę tego niszczącego czaru. Aczkolwiek wystarczyło trafić w serce lub głowę, jak z pistoletu, i...
Harry zatrzymał się nagle. Dostrzegł dziwne poruszenia na ciele wroga.
Eliksir Wielosokowy, sporządzony przez Slughorna, przestał działać. Na trawie leżał martwy jakiś szczęśliwy śmierciożerca-ochotnik.
Voldemort, obserwujący to spośród drzew, syknął cicho. Czyli Wander słusznie go ostrzegł, by potraktował Pottera poważnie. Jak równego sobie.
Proszę, proszę. Pupilek Dumbledore'a nie waha się zabijać. Zna Caedes i potrafi go wykorzystać. Czy to Wander nauczył go tego zaklęcia? Po co? Interesująca kwestia, jednak do rozważenia później.
Caedes ani Sectumsempra nie zadziałają na odległość tylu stóp. Lekceważyłby chłopaka, gdyby przypuszczał, że nie uchyli się przed Avadą.
Poza tym... Lord Voldemort zawsze zwycięża. Zawsze i każdego. Zabije Pottera w otwartej walce, a potem pokaże jego ciało staremu głupcowi. To dopiero będzie widok.
- Przeceniłem cię, Riddle! Boisz się walki ze mną?!
- Nie musisz tak krzyczeć, Harry.
Voldemort wyszedł na polanę. Dopiero teraz zauważył, jak zielone są oczy Pottera.
Jak, nie przymierzając, Salazara Slytherina.
- Nie przyłączyłbyś się do mnie, Harry? Masz zadatki na śmierciożercę.
- Nigdy.
Chłopak otworzył szerzej oczy. Pokaże temu słabeuszowi.
- Caedes!
- Accio!
Zaklęcie Voldemorta wystarczyło, by różdżka jego wroga wypadła mu z palców i obracając się w locie, wypuściła Caedes w ziemię.
Harry, wściekły za taką obelgę, gwałtownie przywołał różdżkę dłonią.
I przywarł nagle do ziemi, dzięki czemu Caedes Voldemorta przeszył powietrze nad jego głową.
Polana błyszczała barwami tęczy, a powietrze wyginało się w przedziwne kształty, gdy ta dwójka zwarła się w pojedynku, próbując większość znanych sobie zaklęć. Bryły ziemi wzlatywały w górę i spadały już pocięte na kawałki, rozrzucając dookoła trawę. Różdżki stały się tak gorące, że trudno było je utrzymać. Odgłosy towarzyszące temu tańcowi śmierci sięgały poza ludzki zakres słuchu.
Harry, po kolejnym nieudanym ataku, odskoczył w tył. Riddle był silniejszy, niż Harry się spodziewał. Ich różdżki miały pióra tego samego feniksa, co tylko pogarszało sytuację.
- Dość tej zabawy, Potter - syknął Voldemort, który szybko przestał odczuwać coś w rodzaju dumy profesjonalisty i podziwu umiejętności przeciwnika. - Ten świat jest za mały na nas dwóch. Inferno!
Harry nie zamierzał czekać na efekty czaru, zatem krzyknął:
- Glacius!
W samą porę; płomienie, które wybuchły wokół niego, zostały w dużej części ugaszone. Para jednak uniemożliwiała widzenie... Chłopak instynktownie rzucił się w bok, unikając tym śmiercionośnego zaklęcia.
Czarny Pan nie zamierzał rezygnować. Choć ręka zaczynała mu drżeć, kontynuował.
- Avada Kedavra!
Harry przetoczył się błyskawicznie, jednak, jakby w zwolnionym tempie, zobaczył czubek różdżki Riddle'a jarzący się na szmaragdowo.
W obronnym geście machnął różdżką ku niebu i strugę zielonego światła powstrzymała wyrwana z podłoża grudka ziemi.
Jeszcze raz, jeszcze raz, ponownie. Voldemort wrzasnął i starał się przyspieszyć nawałnicę Zaklęć Niewybaczalnych. Ale ziemi było pod dostatkiem.
Ostatnia Avada Kedavra rozbiła ruchomą tarczę Harry'ego na kawałki. Różdżka Voldemorta zamilkła. Ten zasyczał jak wąż, wypuszczając z płuc powietrze. Wyglądał, jakby oprzytomniał z niedawnego szaleństwa.
- Brawo, Potter, brawo. Jestem pod wrażeniem.
- Dalej będziesz próbował mnie przekonać? - zapytał Harry z drwiną, chociaż nie czuł się zbyt pewnie. Różdżka parzyła go w dłoń i sprawiała wrażenie, jakby mogła pęknąć od następnego zaklęcia. Mógłby zaatakować bez niej, jednak gdyby coś nie wyszło, gdyby Riddle okazał się odporny na taki rodzaj magii, co wtedy?
- Ależ skąd. Chcę widzieć twarze twoich tak zwanych przyjaciół i Dumbledore'a, gdy zobaczą twoje zmasakrowane zwłoki. Rozumiesz mnie, mam nadzieję. Zapytam cię tylko o jedno. Co sądzisz o twoim tegorocznym nauczycielu Obrony?
Brew Harry'ego drgnęła. W taki oczywisty sposób zamierza go sprowokować, wytrącić z równowagi?
- Chcesz powiedzieć, że jest śmierciożercą? Wiem.
- To on zorganizował naszą akcję w Hogsmeade. Słyszałem, że twoi przyjaciele trochę... ucierpieli.
- Jesteś żałosny, Riddle. Takie sztuczki...
- Słyszałem też, że wspaniały Ronald Weasley - ton Voldemorta był słodszy od miodu - właśnie pije herbatkę z twoimi rodzicami i ojcem chrzestnym. Straszna strata, prawda?
Harry zacisnął zęby. Mimowolnie poczuł gniew, choć wiedział, że o to właśnie chodzi temu wężowi. A jeśli tak, to czy Wander powiedział mu o Bestii? Czy wiedzą, jak wykorzystać jej potencjał?
- Ta wariatka, Lovegood, podobno wygląda jeszcze lepiej, niż poprzednio. To prawda? A, byłbym zapomniał, kazałem Wanderowi zająć się tą ohydną szlamą, Gra...
- Pieprz się, Riddle!
Czarny Pan uśmiechnął się z rozkoszą. Smarkacz traci opanowanie, zaraz zrobi coś głupiego i ...
Harry ciął na odlew ręką, tą bez różdżki.
Voldemort upadł, ciemna krew trysnęła ze szram na jego szacie, rozoranej jakby pięcioma pazurami. Czarny Pan zaklął wściekle, starał się spojrzeniem przebić mgłę bólu i wrócić na pole walki.
Potter pędził ku niemu jak szalony. Dobre porównanie, biorąc pod uwagę wyraz jego twarzy. Różdżkę trzymał w dłoni, jednak chyba nie zamierzał z niej korzystać, przynajmniej na razie. Biegł szybko, za szybko, by nie uchylić się przed jakąkolwiek śmiercionośną klątwę, zatem czas, by wykorzystać asa w rękawie. I to natychmiast.
- Signum temporis!
Harry zareagował na ruch wroga prędzej, niż normalny człowiek mógłby. Skoczył w bok, potem w górę i do przodu. Znajdował się tuż przy Voldemorcie, z jego prawej strony. Harry kątem oka zobaczył formujące się w powietrzu linie złotego światła, jakby runy. Ale one nie pomo
Thomas Riddle syknął ostatni raz. Z niechęcią spojrzał na zakrwawioną rękę. Na szczęście ten niewerbalny atak nie wymagający różdżki nie miał wiele mocy. Gdyby jednak Potter stał bliżej...
Pewną poprawę humoru przyniósł Voldemortowi widok zatrzymanego w czasie Pottera. Doprawdy, jakże zielone oczy miał ten chłopak. Czy wcześniej także takie były?
Na wszelki wypadek Czarny Pan odszedł parę kroków w kierunku drzew rosnących na skraju polany. Nie miał wątpliwości, że jeśli spóźniłby się ze Znakiem choćby o sekundę, już by nie żył.
No, nie do końca, ale nie miał ochoty powtarzać doświadczenia sprzed szesnastu lat.
Riddle spojrzał na swoją różdżkę. Tak, bez wątpienia, Wander był potężny. Znał zaklęcia, o których nikt nie słyszał i o których nie wspomina żadna księga magii. Tak...
Ale po kolei. Najważniejsze, to skończyć to, co się zaczęło.
Och, jakże długo na to czekał...
Chwileczkę, trzeba to tak wymierzyć, by na ułamek chwili zobaczył swoją śmierć. O, tak. Trzy, dwa...
- Avada Kedavra!
Harry drgnął, uwolniony spod Znaku. Zaskoczony, kompletnie nie przygotowany, zobaczył zielone...
Klątwa Niewybaczalna trafiła młodzieńca prosto w twarz. Ciało, pozbawione życia, zwaliło się na trawę.
Voldemort zaśmiał się krótko. Nie czuł takiego zadowolenia, jakiego się spodziewał. Może dlatego, że prawie nikt nie był świadkiem upadku Chłopca, Który Przeżył?
Cóż, trudno. Na pewno odbije to sobie na rozpaczy i cierpieniu wszystkich nędznych znajomych Pottera. Już nie mógł się doczekać.
Voldemort odwrócił się, by posłać sygnał między drzewa. Czekał tam na niego samotny śmierciożerca. W końcu, dźwiganie zwłok to zajęcia poniżej godności Czarnego Pana. Różdżka powoli stygła, a oddech dopiero wracał do normy.
Zwycięzca pojedynku wrócił rozważaniami do kwestii Wandera. Wiele pytań cisnęło się na usta. Choćby takie, dlaczego jeszcze pozwalał mu żyć. Taka silna i tajemnicza osobistość była pożyteczna, zgoda, ale do pewnego stopnia i czasu. Skąd znał takie zaklęcia? Dlaczego nauczył Pottera trudnych klątw, które polepszały jego szansę w walce?
Dlaczego dopuścił do straty Greybacka i Malfoya? Czemu młody Draco również został wyłączony z gry? I przede wszystkim, dlaczego on, Czarny Pan, tak niepewnie czuł się w jego obecności, a mimo to pozwalał mu żyć? Czasami wydawało mu się...
Kalisto. Ona by to potrafiła. Ale nie Wander. Nie był, tak jak ona, szkolony.
Gdzie, do demona, podziewał się ten Groom? Miał czekać na sygnał. Będzie musiał z nim później porozmawiać o niewykonywaniu bezzwłocznie rozkazów Czarnego Pana. Z gniewnym warknięciem wysłał powtórnie półprzezroczystą czaszkę pomiędzy drzewa.
Gdy ta znikła mu z pola widzenia, zmrużył szkarłatne oczy. Coś...
Nagle poczuł, że różdżka w jego dłoni zadrżała.
Thomas Riddle zrozumiał od razu.
- Caedes!
Nie zdążył uniknąć zaklęcia w całości, ale przeżył.
Stracił tylko rękę.
Voldemort krzyknął głośno. Świsnął różdżką, materializując w powietrzu srebrny kształt, przypominający coraz bardziej ludzką rękę. Kształt zbliżył się do krwawiącej rany, zafalował, błysnął i szczepił się z ciałem.
Czarny Pan zajęczał, co nie zdarzało mu się często. Przez chwilę nie mógł się nawet wyprostować.
A gdy to uczynił, zobaczył stojącego Harry'ego Pottera, Chłopca, Który Ponownie Przeżył. Z jego blizny zaczęła powoli płynąć ciemna krew. Potter miał teraz spokojne oblicze, ale mimo to trawa rosnąca na polu ich walki przestała łagodnie płynąć z wiatrem, zdawała się marznąć, jak w obecności dementora.
- Jak?! Dlaczego żyjesz? Zabiłem cię!
- Teraz już rozumiesz, że jesteś żałosnym robakiem w porównaniu ze mną, Riddle?
- Nie! Nie ma tu twojej matki! Już cię nie chroni!
- I co z tego?
Voldemortowi brakło argumentów. Ręka, choć już cała, piekła okrutnie, co przypomniało ranom na torsie, że powinny znowu się odezwać.
Większy jednak zamęt w jego myślach siał fakt, iż Harry Potter najwyraźniej zmartwychwstał. Niemożliwe. Avada Kedavra to klątwa uśmiercająca. Niemożliwe...
- Nie mam już dla ciebie czasu, Riddle. Twoja córka i wszyscy śmierciożercy czekają na mój sąd. Wander również. I ja. - Harry wzniósł różdżkę. - Żegnaj, Riddle. Caedes!
Na polanie zabrzmiał trzask pękającego drewna.
Harry spojrzał pod nogi z pewnym niedowierzaniem. Jego różdżka, już w dwóch częściach, leżała bez życia.
Voldemort zaśmiał się ochryple.
- Nie przyzwyczajona do zaklęć czarnej magii, jak widzę! Powinieneś trzymać się roli dobrego chłopczyka, jak zawsze! Pokażę ci, Potter, że to ty jesteś robakiem! Caedes!
Zaklęcie nie trafiło. Harry przemieścił się jeszcze szybciej, niż poprzednio, tylko skraj jego czarnej szaty ucierpiał. Wyprostował dwa palce i zgiął je ku niebu.
Voldemort, przewidując Accio, z całej siły zacisnął dłoń na różdżce.
Która pękła na pół, kiedy trafił ją trawiasty pocisk wyrwany z podłoża.
Czarny Pan z trudem uświadomił sobie, co się właśnie stało. Harry tymczasem przygotował się do ostatecznego natarcia.
- Twój opór jest daremny, Riddle. Nie zasługujesz na swój tytuł, na strach, jaki go otacza. Ja... - Harry przerwał, by otrzeć krew, która rozpoczęła sączyć mu się do oczu.
W tym momencie, nagle, niczym trafiony natchnieniem, Voldemort zrozumiał.
Tylko w jednym przypadku Avada Kedavra była bezużyteczna.
Harry Potter był horcruxem.
Nie jego. Wiedziałby o tym. Cała ceremonia była konieczna, by rozszczepić duszę i zatrzymać ją w pożądanym obiekcie. Ktoś go ubiegł. Ale jak to możliwe? Ta blizna pojawiła się dopiero po tamtej pamiętnej nocy. Czy nie miała nic wspólnego z horcruxem? Czy w ogóle istota ludzka mogła nim zostać? Kto mógłby tego dokonać?
Cóż za pytanie. Wander. Wander był zdrajcą, od samego początku, podstępnym, snującym dalekosiężne plany. Nie wahającym się poświęcać ludzi. Uczniów. Zatem Dumbledore nie zamierzał dalej się oszukiwać. Cel uświęca środki. Jego odpowiedzią na Snape'a był Wander, amoralny szpieg starego głupca.
Miłość, tak? Nie; potwora może pokonać tylko większy potwór.
Ta dwójka jeszcze przed przepowiednią musiała poznać znaczenie Pottera. Ale skąd Wander tyle wiedział? Znał zaklęcia, o których milczą nawet zapiski mistrza Grindelwalda. W wieku kilkunastu zaledwie lat był w stanie stworzyć horcruxa. Kim był, tak naprawdę?
Czy to wszystko znaczyło, że wbrew informacjom dostarczanym przez śmierciożerców, wilkołaki i gigantów, wszystkie sześć horcruxów zostało zniszczonych i bitwa w Hogsmeade wcale nie wydarzyła się w odpowiednim momencie, by przerwać łowy? Dumbledore wracał do Hogwartu nie z powodu ofiar, a dlatego, że Wander wysłał Pottera, uzbrojonego w Caedes i inne śmiercionośne zaklęcia, by zabił Czarnego Pana?
Voldemort poczuł, że kręci mu się w głowie. Nie mógł uwierzyć, że Dumbledore uknuł taki plan. Ale czy to znaczyło, że Wander także i jemu grał na nosie? Był niczyim pionkiem, a władcą marionetek?
Potem. Później się tym zajmie. Voldemort zrozumiał także coś jeszcze. Błędem była próba opętania Pottera wtedy, w Ministerstwie Magii. Bo blizna łączyła go z nim, z Czarnym Panem, a zimna spojrzenie szmaragdowych oczu dawało rozwiązanie.
Harry był już gotowy do przecięcia wroga na pół, ale wtem zobaczył, że Voldemort wznosi pustą rękę i kieruje ją ku niemu.
- Zamierzasz walczyć ze mną na moich warunkach, Riddle? - Tym razem usta chłopaka wykrzywiły się w uśmiechu. - Bez różdżki? Dalej nie pojmujesz, że jesteś nikim przy mnie? Proszę. Skoro chcesz, walczmy.
Harry napiął mięśnie wzniesionej ręki. Nie obawiał się porażki. Wiedział, że Lord Voldemort, postrach wszystkich czarodziejów i wiedźm, nie potrafił zabijać bez różdżki. Uśmiech mu się odrobinę poszerzył.
- Dość. To koniec, Riddle.
Nie. To dopiero początek, Harry Potterze.
Harry wrzasnął. Upadł na kolana, jego blizna obficiej trysnęła krwią. Czuł się, jakby głowę włożono mu w imadło, a wnętrzności przypalano magicznym ogniem i na przemian zamrażano.
Harry próbował się podnieść, zabić Voldemorta, ale nie mógł. Słyszał swój krzyk, wycie, które powoli gasło, razem z uchodzącymi z niego siłami i duszą.
Początek.
Czarny Pan nie ustawał. Patrzył wprost na bliznę Pottera, wlewał całą swoją potęgę w jeden punkt, koncentrował się na nim, na bramie do duszy chłopaka. Jednak nie próbował przejąć nad nim kontroli, nie. Podsycał swoje uczucia nienawiści, dumy, pogardy dla słabszych, gniewu i łączył je z blizną. Sięgał w nią, poza nią.
Sięgał poza bliznę, głębiej, by dotknąć prawdziwego Harry'ego Pottera, który tyle lat czekał, by wreszcie powstać.
Początek!
Harry próbował, ale nic nie mógł zrobić. Nawet ból ustawał. Tracił zmysły wraz ze świadomością. Wiedział jedno, tylko jedno, co będzie dalej... Jutro będzie rozmawiał z Voldemortem, będą tam oni i Bellatrix, a potem... Potem Hermiona do niego przyjdzie, on ją uwięzi, i...
Harry krzyknął w desperacji, ostatni raz, i upadł, bez sił i bez woli.
Tak. Całość.
Już za mgły, za zasłony, usłyszał jeszcze śmiech Riddle'a, który szybko ucichł. Wszystkie dźwięki zamilkły. Mgła opadła, ból ustał, myśli także.
Moja.
Na chwilę rozbłysło jeszcze światło i coś... coś...
Ciemność.
EPILOG
Na błoniach Hogwartu trwał pogrzeb Severusa Snape'a.
Swą obecnością upamiętniło jego postać całe grono nauczycielskie, włącznie z bardzo źle wyglądającym dyrektorem Dumbledorem, jak i wszyscy uczniowie, którzy jeszcze zamku nie opuścili.
Brakowało jedynie dwóch osób.
Jedną z nich był profesor Obrony przed Czarną Magią. Przez ostatnie parę dni nikt go nie widział. Jakby zapadł się pod ziemię.
Co częściowo było prawdą.
Drugą osobą był uczeń, Harry Potter.
W tym momencie Severus Snape niewiele go obchodził. I na pewno nie miał ochoty widzieć się z jakimkolwiek uczestnikiem pogrzebu.
Wander wszedł powolnym krokiem do skrzydła szpitalnego Hogwartu. Minął Malfoya i Weasleya, nie zwracając na nich większej uwagi. Rzucił okiem na jedno z pustych łóżek. Znaczyło ono, iż panna Lovegood czuła się na tyle dobrze, by zejść na błonia.
Jeżeli to ojciec nie zabrał jej z terenu zamku, bojąc się o jej bezpieczeństwo.
Mężczyzna w końcu zatrzymał się przy ostatnim, zajętym łóżku.
Spojrzał na Harry'ego, który pochylał się nad ciałem Hermiony. Chłopak podniósł głowę i skoncentrował się na jego oczach.
- Wiedziałem, że w końcu przyjdziesz.
- Chciałem się pożegnać.
Harry poruszył się nieznacznie.
- Dokąd się wybierasz?
- Do domu - rzucił krótko Wander.
Potter wstał, choć z wyraźną niechęcią.
- Wszystko poszło po twojej myśli. Jesteś zadowolony?
- Tak.
Starał się nie zauważać, że tak zwany profesor nie uśmiecha się sardonicznie.
- Skąd wiesz, że nigdy nie planowałem spełnić tych snów?
- Proste. Gdybyś planował, to by się spełniły.
Tym razem Wander nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Przeceniasz mnie, panie Potter. Nie przewidziałem, że Snape będzie taki uparty. Ryzykowałem, pozwalając ci walczyć z Voldemortem o własnych siłach. Powinienem był...
- O własnych siłach? Ty przysłałeś Hermionę.
Wander spodziewał się krzyku, jednak Harry cały czas zachowywał się nienaturalnie spokojnie.
- Nie zaprzeczam. To nie problem przygotować świstoklika, jeśli zna się miejsce docelowe. Panna Granger nie protestowała.
- Nie protestowała? Chcesz powiedzieć, że nie użyłeś Imperiusa?
- A uważasz, że go użyłem?
Harry nie odpowiedział od razu. Na chwilę przeniósł wzrok na kompletnie nieruchomą dziewczynę.
- Nie wiem. Może nie musiałeś.
- Nie musiałem - przyznał Wander. - Panna Granger znała konsekwencje. Mimo to, zdecydowała się przerwać twój pojedynek z Voldemortem. Wiedziałem, że w przypadku twojej rychłej przegranej tak uczyni. Nieźle też poradziła sobie z tym śmierciożercą, który czuwał wśród drzew. Wielki talent.
- Były - mruknął Harry. - Twierdzisz, że nie kontrolowałeś Hermiony?
- Lubię ryzyko, ale bez przesady. Wielokrotnie rzucałem na nią Imperio. Wiesz, dlaczego? Panna Granger oprócz talentu potrafi także korzystać z własnej głowy. Zna cię też lepiej niż swoje ulubione książki. Mogłaby odkryć moje zamiary i spróbować mi przeszkodzić. Tego bardzo chciałem uniknąć.
Mężczyzna parsknął rozbawiony w myślach. Oj, jak by mu się dostało, gdyby zabił pannę Granger...
- Powiedzmy, że trochę ją przygasiłem. Pozostaje jeszcze jej zachowanie wobec ciebie, nie mogło przekroczyć pewnych granic. Używałem do tego także snów. Zacząłem już od wakacji i ...
- Nie prościej byłoby mnie kontrolować Imperiusem?
- Bestii nie da się kontrolować. Wiesz przecież, że na ciebie to nie działa.
Harry jeszcze raz spojrzał na twarz Hermiony, na jej zamknięte oczy, kręcone włosy...
- Ona nigdy mnie nie kochała - stwierdził chłopak, chociaż zabrzmiało to jak pytanie.
- To już nie moja rzecz, panie Potter. Sam musisz rozstrzygnąć, czy uczucie może być wzbudzone Klątwą Niewybaczalną.
Uczucie, to najsilniejsze, jak chciałby Dumbledore. Przez tyle lat najbliżsi przyjaciele, potem para kochanków. Hermiona zachowywała się naturalnie, a...
On? Czy ją kochał? Czy Bestia mogła kochać? Miesiące tego roku wydawały się Harry'emu tak odległe; nie potrafił sobie przypomnieć, co czuł jeszcze niedawno. Nie chciał o tym myśleć.
- Jakimi snami ją torturowałeś?
- Innymi niż twoje, ale o podobnej tematyce. - Wander skrzyżował ręce na piersiach. - Ty niszczący Hogwart, ty mordujący niewinnych, tym podobne ciekawostki. Postarałem się, by odbierała je dość realistycznie, jakby tam była.
Harry poczuł pierwsze ukłucie gniewu od wejścia mężczyzny. Hermiona widziała Bestię, przyszłość, do której nawet za cenę życia nie chciała dopuścić. Jednak nigdy nie rozmawiała z nim o snach, nigdy bezpośrednio nie poruszyła sprawy. Imperiusy Wandera trzymały ją w okowach od początku roku szkolnego, a on...
Niczego nie zauważył. Nawet się nie domyślił. Tak, Hermiona nie wyglądała na kontrolowaną, nie miała szans, skoro to Kalisto szkoliła tego drania. Mimo to... Siedziała, nie odzywając się, ze spuszczoną głową podczas tamtej rozmowy z Wanderem, a on nigdy się nad tym nie zastanowił... Dłużej niż parę sekund.
Harry nie wiedział już, kogo bardziej nienawidzi - Wandera czy siebie.
- Jak przeżyłem? Riddle trafił mnie Avadą.
- Ach, dobre pytanie. - Wander zaciągnął się papierosem. - Nie wiem, czy wiesz, ale istnieją obiekty nazywane horcruxami, obiekty przetrzymujące kawałek duszy czarodzieja, który go stworzył. Zaawansowana czarna magia, jak to mówią. Voldemort, na przykład, miał ich sześć. Musiałyby zostać najpierw zniszczone, by dało się go zabić. To właśnie starał się osiągnąć Dumbledore ze swoim Zakonem.
- Byłem... horcruxem Riddle'a? - Na twarzy Harry'ego odmalowały się niesmak i złość.
- Nie. Moim. Nadal jesteś.
Na chwilę zapadła ciężka cisza.
- Wyjaśnij.
- Ale co tu wyjaśniać, panie Potter? Uczyniłem cię moim horcruxem, część mojej duszy rezyduje w tobie. Już dwukrotnie ochroniła cię przed ulubionym zaklęciem Voldemorta. Twoja blizna nie ma z tym nic wspólnego - powiedział Wander, czytając w myślach chłopaka. - Horcrux to nie eksponat muzealny, nie musi się ładnie prezentować. Kiedy? Gdy miałeś kilka miesięcy, oczywiście. Twoi rodzice nic nie pamiętali dzięki zaklęciu znanym ci przez pana Lockhearta, Obliviate. Zrobiłem to, bo wiedziałem, że Voldemort będzie chciał cię zabić. Wiedziałem, że ktoś przekaże mu w końcu przepowiednię, którą otrzymała pani Trelawney... Padło na biednego Severusa, którego tak wszyscy teraz opłakują... Ubiegłem jego pamiętny atak, dzięki czemu jesteś tu, Harry Potterze. Ty, nikt inny.
Harry wstał gwałtownie z krzesła, podejrzewając, co mężczyzna sugeruje.
- Widzisz, panie Potter, horcruxy to zazwyczaj przedmioty, takie jak pierścienie, medaliony, coś osobistego. Jestem pewien, że ani Dumbledore, ani nikt z Zakonu nie pomyślał o tym, by zniszczyć horcuxy Avadą. Klątwa uśmiercająca nie działa przecież na nieżywe przedmioty, prawda? - Wander nagle uśmiechnął się, wyraźnie czując zadowolenie. - A faktem i odpowiedzią na twoje nieme pytanie jest to, że połączenie magii horcruxa w żywej istocie i Avady Kedavry, to połączenie jeden na milion, daje... tak, panie Potter. Bestię.
Harry poczuł, jak budzą się w nim emocje, przyjemne, choć destruktywne.
- To jest twój plan? Od samego początku tego chciałeś?! Bestii we mnie?!
- Tak. - Głos Wandera ponownie zdradził radość. - Tak, tego chciałem, i widzę teraz, jak mi się to udało. Harry, Harry. Mój plan się powiódł, a ty jesteś tego dowodem. Jedyny na tym świecie, najlepszy kandydat, by...
Harry, nie bacząc na poprzednie zamierzenia, wrzasnął wściekle, jednym susem przeskoczył łóżko Hermiony i upadł ciężko na posadzkę.
Wander, stojący w rzeczywistości o parę kroków dalej, ponownie zaciągnął się papierosem.
- Uspokój się, chłopcze. Nic ci to nie da. Spróbuj odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego w takim razie wysłałem pannę Granger, by powstrzymała cię i zniweczyła sny, których treść sam wymyślałem?
Harry, podnosząc się do pionu, zacisnął zęby z całej siły. Atakowanie Wandera było pozbawione sensu.
- Oświeć mnie, profesorze.
- Za dobrze cię znam. Obserwowałem cię przez lata, szczególnie przez ostatni rok, oczywiście, i wiem, w jaki sposób rozumujesz i działasz. Gdyby Voldemort rozbudził w tobie Bestię do końca, twoje sny mniej więcej by się sprawdziły. A to, panie Potter, byłaby moja klęska.
- Doprawdy? - W głosie Harry'ego oprócz sarkazmu dało się usłyszeć delikatne zdziwienie.
- Tak, doprawdy. - Wander uśmiechnął się lekko zza papierosowego dymu. - Jesteś impulsywny, naiwny, poddajesz się emocjom... W dodatku zawsze zdecydowany, by czynić to, co uważasz za słuszne. Z drugiej strony już Tiara Przydziału, sześć lat temu, wyczuła twój potencjał do czynienia zła. By nie dać się porwać potędze Bestii, potrzebny jest odpowiedni umysł, doświadczenia, nastawienie, siła ducha, wiara... Nie jesteś jeszcze na to gotowy. Nie byłeś wtedy, gdy walczyłeś z Voldemortem. Krótko mówiąc, drogi chłopcze, mój plan zakłada, że ujarzmisz Bestię, a nie dasz się jej kontrolować. A na to jest jeszcze za wcześnie.
Harry w milczeniu przetrawiał to, co usłyszał. Wcale nie zmniejszyło to jego gniewu. Co utwierdziło go w przekonaniu, iż w tej rozmowie Wander jest szczery. Nie kłamał. Sny spełniłby się. Bestia zawładnęłaby nim całkowicie, unicestwiając go.
O ile ktoś taki jak ,,Harry Potter'' kiedykolwiek istniał. Skoro już od niemowlęcia miał te szmaragdowe oczy, bliznę, horcruxa i całą resztę...
- Świetnie - mruknął pod nosem. - Wspaniale. Co stało się z Riddlem? Czy Hermiona go zabiła?
- Nie słuchasz mnie uważnie, panie Potter. Jego horcruxy nie zostały zniszczone. Panna Granger nie mogła go zabić, ale, dzięki mojemu zaklęciu, odebrała mu coś cenniejszego niż życie. Teraz Thomas Riddle jest już tylko cieniem samego siebie, niegroźnym i przygnębiającym do obserwowania. Nie musisz się nim martwić.
- A Kalisto? Ona żyje?
- Czyżbyś chciał się pozbyć zła z tego świata? - Wander zachichotał gardłowo. - Nie myśl o niej. Wiesz przecież, że jej nie znajdziesz, jeśli ona nie będzie tego pragnęła. Przykro mi, panie Potter. Nie został nikt, na kim możesz wywrzeć swoją zemstę.
- Oprócz ciebie.
Słowa zawisły w powietrzu pomiędzy mężczyznami, jednak na krótką chwilę. Oboje zdawali sobie doskonale sprawę, że uczeń nie pokona mistrza. Jeszcze nie.
- I co teraz?
- Teraz, Harry, zostawiam cię samego. Zamknęliśmy pewien rozdział. Ale nie wykluczam - dodał Wander, wychodząc już z pomieszczenia - że kiedyś, w przyszłości, spotkamy się znów.
- Po co ci to wszystko?! - krzyknął za nim Harry, napinając wszystkie mięśnie, nie ruszając się jednak z miejsca. - Kim ty jesteś?! Jakimś znudzonym bogiem?!
Wander zatrzymał się w podwójnych drzwiach skrzydła szpitalnego i spojrzał na Harry'ego z ukosa. Uśmiechał się.
- Nie, nie jestem. Choć przyznaję, że trafiłeś nawet blisko. - Mężczyzna skłonił głowę. - Żegnaj, Harry.
Wander zostawił młodą Bestię za sobą i szedł szybkim krokiem, starając się nie sięgać po kolejnego papierosa. Nie były prawdziwe, ale w ich paleniu i tak było coś uzależniającego. Niemagiczni ludzie miewali naprawdę interesujące pomysły. Ha.
Wskakując do rury zastanawiał się, dlaczego nikomu w Hogwarcie nie przyszło do głowy pytanie - gdzie podziewał się bazyliszek przez te pięćdziesiąt lat? Skąd uwolnił go duch młodego Riddle'a? Co podtrzymywało go przy życiu? I tak dalej.
Nawet Dumbledore nie odwiedził nigdy prawdziwej Komnaty Tajemnic. Czy wiedział o niej? Cóż, trudno. Wander wzruszył ramionami, idąc ku wejściu. Tego się już nie dowie.
Kilka słów w wężowym języku otworzyło wrota. Wander przekroczył je.
Czekał już na niego. Co za niecierpliwość.
- Witaj, Annatarze - odezwał się mężczyzna o bujnych, jasnych włosach i czerwonych oczach. - Spóźniłeś się.
- Jestem nawet przed czasem. Witaj, Godryku.
Ruszyli ku kamiennemu posągowi Salazara Slytherina.
- Osiągnąłeś wszystko, co zamierzałeś?
- Tak, jestem raczej zadowolony.
- Nie dało się szybciej?
- Pośpiech nie był wskazany - odparł Wander, czując rozdrażnienie. - Kształtowanie Bestii to nie zabawa, Godryku. Jakby to powiedział Nietzsche: ,,Człowiek jest liną rozpiętą między zwierzęciem a nadczłowiekiem. Liną nad przepaścią.”. Ja starałem się przeprowadzić Harry'ego na odpowiednią stronę.
- A nie zrzucić w przepaść?
- Bestia to nie ... - urwał Wander. Czasami zastanawiał się, dlaczego Pionierzy nie widzieli rzeczywistości tak, jak on. - Harry spadłby w ciemność, gdybym zostawił los własnemu biegowi. Straciłby kontrolę. Wiesz, jaki on jest.
- Tiara wahała się pomiędzy mną a wężem, ale dostał się mnie, w końcu.
- Sam go tam przydzieliłeś.
- Właściwie tak. - Gryffindor podrapał się za uchem. - Jeżeli cały system właściwie działa. Byłem sprawiedliwy?
- O tak - zgodził się Annatar. - Slytherin to, niestety, w obecnych czasach istne bagno, tylko cień dawnej świetności tego szacownego Domu. Biedny Salazar.
Godryk pomyślał chwilę nad wcześniejszym komentarzem Wandera. Przed czasem...
- Słuchaj. Ile właściwie lat ty tu jesteś?
- Ostatnio? Niecałe dwadzieścia lat.
Mężczyzna aż zamrugał. Do diabła, czas szybko tu płynie. Wspaniały Hogwart musiał mieć już z tysiąc lat!
Oboje zatrzymali się przed wielką statuą Slytherina. Spojrzeli w górę, na usta, na tajemne wejście.
- Jak poszło z ...?
- Doskonale. Ad caelum!
Gryffindor popatrzył na unoszącego się w powietrze Wandera, po czym wyciągnął z jasnoczerwonych szat różdżkę z ognistego kryształu.
- Ad caelum - mruknął pod nosem.
Przeszli przez zimny, kamienny korytarz, by znaleźć się komnacie, w której kiedyś wylegiwał się bazyliszek, utrzymywany w hibernacji przez magiczny okrąg, święcący się na szmaragdowo.
- Penelopa Clearwater rzeczywiście ma wielki talent - odezwał się Wander. - Prawdziwa Krukonka. Rowena musi być dumna.
- Co do Roweny... - wtrącił Godryk. - Nie jest zbyt zadowolona ze sposobu, w jaki potraktowałeś Hermionę Granger. Imperiusy.
- Wiesz dobrze, że nie mogłem postąpić inaczej z jej ulubienicą.
- Ulubienicą? - żachnął się Gryffindor, reagując podświadomie na ukryte nuty w głosie Annatara. - Daj spokój, oddała ci nawet swoje Pazury!
- Nie przeczę, jej kruki bardzo mi się przydały. Będę musiał jej gorąco podziękować po powrocie.
- Radzę.
Gryffindor i Wander mijali rzeźby przedstawiające Pionierów, tutaj nazywanych Założycielami. Annatar kątem oka zerknął na srebrne włosy Slytherina i jego zielone oczy. Uśmiechnął się lekko. Dużo zawdzięczał temu mistrzowi magii śmierci.
Mężczyźni kierowali się ku wąskiemu przejściu, kończącego się balkonem, zawieszonym w połyskującej pustce, pełnej fal pierwotnej magii. Tam, następny magiczny krąg miał zabrać ich do domu.
- Dość masz już obserwowania ludzi i bawienia się nimi? Nieprędko tu wrócisz.
- Nie jestem tego taki pewien, przyjacielu. - Wander zatrzymał się i zamknął oczy. - Podoba mi się ten świat i czuję w kościach, że kontynuuję moją znajomość z nim... być może szybciej, niż ci się wydaje. Nie jestem wam potrzebny.
- Nie rozumiem, co ci się tu tak podoba. - Gryffindor zmarszczył brwi. - My, Pionierzy, przybywamy tu i obdarowujemy magią tych nieporadnych ludzi, i przez te... tysiąc lat do czego dochodzą? No, powiedz.
- Magia nie panuje nad całym światem, a niemagicznych ludzi jest zdecydowana większość, jeśli o to ci chodzi.
- Nie taki rozwój wypadków przewidywaliśmy.
- Obawiam się, że nie zrozumiesz mojego zainteresowania tym światem, Godryku.
Czerwone oczy mężczyzny wyrażały irytację. Właśnie dlatego średnio lubił rozmawiać z Wanderem. W dodatku od momentu, w którym wpadł na trop Harry'ego Pottera, myślał zajmował się tylko nim i Bestią.
Annatar miał już ruszyć dalej, przez przejście, ale zatrzymał go dźwięk.
Raczej... wrażenie.
Murami Hogwartu przebiegła fala, nasycona mocno magią i emocjami, wprawiająca cały zamek w dziwne, niecodzienne drżenie.
Wander rozpoznał przyczynę. To Harry się śmiał.
Dawny profesor Obrony, który jako jedyny nie wytrwał choćby jednego roku na stanowisku, mógł się zaledwie domyślić, co tak rozbawiło Pottera. Sam jednak także się uśmiechnął.
Tak, Harry. Naprawdę jesteś Wybrańcem. Dopiero na początku podróży krętymi ścieżkami przeznaczenia...
Annatar Wander z Godrykiem Gryffindorem zniknęli, zostawiając za sobą Komnatę Tajemnic. Wejście do niej zamknęło się.
Ale ono również, jeszcze przez chwilę, w swojej kamiennej esencji, nienaturalnie się trzęsło.
Śmiech Bestii ustał w końcu, choć miał on już na wieki zostać zapamiętany.
Jeśli te wieki w ogóle nastąpią.
KONIEC