PHILIPP VANDENBERG:
AKTA GOLGOTY:
Z języka niemieckiego przełożyłJulian Brudzewski
Tytuł oryginału:
DIEAKTEGOLGATHA
Copyright 2003 by Yerlagsgmppe Lubbe GmbH Co.
KG, Bergisch GladbachCopyright2009 for thePolish edition by Wydawnictwo Sonia DrągaCopyright 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Drąga
Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia DrągaZdjęcie na okładce: Sonia Drąga
Redakcja: MarcinGrabski, Olga RutkowskaKorekta:Jolanta Olejniczak-Kulan, Mariusz Kulan, Magdalena Bargłowska
ISBN: 978-83-7508-157-2
Sprzedaż wysyłkowa:
www.merlin.
com.plwww.
empik.
comwww.
soniadraga.
pl
WYDAWNICTWO SONIA DRĄGA Sp.
z o.
o.Pl.
Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowicetel.
(32) 782 6477, fax (32) 253 77 28e-mail: infosoniadraga.
plwww.
soniadraga.
pl
Skład i łamanie:
DT Studio s.
c"tel.
032 720 28 78, fax032 209 82 25
Katowice2009.
Wydanie I
DrukarniaWZDZ Lega, Opole
STRACH PRZED LATANIEM
Był tojeden z tych przerażających lotów, które wywołują w człowiekużal, że w ogóle przyszedł na świat.
Przy tym wszystkozaczęło się bardzo niewinnie.
Samolot Lufthansy, obsługujący rejsnumer 963, wystartował punktualnie o godzinie piętnastejprzy słonecznej jesiennej pogodzie,a lot nad Alpami w kierunku Rzymu obiecywał czystą przyjemność.
Zarezerwowałem sobie pokój w hotelu w Tivoli w Górach Albańskich, żebywsamotności, otoczony malowniczym krajobrazem,przemyśleć swojąnową powieść- materiał, którym chciałem się twórczo zająć już od dwóchlat.
Stało się jednak inaczej.
Ledwieprzekroczyliśmy łańcuchAlp, samolot Lufthansy, nowiutkiairbus, nagle zaczął się trząśći drżeć.
Nad siedzeniami zapaliły się napisy:
"Proszę zapiąć pasy", a zgłośników pokładowych wydobyła się informacjaprzekazana przez kapitana:
"Szanowni państwo, proszę na raziepozostać na miejscachi nie odpinać pasów.
Nad północnymi Włochami rozbudował się obszar skrajnieniskiego ciśnienia i spodziewamy się bardzo poważnych turbulencji".
Jeśli chodzi o podróżowanie samolotem, nie zaliczam się do najodważniejszych przeżyłemswoje w Afryce i Azjidlatego dawno wyrobiłem w sobie nawyk,żeby zawsze lataćz zapiętym pasem.
Lekko zaniepokojony, spojrzałem za okno na niesamowitypejzaż utworzony z szarychspiętrzonych chmur, widok ten jednak szybko przesłoniła wilgotna mgła.
Niebo pociemniało, ale skłamałbym, twierdząc, że przyjąłem tę sytuacjęz obojętnością.
W podobnych okolicznościach wykorzystuję technikę, którą wiele lat temu zdradził mi pewien amerykański psychiatra podczas lotudo Kalifornii - chwytam jakiś przedmiot i ściskam go w dłoni tak mocno, że czuję ból.
Skupienie na bólu pozwala zapomnieć o całym strachuprzedlataniem.
Samolotemznów wstrząsnęło.
W wewnętrznejkieszenimarynarki znalazłem jedynie kartę kredytową, położyłem ją na dłoni i zacisnąłem palce.
Przez chwilę zdawało mi się, jakbym ściskał nóż o dwóchostrzach, ból ten jednak wystarczył, żeby zapomnieć na chwilę o niebezpieczeństwie.
Jakby z odległości dostrzegłem szklanki, tace i sztućce, które nagle-wyzwolone spod działania siły ciężkości -nabrałyżycia, uderzyły o sufiti przykleiły siędo niego, jakby to byłanajbardziej oczywista rzecz naświecie.
Z tylnych rzędów rozległy sięprzestraszone okrzyki pasażerów.
Dziura powietrzna.
Samolot swobodnie zaczął spadać.
Nie byłem w staniestwierdzić, jak długo znajdowaliśmy się w stanienieważkości.
Siedziałembez ruchu z kartą kredytową w dłoni.
Po chwilijednak obudziłem się z letargu, który sam sobiezaaplikowałem: mój sąsiadpo prawej, na którego wcześniej w ogóle nie zwróciłem uwagi, gwałtownieuchwycił sięmojegoprzedramienia i z całej siły zacisnął dłoń, jakby szukałoparcia w tym zatrważającym stanie nieważkości.
Spojrzałem na niego,ale mężczyzna nieruchomo patrzył przed siebie.
Twarz miałbladoszarą,usta lekko otwarte i było widać, jak drży mu siwywąsik.
Swobodne spadanie maszyny trwałodziesięć, może piętnaście sekund -mnie i tak wydało się to wiecznością - później samolotem targnęłopotężne szarpnięcie, usłyszałem huk, a przyklejone dosufitu przedmioty upadłyna podłogę.
Niektórzy pasażerowie, ugodzeni nimi, krzyknęliz bólu.
Po chwilibyło już po wszystkim.
Spokojnie, jakby nicsię nie stało,samolot kontynuował lot.
- Proszę miwybaczyć niestosowne zachowanie- odezwał się siedzącyobok mnie pasażer, puściwszy moją rękę.
- Naprawdę sądziłem, że spadamy.
-Jużw porządku odpowiedziałem łaskawie, starając się schować bolącądłoń,w której wciąż znajdowała się karta kredytowa z ostrymi krawędziami.
- Panu nie jestpewnie znany strach przedlataniem?
- zaczął podróżnypo chwiliprzerwy, podczas której nasłuchiwałem dźwięków lotu, zastanawiając się,czy nie należy się spodziewać kolejnych turbulencji.
"Pojęcia pan nie ma,jak znany"- chciałem odpowiedzieć spontanicznie, ale z obawy, że pozostały czas lotu może się zamienić w wymianę lotniczych doświadczeń, odparłem krótko:
-Nie.
Kiedy jeszcze raz mrugnąłem do niego, żeby mu dodać otuchy, zwróciłomojąuwagę, żedrugą ręką przyciska dosiebie rękopis albo zbiór rycin,jak dziecko, które się boi, że ktoś odbierze mu ulubioną zabawkę.
W końcukiwnąłna stewardesę,niezwykle piękną, ciemnowłosą dziewczynę, uniósłw górę palec wskazujący oraz środkowy i zamówił dwie whisky.
-Napije się pan?
- spytał.
- Nie piję whisky - powstrzymałem go.
-Nie szkodzi.
Po tych przeżyciach zniosę i dwie.
Kiedy siedzący obok mnie pasażer z namysłem,choć niejednym haustem, jak się spodziewałem, opróżniał obie szklaneczki whisky, miałemsposobność dokładniej mu się przyjrzeć.
Jego inteligentna twarz i drogiebuty pozostawaływ sprzecznościz zaniedbanymwyglądem.
Zrobił na mnie wrażenie człowieka nie mniejzagadkowego niż jego osobliwe zachowanie: mężczyzna w średnim wieku,o delikatnych rysach, nerwowych ruchach i niepewnym zachowaniu, typosoby, na której czas odcisnął swoje piętno.
Chyba zauważyłmoje badawcze spojrzenie, bo po chwili milczenia znów zwrócił się w moim kierunku,wyprostował na fotelu i nieznacznie skłonił, co było gestem niepozbawionym komizmu, po czympowiedział zwyszukanąuprzejmością:
- Nazywam się Gropius, profesor Gregor Gropius.
Ale już po wszystkim,wybaczy pan.
- Schylił się i włożył rękopis do brązowej skórzanejteczki stojącejpod siedzeniem.
Żeby konwencjistało sięzadość, również się przedstawiłem i z czystej ciekawości zagadnąłem:
-Jakmam to rozumieć, profesorze?
Po jakim "wszystkim"?
Gropius machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że nie chceo tym
rozmawiać.
Ponieważ jednak nadal patrzyłem na niego z wyczekiwaniem,
odparł w końcu:
-Jestem chirurgiem, a raczej byłem.
A pan?
Chwileczkę, niech zgadnę.
Przyznam, żepoczułem się trochę nieswojo,ale rozmowa już się rozwinęła i nie było możliwości jej przerwania.
Poza tymna swoim siedzeniuprzyoknie wciąż byłem przypięty pasem, siedziałemwięc w pozycji, która.
sprawiała, że wyglądałem tak, jakbym chciał, żeby ktoś zrobił mi zdjęcie,przy tym uśmiechałem się sąsiadowi prosto w twarz.
- Czy pan jest pisarzem?
- zapytał nagle Gropius.
Wzdrygnąłem się.
- Tak.
Skąd pan wie?
Czytał pan którąś z moich książek?
- Szczerze mówiąc,nie.
Ale kiedyś słyszałem pańskie nazwisko - Gropius się uśmiechnął.
- Aco panasprowadza do Rzymu?
Nowa powieść?
- Nagle w tego człowieka, który jeszcze przed chwiląsiedział obok mnieblady jak ściana i na wpół żywy, wstąpiło życie.
Z doświadczenia wiedziałem, żezaraz usłyszę od niego to, comówi dziewięciuna dziesięciuludzi,spotykając pisarza, czyli: "Moje życie jest pełne tak niezwykłych zdarzeń,że można by o tym napisać powieść!
".Tak jednak sięnie stało.
Zapanowała cisza -w powietrzu wisiało pytanie zadaneprzez profesora.
- Nie lecę do Rzymu - odparłemzgodnie z prawdą.
- Nalotniskuczeka namnie wynajęty samochód, którym pojadędo Tivoli.
- Ach, Tivoli - powiedział Gropiusz uznaniem.
-Pan zna Tivoli?
- Tylko ze zdjęć.
Pewniejest cudowne, to Tivoli.
- O tej porze roku jestprzede wszystkim spokojne.
Znam tam hotelik "San Piętro", w pobliżu Piazza Trento.
Właścicielka, typowa włoskamamma, robi najlepsze spaghetti alla pescałore, awidok z hotelowego tarasu jest po prostu boski.
Właśnie tam spróbujępoświęcić sięmojejnowej powieści.
Gropius w zadumie pokiwał głową:
- Miłe zajęcie!
-To prawda - powiedziałem.
- Nie znam milszego.
Zaskoczyło mnie trochę to, że profesor nie wydawał się w żaden sposób zainteresowanytreścią mojej nowej powieści, choć - z drugiej strony
- być możepoczuł się dotknięty tym, żeja nie wyraziłemnajmniejszego zainteresowania przyczyną jego podróży ani szczegółamijego życia.
Dość,że raptem przerwał naszą rozmowę i dalsze zapoznawanie się, mówiąc jeszcze:
- Ale nie ma mi pan za złe, że przed chwilą tak się uczepiłem pańskiej ręki?
-Nie,skądże.
Wszystko w porządku!
- próbowałem ułagodzić Gropiusa.
-Skoro to pana uspokoiło.
Z głośników pokładowych popłynęła informacja, że zakilka minutbędziemylądować na lotnisku Leonardoda Vinci, i niedługo potem samolot zatrzymał się przed oszklonym terminalem.
Wporcie lotniczym każdyz nas poszedł w swoją stronę.
Miałempoczucie, że drobny incydent w samolocie był dla Gropiusa dość przykry, alejuż następnego ranka zdążyłem o nim niemalzapomnieć - niemal, ponieważstwierdzenie profesora, że "już po wszystkim", wciąż dawało mido myślenia.
Zaraz po śniadaniu, ze stosem białych kartek, zmorą każdego autora,zasiadłem przy drewnianym stole pomalowanym na zielono, który signoraMoretti,właścicielka hotelu, wysunęła nataras przy balustradzie.
Rozciągał się stąd widok nadachy Tivoli w kierunku zachodnim, gdzie w jesiennych mgłach krył sięRzym.
W pracy, którąprzerywały jedynie długie spacery, poczyniłem poważne postępy.
Piątegodnia - a siedziałem właśnie w południowym słońcui pisałem ostatnią stronęszkicu powieści - usłyszałemnagle za sobą krokina tarasie.
Ktoś wyraźnieniezdecydowanie się zbliżał, aż w końcu sięzatrzymał.
Na plecach dosłownie poczułem czyjś wzrok, żeby więczakończyć nieprzyjemną sytuację, odwróciłemsię.
To pan, profesorze?
odłożyłem ołówek, wyrażając zdziwienie.
Zatopiony głęboko we własnych myślach i skupiony na fabule mojej powieści,na nieoczekiwanym gościu zrobiłem zapewne wrażenie zmieszanego.
W każdym razie Gropius starał się mnieuspokoić kilkoma nieporadnymigestami ręki, a po paru uprzejmościach, właściwych jedynieczłowiekowio nienagannych manierach, przeszedł w końcu do rzeczy:
Pewnie się pan dziwi,dlaczego pana tak po prostu odwiedzam?
- zaczął, kiedy podsunąłem mukrzesło, on zaś usiadł na nim sztywno.
Wzruszyłemramionami, wskazując, że jest mi towłaściwie obojętne - reakcja,którejjuż po chwili żałowałem (nic dziwnego, skoro wtedyjeszczenie wiedziałem, co mnie czeka).
Po raz pierwszy od naszego spotkania w samolocie kilkadni wcześniej dokładnie przyjrzałem sięprofesorowi.
Szukam powiernika!
powiedział cicho, ale dobitnie.
Ton jego głosu przydawał pewnej tajemniczości tym prostym słowom.
Powiernika?
zapytałem zdumiony.
A dlaczegoakurat ja przyszedłempanu do głowy?
Gropius się rozejrzał, jakby wypatrywał niechcianych świadków naszej rozmowy.
Bał się, szybko to zrozumiałem, i niełatwo było mu odpowiedzieć.
- Wiem, prawie się nie znamy, właściwie w ogóle sięnie znamy, ale tomoże być korzystne, biorąc pod uwagę sytuację, w której się znajduję.
-Doprawdy?
- Przyznam, że patrząc z perspektywy czasu, moja reakcja musiaławyglądać dość arogancko, i cieszęsię, że nie zareagowałemtak spontanicznie, jak miałem zamiar to uczynić.
Konspiracyjne uwagiprofesora zaczęłymnie denerwować i już zamierzałem powiedzieć: "Drogiprofesorze, zabiera mi pan czas.
Jestem tutaj,żeby pracować.
Żegnam",ale na szczęście siępowstrzymałem.
- Długo się zastanawiałem, czy obarczać pana moją historią- ciągnąłGropius - ale jest pan pisarzem, człowiekiemz fantazją, żeby zaś móc sobie wyobrazićto, co mamdo opowiedzenia, trzeba naprawdę wiele fantazji.
Przy tym każde słowo jestprawdą, jakkolwiekniewiarygodnie bybrzmiało.
Być możepan także minie uwierzy,może uzna mnie pan zaobłąkanego albo alkoholikaw zaawansowanym stadium.
Szczerze mówiąc, jeszcze rok temu sam bymnie zareagował inaczej.
Dobitna przemowa profesora szczerze mnie zaskoczyła.
Zauważyłem,że nagle obudziła się moja ciekawość, a początkowa nieufność ustąpiłamiejsca zainteresowaniu tym, cochce opowiedzieć osobliwy profesor.
- Trzeba panu wiedzieć usłyszałem nagle własny głos że najlepsze powieści nadal pisze samo życie.
Wiem, co mówię.
Żadenpisarznie jest wstanie wymyślić tak zwariowanych czy niezwykłych historiijak te, których dostarczasamo życie.
Zresztą do moich nielicznych dobrychcechnależy umiejętność słuchania.
Ostatecznie żyjęz opowieści,a prawdę mówiąc, jestem od nich uzależniony.
Co chciałbypan zatemopowiedzieć?
Profesor zacząłnieporadnie rozpinać guziki swojej marynarki,coz początku było czynnością nieistotną, która mnie nieszczególnie ciekawiła,nagle jednak pod ubraniem dostrzegłem plik kartek.
Na tle wszystkiego, co przeżyłem w kontaktach z ludźmi, była toz pewnością najbardziej niezwykła historia,jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła, i nawet uruchomiwszy najgłębsze pokłady fantazji,nie znajdowałem wyjaśnienia dla zaskakującego zachowania profesora.
Muszęprzyznać,że byłbym mniej zdumiony, gdyby Gropius wyciągnąłpistolet iwycelował
10
we mnie z jakimś bezpodstawnymżądaniem.
Profesorjednak uderzył lekko w rękopis zaciśniętą pięścią i powiedział nie bez dumy:
-Jest to coś w rodzaju pamiętnika z dwustu najgorszych dnimojegożycia.
Kiedy go czytam, sam siebie nie poznaję.
Ze zdziwieniem, wręczbezradnie patrzyłem to na plik kartek, to natwarz profesora, który bez wątpienia delektował się moją niepewnością, jakuczestnik pojedynku, który pokonał przeciwnika.
Upłynęło jednak trochęczasu, zanim zadałemrozmówcyoczywiste wtakiej sytuacji pytanie:
- Co jesttreściątego rękopisu?
Tymczasem zrobiło się południe i nataras skierowany na zachód padły pierwsze promienie słońca.
We wnętrzu hotelu, wktórym o tej porzeroku były zajęte zaledwie trzy pokoje, pojawiłasię signora.
Zapomocą potoku słów zaoferowałasię, że dla mnie i mojego gościa przygotuje makaron, oczywiście, spaghetti allapescatore.
Kiedy signora Morettiodeszła, powtórzyłem pytanie, Gropiusjednak machnął ręką i odpowiedział pytaniem, którego początkowo nie zrozumiałem:
- Czyjest panczłowiekiem pobożnym?
-Na Boga,nie!
- odparłem.
-O ile, oczywiście, chodzi panu o to, czyjestem sympatykiem Kościoła.
Profesorprzytaknął.
- O to mi chodziło.
- Po krótkim wahaniu dodał: - Może byćbowiem tak, że moja opowieść panawewnętrznie zrani, co więcej, żewstrząśnie do głębi pańską wiarą i później będzie pan oglądałświat jużinnymi oczami.
Porażony pewną bezradnością wobec osobliwego profesora, starałemsięwyciągnąć jakieśwnioskiz jego sposobu mówienia,z jego oszczędnychgestów- mówiącszczerze, zmarnym skutkiem.
Im dłużej poświęcałemGropiusowi moją uwagę,tym bardziej zagadkowe wydawało mi się jegozachowanie i z tym większą fascynacją go słuchałem.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, doczego zmierza, zakładając jednak, że Gropius niebył obłąkany- a rzeczywiścienie sprawiał takiego wrażenia - musiał widocznie dokonać jakiegoś niesłychanego odkrycia.
- Zaproponowano mi dziesięć milionów euro za milczenie - oświadczył profesor tonem, który nie zdradzał niemal żadnych emocji.
-Mam nadzieję, że przyjął pan te pieniądze -odparłem zlekką ironią.
11.
- Pan mi nie wierzy - powiedział profesor.
W jego głosie byłosłychać rozczarowanie.
- Ależ wierzę,wierzę - pośpieszyłem z zapewnieniem.
- Chciałbymsię tylko dowiedzieć, ocowłaściwie chodzi.
Jego pytanie o stopień mojej pobożności wskazywało przecież pewienkierunek.
W swoim życiuwidziałem już jednak sporo skandali związanychz Kościołem, z których kilka opisano w książkach, jak skandale finansoweBanku Watykańskiego, klasztor dla ciężarnych zakonnic czy katalog specjalnej odzieży dla masochistycznych mnichów.
Cóż jeszcze mogło mnietutaj zaszokować?
Nie wstając z krzesła, Gropius wyciągnął szyję i spojrzał przez balustradęw kierunku Piazza Trento.
Pochwili odwrócił siędo mnie i powiedział:
- Proszę mi wybaczyć moje dziwne zachowanie.
Wciąż jeszcze trochęcierpię na manię prześladowczą, ale kiedy wysłucha panmojej historii, niebędzie mi pan miał tego za złe.
Widzipan tam w dole dwóch mężczyzn?
Gropius wskazałruchem głowy na ulicę poniżej, gdzie stała niepozorna lancia, a przy niej rozmawiało dwóch mężczyzn w ciemnych ubraniach.
Kiedy wychyliłem sięprzez balustradę, żeby rzucić okiem na ulicę,odwrócili się w moim kierunku, jakby przypadkiem.
Na pewien czas nasza rozmowa zamarła, ponieważ signora zszerokim uśmiechem i szczebiotem właściwym włoskiej kucharce, przyniosłaspaghetti.
Do tego wyp'dismyfrascafi, miejscowym zwyczajem zmieszanez wodą, później zaś, jak należy, gorzkieczarne espresso.
Zrobiło się cicho, w okolicznych domach pozamykano wysokie okiennice, przeważnie pomalowane na zielono.
Sjesta.
Mężczyźni przed domemrozdzielili się.
Stali teraz na ulicy w odległości stu metrów od siebie, palącpapierosy.
Po bruku tłukłsię trójkołowy samochodzik dostawczy.
Gdzieśpiał gardłowo kogut, jakby się bało swoje życie.
Z parteru,gdzie znajdowałasię kuchnia, dało sięsłyszeć hałas zmywarki do naczyń.
Człowiek, który był ze mną, przestał mipodsuwać kolejnezagadki,i naprawdęnie wiedziałem, jak się wobec niego zachować.
Podczas posiłku rozmawialiśmy o błahych sprawach, choć, ściśle rzecz biorąc, Gropiusjeszczenie uchylił przede mną nawet szparki w drzwiach do swojego życia.
Po dłuższej chwili, z ociąganiem, sam się wprosiłem - ostatecznie toon do mnie przyszedł, żebymi się zwierzyćz czegoś ważnego.
12
- Kim pan jest, profesorze Gropius?
Nie jestem nawet pewien, czy tojest pańskie prawdziwenazwisko.
Aleprzede wszystkim, co ma mi pan dopowiedzenia?
Proszę, niechże pan w końcu coś powie!
Gropius się wzdrygnął.
Niemalbyłowidać, jak puściły wszystkie tamy,które do tej pory go powstrzymywały.
Ostrożnie położył rękopis przednami nastole i przykrył obiemarękami.
- Naprawdęnazywam się Gropius, Gregor Gropius.
- Zaczął takcicho, że musiałem się do niego nachylić, żeby coś zrozumieć.
W wiekudwudziestuczterech latzrobiłem doktorat z medycyny, w wieku trzydziestu ośmiu zostałem profesorem w dużej klinice na południu Niemiec.
Wtym czasie przez dwa lata byłem rezydentem w renomowanych klinikachw Kapsztadzie i Bostonie.
Słowem - karierajak z obrazka.
Aha, dotego była jeszcze Veronique.
Spotkałem ją na kongresie w Salzburgu,gdziepracowała jakohostessa.
Właściwieto miała na imięWeronika, a jej rodzice, prowadzący poza miastem firmę dorożkarską, wołali na nią Wronka.
O tym jednakwolałaniepamiętać.
Pobraliśmy się cztery tygodnie po tym,jak miałem już w kieszeni doktorat.
Było wesele w zamku Mirabell, byłpowóz ciągniętyprzez cztery siwe konie.
Z początku w naszymmałżeństwiewszystkosię układało.
Veronique była niezwykle atrakcyjna.
Uwielbiałemją,ona zaś traktowała mnie jakjakieś cudowne dziecko, co oczywiście mipochlebiało.
Patrząc z perspektywyczasu, muszę jednak powiedzieć, żebyłoto za mało na solidny fundament małżeństwa.
W głowie miałem wyłącznie moją karierę, a dla Veronique byłemnie tyle partnerem, ile trampoliną,która miała jej pozwolić wskoczyć w wyższe sfery.
Jedynie bardzo rzadko,albo kiedy potrzebowaławiększych pieniędzy, pozorowała miłość - takiepizod musiał jednak wystarczyć na kolejne sześćtygodni.
Dzieci w ogólenie wchodziły w grę.
"Dzieci,jak zwykła mawiać, powinny być wdzięczne,jeślisię ich niewyda na tenokropnyświat".
W rzeczywistości Veroniqueobawiałasię o swoją figurę, tego jestem najzupełniej pewien.
Szybko, bojuż podziesięciu latach, nastąpił koniec naszegomałżeństwa, choć żadne z nas nie chciało tegoprzyznać.
Wprawdzie mieszkaliśmy w naszymwspólnym domu w najlepszej dzielnicy miasta, ale chodziliśmy własnymidrogami i żadne nie podjęło nawet próby ratowaniamałżeństwa.
Żebyw końcu się zrealizować - tak się wyrażała- Veroniqueotworzyła agencję public relations, w której opracowywała kampanie reklamowedla firm,wydawnictw i aktorów.
To, że już przypierwszym większymkontrakcie
13.
mnie zdradziła, uważam za tandetne.
I to z fabrykantem konserw z kiszoną kapustą.
Zgoda,miał mnóstwopieniędzy i zasypywał ją kosztownymi podarkami, ale przecież u mnie także nigdy jej tego nie brakowało.
Zemściłem się po swojemu, sprowadzając do domu śliczniutką asystentkę od rentgena.
Była odemniemłodsza o prawie dwadzieścialat, a kiedyVeronique nas nakryła wróciwszy niespodziewanie z podróżysłużbowej- wieloletnia obojętność z dnia na dzień zmieniła się w nienawiść.
Nigdynie zapomnę ognia w jejoczach, kiedy wysyczała: "Zapłacisz mi za tenbrak smaku!
Zniszczęcię".
Muszę przyznać, że wtedynie potraktowałemtej groźby poważnie.
Później jednak,niecałe trzytygodnie potem, awięcczternastego września.
Nigdy nie zapomnę tamtego dnia, zmienił bowiem całe moje życie, przypomniałemsobie nagle o pogróżkach Veronique i starałem się.
W tym miejscu przerwałem profesorowi, który opowiadał z rosnącymożywieniem, wywołanym jakimś dziwnym niepokojem.
Już od dłuższego czasu byłem przekonany, że człowiekten daleki jest od opowiadania zmyślonych historii.
W każdym razie jego opowieśćniezwykle mniezafascynowała, a doświadczenie albo mójszósty zmysł w kontaktachz ludźmi podpowiadało mi, że za tą historią kryje się coś więcejniż tylkobanalny dramat małżeński.
Gropius nie wyglądał na osobę, która obcegoczłowieka - aprzecież dla profesorabyłem nadal obcymczłowiekiem - bezpowodu będzie wprowadzała wswoje nie dokońca udane życie prywatne.
Nie dostrzegałem też w nim egoisty żebrzącego o litość,który opłakujeswój los jako coś najgorszego na świecie.
Dlatego poprosiłem profesora,żebypozwolił mirobić notatki.
- Nie matakiej potrzeby - powiedział profesor.
- Przyszedłem, abyzostawić panu moje notatki.
Sądzę, oddaje je we właściwe ręce.
-Jeśli dobrze rozumiem, profesorze, chciałby pan otrzymać zaswojąhistoriępieniądze!
- Pieniądze?
- zaśmiał się Gropius z goryczą.
-Pieniędzy toja mampod dostatkiem.
Jak już mówiłem, za dziesięć milionów zamkniętomiusta.
W każdym razie wczasie, kiedy jeszczenikt nie mógł przewidzieć,jak się ta historia potoczy.
Nie, chciałbymjedynie, aby prawda wyszła naświatłodzienne, a pan zpewnością będzieją umiał lepiejodemnie ubraćw słowa.
- Prawda?
14
Gropius zaczął opowiadać dalszy ciąg historii, początkowo urywanymizdaniami,później jednak coraz szybciej, mówiąc o wzajemnychpowiązaniachw jakiejś potwornejgmatwaninie przygód i intryg.
Kiedy skończył,była niemal północ.
Długopatrzyliśmy nasiebie.
Gropius opróżniłswójkieliszek i powiedział:
- Dziękuję, że poświęcił pan takdużo czasu, żeby mnie wysłuchać.
Po czym wstał.
Sądzę,że w tym życiu już się nie zobaczymy.
Uśmiechnąłemsię.
- Może w przyszłym?
Gropius podał mi rękę i zniknął w mroku.
Przeszedł mnie dreszcz.
"Dość osobliwe - pomyślałem.
- Oto jadę doWłoch, żeby napisaćnowąpowieść, a otrzymuję w prezencie prawdziwą historię, która przebijawszystko,cow ogóle można by wymyślić".
ROZDZIAŁ 1
Tysiącsześćset gramów brunatnej, trzęsącej się tkanki w zimnym roztworze krystaloidu - ludzka wątroba umieszczona w dużej aluminiowej walizce z napisem Eurotransplant, przewożonej z Frankfurtu nadMenem do Monachium.
O godzinie wpółdo trzeciej w nocyw klinicefrankfurckiegoUniwersytetu JohannaWolfganga Goethego przy Theodor-Stern-Kaikierowcaodebrał narząd przewidziany doprzeszczepu.
Teraz prowadzony przez niego specjalny samochód jechał bardzo szybkoautostradą w kierunku Monachium.
Narządy do przeszczepów zwykle dostarcza się samolotem, ale zewzględu na zakaznocnych lotów nad Monachium tym razem wybranoinne rozwiązanie - transport samochodem.
Komputer ELAS, obsługujący w ramach Eurotransplantu systemprzydzielaniaorganów chorym, wyznaczył archeologa Arna Schlesingerajako potencjalnego biorcę.
Zespół trzech lekarzy monachijskiejkliniki zaaprobował ten wybór.
Arno Schlesinger, lat czterdzieści sześć, od czterech miesięcy był na liście oczekujących, a od sześciu tygodni jego stan pozwalałna przypisaniedo poziomu priorytetu T2.
Jegowątroba uległa poważnemu uszkodzeniu podczas wypadku.
Nazwisko dawcy, jak zwykle, pozostawało nieznane.
Wiadomobyłojedynie, że zginął w wypadku.
Śmierć mózgu nastąpiłaokoło godzinydwudziestej trzeciej poprzedniegodnia.
Grupa krwi dawcy: AB Rh-,
16
wzór antygenowy: zgodny z wzorem Arno Schlesingera, miejsce wykonania operacji: klinika w Monachium - tyle błyskawicznie przekazał komputer ELAS.
Profesora Gregora Gropiusa mimomłodego wieku uznawanego jużza koryfeusza transplantologii - około godzinywpół do szóstej rano zerwał z łóżka telefon od dyżurującegointernisty, doktoraLinharta.
Gropiuswziął prysznic, wypił filiżankęmocnejkawy, założył dwurzędowy garnitur,poprawił przed lustrem odpowiedniodobrany krawat i terazwyjeżdżałswoimgranatowym jaguarem z monachijskiej dzielnicy willowej Grunwald w kierunku północnym.
Ulice były mokre, choć nie padało.
Posępne niebo zapowiadałomglisty dzień.
Był to szesnasty lub siedemnastyprzeszczep wątroby w krótkiej, ale błyskotliwej karierze Gregora Gropiusa, który jednak, jak zawszew takiej chwili, był spięty.
Niemalnie zwracał uwagi na budzący się ruchdrogowy, bezwiednieprzejechał na czerwonym świetle i wyłączył radio,gdyż informowano o kolejnychatakach w Izraelu.
Lekarz dyżurny zdążył już zwołać zespółoperacyjny.
Na podobnąokoliczność był przygotowany specjalny plan działania, który raz ustalony, uruchamiałsię następnie jak precyzyjny automat.
Nocna pielęgniarkaobudziła Schlesingera około godzinyszóstej, lekarz dyżurujący na oddziale po razostatni zapoznał pacjentaz przebiegiem zbliżającejsię operacji.
Pani anestezjolog zaaplikowała mu zastrzyk uspokajający.
W odstępie kilku minut kierowca Eurotransplantu i profesor Gropius skręcili w lipową aleję prowadzącą do kliniki.
Gropius skierował siędo swojego miejsca parkingowego położonego ztyłu.
Kierowca z Frankfurtu dostarczył aluminiową walizeczkę z wątrobą do przeszczepu na oddział operacyjny.
Czekano tam już na niego.
Od przywiezienianarządu dawcy do kliniki do rozpoczęciaoperacjiz reguły mija około czterdziestu pięciu minut.
Również tego ranka ostatnie badania i przygotowanie wątroby do przeszczepu nie zabrało więcejczasu.
O godzinie siódmejdziesięć gotowy do wszczepienia narząd znalazł się na sali operacyjnej numer trzy.
W pomieszczeniu socjalnym trzeciego oddziału kliniki Gropius przełknął dwie bułki z seremoraz jogurt, popił to dużąkawą, po czym udałsię do pomieszczenia przygotowania lekarzy, żeby się przebraći umyć.
Nie był rannym ptaszkiem,ale pracownicy z jego otoczenia wiedzie17.
li o tym i zachowywali się stosownie, ograniczając się do zdawkowego"dzień dobry".
Zespół złożony z pięciu lekarzy, dwóch anestezjologów i czterech pielęgniarek stał w gotowości, kiedy kwadrans po siódmej profesor wkraczałna salę operacyjną.
Pacjent leżałprzykrytyzielonym prześcieradłem.
Gropiusdał ręką znak pani anestezjolog, żeby zaczynać.
Kilka minut późniejanestezjolog kiwnęłagłowąi profesor wykonał pierwsze cięcie.
Było niemal południe, gdy profesor Gregor Gropius pierwszy opuściłsalę operacyjną i wszedł do przedsionka.
Zdjął maseczkę, ręcezaś trzymał wgórze jak gangster zatrzymany przez policję.
Jego zielony fartuchbyłpoplamiony krwią.
Podeszła pielęgniarka i uwolniła profesoraod gumowych rękawiczek oraz stroju operacyjnego.
Również pozostali członkowie zespołu operacyjnego pojawiali się kolejno w przedsionku.
Zapanował swobodny nastrój.
Mój pacjent i ja dziękujemy całemu zespołowi za świetną współpracę!
- Gropius zasalutował po wojskowemu, następnie zniknął w swoimpokoju, wyczerpany, z podkrążonymi oczami.
W ciągu ostatnich dni Gropius mało spał, a kiedy mu sięzasnąćudawało, spał źle.
Miało to związeknie tyle z jego odpowiedzialnymzajęciem, ile z Veronique,która jegożycie zamieniła w piekło.
Dopierowostatnich dniachsam złapał się na tym, że zastanawiasię nad usunięciemVeronique - nieważne, w jaki sposób, lekarze znają przecieżrozmaitemetody.
Później jednak, myśląc rozsądnie, pożałował tych rozważań, i odtamtej pory miał niezły mętlik w głowie, dręczyły go koszmarne sny, a do tego był pewien, że walkę tę przetrwa tylko jedno z nich:
albo Veronique, albo on.
Osiemnaście latmałżeństwa to długo- większość współczesnychzwiązków małżeńskich nie wytrzymujetakiej próby czasu - teraz jednak byłtojużkoniec.
Ale czy z tego powodu musieli walczyć na noże?
Czy musieli wszelkimi sposobami próbować niszczyć życie drugiej strony?
Zbudowaniekariery kosztowało go wiele wysiłku, nie mówiąc jużopieniądzach.
A teraz Veroniquechce zrobićwszystko,żeby tę karieręzniszczyć.
Gropius zażył tabletkękaptagonu i już miałzadzwonić do pielęgniarkidyżurnej, żeby mu przyniesiono kawę, gdy szare urządzenie samo wydałoz siebie pisk.
Profesor podniósł słuchawkę telefonu.
18
- Przez najbliższepół godziny proszę mi nie przeszkadzać.
-1przerwał.
A po długiej, okropnej chwili powiedział cicho z bezradnościąw głosie: - Toprzecieżniemożliwe.
Już idę.
W tym samym czasie Veronique Gropius wchodziła dobistro w pobliżuAngielskiego Ogrodu.
Byłakobietą tego rodzaju, że wszystkie oczy kierowały się na nią, kiedy wkraczała do lokalu - i to nietylko oczymężczyzn.
Chociaż wbrew swojemu przyzwyczajeniu była ubrana raczej skromnie,jejpojawienie się wciemnymkostiumie i tak wywołało niemałeporuszenie.
W lokalu, typowym miejscu spotkań studentów i intelektualistów,w porze południowej było zajętych tylko kilka stolików, i Veronique odrazuzwróciła uwagę na łysego,szczupłego mężczyznę siedzącego pośrodku sali.
Wyglądałtak, jaksam siebie opisał przez telefon, w każdym razienie tak, jak człowiek wyobrażałby sobie prywatnego detektywa.
- Madame Gropius?
- odezwał się pytająco, wstając od stolika.
Tensposóbzwracania się do kobiet sprawiał trochęniezwykłewrażenie,alepasował do elegancko ubranego, zadbanego mężczyzny.
- Pan Lewezow?
odpowiedziała Veronique pytaniemna pytanie.
Lewezow przytaknął i podsunął jej krzesło.
Zmierzyli się wzajemnie niezręcznym spojrzeniem, po czym Veroniquepowiedziałaz uśmiechem:
- A zatemtak wygląda prywatny detektyw.
Proszę mi nie mieć za złe,żeto powiem, ale zupełnie inaczej niż w telewizji.
Lewezowkiwnął głową.
- Pewnie spodziewała się pani niechlujnego typa z fajką, w skórzanejkurtce i dżinsach!
- Oburzony uniósł brwi.
-Nie zajmuję się tym zbyt długo, co jednak nieobniża jakości prowadzonychprzeze mnie dochodzeń,wręcz przeciwnie.
Pozwolę sobie.
Lewezow wyjął spod stołucienkąaktówkę.
- Pozwolę sobie przedstawić pani moje referencje.
Przeglądając w aktówce kontrakty,listyz podziękowaniami i cenniki(rzeczywiście, były to dowody poważnych osiągnięć na polu pracy detektywistycznej), Veronique Gropius, żebyzyskać na czasie, zapytała:
-Jak długo pansię tym zajmuje?
Chodzi mio to, że w końcu nikt sięnie rodzi prywatnym detektywem.
- Cztery lata -odparł Lewezow.
- Przedtem prowadziłem terapiętańcem,a jeszcze wcześniej byłem tancerzem w Operze Narodowej.
19.
Po śmierci mojego przyjaciela dosłownie ziemia usunęła mi się spod nóg.
Ale nie chciałbympani zanudzać historiąmojego życia.
- Ależ wcale mnie pannie nudzi!
- Veroniqueuśmiechnęła się i oddała Lewezowowi aktówkę.
- Przez telefon wspomniała pani o pewnej sprawie zauważył detektyw, żeby nawiązać do tematu.
Veronique wzięła głęboki oddechi szperając w płaskiej czarnej torebce,zaczęła opowiadać o swoim problemie, dostosowując mimikę do poruszanej w danym momencie kwestii.
Jej twarz, przed chwiląjeszcze łagodna,nabrała naglewyrazu surowości, zrobiła się wręcz twarda.
Następnie wyjęłaz torebki fotografię i wręczyła detektywowi.
- To jest profesorGregor Gropius, mójmąż, a właściwie były mąż,powinnam powiedzieć.
Nasz związek już od dawna istnieje jedyniena papierze, nasze małżeństwo trwa jeszcze tylko przez telefon.
- Jeśli wolnomi zapytać, madame, dlaczego siępani po prostu nierozwiedzie?
Veronique splotła dłonie, aż pobielała jej skóra na kostkach.
- Jest pewien kłopot.
Osiemnaście lat temu przed zawarciem małżeństwauzgodniliśmy podział majątku.
Pan wie, coto oznacza, panie Le\
wezow?
- Mogę sobie wyobrazić,madame.
-Mój mąż wyjdzie z rozwodu jako bogaty człowiek bez zobowiązań,a jabędę mogła zaczynać od początku.
- Pani nie uprawiażadnego zawodu?
-Ależ tak.
Od dwóch lat prowadzę agencję public relations.
Interesidzienieźle, ale w porównaniuz majątkiem, jaki tymczasem zgromadziłGregor.
Lewezow zamknął oczy.
- Obawiam się, że w razie rozwodu właściwie nie ma możliwości,żeby zgodnie z prawem zbliżyć się do pieniędzy pani męża,czy choćbydo ich części.
-Tego jestem świadoma - Veroniquewpadła detektywowi w słowo.
- I takie jest też stanowisko moich prawników.
Jak panpowiedział, nie istnieje możliwość zgodna zprawem.
Trzeba by Gropiusa doprowadzić do tego,żeby dobrowolnie oświadczył, że podzieli sięze mną.
Oczywiście, mam namyśli to, że "dobrowolnie" nie musi oznaczać "bez odpowiedniej zachęty".
20
-Teraz rozumiem.
Również w życiu profesora, jakkażdego, istniejąjakieściemne sprawy,które lepiej,żeby nie wychodziły na światło dzienne.
Mam rację?
Twarz Veronique rozchmurzyła się w mgnieniu oka i przemknął przeznią chytry uśmieszek.
- Tak, ma pan rację.
W tymkonkretnym wypadku Gropiusa może tokosztować bardzo dużo.
Problem w tym, że nie mam żadnych dowodów.
- Dowodów czego?
Veroniquerozejrzała się uważnie, czy nikt nie podsłuchujeich rozmowy, i zaczęła cicho:
- Gropius jest profesorem w klinice uniwersyteckiej.
Przeprowadzarocznie kilkadziesiąt transplantacji narządów.
Przeszczepia nerki,wątroby i płuca jednego człowieka drugiemu, przy czym dawcajest najczęściejmartwy.
Lewezow przełknął ślinę.
-Tak czy inaczej,zapotrzebowanie nanarządy do przeszczepów jestwielokrotnie wyższe niż ich podaż, dlatego na czarnym rynkuhandlujesię tymi narządamijak używanymi samochodami czy antykami, a cenydochodzą do stu tysięcy euro.
Lewezow zaczął sobie robić notatki, potem podniósł wzrok ipowiedział:
-Jeśli dobrze panią rozumiem, przypuszczapani, że były mąż patrzyna handlarzy organamiprzez palce.
Veronique spojrzałana Lewezowa bez cienia emocji na twarzy.
- I jeśli dalej panią dobrze rozumiem - kontynuował detektyw - zakładając, że pani przypuszczenie miałoby sięokazać trafne, chciałaby panitą wiedzą Gropiusa.
- ...
szantażować!
Niech pan to spokojnie wymówi.
Nie chcę,żebymój mąż po osiemnastu latach małżeństwa ze mną w roli służącejpozbyłsię mnie, dając na odczepnego trzy miesięczne pensje, rozumie pan?
Lewezow pogładziłdłonią swoją wypielęgnowaną łysą czaszkę.
Jegowzrok spoczywał nanotatkach leżących nastole.
- Zadanie nie jest łatwe - mruknął do siebie w zadumie.
- Chciałbymwięc uprzedzić, że będziewymagało dość poważnychnakładów.
- Pieniądze nie będą przeszkodą - odparła Veronique.
- W końcuchodzi tutaj o dużą kwotę.
21.
Lewezow w milczeniu pokiwał głową.
- Zdjęciemoże pan zatrzymać.
A tutaj - wyjęłaz torebki złożonąkartkę - tutaj mam zapisane wszystkie nazwiska i adresy osób z otoczeniamojego męża, łącznie z tą małą dziwką z kliniki, z którą dwa razy w tygodniu dzieli łoże.
Zdziwiony Lewezow przebiegł wzrokiem dane i zauważyłz uznaniem:
- Bardzo profesjonalnie, madame, naprawdębardzo profesjonalnie!
Veronique uczyniła gest niechęci, jakby chciałapowiedzieć: "Proszęsobiedarować komplementy".
Zamiast tego podsunęłarozmówcy po blacie wypełniony czek i powiedziała:
- Pięć tysięcy.
Powinno wystarczyć na początek.
Późniejsię rozliczymy.
Nic chyba nie mogło bardziej poprawić nastroju Lewezowa niżpieniądze.
Zgodnie ze starym przyzwyczajeniem, zawsze całował czeki.
Zrobił to także tym razem, po czym zniknąłze słowami:
- Madame, jestempewien, że zdołam być pani pomocny.
Kiedy profesor Gropius wchodził na oddziałintensywnej opieki medycznej, Arno Schlesingerjuż nie żył.
Elektrokardiogram wydawał ciągły,wysoki pisk.
Gropius odsunął na bok księdza, wysoką czarną postaćw białejkoloratce,któryszeptał jakąś niezrozumiałą modlitwę.
- Jak tosię mogło stać?
- warknął profesor do lekarza naczelnego,doktora Fichtego.
Lekarz, mężczyzna wtypie chłopięcym, ciemny, kędzierzawy, w wieku Gropiusa, pokręcił głową.
Bezradnie patrzył na Schlesingera, który leżał z przymkniętymi oczami i otwartymi ustami, z głową przekręconą nabok, pośród plątaniny przewodów i rurek.
Cicho, niemal szeptem, doktorFichte powiedział:
- Nagłatachykardia, krótkotrwały pulsus dicrotus, chwilę późni zatrzymanie akcji serca.
Nie mam żadnego wyjaśnienia.
- Dlaczego nie wezwała mnie paniwcześniej?
- Gropiuszwrócił siędo pielęgniarki.
Pielęgniarka, korpulentna blondynka, która widziała już wielu umierającychpacjentów, odparładość beznamiętnie:
- Przykro mi,profesorze, to wszystkostało się tak nagle.
- Poczym, wskazując palcemna przewody, do których zmarły wciąż był
22
podpięty, nie mniej obojętniedodała: - Teraz możnajuż to spokojnie rozłączyć.
Kiedy pielęgniarka wyłączała elektrokardiogram i zwijałaprzewody,Gropius wraz z lekarzem naczelnym podeszli do okna ispojrzeli w dal.
Nie patrząc na kolegę, profesor zapytał:
- Jakie jest pańskie zdanie, doktorze Fichte?
Lekarz naczelny się zawahał.
- Nie musi mniepan oszczędzać!
- zachęcił go Gropius.
- Przypuszczalnie krwotok z żylaków przełyku.
Gropius kiwnął głową.
- Najwidoczniej.
Ale nie sądzę.
W takimwypadku musiałbymsobierobićwyrzuty.
- W żadnym razie nie chciałbym przypisywać panu żadnej winy.
-pośpiesznie dodał lekarz naczelny, lecz Gropius mu przerwał.
- Już dobrze.
Ma pan całkowitą rację.
Krwotok jest oczywisty.
I dlatego zlecę sekcję zwłok.
-Pan chce.
- Jestem to winien swojej reputacji.
Nie chciałbym, żeby kiedyś zaczęły krążyć pogłoski, jakoby w pewnym konkretnymwypadku Gropiuswykonał swojąpracę niestarannie.
Nalegam na sekcję.
Kiedy blondpielęgniarka zauważyła, że rozmowa zaczyna dotykaćkwestiizasadniczych, postanowiła opuścićoddział intensywnej opieki medycznej.
Wieloletnie doświadczenie nauczyło ją, że tego rodzaju rozmowymiędzy lekarzami prowadzą zwykle do mało chwalebnego końca, choćniepada wyraźnie stwierdzenie, o które tu chodzi: błąd w sztuce.
Swoim postanowieniem zlecenia sekcji zwłokGropius chciał od razuukrócić ewentualne plotki.
Dla niego od początku było pewne, że żadnegobłędu nie zrobił.
Z jakiegojednak powodu Schlesinger tak nagle zmarł?
Pytanie to nie zaprzątało już dalejuwagi Gropiusa, miał bowiem uzyskać odpowiedź nazajutrz.
"Kto cierpi zpowodu śmierci pacjenta - zwykłmawiać - nie powinien zostawać lekarzem".
Nie miało to nic wspólnegozwyrachowaniem czy wręczbrakiem ludzkich uczuć -po prostu klinikabyła wielkoprzemysłowymprzedsiębiorstwem usługowym,w którym niewszystko się udawało.
Mimowyćwiczonego spokoju wobec losu człowieczego przypadekSchlesingera wprowadził profesora w stan niejasnego niepokoju.
Przecież
23.
była to rutynowa operacja, która w całości przebiegła bez żadnych komplikacji.
Pacjent jednak zmarł, a przeczucie podpowiadało Gropiusowi, żecoś tutaj chyba się nie zgadza.
W marnymnastroju okołogodziny dwudziestej Gropius wrócił dodomu.
Od czasu, kiedyVeronique go opuściła, dom robił na nim wrażenieopustoszałego,choćzabrała ze sobą jedynie meble ze swojego pokoju.
Odtamtej pory nie wchodził do tamtegopomieszczenia- sam nie wiedział,dlaczego.
Bezmyślnie włączył telewizor,z kuchni przyniósł sobie kieliszekczerwonego wina, po czym wyczerpany opadłna głęboki fotel i spojrzałpustym wzrokiem po prostu przed siebie.
W gronie przyjaciół określał tenstan samotnościżartobliwie skrótem DT, przy czym "D" oznaczało delirium, a"T"- tremens.
Było to jednak tylko żart naopisaniestanu,wjakimkażdy mężczyzna sądzi,że się znalazł, kiedy ucieka od niego żona.
Gropius dopił wino i odstawił kieliszek, gdy zadzwoniłtelefon.
Spojrzał na zegari postanowił nie wstawać, ponieważ nie miał ochoty z nikimrozmawiać,gdyby zaś była to Rita, asystentka zajmująca się obsługą rentgena, to nie miał ochoty także na seks.
Po nieskończonej liczbie dzwonków telefon wkońcu zamilkł, alewyłączniepo to, żeby po krótkiej przerwie na nowo zacząć działać mu nanerwy.
Rozzłoszczony Gropius odebrał telefon.
- Tak?
- warknął do słuchawki.
Nikt nie odpowiedział.
Gropiusjuż miał odłożyć słuchawkę, kiedyusłyszał jakiś głos.
- Kto mówi?
szczeknął, teraz już nieźle rozwścieczony.
-Wiadomość dla profesora Gropiusa - usłyszał lekko zniekształconygłos.
- Chodzi o zgon Schlesingera.
W jednej chwili Gropius był czujny i zwarty.
-Kim panjest?
Co pan wie na temat tego pacjenta?
Proszęmówić!
- Schlesinger zmarł na śpiączkę wątrobową.
Pan nie ponosi winy.
Dlategopowinien pan powstrzymać wszelkie dalsze badania.
Leży to w panawłasnym interesie.
- Do cholery, kimże pan jest?
- krzyknął zdenerwowany Gropius.
Rozmówca odłożył słuchawkę.
Skołowany GregorGropius przycisnął słuchawkę do telefonu, jakbychciał nie dopuścić do tego, żeby ten człowiek zadzwonił ponownie.
Kimbył ten dziwny rozmówca?
Z poczuciabezradności Gropius przywoływał
24
wszystkie głosy, jakiemiał zapamiętane w mózgu.
Proces ten trwał kilkaminut, po czym ustał.
Gropius sięgnął po kieliszek, dolał sobie wina, wypił jejednym haustem iwyłączył telewizor.
Nie mając charakteru osoby tchórzliwej, nagle stanął oko w oko ze strachem, poczuł się obserwowanyi jednym naciśnięciemguzika na pilocie opuścił wszystkie żaluzje wpomieszczeniu.
"Któż, u diabła, wiedział o śmierci Schlesingera?
I ktomógł podaćprzyczynęśmierci tak precyzyjną, a przy tym zupełnie możliwą?
" Istniałotylkojedno wyjaśnienie: musiał to być ktoś z kręgu kolegów.
Rywalizację wśródlekarzy przewyższa jedynie konkurencja między gwiazdami Hollywood.
"Fichte, ordynator doktorFichte" - mruknął dosiebie półgłosem Gropius.
Lecz jużw następnej chwili odrzucił tę myśl.
"Gdyby Fichte chciał mniewygryźć i zająć mój fotel, miałby przecież największy interesw wyjaśnieniuśmierciSchlesingera, a w każdym razieniedorzecznością byłaby jego sugestiaodwołania wszystkich poszukiwań przyczyny śmierci tego pacjenta".
Niespokojnie jak drapieżne zwierzęGropius chodził tam i z powrotem po salonie.
Ręce miał splecione na plecach i bezradnie kręcił głową.
"Veronique!
" Wielokrotnie mówiła mu prostow oczy, że go nienawidzi.
Za pierwszym razem zabolało, kiedyś jąprzecież naprawdę kochał, alepowtarzane bez przerwy, nawet te ciosy przestały działać.
Bez wątpieniaVeronique byłazdolna do intrygi na dużą skalę.
Przecież ją nawet zapowiedziała.
Czy jednak była wstanie zorganizowaćśmierć pacjenta?
Veronique nie utrzymywała żadnych kontaktów z kliniką.
Nie ceniła sobieznajomości z lekarzami.
"Drobnomieszczaństwo - powiedziała kiedyś któremu w głowie tylko wnętrznościi kariera.
Obrzydlistwo!
" Nie, Veronique także należało wykluczyć jako sprawcę.
W tejsytuacji tajemniczytelefon stawał się jeszcze mniej zrozumiały.
Z takimi chaotycznymi ustaleniami Gropius położył się do łóżka,długo jednak nie zasypiał.
Zgon pacjenta poruszył go bardziej, niż początkowo sądził.
Aż do świtu drzemał w półśnie.
Nazajutrz w klinice jego sekretarka,pięćdziesięcioletnia kobieta w typie mamuśki - na innąVeroniquenigdy by się niezgodziła - przywitała gojak zawsze sztucznymdobrym humorem oraz informacją, żewyniki sekcjiSchlesingera są już znane, a profesor Lagermann prosi o telefon.
"Lagermann!
" Mimo że jeszcze znim nie rozmawiał, Gropius natychmiast przypomniał sobie jegogłos.
Lagermann mógł być tamtymta25.
jemniczym rozmówcą!
Z udawanym spokojem Gropius wszedł do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Widział, jak drży mu dłoń, kiedywybierał numer patologa.
- Nie będzie wielką niespodzianką, panie kolego, kiedy podam panuprzyczynę śmierci Arno Schlesingera - zaczął tamten bez wstępów.
- Wynik badań anatomicznych brzmi: śpiączka wątrobowa.
Gropius nic nie odpowiedział, dlatego Lagermann zapytał:
-Jest pan tam jeszcze?
-Tak,tak - wyjąkał Gropius, starając się usilnie, choć bezskutecznie,zachować jasność umysłu.
- Co jednak pana zaskoczy, to wynik badań histologicznych: narząddo przeszczepu nie był czysty.
Udało mi się wykazać obecność dużych ilości chlorfenwinfosu.
Przypuszczalnie pestycydy wstrzyknięto już w przygotowany narząd.
Pacjent nie miał szans naprzeżycie.
W tych okolicznościachmoim obowiązkiembyłopowiadomienie prokuratora.
Otrzymapan mój raport na piśmie.
- Lagermann!
- wymruczał Gropius, odłożywszy słuchawkę.
Poczułzimnypot na karku.
- Lagermann?
Następne dni przyniosły takie zagęszczenie wydarzeń, że Gropiusowitrudno było później poukładać je chronologicznie.
Zaczęłosię od pewnejniezręcznej sytuacji,jaka powstaław wyniku łańcuchaniesprzyjającychokoliczności, które właściwie nie mogły ułożyć się gorzej.
Niemal jak we śnie profesor Gropius wykonywał swoją codzienną pracę i kilka razy złapał się na tym, że każdą napotkaną osobę podejrzliwiebadał wzrokiem, starając się dociec, czy wie już ona o sprawie zmarłegopacjenta.
Jednocześnieraz po raz odnosił wrażenie, że większość kolegówpilnie schodzi mu z drogi.
Późnym popołudniem w swoim gabinecie, surowourządzonympomieszczeniu z meblami ze stalowych rurek i czarnymi skórzanymifotelami, Gropius zasiadł za biurkiem, na którym leżaładokumentacjatransplantacjiArna Schlesingera.
Łamałsobie głowę nad wciąż powracającymipytaniami: Jak to się mogło stać?
" i "Kto miał interesw tym,żeby skazićnarząd do przeszczepu?
". Niewiele brakowało,a zupełnie zignorowałbydelikatne pukaniedo drzwi.
Zmieszany zawołał:
- Tak, proszę!
26
Nagle stanęła przed nimRita, asystentka obsługująca rentgen.
Byłaniemal opołowęod niego młodsza, śliczna jak z obrazka i wierzyła w horoskopy - rzadkie połączenie, gdyż przeważnie to większe lub mniejszedeficyty kierująludzi ku astrologii.
W każdym razie od czasu, kiedy siębliżej poznali tak, mieliromans wiedział, że jest spod znaku PannyzLwem w ascendencie i Słońcem w pierwszym domu.
Teraz jednak naniewiele się tozdało.
Kiedy Gropiuszobaczył rudowłosą dziewczynę w białym kitlu, wyszedłzza biurka i zaskoczony podszedł do niej:
- Przecież ci mówiłem, że w klinice się nie znamy syknął cicho.
-Wiem - odparła Rita -alenaoddzialeszepczą po kątach, że wydarzyło się coś okropnego, jakieś morderstwo!
- Owinęła ręcewokółszyiGropiusa.
Obronił się, chwytając ją za nadgarstki.
- Tak, ludzie, jak to ludzie, gadają - zauważył niechętnie.
-A co w tych pogłoskach jest prawdą?
-zawołała dziewczyna słabymgłosem.
- Nic!
To znaczy.
Tak, coś się wydarzyło.
Pewien narząd do przeszczepu został skażony.
Zaraz po operacji pacjent zmarł.
Terazjużwiesz!
- W słowach Gropiusa brzmiała złość i można było wyczuć napięcie.
Wzdenerwowaniu żadnez nich nie zauważyło, że do gabinetu weszły jeszcze dwie osoby.
Jak spod ziemi wyrosła przed nimi sekretarkaGropiusa i nieznany profesorowimężczyzna.
Gropius wciąż trzymał ręceasystentki przyciśnięte dopiersi.
- Pukałam powiedziałasekretarka tonem usprawiedliwienia, karcącym wzrokiem mierząc kompromitujące zachowanieszefa.
-Już dobrze - odparł Gropius.
Puścił ręce asystentki i zwrócił się doRity: - Później porozmawiamy o paniproblemie!
Rita lekko dygnęła i wyszła.
-To prokurator Renner- przedstawiła sekretarka,wskazując na przybyłegoz nią urzędnika.
Gropius zmierzył wzrokiem prokuratora, młodego żylastegomężczyznęw okularach bez oprawek, krótko ostrzyżonego najeża.
Równocześnie uświadomił sobie, jak grubymi nićmi szyta była jego uwaga skierowana do Rity.
- Spodziewałem się pana zwróciłsię do młodego człowieka.
Proszę, niechpan usiądzie.
27.
Markus Renner był dopiero u progu swojej kariery, jego zachowaniejednak z pewnością nie mogło być uznane za powściągliwe.
- Pan wie, o co chodzi!
- zaczął bez zbędnych wstępów.
-Jakie ma panwyjaśnienie dla tego wydarzenia?
Nie musi się pan sam oskarżać i możepan zawsze odmówić zeznań.
Pragnę tylkozauważyć, że prowadzę śledztwo w sprawie nieumyślnego zabójstwa.
Prawdopodobnie będą postawione zarzuty.
Czy chce pan zeznawać?
Wypowiedzi prokuratora, jak wypuszczone z łuku strzały, przeleciałyprzez pokój prosto do celu, trafiającGropiusa w samo serce.
- Nie mam nawet cienia wyjaśnienia dla tego, co się stało - odpowiedziałz wahaniem.
- A możemi panwierzyć, że to przede wszystkim jajestem zainteresowany wyjaśnieniem tegotajemniczego zdarzenia.
Ostatecznie chodzi o mojąreputację jako lekarza.
Renner z zadowoleniempokiwał głową.
- W takim razie chciałbym prosić o przekazanie mi dokumentacjidotyczącej tej operacji przeszczepu.
Muszę znać nazwisko chirurga, który pobrał wątrobę do transplantacji, nazwiska wszystkich uczestniczącychw transporcienarządu z Frankfurtu nad Menem do Monachium oraz nazwiska wszystkich osób z tej kliniki, które miały kontakt z narządem albomogły uzyskać dostęp do wszczepianego organu.
Z kwaśnym uśmiechem Gropius przesunął po biurku dokumentyw kierunku prokuratora.
-Tutaj znajdzie panwszystkie informacje.
Niemalobojętniei z chłodem, którego nikt by sięnie spodziewałpo takmłodym człowieku, Renner wziął dokumentację.
Jakby chodziłoofolder reklamowy lub podobne druki, przekartkował materiał, po czymwstał zesłowami:
- Profesorze, chciałbym, żeby pozostał pan do dyspozycji prokuratury.
Czy mogę prosić o to, żeby wciągu najbliższych dni nie wyjeżdżałpan z miasta?
Gropius zniechęciąkiwnął głową i równie niechętnie mruknął:
- Skorotak trzeba.
ProkuratorRenner pożegnał się rozbudowanym frazesem, nie podając profesorowi ręki.
Ledwie zamknął za sobą drzwi, Gropius zawołał zanimpółgłosem:
- Mądraliński!
28
W środku aż gotował sięze złości.
Nerwowo przetarł wierzchem dłoni po czole, jakby chciał wymazaćponure myśli.
W końcu na arkuszu papieru zaczął rysowaćprostokąty, linie i strzałki, które pokazywałydrogę, jaką przebyła walizka z narządem do przeszczepu od momentu przywiezieniajej do kliniki aż pochwilę,gdy znalazła się nasali operacyjnej.
Wkilku miejscach Gropiuswpisał literę "X", w innych wstawił znak zapytania.
Prostokąt odpowiadający laboratorium na trzecim piętrze, w którym przeprowadzonoostatnie badanie histologiczne, obrysował dużym kółkiem.
Wykrzyknikami oznaczył wszystkie drzwi,które były po drodze z laboratoriumdo sali operacyjnej.
Po tym jak raport laboratoryjny potwierdził idealnystan organu i nie wykazałżadnych nieprawidłowości, zakażeniawątroby musiano dokonać podczas ostatniego etapu transportu narządu dosali operacyjnej.
Gropiuspoczekał ażdo godziny dwudziestej, gdy następowała zmiana dyżuru.
Wtedy na wszystkie oddziałypowracał spokój.
Cichowyruszył ze swoimi notatkami.
Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że będziesię przemykałpotajemnie po własnym oddziale jak złodziej, żeby uzupełnić zapiski.
Aby uniknąć przyłapania podczas tej dość dziwnej wędrówki,kilka razy przeszedł jakby bez celu po korytarzach, sprawiając wrażenie,że studiuje jakieś ważne dokumenty.
W rzeczywistości rysował pominiętewcześniej drzwi i przeznaczenie pomieszczeń za nimi, nie pomijając anitoalet, ani składzików.
Ulżyło mu, ponieważ nie spotkał nikogo, kto mógłbynabrać jakichśpodejrzeń.
Kiedyjednak szedł do windy, zza rogu wyłonił się człowiek,którego o tej porzenajmniej się spodziewał.
- Pan tutaj,prokuratorze?
Markus Renner uśmiechnął sięnieszczerze i poprawił okulary.
Zmrużonymi oczami wpatrywał się w kartki, które Gropius trzymał wdłoni,po czym rzuciłz wyższością:
- Zdaje się, że obaj pomyśleliśmy o tym samym!
Gropiuswolałmilczeć.
Cokolwiek prokurator chciał przez to powiedzieć, profesor nie miał ochotyniczego wyjaśniać.
To wciąż była jegoklinika.
Odsamegopoczątku odbierał tego mądralińskiego karierowiczaJako osobę ze wszech miar niesympatyczną, na co wpłynęło nie tylko to,że śmierć pacjenta zrobiłaz nich przeciwników.
Nie podobało mu się bez29
,.
czelne zachowanie młodego urzędnika.
Po chwili nieprzyjemnegomilczenia każdy poszedł w swoją stronę.
Kiedy Gropius krótko przed godzinądwudziestą drugądotarłdodomu, przed drzwiami czekała na niego Rita.
Nawet go to nie zdziwiło.
Wcześniejzaczęłopadać, dziewczyna była więc przemoczona do suchejnitki.
- Pomyślałam sobie, żew taki dzień jakten zechcesz się trochę rozweselić.
Ale jeśli masz inne plany, równiedobrze mogę sobie pójść.
Byłow tym coś ujmującego.
- Nie, nie, wejdź!
Wtakich chwilach Gropius zadawał sobie pytanie, czyw ich romansienie ma jednakczegoś więcej niżtylko czysty seks.
Tak bowiem - bez owijania w bawełnę -przedstawił całą sprawę Ricie.
Niechciał nawet słyszećo poważnym związku.
Oczywiście, pożądał jej,ale o miłości nie mogło byćmowy.
Na Ricie nie zrobiło to jednak większego wrażenia.
Jego szczerośćskwitowała uwagą, że może poczekać.
- Musisz zrozumieć - zaczął Gregor Gropius, gdy weszli do środka- że nie ma to nic wspólnego z tobą,ale w tej chwili nie jestem w nastroju skowronka.
-Hm..
- Rita uniosła górną wargęjak mała dziewczynka.
Nawetwtakiej sytuacji potrafiła zagrać rolę.
- Powinnaś wziąć gorącą kąpiel irozwiesić ubranie, żeby trochę podeschło- powiedział Gregor i przytuliłdziewczynę.
Rita rozebrała się przynim, cojednak tegowieczoru nieszczególnie goporuszyło, po czym rozwiesiła mokre rzeczy na grzejniku w przedpokoju.
"Jaka ona jestśliczna"- pomyślał Gropius.
Dalej się jednak nie posunął, bo do rzeczywistości przywołał gotelefon.
Zanimzdążył się przedstawić, ze słuchawki popłynąłgłos, który już raz słyszał:
- Wiadomość dla profesora Gropiusa.
Chodzi o zgon Arna Schlesingera.
Schlesinger zmarł na śpiączkę wątrobową.
Pan nie ponosi winy.
Dlatego powinien pan zaniechaćwszelkich dalszych poszukiwań.
Leży tow pana własnym interesie.
Gropius jak skamieniały patrzył na rozebraną Ritę.
Wciąż miałw pamięci pierwszy telefon.
Terazwszystko brzmiało identycznie.
"Głos nagranyna taśmę!
"
- Coś nieprzyjemnego?
- spytała Rita.
30
- Tak - odpowiedział nieobecnym głosem.
-Chcesz, żebym sobieposzła?
Gropius spojrzał w bok i kiwnąłgłową.
Mniej więcej w tymsamym czasie profesor Lagermann i lekarz naczelnydoktor Fichte siedzieli przy kontuarze piwiarni w centrummiasta.
Lokalnazywał się "Extrablatt"i był w równym stopniu ulubionym co zadymionym miejscem spotkań dziennikarzy, gdyż redakcje najważniejszych gazetbyły oddalone zaledwie o kilka minut drogi.
Fichte i Lagermann nigdyw życiu bysię nie zaprzyjaźnili, za bardzo się od siebie różnili, los jednakpołączył ich ze sobą, gdyż ojciec Fichtego i matka Lagermanna bylirodzeństwem - tym sposobem byli spokrewnieni jako kuzyni, chociaż tylkoz największym trudem można było to dostrzec.
W klinice obaj przemilczali tenfakt, z różnych zresztą powodów.
O ile Fichte, nazywany "Drzewkiem", byłstrasznym kobieciarzem,o tyle Lagermann już dawno wyrzekł się kobiet.
Nikt, również Fichte,niebył w stanie stwierdzić, czy wynikało to z przekonania, czy teżkonieczności.
Lagermann określał sam siebieżartobliwie jako płodnego protestanta.
Wyznał zresztą kiedyś kuzynowi, że nie wie, jaka kobieta z wolnej wolizaangażowałabysię w związek z kimś, ktorozcinaludzkie ciała.
Nie byłbysobie w stanie wyobrazić- tłumaczył - żeby żona pytała go wieczorem:
"I jak dziś było w pracy?
",on zaś między zupą a drugim daniem odpowiadałjej, że dziś znówmiał na stole serce i nerki albo jelita.
Lagermann traktował swoje zajęcie jak sposób na zarabianie pieniędzy, absolutnie nie jak powołanie.
Jak większość patologów,zajął się tym,bo przecież ktoś musi to robić.
Jego ambicje były ograniczonei nie należało o tymwspominać,podobnie jak o tym, że wlewał w siebie więcejalkoholu, niż jestw stanie znieść organizm dorosłego człowieka.
Fichte był jego zupełnym przeciwieństwem: niewysoki światowieckochający życie, mążatrakcyjnej kobiety i ojciec dwóch ukochanych córek.
Na liściejego celów życiowych kariera zajmowała bardzo wysokąpozycję.
I chociaż Gropius właściwie stanowił w tej karierze przeszkodę, Fichtezdawał się lubić profesora, a w każdym razie zapewniał otymprzy każdej okazji.
Z kolei Walter Lagermann ze swojej niechęcido Gropiusa nie czynił sekretu, choć nie uzasadniał dokładnie swoich odczuć.
Kiedy za31.
dzwonił do niego znany mu już wcześniej Daniel Breddin, dziennikarzgazety "Bild", prosząc o rozmowę, zgodził się spontanicznie.
Fakt, że byłprzy tym Fichte,nie stanowił żadnej przeszkody, przynajmniejz punktuwidzeniaLagermanna.
Obaj spotykali się co kilka tygodni przypiwiei Lagermann nie widział powodu, żeby miała go ominąć ta nieszkodliwa przyjemność.
Daniel Breddin,zwany "Dannym", którego leniwie wyglądające okrąglutkie ciało stanowiło wyraźny kontrast do czujnego wzroku i przenikliwego intelektu, od razu przeszedł do rzeczy:
- Agencja DPA podaładziś wiadomość na temat tajemniczego zgonu w klinice uniwersyteckiej.
Cóż to się stało, profesorze?
- Tobyło morderstwo - oświadczył Lagermann rzeczowo, a Fichtezaraz wpadłmu w słowo:
-Ależ Walterze!
Tegonie można jeszcze przesądzić.
Lagermann pojednawczo uniósł ręce.
- W porządku, w takimrazie ujmę rzecz inaczej.
Pacjent po transplantacjiwątroby przeżył zaledwie godzinę.
W trakcie stosownej obdukcjiw przeszczepionej wątrobie stwierdziłem wysokązawartość środka owadobójczego.
Innymi słowy, narząd został skażony!
Breddinowi zabłysły oczy, zwietrzył bowiem sensacyjną historię.
- Śmierć ta nie jest więcwynikiem błędu w sztuce lekarskiej?
- zapytał prowokująco.
Lagermann teatralnie wzruszył ramionami, które niemal przesłoniłyjego szeroką czaszkę.
- Gregor Gropius ma absolutnie znakomitąreputację!
- odpowiedziałtonem, który stawiał tę wypowiedź pod znakiem zapytania.
Potej sugestii do dyskusji włączył sięFichte i wyjaśnił, zwracając siędo reportera:
-Trzeba panu wiedzieć, że mój kuzyn, Walter Lagermann, iGregorGropius nie cierpią się nawzajem, choć powinienem raczej powiedzieć,że Walter nie lubi Gropiusa, rozumie pan.
Prawdąjest,że przeszczepionynarząd był skażony, prawdopodobnie za pomocązastrzyku.
Na tematsprawcy i jego motywu można tylko spekulować.
W każdym razie dla renomy naszej kliniki ten wypadek nie jest szczególnie korzystny.
Chciałbym jednak prosić, żeby nie wspominał pan o mnie wswoimartykule.
Byłaby to dla mnie bardzoniezręczna sytuacja, gdyby powstało podejrze32
nie, że pragnę Gropiusowi wbić nóż w plecy.
Moim zdaniem Gropius nieponosi żadnej winy.
Lagermann uśmiechnął się szyderczo, pociągnąłporządny łyk piwai wybuchnął,a jego zły wzrok wędrował od Breddinado Fichtego i z powrotem.
-To Gropius przeprowadził operację jako szef zespołu,musiwięc odpowiadać zarównoza sukces,jak i za porażkę.
Co, może się mylę?
Zresztąnie rozumiem, dlaczego chcesz bronićGropiusa.
Jestem przekonany, żegdyby tylko znalazł sposób, zrzuciłby zsiebie odpowiedzialność.
- Chybazwariowałeś!
- rozzłoszczony Fichte z hukiem postawiłswójkufel na kontuarze, nachylił się do Lagermanna isyknął tak, żeby Breddin nie mógłsłyszeć: Przestań pić, Walter.
Znowu coś wypaplesz i będziesz miał kłopoty!
Lagermann skrzywił sięi odepchnął Fichtego.
- Bzdura.
Mówię to, co chcępowiedzieć i komu chcę to powiedzieć!
Fichtesięgnąłdo kieszeni, położył na kontuarze banknot i zwróciłsię do Breddina:
- Nie może pan wierzyć wewszystko, co mój kuzyn opowiadaprzezcały wieczór.
Czasem wypijetroszkę za dużo i następnego ranka nie wie,co wygadywał.
A teraz proszę mi wybaczyć.
Nierzadko bywało tak, że Fichtepo prostu zostawiał kuzyna przykontuarze.
Podsycane odpowiednią ilością alkoholu wywody Lagermannastawały się słowotokiem nie do powstrzymania, do tego patolog stawałsię częstoporywczy i agresywny.
Ledwie Fichte zniknął,Breddin spostrzegł, że pojawiła się świetnaokazja, żeby wydobyć zLagermanna więcej informacji, niż miałby ochotęsam późniejzdradzić.
Dlatego bez ogródek postawiłkolejne pytanie:
- Czy profesor Gropius ma właściwie jakichś wrogów?
-Wrogów?
- Lagermann przełknąłślinę.
Dotarł już do tego punktu,w którymniełatwomu było udzielić mądrej odpowiedzi.
Po chwili udawanego zastanawiania się rzucił: - Tak, mnie,oczywiście.
W każdym razie za przyjaciela bymgo nie uznał.
-Zaśmiałsię przy tym bardzo długoi sztucznie, aż inni goście w lokalu zwrócili na touwagę.
- A poza panem?
Lagermann machnąłręką.
33.
- Musi pan wiedzieć, że wśród lekarzy kliniki co rano wybucha trzecia wojna światowa.
Dla ludziz zewnątrzprzyczynytej wojny są śmieszne:
lepsze miejsce parkingowe, droższy samochód, lepiej położony gabinet,ładniejsza sekretarka, prominentni pacjenci.
Zawiść i żądza sławy przyjmująnajrozmaitszeformy.
Ubogiemupatologowi, takiemu jak ja, to wszystkojest zaoszczędzone.
Nie mam konkurencji, a sława nie wywołuje konfliktów, bo nie ma tutaj żadnej sławy.
Chyba że pan zna jakiegoś słynnego patologa?
Nie muszę swoichpacjentówtraktowaćszczególnie ostrożnie,boi takwszyscy już są martwi.
Obojętnie, czy włóczęga, czy dygnitarz, różniąsię jedynie tabliczką z nazwiskiem przymocowaną do palcau nogi.
Lagermann spod ciężkich powiek spojrzał przed siebie na kontuari nieodwracając się do Breddina, kontynuował:
- Czy panw ogóle ma pojęcie, jak obrzydliwie wyglądaczłowiek odwewnątrz?
Nad jego zewnętrzem pracowano tysiące lat, człowiek robił sięcoraz ładniejszy, corazatrakcyjniejszy.
Proszę pomyśleć choćby o DyskoboluMyrona czy Dawidzie Michała Anioła!
Pod skórą wciążjednak jesteśmyrównie szkaradni i niedoskonalijak milion lat temu.
Czywidział pan kiedyśludzkie serce, taką bezkształtną bryłę mięśni otoczonążółtym tłuszczem, albo wątrobę podobną do zapleśniałej gąbki, albo zwapniałe tętnice,wyglądające jak wodorosty w bajorze?
I to wszystko między śniadaniema obiadem!
-Lagermann wetknął palec wskazujący do kufla i płaczliwiemówił dalej: - Powiadam panu, panieBreddin, wszystko to można znieśćtylko przy odpowiedniej dawce alkoholu.
Panie Breddin?
Lagermann podniósł wzrok i skołowanyrozejrzałsię dokoła.
AleBreddina dawnojuż tam nie było.
Nazajutrz w gazecie "Bild"pojawił się nagłówek: "Tajemniczy zgon w klinice uniwersyteckiej".
W artykulezacytowano słowa profesoraLagermanna:
"Ten wypadek nie stawia naszej kliniki w dobrym świetle!
Byłoby dobrze,gdyby winnego szybko wykryto".
Kiedy Gropius jechałrano do kliniki, z kiosku zgazetami na każdymrogu ulicy rzucały mu się w oczy te nagłówki.
Czułsię tak,jakby ludzie nachodnikachpatrzyli na niego, aniektórzy jak mu się wydawało, wskazywali na niego palcem i uśmiechali się złośliwie.
Aby uniknąć rozpoznania,przycisnął czoło do kierownicy,nie patrzącna sygnalizację.
Gdywłączyłosię zielone światło, niecierpliwe trąbienie klaksonów stojących z tyłu sa34
mochodów przywołało go do rzeczywistości.
Jadąc wzdłuż Izary, Gropiuscałkiem poważnie zastanawiał się nad tym, czy nieskierować swojego jaguaraprzez nabrzeżnymurek do rzeki.
Upadek do rzeki z wysokości kilkumetrów niedawał jednakpewności, że zginie.
I czy niebyłoby toprzedewszystkim przyznanie się do winy?
Ogarnięty takimi myślami, jechał do kliniki prowadzony starym przyzwyczajeniem, jak osioł, który nawet ślepy trafi do swojej stajni.
Potemjużnie pamiętał, jak pokonał tę trasę.
Nie wiedział również,jak doszło dopóźniejszych wydarzeń.
Wbrew bowiem stałemu zwyczajowi Gregor Gropius po wyjściuz samochodu nie przywołał windy jadącejw górę, ale nacisnął guzik zestrzałką w dół, do przyziemia,gdzie była patologia.
Na końcu korytarzaprowadzącegodo salisekcyjnej pojawił się Lagermann w długim białymfartuchu, jak jakiś duch.
Kiedy Gropius wsiadał do windy, postanowił rozmówić się z Lagermannem,tylko tyle.
Terazjednak wkorytarzu jaskrawooświetlonymneonówkami, gdzie oczy znikały w zacienionych oczodołach, stanęli nagle naprzeciw siebie jakuczestnicy pojedynku, śmiertelni wrogowie wypatrujący, kto pierwszy sięgnie po broń.
RozpoznawszyLagermanna, Gropius przyspieszył kroku.
"Tylko nie ujawniać strachu".
Ale Lagermann nie myślał inaczej.
Doszło do tego, że Lagermann i Gropius, jak dwa jelenie w okresie godowym,byli zdecydowani rzucić się nasiebie, nie zastanawiając się nawet przez chwilę, czym to spotkanie możesię skończyć.
Wtedy Gropius zamachnął się iuderzył przeciwnikaprawą pięściąw twarz.
Lagermann, któremu długi kitel nie pozwalał na swobodę ruchów, stracił równowagę, rąbnął głową w ścianę i osunął się na ziemię jakworek mąki.
Na szczęście dla Gropiusanie było świadków tegoincydentu, a Lagermann nie odniósł poważnych ran.
Jeszcze tego samego dnia dyrekcjakliniki urlopowała jednakGropiusa do czasu ostatecznego wyjaśnieniasprawy nieudanejtransplantacji.
Artykuł na łamach "Bildu"wywołał sensację.
Breddin, któremunie możnabyło odmówić nosa do skandali, przeczuwał, że za całą tą sprawąkryje sięzupełnie inna historia.
Gropius,telefonicznie poproszony o wywiad,odmówił rozmowy, Breddin szukałwięc teraz innego punktu zaczepienia.
35.
Okazało się to jednak znacznie trudniejsze niż początkowo zakładał.
Jeśli chodzi odawcę narządu, to pracownicyEurotransplantumilczeli jakgrób, a monachijska klinika obawiając się problemów po prowokacyjnymartykule w gazecie "Bild" - wydała zakaz udzielania jakichkolwiek informacji.
Nawet Lagermann, do któregoBreddin dodzwonił się jeszcze tegosamego dnia,okazał się mrukliwy i oświadczył,że rzeczywiście poprzedniego wieczoru wypił za dużo i zawiele powiedział, przede wszystkim zaśnie spodziewał się tego, że Breddin będzie go cytował dosłownie.
A to jakdodał, możemu bardzo zaszkodzić w pracy w klinice.
Tymczasem w ramach codziennejtelekonferencji wszystkie lokalneredakcje "Hamburger Zeitung" uznały, że sprawę trzeba badać i opisywaćdalej, czylizapewniaćczytelnikom codziennie nowyartykułna temat skandaluz transplantacją skażonej wątroby.
Siedząc na obrotowym fotelu z nogami na biurku, Breddin obserwował monitor swojego laptopa, przeglądając artykuły zdnia.
Gryzmoliłołówkiem po arkuszubiałegopapieru, jakby w nadziei, że ołówek naglezrobisię samodzielny i opisze tło tajemniczej śmierci.
Podsumowując w myślach dotychczasowe ustalenia, Breddin opracował dwie teorie.
Najbardziejoczywista była oczywiście ta, że pacjentauśmiercono.
To jednak byłoby bezsprzecznie najdziwniejsze morderstwow historii kryminalistyki, bo w końcu istnieją znacznie prostsze sposoby na wyprawienie człowieka na tamtenświat.
Ponadto wymagałoby towspółudziału przynajmniej jednego pracownika kliniki, co jestryzykowne iw gruncierzeczy możliwe do udowodnienia.
Druga teoria wydawałasię bardziejprzekonująca.
Zgodnie z tym, co Breddin usłyszał od Lagermanna, wśród półbogów w białychkitlach panowała zażarta rywalizacja.
Czy byłowięc coś bardziej oczywistego niż to, że jeden zlekarzy postanowił skompromitować drugiego w tak efektowny sposób?
Perfidny plan,który od kogoś wtajemniczonegoniewymagał szczególnie ryzykownychdziałań.
Breddin był starym wygą, jeśli chodzi o takie historie.
Wiedział, żeprowadzeniedziennikarskiego dochodzenia w klinice jestniezwykle trudne,porównywalne jedynieze śledztwem w Watykanie, gdzie milczenie zaliczasię do dziesięciu przykazań.
Rozważał więc, jak mimo wszystko skłonićLagermanna domówienia.
W myślach przeglądał więc nazwiska licznego grona przyjaciół i znajomych, których kontakty i pomoc ułatwiają ży36
cię właściwie każdemureporterowi, istarał się odnaleźć wszystkie osobymające ewentualne powiązania z kliniką.
Jak to czasem bywa, rozważaniaprzerwało mu zjawienie się cudownej młodej kobiety.
Miała falującewłosy o barwie miedzi, a jej bujny biust zaznaczał sięnawetpod sportowym trenczem.
Wchodząc do pokojuBreddina,sprawiała wrażenie wzburzonej.
Zapytałazdenerwowana:
- Czy to pan napisał artykuł na tematskandalu związanego z niedawną transplantacją?
-Tak - odparł reporter.
- Nazywam się Danny Breddin.
Zkim mamprzyjemność?
- To nie ma nic do rzeczy - odparła dziewczyna.
- Mam na imięRita, i tyle.
- Dobrze,Rito.
Czym mogę służyć?
- Chodzi oprofesoraGropiusa.
-Pani gozna?
- Tak- odpowiedziała Rita.
-To bezczelność, żeby obwiniać profesora Gropiusa.
To zwykłe zniesławienie.
Gropius padł ofiarą spisku!
- podniosła głos.
Do tej chwili na Breddinie wrażenie robiła jedynie powierzchownośćnieznajomej, teraz jednak zainteresowało go to, comówiła.
- Spisek?
Musi mi to paniwyjaśnić dokładniej!
- Tutaj niema wiele do wyjaśniania.
Profesor od kilku miesięcymieszka sam, porzucony przez żonę.
Nie byłoby w tym nic szczególnego.
Ale jego żonagroziła,że go załatwi.
Jak znam Veronique Gropius, pójdzie potrupach.
Breddin nastawił uszu.
Kim jest ta rudowłosa kobieta i w jakim celuopowiada mu to wszystko?
Dramat małżeński jakotło skandalubyłby wodąna młyn dla gazety.
Niecodziennie dzieją siętakie historiejak ta.
- Rito - zaczął przymilnie.
- Bardzo się cieszę, że pani przyszła.
Najwidoczniej wie pani więcej o tej sprawie.
Może zechce mi pani wszystkoopowiedzieć, żeby prawda wyszła na jaw?
Rita pokręciła głowąz niechęcią, a na jejustach pojawił się mimowolny uśmieszek, który już w następnej chwilizmienił się w wyraz bólu.
- Chciałabym tylko - powiedziałaprawie z płaczem - żebypan potraktował poważnie moje słowai przedwcześnie nie osądzał profesora.
-Ja tego nieuczyniłem!
37.
- Zacytował pan Lagermanna, o którym każdy wie, że Gropiusowinajchętniej skoczyłby do gardła.
Lagermann rozpuścił nawet plotkę, jakoby Gropius współdziałał z mafią handlującą narządami.
Nie ma w tymsłowa prawdy.
A gdyby pan mnie zapytał.
- Właśnie pytam!
-.. .
to bym panu powiedziała, że po byłej żonie profesora można sięspodziewać, że przeciągnęła na swoją stronę któregoś z lekarzy, może nawet dwóch czy trzech, którym sława profesora jest solą w oku.
Sądzęjednak, że powiedziałam już zadużo.
Żegnam, panie Breddin!
I jak tajemnicza zjawa Rita opuściła pokój.
Pogrążony w myślach Breddinobserwował informacje wyświetlające się na monitorze.
Uśmiechał się z zadowoleniem.
Wyglądałona to,żesprawa przejmie zupełnie nowy obrót.
Danny nie miał wątpliwości - rudowłosa dziewczyna to kochankaprofesora, a może nawet osoba odpowiedzialna za rozbicie jego małżeństwa.
W trzech wypadkach na pięćprzyczyna rozwodu ze strony męża ma rude włosy.
Tym jednak co go zainteresowało jeszcze bardziej, była pogłoska, że za tym zabójstwem stoimafia handlująca narządami.
Temat handlu narządami często pojawiał się na łamach jego gazety.
Tysiące zrozpaczonych pacjentów dużychklinik znajdowało się na liścieoczekujących, co czwarty zaś umierał jeszcze przed operacją ratującą życie.
Handlarze, przeważnie z Rosji,oferowali narządy za wariacką cenę- sto tysięcy euro, wliczając w to profesjonalnąoperację.
W obliczu zbliżającejsię śmierci ludziesą gotowi zapłacić każdą cenę.
Czy Gropius byłuwikłany w ten handel narządami?
Czyraczej odmówił wspólnych interesów z mafią?
Tymczasem zrobiło się południe - pora dnia, kiedyBreddin zaczynał myśleć jasno.
ROZDZIAŁ 2
Wiadomość o śmierci męża FeliciaSchlesingerprzyjęła spokojnie, niemal jak w transie.
Szok pojawił się dopiero następnego dnia,kiedy dowiedziała się z gazety,że jej mąż padł ofiarą zamachu.
Co gorsza,prowadzący śledztwo prokurator poinformował ją bez cienia emocji, żezwłoki Schlesingera nie zostaną na razie wydane.
Dopiero wtedy dotarłodo niej,że Arno nigdy już nie wrócido domu.
Przez następnegodziny i dni myślała ozupełnie drugorzędnychsprawach:że nawetsię z nimnie pożegnała, kiedy starym citroenem jechał dokliniki, że miał na sobie prążkowany krawat do koszuli w kratkę i że zapomniała dać mu klucze do domu.
Od czasu wypadku w Jerozolimie kwestiaśmierci dla nich obojga właściwie nigdy nie istniała, nawet kiedy Arnomusiał czekaćmiesiącami na narząd do przeszczepu.
I prawdopodobniedzięki temu żyli nawet szczęśliwiej.
Schlesinger zawsze machał ręką, kiedy dopytywała się oprzebieg wypadku.
"Wypadek- powiadał- może sięczłowiekowi zdarzyć wszędzie".
Felicia siedziała teraz wswoim domu przyTegernsee nad stosemstarych zdjęć, listów i dokumentów, szperając w przeszłości, jakby w tensposób mogła uzyskać odpowiedź na pytanie ośmierć Arna.
Pobrali sięzaledwie cztery lata wcześniej w Las Vegas.
Tamten adres pamiętała takdobrze jak własnądatęurodzenia: Las Vegas Boulevard 1717, Chapel ofthe Flowers.
39.
Po raz pierwszy spotkali się zaledwie trzy miesiące przed ślubem,w Paryżu, u kolekcjonera sztuki, u którego pracowała.
Nie można mówićo miłości odpierwszego wejrzenia, raczej o ciekawości i fascynacji, gdyżoboje byli na swój sposób samolubni i wybredni.
Teraz Felicia miała czterdzieści lat i była wdową wizja przerażająca,skoro wdowy uważa się powszechnie za kobiety stare ipełne trosk.
Felicia Schlesinger nie musiała się przynajmniej martwić o swojąprzyszłość.
Od młodości stała na własnych nogach i wyrobiłasobie nazwisko jako pośredniczka wobrocie dziełami sztuki.
To, że czasem zarabiała więcej niż Arno, miało wielewspólnegoz jego sposobem nażycie.
Naukowcy rzadko bywają bogaczami.
Ale tamtego piątkowegoporanka jej wizja świata doznała wstrząsu.
Felicia niewiedziała, czego właściwie szuka, przeglądając dokumentymęża, nie mieli przecież z Arnem przed sobą żadnych tajemnic.
Nagle jednak, podczas sortowania pozostałejpo mężu poczty, chwyciław dłoniebrązową kopertęz napisem UBS,bez dodatkowych informacjio nadawcy czy adresacie.
Dość obojętnie otworzyła kopertęi wyjęła plikdokumentów, jak się okazało - wyciąg z konta wSzwajcarskim Towarzystwie Bankowym.
Felicia musiała dwukrotnie dokładnie przyjrzeć sięwydrukowi,żebysię upewnić, że właściwieodczytała dziesięciocyfrowąkwotę: 10 327 416,46 euro.
Dziesięćmilionówtrzysta dwadzieścia siedem tysięcy czterysta szesnaście euro i czterdzieści sześć centów - było to saldo rachunku na nazwisko Arno Schlesinger.
Felicia z niedowierzaniem pokręciłagłową.
"O co tutaj chodzi?
Dziesięć milionów trzysta dwadzieścia siedem tysięcy czterysta szesnaście euro!
Majątek.
Jakim to, do diabła, sposobem Arno dorobił się takiej sumy?
Niebył toprzecież ktoś, komu zarabianie pieniędzy przychodzi złatwością,jak chłodno kalkulujący biznesmen, który mimochodem powiększa stanposiadania o milion czy dwa".
Niepewna, a właściwie bezradna Felicia odłożyła wyciąg z konta i powróciła do oglądania starych zdjęć: Arnoi Felicia w NowymJorku, obojena Mauritiusie albo przed hotelem w Ravello.
W pewnejchwili odniosławrażenie, jakby ten człowiek na zdjęciach był kimśinnym, jej smutek zaśnagle przerodził się w złość złośćna samą siebie, że nawet w połowie nie
40
jest tak sprytna, jak sądziła, żebyła po prostu zbytnaiwna, żeby zauważyć,że Arno prowadzi jakieś dochodowe interesy.
Aledlaczego, dlaczego niepowiedział jejnic o tym koncie?
Przyglądając się zdjęciu Arna na plaży w egipskiej Hurghadzie,Felicia stwierdziła, że tak naprawdę nie jestw stanie odpowiedzieć sobie napytanie,kimwłaściwie był jej mąż, ten mężczyzna w kąpielówkach, z którym przeżyła cztery lata w małżeństwie.
Hochsztaplerem?
Zrezygnowana, musiała przyznać, że najwidoczniej zupełnie nie znałaswojego męża.
"Było nam razem dobrze, kochaliśmy się - pomyślała.
W łóżku iw codziennym życiu wszystko układało się niemalidealnie, prawie w ogóle niebyłokłótni.
Czy jednakmogliśmy twierdzić, żesię znamy?
"
Patrząc obiektywnie, mieli dlasiebiezbyt mało czasu.
Arno włóczył się całymi miesiącami po Dalekim Wschodzie, prowadził wykopaliska wSyrii i Izraelu, a kiedy wracał dodomu, bez końca przygotowywał sprawozdaniai raporty albo ślęczał nad książkami.
Jej życie biegłozresztądość podobnie.
Stale w drodze, pośredniczyła przecież w handluobrazami,rzeźbami imeblami między kolekcjonerami z całej Europy.
Jejdyskrecję ceniono i dobrzeopłacano.
Dzięki pomocy Felicii kolekcjonermógł pozostać anonimowy, zaoszczędzić napodatkach w poszczególnych krajach i ominąć kosztowne domy aukcyjne, żądające do dwudziestu pięciu procent zaswoje usługi.
Ona sama działała za siedem procentceny szacunkowej, dlatego w określonych kręgachnazywano ją "PannąSiedem Procent".
Tamtego piątkowegoporanka uświadomiła sobie z całą wyrazistością,że ona i Arno byli poślubionymi sobie samotnikami.
Mieli przyjaciół, alekażde tylko swoich.
Ona nie mogła ścierpiećjegoznajomych, on nie lubiłosób z jej kręgutowarzyskiego.
Ona uważała jego przyjaciół za nudziarzy, którzy żyjąwyłącznie dla nauki - przy czym "dla nauki" należy szczególnie podkreślić,gdyżz tej nauki tak naprawdę nie bardzo mogli się utrzymać.
On z koleiokreślał jej przyjaciół jako wiecznie spiętych gości, którzy niewiedzą, corobićz kasą.
To, że nigdy się ztegopowodu nie pokłócili - choć niejednomałżeństwo rozpadło sięz podobnej przyczyny graniczyło zcudem, aletak właśniebyło.
I to dało jej domyślenia.
Śmierć Arna Schlesingera jawiła się teraz winnym świetle.
41
Ł.
Świat Gropiusa rozpadł się na kawałki.
Kiedy siedzącw domu, starał siębezradnie wszystko przemyśleć, coraz wyraźniej uświadamiał sobie własną słabość, a nawet bezsilność.
Zadzwonił telefon.
- Prokurator Renner.
"Ach, to pan, akurat pana mijeszcze brakowało"- chciał powiedziećGropius, ale wymyślił coślepszego i zapytał uprzejmie:
- Czym mogę służyć?
Co nowego?
- Nowego?
Czyżby pan nie czytał porannych gazet, profesorze?
- Nie -odparł Gropius.
- I nie mam ochoty zagłębiać sięw te bzdury.
- Apowinienpan, choćby we własnyminteresie.
Co pan powie nataki nagłówek: "Pacjent ofiarą mafii handlującej narządami?
".Rozmowę przerwała długa cisza.
- Czy panmnie zrozumiał?
- zagadnął wkońcu Renner.
- Tak - odpowiedział Gropius niepewnie.
Wiedział, że musi bardzostarannie ważyć każdesłowo.
- I co pan na to, profesorze?
- Uważam to za absolutnie niemożliwe.
Nie w naszej klinice!
Pozatym nie widzę sensu w tym, żeby preparować narząd do przeszczepu i zabijać pacjenta.
- Ja spoglądam na tę sprawę z innej perspektywy.
Byłbym w staniewyobrazić sobie najrozmaitsze motywy działania ludzi z mafii.
- Zaciekawia mnie pan, panie prokuratorze!
-Na przykładtaki sprytnie zaaranżowany zgon pacjentamógłby byćostrzeżeniem, żeby pan z nimi współdziałał.
- Ale przecież nie mówi pan tego poważnie, panie prokuratorze.
Niechce mi pan chyba zarzucić współpracy z mafią.
- Absolutnie niczego panu nie zarzucam, profesorze Gropius!
Czyzna pan niejakiego doktora Prasskova?
Gropiussię przeraził.
Zamęt, który od kilkudni panował w jego umyśle, uczynił go trwożliwym.
- Prasskova?
- niepewnie odpowiedziałGropius pytaniem na pytanie.
-Co wspólnego z tą sprawą ma Prasskov?
- Pytałem, czyjest panu znanydoktor Prasskov!
-Tak.
Znamy siętrochę.
Od czasu do czasugrywaliśmy w golfa i czasem po grze wypijaliśmy po drinku.
42
- Tak, tak.
Powszechniewiadomo, że przygolfie robi się najlepsze
interesy.
- Co to znaczy "interesy"?
Prasskov jestchirurgiem plastycznym.
Zarabia pieniądze na tym, że bogatym damomusuwa z twarzy zmarszczkii wprowadza silikon w pewne miejsca.
On wykonuje swojąrobotę, jazajmuję się swoją.
Nie rozumiem pańskiego pytania.
Co Prasskov miałbymiećwspólnego z mojąsprawą?
- Właśnie tochcę panu powiedzieć, profesorze.
Mafia handlującanarządami jest wrękach rosyjskich.
Według danych FederalnegoUrzędu Kryminalnego, w Europie Zachodniej działają trzy rywalizującegangi, które za duże pieniądze dostarczą panu każdy potrzebny narząd.
Serce czy wątroba na zamówienie,z dwutygodniowymterminemdostawy.
Morderstwo to dla nich żaden problem.
Oni dosłownieidą potrupach.
- Całkiem możliwe, ale nie każdy rosyjski lekarz w Niemczech tomafioso!
-Pewnie, że nie - odparł Renner.
Po czymz pewnym triumfem w głosie dodał:- Może mipan jednakwyjaśnić, dlaczego doktor Prasskov taknagle rozpłynął się w powietrzu?
- Czy to znaczy,że Prasskovzniknął?
-Nie ma go, wyjechał dokądś ostatniej nocy.
Przeszukaliśmy dziśrano jego gabinetw dzielnicy Grunwald.
Umeblowanie i aparaturarobiwrażenie, wszystko najwyższej jakości.
Ale nie znaleźliśmy żadnych dokumentów, żadnego archiwumpodręcznego,słowem: niczego,co dawałoby choćbynajmniejszą wskazówkę na temat jego działalności zawodowej.
Co pan na to, profesorze?
Gropius ztrudem oddychał.
- To doprawdy zagadkowe.
Nagle przypomniał sobie tajemnicze telefony, głos z taśmy magnetofonowej i powtarzaną groźbę - wszystko to rzeczywiście nosiło znamionadziałalności przestępczej.
Ale żeby zaraz Aleksiej Prasskov był członkiemmafii?
Gropius poznałPrasskovajako miłego człowieka, zawsze chętnegodo rozmowyprzy drinku, czasem nawet dowcipnego i bystrego, chociaż może to właśnie była maska, za którą krył się mafioso.
Mordercy rzadko wyglądają tak, jak ich sobie wyobrażamy.
Osobistedramaty, o czymGroPIUS wiedział właściwie od zawsze, sąpozbawione wszelkiejlogiki i nie
43.
poddają się prawom prawdopodobieństwa.
Spadają naczłowieka jak burza w środku lata - nieobliczalne i nieuniknione.
Mam jużw głowie zupełnymętlikpowiedział Gropius, żeby przerwać długie milczenie.
-Teżbym miał na pańskim miejscu - odpowiedział chłodnoprokurator.
- W każdym razie dla pana nie wygląda to dobrze, profesorze.
Alemoże pan poprawićswojąsytuację, przyznając się.
- Przyznającsię?
- Głos Gropiusa się załamał.
-Przyznając siędoczego?
Podsunięto mi skażony narząd, a pan żąda ode mnie, żebym sięprzyznał.
Co, u diabła,chce panusłyszeć?
Niewiem.
Może, że próbowano pana szantażować, że namawianopana dowspółpracy z tymi ludźmi.
Czyjawiem?
Ale nie było żadnej próby szantażu!
Poza tym niebardzo wiem,jak mógłbym to wykorzystać w swojej pracy.
System Eurotransplantujest otwarty dlawszystkich zainteresowanych.
Dane okażdej procedurzei każdym oczekującym biorcy są dostępne w Internecie.
Pozatym pobranie narząduwymaga pracy zespołu specjalistów, a wszczepienie choremutego narządu - kolejnego zespołu specjalistów.
Renner zaśmiał się złośliwie.
- Ja to wszystko wiem, profesorze!
Zapomina pan tylko, że chodzio duże pieniądze, nawet o bardzo duże pieniądze.
W obliczu kwot, jakiewchodzą tutaj w grę, nawet specjaliści miękną.
Szczególnie gdypochodząz Polski lub Rosji.
Polska granica leży zaledwie sto dwadzieścia kilometrów od Berlina, a pięćset kilometrów dalej jest już Rosja.
Kardiochirurgza pomocą jednej nielegalnej transplantacji narządu możezarobić tamwięcej, niż przez pięć lat zwykłej pracy w klinice.
W tych okolicznościachskrupuły moralne ulatniają się szybciej niż tanie perfumy.
Dobrze.
Czy jednak może mi pan powiedzieć,jakąrolę ja miałbymw tym odgrywać?
Po raz pierwszy sięwydawało, że Rennerowi nie jest łatwo sformułować odpowiedź.
Wkońcu odparł:
- Pozwoli pan, że odpowiem pytaniem na pytanie, profesorze.
Czymoże pan przysiąc, że wszyscy pacjenci, którzy w pańskiej klinice odeszliz tego świata, opuścili klinikę ze wszystkimi swoimi narządami?
Gropius natychmiast zrozumiał, o co chodzi Rennerowi, i wpadłw wielkązłość.
Ten młodzik zadzierający nosa, tenkarierowicz potrzebo
44
wał sukcesu,szukał sprawy, przyktórej mógłby zabłysnąć.
Prawdopodobnie nienawidził wszystkich lekarzy z powodu pewnych traumatycznychdoświadczeń lub może dlatego, że kiedyś sam chciał zostać lekarzem.
Wiadomo przecież, że lekarzy albo się ubóstwia, albo się nimi pogardza między tymi biegunami nie ma niczego, co w relacjilekarzado resztyświata można by uznać za normalne.
Oczywiście Gropius był zdenerwowany,był nawet wściekły,któż jednak miałby muto zazłe w takiej sytuacjii przy takim oponencie?
Tak czy inaczej, na koniec postanowił powiedziećzuchwałemu prokuratorowi kilkasłów do słuchu,co akurat nie polepszyło ani jego sytuacji, ani ogólnego samopoczucia.
Gropiuswydarł się poprostudo słuchawki:
- Renner, jestpan idiotą, a ja nie muszę znosić pańskich bezczelnychpodejrzeń!
- I trzasnął słuchawką.
Wydawało się, że telefonrozpadniesięna tysiąc kawałków.
- Prasskov - mruknął i pokręcił głową.
Skonsternowana FeliciaSchlesinger wpatrywała się w nagłówek z ostatniego numeru gazety"Bild".
Informacja, że jej mąż mógł być ofiarą mafiihandlującej narządami, spadła na nią jak niespodziewany cios.
Cały dzieńicałą noc spędziła naskładaniu w całość urywków z życia Arna Schlesingera,które mogły mieć jakiśzwiązek z jego śmiercią.
Podobnie jednakjak przy układaniu puzzli, kiedy brakuje jednego fragmentu do ułożeniaobrazu, nie zrobiła postępów, gdyż nie miała właśnie tego decydującegoelementu, który połączyłby wszystko w sensowną całość.
Przede wszystkim pieniądze dziesięć milionów euro na koncie mężatak zbiłoją z tropu, że podczas rozważania tej zagadki nie potrafiła logiczniemyśleć.
Było oczywiściemożliwe, żeArno padłofiarą jakichś przestępczych machinacji,przecież sam fakt morderstwa miałw sobie bez wątpienia coś mafijnego, ale uwierzyłaby wto, gdyby nie odkryła przypadkiemtajemniczego konta męża w banku szwajcarskim.
Mafiosi rzadko płacąkomuś dziesięć milionów za usługę, żeby później go zabić, nie próbującodzyskać pieniędzy, ajuż napewno nie zabijająw tak dziwny i skomplikowany sposób, wiążący się zresztą z dużym prawdopodobieństwem wykryciasprawcy.
Poza tym Arno Schlesingernie należał do osób, które zadawałyby się z mafią.
Już drobna niezgodność w zeznaniu podatkowym chodziło raptem otysiąceuro - nie dawała mu zasnąć przez kilka dni.
45.
Nie, Arno nie miał właściwego podejścia do pieniędzy, i gdyby ona samadobrze nie zarabiała, poziom ich życia byłby znacznie skromniejszy.
Felicia wielokrotnie wyjmowała z brązowej koperty wyciąg z kontaipółgłosem odczytywała kwotę, jakby chciała nauczyć się jejna pamięć.
- Dziesięć milionów trzysta dwadzieścia siedem tysięcy czterystaszesnaścieeuro.
Dla badacza zabytków archeologicznych kwota tabyła takwielkai nieosiągalna, że śmierć Arna musiała wiązać się w jakiejśmierzez tymipieniędzmi.
"Być może -pomyślałaFelicia - byłoby lepiejzostawić całą tę sprawęw spokoju".
Powinna po prostu zorganizować dla Arna porządny pochówek i z milionami rozpocząć nowe życie.
Dręcząca ciekawość kazała jejjednak poszukać zabójczego źródła tych pieniędzy.
Nawet gdyby - tegoFeliciabyła świadoma od początku - miała sięprzezto sama znaleźćw niebezpieczeństwie.
W gabinecie Arna, jeśli nie liczyć szerokiego okna z widokiem na jezioro, wszystkie ściany wypełniały regały z książkami.
W otoczeniu współczesnych publikacji i starych foliałów znajdowała się tam otwartaszafkazdokumentami, w której ledwie się mieściły stosy gęsto zapisanych arkuszy - dzieło połowy życia męża.
Nigdy wcześniej nie ośmieliłaby się wyjąć choćby jednejkartki czy zapoznawać się z treścią tej czy innej notatki.
Na to miała zbytdużyszacunek do pracy Arna.
Felicia nigdy też nie byłaobojętna wobec jego badań, przeciwnie -wiele razy miała ochotę wziąćudział w jego fascynującychwyprawach.
Arno raczej rzadkoopowiadał o swoich wykopaliskach i teoriach, którerodziły się napodstawie analizy różnych znalezisk.
Schlesinger mówił wtedytakimtonem, jakby był kimśinnym,jakby przybył z innego świata, ona zaś słuchała go z błyszczącymi oczami, jak dziecko, któremu opowiada się bajkę.
Felicia uśmiechnęła się mimowolnie,kiedy przypomniało się jejzdanie, które Arno powiedziałna początku ich małżeństwa: "Archeolodzy- oznajmił zpoważną miną - mogą być wczorajsi i jutrzejsi, ale nie mogąbyć dzisiejsi".
Wtedy zajęło jej trochę czasu zrozumienie słów męża,alestopniowo zaczęło do niej docierać, co chciałprzez to powiedzieć, i pogodziła się z jego - czasem dziwnym- zachowaniem.
Bałagan, jakiego można by się spodziewać, spoglądając na zapiskiidokumenty, był jedynie pozorny, podobnie jakpozorny jestchaos w mro
46
wisku.
W rzeczywistości Schlesingerujawniał od czasu do czasu wręczgroteskową pedantyczność -dość powiedzieć, że każdy przedmiot najego biurku w styluWilhelma I miał swoje ściśle określone miejsce.
Arnomógł z zawiązanymi oczami podejść do szafki z dokumentami i pewnymgestem sięgnąćpo potrzebną teczkę.
Była to zdolność, którą Felicia podziwiała u męża.
Dokładniejsze zapoznawanie się zdokumentamimęża wydało sięFelicii bez sensu, zwłaszcza że poszczególne przegródki na półkach byłystarannieopisane, a teczki i segregatory oklejone samoprzylepnymi karteczkami.
Umieszczono na nich napisy typu: Dżabal Musa, Synaj, Kumran czy Boghazkói, które mówiły coś jedynie wtajemniczonym.
Żeby tajemniczedziesięć milionów euro akurat tutaj, między tymi dokumentami, miało zostawić jakiś ślad - tego Felicia doprawdy nie mogła sobiewyobrazić.
Przede wszystkim nie wiedziała jednak, jakiego rodzaju wskazówki powinna szukać.
Światełko w mrokumogło zapewnićSzwajcarskie TowarzystwoBankowe w Zurychu,które zarządzało kontem Arna Schlesingera.
Felicia wybrała się więc w podróż samolotem do miasta położonego nadjeziorem o tej samejnazwie,któredobrze znała, ponieważ mieszkałotamkilku jej klientów.
Błyszczący świat Bahnhofstrasse, gdzie międzypałacamibanków i towarzystw ubezpieczeniowych tłoczyły się salonyCartiera, Ferragamo i Louisa Vuittona, zawsze fascynował ją znaczniemniej niż to, że pod tym brukiem spoczywa dość złota i waluty, żebykupić pół świata.
Główne pomieszczenie obsługi klientów UBS przypominało raczejoglądaną w świetle dziennym salę balowąniż należące do banku sale operacyjne zokienkami.
Uprzejmość, z jaką pracownicy obsługiwali klientów,była proporcjonalnado obrotów osiąganych przez firmę.
Stojąc naprzeciwstarszego pana w okularach bez oprawek,w ciemnym garniturze i srebrzystym krawacie, nabierało się podejrzenia, czy jego głównym zajęciem nieJest przypadkiem dyrygowanie orkiestrąkameralną.
Wątpliwości te rozwiewał dopierosrebrny identyfikator w klapie, z napisem REFERENT Nebel.
To właśnie panureferentowi Neblowi, którego trudno było prześcignąćw uduchowionej wytworności, Felicia przedstawiła się jako spadkobierczy- ni, pokazując dokumentyświadczące ozgonie męża.
Pan Nebelzareagował niezwykle uprzejmie ipoprosił o chwilę cierpliwości, następnie zniknął
47.
z dokumentami, zanim Felicia zdążyła go o cokolwiek zapytać lub podać
przyczynę swojej wizyty.
Po pięciuminutach pracownik banku wrócił i oddał jej dokumenty.
Z pewną nieśmiałością, niezbyt pasującą dojego wyglądu, powiedział dialektem typowym dla mieszkańców Zurychu:
-Zdarzyło się tutaj coś dziwnego, o ilewolno mi cokolwiek komentować.
- Nie ma pieniędzy - Felicia wpadłamu w słowo.
Pan Nebel złożył ręce i z uśmiechem odpowiedział:
- Ależ skądże, szanownapani!
W szwajcarskim banku nie ginie nawetcent.
Nie, nie, jestjednakkoperta pozostawiona przez właściciela konta,którą w wypadku jego zgonu należy wydać żonie, Felicii Schlesinger, czyli pani.
To dziwne, nie.
- Dziwne?
- Felicia nie wiedziała, jak zareagować.
- Tak, dziwne,choć właściwie to nie moja sprawa.
Możnaby sądzić,żewłaścicielkonta przeczuwał swoją śmierć, nieprawdaż?
Tak czyinaczej,mogę pani wręczyćtę kopertę,a jeśli pani sobie życzy, to zostawiępaniąsamą na kilkaminut.
Felicii drżały dłonie, kiedy wzięłakopertę.
Było na niej napisanerękąArna:
"W wypadku mojego zgonu przekazać pani Felicii Schlesinger".
"Co to wszystko miało znaczyć?
" Felicia czuła, że krew uderza jej dogłowy.
Nieporadnie, niemal z czułością otworzyła list, rozrywając kopertę.
Rozglądała się przy tym trwożliwie dokoła,czy nikt jej nie obserwuje.
Na firmowym papierze banku skreślono szybko, co sugerowałonierówne pismo, kilka linijek:
Felicio, moja dziewuszko!
Kiedy otrzymasz do przeczytania ten list, przypuszczalnie będzieszmiała już za sobą wstrząsające dni i tygodnie (może nawetmiesiące).
Tego, moja dziewuszko, niestety nie mogłem Ci oszczędzić.
Nawet mam wyrzuty sumienia.
Prędzej czy później wszyscy musimy umrzeć.
Jesteś młoda i możesz zacząć nowe życie, a tepieniądzeCi w tym pomogą.
Wiedziałem, żew końcuodkryjesz tokonto.
Niepytaj o pochodzenie pieniędzy.
Są tutaji teraz należądo Ciebie.
Powodzenia.
Kochający A.
48
Linijki listu zlały się jej przed oczami jak krople deszczuw beczce z deszczówką.
Feliciaukradkiem otarłałzy.
Nikt nie powinien zauważyć, że płakała.
KiedyNebel wrócił na swoje miejsce, zapytał służbowym tonem:
- Ile mam wypłacić, szanowna pani?
Sto tysięcy, pół miliona?
Felicia zignorowała pytanie.
Jej zainteresowanie nie dotyczyło pieniędzy jako takich, lecz kwestii, skąd i jakim sposobem dziesięćmilionów euro trafiło na rachunek męża.
Zapytała więc, starającsię zachowaćobojętnyton:
- Czy może mi pan powiedzieć, od kogo pochodzą te pieniądze?
Chodzi mio to, czy można stwierdzić,kto tę kwotęna konto przelał?
Nebel spojrzał w komputer, a jego palce przebiegły po klawiaturze,jakbygrał naklawesynie.
- To powinno byćmożliwe powiedział zaciekawiony, a po chwilidodał: - Dziesięć milionów euro wpłacił dziewiętnastego lipca zeszłegorokugotówką Arno Schlesinger.
Autentyczność banknotówzostała sprawdzona.
Nie musi się więc pani martwić.
Kiedy Feliciawyszła z banku na Bahnhofstrasse, świeciło słońce, alewciąż wiał mocny, chłodnywiatr.
Dobrze jej to zrobiło, miała bowiemuczucie, że za chwilę pęknie jej głowa.
Ruchliwa ulica odpłynęła gdzieśw dal.
Felicia słyszała jedynieciche dźwięki i widziała wszystko w kolorzeochry, jakby przez welon.
"Dlaczego - szeptała do siebie, idąc w kierunkupostoju taksówek - dlaczego Arnomi to zrobił?
Dlaczego nie powiedziałprawdy?
" I o ilejeszcze przed chwilą wciąż go kochała, o tyle teraz zaczęła odczuwać na niego złość.
Ogarnęła ją wściekłość, że nawet po śmiercibawi się znią w swoje gierki.
Wróciwszydo domu, Felicia znalazła wskrzynce list odprofesora Gropiusa, w którymprosiło rozmowę.
Okoliczności oboje postawiły w sytuacji,która pilnie wymagała wyjaśnienia.
Ponieważ profesor dołączył do swojej prośby wyrazy głębokiegowspółczucia, Felicia nie widziała powodu,żeby mu odmówić.
Telefonicznie umówili się wpalmiarni zespołuparkowo-pałacowegoNymphenburg.
Gropius zaproponowałmiejsce spotkania na drugim końcu miasta, gdyż uznał, że będzie lepiej, jeśli nikt ichniezobaczy razem.
Felicia natychmiast się zgodziła.
49.
Kiedy jesień zabarwia liście żółcią i czerwienią, w parku Nymphenburg rozpoczyna się najpiękniejszy okres w roku.
Japończycy,Amerykanie i Włosizwrócili już mieszkańcom Monachium ciszę zadbanychogrodów, jedyniełabędzie w stawach zaczynają tęsknić za turystami, ponieważ znów musząsame starać się o pożywienie.
Gropius zaparkował jaguara przed lewymskrzydłem pałacu, a wchodząc na teren parku przez kunsztownie wykutąbramę, złapał się na tym,że tworzy sobiew głowie obrazwdowy Schlesinger.
Po krótkiej rozmowie telefonicznej spodziewał się kobiety naznaczonej losem, zamkniętejw sobie, zełzami w oczach, w żałobie.
Dlatego wydawał się zdziwiony, kiedy zaraz po tym,gdy zajął miejsceprzy kawiarnianym stoliku w palmiarni, podeszładoniego kobieta dyskretnieumalowana, z rozpuszczonymi włosami, w szarej spódnicy i ciemnoczerwonym blezerze, i powiedziała z uprzejmym uśmiechem:
Z pewnością pan profesor Gropius.
Jestem Felicia Schlesinger.
To pani?
Gropius poczuł się wyraźnie niezręcznie,że zareagowałw ten sposób, szybko więc dodał na swoje usprawiedliwienie: - Proszę miwybaczyć, szanowna pani,ale byłem pogrążony w myślach.
Szczerzemówiąc,inaczej sobiepanią wyobrażałem.
Proszę, niech pani usiądzie!
Felicia z uśmiechemspełniła prośbęi odparła uprzejmie:
Chodzipanu o to, że nie pojawiłam się zdruzgotana?
Cóż, widzipan, uważam, że żałoba to kwestia serca, a nie stroju.
Przezszklane ściany palmiarni wpadały do środka jasnepromieniesłońca, a ząbkowane liście palm rysowały na białych obrusach przedziwnewzory.
Przez dłuższą chwilę oboje siedzielinaprzeciw siebie w milczeniu- kobieta i mężczyzna, których drogi takniespodziewanie ifatalnie sięskrzyżowały.
W końcu odezwał się Gropius.
Może być pani pewna, że jest mi niezmiernie przykro z powodu tegowszystkiego.
Proszę raz jeszcze przyjąć wyrazy głębokiego współczucia.
Chciałbym móc cofnąć czas.
O rozmowę poprosiłem paniąw nadziei, żewe dwoje zdołamy coś wnieść do wyjaśnienia tej sprawy.
Wkażdym raziejuż teraz dziękuję, że pani przyszła.
Felicia,nic nie mówiąc,wzruszyła ramionami.
Kiedy oboje zamówilicappuccino,Gropius dodał:
Chciałbym panią prosić, żeby nie wierzyła pani we wszystko,co piszą gazety.
Jak dotądnie dowiedziono niczego, ale to absolutnie niczego
50
ponad to, że narząd, który wszczepionopani mężowi, był skażony.
Bliższe szczegóły, jak dotego mogło dojść, oraz motywy sprawcy są obecnieprzedmiotem prokuratorskiego śledztwa.
To, że mogła brać w tym udziałmafiahandlująca narządami do przeszczepów, jest spekulacją pozbawionąjakichkolwiek sensownych podstaw.
Feliciawydęłausta,spojrzała w bok i milczała.
Był to ten rodzaj milczenia,który potrafi zranić równiemocno jak złe słowa.
NiewątpliwieFelicia wiedziała, jaki skutek to wywołuje, i delektowała się osiągniętymefektem.
A przy tym wcale nie planowałatakiego zachowania, nie zamierzała bowiem karać Gropiusa swoim milczeniem.
Jej rezerwa miała swojeźródło raczej w zakłopotaniu wobecności człowieka, który miał na sumieniu Schlesingera.
Aleczy rzeczywiście?
Milczenie zdawało się przeciągać w nieskończoność.
Zanim jednakFelicia zdołała sformułować jakąś wypowiedź, którazakończyłaby tę niezręczną sytuację, Gropius ją uprzedził, mówiąc:
-To w żadnym razie nie miałobyć usprawiedliwienie, ale pani z pewnością wie, że mąż bez przeszczepuprzeżyłby najwyżej dwamiesiące.
Felicia spojrzała na Gropiusa.
- Nie wiedziałam.
Arnozawsze bagatelizował wypadek i swoje obrażenia.
Nie chciałmnie niepokoić.
- Wypadek?
Co to znaczy "wypadek"?
Szanowna pani, moim zdaniem, pani mąż padł ofiarą zamachu.
- Co to ma znaczyć?
Arno mówił mi, że wpadł pod samochód terenowy, a pan twierdzi teraz, że to byłzamach.
Już sama nie wiem, comyśleć.
- Tak, todziwna historia.
W klinice ArnoSchlesinger starał sięnamwmówić,żejegoobrażeniawewnętrznesą skutkiem wypadku.
Od samegopoczątku miałem co do tego wątpliwości.
Charakter uszkodzeń tkanki wskazywał raczej na jakąś eksplozję.
W rozerwanej wątrobie wykryłem w końcu dowód moich przypuszczeń, mianowicie odłamek granatu,a może wręcz odłamek bomby.
Ciekawe, że pani również nic otym niewiedziała.
Wyraźnie zdenerwowana Feliciaodpowiedziała:
- Proszęmnie dobrze zrozumieć, profesorze.
Kochałam swojego męża.
Ale on był po prostu - jak by to powiedzieć?
- samotnikiem.
Czasami zadawałam sobie pytanie, czy ożenił się zemną czy z nauką.
51.
Gropius uśmiechnął się uprzejmie i zamieszał kawę w filiżance, poczym powiedział, znosząc dzielnie nieustępliwe spojrzenie Felicii:
- Nie twierdzę oczywiście, że istnieje związek między groźnymidlażycia obrażeniami od wybuchu i skażonym narządem do przeszczepu.
Przyzna pani jednak, że cała ta sprawanie wygląda do końca zwyczajnie.
Feliciaoparła podbródekna splecionych dłoniach i spojrzałaprzezszklanydach na niebo, jakby mogło ono zesłać odpowiedź, która wszystkowyjaśni.
Niebiosa jednak odmówiłypomocy.
Zamiast tego odkryła w sobie osobliwe poczucie wspólnoty.
O ile jej początkowezachowanie byłonaznaczone nieufnością, o tyle teraz podejrzliwość ta stopniowo zanikała,a w jej miejscepojawiła się świadomość, że profesor we własnym interesie może pomóc rozjaśnić mrok otaczający zgon Arna Schlesingera.
Bezwątpienia oboje jechali na tym samym wózku.
Gropius ponownie zabrał głos.
- Proszę pozwolić mi zadać jedno pytanie, szanowna pani.
Czy patrząc z perspektywyczasu,w życiu pani męża były jeszcze jakieś inne zbiegi okoliczności lub osobliwe zdarzenia?
Spontanicznie Felicia chciała odpowiedzieć, że sama odkryła wieleniejasnych sytuacji i tajemniczych spraw, nie należała jednak do kobiet,które najpierwmówią, a dopiero później myślą.
I chociaż słowa Gropiusaporuszyły ją do głębi, zapanowała nad sobą i odparła:
- Po tym, co panteraz powiedział, wyłania mi się całkiem nowy obraz.
Żeby jednakodpowiedzieć na pańskie pytanie,musiałabym się dłużej zastanowić.
Gropius kiwnął głową.
Spotkanie przebiegało lepiej, niż się tego spodziewał.
Felicia Schlesinger mogła przecież przywitać go chłodem lub nieprzyjemnymi wyrzutami.
Pożegnał się, ucałował jej dłoń i obiecali sobie,że sięjeszcze spotkają.
Ani Gropius, ani Felicia Schlesinger nie zauważyli jednak, że zpewnej odległości są obserwowani i fotografowani przez teleobiektyw.
Zdziwi się panipowiedział Lewezow zdumą.
W każdym razie można uznać, że nie wydała pani pieniędzy na próżno.
Detektyw i Veronique Gropiusprzyszli do tego samego bistro wOgrodzie Angielskim,w którym się pierwszy raz spotkali.
52
- Proszę, niech pan mówi!
- rzuciła Veronique zniecierpliwiona.
- Wspominał pan o jakimś odkryciu.
Lewezow trzymałw dłoni dużą kopertę i nie miał śmiałości spojrzećna Veronique.
Chciałpowiedzieć coś ważnego, coś ważnego dlaniego.
W końcu wydusił zsiebie:
-Jest zwyczajowo przyjęte, że w wypadku nadzwyczajnego sukcesupracędetektywa opłaca się ponad uzgodnioną sumę.
Czy wolno mi zakładać.
..
- Ach, w tym rzecz!
- Niepewne ruchy Veronique zdradzały ogromne zdenerwowanie.
Szukając książeczki czekowej w torebce, dodała zjadliwie: - Panie Lewezow, przecież mówiłam,że w razie sukcesu nie będęmałostkowa.
Ile zatem pan chce?
Detektyw miał wątpliwości, czy było to pytanie tylko retoryczne, czyteż klientka rzeczywiście chce usłyszeć konkretną kwotę.
Ponieważ chodziło mu wyłącznie o pieniądze, był także przekonany o doniosłości swoich ustaleń, odpowiedział bez zająknięcia:
- Jeszczeraz pięć tysięcy.
Veronique uniosłaciemne brwi, które utworzyły dwa półksiężyce,i spojrzała na detektywaspod oka.
- W porządku.
Jeśli pańskie obserwacje mają mi pomóc w rozwiązaniu mojego problemu, tojestem gotowa dodatkowo zapłacić tękwotę.
Najpierw jednak chciałabym siędowiedzieć,co pan odkrył.
Lewezow wyciągnął z koperty sześć fotografii średniego formatu i jednąpo drugiej ułożył przed Veronique na stoliku.
Na zdjęciach byłGregorGropius i nieznana Veronique kobieta, sfotografowani z ukrycia wzespoleparkowo-pałacowym Nymphenburg.
Veronique rzuciła Lewezowowi podejrzliwe spojrzenie, po czympowiedziała:
- Gropiusto oczywiście kobieciarz, ma wiele znajomości,ale tej nieznałam.
Cóż, w tymwypadku niesposób mu odmówić pewnego gustu.
Rozczarowana przesunęła zdjęcia po stoliku w kierunku Lewezowa.
Ten jednak dostrzegł, żeteraz przyszła poranajego wielki występ,i z uśmiechemwyższości oświadczył:
- Nie byłołatwo ustalić, kim jest ta kobieta na fotografiach.
Ponosząc określone wydatki,udałomi się w końcutego dokonać.
Z kieszenimarynarki wyjął artykułna temat skandalu związanego ztransplantacją
53.
i wskazał na zdjęcie: - Proszę spojrzeć, o.
tutaj.
Ta kobieta jest tą samądamą, z którą spotkał się pani mąż w zespole parkowo-pałacowym.
Veronique przeczytała podpis pod fotografią:
"Felicia Schlesinger,wdowa po tajemniczo zamordowanym pacjencie.
"
To nie może być prawda!
szepnęła Veronique, niespokojnie spoglądając to na zdjęcie w gazecie, to na fotografie Lewezowa.
-Oboje rozumiemy znaczenie podejrzenia, które siętutaj narzucazauważył detektyw z poważną miną.
Nie mogę uwierzyć Veronique pokręciłagłową.
Mogła się wielespodziewać poGregorze, ale raczej nie tego, że był zdolny do popełnieniamorderstwa.
Wszystko jednak doskonaledo siebie pasowało: Gropiusmiałz żoną Schlesingeraromans i szukał jakiejś wyrafinowanej możliwości, żebywyeliminować jej męża.
Za takimplanem przemawiała inteligencja Gropiusa.
Nie był to człowiek, którydokonałby zwyczajnego morderstwa, jakpospolity łajdak.
Gropiusanalizował wszystkie sprawy na chłodno inigdynie zmierzał do celubezpośrednio.
Należał do ludzi mądrych, którzy wiedzą,że jedynie w geometrii najkrótsza droga między dwoma punktami prowadzipolinii prostej i że życie dzień w dzień obala tę zasadę.
"Tylko taki człowiekjak Gropius - pomyślała Veronique - mógł uknuć taki szatański plan".
zz
Lewezowprzywołał ją na powrót dorzeczywistości.
- Chcę podkreślić, że te zdjęcia nie są jeszcze żadnymdowodemnato, jakoby profesormiał Schlesingera nasumieniu.
Nie mógł to być jednak przypadek, że tych dwoje najwidoczniej dość dobrze się zna.
Do tegodochodziniezwykłe miejsce spotkania i to, że Gropius wybrałokrężnądrogę, żeby się dostać dozespołu Nymphenburg, jakby chciał zgubić kogoś, kto być może go śledzi.
A pana nie zauważył?
- Niemożliwe.
Śledząc go, tylko przez kilka sekund byłemw zasięguwzroku.
- Lewezow wyciągnął z kieszeni srebrzyste urządzenie przypominające guzik i przytrzymał je Veronique przed oczami.
-To jest lokalizator.
Udało mi się przyczepić to urządzenie pod zderzakiem jegosamochodu, kiedy jaguar byłzaparkowany przed budynkiem kliniki.
Zapomocą odbiornika w moimsamochodzie w każdej chwili mogę sprawdzić jego położenie.
Veroniquez uznaniem pokiwała głową, wypełniła czek i wręczyła goLewezowowize słowami:
54
- Dobra robota, naprawdę dobra.
Zakładam jednak, że nikt, podkreślam, nikt otej sprawie się nie dowie!
Ależ to się rozumiesamo przez się!
Lewezow włożył zdjęciado koperty i podał Veronique.
- Co pani z nimi zrobi, to już panisprawa.
Gdybyjednakpotrzebowałapani znów mojej pomocy, zawsze jestem dousług.
Z tymi słowami wstał i pośpiesznie wyszedł z lokalu.
Veronique w ogóle się nie spodziewała, że Lewezow tak szybko zapewnijej kompromitujące Gropiusa materiały, dzięki którym będzie mogła przycisnąć byłego męża domuru.
Wystarczająco długo czekała na okazję, żebyrzucić gona kolana.
W końcu nadarzyła się taka sposobność.
Teraz, jeślinie chce reszty życia spędzić w więzieniu,musi zgodzić sięna wszystkiejejżądania -te zaś nie miały być małe.
Głos Gregora byłznużony i niepewny, kiedy Veronique zadzwoniła do niego do domu.
Ichostatniarozmowa telefoniczna odbyła się sześćczy siedem tygodni wcześniej, a jej tematem znowu były wyłącznie pieniądze.
Dla Gropiusa było więc oczywiste, że itym razem niebędzie chodziłoo nic innego.
Dlatego odmówił Veronique, stwierdzając, że obecniezaprząta go mnóstwo różnych spraw i nie ma ochoty rozmawiać opieniądzach.
To co było do powiedzenia,zostało już wcześniej wielokrotnieprzedyskutowane.
Właśnie miał zakończyć rozmowę i odłożyć słuchawkę, kiedy usłyszał, jak na drugim końculinii Veronique krzyczy:
- Lepiej nieodkładaj słuchawki, tylko zgódź się na moje żądania,jeśli nie chcesz reszty życia spędzić za kratami!
- Gregor znieruchomiał,a Veronique dolała jeszczeoliwydo ognia: - Chytrze wykombinowałeśsobie tę sprawęze Schlesingerem, chociaż niedość chytrze, jak dla mnie!
Teraz mamcię w garści!
W innej sytuacji Gropius po prostu zakończyłby rozmowę - bez słowaodłożyłby słuchawkę i odreagował cichym przekleństwem.
W tej chwilipoczuł się jednak jakznokautowanybokser, a ciosy, które wcześniej przyjąłby bez słowa, terazwytrąciły go z równowagi.
Tak czy inaczej, pozwoliłsię Veronique wygadać i odparł z udawanym spokojem:
Pojęcianie mam, o czym mówisz!
Veronique zaniosłasię śmiechem, była jednak marnąaktorkąi jejsztuczny wybuch wesołości zabrzmiał głupio i żenująco.
55.
- Leżą przede mną zdjęcia, które oznaczają nie tylko koniec twojejkariery, ale również koniec twojej wolności!
-Zdjęcia?
- Tak, fotografieśredniegoformatu o doskonałejostrości.
Gropius się zamyślił.
Nie mógł sobie wyobrazić, jakie zdjęcia mogłyby wskazywać na jego powiązanie ze śmiercią Arna Schlesingera.
Alewłaśnie tą niepewnością karmił się jego niepokój.
Widział, jak drży mudłoń, w której trzymałsłuchawkę.
- Dobrze - odparł i od razu zaczął tego żałować.
- Za godzinę w hotelu"Cztery PoryRoku".
Hol hotelu "Cztery Pory Roku"- położonego w sercu miasta przywytwornej Maximilianstrasse - byłulubionym miejscem popołudniowychspotkań artystów i osób z wyższych sfer.
Agenci i aktorzy z pobliskiegoteatru podpisywalitutaj kontrakty, między nimi kręcili się zaś przedstawiciele artystycznego półświatka, wypatrujący swoich ofiar,które mająschadzkę.
Kiedy Veronique,kwadrans spóźniona, pojawiła się w obrotowych drzwiach,Gropius ostentacyjniewyciągnął rękę ispojrzał na zegarek.
Niepunktualność nie byłajedyną wadąjego żony.
Gregor zamówił kawę i klasycznego pernoda dla Veronique.
Wystarczającodługobył jej mężem,żeby wiedzieć, na co ma ochotę o tej porzednia.
Przywitanie wypadło chłodno.
Kiedy tylkoGropius uczynił gestsugerujący, że wstajez krzesła,choć wogóle się nie podniósł z miejsca,Veronique uniosła kącik ust w sztucznym uśmiechu wyrażającym jedyniepogardę, po czym usiadła.
Chcąc jak najszybciej mieć to za sobą, Gregor zapytał otwarcie:
- Czego zatem chcesz?
Veronique uciekła wzrokiem.
Chociaż była przekonana, że ma w rękupotężnąbroń przeciwko mężowi,wciąż wjegoobecności czułasię trochęniepewnie.
Przez wiele lat podziwiała go jak dziecko podziwia ojca, ceniłajego mądrość i ambicję,a jego władczy sposób obcowania z ludźmi zawszebył dlaniej wzorem.
Terazjednakpoczuła, że tych uczućnie uda się tak łatwo wyłączyć, mimo że teraz go znienawidziła.
W odróżnieniu od Gropiusaprzygotowała się nato spotkanie, ułożyła w głowie odpowiednie sformułowaniai wyobraziła sobiejakjej mąż na nie zareaguje.
Ale z tego wszystkiegozostało jej w pamięci tylko jedno zdanie, iwłaśnie to jedno zdanie wypowiedziała tak, jak zrobiłby to bandytaobrabowujący bank lub porywacz:
56
- Chcęmilion!
Gregor pokiwał głową ze zrozumieniem, dalej już nie wypytując.
Veronique niczego innego się zresztąnie spodziewała.
Wiedziała, że niepotraktuje jej poważnie z takim żądaniem, dlatego sprecyzowała swoją propozycję, dodając drwiąco:
- Oczywiście poza kompensatąjuż wynegocjowaną przez naszychadwokatów.
Mówiąc to, Veronique wyjęła z torebki zdjęciawykonane przez Lewezowa i położyła na stoliku przed Gregorem.
Zdezorientowany Gropius wpatrywał sięw fotografie.
Chociaż potrafił ukrywać swoje zdenerwowanie, przez głowę przelatywały mu jakbłyskawice tysiącemyśli: "Jak, u diabła, Veronique zdobyła te zdjęcia?
Odjak dawna on sam jest już pod obserwacją?
Czy FeliciaSchlesinger i Veronique współdziałają?
".
Kiedy rozważał tę ostatnią możliwość, usłyszał słowaVeronique:
- Masz romans z żoną Schlesingera i wspólnie uknuliście plan zabicia jej męża.
Niezły pomysł,żeby pozwolić rywalowi umrzećpodczasoperacji.
I nie lada gratka dla prokuratora!
-uśmiechnęła się triumfalnie, nie przeczuwając, że treść jej słów przyniosła niespodziewaną ulgęjej mężowi.
Gropius milczał.
Długo trwało, zanim uporządkował myśli.
Veroniquezaś już świętowała jegomilczenie jako swoje zwycięstwo.
-Jeśli dobrzecię rozumiem, chciałabyś mi sprzedać te zdjęcia i swoje milczenie za milion euro odezwał się w końcu Gregor, a jego głosbrzmiał dziwnieobojętnie.
- Skoro tak chcesz to ująć, to tak.
Wiedziałam, że się porozumiemy.
Do tej chwili rozmawiali dość cicho.
Terazjednak głos Gropiusa stałsię nagległośny i dobitny:
- Czy ciebiew ogóle obchodzi cokolwiek innego niż tylko kasa,kasa, kasa?
-Przyznaję - odparła Veronique i kokieteryjnie wykrzywiła wargi żepieniądze sąobecnie głównymprzedmiotem mojego zainteresowania.
Jako samotna kobieta muszę wiedzieć, na czym stoję.
"I z taką kobietą byłeś przez osiemnaście latw związku małżeńskim" pomyślałz odrazą Gropius.
Po czym spojrzałna niąi powiedział dobitnie, żeby jejdopiec:
57.
-Twoja histeria zaczyna mnie powoli nudzić.
Gdybym miał romansze wszystkimi kobietami, które spotkałem w ciągu ostatnich lat, to pewnie już bym nie żył, bo padłbym z wyczerpania.
- A oddającjej fotografie,dodał: - Jedynieczłowiek o sprośnej fantazji albo ktoś,ktonie ma równopodsuńtem, dostrzega w tych zdjęciach dowód intymnego związku.
Jeślizaś chodzi o twoją teorię morderstwa, to myśltajest tak absurdalna, żenawet nie chce mi się w to wnikać.
Gropius kiwnął na kelnera, eleganckiego siwowłosego człowiekasprawiającego wrażenie, jakbyprzyszedłna świat już w czarnym garniturze,iuregulował rachunek.
Twarz Veronique była tak napięta, że wydawałosię, iż zaraz pęknie, a z oczu wyzierała czysta nienawiść.
- Dopilnuję, żeby te zdjęcia opublikowano w gazecie -syknęła - i wtedy będziesz zrujnowany nacałe życie!
- Po czym dodałajeszcze niemalz płaczem:- Milion imógłbyś byćszczęśliwy z tą dziwką!
Tego jednak Gropius już nie słuchał.
Wstał bez pożegnania iskierował się ku obrotowymdrzwiom holu.
ROZDZIAŁ 3
Heilmannstrasse numer 30.
Pod tym adresem na monachijskimprzedmieściu Pullach znajduje się siedzibaniezwykle ważnejinstytucji - FederalnejSłużby Wywiadowczej.
Z zewnątrz sprawiawrażenie dość prowincjonalnej jakna drugą co do wielkości tajną służbęświata Zachodu, po amerykańskiej Central Intelligence Agency, czyliCIA.
Za wysokim, szarym betonowym murem z czarnym orłem i ciężkążelazną bramą, odsuwającą się co jakiś czas na bok, żeby zrobić przejazddla ciemnych limuzyn, kryją się wysłużone budynki z lat sześćdziesiątych.
Mało kto bysię domyślił, że wchodzą tutaj i wychodząstąd szpiedzy i agenci z całego świata,że podsłuchujesię tu rozmowy telefonicznez Alaski, przechwytuje faksy ie-maile z Ameryki Łacińskiej oraz zapisuje się je i analizuje pod kątem znaczenia politycznego, gospodarczegoczy militarnego.
Szpiegów wyobrażamy sobiezwykle jakoprzystojnych facetów,którzyw jednej dłonitrzymają pistolet, a drugą ręką obejmują piękną i kształtnąblondynkę.
Z tego punktu widzenia mężczyzna, który krótko przed godziną ósmą wyszedł z domu szeregowego we wspomnianejdzielnicyi wsiadłdo swojego granatowego bmw, nie wydawał się wnajmniejszym stopniugodny uwagi.
Nie nazywał się też szczególnie interesująco, ale poprostuMeyer, przez igrek - tak w każdym razie głosiła tabliczka przed niepozornym wejściem do domu.
Jadąc od stronyMargarethenstrasse, Meyer
59.
skręcił w Heilmannstrasse i po siedmiu minutach dotarł do potężnej kraty,która otworzyła się usłużnie, jakby poruszona ręką ducha.
Nazwisko:Meyer, imię: Heinrich,wiek: pięćdziesiąt pięćlat, stanowisko: szef Wydziału Drugiego Federalnej Służby Wywiadowczej, przełożony ponad tysiąca specjalistów, informatyków, elektroników i technikówtelekomunikacji, dla których nie ma żadnych tajemnic w tym, co przemykaniewidzialnie w powietrzu między biegunem północnym i południowym.
Meyer dostarczał danych Wydziałowi Piątemu, czyliWydziałowi do sprawRozpoznania Operacyjnego.
Był to jeden z sześciuwydziałów FederalnejSłużby Wywiadowczej, zajmujący się przestępczością zorganizowaną,międzynarodowym handlem narkotykami, nielegalną migracją, praniembrudnych pieniędzyi międzynarodowym terroryzmem - dziedziną, którapo 11 września 2001 roku nabrała szczególnego znaczenia.
SIGINT,bo taki kryptonim - utworzony od angielskiej nazwy SignalIntelligence - nosił wydział kierowany przez Meyera, pracował z użyciemnajkosztowniejszych środków technicznych, dlatego nierzadko był przedmiotem zazdrościpracowników innych wydziałów, które zajmowały sięźródłami osobowymi lub analiząmediów publicznych.
Mając pięćdziesiąt pięć lat, Meyer zaliczał się do starszych specjalistów w swojej dziedzinie, był więc, jeśli możnatak powiedzieć, starymwyjadaczem, którego właściwie nikt i nic nie było w stanie zaskoczyć.
Żaden pracownik nie mógł powiedzieć, że widział szefa ubranego inaczej, niżw szary garnitur, stosowny dla pięćdziesięciopięciolatka, oraz odpowiedniodobranydo tego krawat.
Jego biuro znajdujące się na najwyższympiętrzebetonowego budynku Federalnej SłużbyWywiadowczej pamiętało lepszeczasy, nie było tam śladu high-tech, a jedynym ustępstwem na rzecznowoczesnejtechniki był płaski monitor przy szarym biurku.
Kiedy Meyerwszedł do biura, pod monitorem mrugnęła diodaLED.
Wystukał na klawiaturze hasło, wtedy na monitorze pojawił się komunikat PILNE, a sekundę później wyświetlił się następujący tekst:
E-mail godz.
4.37,telefonia komórkowa, zachodnia śródziemnomorska klinika wielospecjalistyczna MUC: Naprawdę dobrarobota, ale niewątpliwie jest to zaledwie pierwszy krok.
Dlatego zostańna miejscu i usuń ostatnie ślady.
W raziepotrzebyzastosuj C4.
IND.
60
Meyer dwukrotnie przeczytał tekst, po czym chwycił zatelefon,wybrałnumer i po połączeniu przedstawił się nazwiskiem.
Na drugim końculinii był pracownik dyżurny nazwiskiem Hoveller.
- Wsprawiee-maila z kliniki.
Dlaczego nie otrzymuję dokładniejszych danych na temat nadawcy i odbiorcy?
- zapytał Meyer szorstko.
Napomnianypracownik odpowiedział zawile:
- Szefie, mamy tutaj pewien problem.
Nadawca wysłał e-mail przeztelefon komórkowy,a odbiorca jest podłączony do numeru wewnętrznegokliniki uniwersyteckiej.
Powiedziałbym,że działali tu zawodowcy, którzyznają wszystkie sztuczki.
- Na to wygląda -mruknął Meyer zamyślony.
- Ludzie ci nie widząpotrzebyszyfrowania swoich wiadomości.
Plastik jako materiał wybuchowy od dawnajuż niepojawia się pod nazwą kodową "C4".
Przecieżmafia wie dobrze, że z przepływu ich informacji nic nam nie umknie.
Aleu diabła, co to jest "IND"?
- Odpowiedź negatywna, szefie.
Kodu "IND"nie ma w naszej bazie.
Nasze urządzeniarozpoznawania tekstu zareagowały jedynie nakod "C4".
- Nie ułatwia nam to sprawy.
-Wiem.
Wydaje mi się, że mamy tutaj do czynienia z nowymi klientami.
Albo chodzi o niewiarygodnych dyletantów,albo osoby działająceze szczególnym wyrafinowaniem.
Meyerwykrzywiłtwarz w grymasie, jakby myślenieo tym problemiesprawiało mu ból.
Na koniec powiedział:
- Cóż.
I ten orzech rozgryziemy.
Wkażdym razie sądzę, że zalecany byłby pośpiech.
Z kopią przejętego e-maila Meyer udał się na briefing.
Codziennierano punktualnie o godzinie dziewiątej szefowie różnych wydziałów spotykali się w sali konferencyjnej głównego budynku, abyomówić i skoordynować poszczególne działania.
Odkrycie Meyerabyło niepokojące.
Ulf Peters, w rozpiętej koszuli i czarnej skórzanej kurtce - idealne wyobrażenie prawdziwego agenta - mimo młodego wiekubył szefem WydziałuPiątego, czyli Wydziałudo spraw Rozpoznania Operacyjnego,i tym samymbył odpowiedzialnyzasprawę.
Po krótkiejnaradzie postanowił przyporządkować obiektowidocelowemu pierwszy poziom bezpieczeństwa, couruchomiło skomplikowaną procedurę.
61.
Ponieważ Federalna Służba Wywiadowcza podlega urzędowi kanclerskiemu, Peters powiadomił szefa tego urzędu, wskazując na pierwszypoziom bezpieczeństwa i stosowne ograniczenia, które wynikały stąd, żenie było jeszcze dokładniejszych informacji.
Poruszony tym, żeobiektemdocelowym jest klinika wielospecjalistyczna, urządkanclerski przekazałmeldunek do BawarskiegoMinisterstwa Spraw Wewnętrznych,które zeswojej strony powiadomiło Okręgowy Urząd Kryminalny.
W Okręgowym Urzędzie Kryminalnym skandalw klinice związanyz nieudaną transplantacją był już znany i analizowany, dlatego podejrzenia, że może istnieć związek między tajemniczą śmierciąArna Schlesingera i równie tajemniczym e-mailem, choć się nie narzucało, nie sposóbbyło wykluczyć.
Po krótkiej naradzie ministra spraw wewnętrznychBawarii z szefem Okręgowego UrzęduKryminalnego uzgodniono powołanieośmioosobowej komisji specjalnej.
Jej szefem miał zostać Wolf Ingram,mężczyzna przypominający ogromną szafę, owielkiej czaszce i krótkoprzystrzyżonych ciemnych włosach.
Sądząc po postawie i zachowaniu,można by uznać, że Ingram to płatny zabójca, ale w rzeczywistości podtą monstrualnąposturą kryło się niezwykle wrażliwe wnętrze.
W każdymrazie Ingram, wicedyrektor DepartamentuTrzynastego -Departamentudo sprawPrzestępczości Zorganizowanej - przewodniczył już kilku komisjom specjalnym i dowiódł, że ma wyczucie do zawiłych powiązań.
Ingram miał niewiele czasu na zapoznanie się ze sprawą, a jego ośmioosobowyzespół bardzo zdolnych młodych ludzi nie okazał sięw tymszczególnie pomocny.
Mimo to zawłaściwe uznanopodjęcie szybkichdziałań wyprzedzających.
Ingram potrzebowałdo tego sześciupsów wyszkolonych w wykrywaniu plastikowych materiałówwybuchowych.
Swoichludzi przydzielił do ośmiu oddziałów kliniki, gdzie mielisporządzićlisty pracowników i pacjentów obecnych namiejscuw ciągu ostatnichdwudziestu czterechgodzin.
Chociaż e-mail adresowany na łącze w klinice raczej oczyszczał Gropiusa, niż goobciążał, skoro od ponadtygodnia profesor nie przychodził dokliniki, Ingram uznał chirurga uwikłanego wskandal za postać kluczową.
Instynkt i doświadczenie wzmacniały w nim przekonanie, że pozorne zbiegiokoliczności wokół zbrodni rzadko bywają rzeczywiście przypadkami.
Podczas gdy Ingram przy użyciu wszystkichdostępnych środkówzajmował się stworzeniem profilu osobowościowego profesora Gregora
62
Gropiusa, sytuacjasię zaostrzyła.
E-mail wspominający o C4 przejęła National Security Agency w Crypto City w amerykańskim stanie Marylandi wszczęła alarm.
National Security Agencyto najtajniejsza tajna służbana świecie, dla której szpieguje trzydzieści osiem tysięcy pracowników, stodwadzieścia satelitów oraz setki stanowisk podsłuchowych - potężnych anten parabolicznych - rozmieszczonych na wszystkich kontynentach.
Z odpowiedniego wydziału kwadrans później wysłano informację do CounterTerrorism Center, centraliCIA w Langley w stanie Wirginia.
Kiedy niezdołano odszyfrować koduIND wspomnianegow e-mailu, natychmiastprzekazano sprawęz uwagą: "Wymaga pilnegodziałania" do FederalnejSłużby Wywiadowczej w Pultach.
Kiedy informacja z Wirginii dotarła do Federalnej Służby Wywiadowczej, eksperci z WydziałuPiątegoślęczelinad analizą, terazjużzintegrowanego obrazu sytuacji.
Starali się mianowicie złożyć wszelkie dostępne informacje w sensownącałość, na razie jeszcze mocno chaotyczną,dzięki której można by stworzyć bazę operacyjną dla zapobieżenia atakowi terrorystycznemu.
Najważniejsze, a przez to również najtrudniejszepytanie, które stawiali sobieeksperci z Federalnej Służby Wywiadowczeji OkręgowegoUrzędu Kryminalnego, dotyczyło motywu.
Dlaczego na celataku terrorystycznego obrano akurat tę klinikę?
Dlaczegowłaśnie klinikę cieszącąsię uznaniemna całym świecie, instytucję bez charakteru symbolicznego,nie mówiąc już oratowaniu i leczeniu ludzi wszystkich ras?
Nocą, nie wzbudzając sensacji, eksperci od materiałówwybuchowych wraz z psamiprzeszukaliklinikę.
Wynikbył jednak niezadowalający,okazałosiębowiem, że klinika jest pełnaniezliczonych zapachów, któreuszkadzają węch tropiących psów.
Śledczyuzasadnili swoje działania, powołując sięna skandal związany z nieudaną transplantacją, o którym i takbyło głośno we wszystkich gazetach,nie było więc obawy, że ich praca,obejmująca wszystkie oddziały kliniki, wywoła panikę.
Wszyscy otrzymaliinstrukcję, żeby określenia"atak terrorystyczny" nieużywać nawet w formie zawoalowanejaluzji.
Tymczasem profesor Gropius był podobserwacją przezdwadzieściacztery godziny na dobę.
Zauważyłto już nadrugi dzień.
W takiej dzielnicywillowej jak Grunwald, nawet komuś o przeciętnymzmyśle obserwacyjnym trudno się nie zorientować, że jest śledzony.
Zmieniające się co sześć
63.
godzin szare audi i beżowe bmw dokuczały zresztą mniej profesorowi niżinnym mieszkańcom ulicy, którym obce samochody blokowały miejscaparkingowe.
Gropius musiał więc przyjąć, że jego spotkanie z Veronique,a możenawet spotkanie z Felicią Schlesinger, było obserwowane.
W tejsytuacji profesor uznałnaradę zVeronique zanieprzemyślaną, a spotkanie z wdową po Schlesingerze - za wydarzenie, które mogło prowadzićdo nieporozumień.
To zaś co nastąpiło w ciągu kolejnych dni, również niepomogło rozwiać tych wątpliwości.
Zaczęłosięod telefonu Felicii Schlesinger czwartegodnia po ichpierwszym spotkaniu.
Gropius niemiał dobrych przeczuć, kiedy Felicia z drugiego końca liniioświadczyła, że profesor musi się liczyć z tym,że jegotelefon jest na podsłuchu.
Głos Felicii brzmiał inaczej niż podczasspotkania w palmiarni.
Wtedy profesor podziwiał, zjakąpewnością siebie takobieta radzi sobie z losem, nierobiąc przy tym wrażenia zimnej czy obojętnej.
Tym razem jednak Gropiusowi zdawało się,że słyszy niepokój, a nawet rozpacz, kiedyFelicia poprosiła o kolejne spotkanie.
Mówiła, że ostatnim razem odniosławrażenie, że może Gropiusowi zaufać.
Z koleina jego pytanie, czy w życiu jej męża były jakieś osobliwości, początkowo nie odpowiadała.
Uznałajednak, że - patrząc z perspektywy - życie Schlesingera wydaje się równiewielką zagadką co jegotajemnicza śmierć.
Gdyby Gropius przeczuwał, że przeciwko niemu jestprowadzoneśledztwo przezFederalną Służbę Wywiadowczą i OkręgowyUrząd Kryminalny, natychmiast odłożyłby słuchawkę.
W sugestiachFelicii Schlesinger dojrzał jednak nowy promyczek nadziei na odsunięcie od siebiepodejrzeń.
Być może wystarczyłaby jedna mała wskazówka, żeby rzucićświatło na nieprzenikniony mrok spowijający całą aferę.
Dlatego nie miałżadnych oporów, kiedy Felicia poprosiła, żeby ją odwiedził w jej domunad jeziorem Tegern.
Dom był położony wysoko nad jeziorem imożna było do niegodojechaćjedynie nadbrzeżną drogą, wąską istromą, która kilkakrotnie zmieniała kierunek.
Gropius z trudem prowadziłsamochód zakosami.
Kiedydotarł na górę, roztoczył sięprzed nim zapierający dech w piersiach widokna jezioro i otaczające jegóry.
Ktoś, kto położony tutaj dom mógł nazwaćswoim, nie należał do uboższej części społeczeństwa.
64
Ku swojemuzdumieniuGropius nie dostrzegł żadnego podejrzanegosamochodu,który jechałby za nim nad jezioro Tegern.
Kiedy teraz dzwonił do drzwi opatrzonych tabliczką z nazwiskiem Schlesinger, raz jeszczerozejrzał się wokół siebie, ale nieodkrył niczego podejrzanego.
Felicia zaprosiła gościa do wielkiego salonu z ukośnym drewnianymstropem i szklanymi ścianami, które zapewniały widok nadolinę.
- Musi pan zrozumieć powiedziała Felicia, stawiając kawę na okrągłym stoliku - że nie jest miłatwo pogodzić się z nową sytuacją.
I oczywiściebyłam nieufna, kiedypoprosił mnie pan ospotkanie.
Tymczasem jednakodniosłam wrażenie, że zpowodu śmierci Schlesingera cierpi panniemaltak samo jak ja.
W każdym razie nie mogę sobie wyobrazić, żeby był panzamieszany w handel narządami, którym zajmuje się mafia.
Zdziwionyi uradowany Gropius zapytał:
- Z czego jednak wynika panipewność w tejsprawie?
Felicia lekko zmieszanaspojrzała nakrajobraz za szybą.
Właśnie zaczynała padać lekka mżawka.
- Pewność?
- powtórzyła.
-Nie, nie mogę mówić o pewności.
Chodziraczej omój instynkt, z nim zaś wiążąsiępewne okoliczności.
Profesor spojrzał na FelicięSchlesinger pytająco.
- Ach, wie pan, kilka dni temu zaczęłamprzeglądać dokumenty, notatki, listy.
Słowem: wszystko, cozostało po mężu.
Początkowo czyniłam to niechętnie, czułam się jak intruz wdzierającysię w życie drugiegoczłowieka.
Później jednak powiedziałam sobie:"Arno był twoimmężem,prędzej czy później i tak będziesz musiała uporządkować jego spuściznę".
Szperałam więc w jego życiu przez całą noc, a im więcej dokumentów zobaczyłam, tym bardziej obcy stawał się mójmąż, z którym przeżyłam czterylata w małżeństwie.
Tak, żyłam poślubiona obcemu człowiekowi.
Nie chodzio to, że każde z nas miało swojezajęcie, zarabiało własne pieniądzei żeczasem nie widzieliśmy się całymitygodniami.
Doskonale odpowiadało tonaszejwizji związku, w którym każdy partnerma przestrzeń tylko dla siebie i sporą dozę wolności.
Chodzi raczej o to, że nagle musiałam uznać,żeArno Schlesinger wiódł życie zupełnie inne, niż udawał, że prowadzi.
-Jakaś inna kobieta?
- Gropius przeraził się własnego pytania i pośpiesznie dodał: - Och,proszęmi wybaczyć niedyskrecję!
Felicia w skupieniu mieszała w filiżance,poczym nie podnoszącwzroku, powiedziała:
65.
- Inna kobieta?
Kto wie, choć wcale bym się nie zdziwiła, gdybymi w tej kwesti coś jeszcze odkryła.
- Mówi pani, że mąż prowadził podwójne życie?
W kilku miejscach,w innym otoczeniu?
Inne zainteresowania?
: i Chyba można tak powiedzieć.
A czyjego śmierć może być z tym powiązana?
"- Takiew każdym razie jest moje wyjaśnienie.
Gropius zrobił zmartwioną minę, jakby chciał powiedzieć:"Chętniebymw to uwierzył.
".
Wtedy Felicia Schlesingerwstałai poszła do pokoju obok.
Wracając,trzymała w dłoni kilkazszytych kartek papieru.
Już miała się odezwać, gdydzwonek przy drzwiach wejściowych zapowiedział jakiegoś gościa.
Feliciaodłożyła dokumenty na okrągły stolik i poszła otworzyć.
- Poczta kurierska - wyjaśniła przepraszająco po powrocie i odłożyłażółtąpaczkę.
Po czymwzięła do ręki plik kartek i powiedziała: - Proszęspojrzeć, dość przypadkowo na to natrafiłam.
Szwajcarskie konto nanazwisko Arno Schlesinger zwkładem ponad dziesięciu milionów euro.
Gropius cichogwizdnął przez zęby, co nie było wjego zwyczaju, alebywają sytuacje, które wyzwalają nietypowe reakcje.
To właśnie była takasytuacja.
Następnie zapytał:
- I pani nic nie wiedziała o tym koncie?
Chodzi mi oto, że dziesięćmilionów to właściwie suma wystarczająca, żeby młodo przejśćna emeryturę.
Jest panipewna, że to konto w ogóle istnieje?
Felicia uniosła ręce ikiwnęła głową:
-Już się dowiadywałam.
Z kontem wszystko jest jak należy.
Poza tymudało mi się dowiedzieć, jak te pieniądze trafiły na konto.
Arnowpłacił jew gotówce, tak po prostu,z walizki!
- I mąż nigdynie sugerował, żew istocie jest pani obrzydliwie bogata, proszę wybaczyć określenie.
- Nigdy.
W przeciwieństwie do mnie, Arno żył raczejskromnie.
Jawydaję sporo pieniędzy na ubraniai buty.
Ale też dobrzezarabiam.
Powinnam zanosić pieniądze do banku i codziennie głaskać wyciągi z konta?
- Pani mąż najwidoczniej torobił!
-Na towygląda - potwierdziła Felicia.
- Ale to jeszcze nie wszystko.
Zabrała ze stolika wyciągi bankowe i zniknęła w tym samympokoju,zktórego jewcześniejprzyniosła.
66
Wzrok Gropiusa mimowolnie spoczął nażółtej paczce.
Wydarzeniaostatnich dni uczuliłygo, żeby podejrzewać wszystko i każdego, a właśnieuzyskane informacje nie rozwiały jego wątpliwości.
Dlatego ukradkiemzerknął na paczkę,przeczytał etykietkę z adresem odbiorcy, była nim Felicia Schlesinger,oraz danymi nadawcy- znanej firmy wysyłkowej.
-W tym domu jest więcej zagadek!
-Mówiąc to, Felicia wróciła z sąsiedniego pokoju.
W dłoniach trzymałaplik biletów lotniczych.
-Wszyst- kie na nazwisko Arno Schlesinger, w większościz zeszłegoroku.
Rzym,Paryż, Turyn, Londyn,TelAwiw-Jafa, jeden do Miami, a ten na KeyWest,nawet nie użyty.
Arno jednaktwierdził, że w tym czasie rzekomoprzebywał nawykopaliskach w Izraelu.
- Jest pani pewna?
- Gropius spojrzał naFelicię badawczo.
- Pewna?
Co znaczy"pewna"?
- mruknęła Feliciaze złościąi Gropius po raz pierwszy zauważył ciemną żyłę, która nabrzmiałajej na czole.
Regularniedzwoniliśmy do siebie i od czasu do czasu przychodził listzIzraela.
Dlaczego Arno miałby przede mnąodgrywać taki teatr?
Byliśmyniezłym małżeństwem,tak przynajmniej sądziłam do jego śmierci.
Alemoże byłam zbyt łatwowiernai ufna, może byłam po prostu zbyt głupia.
- Głos Feliciipobrzmiewał złością i smutkiem, gdyż kobiety nic bardziejnie rani, niż nadużycie zaufania.
Wydawało się, że Gropius przestałsłuchać.
- Czy pani spodziewała się paczki?
- zapytałprosto z mostu.
Zatopiona w myślach, spojrzała na niego, po czym wzięła paczkę, odczytała nadawcę, pokręciła głową i odparła:
- Nie.
Pojęcia nie mam, czemu w ogóle przyszła.
Jakiś dom wysyłkowy.
Zdenerwowanie profesoranie ukryło się nawet przed Felicią.
Poznała Gropiusa jako człowieka doświadczonego, który potrafi się znaleźćw każdejsytuacji.
Teraz zauważyła na jego czole kropelki potu i dostrzegła, że ręcemu drżą.
- Co zpanem, profesorze?
zaniepokoiła się Felicia i zaczęła otwieraćpaczkę, ale Gropius podszedł doniej,wyrwał jej zdłoni przesyłkę i położyłpod oknemna podłodze.
Następnie chwycił Felicię za przeguby i spojrzałnanią przenikliwie.
- Pani Felicio!
To jest bomba!
W żadnym razie niewolno paniotwierać tej paczki.
Felicia wpatrywała się wniego z przerażeniem.
67.
- Co robić?
-Trzeba się tego pozbyć, wyrzucić!
- Ale gdzie?
- zapytała Felicia, teraz także ogarnięta niepokojem.
- Usunąć stąd.
Przede wszystkim usunąć!
- Gropius wybiegł przeddom, otworzył bagażnik swojego samochodu, wrócił i wyniósł paczkę nazewnątrz, żeby umieścić ją w bagażniku.
- Czy nie powinniśmy zawiadomić policji?
- zawołała Felicia,podczas gdyGropius wsiadałdo samochodu i uruchamiał silnik.
- Później!
usłyszała jeszcze odpowiedź Gropiusa.
Po czym samochód zniknął zanajbliższym zakrętem.
Jaksparaliżowany,Gropius prowadził jaguara w dół po wąskiej górskiej drodze.
Kierował się ku położonej w oddali samotnejżwirowni.
W tejchwili niebył do końcapewien,czy działa słusznie.
Pomyślał, że być możezapłaci za tę akcję ośmieszeniem się.
Może tego, co spadło na niego wciąguostatnich dni, było po prostu za dużo, żeby znieść to bez urazu na psychice.
Być może byłoto najbardziej bezsensowne działanie,jakiemożna byłopodjąć - jechać samochodem zbombą w bagażniku, bez szansy przeżycia,gdyby nastąpiła eksplozja.
Było mu niedobrze ze strachu.
Chciał zwymiotować, ale gardło miał jakzasznurowane.
Przed oczami, w mżącym deszczu, rozmywała się wąska wstęga drogi.
Gropius się zaśmiał, zaśmiał sięgłośno i zuchwale, jak to bywa w chwilachogromnego strachu.
Śmiał się,ponieważ przeszło mu przez głowę, że otow panice wyprowadził na spacer bardzo wybuchową paczkę i zakończyżywot na najbliższym drzewie,bez powodu i niczego nie osiągnąwszy.
Tym sposobem dotarłdo nabrzeżnej szosy i skręcił w prawo.
Wiedział,żekilka kilometrów na północ, w Gmund,odchodzi droga w kierunkuSchliersee.
Zaraz za odgałęzieniem leżała żwirownia.
Właśnie tam chciałodstawić samochód z niebezpiecznym ładunkiem i zawiadomić policję.
Kiedy Gropius był już prawie przy odgałęzieniu drogi,zadzwoniładoniego Felicia, łącząc się z telefonem w samochodzie.
Głosjej się łamał:
- ProfesorzeGropius, jakiś nieznajomy właśnie do mnie zadzwoniłz pytaniem, czy otrzymałam paczkę.
Powiedziałam, że tak, a on oświadczył,że jeśli mi życie miłe, to powinnamjak najszybciejopuścić dom.
O godzinie szesnastejpaczka wraz z całymdomem wyleci w powietrze.
Gropius usłyszał każde słowo, alenie był zdolny do żadnej reakcji.
Jechał dalej przed siebie z dużą prędkością.
68
- Gropius!
- usłyszał stanowczy głos Felicii.
-Gropius, czy pan mniezrozumiał?
- Tak - odpowiedział powoli.
- A która jest godzina?
- Dokładnie szesnasta.
Gropius nacisnął na hamulec.
Po prawej stronie rozpoznał polną drogęprowadzącądo żwirowni.
Zachowując się jak automat,skierował tam samochód, zatrzymał go w pół drogi,wyłączył silnik, wysiadł,zastanowił się jeszcze,czy ma zamknąć drzwi, ale wybrałucieczkę.
Gropius biegł,a raczej pędził cosił w nogach w kierunku, z którego przybył.
Przebiegł przezszosę ipobiegłdalej w mokre od deszczu zarośla.
Samochód już dawno był poza zasięgiemjego wzroku, kiedy szarówkę rozdarł błysk, po czym nastąpił głuchy huki przeszła fala uderzeniowa, która przewróciła Gropiusa na ziemię.
Instynktownie zakrył głowę obiema rękami i ukrył twarz w wilgotnym mchu.
Sądził,że stracił przytomność, ale sama tamyśl wskazała,że nie jest tak źle.
Po pewnym czasie, którego nie był już w stanie oszacować, Gropiusodważyłsię podnieść głowę.
Przed sobą zobaczył potężne płomienie.
Wtedyzaczął płakać jak małedziecko.
Pewny siebie profesor,o którym niktz jego najbliższego otoczenia nie mógł powiedzieć, że widziałgo spiętegoczy choćbyzmieszanego, terazzwyczajnie szlochał.
Początkowo Gropius z przykurczonymi nogamikucał przy ziemi, następniepodniósł się trochę na rękach i niezdolny do żadnego działania,skierował wzrok na łunę za drzewami.
Głośny trzask płomieni i niewielkie wybuchy robiły niesamowite wrażenie.
- Profesorze Gropius!
Przeraził się, słysząc obok siebie głos.
Skołowany, nie zmieniając pozycji, spojrzałw bok.
Jakby wyrośli spod ziemi,w mglistym półmrokustaliprzed nim dwaj mężczyźni w ciemnych płaszczach.
- Nic się panunie stało?
- zapytał jeden,a drugi wyciągnął coś z kieszeni płaszcza,pokazał Gropiusowi i powiedział: - Policja kryminalna.
Ależ miał pan szczęście.
Mężczyznapodszedł do wciąż kucającego profesora ipomógł muwstać.
- Szczęście, jak to szczęście?
- zapytał Gropius wyraźnie zdezorientowany.
Obaj policjanci mieli doświadczenie w postępowaniu w takich sytuacjach, dlategonie zwróciliuwagi na słowa Gropiusa.
69.
- Ogień!
- wymruczał Gropius i wskazał wyciągniętą ręką na płomienie, jakby tych dwóch mężczyzn ich nie zauważyło.
Jeden z nichchwycił Gropiusa pod ramię, żeby goodciągnąć.
- Jużdobrze - powiedział uspokajająco.
- Straż pożarna jest zawiadomiona.
Niech się pan cieszy, że przeżył zamach.
Proszę z nami!
Jakby sprawdzenie czasu miało w tej chwili jakieś znaczenie, Gropiusspojrzał na zegarek.
Wskazówki pokazywały godzinęszesnastą dziewiętnaście.
W milczeniu poszedł za policjantami wstronę drogi.
Czekało tambeżowe bmw,jeden z tych niepozornych samochodów,które śledziły goodkilku dni.
W tej jednak chwili nie zwróciło to jego uwagi.
Drzwi samochodu byłyotwarte, jakby pojazdopuszczano w ogromnym pośpiechu.
Poproszono Gropiusa, żeby zajął miejsce na tylnym siedzeniu.
Następniesamochód zawrócił i pojechał w kierunkuautostrady.
Podczas jazdy policjant siedzący obokkierowcy rozmawiał telefonicznie z różnymiurzędami.
Z przeciwnej strony nadjeżdżał samochód z niebieskim kogutem i straż pożarna na syrenie.
Kiedy bmw skręciło na autostradę w kierunku Monachium, Gropiusdoszedł do siebie.
Dopiero teraz był w stanie jasnomyśleć.
Zupełniewypadło muz pamięci, co się działo od jego pośpiesznegowyjściaz domu Felicii.
Teraz z całychsił starał się to sobie przypomnieć,ale bezskutecznie.
Przedoczami ciągle miał żółtą paczkę z adresem Felicii i nadawcą, jednym z domów wysyłkowych.
- Żółta paczka - mruknąłpod nosem.
- Żółta paczka.
- Co panpowiedział?
policjant odwrócił się do niego.
- A, nic.
Usiłuję tylko coś sobie przypomnieć.
Bomba była ukrytaw żółtej paczce.
Tak, była to żółtapaczka zaadresowana na Felicię Schlesinger.
Policjanciwymienili bardzo znaczące spojrzenia, po czym mężczyzna siedzący obok kierowcy chwycił za telefon i przekazał komuś tę informację.
Gropius przysłuchiwał sięobojętnie, jakby całasprawa zupełniego nie dotyczyła.
Nagle jednak zadał pytanie:
- Właściwie,to jakim sposobem znaleźli siępanowie takszybko namiejscu?
Nie odrywając wzrokuod drogi - samochód jechał zesporą prędkością kierowca odparł:
70
- W pańskim samochodzie od kilku dni jest lokalizator.
Cały czaswiedzieliśmy,gdzie siępan znajduje.
Czy wie pan, kto mógł panu zamontować tę pluskwę?
- Jak to?
- zdziwił się Gropius.
-Chce panprzez to powiedzieć, żelokalizator został zainstalowanyprzez kogoś innego?
Kierowca, młodyczłowiek z długimi tłustymi włosami,zaśmiał sięsztucznie.
- Otóż to.
Tani gadżet o niewielkimzasięgu,do zlokalizowania przezpierwszą z brzegu antenę przeszukującą.
- Dokąd właściwie panowie mnie zabierają?
- zapytał Gropius podłuższym namyśle, który jednak niczego nowegonie wniósł.
- Do naszego urzędu - odpowiedział policjant.
- Sądzę, żejest pannam teraz winien kilka wyjaśnień!
- Wyjaśnień?
- Gropius pokręcił głową i zatopił się w rozmyślaniach.
Budynek stojący w pobliżudworca głównego sprawiał wrażenie ciasnego,zimnego i opuszczonego.
Wolf Ingram, szefspecjalnej komisji do sprawyzabójstwa Schlesingera, okazałsię jednak uprzejmy iniezwykle grzecznydla Gropiusa, w każdym razie zupełnie inny niż prokurator Renner, którego profesor wciąż wspominał bardzo nieprzyjemnie.
Z rutyną właściwą doświadczonemu funkcjonariuszowi policji kryminalnej Ingram przedstawił Gropiusowi jegoprawa, poprosił o możliwośćnagrywaniarozmowy ina początek zadał pytanie:
-W jakich stosunkach pozostaje pan z panią Schlesinger?
Pytanie było aż nadto oczywiste i Gropius spodziewał się, że prędzej czy później zostaniemu ono zadane.
Dlatego udającodprężonego,
odpowiedział:
-W absolutnie żadnych, jeśli mapan na myśli to, co sądzę,że chce panzasugerować.
Zna pan zapewne nieszczęśliwe okoliczności, jakiesprawiły, że poznałem panią Schlesinger.
Spotkałem się znią po raz pierwszy kilkadnitemu.
Sądziłem,że wdowa zdoła rzucić jakieś światło na okoliczności śmiercimęża.
Podobnie jak wcześniej,nadal jestem zdania, że kluczado tej zbrodni należy szukać u samegoSchlesingera.
Na dziś umówiliśmy się na drugie spotkanie.
- Kto o nim wiedział?
-Niktpoza panią Schlesinger i mną.
71.
- A jak bomba znalazła się w pańskim samochodzie?
-Sam włożyłempaczkę dobagażnika.
Ingram, siedzący zaswoim biurkiem naprzeciw profesora, spojrzałna niego przenikliwie.
- Musi mi pan towyjaśnićdokładniej!
-Cóż, rozmawialiśmy i pani Schlesinger zasugerowała, że jej mążprowadził własne życie, jeśli można się tak wyrazić, dość osobliwe życie,które prowokuje pewne pytania.
Mnieto jednak nie dotyczy.
Nagle ktośzadzwonił do drzwi.
Kurier przyniósł paczkę, wielkości około dwudziestuna trzydzieści centymetrów,zaadresowaną na nazwisko Felicii Schlesinger.
Nadawcąbył jakiś dom wysyłkowy o nazwie "Fontana".
-Tym bardziej zdumiewające, żepan tę paczkę włożył do bagażnikaswojego samochodu.
- Nie zrobiłem tego od razu!
Na moje pytanie, czy spodziewałasięjakiejśprzesyłki z domu wysyłkowego, pani Schlesinger zaprzeczyła.
Towzbudziło mojąnieufność.
Miałem złe przeczucie, i choć pan mi nie uwierzy, jakiś wewnętrzny głosmówiłmi: "W paczce jest bomba".
Ingram zmierzył Gropiusa przenikliwymwzrokiem.
- Wiem, co pan teraz myśli - podjął Gropius swoją opowieść.
- Sądzi pan, że jestem obłąkany albo że wymyśliłem sobie jakąś przygodowąhistorię,równie wątpliwą jak humor w Biblii.
- Ależ skąd!
- przerwał mu Ingram.
-Dochodzenie w takich sprawach jak ta to ciąg rzeczy wątpliwych, które jednak odpowiednio połączone, tworząlogiczną całość.
Dlatego wierzępanu, profesorze.
I o iledobrze pana rozumiem, chciał pan możliwie szybko pozbyć się z domupaczki, w którejjak się pandomyślał, znajduje się bomba.
Jakna to zareagowała pani Schlesinger?
Gropius się zawahał.
-Teraz już nie wiem.
W tymmiejscu pamięć mnie zawodzi.
Mojedziałanie było podyktowane jedną tylko myślą: "Pozbyć się bomby!
".
-Jak to się stało, że wysiadł pan z samochodu zaraz przed wybuchem?
Gropiuswzruszył ramionami.
Od kilku godzinFelicia Schlesinger starała się dodzwonić do Gtropiusana telefon wsamochodzie.
Słyszała jednak wciążten sam sztuczny głosmówiący: .
Abonent jest chwilowo niedostępny".
Ogarnięta niepokojem,
72
z założonymi rękami chodziła tam i z powrotem po salonie.
Co kilka chwilzatrzymywała się i przez wielkie szyby patrzyła w dół, na jezioro, gdziena przeciwległym brzeguświatła oświetlały promenadę.
Jej myśli krążyły wokół żółtejpaczki, z którą Gropius tak pośpiesznie zniknął, atakżewokół telefonicznej groźby nieznajomego.
Wciąż jeszcze wydarzenia tegopopołudniazdawały jej się nierealne, aledwie filiżanki po kawie na stoliku uzmysławiały jej wyraźnie, że ten koszmar był rzeczywisty.
Im dłużejnie mogła się dodzwonić do Gropiusa, tym bardziej była przekonana, żecoś musiało musięstać.
Około godzinydziewiętnastej włączyłatelewizor.
W codziennychwiadomościachbyła omawiana awaria tankowca u zachodnich wybrzeżyAfryki, samobójczy zamach w Izraelu i wkońcu pojawiłasięwiadomość,naktórą Felicia bezwiednie czekała:
- Późnym popołudniem na drodze regionalnej nad jeziorem Tegerneksplodował samochód.
Zgodniez danymi policji, chodziło o zamachbombowy.
Detonacja była tak potężna, że szczątki samochodu zostałyrozrzucone w promieniu ponad stu metrów.
Po pasażerach jak dotąd niema śladu.
Felicia wpatrywałasię w mrok za oknem.
Przez chwilę nic do niej niedocierało.
Dopiero stopniowo, gdy dostrzegła swojeodbicie w szybie, ponura rzeczywistość wtargnęła wjej świadomość.
Żeby nie upaść, obiemarękami oparła się o okno.
Gropius nie żyje.
"Ale właściwie - pomyślała- to przecieżona była celem zamachu!
" Jejżołądek się buntował, jakby .
połknęła stado szarańczy.
Patrzącmartwoprzed siebie, Felicia z trudemdoszła do fotela i zapadła się w nim.
Po głowie krążyły jej strzępy niepowiązanych myśli: "Pieniądze szczęścia nie dają, a pieniądze nieznanegopochodzenia tym bardziej.
Kto raz zabił, zabijepo raz drugi!
Co Schlesingerprzed niątaił?
".
Nagle Felicia poczuła się obca i opuszczona wtym wielkim domu.
Przeszedł ją dreszcz.
Ogarniałją strach, jakieś rozmyte wyobrażenie ludzi, którzy nanią polowali.
I jak we śnie, kiedy niewyjaśniona siła powoduje, żenogi sąciężkie i nie sposób biecdalej, Felicia była śmiertelnieprzerażona.
Popewnym czasie, kiedy napięcie wreszcieustąpiło, wzięła drżącygłęboki oddech i wstała.
W sypialni zapakowałado torby bieliznę i kilkasukienek,narzuciła lekki płaszczi przez przedpokój zeszłado garażu.
Tor
73.
bę położyła w swoim golfie na siedzeniu obok kierowcy, nacisnęła przyciski drzwi garażowe uniosły się w górę.
Już chciała wsiadać, kiedy od stronydrogi podeszło doniej dwóchmężczyzn.
- Pani Schlesinger?
-Tak?
- powiedziała ze złością.
- Nazywam się Ingram, jestem szefem specjalnej komisji, która mawyjaśnić śmierć pani męża.
To jest mój kolega Murau.
Wyniknęła nowasytuacja.
- Czy on nie żyje?
- przerwałamu Felicia.
- Kto?
-Gropius!
- Żyje.
Profesor Gropius opuścił pojazd nachwilę przed wybuchembomby.
Skończyło się, jak to mówią, nastrachu.
Ponieważ Felicia miałauczucie, że zaraz upadnie, oparła się o maskęswojego volkswagena.
Złożonedłonie ścisnęła międzykolanami i wpatrywała siętępow podłogę.
Ingram okazał zrozumienie dla zachowaniaFelicii i dał jej trochęczasu, zanim zadał pytanie:
- Paniwyjeżdża?
-Wyjeżdżam?
- Felicia spojrzała z irytacją.
-Muszę stąd zniknąć!
Słyszy pan, boję się.
Boję się, boję!
- Rozumiempanią - odparł Ingram spokojnym głosem.
- Mimo tochciałbym prosić, abyodpowiedziała pani na kilka pytań.
To ważne.
W tychokolicznościach również dla pani!
Felicia wraz z policjantami wróciła do domu i poprosiła, żeby usiedli.
- Rozmawialiśmy z profesorem Gropiusemo szczegółach zajścia -zaczął Ingram -i przedstawił nam przebieg wypadków ze swojego punktuwidzenia.
Teraz chciałbym usłyszeć pani wersję.
- I naprawdę Gropiusowi nic się nie stało?
zapytała raz jeszcze Felicia.
- Nic - odparł Murau.
- Znaleźliśmygo klęczącego na skraju lasu,z twarząw mchu, oddalonego o dobresto metrów od płonącego wrakusamochodu.
- Pani wie - ciągnął Ingram- że profesor uratował pani życie.
/Felicia wyglądała na zdenerwowaną.
Rozczapierzonymi palcami starała się przyczesać włosyzwiązane z tyłu, chociaż nie byłotakiej potrzeby.
- To wie pan już prawie wszystko zaperzyła się.
74
Ingram pokręcił głową.
- Proszę uwierzyć doświadczonemupolicjantowi.
Kiedy jest dwóchświadkówjakiegoś wydarzenia, tosą trzy wersjejego przebiegu.
Czy ma panijakieś podejrzenie, kto mógłby stać zatym zamachem?
Muszę o to zapytać:
Czy mapani wrogów, po których mogłaby się pani tego spodziewać?
Żadnemu z mężczyznnieuszło uwagi, że kiedy Felicia się zastanawiała, przyciskała do siebie zaciśnięte pięści, jakby miała tam ukrytą jakąś tajemnicę.
- Nie -odpowiedziała wreszcie.
- Naco dzień mam doczynieniaz kolekcjonerami sztuki, dla których działam jako pośrednik.
Istnieje rywalizacja, taka jak wszędzie, aleużywa się tutaj raczej książeczekczekowychniżmateriałów wybuchowych.
Zwyciężaten, kto zapłaci więcej.
- A pani mąż.
Czy on miał wrogów?
- Arno?
Był archeologiem i zajmował się inskrypcjami na starożytnych murach.
Były czasem waśniew kręgachkolegów, kiedy bronił jakiejśteorii, którą ktoś inny odrzucał.
Ale czy to są wrogowie?
Wrogowie, którzy czyhają na czyjeś życie?
Ingram wyjął z kieszeni notatnik.
- Czy może pani opisać kuriera, który przyniósł paczkę?
Jakimiałsamochód?
Felicia prychnęła.
- Sama sobie zadawałamjuż to pytanie.
Jedyne co pamiętam, to żebył wysoki i szczupłyi że miał na sobie szary lubniebieski kombinezon.
Samochód, taki furgon, zaparkował w pewnej odległości oddomu.
Niezajmowałamsię tym.
- Po krótkim zastanowieniu dodała:- Jedyne czegonie pojmuję, to tamtego telefonu!
- Telefonu?
Jakiego telefonu?
- Gropius z paczką właśnie wybiegł zdomu, gdy nagle zadzwoniłtelefon.
Czyjś głospowiedział, że o godzinie szesnastej wybuchnie bombaw paczce i że mam jaknajszybciej wyjść z domu.
- Kiedy to było?
-Minutęlubdwie minuty przedgodziną szesnastą!
Jaki powód miałnieznajomy, żeby mnie ostrzegać?
Jakiś pomyleniec przysyła mi dodomubombę, a potem ostrzega mnieprzed nią!
Nie mieści mi się to w głowie.
Ingram nie wnikał dalejw rozważanie wątpliwości Felicii.
Jako ekspertw dziedzinie terroryzmu widział tewydarzenia zinnego punktu widzenia.
75.
- Czyli wiedziała już pani - zaczął w końcu - że w paczce jest ukrytabomba.
Wiedziała pani również, że profesor Gropius jedzie z niąswoimsamochodem.
Musiało to byćdla pani okropne uczucie!
- Uczucie?
- zawołałaFeliciaSchlesinger zirytowana.
- Nie było czasu na żadne uczucia.
W głowie kołatała mi siętylko jedna myśl: "Trzebaostrzec Gropiusa".
Miałam gdzieś jego wizytówkę.
Wydawało mi się, żetrwało całą wieczność,zanim ją znalazłam w torebce, choć upłynęła najwyżej minuta.
W końcu dodzwoniłam się do Gropiusa na telefonw samochodzie.
- Zdołała pani ostrzec Gropiusa?
- zdziwił sięIngram.
-Profesornic o tym nie mówił.
Przez chwilę Felicia sprawiała wrażeniezdezorientowanej.
"Oczywiście, że dzwoniła do Gropiusa!
A może jednak nie?
" Absurdalnośćcałegowydarzenia spowodowała, że zaczęła wątpić w siebie i własne działania.
Później jednak przypomniała coś sobie.
- Gropius zapytał jeszcze, która godzina.
"Szesnasta"- powiedziałam.
Potem połączenie się przerwało.
Ingram i Murau wymienili spojrzenie, którego Felicia nie umiałazinterpretować.
Przezkilka sekund trwało niezręcznemilczenie, a Feliciazadawała sobie niepewnie pytanie, jakie wnioski mogą wyciągnąć urzędnicypolicji kryminalnej z jej zeznania.
- Wciąż jestem dość mocnozdezorientowana - dodała w końcu.
-Z pewnością pan torozumie.
Idlatego wolałabym nie spędzać nocyw tym domu, lecz w jakimś hotelu wmieście.
W ciągu najbliższych dnibędę osiągalna w"Park-Hilton"w Monachium.
Jeszcze mówiła, kiedyzadzwonił telefon.
Felicia się wzdrygnęła.
RównieżIngram zrobił zatroskaną minę.
- Czy ma pani coś przeciwko temu, żebym się przysłuchiwał?
- zapytał prawieszeptem.
Felicia się zgodziła, po czym podniosłasłuchawkę i przyłożyła ją doucha.
Ingrampodszedł bliżej i nasłuchiwał.
W słuchawce odezwał się Gropius.
- Mój Boże!
- zawołała Felicia z ulgą.
-Nieźle mnie pan przestraszył.
Kiedy Ingram poznał głos Gropiusa, dyskretnie odszedł na bok.
- Już bałam się najgorszego, kiedy nie mogłam się dodzwonić - powiedziała Felicia.
Jej słowa zabrzmiały patetycznie i nienaturalnie.
76
- Wła śnie przesłuchiwało mnie dwóch policjantów.
Teraz chcę się stąd wynieść.
Będę nocować w hotelu "Park-Hilton", chociaż jestem pewna, że nie zasnę nawet na minutę.
A jak pan sięma, profesorze?
Udającobojętność,policjanci starali się sprawiać wrażenie,że ta rozmowa zupełnie ich nie interesuje, w rzeczywistości jednak na podstawiereakcji Felicii próbowali zbudować obraz relacji między nią i Gropiusem.
Nie przeoczyli więc faktu, że tych dwoje umówiłosię na spotkanie jeszcze tego samegowieczoru.
Tużprzed godziną dwudziestą drugą profesor Gropius wszedł do dyskretnie oświetlonego holu hotelu "Park-Hilton"w Ogrodzie Angielskim.
Mimopóźnej porypanował tutaj duży ruch.
Japońska wycieczka wraz z mnóstwem bagażyzastawiła Gropiusowi przejście, tak że musiał pomagać sobierękami, żeby dotrzeć do upatrzonego celu, czyli foteli pod potężną rośliną.
Właśnie miał siadać, kiedyzza tej dżungli wyszła Felicia.
Zrobiłana nim wrażenie małej,słabej i kruchej istoty, zupełnieinnejniż tamta pewna siebie kobieta, którą miał w pamięci.
Było widać, że tendzień wstrząsnąłnią do głębi.
"Przykro mi- mówiło jejspłoszone spojrzenie - że wciągnęłam pana w tęsprawę".
A może mówiło też: "Uratował mi pan życie.
Jak mam dziękować?
".
W chwilach takich jak ta zwykle nie ma stosownychsłów, dlategoobojemilczelijedyniespoglądając na siebie.
Podświadomie Gropiuszrobiłkrokw kierunku Felicii.
I nagle gwałtownym ruchem wpadli sobie wobjęcia.
Gropiusokrywał twarz Felicii pocałunkami, mocno i namiętnie, onazaś odwzajemniła ten wybuch uczuć, przytulającsię do niego zapamiętale.
Oboje zupełnie zapomnieli, żekierują się na nichniezliczone spojrzenialudzi w zatłoczonym holu hotelowym.
Pierwszy opamiętał się Gropius.
Zmieszany, jakby posunął się do czegoś niestosownego, niezgrabnie odsunął Felicię od siebie.
Wtedy i ona doszła do siebie.
Z zakłopotaniem Felicia skubałaubranie, ściągnęła twarz,Jak kobiety przedlustrem w trakcie wykonywania makijażu.
Usłyszała,jak Gropius mówi:
- Proszę mi wybaczyć moje niestosowne zachowanie.
Nie wiem, coWe mniewstąpiło.
W pierwszej chwili Felicia uznała tę uwagę za niemal obraźliwą.
Jeszcze nigdy żadenmężczyzna nie przepraszał jej za pocałunek, w dodatku
77.
namiętnie odwzajemniony.
Później jednak pomyślała o szczególnych okolicznościach, w których nastąpił ich namiętny uścisk, i odpowiedziała:
- Ja także powinnam przeprosić.
Kiedy następnie usiedli naprzeciw siebiew fotelach z czarnej skóry,z łokciami napodłokietnikach izłożonymi rękami, oboje wyglądali naspiętych i wycofanych.
Żadne nie umiało odpowiednio zacząć rozmowy.
- Musiałamstamtądwyjść odezwała sięwreszcie Felicia.
Nie mogłam już wytrzymać w tym domu.
Gropius bezsłowa pokiwał głową.
- Przykro mi, żewciągnęłam pana w coś, z czym najwidoczniej niema pan nic wspólnego.
Zastanawiałam się nad tym, a po naszej rozmowie i po zamachu bombowym uświadomiłam sobie, że pan naprawdęniemiał nic wspólnego ześmiercią mojego męża.
Gropius, którysiedziałprosto i sztywno,patrząc na swoje niewyczyszczone buty, terazpodniósł wzrok.
Bardzo chciał uwierzyć Felicii, tymczasem jednaknabrałcałkowicie odmiennego przekonania.
Było dla niegoniepojęte, żeby ktoś najpierw chciał usunąć Arna Schlesingeraw tak bardzo ryzykowny, nietypowy sposób,by potem równie niezwykle próbowaćzabić jego żonę.
Wprawdzie po przesłuchaniu napolicji odniósł wrażenie, żenawetIngram nie uważa go już za kluczową postać tych tajemniczych wydarzeń, lecz on sam nie mógł wierzyć, że to przypadek zrzuciłna niego to wszystko.
Był przecieżlokalizator w jego samochodzie, byłgłos w telefonie, który mu sugerował powstrzymaniebadań, i była Veronique zpróbą szantażu.
Myśli te przerwał gadatliwy kelner - szczęśliwa okoliczność, gdyżdziękitemu Gropius nie musiał reagować nauwagęFelicii.
- Szampana?
- zapytał Gropius.
-Oboje mamy dość powodów, żebyobchodzić urodziny.
Feliciaprzytaknęła.
Gropius zamówił butelkę Veuve Cliquot i żeby rozerwać trochęsiebiei Felicię, opowiedział, jak świetnie można zjeść w piwnicach wdowy CliquotwReims, gdzie w każdym korytarzu podająinny gatunek szampana.
Wspomnienia Gropiusa w najmniejszym stopniu nie zainteresowały jednak Felicii.
- Czy może mi pan wyjaśnić, co mogło skłonić tamtego mężczyznędotego,żeby mnie telefonicznie uprzedzićo bombie?
- przerwała jegowybie
78
gi. - Przecież to jest wewnętrznie sprzeczne, żeby przysyłać mi do domuładunekwybuchowy i jednocześnie mówić: "Uwaga, tu jest bomba!
".
Gropius w zamyśleniu śledził, jak kelner otwiera butelkę szampanainapełnia kieliszki.
- Chcianopanią nastraszyć, prawdopodobnie po to,żeby spełniła panijakieś żądania.
Czy jest paniszantażowana?
-Nie.
- Albo sprawca chciał wysadzić w powietrze tylko dom, ponieważprzypuszczał, że jest tamjakiś dowód przeciwko niemu.
-A dlaczego chciano mnie przy tym oszczędzić?
Gropius sięuśmiechnął.
- Być może z powodu chrześcijańskiej miłości bliźniego.
Kto wie?
Albo.
-Albo?
- Nie jestempewien,czy ten zamach nie był jednak skierowany przeciwko mnie.
W moim samochodzie znajdował sięlokalizator.
Rzekomonie zainstalowany przez policję.
Cały czas wiedziano więc, gdzie się akurat znajduję.
- A czy pan ma wrogów, profesorze?
Gropiusmachnąłręką.
- Najwidoczniej więcej, niż się obawiałem.
Ale teraz musimywznieśćtoast.
Za nasze nowe życie!
Kieliszkiwydały z siebie dźwięczącyjęk.
ROZDZIAŁ 4
Zamach na Gropiusa, skierowany właściwie przeciwko Felicii Schlesinger, wprowadził stan najwyższej gotowości we wszystkich urzędach uczestniczących w wyjaśnianiu sprawy.
Eksperciod materiałów wybuchowych z Okręgowego Urzędu Kryminalnego wykryli w szczątkachwraku jaguara ślady wybuchowego plastiku C4, tym samym sprawanabrała nowego wymiaru.
Ostatni wypadek użyciaw Niemczech tego niebezpiecznegomateriałuwybuchowego odnotowano jednak prawie dziesięć lat wcześniej.
Nieoczekiwane pojawienie się plastikuw arsenale grup przestępczych uruchomiło więc wszystkie dzwonki alarmowe.
W Federalnej Służbie Wywiadowczej w Pullach czteroosobowy zespół zajmował sięodszyfrowaniem kodu"IND", pod którym, jak się domyślano, krył się nadawca przejętego e-maila.
Deszyfranci posługiwali się opracowanym na własne potrzebynajnowszym programem komputerowym,który w ciągu sekundy zamienia systemy literowena układy liczb, a przesuwając ciągi liczbowe oraz zamieniającz powrotem na alfabet, może uzyskiwać nowe kombinacje liter.
"IND" zamienił się na przykład w kod "KPF"przy czynniku +2 albo"FKA"przy czynniku -3.
1 chociaż eksperciprzystosowali system do analizy alfabeturosyjskiego i amerykańskich skrótów, nie trafili w swoich komputerach nażadną kombinację liter, która miałaby jakiś sens lub pozwalałazidentyfikować nadawcę.
80
Zakładając, że za zamachami na Arna Schlesingera i profesora Gropiusastoi ten sam sprawca, w Okręgowym Urzędzie Kryminalnym przyMaillingerstrasse tak zwany profiler wykonałoperacyjną analizę zdarzeń.
O analitykunazwiskiem Mewes, doradcy kryminalnymz takim doświadczeniem, jakbyswoje życie przeżył co najmniej trzykrotnie, koledzy mówili, że jestchyba jasnowidzem.
Było tak od czasu, kiedy dwa lata wcześniejmordercę dziecka - bestialskiego zabójcę bezskutecznie poszukiwanego odtrzechmiesięcy- opisałtakprecyzyjnie, że ujęto gojuż po kilku dniach.
Meweskorzystał przytym z bazydanych VICLAS, w którejgromadzisięinformacje o gwałcicielach i seryjnych mordercach.
W tym jednak wypadku przeszukiwanie bazy danych dało wynik negatywny.
Dotychczas niebyło porównywalnych spraw tego rodzaju.
Również specjalna komisja pod kierownictwem Wolfa Ingrama działała jak dotąd po omacku.
Przysłowiowe szukanie igły wstogu siana byłozadaniem łatwym w porównaniu z tropieniem rozwożącej bomby firmykurierskiej i tajemniczego kuriera, o którym było wiadomo tylko tyle, żebył wysoki i szczupły oraz że miał szary lub niebieski kombinezon.
Byłyto wskazówki bezużyteczne dlakryminologa.
Ingramza jedyną możliwośćrozwikłania tej zagadki uznał więcdalsze prześwietlanie kręgu bliskichiznajomych Felicii Schlesinger i profesora Gropiusa.
Po pierwszym przesłuchaniu szef komisji specjalnej odniósł wrażenie, że Gropius jest bardzo zainteresowanywyjaśnieniem sprawy skażenianarządu i zamachu bombowego, z kolei wzachowaniu Felicii Schlesingermożnabyło zauważyć pewną rezerwę,jakby wcale nie chciała się dowiedzieć, kto zabił jej męża.
Wtej sytuacji podejrzeniaskupiły się mniej naskłonnym do współpracyprofesorze,a bardziej na nieprzeniknionej wdowie.
Ingram zarządził stałą obserwację jej domunad jeziorem Tegern.
Jeśli chodzi o Gropiusa, to dopiero znacznie później dotarło do niego, że przeprowadzono zamach na jego życie.
Spośród mnóstwa wydarzeńz tamtego dnia największe wrażenie zrobiła na nim bowiem nieoczekiwana namiętność Felicii.
Nie byłjednak wstanie jednoznacznie określić,czy kryło sięza tym prawdziwe pożądanie, czy po prostu ulga,że szczęśliwie udało mu się uniknąćśmierci.
W głowie Gropiusa zagnieździło sięmnóstwo ponurych myśli i nie było tam miejsca na prawdziweuczucia.
Odich pierwszego spotkania Felicia za każdym razem traktowała go z re81.
zerwą, jak zakonnica, on zaś widział w niej towarzysza niedoli.
I choć jejatrakcyjnywygląd nie uszedłjego uwadze, daleki był od tego, żeby uznaćją za pociągającą czy wręcz godną pożądania.
Pytanie, jak mimo wszystko mogło dojść między nimido takiego wybuchu uczuć,zajmowało przez następne dni Gropiusa chyba bardziej niżprzyczyna, dla której się zbliżyli, i okoliczności, które na chwilę wyzwoliły tak silną bliskość.
On sam był rozdarty między skruchą, że pozwoliłsobie na cośtakiego,a nieśmiałym przyznaniem, że ogarnęła go chęć, abyją czuć przy sobie i pieścić.
Oczywiście,niedającysię przewidzieć pech jeśli możnatakto określić -ich sytuacji nie był zbyt pomyślnym znakiem, ponieważ odczasuprzesłuchania Gropius wiedział, że jest pod obserwacją.
I z pewnością ludzie Ingrama dyskretnieprzyglądali się Gropiusowi i Felicii pijącym szampana w hotelowym holu i myśleli wyłącznie o tym, jakiez tego wszystkiegomożna wyciągnąć wnioski.
Wtakich chwilach jakta Gropius byłjednak w stanie dostrzec pozytywne stronystanu, wjakim sięznalazł.
Odczasudo czasu myślałnawet o zabawie w kotka i myszkę z ludźmi, którzy go śledzili, i snuł plany, jak się pozbyć ich niewygodnejobecności.
Alepo chwili takich rozważań rzeczywistość przywoływała go do porządku,a jednocześnie pojawiał sięniepokój, że wyjaśnianie skandalu związanegoztransplantacją może się ciągnąć w nieskończoność i utrudnić, a nawetuniemożliwić mu powrót do kliniki.
Gropius nie należał do ludzi,którzy zostawiają sprawy własnemubiegowi, a już na pewno nie w sytuacji, kiedy stawką jest byćalbo niebyć.
A stawką było właśniejego istnienie!
Nie wiedział,że tymczasemjego osobą zajmują się cztery różne służby, nie dostrzegał też żadnegozwiązku między nieudanąoperacjąi zamachem bombowym, choć przecież miał pełną świadomość, że ta zbieżność niebardzo mogła być dziełem przypadku.
Gropius dowiedział się od Felicii, że nie powiedziała śledczym wszystkiego, co mogłomiećznaczenie dla rozwiązania sprawy.
To, żeprzemilczała kwestię dziesięciu milionów euro na szwajcarskim koncie, wydało sięGropiusowizrozumiałe w świetle ogromnego podatku, jaki w tych okolicznościach musiałaby zapłacić państwu.
Mniej jednak rozumiał fakt, żezachowała w sekrecie oczywiste podwójne życieSchlesingera, bo właśniew tym Gropius widział kluczdo rozwiązaniasprawy.
82
Profesor bezskuteczniestarałsię powiązaćinformacje o prywatnymżyciu Arna Schlesingera, jakieprzekazała muFelicia,z działaniami przestępczymi, nie mógł jednak znaleźć żadnego punktu zaczepienia, żadnejdającej się logicznie uzasadnić poszlaki.
Po całym dniu intensywnychrozmyślań musiał przyznać, że kręci się w kółko, nie posuwając się naweto krok naprzód.
Byłjuż wieczór, kiedy znużony, odłożywszy na bok kartki,na którychnotował iszkicował wszystkie możliwości, zadzwonił po Ritę.
Rita zawszeprzychodziła, kiedy była potrzebna, i tak też było tamtego wieczoru.
Przyszła w ciemnym kostiumie, nieprzyzwoicie krótkiejspódnicyiczarnychrajstopach.
Poczyniłauwagę, że Merkury iWenus stoją właśniew pewnej koniunkcji, co - pomijając inne znaczenia astrologiczne - korzystnie wpływa na seks,który Rita i Gregor wspólnie uprawiają.
Z tejokazji wypiłakieliszek barolo z najlepszegorocznika.
W nieunikniony sposób rozmowa zeszła na nastroje w klinice i Ritaszczebiotała beztrosko.
Lekarz naczelny, doktor Fichte, jakgłosiły plotki, starałsię o stanowisko Gropiusa, chociaż na razie wcale nie było tamwakatu.
"Fichte?
Akurat Fichte?
" Gropius uważał Fichtego za lojalnego współpracownika.
Fichte lepiej niż inni znałokoliczności, które doprowadziłyGropiusa do przymusowegourlopu.
Lepiejteż niżktokolwiek inny wiedział, że śmierć Schlesingera ma podłoże kryminalne, i dlategoGropiusza nią nie odpowiada.
- Daj spokój, Gregor, przecież to tylkoplotki.
Pewnie nic wtym niema - powiedziała Rita, spostrzegłszy, jak pociemniałatwarz Gropiusa.
Jużpożałowała, że w ogóle opowiedziała Gregorowi o tym, co mówi się w klinice.
Powinna była wiedzieć, żenie będzie szczególnie z tego zadowolony, i najchętniej ugryzłaby się w język.
W każdym razie wieczór, który takprzyjemnie sięzaczął,szlag trafił.
Gropius zamyślony kiwał głową,przygryzał wargi i usilnie sięnadczymś zastanawiał konieczniemusiałporozmawiaćz Fichtem i rozważał,żeby zadzwonić doniegopóźniej, ale wtedyprzypomniał sobie, że matelefon na podsłuchu, postanowił więc odwiedzić Fichtego jeszcze tego samego wieczoru.
Po szybkim pożegnaniu z Ritą Gropius wyszedł z domu i piechotąudał się na postój taksówek przy głównej ulicy osiedla.
Fichte mieszkał
83.
w jednym z szeregowych domów po drugiej stronie Izary, nieopodal kliniki.
Kilka razy spotkali się u niego, ale rozwojowikontaktów towarzyskichczy przyjaźni stanęła na przeszkodzie zacięta rywalizacja ich żon.
Wszystkie stojące przy ulicy domybyłypodobne do siebie.
"Prawdopodobnie - pomyślał Gropius w przypływie dobregohumoru - takżewszystkie wyłącznikiświatła znajdowały się wtym samym miejscu".
Niemając pewności, gdzie dokładniemieszka Fichte, Gropius kazałzatrzymaćtaksówkę.
W tej samej chwiliz jednego z domów, oddalonego oniecałedwadzieścia metrów, wyszło dwóch mężczyzn.
Fichtego Gropius poznałod razu po jego niepozornej sylwetce, lecz drugi mężczyzna także nie wyglądał całkiem obco!
Gropius poprosił taksówkarza, żebywyłączył reflektory, a sam obserwował,jak tych dwóch przechodziło przez ulicę do samochodu zaparkowanego pod latarnią.
Tam pożegnali się uściskiem dłoni i wtedyświatłopadłonatwarz drugiego mężczyzny, wyższego od Fichtego conajmniejogłowę.
- Prasskov!
- syknął cicho Gropius i już chciałwyskoczyć z taksówki,ale rozsądek nakazał mu się powstrzymać.
"Prasskovi Fichte?
Co ci dwaj mieli ze sobąwspólnego?
" Gropiusprzysiągłby, że nawet się nie znali.
W konfrontacji z nową sytuacją przezgłowę przebiegały mu tysiące myśli, które jeszcze kilka chwil wcześniejodrzuciłby jako absurdalne, nierealne i fantastyczne.
"Prasskov, któregoposzukuje policja, bywau Fichtego!
"
Nie mając pewności, jak się zachować,Gropius obserwował, jak Fichte wchodzi z powrotemdo domu, podczas gdy Prasskov uruchamia silnikswojego samochodu, wielkiego, starego mercedesa.
W pułapce własnychmyśli Gropius nie był w stanie podjąćdecyzji.
Jak sparaliżowany przyglądał się, jak samochód odjeżdża, kierując się do centrum miasta.
Dopiero taksówkarzprzywołał go do rzeczywistości.
- Wysiada pan w końcu, czy zmienił pan zdanie?
- zapytał z wrodzonymwdziękiem.
-Tak - odparł Gropius, będąc myślami gdzie indziej.
- Co"tak"?
- drążył kierowca taksówki.
Gropius widział, jak tylne światła staregomercedesa robiąsię corazmniejsze.
- Proszę jechać za tamtym wozem!
- powiedział wkońcu.
84
Na to taksówkarz oświadczył cynicznie:
-Jak pan sobie życzy.
- Dojrzał jeszcze, jak samochód na najbliższymskrzyżowaniu skręca w prawo.
Kiedy jednak dotarł do tego miejsca i rozejrzał się za mercedesem,samochód jakbyzapadł się pod ziemię.
Gropius obudził się w środkunocy.
Spał niespokojnie,wciąż męczyły gokoszmarne sny, w których ktoś go śledzi,a on ma ze sobą aluminiowąwalizeczkę pełną ludzkich narządów, brylastych serc, wodnistych wątróbi otłuszczonych nerek.
Nie widział twarzy swoich prześladowców, ale jużsame ich cieniesprawiały złowieszczewrażenie.
Niebył mu znany również cel, do którego starał się dotrzeć z tą niesamowitą walizeczką, obudziwszy się więc zlany potem, był szczęśliwy, że zdołałsię pozbyć tychmrocznych postaci.
Po głowie wciąż chodził mu Prasskov.
Czyżby aż tak bardzo pomyliłsię co do tego sympatycznego chirurga plastycznego?
Być może Prasskovdlatego zabiegał o jego przyjaźń, żeby w odpowiednim czasie ją wykorzystać do swoich celów?
Alejakieto mogły być cele?
Tak czy inaczej,bardzo głęboko poruszył nim fakt, że Prasskov i Fichte wyraźniemają jakieśwspólne sprawy.
Niewiedział już, co mamyśleć, tymczasemjednak przestała mu się wydawaćniedorzeczną myśl, że Schlesinger i on znaleźli siępodostrzałem mafiihandlującej narządami.
Jak odurzony, ogarnięty tylko tą jedną myślą, Gropius z trudem zszedłdo kuchni na parterze, wyciągnął z lodówki butelkę piwa i opróżnił ją, bardziej z rozpaczy niż z pragnienia.
Położył się z powrotemdo łóżka i z rękami pod głową gapił sięna geometryczne wzory, które światła z ulicymalowały na suficie.
Wbrew oczekiwaniom zasnął.
Jasny blask wschodzącego słońcaobudził Gropiusa, który zdziwiłsię, że mimo wszystko się przespał.
Po krótkimpobycie w łazience zrobiłsobie śniadanie, oile można nazwać śniadaniem filiżankę kawy rozpuszczalnej i dwaprzypalone tosty.
Walczył z myślą, czy powinien podzielićsię z policją swoimi obserwacjami z poprzedniego wieczoru.
W końcuPrasskov był poszukiwany.
Potajemne spotkaniePrasskovazjego najbardziej lojalnym pracownikiem, świadkiem którego - chcąc nie chcąc - sięstał, tak go zdenerwowało, że nie znalazł w sobie odwagi, żeby Fichtegozadenuncjować.
Poza tym nie miał najmniejszego nawet dowodu na poparcie swoich słów.
A imdłużej myślało tym niespodziewanym odkry85.
ciu, tym wyraźniej sobie uzmysławiał, że to odkrycie rodzi więcej pytań,niż przynosi odpowiedzi.
Byłajuż zapewne godzina dziesiąta, kiedydzwonek wyrwał go z tychrozmyślań.
Gropius się wystraszył.
Od kilku dni wszystko, co było niespodziewane,wywoływałow nim lęk.
Przed drzwiami stał szczupły, łysymężczyzna, dobrze ubrany, oujmującym wyglądzie, tak że Gropius niemiał żadnych oporów, żeby otworzyć.
- Mojenazwisko Lewezow.
Proszę o wybaczenie mi tej niezapowiedzianejwizyty - powiedział nieznajomy, kłaniającsięuprzejmie.
Zanimprofesor zdążył zapytać, czego obcy facet chce,ten kontynuował: - Chciałbym z panem porozmawiać.
Chodzi o pańską byłążonę i o zamachbombowy.
Czytałemo tym wgazecie.
- Veronique pana przysyła?
- niechętnie zapytał Gropius.
- Och nie, wręcz przeciwnie!
odparł nieznajomy.
Pańska żonamnie przeklnie, kiedy się o tym dowie.
Nie, przychodzę z własnej woli,a także dlatego, że takijest mój obowiązek.
Gropius zmierzyłnieznajomego wzrokiem od stóp dogłów i wreszcie powiedział:
- Dobrze, niech pan wejdzie.
Mam tylko nadzieję, że nie zmarnujepan mojego czasu.
Kiedy usiedli w salonie, Lewezow zacząłopowiadać.
- Fotografie,naktórych widać pana z panią Schlesinger,zostały wykonane przeze mnie.
Ale zanim rzuci się pan na mnie,proszę usilnie,żeby mnie panwysłuchał.
Jestem prywatnym detektywem, żyję z tego, żeszpieguję ludzi.
Płacą mi za dostarczanie informacji, które czasem bywająwarte sporo pieniędzy.
Istniejąprzyzwoitsze zajęcia, wiem.
Ale co powiedział rzymski cesarz Wespazjando swojego syna Tytusa, który skrytykował opodatkowanie przez ojca miejskich toalet?
Pieniądze nie śmierdzą.
W każdym razieniedawno zadzwoniłado mnie pańska była żona i zleciłaśledzenie pana.
Miałem dostarczyć jejmateriałów, którymi mogłaby panaszantażować.
Ona sądzi, że panumyślnie spowodował śmierć Schlesingera, bo ma pan romans z jego żoną.
- A co panaprzekonało, że jest inaczej, panie.
-Lewezow.
Nic.
Ale kiedy usłyszałem o zamachu bombowym, nasunęło mi się podejrzenie, że mogła zatym stać pana była żona.
- Spodziewałby się pan tego po Veronique?
86
Lewezow z zakłopotaniem zacierał ręce.
- Jest tobardzo zimna, wyrachowana kobieta, w każdym razie byłataka, kiedy ją poznałem.
I jeśli mogę sobie pozwolić na uwagę, jej nienawiśćdo pana jest bezgraniczna.
Kciukiemi palcem wskazującymGropius pocierał grzbiet nosa wgóręiw dół, co oznaczało wielkie napięcie.
"Niezła niespodzianka w ten słoneczny poranek - pomyślał.
- Czemujednak on mi to wszystko opowiada?
"
Jakby umiejąc czytaćw myślach, Lewezow ciągnął:
- Oczywiście,zadaje pan sobie pytanie,dlaczego to panu ujawniam.
Widzi pan, nie jestem dość cyniczny jak na zajmowanie się węszeniem.
Wizja, że mógłbym byćzamieszany w zbrodnię, przyprawia mnie o mdłości,co więcej, boję się.
Kto toleruje zbrodnię, sam stajesię wspólnikiem.
Już nie pracuję dla pańskiej żony.
Gropiusbył nieufny.
Słowa Lewezowa brzmiały zbyt szlachetnie.
Dlaczego miałbymu wierzyć?
Detektywi żyją ze złośliwości ludzi, a złośliwość jest zaraźliwa jak dżuma.
Milczał.
Lewezow zrobił cierpiącą minę.
- Biorąc to pod uwagę, chciałbym panao czymś poinformować.
Powinien pan wiedzieć, że to japrzymocowałem lokalizator pod zderzakiempańskiego jaguara.
Gropius spojrzał na Lewezowa ze zdziwieniem.
-Pan?
- Od kilku dni wiedziałem, gdzie się pan znajduje w danejchwili.
Również więc tego dnia, kiedy odwiedził pan paniąSchlesinger nad jeziorem Tegern.
Czekałem w pobliżu jejdomu iwidziałem kuriera, który przyniósł paczkę.
Ściśle rzecz biorąc, było ich dwóch -jeden siedziałwsamochodzie, a drugidostarczył paczkę.
To mnie zastanowiło.
Nigdyjeszcze nie widziałem, żeby kurierzy jeździli we dwóch.
Nie mogłem jednak przewidzieć, że chodzi tutaj o zamach.
Gropius poczuł nagły przypływ adrenaliny.
- Czy może panopisaćtego człowieka lub samochódsprawcy?
-Oczywiście, prowadzenietakich obserwacji to przecież mój zawód.
Mężczyzna był wysoki, miał na sobie czarny kombinezoni czapkę z daszkiem.
Samochódbył marki Ford Transit z napisem GT-German Transport.
Kiedy przeczytałem w gazecie obombie w paczce, spróbowałem siędowiedzieć czegoś o tej firmie.
87.
- I? Niech pan mówi!
Lewezow pokiwał głową i zaśmiał się pyszałkowato.
- Firmao takiejnazwienie istnieje inigdy nie istniała.
Moim zdaniem działali tutaj zawodowcy.
Gropius zamyślił się na kilka chwil, w końcupowiedział:
- Czy przekazał pan swoje obserwacjepolicji?
-Nie,a niby dlaczego?
Profesor wstał i podszedłdo okna.
-Jeśli dobrze pana rozumiem, chciałby pan za swoje informacje otrzymać honorarium?
zapytał, nie patrząc na Lewezowa.
-Powiedzmytak:być możew tej nieszczęśliwej sytuacji mógłbympanu pójść na rękę.
Propozycja Lewezowa padła nieoczekiwanie iGropius przez chwilęsię zastanawiał, czy rozsądnie jest zaufać temu człowiekowi, którego taktrudno przejrzeć.
Z drugiejstrony Lewezow znał jego sytuację lepiej niżktokolwiek inny i byłby milewidzianą pomocą.
Gregor Gropius iFelicia Schlesinger byli umówieni na lunch w restauracji naprzeciw opery.
Od czasu gwałtownego wybuchu uczućw hotelowym holu panowałomiędzy nimi dziwne napięcie, wżadnym jednakwypadku nie nieprzyjemne, ale wcześniejszy chłodny dystans - jeśli w tejsytuacji można mówić o dystansie - ustąpił miejsca pewnej niepewnościwobec siebie.
Byćmoże byłoby lepiej, gdyby przez kilka dni się nie spotykali, aleich sytuacja była zbyt skomplikowana.
Felicia miałaza sobą kolejne przesłuchanie,w trakcie którego nie zdradziła policji nic nowego.
Nie spełniłasiętakżenadziejapolicjantów, że Felicia uwikła się wzeznania sprzecznez poprzednimi.
Złożyła też Gropiusowi zadziwiające oświadczenie, żeim częściej pyta sięją o Schlesingera i jego tajemnicze drugie życie, tymwiększa wzbiera w niej złość na Arna.
Samą jąto przestraszyło, lecz Gropius, któremu zwierzyła się zeswoich niekontrolowanych uczuć, uspokoiłją stwierdzeniem, że wstrząs po śmiercinajbliższejosoby potrafi zamienićuczuciew swoje przeciwieństwo.
Nie jest rzadkością, że naglezaczyna sięodczuwać nienawiść wobec zmarłego współmałżonka.
Kiedy kelner posprzątał po posiłku, Felicia wyjęła z torebki terminarzi przesunęła go po stole.
88
-Jegoterminarz - powiedziała jakby mimochodem.
- Wręczono migow klinice wraz z jego teczką, zegarkiem i kilkoma ubraniami.
Gropius spojrzał na Felicię pytającymwzrokiem.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć - rzekła Felicia - ale poprostu niechcę wiedzieć, co tamjest napisane.
Może znajdzie pan tam informacjęo czymś, co mogłoby nas posunąć do przodu.
Profesor miał opory, żeby wziąć i przejrzeć czarny terminarz Schlesingera.
Przeważyła jednak myśl, że śmierć Schlesingera i jego dalsze losysą ze sobą ściśle powiązane, zaczął więcanalizować zapiskiminionych dnii tygodni z życia archeologa.
Kiedy Felicia demonstracyjnie spoglądałaprzez okno, za którym w słońcubłyszczała fasada opery, Gropius starałsię odcyfrować poszczególne wpisy.
Nie było to łatwe, gdyż notatki Schlesingera były prawie nieczytelne, a niektórebyły wręcz zapisane alfabetemŁ greckim czy hebrajskim.
- Pani mąż był bardzo wykształcony, znał wiele języków?
- zauważyłGropius z pytaniem w głosie.
Felicia przytaknęła.
- Ponadsześć, siedem albo osiem.
Czasem wykorzystywał to do zabawy, pisząc do mnie kartkęobcym alfabetemlub używając liczb w zapisiearabskim.
Wściekało mnie to, ajemu sprawiałoprzyjemność.
Dokładnie i czytelnie była zapisana notatka w dzień, w którym Schlesinger odwiedził klinikę,nawet termin transplantacjizostał zaznaczonysymbolem "X".
Na tym wpisy się kończyły.
Gropius przestałczytać.
-Tutaj jestjeszcze jeden wpis: dwudziesty trzeci listopada, godzina szesnasta, hotel "Adlon", profesor de Luca.
Czy mówi pani cośto nazwisko?
Felicia zastanowiła się przez chwilę, po czym pokręciła głową i powiedziała:
- Nigdynie słyszałam.
Jak już mówiłam, mało zajmowały mniespotkania Arna.
Szczerze mówiąc,nie interesowało mnie to wcale.
Gropius przekartkował terminarz wstecz.
- Profesor de Luca pojawia się w zapiskach kilkakrotnie.
Przez chwilę obojemilczeli, każde zajęte tą samą myślą: "Kim był profesor de Luca?
Czy wiedział coś więcej o podwójnym życiu Schlesingera?
".
- Poprostu trzebago o tozapytać - zauważyłnagle Gropius, pozornebez związku.
Felicia spojrzała na Gropiusa.
89.
- Chodzi mi o to - ciągnął Gregor- ze być może jest to jedyna szansa,jaką mamy.
Dzisiajjest dwudziesty pierwszy listopada.
Jeśli się pani zgodzi,to pojutrze polecę do Berlina, żeby się spotkać z de Lucą.
- Zrobiłbypan to?
Oczywiście, ja poniosę wszelkie koszty!
- Nonsens!
- skrzywił sięGropius.
-Proszę nie zapominać, że wyjaśnieniem całej tej nieprzyjemnej sprawyjajestem zainteresowany taksamo jak pani.
Gropius był zadowolony,że na dwa dni zmieni swojezwykłe otoczenie.
Zarezerwował pokój w hotelu "Adlon" i postanowił wieczorem pójść doopery.
Po prostu potrzebował jakiejś rozrywki.
Wylatującyw południe samolot zMonachium do Berlina był zajętytylko w połowie.
Słoneczny lot nad morzem mgły, która już od kilkudnispowijała północne Niemcy, był przyjemny.
Jadąc z lotniska do centrumBerlina, Gropiusdowiedział się od taksówkarza, typowegoberlińczykaz sercem nadłoni, wszystkiego, co denerwuje kogoś o jego pozycji: o wysokich czynszach mimo tysięcy pustych mieszkań, o nieskończonych objazdach i o tym, że to miasto jest właściwie bankrutem.
W hotelu"Adlon", najlepszym w mieście, wprowadził się do pokoju na piątym piętrze, z widokiem na BramęBrandenburską, błyszczącąjasną ochrą po wieloletniej renowacji.
Zamówił do pokoju kanapkęikawę, zdrzemnął się pół godziny w wygodnym fotelu, po czym razjeszczeprzebiegł w myślach swój plan, któryprzygotował na spotkaniez profesorem de Lucą.
Następnie udał się do holu na parterze, szokującej nowoczesnej konstrukcji, z półpiętrem i szklaną kopułą,przypominającą secesję.
Gropius zajął miejsceprzy stoliku na lewo od recepcji,w fotelubarwy lila.
Miał stąd bezpośredni widok na wejście - czekał,co się wydarzy.
Przezkwadrans, podczasktórego godzina szesnasta dawno minęła,nie stało się nic.
Gropius obserwował wchodzących i wychodzących,znaneinieznane twarze, aktorów, ludzi telewizji i anonimowe osoby z wypchanymi teczkami.
Z uprzejmym uśmiechem torował sobie przejście przez foyerboyhotelowy, a właściwie dziewczyna,w ciemnoczerwonej liberii i czapeczce przypiętej do gładkich blond włosów.
Dziewczyna miała rękawiczkii niosłatabliczkę w mosiężnej ramce.
Gropius ażpodskoczył - na tabliczcebyło napisane kredą: "Pan Schlesinger proszonyDO RECEPCJI".
90
A zatem de Luca jeszcze się nie dowiedziało śmierciSchlesingerai teraz na niego, Gropiusa, spadło przekazanie tejwiadomości.
Podszedłdo recepcji:
- Szukają państwo pana Schlesingera?
Recepcjonista zapraszającym gestem wskazał ciemnowłosą kobietęw okularach bez oprawek, która stała obok, przy recepcji.
Gropius niezdołał ukryć zakłopotania, zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć,kobieta go ubiegłai podeszła,mówiąc:
- Pan Schlesinger?
Nazywam się Francesca Colella.
Przychodzęwimieniu profesora de Luki.
Profesor uznał, żelepiej będzienie pojawiaćsię osobiście.
Kazał przeprosić i przesyła najlepsze pozdrowienia.
Przez krótką chwilęGropius się wahał, czy nie podać się za Schlesingera, miał jednak opory, a przede wszystkim nie widział dobrego powodudla takiego zachowania.
Powiedział więc:
- Proszę wybaczyć, ale nazywamsię Gropius.
Przychodzę w imieniuSchlesingera.
Włoszka spojrzała poważnie.
Nie podobała jejsię ta sytuacja.
Wreszcie odpowiedziałaświetną niemczyzną, choć z wyraźnymwłoskim akcentem i pewnym wysiłkiem:
- Mam nadzieję, że posiada panupoważnienie.
Słowate trochę zmieszały Gropiusa, ale zaniepokoił się dopiero, kiedy usiedli.
Powodem były jednak niedoskonałe nogiWłoszki, tylko to,że w lewej ręce trzymała czarną aktówkę, kajdankami przyczepioną doprzegubu dłoni.
- Nie potrzebuję żadnego upoważnienia - odparłGropius z udawanąobojętnością, po czym dodał to, co mu właśnie wpadło do głowy: - Jestemszwagrem Schlesingera i jego najlepszym przyjacielem.
Włoszka pokiwałagłową, po czym zapytała:
- Co totakiego "szwagier"?
-Jestem bratemżony Schlesingera.
- Aha, cognato.
WłoskiGropiusa wystarczał na trzy dni pobytu we Florencji albo pięćdni w Rzymie, gdzie niepojawiało się słowo cognato.
Żeby jednak zakończyć nieprzyjemną sytuację, stwierdził uspokajająco:
- Właśnie, cognato.
Czy Arno Schlesinger nigdy o mnie nie opowiadał?
91.
Francesca Colella położyła wypielęgnowaną dłoń na sercu, przesadnym gestem właściwym wyłącznie Włoszkom, i wyjaśniła:
-W ogóle nie znampana Schlesingera.
Profesor deLuca zaangażował mnie tylko do tego jednego zadania.
Jestem pracowniczką turyńskiejfirmy ubezpieczeniowej VIGILANZA, zajmującej się transportem dzielsztuki i antyków.
Wzrok Gropiusa mimowolnie prześlizgnął się od jej lewego przegubu do okazałego biustu, który z trudem mieścił się pod czarnym blezerem.
Zadałsobie pytanie, czy można się tam spodziewać hojności stworzenia,czy raczej pistoletu dużego kalibru.
- Ach, to tak się mają sprawy- odpowiedział Gropius, z trudemukrywając rozczarowanie.
A zatem antyki idzieła sztuki.
Było tobardziej prawdopodobne niż to, że Schlesinger zdobył swój tajny majątekna przemycie cennych wykopalisk.
Możejednak sprawa Schlesingera niebyła jego sprawą.
- Z pewnością pragnie pan najpierw obejrzeć towar - powiedziałaFrancesca Colella jako coś oczywistego, Gropius zaś odparł zmieszany:
-Tak, oczywiście.
-Jesttutaj jakieś pomieszczenie, gdzie niktnie będzie nam przeszkadzał?
Pan mieszka w tym hotelu?
- Tak - odrzekł Gropius zdziwiony.
-To na co jeszcze czekamy?
Włoszkawstała.
Gropius nie czuł się dobrze w tej roli, uważałbowiem,że wplątał sięw jakieś oszustwo,a pewna siebie Włoszka wydawała mu się dziwna.
Miałnadzieję dowiedzieć się czegoś o Schlesingerze, teraz jednak wychodziłona to, że uwikłał się wpodejrzany przemyt antyków.
Skoro jednakzacząłtę grę, musiał ją teraz jakoś zakończyć.
Bez słowa przeszli przez hol w prawo, do wind, iwjechali na piątepiętro.
Dotarłszy do pokoju Gropiusa,Francesca za pomocą kluczyka uwolniła się od przykutej aktówki i postawiła ją na biurkupod oknem.
- Ma pan pieniądze?
- upewniła się Włoszka.
- Ile?
- rzucił oschle Gropius.
-Jak uzgodniono:dwadzieścia tysięcy!
Gropius wzdrygnął się niezauważalnie, wystarczyłamu jednakkrótkachwila,żeby z pokerową miną wypowiedziećbezczelną propozycję:
- Powiedzmy: dziesięćtysięcy!
92
-To niezgodne z umową!
- odparła Francesca gwałtownie, a jej ciemne oczy zza okularów bez oprawekzabłysły złowieszczo.
-Mam polecenie, żeby towar wydać jedynie w zamianza dwadzieścia tysięcy euro.
Sądziłam, że wszystko jestjasne.
Gropiusowisytuacja ta wydała się groteskowa.
Negocjował przedmiot,którego nigdy nie widział i którego wartości w ogóle nie znał.
A wszystkoto z powodu wpisu w terminarzu Schlesingera.
Profesor, z trudem powstrzymując ciekawość, co znajduje się w zabezpieczonej aktówce, używając sformułowań usłyszanych od Włoszki, zapytał:
- Czy mogę obejrzeć towar?
Gropius nie miał żadnego doświadczenia w prowadzeniu ciemnychinteresów i spodziewał się, że Włoszka będziechciała najpierw otrzymaćpieniądze, a dopiero później przekaże mu towar, dlatego jej reakcja zdumiała go.
Francesca powiedziała:
- Ależ oczywiście, przecież nie może pankupować kotaw worku!
Drugimkluczykiem Francesca Colella otworzyła zatrzaskowy zamekwalizeczki.
W przeciwieństwie do Gropiusa, nie ujawniała przy tym żadnych oznak zdenerwowania.
Waktówce była kasetaz matowegometalu, wielkości dwadzieścia na trzydzieści centymetrów,podobna trochę dozabezpieczonych skrzynek, jakich używasię w bankach.
Dostępu do kasety chronił sześciocyfrowy zamek numeryczny, umieszczony w wąskiejprzedniej ściance.
Gropiusspojrzał pytająco na Włoszkę.
- Szyfrem jest data urodzenia pana Schlesingera.
To, że tak powiem,dla bezpieczeństwa.
Tymsposobem nawet ja nie mam dostępu do cennejzawartości.
Zna pan przecież datę urodzenia swojegocognatoi - Francesca uśmiechnęła się chytrze.
- Tak, to znaczy nie, w każdym razie nie znam dokładnie -jąkał sięGropius, który poczuł się zmiażdżonyi głęboko zdezorientowany.
Prawdęmówiąc, po razpierwszy zacząłwątpić, czy w ogólejest w stanie zrealizować zamysł samodzielnego rozwiązania sprawy Schlesingera, bezpomocyz zewnątrz.
Wszystko to wpewnej mierze przypominało muwydarzeniaw domu, gdzie także działysię rzeczy dziwne.
"Czy jednak- jak powiedział mu głos wewnętrzny - nie jest to właśnie dowód, że wszystkieteWydarzenia są powiązane?
Gropius i Włoszkastali niezdecydowanie naprzeciw siebie.
Z każdą chwilą rosła między nimi niewidzialna ściana nieufności.
Wkońcu Fran-
93.
cesca Colella przejęła inicjatywę, wzięła telefon i podała Gropiusowi słuchawkę.
- Niech więc pan po prostu zadzwoni do swojego cognato\Gropius kiwnąłgłową.
Teraz chodziło o to, by zyskać na czasie.
W tej
trudnej sytuacji wpadł na pomysł: wybrał własny numer i niby cierpliwie
czekał.
Po chwili oświadczył:
- Przykro mi, ale nikt się nie zgłasza.
- Równocześnie ułożyłsobiew głowie planpostępowania i powiedział: - Proponuję, żebyśmy nasz interes przesunęli na jutro.
Do jutra będę już znał szyfr otwierający zameki razjeszcze skontaktuję się z profesorem de Lucą w kwestii ceny.
Wydymającusta i patrzącw sufit, jakby łamała sobie głowę nad właśnie wypowiedzianym słowami, Francesca Colella odparła:
- Wprawdzie jest to wbrew uzgodnieniom, ale w tej chwilinie widzę innej możliwości.
-Pani mieszka w jakimś innym hotelu?
- ostrożnie zasięgnąłinformacji Gropius.
Włoszka przytaknęła i się uśmiechnęła:
- Hotel, taki jak ten, znacznie przekracza dopuszczalne wydatki kurieradostarczającego wartościowe rzeczy!
Proszę mnie zrozumieć, że przemilczę nazwę mojego hotelu.
Ze względówbezpieczeństwa, pan rozumie.
"Absolutnie profesjonalna" - pomyślał Gropius i przyglądał się,jakWłoszka zamyka kasetę w aktówce,tę zaś przykuwa do przegubu.
- Zatem również nie mogę pani zaprosić wieczorem, ze względówbezpieczeństwa?
Byłobymi bardzo miło.
- Oczywiście, żenie!
- oburzyła się Francesca Colella.
-Takie rzeczy są nam surowo zabronione - powiedziała to takim tonem, jakbyzrobił jej jakąś nieprzyzwoitą propozycję, a przecież naprawdę chodziło mu tylko o sympatyczny wspólny posiłek.
Bez wątpieniaWłoszkaemanowała czymś tajemniczym i surowym, cou mężczyzny wyzwalaniskie instynkty, lecz Gropius był dość mądry, żeby wiedzieć, że takiekobiety przeważnieswoich ról nie grają, lecz je przeżywają.
Jeśli zaśchodzi o surową Włoszkę, to pewnie sypiała z walizeczką przykutą doprzegubu dłoni.
- Pozostaje mi więc tylkożyczyć pani miłego wieczoru- powiedział,po czym umówili się na następny dzień, ze względów bezpieczeństwa w lokalu, którego adres Francesca napisała nakartce.
94
Gregorowi Gropiusowi przeszła ochotana operę.
Nawet kabaret w Europacenter, któregowystępów nie opuszczał podczas każdego pobytu w Berlinie, nie zdołał go wywabić z pokoju w hotelu.
Zamiast tego zadzwoniłdo Felicii Schlesinger,aby ją poinformować, jak wygląda sytuacja.
Tymczasem Felicia wyprowadziła się z hotelu, złapał ją więc w domunad jezioremTegern.
Felicia była zdenerwowana i bliska płaczu.
Wolf Ingram, szef specjalnejkomisji, wraz zeswoim ośmioosobowym zespołemprzewrócili dom do górynogami, przeszukali każdy zakątek, nawet łazienkę i kotłownię.
Gabinet Arna przypominał pole bitwy: rozrzuconeksiążki, dokumenty i luźne kartki, rozgrzebana zawartość pudeł.
Felicianie była w staniesobiewyobrazić, żeby dziewięciuoficerów policji mogłosię zachowywać wten sposób.
Przy tym wyraźniezgodziła się na to przeszukanie, po tym jak Ingram ją przekonał, że zamachowiecnie czyha nażycieani Gropiusa, ani jej.
Celem było zapewne wysadzeniew powietrzedomu, gdzie prawdopodobnie znajdowały sięjakieś ślady lub dowody innego przestępstwa.
Ani jedna,ani druga informacjanie miał w sobie nicuspokajającego.
Po dziewięciugodzinach policjanciopuścili dom,wynosząc pięć skrzynek dokumentów i materiałów archiwalnych z gabinetuArna.
Zostawili formalne potwierdzenie czasowego przejęcia na potrzeby śledztwa siedemdziesięciu czterech jednostek dokumentów.
Felicia niemogła uwierzyć, że w tych papierach znajdowała się jakakolwiekwskazówka dotycząca zamordowania Schlesingera.
Gropius, który sam chciałopowiedziećo sukcesie, przerwał jej potok słów.
Felicia sądziła, żeGropius chce ją pognębić, kiedy powiedział, żeewentualnemu sukcesowi przeszkodziło jedynie to, że nie znał daty urodzenia Schlesingera.
Następnie zrelacjonował, co się tego dnia wydarzyło, opowiedział o kurierce i metalowej kasecie, która otwiera się tylko powprowadzeniu szyfru, jakim jest data urodzenia Schlesingera.
Wprawdziebrakowało mu dowodów, miał jednak podejrzenie, że Schlesinger byłuwikłany w międzynarodowy przemyt antyków, a tutaj w grę wchodziłyniekiedy olbrzymie sumy.
Podczas gdy Feliciasłuchała relacji Gropiusa, starała się uzyskaneprzezprofesora informacje spójnie powiązaćz rozmowami, spostrzeżeniami i zagadkami z przeszłości.
Domysły Gropiusa nie były całkowiciebezpodstawne.
Sama doskonale wiedziała,jakimi kwotami operuje się na rynku dzieł sztuki.
Nie było też dla niej tajemnicą, że istnieje szara stre-
95.
fa obrotu dobrami kultury zrabowanymi przez nazistów, a także czarnyrynek trefnych towarów pochodzących z włamań.
Jej samej proponowano kiedyś obraz Rafaela, dwadzieścia lat wcześniej wiszący w muzeumz Dreźnie, a od tamtej pory uważany za zaginiony.
Na każdymrynku sączarne owce.
Czemu nie miałoby ich zabraknąć także wśródarcheologówikolekcjonerów antyków?
Tymczasem Gropiusanajwidoczniej opanowała gorączka poszukiwań.
Jak psa gończego, który złapałtrop, nie sposób gobyło powstrzymać.
Kiedy wspomniał ożądaniu dwudziestutysięcy euro za tajemnicząkasetę,Felicia ostrzegła go, żeby zostawił tę sprawęw spokoju albo zawiadomił policję.
Gropius jednak,oburzony,odmówił.
Od kilku dni samisą świadkami tego, co zostaje ujawnione w trakcie policyjnego dochodzenia.
Nic!
On, Gregor Gropius,dostarczy dowodu, że śmierćSchlesingerabyła dziełem przestępczej organizacji, i dlategonie można jego czynićzanią odpowiedzialnym.
Za coś takiego kwota dwudziestu tysięcyeuro niejest wygórowana.
Rozmowazakończyła sięwięc drobnym zgrzytem.
Mimo to Gropius odłożył słuchawkę zadowolony.
Zdobył cyfry szyfru, który miał muotworzyć tajemniczą kasetę: 12.
10.57.
Wcześniej niżbyło to umówione, Gropius pojawił się w lokalu, któregoadres Francesca Colella zanotowała mu na kartce.
Znajdował się pod wiaduktem szybkiej kolejki miejskiej przyFriedrichstrasse, otoczony licznymiantykwariatami o różnym charakterze oferowanych dzieł sztuki i archiwaliów.
Można tu byłokupić stare książki i czasopisma, zabytkowe meble,a także kosztowne secesyjne lampy, przykurzone malowidła, historycznekufry podróżne i dawnezestawy do gry w golfa.
W zwykłych okolicznościach Gropius spędziłby tutaj pół dnia, uwielbiał bowiem antyki, tym razem wolał jednak tylko zasięgnąć języka, z trudem bowiem przyszło mu trafić podwskazany adres.
Lokal ten, ulubionemiejsce spotkań aktorów,był niezwykle oryginalny.
Na ścianach, a nawetna suficie, wisiały stare lustra i dawne szyldy reklamowe takichfirm, jakNivea, Persil,Maggi czy 4711.
Białe kuliste lampy z dwudziestego wieku rzucały tłumione światło na staromodne stoliki ikrzesła.
Mężczyźniz brodami,bardzo swobodnie ubrani, na których czas odcisnąłwyraźnepiętno, głośno, jakby mieli coś istotnegodo oznajmienia,rozmawiali o no
96
wych nabytkach albo dobrych interesach z bardzoładnymi dziewczynami,które pracowaływ okolicy jakoekspedientki.
Wszędzie unosił się zimnydym z wędzarnii zapach czosnku, który zapewniałnaprawdę pikantnysmak zrazom, z jakich słynął ten lokal.
Gropius zajął miejsce przy podłużnym pustym stoliku w ostatnimrzędzie i zamówił berlińskie piwo Weissemit Schuss, czyli z dodatkiemmarzanny.
Zastanawiał się, dlaczegoWłoszka wybrała właśnie tenlokal,w którym co minutę następował wstrząs, jakby dochodziło do trzęsieniaziemi o sile od czterech do pięciu stopni w skali Richtera, spowodowanyprzejazdem przez wiadukt kolejki.
Wydawało się to jednak nie przeszkadzać tym, którzy spędzali tutajswój dzień.
W ogóle Francesca Colella stanowiła dlaGropiusa zagadkę.
Jej zachowanie zmuszało wpewien sposóbdo szacunku, gdyż choćczuła się bardzo niezręcznie w swojej rolii musiała powściągać swoją nieufność wobec zupełnie obcego człowieka, którywtargnął w jej prywatne życie, to jednak wydawała się obyta z takimi sytuacjami.
Zademonstrowała opanowanie listonosza, którego w najmniejszymstopniu nie interesuje zawartość poczty.
Przy tym wiedziała zapewnedoskonale, co nosi ze sobą w aktówce, i napewno nie było to jej pierwszezlecenie.
Gropius zadawał sobie nawet pytanie,czyFrancesca naprawdępracowała w firmie dostarczającej przesyłki wartościowe i czy niebyła bliżej związana zprofesorem de Lucą.
Nazwiskoprofesora w terminarzu Schlesingera było jedyną wskazówką, jaką posiadał.
Oczywiście, byłoumówione spotkanie Schlesingeraz de Lucą.
Dlaczego jednak profesornie przyszedł osobiście,a zamiasttego przysłałświatową, atrakcyjnąkobietę?
Im więcejrozmyślał o wczorajszym dniu,tym bardziejsobie uzmysławiał, że nie zachował się zbyt zręcznie.
Gdzie podziała się jego pewnośćsiebie, jego swoboda w kontaktach z ludźmi?
Chłodna Włoszka nieźlego onieśmieliła.
Teraz był zły na siebie,że zareagował taką niepewnością,zmieszaniem i wahaniem.
Upłynęło może półgodziny niespokojnegooczekiwania, podczas którego Gropius mierzył wzrokiem każdą kobietę wchodzącądo lokalu.
Ażpodskoczył, kiedy po jego lewej stronie za kontuarem zadzwonił telefon.
Pikantny aromat zrazów,który rozchodził się od dłuższego czasu, wzbudziłw nim głód, zamówił więcdwa klopsy i sałatkę ziemniaczaną.
Dziewczyna, która przyjęła zamówienie, miała blond włosy długie do pasa ibiały
97.
fartuszek sięgający aż do kostek.
Gropius patrzył nadziewczynę od tyłui zastanawiał się, czy ma ładne nogi.
Nerwowomiętosiłw palcach karteczkę, na której zanotował szyfrmającyotworzyć tajemniczą kasetę.
Wtedyblond kelnerka wróciła do jegostolika i zapytała:
- Czy pan Gropius?
Zirytowany Gropius podniósł wzrok:
- Tak, bo co?
Blondynkaw długim fartuszkupołożyła na stoliku przed Gropiusem jakiś papier.
- Faks dlapana!
-Dla mnie?
- zdumiony Gropius wziął wydruk doręki i przeczytał:
Szanowny Panie/Nie sądzę,że jestPan tym, za kogo się podaje.
Jeżelipan Schlesingerjest nadal zainteresowany transakcją, niech się skontaktuje bezpośrednio z profesorem deLucą.
FrancescaColella
Na chodnikach wzdłuż Unterden Linden wiał zimnywiatr i porywał liście,które jesień pozostawiłapośrodku dużej alei.
Gropius postanowił drogępowrotną dohotelu "Adlon" pokonać pieszo.
Niezbytmocne porywy wiatrusprzyjały rozmyślaniu, Gropius wykorzystał więc tę okoliczność i kontynuował wcześniejsze rozważania.
Stopniowo uświadamiał sobie jednak,żema tutaj doczynienia z siłą, z którąniejest chyba wstanie sobie poradzić.
Ogarnął goprzy tym niepokój,który szybkoprzerodził się w obawę, żetakimi samodzielnymi próbami rozwiązania zagadki śmierci Schlesingeramoże się jeszcze bardziej uwikłać w jakieś ciemne kombinacje.
Z rękami w kieszeniach płaszcza szedł środkiem alei, kiedy naglewiatr sypnął mu w twarz tumanem kurzu.
Gropiuswierzchem dłoni próbował otrzeć łzy, które wywołałpodmuch.
Kawiarenki i eleganckie sklepy po obu stronach alei odbijały się w kałużach, dlatego niezbyt wyraźniedostrzegł obok siebie ciemno ubranegomężczyznę, który już o dłuższejchwili szedł wtym samym kierunku.
Nie przeszkadzało mu tojednak ażdo momentu, gdy mężczyzna ten nagle się odezwał:
- Profesor Gropius?
Dość chłodno dzisiaj, prawda?
Zbityz tropu niespodziewanym pytaniem, Gropius szedł dalej.
Niewiedział, co się dzieje,nie wiedział też, jak zareagować.
W głowie jedno pytanie goniło drugie: "Skąd nieznajomy zna jego nazwisko?
Ajeśli
98
go zna, czemu wybrał tak niezwykły sposób nawiązania kontaktu?
Skądw ogóle wiedział, że on, Gregor Gropius, właśnie w tej chwili przechadza się aleją Unterden Linden?
Czyżby był obserwowany dzieńi noc?
Przez kogo i z jakim zamiarem?
Czy właśnienie wydarzyło się to, czegosię jeszcze obawiał?
".
Nie zatrzymującsię, Gropius spojrzał na idącego obok nieznajomego.
Niewysoki krępy mężczyzna ocienkich,lecz długich ciemnych włosach,starannie zaczesanychna bok.
Twarz miał uderzająco bladą, co ostro kontrastowało z jego czarnym ubraniem.
Dwurzędowypłaszcz, który miał nasobie, był stanowczo za długi dla kogoś jego wzrostu, coczyniłojego chódniemaluroczystym.
Właściwie nie robił wrażenia niesympatycznego, niebył to jednak ktoś, kogo Gropius zaczepiłby na ulicy, pytając o drogę.
- Czego pan chce?
zapytał wreszcie, przyjrzawszy się dokładniejzewnętrznemu wyglądowi nieznajomego.
Nie chciał sprawiać wrażenia,że mężczyzna mocno go wystraszył.
- Ach, nic szczególnego - odparłnieznajomy.
- Przy okazji, mojenazwisko Rodriguez.
- Mam nadzieję,że nie liczy pan na to, że powiem: "Bardzo mi przyjemnie!
"- burknął Gropius zezłością i przyśpieszył kroku, jakby chciałsię pozbyć towarzystwa Rodrigueza.
Ale niski,ubrany na czarno mężczyzna żwawo dotrzymał mu kroku i wciąż mówił, mimo wiatru coraz silniej wiejącegoodstrony BramyBrandenburskiej.
- Chcę pana ostrzec, profesorze Gropius.
Powinien pan zaniechaćswojego dochodzeniaw sprawie Schlesingera.
Jego śmierć nie ma z panemnicwspólnego, szansa zaś, że wyjaśni pan tło tej sprawy, jestrówna zeru.
Początkowo Gropius tego nie zauważył, ale terazbył już pewien.
Głęboki głos i rozwlekły sposób mówienia- tak właśniebrzmiał złowieszczygłos w telefonie, który go ostrzegał bezpośrednio po śmierci Schlesingera.
Najchętniej rzuciłby siętemu niewysokiemumężczyźnie do gardłai wydusił z niego, dla kogo pracuje idlaczego Schlesinger musiał umrzeć,powstrzymało gojednakpozornie nieistotne spostrzeżenie.
Dotychczaswierzył w przypadek, ale teraz odrzucił tę myśl.
Od dłuższego czasu,kiedyRodriguez szedł przy nim,prawym pasem alei powoli jechała obok nich ciemna limuzynaz zaciemnionymi szybami.
Gropius udawał, że nie zauważył tego samochodu, i twardo szedł dalej.
Czuł się jednakmarnie.
99.
- Ta historia nigdy nie doczeka się wyjaśnienia - oznajmił nieznajomy, patrząc dość obojętnie przed siebie.
Gropius nie zdołał ukryć złości.
- Chce pan przez to powiedzieć, że już zawsze będzie na mnie ciążyłbłąd w sztuce, októry się mnie oskarża?
Proszę posłuchać!
Kimkolwiekpan jest, ani pan, ani żadna organizacja niepowstrzyma mnie przed udowodnieniem mojej niewinności!
Mężczyzna spojrzał na Gropiusa i uśmiechnął się ze współczuciem.
- Żebym tylko wiedział, jak panuto wyperswadować.
Przecież poza tymjest pan światłym człowiekiem, azachowuje się pan jak jakiś Don Kichot.
- Który walczył z wiatrakami, o ilewiem!
-Właśnie.
I wie pan, jaksię ta walka skończyła!
Tymczasem dotarli przed hotel "Adlon", gdzie pewnego podstarzałego gwiazdora pop witała grupa młodych dziewcząt.
Gropius obejrzałsięza siebie, ale Rodrigueza już nie było.
Dojrzałjeszcze, jak ciemna limuzyna przyśpiesza i odjeżdża.
W drodze do pokoju na piątym piętrzeGropiusa ogarnęło złe przeczucie.
Winda jechała nieskończeniedługo, zanim dotarła na miejsce.
Gropius szybkim krokiem przeszedłkorytarzem do swojego pokoju, włożyłklucz do zamka, otworzył drzwi pchnięciem i włączył światło.
Wahał się,czy wejść do pokoju.
Od wielu dni żył wśródlęków i wyobrażeń, któreniejednokrotnie się urzeczywistniły.
Teraz Gropius cierpiał na urojenie, żepodczas jego nieobecności ktoś wszedł do pokoju.
Oczywiście nerwy miałnapięte i nie było mu łatwo poradzić sobieze sprzecznościami, które odniedawnawyznaczały jego życie.
"Weź się wgarść!
" - powiedział w myślach do siebie i wkroczył do hotelowego pokoju.
Światło sprawiło, że atmosfera stałasię przytulna, nie byłoteż widaćniczego niepokojącego.
Gropius zatrzymał się i nasłuchiwał.
Za oknemszumiał jesienny wiatr, z łazienki dochodziłobrzęczenie świetlówki.
Pchnąłdrzwi prowadzące do łazienki.
Jeden z ręczników zsunął się z wieszaka.
Tajemniczy znak?
Gropius otworzył wbudowaną wścianę szafę.
Zadawałsobie pytanie, czy koszule nie wiszą jakoś inaczej, ale nie był w stanie tegostwierdzić.
Żadnych śladów rewizji nie ujawniała również jegowalizka,wktórej miał rzeczy napodróż.
Gropius wziął głęboki wdechi głośno wypuścił powietrze z płuc.
Byłbliski płaczu, nie z powodu smutku, ale z rozpaczy.
Sądził, że w Berlinie,
100
trzymilionowym mieście, będzie bezpieczny, z dala od wydarzeń, które takgo dręczyły.
Teraz poczuł się jeszcze bardziej obserwowany niż kiedykolwiek wcześniej.
Chwycił za telefon.
- Proszęmi przygotować rachunek- powiedział cicho.
- Wyjeżdżam.
Natychmiast.
ROZDZIAŁ 5
Z lotniska w Monachium Gropius pojechał prosto do Felicii nad jezioroTegern.
Od dwudziestu siedmiudni żył w stanie ogromnego napięcia.
Już nie umiałsobie przypomnieć, jak się funkcjonuje bez tegostrachu i niepokoju, który teraz stale mu towarzyszył.
Czasem miał wrażenie,jakby śruba okrętowa wkręcała mu się w głowę, mieszając wspomnienia,przeżyciai domysły w jedną gęstą, nieprzejrzystą breję.
Kiedy Gregorprzybył do domuSchlesingerów, Felicia zdążyła jużusunąćnajbardziej rażące ślady przeszukania.
Zrelacjonował jej swojąnieudaną podróż, następnie Felicia opowiedziała o pewnym ciekawymodkryciu.
W teczce męża, którą oddano jejw klinice, znalazła karteczkę z numeremtelefonu.
Ponieważnie było przy nim żadnego nazwiska,początkowo nie zwróciła uwagi na tę karteczkę, ale potem numer zprefiksem kierunkowym Monte Carlo wzbudził jej ciekawość, po prostuwięc tam zadzwoniła.
W tym miejscu Feliciazrobiła bardzo wymowną pauzę.
-1co?
- zapytał niecierpliwie Gropius.
Po dwóch dość frustrującychdniach wBerlinie, które zamiast coś wnieść dosprawyi umożliwićwyjaśnienie wątpliwości, wpędziły go w jeszcze większą bezradność, Gropiusnie miał już nerwów, żeby znosić takie tortury.
Kto sięzgłosił?
-Służąca niejakiego doktora Fichtego.
- Fichtego?
Naszego Fichtego?
Niemożliwe.
102
- Służąca powiedziała, że doktor Fichte przebywa obecnie w Monachium.
Chyba żechcę rozmawiać zpanią Fichte.
"Tak - powiedziałam.
- Chcę rozmawiać".
Wtedyodezwał się kobiecy głos.
Powtórzyłam swojepytanieo doktora Fichtego, a tamta kobieta odpowiedziała łamanym niemieckim, pewniejest Francuzką, że doktorFichte jest uchwytny w Monachium, i podała mi jegomonachijski numer.
Po czym odłożyła słuchawkę.
Wybrałamwięc ten numer i niech panzgadnie, ktosię zgłosił?
- Pojęcia nie mam!
-Pani Fichte!
W każdym razie twierdziła, żejest panią Fichte.
Tutaj jest tennumer.
Gropius potarł twarz dłoniąi jęknął.
Tego było trochę zadużo na jeden raz.
Nie,tego było poprostu zbyt wiele!
Po chwilizastanowienia Gropius pokręcił głową i powiedział:
- Lekarz naczelny doktor Fichte?
Ten pedant, ten drobnomieszczanin parexcellence?
Tenmałostkowy móżdżek?
Nie, nie chcemi się w to wierzyć.
Felicia wzruszyła ramionami.
- W każdym drobnomieszczaninie tkwi mały światowiec!
-Ale przecież nie Fichte!
Fichte w Monte Carlo to jak Eskimos naplaży Copacabana czy kardynał w domu rozpusty.
Chociaż.
- Chociaż co?
-Cóż, gdytak pomyślę,że widziałem razem Prasskova i Fichtego, i żenajwidoczniej istnieje powiązanie między Prasskovem a mafią handlującąnarządami, to mój pogląd jednak zaczyna się chwiać.
Czyżbym sięaż takpomylił co do Fichtego?
Z wielkim trudem Gropius oswoiłsię z myślą, że lekarz naczelnyzkliniki być możeodgrywał zupełnie inną rolęniż ta, którą Gropius muprzypisywał.
Tak czy inaczej, prowadził podwójneżycie.
Nawet artyściesprawia trudność, żeby z twarzyuczciwego człowieka wyczarować szatańskieoblicze.
Więc jednak?
Fichte pachołkiem mafii?
Feliciaśledziła myśli Gropiusa, jakbyumiała czytać ze zmarszczek najego czole.
Po chwili milczenia zapytała:
- Ale Schlesingerowiwszczepiono przecież narząd zgodnie z procedurami medyczno-prawnymi?
Proszę mi powiedzieć prawdę, profesorze!
-Tak, oczywiście, co też panichodzi po głowie!
- zirytował się Gropius.
-Przy mojejpozycji nie muszę plątać się w żadne mętne interesy.
Nie, to wykluczone.
To całkowicie absurdalne!
103.
-Tak tylko sobie pomyślałam - powiedziała Felicia usprawiedliWIająco.
- Wiemy już teraz, że Arno miał dość pieniędzy.
Mógł sobiekupić wątrobę na czarnym rynku, nawet gdyby cena wynosiła milion.
Nie miałabym mutego za złe, zważywszy na niedobór narządówdo przeszczepów.
Chciał żyć.
Gropius się rozzłościł.
- W niemieckiej klinice coś takiego jest nie do pomyślenia.
Arno Schlesinger został wybrany przez system przydzielający ELAS, była potwierdzonazgodność między dawcą i biorcą.
I miał odpowiedni poziom priorytetu.
Feliciaodebrała tojako wyrzut.
Milczała.
Znów więc powróciła tasama nieufność, która zawsze wkradała sięmiędzy nich, kiedy tylko pojawiały się trudności.
Właściwie musieli byćsprzymierzeńcami, zjednoczonymi przezwspólny problem,ale niepewnośćtego, jak dalece jedno mogło drugiemu naprawdę zaufać, oddalała ich odsiebie.
Każde więc oddałosię własnym rozmyślaniom.
Felicia nie chciała przyjąć do wiadomości, że Gropius wrócił z Berlina z pustymi rękami
- podejrzewała, że jednak wydarzyło się tamcoś, co profesor przemilcza.
Gropiusowi z koleitrudno było pogodzić się z porażką.
Gryzło go, że Felicia odkryciem jednego numeru telefonicznego osiągnęła w tych okolicznościach więcej niż on swoimi pracochłonnymi poszukiwaniami.
W tym stanie użalania się nad sobą, co dotychczas było mu całkowicieobcei czym u innych pogardzał, Gropiuswpadł jednak na pewien pomysł.
Zafascynowany własnymkonceptem, wstał,mruknął krótkie przeprosinyi pojechał dodomu.
W siedzibie Federalnej Służby Wywiadowczej w Pullach panowało wielkienapięcie.
Późnym popołudniem SIGINT wyłapał kolejnye-mail, któregotreść w normalnych warunkach nie zainteresowałaby Wydziału Drugiego,alarm wywołał jednak kod "IND"jako podpis elektronicznej wiadomości,którą tymczasem do pamięci urządzeń poszukujących wprowadził Heinrich Meyer, szef Signal Intelligence.
Meyer, jak zawsze wszarym garniturze, nie był w stanie powstrzymaćuśmieszku, kiedy tuż pogodzinie siedemnastej przesłał przejęty e-mail namonitorUlfaPetersa, szefa Wydziału Piątego - Wydziału do spraw Rozpoznania Operacyjnego.
Peters, oficjalnie odpowiedzialny zasprawę, jużsobie połamał zęby na kodzie"IND".
Poszedłkażdym możliwym tropem,
104
który od szpiegostwa przemysłowegoprzez handel narkotykami prowadziłdo międzynarodowego terroryzmu.
Peters był naprawdęwytrwałym psemgończym, który szybko się nie poddaje, ale w tym wypadku szybko się zniechęcił, żeby nie powiedzieć: zwątpił, niemal się poddał.
Po prostu nie miałjuż ochotyzajmować się problemem, zaktórym być może kryjesię jakaśniewinna historia.
W głębi duszymiał nadzieję, że sprawa się rozmydli,takjak tosię dzieje z dwiema trzecimi wiadomości przejętych przez służby.
Jego nadzieja jednak się niespełniła.
Niezadowolony, wsparty na łokciach, odczytał tekst na monitorze:
E-mail, godz.
16.20,IND, klinika MUC:
Nadal czekamy na meldunek o wykonaniu.
Mamywrażenie, żena świeciejest zbyt wielu szperaczy.
Byłoby wskazane pozbyćsię ich łagodną perswazją.
Cel uświęca środki.
IND.
Peters uderzał palcami po biurku.
- "IND", "IND"- powtarzałszeptem, wpatrując się nieprzerwaniew monitor.
Chwilę później w drzwiach pojawiła się przyprószona siwizną głowa Meyera.
- I co?
- zapytał wyzywająco, zamknąwszy za sobą drzwi.
- Co "i co"?
- odparł zdenerwowanyPeters.
- Pytam, czy ma pan jakiś trop, jakiś punkt zaczepienia.
Peters ponownieprzeczytałtekst na monitorze, powoli, słowo po słowie, jak modlitwę, jakbychciał się go nauczyć na pamięć.
W końcu wskazał palcem słowa "łagodną perswazją".
Meyer pokiwał głową.
-Wprawdzie tonie należydo moich obowiązków, ale nie jest to także zakazane.
To znaczy, śledzenie pańskiegotoku myśli.
Zestawienie słów"łagodna perswazja".
- Wiem - przerwał mu Peters.
-To sformułowanie wskazuje dośćJednoznacznie na "szacowne towarzystwo".
- Czyli mafię.
-Dawniej ludzie cimówili o zabijaniu, dziś sąbardziej eleganccyw sformułowaniach, mówią o łagodnej perswazji, alechodzi im o to samo.
Sądzę, że musimy się z czymś takim liczyć!
105.
- A kod "IND"?
-Tonie jest żaden kod, w każdym razie nie w sensie szyfru używanego przez tajną organizację.
Dzięki analizie komputerowej stworzyliśmylistę wszystkich możliwych do stworzenia, przede wszystkim wszystkichlogicznych kombinacji słów niemieckich i angielskich.
Wynik był bardzo.
komiczny: z ponad tysiąca możliwych kombinacji system podał dwieściekombinacji o znanych znaczeniach, które posegregowanena dziedzinyterroryzm, narkotyki, handel i przemysł nie przyniosły w kwerendzie anijednego sensownego skrótu.
Sorry, wynik negatywny.
Niemal z obrzydzeniem Meyer patrzyłna monitor.
Mrużył przy tymoczy i marszczył nos.
- I podobniejak tamta pierwsza wiadomość, ten e-mail jest utrzymany w tonie absolutnie niezwykłym dlatych kręgów.
Brzmi raczej jaktelegram od złej teściowej.
- Którym jednak z pewnością nie jest!
-Oczywiście, żenie jest.
Musi tutaj chodzić o organizację, która mapoczucie pełnego bezpieczeństwa.
Nadawcą jest, jak zapierwszym razem,telefon satelitarny lub komórka w sieci wschodniego Morza Śródziemnego, a odbiorcą łącze w klinice.
Peters zaśmiałsię z goryczą.
- Jak już mówiłem, są to zimnizawodowcy.
Stosują zupełnie nowystyl przestępczości.
- Pan mówi w liczbie mnogiej, Peters?
-Cóż,w pierwszym e-mailu nie pojawił się żaden zaimek osobowy,który pozwalałby wnioskować o jednym lub kilkunadawcach.
Przy tymdo adresata zwracano się per "ty".
Tutaj- Peters wskazał na monitor - jestdokładnie odwrotnie.
W ogóle nie ma zwracania się doadresata.
Za tonadawcy ujawniają się wliczbie mnogiej: "my czekamy" i "my odnosimywrażenie".
Innymi słowy, mamy tutaj do czynienia z jednym uśpionymszpiegiem w klinice, kierowanym prawdopodobnieprzez jakąś organizacjęz siedzibą w Hiszpanii.
- Było nie było, zawsze coś nowego - zauważył Meyer w przypływiesarkazmu.
Jak zamierza pan dalejdziałać?
- Najpierw przeanalizujemy dobór słów w tym nowym e-mailu i porównamy z pierwszym, a następnie wspólnie będziemy się modlić, żebymafiosi wysłali jeszcze wiele e-maili, które naprowadzą nas na ich trop.
106
- W takim razie proszę mnie zawiadomić o terminie.
-Coma panna myśli?
- Termin tych wspólnych modłów, Peters!
Chętniewezmęw nichudział.
Rita zawsze była na miejscu, kiedy była potrzebna, i Gropius czasem wstydził się swojego egoistycznego zachowania.
Co prawda był zawsze wobecniej uczciwyi nie robiłjej żadnych nadziei, że z ich romansu może kiedykolwiek powstać poważny związek.
Rudowłosaasystentka zajmującasię zdjęciami rentgenowskimi wydawała się jednak zadowolona z tego,co było między nimi, a gdy nazywał ją the sexiest girl in theworld, byłaszczęśliwa.
Być może miała też nadzieję, że Gropius z czasem zmieni nastawienie.
Istniejątakie kobiety, na którenie zasłużył sobie żadenmężczyzna na świecie.
Kiedy Rita przyjechała do Gregora tuż po tym, gdy do niej zadzwonił, liczyła właściwie na to,że spędzą wspólnie noc.
Dlatego nie zdołała ukryćrozczarowania,kiedyGropiuswtajemniczył ją w swójplan.
Potrzebowałkopii listy oczekujących z ELAS - Eurotransplant Liver AUocation System,czyli z systemu przydzielania narządów do przeszczepu,w dodatkurejestru o poziomach priorytetu od T2do T4, z uwzględnieniem regionupołudniowych Niemiec.
To co brzmi tak zawile, można było minimalnymwysiłkiem wydobyć z dowolnego komputera w klinice podwarunkiemwpisania hasłaPUGH.
Gropius poprosił Ritę, aby wykonała to zadaniemożliwiedyskretnie.
Nazajutrz Rita zjawiła się u Gropiusa wobcisłym zielonym pulowerze, zapierającym dechw piersiach - takim, że normalnemu facetowi po prostu odebrałoby rozum.
Gregor jednakod dłuższegoczasu niebył normalnyi wypatrywał tylko co oczywiścienie uszło uwadzeRity-- wydruku komputerowego, naktórym było blisko trzysta nazwisk i adresów, numery telefonów, poziomy priorytetu i punktacje.
Trzysta losówludzi, z których wielu marnie skończy, ponieważ jestza mało narządówdo przeszczepu.
Istniałytylko dwie możliwości,żeby być wykreślonym ztej listy- możliwościskrajnie różne.
Możliwość numer jeden: dzięki udanej transplantacji narządu.
Możliwośćnumer dwa: wskutek śmierci,gdyż nie było narządu do dyspozycji.
107.
Gropius wiedział, że prawdopodobieństwo sukcesu nie jest szczególnie duże, ale jego pomysł nie wydawał się tak zupełnie beznadziejny.
Czytałalfabetyczny wykaz, aż jego wzrok zatrzymał się nagle na pozycji numer dwadzieścia siedem: Werner Beck,urodzony w 1960 roku,zamieszkały w Starnbergu przy Wiesensteig 2, poziom priorytetu T2.
"Werner Beck?
" Zdziwiony Gropiusprzestał czytać.
"Ten fabrykant konserw z kiszoną kapustą i kochanek Veronique?
" Wprawdzie nieznał jegowieku, zato wiedział, że Beck mieszka w ogromnej willi nad jezioremStarnberg.
Zdumiało go nie tylko to, że nazwisko Becka było na liścieosóboczekujących, ale także poziom priorytetuT2.
Oznaczałon ostrądekompensację narządu, czyli całkowite załamanie funkcji wątroby człowiek z T2 to pół człowieka, albonawet mniej.
"I z kimś takim Veroniquemiała mieć romans?
"
Jużdawno Gropiusrozwinął w sobie zmysł wyczuwania niezgodności, to zaś była właśnie sytuacja, która rodziła wielepytań.
Wsiadł więc dostarego japońskiego samochodu terenowego, który zostawiła muVeronique, i pojechał autostradąna południe.
Późna jesień przypomniała o swojej lepszej stronie i pozwoliła błyszczeć łańcuchowi alpejskich szczytów.
Po dziesięciuminutach Gropius zjechał z autostrady i z trudem przedarłsięprzez korkido zatłoczonej miejscowości, w której mieszkało więcejmilionerów niż w jakimkolwiek innym niemieckim mieście.
Po krótkimposzukiwaniu odnalazł Wiesensteig, elegancką ulicęze wspaniałymi willami, izaraz na jejpoczątku dom znumerem dwa.
Wysoka brama wjazdowa zkutego żelaza była otwarta, a natrawnikuz żywopłotami i niskimi drzewami otaczającym jednopiętrowy dom byłowidać starszego, elegancko ubranego kamerdynera, którybył zajęty składaniem białych mebli ogrodowych i ustawianiem ich w stos przed wejściemdo piwnicy.
Na drodze wjazdowej stał zaparkowany bentley azure w kolorze butelkowej zieleni, samochód, który nawet w takim miejscu ściągałna siebie uwagę i podziw.
Również Gropius zapatrzyłsię z podziwem na potężny samochód,dlatego nie zauważył,że od tyłupodszedł do niego gospodarz.
Pan pozwoli!
Profesor przeraził się tym, cozobaczył,przy czym bez wątpienia musiało chodzić o Becka.
Przeraził się, ponieważ wyobrażał sobie wysportowanego młodego mężczyznę, ponadto młodszego od siebieo kilka lat.
108
Tymczasem stał przed nim człowiek przedwcześnie postarzały, wymizerowany, łysawy, o zniszczonej twarzy i zapadniętej piersi - człowieknaznaczony ciężką chorobą wątroby.
Położył swoją torbę z kijami do golfana tylne siedzenie bentleya inawet nie zwrócił uwagi, kiedy Gropius powiedział doniego:
- Czy pan Beck?
Nazywam się GregorGropius.
Beck znieruchomiał.
Trwało dłuższą chwilę, zanim wyszedł sl?
z otwartych drzwi swojego wozu i odezwał niezbyt przyjaznyn tonem:
-No i?
Dopiero teraz Gropiusowi przyszło do głowy, że w żaden sposób niejest przygotowany narozmowęz kochankiem swojej byłej Odpowiedział więc równie niestosownie co bezradnie:
- Miałem przyjemność odstąpić panu moją żonę.
-Ach!
- odparł Beck i zmierzył Gropiusawzrokiem od stóp do głów.
- Było jąsobielepiej zatrzymać, doprawdy!
- Zamknął prawe drzwi i przeszedł na drugą stronęsamochodu.
Gropius osłupiał.
- Nie rozumiem pana.
-Cóż tu jest do rozumienia?
- wściekł się Beck.
-Było, minęło.
I tonie wczoraj!
-Po czym nagle wybuchł: - Kiedy czułem się okropnie, kiedy lekarze dawali mi niecałe pół roku,wtedy Veronique udawała wielkąmiłość.
Niestetyo wiele za późno zrozumiałem, że polowała wyłącznie na spadek.
Być może powinienem częściej spoglądać wlustro, wtedy bymsobie uświadomił,że ona chciała nie mnie, tylko moich pienię-
dzy.Kiedypóźniej zaczęło się moje nowe życie, miłość szybko się skończyła. Co pan ma na myśli,mówiąco rozpoczynaniu nowego życia?
Beck wzdrygnął się, po czym oznajmił bezczelnie:
- Nie sądzę, żeby panato dotyczyło.
Nie mamy zesobą absolutnie nic wspólnego.
Proszę mnie niezatrzymywać, muszę jechać na golfa!
Gropiusbył sobie w stanie wyobrazić, jak nieprzyjemne dla Becka byłoto niespodziewane spotkanie.
Nie wziął mu więc za złe,gdy tamten bez pożegnania wsiadł do bentleya i odjechał, zmuszając silnikdo głośnego warkotu.
Samochody częstomuszą cierpieć za sfrustrowanych pasażerów.
W ogrodzieprzy domu wciąż uwijał się kamerdyner.
Śledził spotkanie z oddali, niesłysząc, o czym mowa.
W nadziei, że dowie się
więcej natemat jego szefa, Gropius podszedł dostarszego mężczyzny i nawiązał
109.
niewinną rozmowę.
Kamerdyner, świadomy swoich obowiązków, odpowiadał uprzejmie, aż w końcu zapytał:
- Pan jest znajomym pana Becka?
-Tak,przezpewną wspólną znajomą.
Jak słyszę, znowu dobrze musię wiedzie,mam na myśli zdrowie!
- Bogu dziękować!
Okropne było przyglądanie się,jak pan Beckz każdym dniem coraz bardziej się rozsypywał.
- Wątroba, prawda?
Kamerdynerw zamyśleniu pokiwał głową ipowiedział, patrzącw ziemię:
- Ciężka operacja, alewszystkoposzłodobrze, pan Beck przecieżwciąż jest młody.
-I kosztowna!
- Że jak?
-Cóż, operacja nietylko ciężka, ale także kosztowna.
Kamerdyner zaśmiał się,położył dłońna brzuchu i powiedział:
- Pan Beckmawia zawsze z ręką na brzuchu: "Karolu - bo mam naimię Karol- tutaj noszę ze sobą pół domu".
-Aż tak to kosztowne?
- Gropiusudał zdziwienie.
Kamerdyner Karol machnął ręką.
- Nie trafiło nabiedaka,pan Beckmógł sobie pozwolićna nowąwątrobę.
Ktośtaki jakja poszedłby nędznie dopiachu.
Takie jest życie - Karolzabrał się znów za swoją robotę.
- Panwybaczy!
- Wie pan może, gdzie operowanopanaBecka?
- dopytywał się
Gropius.
Kamerdyner znieruchomiał, odwrócił się i spojrzałna Gropiusa podejrzliwie.
- Po co topanu wiedzieć?
-Po prostu mnie to ciekawi, i tyle.
Człowiek ten, przed chwilą jeszcze taki przyjazny, odchylił głowę dotyłu, przymknął oczy i odpowiedział chłodno:
- Drogi panie, nie jestem upoważniony do udzielania informacji o prywatnych sprawach pana Becka.
I tak już za wiele powiedziałem.
Ateraz
proszę uprzejmie opuścić teren.
-Już dobrze - mruknął Gropius pojednawczo.
-To nie jest nic ważnego.
Gropiusodwrócił się i odszedł.
Dość już usłyszał,a nawet więcej niż
dość.
"Chciwe babsko z tej Veronique".
110
W siedzibie specjalnej komisji przy Bayerstrasse panowała atmosfera rozdrażnienia.
Biuro Ingrama przypominało zakurzone archiwum niezależnego naukowca.
W kącie fikus, pod oknem kaktusy.
Akta, notatki,planyi dokumenty, które zabraliz gabinetu Schlesingera, łącznie siedemdziesiąt cztery jednostki, leżały rozłożone na stołach i na podłodze lub byłyprzyczepione pinezkami do ścian i szafek.
Wśródnich znajdował się wycinekz gazety z nagłówkiem: "Tajemniczy zgon w klinice uniwersyteckiej".
Sześciu policjantów starało się, powtarzając szeptem niezrozumiałeteksty,znaleźć w tej masie notatekcoś, co przyniosłoby odpowiedź na pytanie,dlaczego Arna Schlesingera zabito w tak niezwykły sposób.
Wolf Ingram, szef komisji dosprawy zabójstwa Schlesingera, niemalzniknął za stosem papierów, który piętrzył się na jego biurku.
Był w szczególnie złym nastroju,doszedł bowiem do wniosku, że analiza tych dokumentów nie posuwaich naweto krok do przodu.
Ponadto rozszyfrowaniedokumentów wymagało udziałuspecjalisty,który rzekomeskróty czykodyjakjabrud lub KaraTępe,zidentyfikowałby jakoniewinne miejscawykopalisk, oszczędzając im wielu zgadywanek.
To, że Schlesinger rozmaitym instytutom naukowym zlecił analizę znalezisk, nie czyniło jeszczearcheologa szczególnie podejrzanym.
Ingramograniczył się więc dotego,żeby na podstawie dokumentów stworzyć listę miejsc naświecie, w którychprzebywał Schlesinger.
Była to zatem najmniej sprzyjająca chwila, na jaką mógł trafićprokurator Markus Renner, który wciemnej dwurzędowce, z czarną aktówką w ręce, odwiedził komisję specjalną, abydowiedzieć się o aktualny standochodzenia.
- Minister spraw wewnętrznych zażądał okresowego sprawozdania!
-powiedział z dumą.
Przy tym szkła w jego okularach bez oprawek błyskały złowieszczo.
- To niech sobie zażądał!
- burknąłrozstrojony Ingram.
-W takimrazie proszęprzekazać panu ministrowi, że dotarliśmy do informacji natemat czterech fragmentów czaszki pewnego człowieka!
Młody prokurator zrobił zaciekawioną minę.
- Fragmenty czaszki?
To niesamowite!
-Tutaj, proszę spojrzeć!
- Ingram z niesmakiem pomachał Rennerowiprzed nosem arkuszempapieru.
-Człowiek,z którego czaszki pochodząte fragmenty, żył w Galilei i należał do paleoantropów,chociaż wykazywał
111.
już cechy neoantropów.
Schlesinger zajmował się zagadnieniem, czy pierwotny posiadacz tej czaszki był raczej neandertalczykiem, czy już homosapiens.
Pan minister może sobie zresztą obejrzeć tę czaszkę w MuzeumArcheologicznym w Jerozolimie!
Członkowie specjalnej komisji wybuchnęli głośnym śmiechem, a Renner poczerwieniał na twarzy.
Z naganą w głosie oznajmił:
- Moi panowie, uważam, że byłoby wskazane, gdybyście zwiększą powagąpodeszli do sprawy.
Nie chodzi tylko o morderstwo.
Jeśli się okaże,żeSchlesinger był członkiem jakiejśsiatki terrorystycznej, a my prowadziliśmy dochodzenie tylko jednotorowo, to i pan, i ja możemy się pożegnać z robotą.
Na to Ingram wstał, prezentując Rennerowi swoje stukilogramowecielsko, i z założonymi rękami powiedział:
- Panie prokuratorze!
W ciągu ostatnich dni miałem do czynieniawięcej ze starymi kośćmi niżz żywymi ludźmi.
Pan jest pierwszym żywym człowiekiem od wielu dni.
Niebawembędę mógł jechaćna BliskiWschódjako kopacz.
Niechże się pan pogodzi z tym, że te zabezpieczonedokumenty to tylko strata czasu.
- To byłeksperyment.
-Eksperyment!
- powtórzył Ingram z goryczą.
-Ten eksperymentkosztował nas półtygodnia!
Sprawa Schlesingera od samegopoczątkuwykazywała tak niezwykłe cechy,że tylko niezwykłymi środkami możnauzyskać rozwiązanie.
- Co pan zatem proponuje?
- zapytał Renner wyniośle.
Ingram pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: "Też bym chciałwiedzieć".
Nie odpowiedział jednak.
- Sam pan widzi -stwierdziłRenner arogancko.
Zdjął okulary i zaczął polerowaćszkła białą chusteczką.
- Sampan widzi - powtórzyłtriumfalnie.
Ingram usiadł zpowrotem za biurkiem i poprawił monitor, modelnależący już do przeszłości.
Naglepodskoczył jak rażony prądem,nachyliłsięi przeczytał na monitorze e-mail, który właśnie przyszedł:
BND - SIGINT, Wydział Piąty, Specjalna Komisja do sprawy zabójstwa Schlesingera, WolfIngram: Dziś rano o godzinie 6.
50przechwycono następujący e-mail z kodem "IND", nadawca:
numer wewnętrzny kliniki wMonachium, adres docelowy:
112
Hiszpania, szczegółów nie ustalono.
Cytat: "Niestety naszeplany spełzłyna niczym.
Akta idokumenty w niewłaściwychrękach.
Teraz należy się liczyć z najgorszym.
Proszę o noweinstrukcje.
IND".
Ingram rzucił Rennerowi trudne do zinterpretowania spojrzenie, po czym
odwrócił monitor w jegokierunku.
Przeczytawszy wiadomość, prokurator zmarszczył czoło i właściwymsobie tonem wyższości stwierdził:
- Ingram, to jest wyzwanie dla panai pańskiegozespołu.
Zatem powodzenia!
Ingram, zwykle dość opanowany i uprzejmy, choć nikt by się po nimtakich cech nie spodziewał, teraz pobladł.
Murau zaś, który znał go lepiejniż którykolwiek z pozostałych policjantów, czekał trwożliwie na reakcjęIngrama.
Wiedział, co to oznacza,kiedy Ingram robił się blady jak umywalka w dworcowej toalecie.
I tym razem niebyło inaczej.
- Młody człowieku - zaczął cicho Ingram, czyniąc aluzję do młodegowieku Rennera, po czym kontynuował z większą gwałtownością:- Odstworzenia specjalnej komisji dziesięć dni temu harujemy jak woły, żebypowoli zbliżyć się do rozwiązania tej sprawy.
Pół kliniki przewróciliśmy dogóry nogami, opróżnialiśmy szafki i przeszukaliśmyśmietniki.
Wszyscy,jaktu jesteśmy, mamy serdecznie dość zapachu karbolu.
Sprawdziliśmy- wziął z biurka pięć grubych skoroszytów i rzucił je przed Rennerem nastół - prawie dwustu pracowników kliniki,którzy mogli nam dostarczyćjakiejś wskazówki na temat zbrodni.
Zrekonstruowaliśmy, minuta pominucie, drogę narządu doprzeszczepu od jego pobrania we Frankfurciedochwili jego wszczepienia Schlesingerowi, rozmawialiśmy z każdym, ktomógł mieć kontakt z walizeczką do transportu narządów.
I na to przychodzi pan, świeżo ogolony, w tym swoimdyrektorskim płaszczyku, i gadao wyzwaniach!
Jak pansądzi, co robiliśmy przez ostatniedni,kiedy pan naswoim biurku przekładał papiery z prawa na lewo?
Ta sprawa jużtaka jest:
niezwyczajna i nieporównywalna z żadną inną.
A jeśli mambyć szczery,to do tej porywłaściwie niewiemy nic.
Nic ponad to, że pewien człowiekzostał zabity w osobliwy sposób, człowiek, którego możnabyło wyeliminować mniejszym nakładem sił i mniej ryzykownie.
A teraz proszę naszostawić w spokoju, mamy robotę!
113.
Podczas gdy współpracownicy Ingrama, tworząc wokół prokuratorapółkole, z uśmieszkami śledzili to besztanie, ten stał tam jak zmokły pudel.
Gdy jednak tylko Ingram skończył, chwycił swoją aktówkę, odwrócił się napięcie i pomaszerowałku drzwiom.
Zanim je za sobą zatrzasnął, powiedziałjeszczecicho, stłumionym głosem zdradzającym wewnętrzneporuszenie:
- To będzie miałojeszcze ciągdalszy!
Jestem prokuratorem, a nie jakimś głupim uczniakiem!
7
Budynekprzy Hohenzollernstrasse pilnie wymagał remontu.
Żółtej farby,którą był pomalowany kilkadziesiąt lat wcześniej, można się było jedyniedomyślać.
Przy oknach obramowanych szerokimi pilastrami kruszył siętynk.
Słowem: dom, który Gropius odwiedził w środę,nie był elegancki.
Tutaj jednak mieszkał Lewezow.
Jego nazwisko, wycięte z wizytówki i przyklejone obokdzwonka,profesorznalazł na samej górze, nad trzydziestoma przyciskami dzwonków.
Niebyło takżedomofonu, udał się więc po wydeptanych schodachna górę.
Ciasna klatka schodowa, ściany pomalowane brązową farbą olejną, ostre mosiężneśruby na poręczy,której żadne dziecko nie użyłobyjako zjeżdżalni.
Kiedy na czwartym piętrze Gropius nacisnąłdzwonek,za drzwiami,które przetrwały pierwsząwojnę światową i miały na wysokości oczu wąskie okienko z mleczną szybką, odezwał się gong na melodię Dla Elizy.
Jest to zresztą fenomen, ponieważdwie trzecie gongóww Niemczech zapowiada gości tą właśnie melodią, amało ktoznajej tytuł.
Lewezowspodziewał się Gropiusa.
Mieszkanie składało się z dwóchpołączonych pomieszczeń o skośnych ścianach i dwóch mansard z oknami na podwórze.
Było zastawione dziwacznymi meblami, jakiesprzedajesięnapchlim targu w dzielnicy Miinchener Osten.
Gropius usiadł w starodawnym fotelu,wyższym od dorosłego człowieka wkapeluszu, izacząłbez wstępów:
- Jak już mówiłempanu przez telefon, wracam do pańskiej propozycji pracy dla mnie.
-To mnie cieszy, profesorze!
- ukłonił się Lewezow, mimo późnejpory ubranyw błyszczący jedwabiem czerwony szlafrok i stosowną apaszkę w niebieskie kropeczki.
-Jeśli tylko mogę być panu pomocny, oto wykaz cen moich usług.
114
Gropiusnie zwróciłuwagi na cennik, złożył go wpół i schował dokieszeni marynarki.
Z wewnętrznej kieszeniwyjął inny dokument iprzesunął go w kierunku Lewezowa po stole nawysokich nogach.
-Jest to listaoczekujących, okołotrzystu osób, które czekają na wą"trobę do przeszczepu.
Proszę,aby pan potraktowałtę listę w najwyższymstopniu poufnie.
Mam świadomość, że poruszamysię tutaj trochę poza prawem.
Jest to jednak byćmoże jedyna możliwość, żeby dopaść ludzi odpowiedzialnych za skandal związanyz transplantacją skażonego narządu.
Gestem marnego aktora Lewezow uniósł ręce.
- Możepan liczyć na moją dyskrecję, profesorze.
I będziepan zadowolony.
Co mam zrobić?
- Przyznaję, że sprawa nie jest prosta.
Na początekchodzi o to, żebywyłuskać z tej listy ludzi, którym sytuacja finansowa pozwala wyłożyć półmiliona zanową wątrobę.
Zakładam, że nie będzieich znów tak wielu.
Ale pańskie właściwe zadanie polega na ustaleniu,czy ktoś z nich rzeczywiście poddał się już transplantacji, a jeślitak, to gdzie.
Lewezow zakrył twarzdłońmi, jakby się chciał przed profesorem schować.
Kiedy znów się pojawił, oznajmiłw zamyśleniu:
- Rzeczywiście zadanie nie jest łatwe.
Ile czasu mi pan daje?
Gropius wzruszył ramionami.
-W pierwszym rzędzie chciałbym dowieść, że ręce mafii handlującejnarządami sięgają aż donaszej kliniki.
Wtym celu wystarczyjeden jedynypacjent, który złoży zeznanie: "Tak, kupiłem sobienarząd i wszczepionomi go tam a tam".
- Rozumiem.
Tylko że.
- Lewezow zrobił wielkieoczy i znaczącopotarłkciuk o palec wskazujący.
Należał do tego gatunku ludzi,którzyw kwestii pieniędzy tracą wszelką godność.
- Tak, oczywiście!
- Gropius wyjął kopertęi wręczył ją detektywowi.
- Bardzo łaskawie - powiedział uniżenie Lewezow.
- Bardzo łaskawie!
Pogardliwy ton Gropiusa nie uszedł jegouwadze, ale życieto niebajka i nauczyło go ignorować takie ciosy poniżejpasa.
- Da pan sobieradę - powiedział Gropius, przy czymbyło to tylkopobożne życzenie.
Zabrzmiało niemaljak zaklęcie.
Wstając, dodał jeszcze:
Zresztą Wernera Becka może pan skreślićz listy!
Ta sprawa się wyjaśniła.
- Po czymsię poprawił: - Tę sprawę ja wyjaśniłem.
115.
Kiedy wyszedł przed bramę domu, w którym mieszkał Lewezow,świeciło słońce.
Swójsamochódterenowy zaparkował po drugiej stronieulicy, przed kwiaciarnią.
W stronę placu Elektorskiego tłukłsię tramwaj,ciągnąc zasobą tumany zimnego kurzu.
Podłoże drżałopod żelaznymikołami.
"Istnieją milsze ulice niż ta - pomyślał Gropius.
- W każdym razieta ulica nie zasługiwałana tak ważną nazwę".
Jużprawie był po drugiejstronie i szukał wkieszeni płaszcza przeciwdeszczowego kluczyków dosamochodu, kiedy dostrzegł kątem oka, jak jakaś ciemna limuzyna gwałtownie ruszyła na niego.
Intuicyjnie odskoczył w bok, żebyuniknąćpędzącego pojazdu, manewr ten jednak nie do końca się udał.
Prawy błotnikuderzył gow udoi rzucił na maskę zaparkowanego samochodu.
Gropiusna chwilę straciłprzytomność.
Wszystko stało się tak nagle, że z całego zdarzenia do Gropiusa dotarło tylkotyle.
Nogi mudrżały.
Uczepił się lusterka swojegosamochoduterenowego i ostrożnie poruszał wszystkimi częściamiciała, żeby sprawdzić, czy wyszedłz tego cało.
Kiedy wrócił do pełnej świadomości, zacząłwypatrywać ciemnej limuzyny - oczywiście, na próżno.
Na ulicy o napuszonej nazwie odbywał się ruch, jakbynic się nie wydarzyło.
Gropius, wyczerpany, wsiadł do samochodu i oparł głowę na kierownicy.
Oddychał z trudem, miał uczucie, że brakuje mu powietrza.
Myślikłębiły mu się w głowie i żadnej nie mógłprzeanalizować do końca.
Alejedno wiedział bardzo dobrze: ten wypadek nie był przypadkową kolizjądrogową.
Drżącą dłonią Gropius przekręcił kluczyk w stacyjce iodjechał.
Niezwracał uwagi na żywy ruch uliczny.
Bolały go plecy i ledwiemógł ruszaćlewąnogą.
Jak weśnie, mechanicznie, Gropius przejechał przezcentrum,kierując się na południe,do domu.
Bezskutecznie szukał wyjaśnienia tego wypadku.
Umysł kilkakrotniepodsuwał mu nazwiska tych, którzy mogli mieć interesw usunięciu go.
Napotwierdzenie każdego z tych podejrzeń brakowało mu jednak dowodu.
Już zbyt długo kręcił się w kołowrotku podejrzeń, domysłów i bezradności, znalazł się w końcu w stanie, który stopniowo czynił go chorym, niepewnym, trwożliwym, wręczhisterycznym.
Tego, w jaki sposób dotarł do domu w dzielnicy Grunwald, nieumiałjuż powiedzieć.
Pamiętał tylko, żepodniósł do ustbutelkę burbona.
Potem pociemniało mu w oczach.
116
Kiedy Gropius doszedłdosiebie, stracił zupełnie poczucieczasu.
Miałuczucie,jakby przez sen słyszał telefon czy dzwonek do drzwi.
"Może totylko sen" - pomyślał.
Bolała go głowa i czuł jakby żelazną obręczwokółczaszki.
Mętnymwzrokiem dostrzegł butelkę whisky leżącą na podłodzeprzy łóżku i widok tendał mudo myślenia.
Wtedy zadzwonił dzwonekudrzwi.
W jego uszach brzmiał bezlitośnie ostro.
Gropius z trudem próbował wstać, a kłujący bólw głowie spowodował, że cicho jęknął.
Kiedydzwonienie zrobiło się bardziej natarczywe, postanowił stanąćna nogi.
Okazało się to niełatwe.
Dopiero terazGropius zauważył, że spał całkiemubrany.
Dzwonekjazgotał coraz gwałtowniej.
-Już idę warknął Gropius, schodząc w cierpieniu po schodach.
Kiedyotworzył, przed drzwiami stała Felicia.
Wyglądała na bardzo zmęczoną.
- Gdzie pan był przez cały czas?
- zawołałazdenerwowana.
-Odwczoraj próbuję pana złapać!
- Dopiero teraz zauważyła rozpaczliwy stan,w jakimznajdował się profesor.
Gropius uczynił gest, zapraszając ją do środka, który jednakwypadł dośćniezgrabnie, jakbywłóczęga ćwiczył zachowania osób z wyższych sfer.
- Burbon usprawiedliwił się, czującna sobie wzrok Felicii.
- Pewniebyło za dużo tego dobrego, ale nie bez powodu!
Felicia nie widziała jeszcze profesora w takim stanie, nawet wtedy,gdy o mały włos nie zginął w zamachu bombowym.
- Co się stało?
- zapytała ostrożnie.
-Naprawdę nie wygląda pan dobrze.
- Z niepokojem przyglądała się profesorowi.
Gropius raz po raz kręcił głową.
Sam nie rozumiał,co zaszło wczorajszego dnia.
A potem, chodząc posalonietam i z powrotem, jak dzikizwierzw klatce, zaczął opowiadać, jak zlecił detektywowi nazwiskiemLewezow dochodzenie w sprawie mafii handlującej narządami, jak przechodził przez ulicę do samochodu i jak ciemna limuzyna z dużą prędkościąwjechała w niego, po czym upadł na maskę swojego samochodu terenowego i na chwilę stracił przytomność.
Felicia zprzerażeniem słuchałaopowieści.
Niepokój Gregora wywołał u niej strach, mimo tozastanawiała się, jakgo uspokoić.
- Właściwie przyszłam po to, żeby pana przeprosić - powiedziała,żeby nie myślał już o wypadku z poprzedniego dnia.
-Przeprosić?
Za co?
- Gropius zatrzymał siępośrodku salonu i rzucił Felicii spojrzenie budzące litość.
117.
- Za pańskie pośpieszne wyjście przedwczoraj!
Rozumiem, że był panzły z powodu mojej nieufności.
Z pewnością bardzo panauraziło, kiedyzapytałam, czy przy operacji męża wszystko poszło zgodnie z zasadamisztuki lekarskiej.
Proszę mi wybaczyć!
Feliciapodeszła do Gropiusa, chwyciła go za ręcei spojrzała na niego poważnie.
Tak samo jak wtedy w hotelu, kiedy nieoczekiwanie wpadli sobie w objęcia, nagleGropiuspoczuł elektryzującą siłęprzyciąganiapochodzącą od Felicii.
Inaczej jednak niżwtedy, teraz nieośmielił się jejobjąć.
Nie zdążył jeszcze zobaczyć się w lustrze,ale mógł sobie wyobrazić, jak wygląda.
Zmieszany odwróciłgłowę w bok.
-Już dobrze - mruknął.
- Nie byłem zły na panią,naprawdęnie byłemzły.
Ateraz proszę mi wybaczyć, ale muszęnatychmiast wziąć prysznic!
Kiedy Gropius starał się naprzemian zimną i gorącą wodą zlikwidować uczucie kaca, Felicia szukała w kuchni czegoś jadalnego, z czego mogłaby wyczarować coś na kształt śniadania.
Kuchnia i stan zapasów wykazywały cechy typowe dla porzuconego męża - kilka konserw, aległówniebrak wszystkiego.
Dlategobyło niemal czarodziejską sztukąto, co Feliciapo krótkim czasie postawiła na stole w jadalni.
Kawa wydzielała cudowny aromat, podobnie tost,do tego dwa jajkana twardo, miód i konserwa wołowa.
Wszystko czekało już na Gropiusa,kiedy świeżo wykąpany iz nową chęcią dożyciawyszedł z łazienki.
Gregor nie umiałukryć zachwytu i pocałował Felicię w policzek.
Już bardzodawno nie jadł śniadania przy tak zastawionym stole.
Oboje przez chwilę siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu.
Po czymFelicia zapytała ostrożnie:
- Sądzi pan, żechcieli pana zabić?
Pytanieto, tak po prostu zadane przy śniadaniu,w swojej prostociezabrzmiało brutalniei Felicia natychmiast zauważyła swój błąd.
Dlategoszybkododała:
- Chodzi mi o to, czy ten incydent nie mógł być ostrzeżeniem, żebypan zaniechał swojego dochodzenia?
-Jestem o tymwręcz przekonany!
- odparłGropius.
-Ci ludzie niechcieli mnie zabić,chcieli mi tylko dać nauczkę, kopa,że tak powiem, żebyich żądania brzmiały bardziej dobitnie.
Gdyby w ich zamiarachleżało zabicie mnie, mieli do tego niejednokrotnie okazję.
Nie, stopniowo rośniewe mnie podejrzenie,że ci ludzie mnie potrzebują.
118
Felicia zaśmiała się z udręką.
- Absurdalna wizja.
-W rzeczy samej, aleproszę podać jakiś inny powód takiego dziwnego zachowania!
Przy każdym nowym odkryciu w moich poszukiwaniachdochodzi do jakiegoś niespodziewanego spotkania, które ma mi pokazać, że niewielkie są moje szansę nazdekonspirowanie tych ludzi.
Patrzącz dystansuna wczorajsze spotkanie, sądzę, że jego celem było połamaniemi wszystkich kości,żeby ograniczyć moją ruchliwość.
- Tak spokojnie pan to mówi!
- Felicia przyjrzała się Gropiusowi,któryteraz znówwyglądał lepiej.
Potem powiedziała: -Prokurator zezwolił na zabranie ciała mojego męża.
Zorganizowałam kameralną kremację, bez żadnej pompy.
Gropius pokiwałgłową, boleśnie poruszony.
Nie mogąc dowieść swojej niewinności, nadal czuł się winny.
- I otrzymałam z powrotem skonfiskowanedokumenty.
Podobno nieznaleziono nic, co posunęłoby dochodzeniepolicyjne.
Gropius w zamyśleniu ugryzłkawałek tosta.
Było widać, że myślamijest gdzieśdaleko.
Nagle zapytał:
- A tak przy okazji, czy profesor de Luca się odzywał?
Zdziwiona Felicia podniosła wzrok.
- Nie.
Poza tymzupełniezapomniałam o tym całym de Luce.
Gropius zacisnął usta, potempowiedział:
- Dziwne, nie sądzi pani?
W końcu chodziło odwadzieścia tysięcyeuro.
Żadnegolistu, faksu, telefonu?
- Przykro mi -Feliciapotarła nasadę nosa.
Robiła tak zwykle wtedy,kiedy się zastanawiała, a Gropius uważałto za zabawne.
- Bardzo by mnieciekawiło - odezwała się w końcu - cóż tak cennegobyło zamknięte w tamtej kasecie.
Może diamenty?
Mój mąż wiedział o kamieniach szlachetnychtyle co nic.
Tenpierścionek- rozczapierzyła na stole palce dłoni, na którejbłyszczał pierścionek z brylantem ten pierścioneksama sobie podarowałam.
Arno kupiłby mipewnie biżuterię zpaciorkami.
Chociaż.
Gregor spojrzał pytająco na Felicię.
- Chociaż?
-Kiedy pomyślę o tym, cona temat jego podwójnego życia już wyszło na światło dzienne, to nie mogęwykluczyć, że zajmował sięrównieżdiamentami i tylkoudawał laika.
119.
- Ma pani rację.
W tej sytuacji dwadzieścia tysięcy euro przy transakcji w Berlinie to, oczywiście, drobiazg.
Mimo to jest zagadką, dlaczego Francesca Colella ni z tego, ni z owegozniknęła, a de Luca wcale sięnie odezwał.
- Czeka na telefon od Schlesingera!
-Może.
Kiedy Gropius patrzyłza okno, Felicia go obserwowała.
- Wydaje mi się, że wiem, co panu chodzipo głowie - powiedziałaz wyrazem twarzy,którywyraźnie ujawniał dezaprobatę.
-Tak?
Tak pani uważa?
- Gropius zmusił się to gorzkiego uśmiechu.
A Felicia odparła:
-Jak długo właściwie zamierza pan jeszcze działaćnawłasną rękę?
Lepiej byłoby zostawić to policji.
Nie sądzi pan?
Profesor zrobił głęboki wdech.
Daleki był od tego, żeby po prostu wyrazić tylko przeciwne zdanie.
Niewątpliwie były rzeczywarte zrobieniaw walce znieznanym przeciwnikiem, który zmierza do nieznanego celu.
Swoje dochodzenie posunął jednak tak daleko, żenie było już możliwościzaniechania poszukiwań bez wzbudzania podejrzeń.
Nagle powiedział:
- Lecęjutro do Turynu.
Felicia spojrzała na Gropiusa, jakbyzrobił jej nieoczekiwane wyznanie.
Przeczuwała przy tym, że ich rozmowa właśnie na tym się skończy.
- Nie rezygnuje pan -zauważyła z rezygnacją.
-Nie,nigdy!
- oświadczył Gropius.
-A w tym wypadku na pewnonie zrezygnuję.
Felicia przez chwilęsię zastanawiała, po czym powiedziała stanowczo:
- Dobrze, skoro nie mogę pana od tegoodwieść,to lecę z panem.
Wkońcu przede wszystkim jest to moja sprawa!
- Nie byłbym tego taki pewien -zaoponował Gropius.
Sądzę, żetahistoria dotyczy nas obojga.
Poza tym nie uważamza dobrypomysł,żebyśmy razem lecieli do Turynu.
Wcześniej czy późniejrzecz się wydai wywoła mylne wrażenie.
Na to Felicia nie miała kontrargumentu.
- Alebędzie mnie pan informował na bieżąco -napomniała profesora, po czym pożegnała się i wyszła.
ROZDZIAŁ 6
Samolot Lufthansy, obsługujący lotnumer 2760, wystartował z Monachiumo godzinie dziesiątej trzydzieści pięć.
Był toCanada Airjet z czterdziestoma ośmiomamiejscami dla pasażerów ijedną toaletą z tyłumaszyny.
Gropiusnienawidził tych odrzutowców kursujących na krótkich trasach, o małej rozpiętości skrzydeł, ponieważ w powietrzu są niestabilne i na najmniejsze turbulencje reagują tak gwałtownym spadaniem, że zawartość żołądka podchodzi do gardła.
Niewiele brakowało, a Gropius musiałby się posłużyć specjalnąszarą torebką, która znajdowała się przy jego siedzeniu.
Po półtoragodzinnymlocie samolot wylądowałprzed czasem na turyńskim lotnisku Caselle.
Zmęczony lotem Gropius wsiadł dotaksówki i zamówił kurs wkierunku Lingotta, położonego dziesięć minutna południe od śródmieścia.
Podobnie jak większość miast na północy Włoch, także Turyn witałprzyjezdnychogromnymi zakładami przemysłowymi, potężnymi blokamimieszkalnymii wysokimi domami na przedmieściach.
Taksówkarz,gwałtowniegestykulując, zapewniał,że mimo germańskiej urody, czyli blondwłosów i niebieskich oczu,jest rodowitym turyńczykiem.
Oświadczył także,że pasażer musi się liczyć z godziną jazdy, mimo skrótów, które zna tylkoon.
Mrugnął przy tym doGropiusa, który usiadł zprzodu, nasiedzeniuobok kierowcy.
Okazałosię, że taksówkarz miał rację.
Byli w drodze już ponad godzinę, kiedy taksówkarz, jadąc od stronyCorso Vittorio Emanuele, skręcił w ViaNizza.
Hotel"Le Meridien Lin
121.
gotto", największy w mieście, z zewnątrz nie sprawiał wrażenia szczególnieluksusowego, co wynikało zapewne stąd, że wzniesiono go, wykorzystujączabudowania dawnej fabryki samochodów marki Rat.
Najwyższe piętrotego prostopadłościanu służyło wcześniej jakopowierzchnia do przeprowadzania testów samochodów,dziś zaś goście hotelowi mogli uprawiaćtam różne dyscypliny sportu.
Gropius wynajął na dwa dni słoneczny, komfortowo urządzony pokójz widokiemna podwórze.
Sądził, że w tym czasie namierzy profesora de Lucei dowiesię, cobyło ukrytew kasecie wartej dwadzieścia tysięcy euro.
Zadaniaodnalezienia tajemniczegoprofesora nieułatwiało ani to, że nie miał jego adresu czy numeru telefonu, anito, że nie znałnawet jego imienia.
Nie przyniosłotakżeoczekiwanego skutku poproszenie portiera, żebywyszukał numertelefonu profesorade Luki w dostępnychw recepcji książkach telefonicznych.
Byłajednak jeszcze Francesca Colella i firma ubezpieczeniowa VIGILANZA.
W książcetelefonicznej udało się portierowiodszukać trzyosoby o nazwisku Colella.
Pierwszy numer był jużnieaktualny, pod drugimnikt się nie zgłaszał, trzeci zaś okazał się pomyłką, gdyż właściciel stacjibenzynowej, do którego Gropius się dodzwonił, przysięgał naMadonnęi wszystkich włoskich świętych, że nie ma ani żony, ani córki imieniemFrancesca, a jego teściowa, od sześćdziesięciu czterech lat nosi imię Klara.
Pozostawała zatem VIGILANZA.
Gropius miał przed oczami obraz zimnej Włoszki poznanej w Berlinie, kiedy wybierał sześciocyfrowy numer firmy VIGILANZA.
FrancescaColella w dziwny sposób go zafascynowała.
Poprzez pewne siebie spojrzenie zzaokularów bez oprawek przypominała mu jego nauczycielkę biologii, w którejkochał się na zabój.
Miał wtedy trzynaście czy czternaście lat,aona wyjaśniała, jak dzikitulipan,którego nazwała Tulipa silvestris, rozmnaża się przez zapylanie.
Wtedy jegozainteresowaniedotyczyło główniepodwiązek nauczycielki, odznaczających się wyraźnie pod obcisłą czarnąspódnicą.
Na nieszczęście pani Lankwitz, bo tak się nazywała właścicielkakuszących podwiązek, dostrzegła jego niestosowne roztargnienie.
Wprawdzie nie powiedziała słowa, ale przez całe ciało przeszedł mu przyjemnydreszczpod wpływemspojrzenia, jakiemu rzuciła przez te swoje błyszczące szkła, dając do zrozumienia, że zauważyła jego niegrzeczne zachowanie.
Skutkiem tegozdarzenia, niedostrzeżonego przez innychuczniów,było to, że pani Lankwitznie nosiła już podwiązek, wkażdym razie nie
122
w szkole.
Od tamtej pory Gropiusapociągały kobietynieprzystępne, takiejak Francesca Colella.
- Pronto\ - odezwała się w telefonie Francesca surowym głosem.
Kiedy Gropius podał swoje nazwisko, zapadła cisza.
- Zdaje się, że jest mi pani winna jakieś wyjaśnienie - powiedział pochwili.
- Byliśmy umówieni,a pani się niezjawiła.
- Wysłałampanu faks -oznajmiłarzeczowo.
- Zbyt marniezagrałpan swoją rolę.
Od samego początku niewierzyłam, że jest pan cognatoSchlesingera,nie znał pan nawet szyfru do zamka w kasecie.
A przecieżto właśnie był znak rozpoznawczy.
Nie, panie Gropius, czy jak się pantam nazywa, nasz zleceniodawca uznał, że postąpiłam słusznie.
Czegopan wogóle odemniechce?
- Adresu de Luki!
Francesca Colella zaśmiała się głośno.
- Skoro jest pan upoważniony przez panaSchlesingera,to z pewnościązna panrównież adres de Luki!
Czego zatempan naprawdę chce?
"Nie -pomyślał Gropius.
- Ta kobieta nie da sięnabrać na jakąś wymyśloną historyjkę".
Dlatego spróbował innej strategii.
- Droga pani - zaczął przymilnie - chciałbym panią zaprosić dziświeczór na kolację.
Proszęnie odmawiać.
Na to Francesca znów wybuchnęła gwałtownym śmiechem.
Gropiusodniósłjednak wrażenie,że używa śmiechu jako tarczy.
Tak czy inaczej,nie brzmiał on wiarygodnie.
- Nie, dziękuję!
- odparła krótko.
- Dlaczegonie?
- zapytał Gropius.
- Wszystkie osobistekontaktyz którymkolwiek z naszych klientów są nam zakazane ze względów bezpieczeństwa.
VIGILANZA tofirma renomowana, a ja nie mogę sobie pozwolić nato,żebyryzykowaćposadę z powodu jednej kolacji.
A teraz pan wybaczy!
-I odłożyłasłuchawkę.
"Cholera!
" Gregor Gropius ściskał słuchawkę w dłoni, jakby chciałją zmiażdżyć.
Francesca Colella była jedyną osobąw tym obcym mieście,która mogła mu pomóc.
Musiał jąskłonić do mówienia.
I już wiedział, jakto osiągnie.
Zksiążki telefonicznej przepisał adres firmy: VIGILANZAArt Logistics,Via Foligno.
Dowiedział się od portiera, że ulica ta znajdujesię w północno-zachodniej części miasta.
123.
Siedziba firmy, niepozorny budynek z lat sześćdziesiątych, z wejściemmonitorowanym przez dobrze widoczne kamery, sprawiała z zewnątrz wrażenie tak poważne i nudne jak plebania.
Jedyniebiałe neonówki za szerokimi oknami wskazywały, że mieści się tutaj jakieś przedsiębiorstwo.
Jakporuszoneręką ducha, nieprzezroczyste drzwi odsunęły się na bok,kiedyGropius zbliżył się do wejścia.
We wnętrzu przestronnejsali, z podłogąwyłożonąmarmurem w szachownicę, po prawejstronie znajdowała się recepcja z kilkoma monitorami.
Niezwykle elegancko ubrana recepcjonistka, w czarnej jedwabnej bluzcei czerwonym blezerze, zapytała Gropiusa,czym może służyć.
Profesor przedstawiłsię, podając prawdziwe nazwisko, i poprosiło rozmowę z Francescą Colellą.
Wskazano mu miejsce na skórzanej kanapie,która stała po lewej stronie, naprzeciw recepcji.
Minęły może dwie minuty, gdy Francesca Colellą pojawiła się namarmurowych schodach.
Surowo patrząc stłumionym głosem, odezwałasiędo Gropiusa:
- Usilnie pana proszę, żeby mi siępan więcej nienaprzykrzał.
Sprowadzi panna mnie naprawdęduże kłopoty!
- Jednocześnie podała Gropiusowi karteczkę z kilkoma skreślonymi pospiesznie linijkami.
Gropiussądził początkowo, że chodzi o adres de Luki.
Dopiero kiedyFrancesca odwróciła się i powiedziała jeszcze: - O dziewiętnastej!
- Gropius odczytałnazwę lokalu:"Osteria Trę Fontane", CorsoLombardia.
Zdziwiony, popatrzył zaFrancescą, któraznikła na górze, za zakrętem schodów.
Ulica o górnolotnej nazwie Corso Lombardia w mroku nie wyglądała szczególnie zachęcająco, podobnie jak lokal w suterenie narożnegodomu, który - dopóki nieweszło się do środka - także nie sprawiałnajlepszego wrażenia.
Tym bardziej zaskoczyło Gropiusa eleganckieurządzeniewnętrza: ściany pokryte boazerią i gustowne meble w stylu rustykalnym.
Gropius wszedł do gospody z mieszanymi uczuciami, gdyż wciąż zbytdobrze pamiętał nieudane spotkanie na berlińskiej Friedrichstrasse.
Tymrazem jednak Francesca go zadziwiła - była już na miejscu i wyglądała naodmienioną, wydawała się bowiem swobodna, niemal wesoła.
-Jeśli mam być szczery- zaczął Gropius rozmowę- wcalenie byłempewien, czypani przyjdzie.
Po moich doświadczeniach z Berlina.
124
Francesca uciekła wzrokiem, jakby to wspomnieniesprawiło jej przykrość, po czym powiedziała ze skrywanym uśmiechem:
- W Berlinie odmówiłam panu z przyczyn czysto zawodowych, tutajjestem prywatnie.
Chciałam, żeby to od razu było jasne.
Ponadto pańskawizytaw firmie była poniekąd szantażem.
- Przykro mi, jeśli pani tak to odebrała.
Tak czy inaczej odniosłemsukces.
- Skoro zjedzenie ze mną małż, których notabene koniecznie musipan spróbować, nazywa pan sukcesem, to naprawdę łatwo pana zadowolić.
Ale o ile wiem, nieprzyszedł pan tutaj bez powodu.
Od razumuszę pana jednak rozczarować.
Ode mnie niedowiesię panadresude Luki.
- W takimrazie i tak będzie to przemiły wieczór - odparł Gropiusszarmancko, choć przecież wcale nie zamierzał rezygnować ze swojego zamiaru zdobycia tej informacji.
Francesca wydawała się zaskoczona.
Ogolony na łyso kelnerprzyjął zamówienie.
Pili białesoave.
- Musi pan to zrozumieć - podjęła wątek Francesca.
- Potrzebujętejpracy icieszę się, że ją mam.
Długo musiałam o niąwalczyć.
Wcześniejzajmowałam się czymś zupełnie innym.
Gropius nie odważył się zapytać o szczegóły.
Z przyjemnością przyglądał siętowarzyszce.
Francesca miałana sobie kurteczkę z miękkiej zielonej skórki, ubraną na gołe ciało, dlatego zignorował pytanie, które zadawał sobie już przy pierwszym spotkaniu w Berlinie, czy za to wyraźnewybrzuszenie naklatce piersiowej jest odpowiedzialna kabura z pistoletem, czy też coś zupełnie innego.
- Pracowałam w banku - rzuciła, jakby Gropiuszapytał ją o wcześniejsze życie.
-I było to dlapani zbyt nudne!
- W żadnymrazie!
- Francesca przerwała na chwilę, po czym mówiła dalej:Wyrzucono mnie z dnia na dzień, bez wypowiedzenia.
To byłamojawina.
Przekazałam pewnemu dziennikarzowi informację ozadłużeniu jednego z prominentnych klientów.
Rzecz się wydała i mnie zwolniono.
Terazbyć może pan pojmuje, dlaczego ode mnie nic pan nie wydobędzie.
Po prostu niestaćmnie na to, żeby znów znaleźć się na ulicy.
Muszę zadbać o siebie i jeszcze dwie osoby.
- Pani jest mężatką?
125.
Nie. To znaczy.
tak.
Ach, nie chcę o tym rozmawiać, rozumie
pan?
- Rozumiem.
-Niczego pan nierozumie!
- Francesca, zakłopotana, spojrzała mupo raz pierwszy prosto w oczy.
-Proszę mi wybaczyć, ale nie jest to temat,októrym chętnie rozmawiam.
Gropius kiwnął głową.
- Chciałem powiedzieć, żeto rozumiem.
Znajduję się w podobnejsytuacji.
- Jest pan żonaty?
-Nie.
To znaczy.
tak - wzruszył ramionami.
Oboje się roześmieli.
W śmiechu Franceski pobrzmiewała jednakjakaś melancholia.
Łysy kelner podał małże, a Francesca podziwiała zręczność, z jakąGropius wyłuskiwał mięso z muszli.
- Czym pan się zajmuje?
Czy to tajemnica?
-Jestemchirurgiem, profesorem w klinice w Monachium.
Przeszczepiam narządy: serca, nerki, wątroby.
Ale chyba niejest to temat stosownydo rozmowy przy jedzeniu.
- Ależ nie, uważam, że to nadzwyczaj ciekawe!
- odparła Francesca.
- Musi mi pan opowiedziećo swojej pracy, profesorze!
WłaściwieGropius wcale niezamierzał opowiadać o sobie, nastrójw tej małej gospodzieskłaniałjednak do tego, żeby się otworzyć.
Poza tymbyła tutaj piękna Włoszka,która z takąuwagą go słuchała.
Gropius opowiedział więc o swojej pracy, o tajemniczejśmierci Schlesingera i swoich bezowocnych wysiłkach, żeby sprawę wyjaśnić.
Francesca była zdumiona.
- Przyznaję dodał na zakończenie swojej opowieści że brzmi toniewiarygodnie, ale taka jest prawda.
Chcąc nie chcąc, zostałem wciągnięty w sprawę, z której wywikłam się dopiero z największym trudem, czyli wtedy,kiedy znajdę wyjaśnienie wszystkich elementów tej tajemniczejukładanki.
Przy tym jestem chirurgiem, a nie tajnym agentem.
- Pokręciłgłową, wydając się nieco bezradny.
Gospoda stopniowozapełniała się ludźmi najwidoczniej lokal cieszył się dobrąsławą - Francesca zaś uważnie przypatrywała sięprofesorowi,jakby wciążwątpiła w jegohistorię.
Gropius dostrzegł jej krytycznespojrzenie i powtórzył swoje zapewnienie:
126
- Taka jest prawda.
Francesca wzadumie jadła małże.
Gregor zfascynacją śledził, jakwargami wysysa zawartość muszli.
Nigdy wcześniej nie sądził,że kobietajedząca małże możewywoływać tak erotyczne skojarzenia.
- I sądzi pan, że kaseta, którą na zlecenie de Lukiprzywiozłam doBerlina, ma związek z pańską sprawą?
- zapytała i podniosła do ust kieliszek z winem.
Gropius uświadomił sobie nagle, że kobietasiedząca naprzeciw niegowydała mu się ważniejsza niż powód, dla którego przyjechał do Turynu.
Zauważył, że fantazja tazaczęłażyćwłasnym życiem, chociaż szansę nazdobycietej chłodnej piękności były równie obiecujące, copróby roztopieniaArktyki za pomocą kominka.
Dlatego na pytanie Franceski odpowiedział uprzejmie:
- Muszę pójść każdym tropem.
-Ależ profesorze, czy nie jest to zadanie policji?
- Oczywiście, alezdając się napolicję, sprawa będzie rozwiązana,gdy ja będę już emerytem.
U nas jest nie inaczejniż we Włoszech.
Policjapowołała komisję specjalną, która z zamiłowaniem studiuje dokumenty,a prokurator zajmuje się głównie rachowaniem dni do wcześniejszej emerytury.
Ma trzydzieści lat.
Jazaś się boję, że stracę pracę i równocześnieprofesurę, jeśli nie dostarczędowodu, że za śmierć Schlesingera jest odpowiedzialna jakaś zorganizowana grupa przestępcza.
Francesca nachyliłasię przez stolik i zbliżyła usta do ucha Gropiusa.
- Dobrze,że nie wypowiedziałpan pewnego słowa,profesorze.
Niktnie maodwagi nawet go wspomnieć, chyba że sam jest członkiem tej organizacji.
Gropius zrozumiał, co Francesca ma namyśli,i kiwnął głową.
Uśmiechnęła się.
Potem zniżyła głos.
- Luciano de Luca jest szefem instytutu badawczego po drugiej;
stronie rzeki.
To uprzejmy, tęgawy mężczyzna z przerzedzonymi wło-?
sami.
De Luca nosiokularyz bardzo silnymi szkłami, przez które jegooczy wyglądaj ą jak świńskieoczka.
Jest tomiły, towarzyski starszy pan.
Instytut znajduje się przy jednej z przecznicCorso Chieri.
Oto jegonumer telefonu.
Jeśli pan mnie zdradzi, pojutrzenie będę już miałapracy.
Przy tych słowach podałaGropiusowi swoją wizytówkę.
127.
Zdumiony profesor chwycił dłoń Franceski i ucałował ją.
Ta kobietabyła jedną wielką zagadką, a jej zachowanie zadziwiało go.
Wziął wizytówkę i schował do marynarki.
- Proszę mnie jednak nie pytać o zawartość tamtej kasety powiedziała Francesca po chwili milczenia.
Naprawdę jejnie znam.
A zauważywszy uśmiech niedowierzania Gropiusa, dodała:-W zeszłym rokumiałam zlecenie zawiezienia podobnej kasety z Mediolanu do Londynu.
Nieznałam zawartości, jedynie wartość ubezpieczenia: pół miliona.
Odbiorcąbył dom aukcyjny Sotheby.
Miesiąc późniejprzeczytałam w gazecie, co transportowałam: starą kopertę z błękitnym mauritiusem.
Wylicytowano za niego milion,milion funtów!
Do dziś na samąmyśl kręci misię w głowie.
Podstołem Gropius wsunął swoją nogę między nogi Franceski.
Jestmi teraz wszystko jedno, może mi nawet daćw twarz"- pomyślałi spojrzałna nią wyzywająco.
Francesca, oczywiście,zauważyła jego zuchwałość,mimo to nie dałasię wytrącić z równowagi.
Przeciwnie, z miną trudną do zinterpretowania powiedziała:
- ProfesorzeGropius, czy zechce pan odprowadzić mnie do domu?
Zabrzmiało to tak, jakbychciałapowiedzieć: "Dość tego, chodźmyjuż!
". Równie dobrze mogło to jednak znaczyć: "Chodź, pójdziemy poprostu do mnie!
".Dlategoodpowiedź, jakiej udzielił Gropius, równieżwymagała szczegółowej interpretacji:
- Nie mógłbym sobiewyobrazić niczego piękniejszego, droga pani!
Przy tych słowach kiwnął na kelnera i uregulował rachunek.
Kiedyzmierzali do wyjścia,Francesca powiedziała:
- Niech pana nie przerazi stan mojego mieszkania.
Z pewnościąjestpan przyzwyczajony doczegoś lepszego.
Mieszkania w Turynie są drogie,a jak już mówiłam, muszę się troszczyć nie tylko o siebie.
Ale teraz mojamatka jużśpi.
Zresztą to niedaleko, dwie przecznice stąd.
Na CorsoLombardia panował otej porze -dochodziła właśniegodzina dwudziestadruga ożywiony ruch.
Jakby to było czymś oczywistym,Francesca wzięłaGropiusa pod rękę.
Zrobiło się chłodnoi oboje drżeli.
Przywlocie jednej z wąskich przecznic Francesca pociągnęła Gregora w prawoi wskazując palcem stary siedmiopiętrowy budynek, powiedziała:
-Jesteśmy na miejscu.
Proszę.
128
Klatka schodowa była wyłożona niebieskozielonymikafelkami idawała pogłos jakw kościele.
W środku była winda, żelaznaklatka obciągniętadrucianą siatką.
Hałasjakiego narobiło otwieranie zakratowanych drzwi,rozniósł się echempo schodach.
Francesca nacisnęła guzik z cyfrą pięći uśmiechnęła się do Gropiusa.
Ten odebrał gest jako zaproszeniei przysunął się doniejtakblisko, że czułciepło jej ciała.
Francesca odwróciłagłowę, lecz go nie odepchnęła.
Długi korytarz, oszczędnieoświetlony, prowadził do pomalowanych nabiało drzwi, iFrancesca niemym gestem zaprosiła Gropiusa, żeby wszedł.
- Mama?
- zawołała cicho z pytaniem w głosie, a zwracającsię doGropiusa, wyjaśniła: -O tej porzerzadko jest jeszcze na nogach.
Proszęsię rozgościć!
W salonie było tylko jedno okno, za toczworo drzwi, dwoje po każdej stronie.
Dlatego było tutaj niewiele miejsca na meble.
Pośrodku stałynaprzeciw siebie dwienowoczesne sofy, a między nimi znajdował się niski stolik ze szklanym blatem.
- Mówiła pani, że mieszkają tutaj trzy osoby odezwał się Gropiuswciszy panującej w pokoju.
-Tak - odparłaFrancesca.
- Moja matka, ja i mój mąż.
Gropiusniezauważalnie się wzdrygnął.
Po czym powiedział tonemusprawiedliwienia:
- Sądziłem, że pani.
-Co pan sądził, profesorze?
- podeszła do Gropiusa i poprowadziła go do drzwi poprawej, a następnie je otworzyła.
Wpokoiku paliło się
światło.
Gropius się przeraził.
W łóżku pod przeciwległą ścianą pół siedział, pół leżał mężczyznao ciemnychwłosach i bladej twarzy.
Był nieruchomy.
Oczy miał szerokootwarte, ustatakże, ręce były równo ułożone na białej kołdrze.
- Mójmąż Constantino - powiedziała cicho Francesca i nie patrzącna Gropiusa, wyjaśniła: Pół roku temu miał wypadek samochodowy.
Odtamtej pory znajduje się w takim stanie.
Nie muszę panu wyjaśniać, cotooznacza - dodała bez jakiejkolwiek goryczy.
Gropius poczuł się wytrącony z równowagicałą tąsytuacją.
Jeszczekilka chwil temu pożądał tej kobiety.
Bez skrupułów poszedł za nią dojejmieszkania, licząc na miłe spędzenie nocy, Francescazaś, jak sądził, niebyła niechętna jednorazowej przygodzie.
Aleteraz?
129.
Gregor Gropius poczuł się żałośnie.
Uzmysłowił sobie, żeFrancescacałą tę nieprzyjemną sytuację wyreżyserowała, żeby raz na zawsze się odniej odczepił.
Teraz jegolubieżność przesłonił wstyd.
- Proszę mi wybaczyć moje niestosowne zachowanie -wyjąkał cicho, ledwie zrozumiale.
-Może pan spokojnie mówićgłośno - odparła Francesca.
- Onnasnie słyszy.
Tak przynajmniej twierdzą lekarze.
Gropius się odwrócił, włożył ręce do kieszeni i kierując wzrok naciemneokno, powiedział:
- Nie wiem,co pani teraz o mnie myśli, ale przecież nie mogłemprzypuszczać.
-Oczywiście, że nie - przerwałamu Francesca.
Nie robię panu żadnych wyrzutów.
Są wżyciu takiesytuacje, kiedy znika wszelkie poczucierzeczywistości.
- Zaczęłapowoli zamykać drzwi,zanim jednak nacisnęłaklamkę, włożyła głowę wszparę, jakby chciała raz jeszcze sprawdzić, czywszystko jest w porządku.
Nie mając pojęcia, jak się zachować,Gropiusstał bezradnie i nie byłwstaniepodjąć żadnej decyzji.
Francesca wyraźnie pokazała mu jego miejscew szeregu.
Dała mu wtwarz, nie raniąc go w widoczny sposób.
Wiedziała przytym doskonale, żeciosy, które nie bolą fizycznie, powodują w duszy znaczniewiększyból,udrękę, którą się ciągnie ze sobą często całymi latami.
Chciał cośpowiedzieć,wyjaśnić Francesce, jakie zrobiła na nim wrażenie, i że w żadnymrazie nie miał zamiaru.
I tak dalej, i tak dalej.
Każdewyjaśnienie wydawałomu się jednak niestosowne.
I z tej bezradności, z poczucia, że sytuacja jeszczenie dojrzała, Gropiuszareagował niezręcznie, jak jakiś sztubak:
- Cóż, chyba będzie lepiej, jeślijużsobie pójdę - wyjąkał.
Francesca tylko spojrzała na niego bez słowa.
Jak odurzony, Gropius zjechał na dół jęczącą windą.
Kawałek do Corso Lombardia pokonał truchtem.
Miał wrażenie, że ucieka przed samymsobą.
Na rogu złapałtaksówkę ipojechał do hotelu.
Następnego ranka, przezchwilę, podczas której Gropius przechodził z fazysnu do stanuprzebudzenia,pojawiło się w jego myślach przyjemnewspomnienie Franceski.
Nagle jednak odezwała się pamięć i jak wielki ciężarprzygniotła gowydarzeniami zeszłej nocy.
Poczuł złośćna siebie, czyliodkryłw sobie uczucie, które normalnie było mu obce.
130
Skromneśniadanie, jak to jest we włoskim zwyczaju, Gropius zamówił do pokoju.
Nie chciał nikogo widzieć.
Rozsmarowując brzoskwiniowąmarmoladę popodsmażonym toście, wpatrywałsię w wizytówkę Franceski, studiującjej tylną stronę, na której dziewczyna zanotowała imię, nazwisko, adres i telefon de Luki.
Gropius zastanawiał się przez moment,czy nie zadzwonić do Luciana de Luki i nie zapowiedzieć swojej wizyty, później jednakpostano'wił, że postawi profesora przed faktem dokonanym.
Ostatecznie nie wiedział, czy uda mu się z nim porozumieć i jak de Luca zareaguje na wieśćośmierciSchlesingera.
Taksówkarz, który wiózł Gropiusa do instytutu de Luki na drugąstronę Padu, był w dobrym humorze.
Prowadził starego fiata z lat osiemdziesiątych, co jednak nie osłabiało jegowiary w to, że jest właścicielemsamochodu wyścigowego.
Przy każdej zmianie światła sygnalizacji ulicznejnazieloneruszał z piskiem opon i wołał przy tymekstatycznie:
- Och, la, la, ferrari!
PrzekroczywszyPad, pojechał kawałek CorsoCasale w dół rzeki, skręcił w prawo w Corso Chieri izatrzymał samochód przed siedzibą instytutuByła to dwupiętrowawilla,kryjącąsię za niewysokim murem i szerokimżywopłotem.
Na skorodowanej mosiężnej tabliczce znajdował się napisInstituto Prof.
Luciano de Luca, która poza tym niedawała żadnej wskazówki na temat działalności, jaką de Luca prowadzi za tymi murami.
Kiedy Gropius zbliżył się dowejścia, którego strzegła drewniana brama, wewnątrz zaczął ujadać pies.
Byłato ostatnia rzecz, jaką dostrzegł jasnym umysłem.
Zanim bowiem zdążył nacisnąć dzwonek przy domofonie?
zostałpowalony potężnym ciosem w kark.
Stracił równowagę i przytomność.
Jakby zwielkiej odległości słyszał głośnekomendy i czuł, że założono mu worek na głowę i wciągnięto do samochodu.
Również później Gropius niebył w stanie powiedzieć,jak długo znajdował się w tym stanieomdlenia.
Miał tylko wrażenie, siedząc związany jak tobołek na tylnym siedzeniusamochodu,że Francesca siedzi obokniego.
Nie było dla niego jasne, jak doszedłdo tego wniosku, gdyż jej nie widział.
Było to tylko przeczucie.
Z oddali dochodził dziwny, przenikliwypisk.
Potem znów wpadł wgłęboki mrok.
Po upływie nieokreślonego czasu Gropius odzyskał przytomność.
Drżał z zimna.
Znajdował się w kwadratowym, wysokim pomieszczeniu
131.
bez mebli.
Przez niewielkie okienka wpadało słabe światło dzienne.
Jedyne, co w tympomieszczeniu rzucało się w oczy, to niebieskozielona farbaolejna, odpadająca w wielu miejscach ze ścian.
Próba poruszenia nogami lub rękami sięnie powiodła, Gropius byłbowiem przywiązany do masywnegodrewnianego krzesła.
Szorstkie,szerokie rzemienie ze skóry przyciskały jego golenie do nóg krzesła.
Pasprzytrzymywał jego tors przyoparciu.
Bolały go ramiona, gdyż ręce miałzwiązane w przegubachza oparciemkrzesła.
Prawienieoddychał.
Nasłuchiwał w ciszy.
Kiedy umysł Gropiusa powoli powracał do normalnego funkcjonowania, pozwalając mu zastanowić się nad tym, jakim sposobem i dlaczego zabrano go w to zupełnie obce miejsce, jego wzrok padł na zbutwiały taboret, którego wcześniej nie widział.
Na taborecie stała smukła białabutelkaz plastiku.
Obok leżała strzykawka z wciśniętym tłoczkiem.
Podokładniejszym przyjrzeniu się Gropius odczytał czerwony napis na plastikowejbutelce: "Chlorfen\vinfos".
"Nie!
" Nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co zobaczył.
Buntowałsięprzeciwko okropnemu odkryciu, agłos wewnętrzny krzyczał przeraźliwie: "Nie, nie, nie!
". Przy użyciu chlorfenwinfosu zabito Arna Schlesingera.
Wciągusekundyzwiązane ciało Gropiusaoblałzimny pot.
Wbrewzdrowemu rozsądkowi i zadając sobie niepotrzebny ból, starał się uwolnićz rzemieni.
Szybko się jednak poddał.
"To jużkoniec"- pomyślał Gropius, patrząctępo przed siebie.
W obliczu śmierci ludzie zachowują się często w dziwny sposób, dlatego zapewneGropius zaczął formułować v myślach wiadomość, jaką za kilka dni będziemożna przeczytać wniemieckichgazetachw dziale ROZMAITOŚCI:
"Wokolicach Turynuspacerowicze znaleźlizwłoki człowieka.
Zmarły to czterdziestodwuletni niemiecki chirurg, profesor Gregor Gropius, którego wiąże się z działalnością mafii handlującejnarządami do przeszczepów.
Sekcja wykazała, że Gropius został zabity środkiem owadobójczym.
Cóż za żałosna śmierć dla lekarza ratującego innym życie!
Gropiusowi brakowało tchu.
W powietrzu rozchodził się przenikliwy zapach janowca.
Jak się wydawało, jego organizm już zamknął kwestiężycia.
Płuca odmawiały przyjmowania powietrza.
Kilkarazy sam ze sobąprzedyskutował kwestię władnej śmierci, wyobrażał sobie, jakto będzie,kiedy wyda ostatnie tchnienie.
Wmówił sobie,że nie zauważy, gdy spra132
wy zajdą tak daleko.
Umieranie, jak sądził, to wydarzenie spokojne, przypominające zapadnięcie w sen i zakończenie wszystkiego.
Potem jestjużtylko niewyobrażalnie wielka pustka.
W odróżnieniu od większości kolegów nie wybrał swojego zawoduze strachu przed śmiercią, lecz z ciekawości, teraz jednak, jak wszystkich innych, ogarniał golęk - żałosny,obrzydliwy, paraliżujący lęk.
Pokilku minutach Gropius wyobraził sobie, że dotego pustego pomieszczenia przyjdzie jakiś człowiek w masce albo kapturze na głowie - takprzecieżzwykle dzieje sięw filmach - napełni strzykawkę, zrobi zastrzykw rękę.
I koniec!
Stało się jednak inaczej.
W pustym budynkuodezwałysię nagległosy, których Gropius w swoim zdenerwowaniu nie rozumiał.
Było mu zresztą wszystko jedno, jakie słowa usłyszy jakoostatniew tejwiecznej nirwanie, stanie wolności odwszelkich ziemskich cierpień.
Ktośpchnął drzwi znajdujące sięz tyłu, za plecami Gropiusa.
Podeszło do niego dwóch mężczyzn, jeden z prawej, drugi z lewej,żadenjednak nie miał kaptura czy maskina twarzy.
Ich pojawienie się przypominało raczej niespodziewane wejście aktorów podczas przedstawieniateatralnego.
Mężczyzna z prawej- niski i krępy - miał na sobie staranniewyprasowany strój monsignore z purpurową szarfą w pasie.
Jego poczerwieniałatwarz zdradzała przewlekłe nadciśnienie (sto dziewięćdziesiątna sto dziesięć, jak mimowolnie ocenił w myślach Gropius).
Uśmiechałsię podstępnie.
Drugi mężczyzna wyglądał mniej jakduchowny, mimoże z czarną koszulą i czarnym garniturem wyraźnie kontrastowałabiałakoloratka.
Był młody i silny, miał długieczarne włosy,jak młodzież z latsiedemdziesiątych.
Przez chwilęGropiusowi zaświtała nadzieja, chociaż cała tamaskarada nie zapowiadała nic dobrego.
Obajduchowni z założonymi rękamistanęli przed Gropiusem i obserwowali jego bezsilność.
Gropius czuł, jakkrew pulsuje mu w uszach.
Czy ci dwaj oczekiwali, że się będzie usprawiedliwiał?
Czego chcieli od niego?
Gropius wolałmilczeć.
Duma - tylko to mu pozostało.
Przezdwie, może trzy nieznośniedługie minuty mężczyźni stali naprzeciwniegobez słowa, aż młodszy, jakby na jakiś tajny rozkaz, nagle zniknąłGropiusowiz pola widzenia.
Ledwie tonastąpiło,monsignore sięgnął postrzykawkę leżącą na taborecie.
Z wytrzeszczonymi oczyma, niezdolny, żebykrzyczeć lub błagaćo życie, Gropius obserwował, jak monsignore otwiera
133.
plastikową butelkę i umieszcza w niej igłę.
Sposób, wjaki obchodził się zestrzykawką, zdradzał, że nie robi tego po raz pierwszy.
Z plastikowejbutelkiwciągnął do strzykawki pięć centymetrów sześciennych płynu, po czym skierował ją w górę i lekko nacisnął tłoczek.
Następnie podszedł do Gropiusa.
"Mój Boże - pomyślał Gropius.
- Pięć centymetrów!
Tyle wystarcza, żeby zabić słonia".
Drżał na całym ciele, wszystko w nim wibrowało.
Zamknął oczy, czekał na ostateczne ukłucie, które zakończy to wszystko,i zastanawiał się, jak długo może trwać, zanim straci przytomność.
Oczekiwanie ciągnęłosięw nieskończoność.
Gropius czuł, że za chwilę zwymiotuje.
Wnętrzności zaczęłymu się skręcać, jakby połknąłpytona.
Wtedy usłyszał głos.
Brzmiał nieprzyjemniewysoko, jak głos kastrata,a kiedy Gropius otworzyłoczy, zobaczył tuż przed sobą czerwoną twarzmonsignore, który po niemiecku, choć z obcym akcentem, zapytał:
- Gdzie są akta?
"Akta?
Akta?
"Gropiusowi przez głowę przelatywały tysiące różnychmyśli.
"Akta!
Na Boga, ojakichaktachon mówi?
" Wtej chwili nie wiedział nawet, czy to on,Gropius, czy też Schlesinger jestgłówną postacią tejintrygi.
Naglejednak pomyślał o strategiipostępowania, którabyćmoże mogła uratować mu życie.
- Akta?
- odpowiedział, nie będąc w stanie stłumić drżenia w głosie.
- Chyba się pan nie spodziewa, że mam te akta przy sobie.
-Oczywiście, żenie!
- odparł monsignore.
Zuchwałareakcja profesorazrobiłajednak na nim wrażenie.
Żeby podkreślićpowagę swojego pytania,monsignore pomachał Gropiusowi przed nosem strzykawką.
- Chcę wiedzieć, gdzie są ukryte akta.
Jeśli nam pan tozdradzi, będzie pan wolnymczłowiekiem!
W przeciwnym razie.
-Uśmiechnął się złośliwie.
Gropius w jednejchwili uświadomił sobie, że te akta, cokolwiek w nichbyło, że te przeklęte akta, rzekomo znajdujące się w jego posiadaniu, uchroniągo przed śmiercią.
Ci ludzie nie zabiją go, nie mogą go zabić, zanim nieznajdą tych akt.
Chęć życia, która właśnie goopuszczała, nagle powróciła.
Próbował nawet uśmiechać się z wyższością, mówiąc:
- Kimkolwiek pan jest i cokolwiek skłoniłopana do tej dziwacznejmaskarady,niesądzi pan chyba serio, że wyjawię miejsce ukryciaakt.
Wtedy moje życienie byłoby już warte funta kłaków!
Monsignorewydawał się zdumionywyrafinowanym postępowaniemprofesora.
134
- Proszę więc powiedzieć, ile pan chce?
- zachrypiałz niechęcią.
- Kolejne dziesięć milionów?
Gropius nie wiedział, co przeraziło go bardziej - hojna oferta finansowa czy też to, co sobie właśnie uzmysłowił: "Z pewnością ci ludzie zabili Schlesingera".
To jednak rodziło kolejne pytania:"Dlaczego najpierwprzekazali Schlesingerowi tak wielką kwotę?
Czy Schlesinger był jednymz nich, ale z jakiegoś powodu postanowił odejść z ich szeregów?
".
- Nie chcę pieniędzy- odpowiedziałGropius z udawanym spokojem.
Mając strzykawkę przed oczami, nie liczył na pomyślny rozwój wypadków.
- Jedyne, czego chcę, to rehabilitacji jako chirurga.
Wtedy możepan dostać akta.
Dla mnie nie mają one żadnej wartości.
- Tonie będzie możliwe- oświadczył ostro monsignore.
-W takim raziedla mnie nie będzie możliwe, żeby panu zdradzićmiejsce ukryciaakt.
Nie ma pan wyboru, pozostaje tylko mnie uśmiercić.
Na co pan jeszcze czeka?
Zresztą, żeby niebyło nieporozumień, paniSchlesinger nie ma o niczym pojęcia.
Nie zna ani znaczeniatych akt, animiejsca ich ukrycia.
Monsignore ze złością rzucił strzykawką o ścianę i wyszedł zpomieszczenia.
Zza ściany dobiegły Gropiusa zdenerwowane głosy.
Musiały należeć do dwóch albo nawet trzech osób.
Minęła długa chwila w niepewności.
Gropius zadawał sobiepytanie, czy nie za wysoko stawiał wtejrozgrywce, ostatecznie nie miał przecieżdo czynieniaz amatorami.
Prawienie oddychał i miał nadzieję, że zrozumiejakieś strzępy rozmowy toczonej za ścianą.
Na próżno.
Mężczyźni rozmawialize sobą w nieznanym mujęzyku, niebył to ani niemiecki, aniangielski, ani włoski.
Gwałtowność, z jaką nagle pchnięto drzwi, nie wróżyła nicdobrego.
Gropius nie widział, co dzieje sięza nim,i musiał sięliczyć z najgorszym.
Jednym szarpnięciem na głowę założono mu worek, zktórym jużwcześniej się zaznajomił, następnie uwolniono go od więzów.
Ktoś brutalniezłapał go za rękę i postawił na nogi.
Ciospałką lub kijem baseballowymwymierzonydokładnie w pierwszy krągkręgosłupa powalił Gropiusa.
Znów stracił przytomność.
Klakson głośny jak wrzask niemowlęcia przywrócił Gropiusa do życia.
Profesor nie mógł poruszać głową, a niecierpliwetrąbienieniemal rozrywało mu czaszkę.
Leżąc na plecachi opierając się nałokciach, próbował
135
h.
zorientować się w sytuacji.
Znajdował się pośrodku wąskiej polnej drogi,z rodzaju tych, jakie łączą samotnie położone gospodarstwa na północyWłoch.
Przed nimna wolnym biegu warkotał silnik trójkołowegopojazdusłużącego hodowcom warzyw do transportu towaru.
Kierowca, przekonany, żejakiś pijak odsypia na drodze swoje wcześniejsze upojenie, starałsię obudzić go klaksonem.
Z największym trudem udało sięGropiusowi wstać.
Zatoczył sięw kierunku kierowcy trójkołowego pojazdu i starał się wyjaśnić mu, żenie jest pijany, tylkogo napadnięto.
Próba porozumienia sięspełzła na niczym z powodu trudności naturyjęzykowej, znajomość języka włoskiegoprofesora była bowiem niewystarczająca, a gwara miejscowych hodowców warzyw - niezrozumiała dla obcokrajowca.
Banknot wyraźnie rozjaśnił oblicze rolnika.
A kiedyGropius sięgnął po drugi banknot, kierowcatrójkołowca zaoFIarował sięnawet, że podwiezie dziwnego obcokrajowcana peryferia Turynu, które,jak stwierdził, sąodległe odwadzieścia kilometrów.
Będą potrzebowali pół godziny.
Podczas jazdy przez tęopustoszałą, pagórkowatą okolicę Gropiuszorientował się, że porywacze wywieźli go na południe, w kierunku Asti,gdzie na obszarze wielu kilometrów pojedyncze wiejskie domy gubiąsięw krajobrazie.
Droga do południowych przedmieść Turynu trwała bliskogodzinę.
Później Gropius wsiadł do taksówki i około godziny osiemnastej dotarł dohotelu.
Zupełniewyczerpany, zamówił do pokojukolację.
Następnie wziąłgorącą kąpiel.
Woda dobrze zrobiła jego zmaltretowanemu ciału.
W przyjemnym cieplesię zdrzemnął.
Dopiero powoli, stopniowo zaczął sobieuświadamiać,co się wydarzyło.
"Nie - powiedział do siebie.
- Tonie byłsen, to nie był nim, to była rzeczywistość: chcieli cię zabić, i w ostatniejchwili udałoci sięzbiec spodgilotyny".
Podejrzana zaczęła mu się wydawać rola Franceski.
Chłodna Włoszka wzbudziła wcześniej jego namiętność, ale terazprzeważyła podejrzliwość.
Dlaczego na początku się wahała, a później już bez żadnych oporów dała mu adres profesora de Luki?
Czy rzeczywiście byłto przypadek,że porywacze czekali na niego przed instytutem?
Również w Berlinie, pospotkaniu umówionym z Francescą, ktoś z mafii zaczepił go na ulicy i radził, żeby zrezygnować z poszukiwań.
Jak to zawsze w życiu bywa, nawetnajpiękniejsze nogi mają jakąś wadę.
136
Niewiele brakowało, a Gropius zasnąłby w wannie.
Nagle jednakusłyszałjakiś hałas przy drzwiach.
Znowupojawił się strach przed nieznanym, uczucie, któregokilka tygodni wcześniej jeszczenie znał.
Wyszedł ostrożnie z wanny, żeby nie narobić hałasu.
Bezszelestnie wślizgnąłsięw szlafrok i przez szparę zajrzał dopokoju.
Jego nerwy nie były jużw najlepszym stanie.
Nie dzisiaj!
Zapomniał zamknąć drzwi do pokoju nałańcuch.
Teraz robił sobiewyrzuty.
Nie miał ochoty otrzymać kolejnegouderzenia w kark.
Delikatnie popchnął drzwi od łazienki i popatrzył nadrzwi wejściowe.
Na podłodze leżała karteczka- wsunięta pod drzwiamiwiadomość hotelowa.
Podniósł karteczkę:
"Informacja z godziny 17.
30: Dzwoniła pani Colella.
Prosi o telefon".
Wiadomość pochodziła sprzed dwóch godzin.
Gropius był przyzwyczajonydo takiej niefrasobliwości obsługi, znał to bowiem z innych hoteli.
"Co, u diabła, miało to znaczyć?
CzyFrancesca chce go ośmieszyć, poniżyć?
Czy może po raz drugi chce go wystawić jako przynętę?
"
Wzburzonyi zmęczony, Gropius położył się do łóżka.
Wtedy zadzwonił telefon.
Gropius przykrył go poduszką.
Nie chciał już miećdoczynienia z Francescą.
Pragnął jedynie wrócić do domu.
Najbliższy samolot odlatywał następnego dnia o godzinie dziewiątejdziesięć.
Lot Lufthansy numer 5613.
ROZDZIAŁ 7
Po powrocie do Monachium Gropius był bliski rozpaczy.
Nawet przymobilizacji wszystkich sił nie udało mu się skupić na zadaniu, któresam sobie postawił.
Jak bowiem sprowadzićdo wspólnego mianownikaśmierć Schlesingera, dziwne zachowanie i zniknięcie Prasskova, wyraźniepodwójną grę Fichtego, niejasną rolę de Luki, obrzydliwe próby szantażu przez Veronique, a przede wszystkim poszukiwanie tajemniczych akt,które niemal przypłacił życiem?
Ludzkie życie jest wypadkową różnych przypadków, krzyżowania sięlosów i zdarzeń.
Jeśli należałoby dowieść słusznościtego spostrzeżenia,to właśnie było najlepszym dowodem.
Gropius już dawno zrozumiał, żecała sztuka polega na tym, żeby -rozpoczynając odmiejsc, w których wydarzenia się zbiegają -zwinąć wszystkie nitki,docierając do punktu wyjścia.
Dla jednegoczłowieka było tojednak zadaniepo prostu niewykonalne.
I po raz pierwszy odrozpoczęcia poszukiwań Gropius zaczął myślećo tym, żeby się poddać.
Zamach bombowy potraktował jako wydarzenie mniej ważne, ponieważ sądził, że nie był on skierowany przeciwko niemu.
Z kolei napaść przeddomemLewezowa, a przede wszystkim porwanie w Turynie, wzbudziływ nim strach,który teraz stał się jegonieodłącznym towarzyszem.
Gdyby jednak się poddał, gdyby z dniana dzień zaprzestał wszelkich poszukiwań, to i tak nie zapewniłbysobie spokoju duszy.
Żyłby da138
lej w niepokoju i strachu.
Jakostudent, idąc za panującąwówczas modą,przeczytał kilka dzieł Sartre'a, którytwierdził,że strach jest obawą przed ;
samym sobą, przed własnymi nieprzewidywalnymi zachowaniami.
Dopiero teraz Gropius odkrył prawdę zawartą w tych słowach.
Nie, nigdysię nie podda!
W zamiarze tymumocnił go jeszcze telefon od Lewezowa.
Był onna tropie dużej sprawy i twierdził, że Gropius jest uwikłany w coś, coprzekracza jego wyobrażenie.
Lewezow sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego.
Gropius zaprosił prywatnego detektywa do siebie.
Niecałe dwadzieścia minut później Lewezow zadzwonił do drzwi.
- Nie było to łatwe zadanie - zaczął Lewezow, zanim jeszcze Gropiuszaproponował mu, żeby usiadł w fotelu.
- Gdzie nie poszedłem,wszędzie trafiałem na ścianęmilczenia i niechęci.
Ale dobry detektyw sięnie poddaje!
- Pokolei,panie Lewezow!
Co pan robił?
- Początkowo trzymałem siępańskiej rady iz listy oczekujących wyłuskałem dwunastu potencjalnychbiorców narządów, którzy nie należelidobiedaków.
Przedsiębiorca budowlany ze Stuttgartu, właściciel cegielni z Dolnej Bawarii, makler giełdowy, właściciel hotelu i takdalej.
Samibogacze.
Gropius niecierpliwie kiwnąłgłową.
-Wyobrażam sobie, że ludzie ci nie byli szczególnieskłonni do udzielania informacji, kiedy pytał ich pan ostan ich narządów wewnętrznych.
Lewezow machnął ręką.
- Pierwszy, z którym chciałem porozmawiać, przedsiębiorca budowlany, wyrzucił mnie zdomu iposzczuł psami.
Doszedłem więc do wniosku, że muszę popytać wśród zwykłych pacjentów.
Ale i to nie posunęłomnie do przodu.
Jużnastawiałem się na dłuższe i ciągnące się w nieskończoność śledztwo, kiedy dość przypadkowo nawiązałem rozmowęze służącą właściciela browaru, człowieka, który również był na liście.
Była toprawdziwa hożawiejska dziewczyna z grubym warkoczem.
I okazała siębardzo rozmowna.
Przyznała, że Gruber, bo tak nazywa sięten browarnik, otrzymał niedawnonową wątrobę.
Stara wątroba, jak miwyjaśniła,już nie działała.
Było to jednakbardzo kosztowne i trochę poza prawem.
W tymmomencie przewróciła oczami.
139.
Gropius się zaniepokoił.
- I zdołał się pan dowiedzieć jakichś szczegółów?
Proszę mówić!
Lewezowdelektowałsię takimi chwilami.
Chwilami, które jego- nędznego szpicla żyjącego z niedyskrecji - czynią ważnym i dają poczucie, że jest potrzebny.
Dlatego mówił dalej wyraźnie ibardzo wolno.
, - Zasugerowałem, że równieżczekam na przeszczep wątroby, żeprzeklinam alkohol, i dałem do zrozumienia,że na tej złowieszczej liścieoczekujących mam numer osiemdziesiąty piąty.
Wtedy zapytałem, jakimsposobem browarnik otrzymał narząd.
Służąca spojrzała w lewo i w prawo,bo rozmowa toczyła się w przejściu,i odpowiedziała szeptem, że w Monachium jest jeden doktor, który może załatwići przeszczepić każdy potrzebny narząd, ale za nieprawdopodobnie wielką sumę.
Pacjenci musząpodpisać, żepozabiegu zachowająmilczenie.
Dziewczyna nie pamiętałaadresu kliniki, ale zostało jej wpamięci nazwisko tego profesora: Fichte.
Gropius aż podskoczył.
Przeczuwał to.
Ten żałosny, mały Fichte, którego czule nazywali "Drzewkiem", współdziała z mafią handlującą narządami!
Profesor, zaczął chodzićpo pokoju tam i z powrotem, głośno tupiąc.
Gotował się ze złości - złości na siebiesamego, że nigdy nie podejrzewałtego podstępnego doktorzyny i zwyczajnie zignorował niejasnościzwiązane z jegoosobą.
Teraz już w innym świetle widział te nadgodziny, które Fichte tak chętnie brał, i te wolne dni, które regularnie wykorzystywał.
Tutaj zacny lekarznaczelnyze skromną pensją, a tam - tajemniczy chirurgtransplantolog, który za swoje usługi pobiera bajońskie wynagrodzenie.
"Zazdroszczę mu - pomyślał Gropius -stalowych nerwów, gdyż systemtaki mógł funkcjonować tylko wtedy, gdy niebyło żadnych komplikacji.
Jedna nieudana operacja oznaczałaby dla Fichtego koniec".
Terazśmierć Schlesingera nabierała sensu.
Najwidoczniej Fichtemugrunt zaczął się palić pod nogami.
Być może to on, Gropius, nieświadomie powiedziałcoś, co tak zaalarmowało Fichtego, że wymyślił to szatańskie rozwiązanie, żeby go usunąć ze stanowiska.
Oczywiście,Fichtemubyło bardzo łatwo skazić wybraną wątrobęzastrzykiem!
Fakt, że musiałumrzeć akurat Schlesinger - człowiek, który wyraźnie sam był uwikłanywjakieś ciemne interesy to był przypadek albodowód na to, że każdyz nas znajdzie kiedyś w życiu trupa w szafie.
Nic pan nie mówi!
zauważył Lewezow delikatnie.
Przecież towłaśnie chciał pan wiedzieć.
140
-Tak, tak- odparł Gropius zamyślony.
- Dobrze pan to załatwił, Lewezow.
Świetna robota.
Ale nieudało się panu dowiedzieć, gdzie Fichteprzeprowadzał swoje transplantacje?
- Przykro mi.
Miałem wrażenie,że tamta służąca naprawdę tego niewiedziała.
Jeśli pan sobie życzy, to wezmę pod lupę kolejne osoby z listy.
Profesor chwilę się zastanowił, po czym powiedział:
- Sądzę,że powinienpan raczej śledzić Fichtego.
Ale niechpan to robimożliwiedyskretnie.
Fichte nie domyśla się, że ja cokolwiek wiem.
Niechma poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza że jego plan jak dotąd dobrze działa.
I proszęinformować mnie na bieżąco o każdymnowym odkryciu!
Chwilę po tym, gdyLewezow opuścił dom Gropiusa, w głowie profesora pojawiły się wątpliwości,czy to odkrycie wyjaśnia już wszystkiewydarzenia, jakie wcześniej nastąpiły.
Tajemnicze operacje przeprowadzane przez Fichtego i jego dwulicowość były dostatecznie przerażające,rozważywszy jednak uzyskane informacje na trzeźwo, Gropius uznał, żesamo ustalenie, że Fichte pracuje dla mafii, nie wyjaśniało nawet połowyproblemów.
Przede wszystkim trudno było powiązać z Fichtem kasetę odprofesora de Luki i porwanie w Turynie.
Poza tym istniały gdzieś jeszczete przeklęte akta, dlapewnych ludzi warte dziesięć milionów euro.
A jeśli Lewezow wodzi go za nos?
Detektyw jest żądny pieniędzyi mógłby dla nich zrobić wszystko!
Może całą tę historię wyssał zpalca,żeby mu poprawić nastrój i otrzymać kolejny czek?
Lewezow wydawał sięzbyt perfekcyjny.
Ledwie dostał zlecenie,a już kilka dni później dostarczyłoczekiwanych wyników.
A przytym niemiał do czynienia z niewiernążoną, ale przebiegłymi członkami mafii.
Sprawa tanie dawała Gropiusowispokoju.
Chciałmieć jasność w tej kwestii, uznał więc, że musi Lewezowa poddać próbie.
Sposobność nadarzyła się już następnego dnia.
Zresztą sam detektywdałoczekiwany impuls.
Lewezow zadzwonił.
- Miałem pana informować na bieżąco, gdyby były jakieśnowości,profesorze!
Nie wiem, czy to jest istotne.
Aleczy wiedział pan, że Fichtema własny samolot?
Gropiusprzełknąłślinę.
- Po wszystkim, czego się pan jużzdążył dowiedzieć o Fichtem, nic mnie nie zdziwi.
Skąd ma pan tę informację?
141
M.
- To wyjaśnię później.
Dwusilnikowypiper Fichtego stoi na lotniskuJesenwang, czterdzieści kilometrów na zachód od Monachium.
Ma dziśna godzinęczternastą zaplanowany lot do Nizzy.
Może pan z tego wyciągnąć pewne wnioski, profesorze!
A teraz proszę wybaczyć, ale muszęwracaćdo pracy.
Gropius podziękował i odłożyłsłuchawkę.
Wiadomość, że Fichtema samolot, nie mogła go już zdenerwować.
Mimo to wsiadł do swojegosamochodu terenowego i ruszył w kierunkuzachodnim.
Gdyby ktoś gozapytał, czemu to robi, Gropius odpowiedziałby: "Nie wiem".
Tuż przed godziną trzynastą Gropius zjechał na autostradę A96.
Zimny grudniowy wiatr goniłpierwszepłatki śniegu.
Przejechawszy trzydzieści kilometrów, Gropius zjechał z autostrady na ruchliwą szosę biegnącą na północ.
O Jesenwang - wiosce, jakich wiele w Górnej Bawarii - nie warto byłobywspominać, gdyby nie miała lotniska, które służyło lotnikom sportowym, biznesmenom i majętnym monachijczykom jako baza dla ich prywatnych maszyn.
Gropius zaparkował samochódw pewnejodległości odhangaru,skąd miał dobry widok na pas kołowania.
Jednosilnikowa cessna, starybeechcraft oraz dwusilnikowy piper, które właśnietankowano,czekały przed budynkiem odpraw, a kilkadziesiąt innych awionetekstałow pewnym oddaleniu napasach startowych.
Nie było śladugorączkowegopośpiechu, jaki zazwyczaj panuje na publicznych lotniskach.
Gropius czekał około dwudziestu minut.
Tankowanie samolotuPiper Seneca II właśnie się zakończyło,kiedy z budynkuodpraw wyszedłFichte w towarzystwie kobiety.
Oboje podbiegli do samolotu.
Fichte byłubrany wskórzaną kurtkę,na głowie miał wojskową czapkę z daszkiem,w dłoni zaś trzymałelegancką walizeczkę, typową dla pilotów.
Kobieta miała nagłowie chustkę dla ochrony przedpadającymśniegiem.
Byłaubrana w jasny trencz.
Kiedy Fichte otworzył drzwiczkinad prawym skrzydłem i pomagał kobiecie wsiąść,lodowaty podmuch wiatru zerwał jej chustkę z głowy.
Gropius skamieniał.
To, co zobaczył, niemieściło mu się w głowie.
Rozum opierał sięprzed uwierzeniem wto, co zobaczył.
Kobietą u bokuFichtego była Veronique.
Bez tchui jakby przez zasłonę Gropius obserwował, jakuruchamiająsię silniki i samolot przejeżdża kawałek do pasastartowego.
Słyszał huk
142
silników, widział, jak maszyna po krótkim rozbiegu odrywa się od ziemijak ptak.
Potem zapadła cisza.
Koniec przedstawienia.
Pustka.
Gropius nie odczuwał nic, żadnego gniewu, żadnej złości,nawetnie użalał się nad sobą- odczuwał jedynie wielką pustkę.
Straciłwątek, zupełnie stracił wątek.
Bez cienia emocji prześledził nerwowe lądowanie małegosamolotu, który dwukrotnie się podrywał,zanim nadobre pozostał na ziemi.
Wtedy obok Gropiusa zatrzymał się stary volkswagen.
Przyjechał Lewezow.
Lewezow wysiadł, a Gropius opuścił boczną szybę.
- Nie spodziewałemsię panatutaj - powiedział detektyw.
- Czy widział pan, kto wsiadałdosamolotu razem z Fichtem?
Gropius przytaknął w milczeniu.
Cóż miał powiedzieć.
- Dosyć tu mokro - zauważył Lewezow i zasłonił oczy dłonią jakdaszkiem.
- Proszę ze mną.
Jest tutaj kawiarenka dla pilotów.
Coś ciepłego dobrze nam zrobi.
W restauracjipod nazwą "Fly in" prawie wszystkie stoliki były zajęte.
Jedyne dwa wolnemiejsca znajdowały sięz tyłu, pod zaparowanymoknem,przez które nie było nic widać.
Zamówili gorącą herbatę z rumem.
- Rum z odrobinąherbaty - uściśliłGropius.
-Pewienmój stary przyjaciel jest tutaj kontrolerem lotów - zacząłLewezow- i kiedy z nimrozmawiałem, przypadkiem zeszło na samoloty i ich właścicieli.
Wtedy padło nazwisko doktora Fichtego.
Oczywiście,natychmiast zrobiłem się czujny i starałem siędowiedzieć czegoświęcejo tym Fichtem.
Peter Geller, bo tak się nazywamój przyjaciel, wiedziałjedynie, że taki samolot kosztuje grubo ponad milion euro i jest zarejestrowany na nazwisko Fichte.
Jeślipan chce, może pan osobiście pogadaćz Gellerem.
Proszę za mną,profesorze!
Biuro Gellera znajdowało się na najwyższym piętrze wieży kontrolilotów.
Charakteryzowało się straszną ciasnotą.
Kiedy Lewezow i Gropiusweszlido tej klitki, nie było już właściwie miejsca.
Geller, młodowyglądający mężczyzna po czterdziestce,w sportowym ubraniu, siedział przedmonitorem i trzema telefonami.
Prawie nie podniósł wzroku.
- A ciebie znowu przyniosło!
- powiedział z ironicznym uśmiechem,po czym zwracającsię do profesora, wyjaśnił: - Trzeba panu wiedzieć, żebez uszczypliwości u nas się nie obejdzie.
Czym mogę służyć?
Lewezow przedstawił profesora, a Gropius powiedział, że chodzio Fichtego i że na pewno Lewezow już mówił,w czymrzecz.
143.
- Fichte?
-zdziwił się Geller.
- Właśnie odleciał!
-Wskazał rękąna niebo.
- Wiem - odparł Gropius.
- Z moją żoną.
Byłą żoną - poprawiłsię.
- Achtak.
Współczuję panu, profesorze!
Jeśli Gropius czegoś nie znosił, to współczucia.
Dlatego pośpieszyłzapewnić:
- Doprawdy, nie ma powodu do współczucia.
Geller kiwnął głową.
- Rozumiem.
-Proszę mi powiedzieć.
- zaczął Gropius ostrożnie.
-Czy w pańskim komputerze są zapisane dane o wszystkich startach i lądowaniach?
-Tak.
- I każdy pilotjest zobowiązany do podania lotniska docelowego?
-Tak, jużchoćby ze względów bezpieczeństwa.
-W takim razie może mi pan też powiedzieć, dokąd Fichte latał, powiedzmy, w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
Geller spojrzał pytająco na Lewezowa, na co ten kiwnął głową.
Z pewną niechęcią Gellermruknął:
-Dobrze, skoro w ten sposób zrobię panu przysługę.
Ale ta informacja nie pochodzi ode mnie!
- Wprawnymi ruchami palców przebiegłpo klawiaturze, az drukarki wysunął się arkusz z cyframi i kolumnaminazw.
Jeden z telefonów wydał z siebie cichebrzęczenie, zaraz potem zadzwoniłdrugi.
Lewezow wyjął Gellerowi z dłoni wydruk komputerowy, Gropiuspodziękował za pomoc i obaj zeszlinadół.
Ich miejsca przy oknie kawiarniktoś tymczasem zajął, ale był wolnyinnystolik i tam Lewezow z Gropiusem usiedli, aby przeanalizować wydruk z komputera kontroli lotów.
Zapisy były uporządkowane od września do grudnia i obejmowały łącznie dwadzieściasześć lotów: dwanaściedo Nizzy i czternaście do Pragi.
Lewezowpodniósł wzrok i spojrzał pytającona Gropiusa.
- Rozumie pan to, profesorze?
Chodzi mi o to, że Nizza nie powinnanas dziwić.
To lotniskow pobliżu Monte Carlo.
Gdybym miał apartamentw Monte Carlo, też bym tam spędzał każdą wolną chwilę.
Ale Praga?
CoFichte robił w Pradze czternaście razy w ciągu trzech miesięcy?
144
- Też chciałbym to wiedzieć - powiedziałGropius zamyślony.
- Zrobilibyśmydzięki temu duży krok do przodu.
Gropiusowi kotłowało się wgłowie.
Odczuwał na przemian niepewność, nieufność, podejrzliwość i najgorsze obawy.
I jakby tego wszystkiegobyło mało, okazało się jeszcze, że Fichte musiał mieć romans akurat z jegożoną ostatecznie na papierze wciąż byli małżeństwem.
Napasie startowym zaczęło sięrobić tłoczno.
W krótkim odstępieczasu wylądowały dwie jednosilnikowe maszyny, trzeciąwyciągnięto przedhangar i rozpoczęto tankowanie.
Rękawem marynarki Gropius przetarłzaparowaną szybę.
- Czasami, w takich chwilach jak ta - powiedział, patrząc przez okno- chciałbym wsiąść do samolotu i po prostu odlecieć gdzieś daleko, a przeszłość zostawić za sobą.
Już od dwóchgodzin Gropius starał siędodzwonić doRity.
Był wbeznadziejnym nastroju, a po głowie chodziło mu tylko jedno -jej grzeszneciało.
Musiał ją mieć, i to jeszczedzisiaj.
Wreszcie,po czwartejczy piątejpróbie, Rita odebrała.
Była godzina dwudziestadruga.
- Przyjdę - powiedziała po prostu Rita, jakmówiła zresztą zawsze,kiedydo niej dzwonił.
Przyjdę.
Minęło pół godziny i Rita - z rozwianymi włosami i ujmującymuśmiechem - zadzwoniła do drzwi.
Gropius pocałowałjąniezobowiązująco, coczynił zawsze, gdy się spotykali, i równierutynowo zapytał:
- Czego się napijesz?
Rita pokręciła głową.
Gropius spojrzał na nią pytającym wzrokiem.
- Chcę się z tobąprzespać - oświadczył bez ogródek.
Zirytowałsięjednak po chwili, bo Ritazostała w płaszczu iobiema dłońmi ściskałapodniesiony kołnierz.
Również jej spojrzenie, zwykle wyzywające, byłojakby nieobecne.
Rita była po prostu inna, po raz pierwszy od czasu, kiedy się poznali.
-Wiem- zacząłGropius- że ostatnionie zachowywałem się szczególnie miło.
Ale znasz powód tegostanu.
To nie maz tobąnic wspólnego.
Wciąż wpłaszczu, Rita usiadła na fotelu w salonie.
Gwałtownym ruchem założyła nogęna nogę, po czym oznajmiła spokojnie:
- Gregor, muszę cicoś powiedzieć!
Gropius usiadł naprzeciw niej i odparł cicho:
145.
- Słucham.
Rita odchrząknęła.
Potem powiedziała stanowczym głosem:
- Wychodzę za mąż.
Jej słowa zawisły w powietrzujak jakieś złowieszcze proroctwo - taksię przynajmniej wydawało Gropiusowi.
Nie wiedział, jak zareagować,w końcu nie co dzień kobieta, zktórą właśnie zamierzał pójść do łóżka,zaskakiwała go informacją, że wychodzi za mąż.
- Gratuluję!
- odparł, starając się zachować spokój.
-Naprawdęsięcieszę!
- dodał, a ton jego głosu zdradzał, jak bardzo zraniła go ta nowina.
-Dlaczego jednak dowiaduję się o tym dopiero teraz?
- Bo decyzję podjęłam dopiero wzeszłym tygodniu.
-Aha!
- Gropius wzruszył ramionamii ze zgorszeniem odwróciłwzrok.
"Nie, dzisiejszy dzień nie był udany.
Najpierw Veronique, a terazto!
" A któż jest tym szczęśliwcem?
zapytał.
-Jest inżynierem geodetą w urzędzie budowlanym.
Robiłam mu prześwietlenieklatki piersiowej i wtedy to się stało.
- Od kiedy to zakochujemy się wewnętrznościach drugiego człowieka?
- burknąłzłośliwie Gropius.
Rita się roześmiała.
- Najpierw ujęła mnie jego aparycja.
jego serdecznośćw obejściu.
Dopiero później ujawniło się jego wnętrze.
Rozumiem twoje rozczarowanie,Gregor, zwłaszcza w twojej trudnej sytuacji,oboje jednak wiemy,że naszromans nie byłniczym więcej jak łóżkową przygodą.
- Ale cholerniedobrą łóżkową przygodą!
Czy może tymczasemzmieniłaśzdanie?
- W żadnym razie.
Nie mogę nawet wykluczyć, że kiedyś jeszcze zatęsknię do naszych wspólnych nocy.
Mimo to nie mogę do końcażycia być chętną kochanką, która jest zawsze do dyspozycji, wedługupodobania.
"Oczywiście,Rita na słuszność" pomyślał Gropius.
W gruncie rzeczy nie mógł mieć jej tego za złe.
Ale czy musiało to nastąpić akuratteraz?
W okresie, kiedyjego życie tak czy inaczej było w rozsypce, kiedy każdąkobietę traktował z nieufnością?
Gdy patrzył na Ritę, przed oczamiprzesuwały musię, jak na filmie,namiętne sceny, przeżycia, jakie z Veroniquenawet w najlepszych czasach ich małżeństwa były nie do pomyślenia.
Naprzykład podczas lotu doHamburga, kiedy kochali się na siedzeniach
146
w ostatnim rzędzie,albo w paryskim hotelu,w którymcałydzień niewychodziliz pokoju i nie umieli tegowyjaśnić marokańskiej pokojówce.
Albo w samochodzie na autostradziemiędzy Florencją a Weroną, kiedyGropius o mało nie wjechał na barierki, gdyż Rita chciała wiedzieć, jak tojest, kochać siępodczasjazdy.
- Możemoglibyśmy zostać przyjaciółmi - sprowadziłagoz powrotem na ziemię.
-Tak, może - mruknął Gropius pod nosem.
Nie znosił tego wyświechtanego tekstu, wykorzystywanego nagminnie w kiczowatychfilmach, a jegorozczarowanie było wtym momencie za duże, żeby mógł tępropozycję potraktować poważnie.
Na pożegnanie było nawet kilka łez i czułe objęcie.
Itak romans z Ritą dobiegł końca.
Po dwugodzinnym locie Felicia Schlesinger wylądowała na monachijskimlotnisku.
Wracała z Amsterdamu, gdzie z powodzeniem pośredniczyła w sprzedaży dwóch płócien malarzyniderlandzkich z XVII wieku,które z kolekcji handlarza diamentów przeszły w ręce fabrykantaz Kolonii.
Transakcja ta, poza przyniesieniem prowizji w wysokościstupięćdziesięciu tysięcy euro, znacznie poprawiłajej reputację na rynkusprzedaży dzieł sztuki.
Felicia zaprosiła Gropiusa na herbatę nad jezioro Tegern, aby się dowiedzieć, jakie informacje zdobył w Turynie u profesora de Luki.
- De Luca był w podróży, wkażdym razie nie udało mi się znim porozmawiać - Gropius uprzedził jej pytanie, gdy tylko usiedliw salonie.
-Czyli zupełnieniepotrzebnie byłpan w Turynie!
- Felicia zrobiłapoważną minę.
- Nie powiedziałbym tego odparł Gropius.
Teraz przynajmniejwiem,że de Luca jest postaciąbardzo dwuznaczną, a Francesca Colella,którąpoznałem jeszcze w Berlinie, jest z nim w zmowie.
- Dziesięć milionów euro pochodziło zatem od de Luki?
-Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością, niena tym etapie naszegodochodzenia.
Na razieobrazwydarzeń jestzbyt zagmatwany.
Pozatym pojawił się nowy wątek, który - przynajmniejna razie - nie wydajesię związany z osobą de Luki.
Możliwe, że wiem już, kto jest mordercąpani męża!
147.
Twarz Felicii skamieniała.
Bez słowa wpatrywała się w Gropiusa.
- Cóż - powiedział Gropius zakłopotany, uzmysłowił sobie bowiem,że trochę przeszarżował z tym oświadczeniem.
- Powiedziałem: "możliwe".
Wkażdym razie są pewne wskazówki, choćnie ma dowodów.
- Niechże pan mówi, profesorze!
-Fichte!
Lekarz naczelny z mojej kliniki.
Przeprowadza potajemnietransplantacje na własny rachunek.
Mogę mu udowodnić wykonanie conajmniej dwóch takich operacji.
- Aletransplantacja wymaga przecież specjalistycznego sprzętu, dużego zespołu, wielu środków.
Chodzi mi o to, żenie sposób jej przeprowadzić w ramach normalnej praktyki lekarskiej!
W końcu Arno zmarł pooperacji w pańskiej klinice.
Nie widzę związku.
Gropius przyglądał się, jak Felicia nalewa herbatę.
W końcu odpowiedział:
- Istnieje na to proste wyjaśnienie.
Zamach Fichtegona panimężamiał tak naprawdę wyeliminować mnie.
Innymisłowy, Fichte zaryzykował śmierć Schlesingera, żeby mnie usunąć ze stanowiska.
- Spodziewałby się pan tego po Fichtem?
-Nie tylko tego!
- Gropiusspojrzałw podłogę.
Zastanawiał się, czyzachować w tajemnicy swoje obserwacjena lotnisku,uświadomił sobiejednak, że Felicia i tak dowie się o tym prędzej czy później, dodał więc poważnym głosem: - Najwidoczniej jego pewność siebie rośnie także dzięki temu, że ma romans z moją żoną.
Przepraszam, byłą żoną.
Felicia spojrzała na Gropiusaz niedowierzaniem.
- Skąd pan o tym wie?
-Skąd?
zaśmiał się Gropius z goryczą.
Na własne oczy widziałem, jak Fichte wsiadał do samolotu, zresztą własnego, żeby polecieć doNizzy, oddalonej o pół godziny odMonte Carlo.
Tamta dama w Monte Carlo,z którą pani rozmawiała telefonicznie i która mówiła niezrozumiałym francuskim, to była przypuszczalnie Veronique.
Terazrozumiem też,dlaczegonagle nie chciała już mieć na imię Weronika,tylkoVeronique.
Felicia milczała przez dłuższą chwilę.
Usilnie szukałajakiegoś ewentualnego powiązaniamiędzy Fichtem a jej mężem, im dłużej jednak sięzastanawiała, tymmniej prawdopodobny wydawał jej się takizwiązek i tymbardziej prawdopodobna zdawałasię teoria Gropiusa.
148
- Może Arno Schlesinger próbował jednak zdobyć nową wątrobę naczarnym rynku?
- zapytał Gropius.
-W każdymrazie znalazłem w jegoteczce numer Fichtego w Monte Carlo.
W geście bezradności Felicia rozłożyłaręce.
-Arno bardzo rzadko mówił natemat swojego stanu.
Nawet aluzyjnie nie dał do zrozumienia, jak z nim źle.
O przewidywanejtransplantacjiwątroby dowiedziałamsię dopierokilka dni przed operacją.
- Ale po co te sekrety?
-Takąjużmiał naturę.
Arno nie należał do ludzi, którzy przyznają, że z nimi coś nie tak.
Nie lubił, gdy mu się zaglądało wkarty, i bardzochętnie otaczał się tajemnicami.
Dziś sądzę, żebyło toswoiste sprawowanie władzy.
Diabelną przyjemność sprawiało mu wiedzieć więcej niż inni.
Przypuszczalnie dlatego został teżarcheologiem, chciałodkrywać rzeczy,o których przed nim nikt nie wiedział.
Gropius pokiwałgłową, po czym zapytał niby mimochodem:
- Czy Arno Schlesinger wspominał kiedyś o aktach szczególnej ważności lub szczególnejwartości?
-Nie przypominam sobie- odparła Felicianiepewnie.
- Owszem,nosił czasem jakieś skoroszyty, w których trzymał wyniki swoichbadań,notatki, fotografiei opisy.
Ale to nic niezwykłego dla poszukiwacza starożytności.
- Ruchem głowy wskazałapokój obok.
-Przecież widział panjego szafy z dokumentacjami badań.
Arno utrzymywał,że zastosował tamznany tylko sobie system porządkowania dokumentów.
Ja to określałamraczej jako chaos.
Ale dlaczego pan pyta?
- Dlaczego?
- Gropius poczułsię przyłapany.
Skrzywił się, jakbychciał się uchylić od odpowiedzi.
W końcu powiedział: - W Turynie pytano mnie o jakieś ważne akta, które podobno znajdowały się w posiadaniu Schlesingera.
Niestety, nie udałomisię ustalić, o cochodziło.
Ich zawartośćmusi być jednak bardzocenna.
Felicia przekrzywiła głowę i uniosła brwi.
- Cóż tak cennego miałby mieć do zaproponowania archeolog?
-Tak czy inaczej,zaoferowano mi dziesięć milionów euro, jeśli dostarczęte akta.
- Dziesięć milionów?
Kto zaoferował?
- DeLuca i jego ludzie.
-Przecież mówiłpan, że nie spotkał de Luki?
149.
- De Luki nie spotkałem.
Widziałem się za to z jego wysłanniczką.
Była to FrancescaColella, chytra kobieta!
- Ach!
- odparła Felicia prowokacyjnie.
Było to tylko "ach", zabrzmiało ono jednak tak uszczypliwie, niemal pogardliwie, że Gropius wychwyciłw nim nieufność.
Nie po raz pierwszy naszły go wątpliwości,czy w ogólenadaje się do kłamania.
Kiedy jeszcze to rozważał, Felicia bez słowa poszła do gabinetu Schlesingera i wróciła z jakimś listem.
- Przyszedł wtych dniach pocztą.
Początkowonie przywiązywałamdo niego żadnejwagi, ale teraz zaczynam się nadtym zastanawiać.
- Wyjęła listz koperty i podała Gropiusowi.
Napapierze firmowym BankuAustrii, z centralą w Wiedniu, wydrukowano wezwanie downiesienia zaległej opłaty rocznej za skrytkę bankową numer 1157.
Jeśli nienastąpi to w ciągu trzechmiesięcy,skrytkazostanie otwartasiłą, a jej zawartość będzie usunięta.
- Wiedziała pani o tejskrytce?
- zainteresowałsię ostrożnie Gropius.
- Nie - odparła Felicia - niemiałam o niej pojęcia, tak samo jak o milionowym koncie w Zurychu.
-Retoryczne jest zatem pytanie o ewentualną zawartość, a także oto,dlaczego Schlesinger wynajął skrytkę bankową akurat w Wiedniu.
Felicia w milczeniu pokiwała głową, w końcupowiedziała:
- Kiedypan mówił o tych aktach.
-Wydaje misię - przerwał jej Gropius - że mamy to samo podejrzenie.
- A czymoże mamy także ten sam plan?
- Felicia spojrzała na Gropiusa wyzywająco.
-To znaczy, moglibyśmyprzecież razem pojechaćdoWiednia, żeby zajrzeć do tej skrytki.
Gropius gwałtownie zareagował:
- Wybaczy pani, Felicio, nie uważam, żeby to był dobry pomysł!
-A dlaczego nie?
- Cóż, sądzę, że oboje jesteśmy pod stałąobserwacją.
-Ma pan na myślipolicję?
Policja już dawno zakończyła obserwację.
- Nie, nie ich mamna myśli.
-W takim raziekogo?
Gropius przełknął ślinę.
150
- Kiedybyłem w Berlinie, zauważyłem, że ktoś mnie śledzi.
W Turynie miałem na ogonie całą zgrajępodejrzanych typów.
Sądzi pani, żew Wiedniu nas niewykryją?
- Po prostu trzeba będzie podjąć pewne środki ostrożności!
-Tak, tak -zgodziłsię Gropius, nieobecny duchem.
Pomysł Feliciizabrzmiał w jego uszach naiwnie, a zarazem przebiegle.
Naiwnie, gdyż niemieli doczynienia z drobnymi przestępcami, ale prawdziwymigangsterami.
Przebiegle, ponieważ musiał przyznać, że jak dotąd nie przedsięwziąłżadnych środków, żeby wyrwać się spod obserwacji ludzi mafii czy wyprowadzić ich w pole.
Im dłużej nad tym rozmyślał, tym wyraźniej sobieuświadamiał, że nie może w tej sytuacji zostawićFelicii samej.
- Właściwie.
dlaczego nie?
- odezwał się wreszcie ze znaczącymuśmiechem, który miał oznaczać zachętę do wspólnego planowania tejakcji.
Jednocześnie Gropius nie miał pojęcia, jak powiniensię zachować,gdyby tajemnicze akta rzeczywiście były ukryte w skrytce bankowej.
Kolejne dwie i pół godziny spędzili oboje, planując wyjazd tak, żebynie było żadnych świadków ich wyprawy.
Felicia ujawniła przy tymnadspodziewaną fantazję ipsychologiczne wyrafinowanie.
Będą podróżować -argumentowała - rankiem, w tajemnicy, powinni więc wyruszyć poprzedniego dnia wieczorem, sugerując ewentualnymśledzącym, że wspólniebiorą udział w jakiejś wieczornej imprezie.
Operawystawiała akurat Czarodziejski flet Mozarta.
Przedstawienie rozpoczynało się o dziewiętnastej.
Następnego wieczoru około godziny osiemnastej Felicia Schlesingeri Gregor Gropius, jadąc samochodem terenowym profesora, minęli bramkępodziemnego garażu pod operą.
Gropius zaparkowałobok szarego volkswagena na hamburskich numerach.
Oboje byli w strojach wieczorowych, takżeby ich zamiar pójścia do opery nie budził wątpliwości.
Zaledwie dziesięćminut później w podziemnymgarażu zapanował tłok.
Gropius i Felicia wykorzystalitozamieszanie, aby wrócić do samochodu, przenieść dwie małewalizki do starego volkswagenawynajętego wwypożyczalni Avis i wyjechaćz garażu tąsamą drogą,którą pół godziny wcześniej przyjechali.
Godzinępóźniej znajdowali się już na autostradzie w kierunku Wiednia.
Gropius uwielbiał Wiedeń -place i uliczki, gdzie czas się zatrzymał sto lattemu,deptak Wienzeile,przy którymprzepych spotykał się z dekadencją,
151.
elegancję Karntnerstrasse i tandetę przedmieść.
Oczywiście, kochał takżewiedeńskiekawiarnie, w których do kawy podawano szklaneczkę - albonawet dwie czy trzy szklaneczki - wody mineralnej oraz najnowszą gazetę i w których nikt nie ma nic przeciwko temu, żeby nad filiżanką wspaniałego espresso spędzić całe popołudnie.
Z budki telefonicznej Felicia zarezerwowała dwajednoosobowe pokoje w hotelu "Interconti".
Tuż przed północą dotarli dohotelu położonego między parkiem miejskim a lodowiskiem i śmiertelnie zmęczenidługą podróżą poszli spać.
Podczas wspólnego śniadania następnego ranka Gropius złapał się natym,żekażdego gościaw restauracji - a nie byłoich wielu, gdyżo tej porzeroku, na początkugrudnia, hotel nie był nawetw połowie pełny -mierzywzrokiem i poddaje wnikliwemu badaniu.
Inni goście bylijednak zajęcigłównie sobą lub lekturą porannejgazety, dlatego Gropius,uspokojony,zaczął rozmyślać o czekającym ich dniu.
Okołogodzinydziesiątej weszli do wystawnego budynku banku przyOpernplatz.
Stanowiska obsługi wyglądałytakprofesjonalnie i solidnie, żenawet majętny właściciel konta musiał mieć poczucie, żeprzychodzi doprawdziwego skarbca.
Zanim Felicia podeszła do jednego ze stanowisk,Gropius przypomniał z poważną miną:
- Pozwolę sobie raz jeszcze przypomnieć, że cokolwiek będą zawierały te akta,wkładamyje z powrotemdo skrytki.
I żadnych dyskusjina głos!
Wszystkie te pomieszczenia są monitorowane przez kamery i mikrofony.
- Tak.
Zgodnie z ustaleniami - odparła Felicia równie poważnie.
Kiedy Felicia pokazywałaswój dowód tożsamości, akt zgonu ArnaSchlesingera i postanowienieo nabyciu spadku, Gropius z bezpiecznej odległości,na pozór obojętnie, obserwował tęscenę.
Załatwienie formalności trwało piętnaście minut, po czym Felicia gestem przywołała Gropiusai powiedziała,wskazując na czarnowłosą pracownicę banku w okularachw czerwonych oprawkach:
- Ta młoda dama odprowadzi nas do skrytek.
Po marmurowych schodach, którewydzielały silną woń środkado dezynfekcji i wyglądałytak, jakbyprowadziły na salę operacyjną w szpitalu, zeszli do piwnic banku i stanęli przed zakratowanym wejściem.
Licznekamery systemu monitorowania miały wywołać wrażenie,że każdy krokikażdy ruch jest obserwowany i odnotowywany.
152
Gropius był zdenerwowany i w tym stanie podekscytowania nie byłnawet w stanie dostrzec emocji Felicii.
Łamał sobie głowę, próbującsobiewyobrazić, jaką niezwykle cenną tajemnicę mogą zawierać te akta i jakąrolę może tutaj odgrywać Wiedeń jako miejsce ich ukrycia.
Rozmyślaniatenie doprowadziły go jednak dożadnych logicznych wniosków.
Minąwszykratę, pracownica banku skierowała się w lewo, gdziena końcu wąskiegokorytarza wyłaniałsię jasno oświetlony skarbiec zsetkamiskrytek.
Gropius czuł rosnący niepokój.
Skrytka 1157 znajdowała się z tyłu, na wysokości ramion.
Otworzywszyskrytkę, czarnowłosa pracownica banku dyskretnie opuściłapomieszczenie.
Gropius śledził w napięciu, jakFelicia wyjmuje aluminiową kasetę i stawiają na blacie stołu.
Nie bezpowodu kaseta miała takie wymiary,żeby zmieścić akta dużegoformatu.
Felicia wyglądała na spokojną, w każdym razie na mniej zdenerwowaną od Gropiusa, kiedyotwierała pokrywę na zawiasachprzymocowanychdo tylnej ściankii zaglądała do kasety.
W środku leżało cośosobliwego,co było zawiniętew watowane płótno.
Kiedy Felicia odsłoniła skrawekpłótna, ich oczomukazała się jakby podkowa wielkości dłoni, wykonanaz kości słoniowej, żółtawo-brązowa, miejscami zwietrzała.
- Co to jest?
- zapytała Felicia bezradnie, nie spodziewając się odpowiedzi od Gropiusa.
- Prawdopodobnie jakieś odkrycie archeologiczne.
Archeolodzy sąwstanie pisać wielkie traktaty naukowe o takichprzedmiotach.
- Ale dlaczego przechowywał to coś wskarbcu?
I dlaczego właśnietutaj?
- To, co nam się wydaje przedmiotem bez znaczenia, dla archeologa,takiego jak Schlesinger, może mieć dużą wartość.
Podkowa!
- pokręciłgłową.
-Podkowa - powtórzył Gropius rozczarowany i spojrzał w bok.
Gdzieś z oddali dobiegł go szyderczy śmiech,jakby Schlesinger robił impsikusai potajemnie obserwowałich reakcje.
Gropiusczuł, jak krew uderza mu do głowy.
- To wszystko?
-mruknął ze złością pod nosem.
- Czyto naprawdę wszystko?
- Na to wygląda -odparła Felicia, przeszukując płótno, w które byłazawinięta podkowa.
- Obiecywał pan sobie więcej po zawartości tej skrytki,prawda, profesorze?
Amoże jednak potrafi pan cośz tego wywnioskować?
Gropius uniósł brwi.
153.
- Nie - odparł.
- Mimonajlepszych chęci, nie.
Chodźmy!
Felicia pośpiesznie zamknęła kasetę i wsunęła ją z powrotem do skrytki.
żeby uciec przed grudniową mgłą spowijającą malowniczy Opernplatz posępną szarością, przez którą tu i ówdzie przebłyskiwały świątecznedekoracje, wyszukali "Cafe Sacher", do której wchodziło się przez drzwiukryte na lewo od wejścia do hotelu.
Niebywalewytworny recepcjonista,czuwający za szklanymi drzwiami,żeby do słynnego lokalu wchodziła tylko klientela stosownej rangi, w drodze do stolika pod oknem prawił imkomplementy.
Kelner przyjął zamówienie, dwa razy melange,przy czymchodziło o mocną kawę z mleczną pianką, podaną zgodnie ze starą wiedeńską tradycją.
Feliciasprawiała wrażenie przygnębionej.
W każdym razie minęło kilka minut, aż uwolniła twarz od kamiennej maski i wprowadziła najej miejscezamyślony uśmiech, którego Gropius nie był w staniew tychokolicznościach zinterpretować.
Zanim jednak jeszcze nadarzyła sięokazja, żebyzadać pytanie o tę nagłą zmianę nastroju, Felicia, kręcąc głową,oznajmiła:
- To dość absurdalne,że przeprowadziliśmy akcję w stylu JamesaBonda, żeby zgubić ewentualny pościg tajemniczych przestępców, icoznajdujemy?
Starą, zwietrzałą podkowę z kości słoniowej!
Gropiusw zadumie mieszał łyżeczką kawę.
Następnie odpowiedział,nie patrząc na Felicię:
- Prawdopodobnie jest cenniejsza niż na to wygląda.
Ale kto to możeocenić?
Jeśli zaś chodzi o Wiedeń, to Schlesingerzapewne myślał tak samojakmy: chciał zatrzeć ślady.
Zamyślony Gropiuspatrzył przedsiebie.
Przy sąsiednim stoliku zadbany starszy pan walczył z poranną gazetą, przy czym mniej czasu zajmowało mu samo czytanie, więcej zaś hałaśliwe przewracanie stron, a następnieich wygładzanie.
Jednocześnie komentował nagłówki, aprobującje lub nie zgadzając się ze sformułowanymi w nich tezami,głośno sycząclub mrucząc.
Siedział plecami do okien, z czego można byłownosić, żebardzo dobrze zna roztaczającysię z nich widok.
Gorliwemu czytelnikowikelnerbez wezwaniaprzyniósł już trzeciąkawę, przy czym nie zaniedbałdodaćusłużnego: "Proszę uprzejmie, panie profesorze".
Na takie tytułowanie zasługuje się w wiedeńskich kawiarniach już tylko ze względu nanoszenie okularów.
154
Po szybkim przejrzeniu gazet, "profesor" odłożył je na krzesło.
Wtedywzrok Gropiusa padł na jeden z nagłówków w"Kronezeitung".
Początkowonie zwrócił naniego żadnej uwagi, gdy jednak tylko dotarło do niegoznaczenie wiadomości, jakby jakaś iskra przeskoczyła mu w mózgu.
- Pan pozwoli!
- zawołał Gropius i nie czekając na reakcjęstarszegopana, porwał gazetęi zaczął czytać:
"Tajemnicze mafijne morderstwo w Turynie.
W północnej częściTurynu, gdziełączą się rzeki Stura i Pad, w piątek wyciągnięto z wodysamochód zezwłokami.
Był to biochemik Luciano de Luca.
Samochódwyłamał barierkiprzy nadbrzeżnejdrodzei wpadł do ujścia rzeki.
Policjapierwotnie zakładała,że profesor de Luca, który prowadził w Turynie laboratorium genetyczne, doznał zawału serca za kierownicą.
Zgodnie jednak z opublikowanymwczoraj protokołemz sekcji zwłok, deLuca zostałzabity zastrzykiem ze środka owadobójczegoo nazwie chlorfenwinfos.
Sfingowany wypadek nosi cechy typowe dla działaniawłoskiej mafii.
Badanie kryminalistyczne wraku pojazdu powinno wyjaśnić, jak doszło dotego zdarzenia".
Blady jak ściana Gropius bez słowa wręczył Felicii gazetę.
- MójBoże!
- powiedziała cicho po przeczytaniu doniesienia.
-Czyto nie jest tende Luca, z którym Arno miał się spotkać wBerlinie?
- Ten sam de Luca, którego niespotkałem w Turynie!
Małotego:
de Luca został uśmiercony takim samym zastrzykiem jak Schlesinger.
Z chlorfenwinfosem!
-Co to ma znaczyć?
- Felicia długo i przenikliwiepatrzyła na Gropiusa.
-Co to maznaczyć?
- powtórzyła cicho.
- Nie wiem - niemal szeptem odparł Gropius.
- Wiem tylko, że niejestemszczególnie daleki od stanu, który określa się jako obłęd.
Jeszczekilka minut temu byłem pewien,że to de Luca pociąga za sznurki, aterazon sam stał się ofiarą.
Felicio, niepojmuję tego wszystkiego.
Dotychczassądziłem,że mogę zaufać własnemurozumowii regułom logiki, ale, jakwidać, to był błąd.
Kim są ci ludzi i jaki mają cel?
Feliciachwyciła Gregoraza rękę, ten jednak był myślami tak daleko,żenawetnie zauważył uspokajającego gestu.
- Trochę rozrywki dobrze nam zrobi - zauważyłanieśmiało Felicia.
-W programie WiedeńskiejOpery Państwowej jest Nabucco.
Lubi panVerdiego?
M.
155.
Gropius wciąż patrzył na gazetę leżącą przed nim na stole.
- Czy lubię Verdiego?
- zirytował się.
-Tak, oczywiście.
- Dobrze, w takim razie postaram się obilety.
Zobaczymy się w hotelu.
Później Gropius jedynie jak przez mgłę pamiętał tamten wieczór w Wiedeńskiej Operze Państwowej.
I miałku temu zrozumiały powód.
Podczasgdy jego oczy i uszy obojętnieśledziły wydarzenia rozgrywające się nascenie- chodziło o niewolę Izraelitów w Babilonie i rywalizację dwóchkobiet o króla Ismaela - Gropius wciąż na nowo analizował w myślachprzebieg ostatnich tygodni.
Jak na przyśpieszonym filmie porządkowałzdarzenia w nadziei, że coś ztegowywnioskuje.
Rozczarował się jednak.
Ani Nabucco,królBabilonu, anijego córki Fenena i Abigail, niezdołaliodciągnąć go od myślenia o Lucianiede Luce i Francesce Colelli.
- Ta wizyta w operze wcale nie była takim dobrympomysłem-mruknęła Felicia, kiedypo powrocie dohotelu "Interconti" siedzieliprzy drinku w barze.
-Nie, nie!
- przerwałGropius -Muszę przeprosić za swoje rozkojarzenie, ale naprawdę nie byłomi łatwo skupić się na operze.
Zamordowanie de Luki bardzo mnie poruszyło.
Po raz pierwszy tego wieczoru Gropius dokładnie przyjrzał się Felicii.
Miała na sobie prostą czarną suknię zjedwabnym kołnierzemi wąskim,ostrym dekoltem w kształcie litery "V", wchodzącym głęboko między jejbujne piersi.
Powodowany jednocześnie strachem iciekawością, odgoniłnatrętną myśl, żeFelicia jest kobietą,i to niezwykle atrakcyjną kobietą.
Przez kilkaminut panowało niezręczne milczenie.
Żenujący incydent z Francescą w Turynie (najchętniej zapadłby sięwtedy pod ziemię) iniespodziewana odmowa Rity pogłębiły jego brakpewności siebie w stosunku do kobiet.
Dlategowieczór wWiedniu zapewne zakończyłby się w sposób niegodny wspomnienia, gdyby nie Felicia,która zupełnie nieoczekiwanie przejęła inicjatywę.
Tuż po północy,kiedy Gropius leżał już w łóżku, nie mogączasnąć,rozległo się pukanie do drzwi łączącychjego pokój i pokój Felicii.
Gdynie zareagował, pukanie stało się bardziej natarczywe.
Gropius wyskoczyłzłóżka, narzucił szlafrok i odsunął zasuwkę przy drzwiach.
Następnie jeotworzył.
Przed nimstała Felicia wcienkiej białej koszulce bawełnianej,która sięgała jej akurat do łona.
Nie miała na sobie nicwięcej.
156
- Boję się- powiedziała cicho i wślizgnęła się dopokoju Gropiusa.
-Czego?
- zapytał Gropius, zbyt zdumiony, żeby odrazuzrozumieć,że Felicia tylko szukała pretekstu.
- Ktoś jest za moimi drzwiami.
Wyraźnie słyszałam!
Gropius odważnie wszedł do jej pokoju, jednym szarpnięciemotworzyłdrzwi i wyszedł na korytarz.
Nic.
- Pewnie się pani przesłyszała- powiedział Gropius, wróciwszy doswojegopokoju.
Dopiero teraz, kiedy zastał Felicię w swoim łóżku, poJął że
Musiała zauważyć uśmiech w kąciku jego ust,chociażbardzo się starał zbagatelizować całą sytuację.
Kiedy zachęcająco uniosłakołdrę,żebysię przy niej położył, powiedziała:
- Nie uważa mnie pan za choć trochę pociągającą, profesorzeGropius?
"Ależ uważam, uważam"- chciałpowiedzieć, oboje jednak czuli sięniepewnie w tej wyraźnie dwuznacznej sytuacji, wolał więc bez słowa wślizgnąć się do Felicii pod kołdrę.
Z głową podpartą na łokciu, Felicia z zainteresowaniem patrzyła naGregora.
Ten przyjął tę samąpozycję,a kiedy pod kołdrą dotknął jej piersi,które fascynowały go już od ich pierwszego spotkania, odwzajemnił zapraszającespojrzenie.
Felicia delektowała się jegodelikatnymi, czułymi pieszczotami, a jejciało całe drżałood przyjemnych dreszczy, które przebiegały odramionaż po palce u stóp.
Nagle Gropius poczuł, jak jej dłoń przesuwa siępo jegobrzuchuw dół, a potem -tu był gotów krzyczeć- odważnieobejmuje jegomęskość.
Gregor poczułsię zarazem błogo i jak w niewoli.
- A jużmyślałam, że jesteś gejem!
- uśmiechnęła się Felicia.
- Bo jestem - odparował Gropius.
- Aty możejesteś dziewicą?
-Ja? Jak na to wpadłeś?
- zawołałaFelicia wesoło, ściągnęła koszulkę i usiadła okrakiem na Gregora,który udawał, że jest zupełnie zaskoczony i że nigdy by się tego nie spodziewał.
Ciało Gregora zaczęło drżeć, kiedy jego członek zanurzył się w wilgotnych wargach sromowych Felicii.
Widział, jak zamknęłaoczy z pożądania.
Ręce splotłaza głową i poruszała delikatnie ciałem na boki.
Gropiuschciwiechłonął widok jej wielkich, poruszających się rytmicznie piersizakończonych ciemnymi sutkami.
157.
- Podoba ci się?
- szepnęłaFelicia i nagle znieruchomiała.
-Powiedz,że ci się podoba!
- Tak, podoba mi się - odparł szybko Gregor.
Było gotowy udzielić każdej odpowiedzi, byle tylko kontynuowała swój namiętny taniec najego ciele.
Jakbyzgadując jego myśli, Felicia podjęła znów frywolną grę, poruszając się w łagodnym rytmie.
Była bardzo cicha.
Jedynie jejoddech zdradzał, jakie pożądanie ją trawi.
Gregor w ekstaziezamknął oczy.
Nagle zostały zapomnianei odpłynęły gdzieś w dal wydarzeniaostatnich tygodni,gwałtowny koniec jego kariery i ciągły strach.
A przecież właśnie te okoliczności zbliżyły ich do siebie.
Namiętność,jaką obdarzył Felicię, trwała może pół godziny, a możetylko pięć minut - w każdym razie była takwielka i tak przemożna, żeGropius nie myślał o niczym innym, a już na pewno nie o czasie.
Kiedy wreszciedoszedł ipoczuł, że eksplodujegdzieś w głębi swojego jestestwa, wydał z siebie krzyk, jakby trafiłagostrzała, wyprężył się i opadłjak nieżywy.
Felicia drżała z podniecenia nacałym ciele.
Opartana Gregorze, nachyliła się nad jego twarzą, wodziła językiempo jego wargach idelikatnieporuszała miednicą do przodu i w tył, aż zjej ust wyrwał się stłumiony jękiszczęśliwa opadłananiego.
Kiedy Gropius się obudził, potrzebował kilku sekund, żeby pojąć, żetowszystko nie było snem.
Obokniego leżałana plecach Felicia, zkołdrąmiędzy nogami, nagimbiustem i rozczochranymi włosami.
Gregorcicho uniósłgłowę i w bladym świetle poranka, którewpadało przezszerokie okno, studiował jej pięknie ukształtowane ciało.
Wcześniej nie miałokazji,żeby dokładniej mu się przyjrzeć, czuł je tylko i oddawał się temuuczuciu.
Teraz jednak pochłaniał jej widok jak podglądacz, przekonany,żenikt go niewidzi i że przedmiot jego ciekawości nie może się przedtymispojrzeniami obronić.
Felicia była piękną kobietą.
Płochąmłodość miała już za sobą, byłateraz w kwiecie wieku.
Uda miała zaokrąglone, biodra były wyraźne, a piersipełne słodkich obietnic.
Jejskóra błyszczała jak najwspanialszy jedwab,zapraszającdo czułych pieszczot.
- Zawsze się podkręcasz,podglądając bezbronne, nagie kobiety?
odezwała się nagle Felicia, nie otwierając oczu.
158
Gropius poczuł się przyłapany nagorącym uczynku i dłuższą chwilęmilczał, zanim znalazł godną tego pytania odpowiedź.
- Tylkowtedy, gdy są tak podniecające jak ty!
Wtedy Feliciaotworzyła oczy, a Gregorpocałował jąw usta.
Obojedługo na siebie patrzyli.
- Chciałbym- powiedział Gropius - żebyśmy się spotkali w innychokolicznościach.
ROZDZIAŁ 8
Kobiety różnie reagują na pierwszą miłosną noc z mężczyzną.
Jeślichodzi oFelicię Schlesinger,to potraktowała to jako sposobność,żeby rozstać się ze wszystkim, co pozostało po Schlesingerze.
Arnowciąż był obecnyw domu, który dzieliła z nimprzez cztery lata, przynajmniej w tych okresach, kiedy akurat nie przebywał za granicą.
Niemogła otworzyć żadnej szafy, żeby nie natknąć się na jegoubrania i bieliznę.
Przedmioty osobiste, zdjęcia, drobnepodarunki z podróżyi książki specjalistyczne leżały wszędziei nie pozwalały zapomnieć ozmarłym mężu.
W myślach czuła się obserwowana przez te wszystkie drobnerzeczy,a uczucie to wzmagało jej niepokój.
Minęło Boże Narodzeniei sylwester.
Felicia spędziła świętaz Gropiusem.
Teraz chciała spalić zasobą wszystkiemosty z przeszłości, przynajmniej te, które utrudniałynowy początek.
Zadanie nie było jednak łatwe.
Felicia nie miała pewności, czy opłakiwać los Schlesingera, czy raczejdać upust swojej złości na jego sekretneżycie.
Wtedy przyszedł jej z pomocą list.
Odkryła go, upychającubraniamęża do sześciu dużych kartonów, i to właśniew tym białym garniturze,który Arno miał na sobiepodczas ich ślubu w Las Vegas.
Na koperciebyłizraelski znaczek i pieczątka, której nie umiałaodcyfrować.
Nadawcą byłaSheba Vadin.
Żadnegomiasta, żadnej ulicy.
Sheba Vadin?
Felicia nigdy nie słyszała tegonazwiska.
160
Przez chwilę się wahała, czy wyjąć list z koperty, czy go zniszczyć, nieczytając.
Na pewno jego treść mogłabysię okazać dla niej nieprzyjemna.
Niebez powodu Arno włożył list do kieszenitego właśnie garnituru.
Później jednak ciekawośćwzięła górę.
Feliciapragnęła jasności, chciała wiedzieć, co się kryje za tymi wszystkimi zagadkami, na które się natknęłapo śmierci Schlesingera.
Tego bowiem, żeArno prowadził jeszcze jedno,tajemnicze życie, Felicia była już pewna.
Pospiesznie wyjęła zawartość koperty.
List był napisanyw języku niemieckim,zielonym atramentem, wyraźnie kobiecym pismem.
Na końculistu znajdował się czerwony odcisk ust.
TelAwiw-Jafa, 3 marca.
Mój ukochanynad życie kreciku!
Siedem dniwłaśnie mija, siedem dni, kiedy nie czuje Cię wsobie, i nie wiem,jakdługo towytrzymam.
Nie matakiej minuty, żebym niemyślała o Tobiei chwilachwspólniespędzonych w Jerozolimie.
Dlaczego każeszmi tak cierpieć?
Czy nie masz takiej samej potrzeby kochania mnie?
Czy możetymczasem zmieniłeś plany?
Czy Twoja żona jest możelepsza odemnie?
Powiedz, jeślitak jest.
Dla Ciebie zrobięwszystko.
Z tymi milionami możemy rozpocząć nowe życie, gdzieś w Europiealbo w Ameryce.
Możesz być pewien, że umiem milczeć jak grób.
Gdybyśjednak nie dotrzymał obietnicy i wrócił do żony, będę zmuszonarozważyć swoje zachowanie.
Ty wiesz, ile warta jest ta wiedza.
Ale o tym w ogóle nie chce myśleć.
Kocham Cię i chcęCię mieć.
Ciebie, Ciebie, Ciebie!
Loiie, Szalom.
Sheba
Zdania zapisane zielonym atramentem zaczęły drżećFelicii przed oczami.
- Mój ukochany nad życiekreciku!
- syknęła podnosem, a po chwili dodała z wyraźną nienawiścią w głosie: - Przebrzydła, mała, izraelskadziwka!
W złości zmięła listw kulkę, po krótkiej chwili jednak rozprostowałago i wygładziła jak cenny dokument.
Potem przeczytała list raz jeszcze.
"Tu durna suko - łajałasamasiebie, gdy skończyła czytać.
- Czemu ufałaś Schlesingerowi.
Żaden mężczyzna, który połowę życia spędzapoza domem, nie zasługuje na takie zaufanie!
" Zabolało ją to,czego sięwłaśnie dowiedziała, nie dlategojednak, żebyłto pisemny dowód zdradyArna, tylko dlatego, że okazała się tak łatwowiernai naiwna.
I o ile myśl,
161.
ze Arno zakończył życie z powodu Gropiusa, jeszcze przed chwilą byłaproblemem, o tyle ten list zniszczył wszelkie skrupuły.
Przeciwnie, Feliciauważała teraz Gregora za mściciela.
W jej mroczne myśli wdarł się nagle dzwonek telefonu.
Młodzieńczymgłosemodezwał się doktor Rauthmann z Instytutu ArcheologiiUniwersytetu Humboldta w Berlinie.
Najpierw uprzejmie przeprosił, żeprzeszkadza, następnie nieporadnie wyraził kondolencje z powodu śmierciSchlesingera, którego on i jego koledzy bardzo cenili.
- A jaki jest rzeczywisty powódpańskiego telefonu?
przerwała Felicia jego udawane współczucie.
Doktor Rauthmann milczał przez dłuższą chwilę, zanim udzielił odpowiedzi.
- Nie muszę mówić, że mąż panizaliczałsię do najwybitniejszychnaukowców w swojej dziedzinie.
Uchodził za samotnika, jakich w naucedziś raczej rzadko się spotyka.
Samotnicy jednak, ludzie, którzy zmierzajądo celu, nie oglądając się na konwencje, to prawdziwi bohaterowie nauki.
Mąż pani, jak panizapewne wiadomo, miał też kilku wrogów, którzy niemogli przebolećuzyskiwanych przez niego dotacji nabadania.
Pozwalały muone zajmowaćsię projektami, które w państwowych instytucjachzawsze odkłada się na później.
Dlatego wszyscymu zazdrościliśmy.
O ilebowiem większość z nas swoje praceprowadziza biurkiem,o tyle panimąż działał jakoarcheolog w terenie.
Znał Bliskii ŚrodkowyWschódjak własną kieszeń i odwiedzał miejsca, o których większość z nas tylkosłyszała.
Godne pozazdroszczenia, doprawdy, godne pozazdroszczenia!
Mógł sobie wybierać zlecenia i instytucje współpracujące.
Alepo co ja tomówię, pani to wszystko sama doskonale wie!
Te hymny pochwalne natematSchlesingerazdumiały Felicię, kiedy bowiem Arno w ogóle mówiło pracy, słyszała coś wręcz przeciwnego.
Niejednokrotnie wypowiadał się niekorzystnie oludziach odpowiedzialnych za naukę w państwowych urzędach i instytutach, nawet kpiłsobiez ich jednostronnego myślenia i ograniczonych możliwości.
- I czym mogę panu służyć,doktorze Rauthmann?
- zapytała Felicia z naciskiem.
Rauthmann odchrząknąłzakłopotany iodpowiedział dyplomatycznie:
- Jak pani wie, pani mąż ostatnio pracował przy projekcie badawczym uniwersytetuw Jerozolimie.
Dotychczas niema naten temat żad162
nych publikacji.
Bylibyśmy, to znaczy nasz instytut, bardzo zainteresowanimateriałami z badań.
Z pewnością mąż wiele ichpozostawił.
Co zamierzapaniz nimizrobić?
- Jeszcze o tym nie myślałam - odparła Felicia.
-Rozumiem.
Proszę wybaczyć moją natarczywość.
Chcielibyśmytylko uprzedzić inne instytuty, które również zwrócą siędopani.
Jestemo tym przekonany.
Czy byłoby zatem możliwe rzucenie okiem na spuściznę naukową pani męża?
Nieznajomy rozmówca wzbudził jej nieufność,a zarazem ciekawość.
Wydawało się, że ten doktor Rauthmann wie więcej na temat pracy Schlesingera, niżsądziła.
- Tak, oczywiście - zgodziła się Felicia.
- Proszę zaproponować jakiśtermin.
- Może jutro o czternastej?
-Jutro?
- zdziwiła się Felicia.
- Tak się składa, że mam jutro do załatwienia sprawy w Monachium.
Byłaby tosprzyjającaokoliczność.
Nie chcę też pani zabierać dużo czasu,chodzijedynieo ogólne przejrzenie dokumentacji.
Wyobrażam sobie, żepani mąż pozostawił sporo notateki innych materiałów.
A zatem do jutra.
Ibardzodziękuję za paniprzychylność.
Ledwie odłożyła słuchawkę, a już naszłyją wątpliwości,czy może ufaćdoktorowi Rauthmannowi.
Zadzwoniła do informacji ponumer InstytutuArcheologii w Berlinie.
Wybrała podany numer i poprosiłaz doktoremRauthmannem.
Kiedy się odezwał, odłożyła słuchawkę.
Wtedyzadzwoniła doGropiusa.
- Jak ci leci?
Coś nowego?
- zapytał Gropius, usłyszawszy głos Felicii.
- Mnóstwo nowego!
- odparła Felicia.
-Schlesinger był świnią.
- Na litość boską, co się stało?
- Gropius usłyszał przeztelefon, żeFelicia z trudem stara się powstrzymać łzy.
- Miał romans z jakąś izraelską wywłoką!
-Skąd wiesz?
- Pakowałam jego ubrania do kartonów i akuratw garniturze,którymiał na naszym ślubie w Las Vegas, znalazłam list miłosny od niejakiejSheby Vadin.
"Mój ukochany nad życiekreciku!
" - tak się rozpoczynał.
Żałosne!
163.
- Przykro mi powiedział Gropius.
-Nie ma potrzeby!
- odparła Felicia.
-Jeśli w ogóle był jeszcze jakiś powód, żeby opłakiwać Arna, to właśnie zniknął.
Bezczelnie mniezdradzał, aja, durna suka, ufałam temu człowiekowi.
Jak mogłambyćtak naiwna!
- Jak mogę cię pocieszyć?
- zapytałGropius z czułością.
- Przyjdź do mniei zostań na noc.
Byłoby mi miło, gdybyś mógłbyćtutajtakże jutro.
Pewiennaukowiecz Berlina zapowiedział swoją wizytę.
Jest zainteresowany spuścizną naukową Arna.
Nazywa się doktor Rauthmann.
Zasięgnęłam informacji: rzeczywiściejest pracownik uniwersytetuo takim nazwisku.
Mimo to czuję się trochę niepewnie, choćon bardzodużo wie na temat pracy Arna.
- Przyjdę - powiedział Gropius.
Kiedy następnego rankaGropius obudził się włóżku Felicii, potrzebowałkilku sekund na przypomnienie sobie, gdzie jest.
Później jednak radośniesię uśmiechnął.
Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz budził się w łóżkukobiety.
Z kuchni dochodziłociche syczenieekspresu dokawyi niósłsię przyjemny aromat gorących tostów.
Gregor poczuł się dobrze, co niezdarzało mu się już od dawna.
Los kazał mu spotkać Felicięw okropnychokolicznościach.
Aleteraz nagle wyszło na to, że oboje mogą z tej sytuacjiwydobyć cośpozytywnego.
Widok z tarasu na przeciwległy brzeg jeziora Tegern był fantastyczny.
Porannesłońce było jeszcze nisko i oświetlało górskie granie przez drzewa ogołocone zliści.
Było zimno, ale wtym rokunie byłośniegu, co nieprzeszkadzało ani Gregorowi, ani Felicii.
Żadne z nich nie miało zacięciado sportów zimowych.
W sypialni pojawiła sięFelicia z tacą tak wielką, że z trudemją trzymała.
Miała na sobie białą bluzkę ibyła w świetnym humorze.
- Dzień dobry, dyrekcja hotelu pozwala sobie podać śniadanie razemz pokojówką!
Gropiusmusiał się roześmiać.
Dopiero teraz zauważył, że Felicia niema nasobie nic więcej.
- Będę musiał zapamiętaćadres tego hotelu- odparłGropius żartobliwie, przyglądając się, jak Felicia stawia tacęna stoliku przy łóżku.
Wesoło wyciągnął rękę, lecz Felicia zaprotestowała:
164
- Personelowi tego hotelu surowo zakazuje się prywatnychkontaktów z gośćmi.
Gropius i Felicia zjedli śniadanie w łóżku.
Gropius co prawda nieznosił jadaniaczegokolwiek w łóżku ze względuna okruszki, ale z Felicią wszystko wyglądało inaczej.
Miał wrażenie, jakby prowadził nowe życie.
W takich chwilach starał się zapomnieć o przeszłości, ale udawało mu sięto zaledwienakilka minut.
Potem powracały dręczące gopytania, któretłukły mu się po głowieod tygodni i na które niebyło odpowiedzi.
Wtedypatrzył przed siebie bez wyrazu i próbowałuporządkować myśli.
- O czym myślisz?
zapytała Felicia, która od dłuższegoczasu obserwowała go w milczeniu.
Gregor niezauważalnie się wzdrygnął.
Poczuł się przyłapany nagorącym uczynku.
Oto siedział z cudowną półnagą kobietą w łóżku, delektowałsię obfitym śniadaniem i bajecznym widokiem na jezioro Tegern,ale myślami był bardzo daleko - w Turynie.
- Wciąż nie daje mi spokoju śmierć de Luki odpowiedział Gregor,nie patrząc na Felicię.
- Mógłbym przysiąc, że należał domafii, wkażdym razie wszystko na to wskazywało, a teraz sammarnie skończył.
Cotam siędzieje?
Nie rozumiem!
- Może są jakieś konflikty między rodzinami mafijnymi,kłótnie albozwyczajne różnicezdań.
Wiadomo przecież, że ci ludzie nie wahają sięzbyt długo.
- Możliwe, ale w takich wypadkach człowiekzwykle znika bez śladu i bez hałasu.
Później już sięo nim po prostu nie słyszy.
Śmierć de Lukibyła spektakularna.
Nieprzypadkowo wszystkie gazety pisały o tym morderstwie.
Jestem przekonany, że śmierć deLuki miała stanowić znak.
- Dla kogo?
Gropius spojrzał Felicii w oczy.
- Być może dla mnie.
Ostatecznie nie byłoby topierwsze ostrzeżenie.
Trwożliwie, jakby chciała go ochronić, Felicia wzięła prawą dłońGregora w obie ręce.
-Właściwie,jak długo jeszczechcesz to ciągnąć?
Czasem mam wrażenie, że masz obsesję, żeby zniszczyćsamegosiebie.
Czemu się nie poddasz inie przekażeszdalszego dochodzenia policji?
- Policji?
- zaśmiał sięz goryczą Gropius.
-Przecieżsama widzisz,doczego doszła policja do tej pory.
Dla nich wciąż ja jestem jednym z głów165.
nych podejrzanych.
Jużdawno siedziałbym za kratkami, gdyby tylko mielichoćby najmniejszy dowód.
Odnoszę wrażenie, żew policji grasię naczas.
Liczy się na komisarzanazwiskiem Przypadek, który rozwiązuje połowęspraw.
Pókico jednak moja kariera legła w gruzachi jak inni lekarze, którzy pamiętają lepsze czasy, mogę chodzić jako akwizytor farmaceutyczny i wiejskim lekarzom wciskać ciemnotę na temat zalet nowego środkaprzeczyszczającego firmy Bayer czy Schering.
- Jeślinajpierw wyłowią cięz rzeki jako zwłoki, jak de Lukę, to nawettego nie będzieszmógł robić -zaoponowała Felicia.
- Proszę, bądźrozsądny!
- Ale Felicio!
Ci ludzie mogli już dziesięć razymnie zabić i tegoniezrobili.
Dlaczego?
Bo mnie potrzebują.
Z jakiegoś powodu jestem dlanichważniejszy żywy niż martwy!
- Brzmi to bardzo zachęcająco!
Gropiuswzruszył ramionami i spojrzał przez okno na jezioro.
- Mogli już dziesięć razymnie zabić - powtórzyłpogrążony w myślach.
Zgodniez zapowiedzią, doktor Rauthmann przybył punktualnieo czternastej.
Jego ubranie było równie nieskazitelne jak wypowiadane przezeńformułki grzecznościowe: szary garnitur, białakoszula i - cóż za arogancja - czerwono-czarny prążkowany krawat.
Ciemne kędzierzawe włosyi krzaczaste wąsy powodowały, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości.
Felicia oceniła gona czterdzieści pięć lat.
Z lekkimukłonem wręczył jej swoją wizytówkę, Felicia zaś przedstawiłaGropiusa jako przyjaciela domu, który pomaga jej ogarnąć sprawy,jakie spadły na nią w związku ze śmiercią męża.
Rauthmann powtórzył swoje przeprosiny, którejuż raz wyraził telefonicznie, żetak szybko po odejściu Arna Schlesingeraprzychodziz prośbą.
- Proszę jednak zrozumieć- oświadczył z poważnąminą- że materiał naukowy, jaki pani mążpozostawił, jest zbyt ważny, żeby zostawić goinnym.
Nasz instytut jest zresztą gotów w wypadku darowizny czy przekazania wystawićstosowne potwierdzenie donacji.
Gregor i Felicia spojrzeli po sobieze zdziwieniem.
- Zaraz,zaraz!
- sprzeciwił się Gropius.
- Przecież pan jeszcze nawetnie wie, co Arno Schlesinger zostawił!
166
- Proszę pana - Rauthmann rozłożył ręce- wiemy, czym sięzajmował.
A jego sporadyczne publikacje były niezwykle interesujące!
- Czym więc Schlesinger zajmował się ostatnio?
chciał wiedziećGropius.
Rauthmann zrobił się powściągliwy.
Z uśmiechem, którego ani Gropius, ani Felicia nie umieli zinterpretować, odparł:
- Cóż, Schlesinger poświęcił się starożytnościBliskiego Wschodu,ale nazwisko wyrobił sobie jako archeolog biblijny.
Czyż nie tak, paniSchlesinger?
Felicia przytomnie przytaknęła.
To, żeArno zajmował się główniearcheologią biblijną, było dla niejczymś nowym, w każdym razie Schlesinger nigdy o tym nie mówił.
- Trzeba panu wiedzieć -ciągnął Rauthmann, zwracając się do Gropiusa - że Palestyna i miejsca wydarzeń opisanychw Nowym Testamenciebyły do końca dziewiętnastego wieku zupełnie niezbadane archeologicznie.
Obecniesytuacja zmieniła się diametralnie.
Dziś Izrael i Palestynazaliczają się do krajów najlepiej zbadanych archeologicznie.
W wielkimstopniu przyczynił się do tegowłaśnieArno Schlesinger.
Zapłacił za tojednak wysokącenę.
- Wysoką cenę?
- Gropius spojrzał na Rauthmanna.
-Jak pan to rozumie, że zapłacił wysoką cenę?
Rauthmannzwrócił się do Felicii, szukając pomocy, jakby miał jakieśopory, żeby odpowiedzieć na pytanieGropiusa.
- Cóż - zaczął zwahaniem.
- Tasprawa z wypadkiem.
Najpierw sięmówiło, że Schlesinger wjechał samochodem na minę.
Ale to zpewnością paniSchlesinger lepiej panu wytłumaczy.
- Raczej nie!
- zaprotestowała Felicia.
-Trzeba panu wiedzieć, że mążnigdy nie opowiadał o przebiegu tamtego wypadku.
Mówił, że nie chcemniedodatkowo niepokoić.
Nie był to więc wypadek?
Rauthmann nerwowo poprawił krawat, po czym odpowiedział cicho:
-To był zamach bombowy.
Tak twierdzi Pierre Contenau, mójfrancuski kolega po fachu, który prowadzi wykopaliska w BeerSzewie.
Byłw pobliżu, kiedyto się stało.
- Zamach bombowy?
- skrzywił się Gropius.
-Przecież w tamtymzakątkuświata codzienniewybuchają bomby.
Niekoniecznie musiało towięc mieć coś wspólnego z próbą zabicia Schlesingera!
167.
- Proszę mi wierzyć, jest tak, jak mówię.
Tam, gdzieSchlesinger prowadził wykopaliska, jeszcze nigdy nie wybuchła żadna bomba - powiedział Rauthmann z naciskiem.
Gropius się zastanowił.
- To bywięcznaczyło, że zamach był przeprowadzony przeciwkoArnowi Schlesingerowi!
-Lubprzeciwko jego pracom.
- Albo przeciwko jednemu i drugiemu!
Gropius przez chwilę milczał.
To wszystko nie miało żadnego sensu!
Któż, u diabła, mógł być seriozainteresowany tym,żeby wysadzić w powietrze jakiegoś niemieckiego archeologaprzy wykopaliskach?
Chyba że.
- Czy mogę panuzadaćpoważne pytanie?
- zaczął Gropius nieporadnie.
-Czy w waszej dziedzinie istnieje coś takiego, jak zawiść zawodowa?
Wiem, o czym mówię.
Jestem lekarzem i sądzę,że nie madrugiejtakiejprofesji, wktórej tak panoszyłaby się zawiść.
- Oczywiście, żeistnieje!
Działalność naukowa to ciężki kawałek chleba, wszystkiestanowiska są zajęte, naiwnością byłoby się tego wypierać.
Gropius pokiwał głową iodwrócił wzrok,następnie zadał Rauthmannowikolejne pytanie:
- Czy Arno Schlesinger był lubiany w kręgach archeologów?
Rauthmann spojrzał ukradkiem na Felicię, onazaś odwzajemniłaspojrzenie i oświadczyła:
- Proszę się nie krępować, doktorze Rauthmann, nie musi mnie panoszczędzać!
Rauthmann przełknął ślinę.
- Prawdę mówiąc, w naszych kręgach Arna Schlesingera nienawidzono równie mocno jak go szanowano.
Szanowano ze względu na jegowiedzę i wielką inteligencję.
Nienawidzono, ponieważ,przepraszamzadosłowność, wykładał mnóstwopieniędzy, żeby otrzymywać pozwolenianawykopaliska.
Pozwolenia, na które inni archeologowie na próżno czekają przez połowę życia.
- Uważa pan zatem za możliwe, że.
-Nie!
- wpadł muw słowo Rauthmann.
-Przy całejtej rywalizacjiżadnego badacza nie uważam za zdolnego do popełnieniamorderstwa,żadnego!
- Zwracając się do Felicii, powiedział: -Jeśli mogę przypomniećpowód mojej wizyty.
168
- Oczywiście- Felicia wstałai poprosiła doktoraRauthmanna, żebyposzedł za nią.
Gropius dołączył chwilę później, żeby gość nie miał poczucia, że jestpodstałą obserwacją.
Rauthmannowi zaświeciły się oczy,kiedyzobaczył skoroszyty, które całymi setkami piętrzyły się na regałach w gabinecie.
Przeważnie byłyoznakowane żółtymi karteczkamiz hasłem opisującym zawartość.
Opróczwskazań geograficznych, jakSalamina,Tyr czyTellEl-Farah, można byłoodczytać odwołania do określonychepok, jak kultura mykeńska III A, kultura Villanova czy kultura Badari.
- Część dokumentacji jest pomieszana - odezwała się Felicia, zauważywszy zdziwionespojrzenieRauthmanna.
- Policja na pewienczasskonfiskowała niektóre materiały, ale szybko je oddano.
Prawdopodobnieterminologia specjalistyczna niewiele im powiedziała.
Co pewien czas Rauthmann wyciągał któryś zeskoroszytów,kartkował dokumenty, kiwał z uznaniem głową, po czym odkładałna miejsce.
Gropiusauderzyło to, żeinformację Felicii o konfiskacie dokumentów przez policjęRauthmann przyjął do wiadomości bez żadnychdodatkowych pytań.
Nic nie mogło zmącićjego spokoju,interesowałsię zaś pozornie przypadkowoto tym, to tamtym.
Używał przy tymokularów do czytania, które powiększały mu oczy tak, że przypominałsowę.
- Ale napijesię pan z nami kawy?
- zapytała Feliciai nie czekając naodpowiedź, wyszła zgabinetu.
- To tragiczne, że Schlesinger musiał skończyćw ten sposób - zauważył Rauthmann, kiedy zostali sami.
Gropius zastanawiał się, czy doktor Rauthmann wiedział, w jakisposób on, Gropius, był powiązany ze Schlesingerem.
Pozostawił jednakuwagę archeologa bez komentarza.
Zamiast tego zapytał, zupełnie mimochodem:
-Jeśli wolno spytać, czy pan szuka czegoś konkretnego?
- Oczywiście- odparłRauthmann, nadal się rozglądając.
- Chodzio dzieło życia wybitnego badacza, dzieło, którymnasz instytut jest zainteresowany.
-A po krótkim zastanowieniu dodał: - Czy nie mógłby panszepnąć słówkaw naszej obronie?
Gdybypani Schlesinger już teraz sięzdeklarowała, żechce naukową spuściznę męża przekazać jako darowiznę,oznaczałoby to dla niej niemałąulgę podatkową!
169.
- Rozumiem!
- powiedział Gropius, tak naprawdę nie rozumiejąc, o co chodzi Rauthmannowi.
-Zobaczę, coda się zrobić.
Ale jeślipan pozwoli, to chciałbymjeszcze zapytać o tego francuskiego archeologa.
- Contenau.
Pierre Contenau!
- Tak, tego Contenau.
Czy pana zdaniem jestmożliwe, że zna on jakieś bliższe szczegóły rzekomego zamachu na Schlesingera?
- Sądzę, że tak -odpowiedział Rauthmann bez wahania.
- Miałemjednakwrażenie, że nie jest chętny, żeby coś ujawnić.
Contenau rzucałtylko jakieś aluzje,które, szczerze mówiąc, nie ciekawiły mnie.
Dziwnyczłowiek, ten Contenau, jak wszyscyarcheolodzy.
- A gdzie mieszka ten Contenau?
-O ile wiem, przez połowę roku w Jerozolimie, lato zaś spędza regularnie z żoną i córką w Paryżu.
Tylkopozazdrościć.
- A pan?
Proszę wybaczyć ciekawość.
- Ja jestem poślubiony nauce, jeśli to miał pan namyśli.
Nauka absorbuje mnie całkowicie.
Niestety, naszemu instytutowi brakujeśrodkównaprowadzenie wykopalisk zagranicą, tym sposobem moje badania ograniczają się do terenu o wymiarach metr na dwa metry, czyli do mojegobiurka!
- zaśmiałsię trochę smętnie.
Przyszła Felicia z kawą i Rauthmann zakończył pracę.
Zwracając siędoFelicii, powiedział:
- Pani mążpozostawił cenne wyniki badań.
Jeślipani pozwoli, w ciągu najbliższych dni nasz instytutzłoży pani pisemną propozycję, jak i najakich warunkach spuścizna ta mogłabybyć przekazana w formie darowizny.
Taka procedura miałaby dlapani tę zaletę, że nazwisko Arno Schlesinger zostanie należycie docenione, aponadto pani będzie mogła przezcałe lata korzystać z ulgi podatkowej.
Nie musi pani podejmować decyzjinatychmiast.
-Jakgo odebrałeś?
- zapytała Gregora Felicia po wyjściu doktora Rauthmanna.
- Trudno powiedzieć- odparłGropius.
- Na początku wydałmi siętrochę podejrzany, jakby nie do końca wiedział, czego właściwie chce.
- A teraz?
Gropius wzruszył ramionami.
170
-W rozmowie wydawał się zupełniewiarygodny.
Rauthmann ma rację, w tych skoroszytach tkwi dzieło połowy życia twojegomęża iwidać,że Schlesinger rzeczywiście był bardzo uznanym naukowcem.
- Był świnią!
-Jedno nie wyklucza drugiego.
Również Schliemannmiał podły charakter,ale był genialnym archeologiem.
Napoleon jako człowiekbył świnią,mimo to był wielkim wodzem.
Albo Klaus Kinski czyż nie był wstrętny,a mimo to był wspaniałym aktorem?
Z założonymi rękami Felicia patrzyła przez okno.
Cicho zapytała:
- Jaki powód miał Arno, żebyprzemilczeć, żeto był celowy zamach bombowy, a nie żaden wypadek?
Gropiuspodszedł doniej ipołożył jej dłoń na ramieniu.
- Gdybyśmy to wiedzieli, zrobilibyśmy duży krok naprzód.
Tuż przedgodziną dwudziestą drugą Gropiuswrócił znad jeziora Tegern do Monachium.
Jakieś nieokreślone uczucie powstrzymało go przed spędzeniem kolejnej nocy z Felicią.
Już z daleka dostrzegł samochód naŚwiatłach postojowych, zaparkowany przywjeździe dojego garażu, i przez chwilę wahałsię, czy nie zawrócić i nieodjechać.
W kierowcy samochodu rozpoznał jednak Dirka Lewezowa, który od kilku dni nie dawał zna- ku życia.
Kiedy Lewezow zobaczył Gropiusa, wysiadł z samochodu.
- Cały dzień próbuję pana złapać, profesorze!
Sprawa jestpilna!
- Proszę do środka -powiedział Gropius.
Zdążył jużna tylepoznaćprywatnego detektywa, że wiedział ojego skłonności do dramatyzowania.
Prawdopodobnie chodziło mu również o pieniądze.
Cóż jest takiego pilnego?
-Potrzebuję pieniędzy!
- oświadczył detektyw tonem żądania.
- Tak, tak, pieniędzy pan potrzebuje - powiedział Gropiusdrwiąco.
- A już myślałem, żedokonał pan jakichś istotnych obserwacji, którebędą mi pomocne.
Lewezow uśmiechnąłsię wyniośle i usiadł na kanapie.
Następnie oznajmił, podkreślając wagę swoich słów zamaszystą gestykulacją:
- Pański kolega, doktor Fichte, zaplanował na pojutrze lot do Pragi.
Wiem to od mojego przyjaciela Gellera.
Piper Seneca II Fichtego wystartuje okołodziesiątej rano.
171.
- Ciekawe!
- Gropius zrobił zamyśloną minę.
- Chciałbym zaproponować, że polecę jutro do Pragi, żeby mu deptać po piętach od chwili, kiedy przyleci.
-Niezła myśl, Lewezow, a nawet genialna.
Ile panu trzeba?
- Pięć tysięcy?
- odpowiedział detektywostrożnym pytaniem.
-Ostatecznie nie wiem, co mnie czeka w Czechach, ahotele wPradze niesąszczególnie tanie!
Gropius wypisał czek i wręczył Lewezowowi.
- Chcę wiedziećo każdym kroku Fichtego w Pradze.
Każdyszczegółmoże miećznaczenie.
Ufam panu.
Proszę mnie informować na bieżąco.
Przede wszystkim chciałbymwiedzieć, kiedy mój szanowny pan kolegabędzie wracał!
- Możesię pan spokojnie zdać na mnie, profesorze.
Sprawi mi przyjemność obserwowanie, jak pętla będzie się coraz silniejzaciskać naszyiFichtego.
Następnegoranka Lewezow poleciał przez Wiedeń do Pragi.
Port lotniczy Ruzyne, położony czternaście kilometrów nazachódod Pragi, przyszosie na Kladno, jest okropną budowlą, jak większość lotnisk z czasówkomunizmu.
Jednocześnie jednak jest funkcjonalnie zaprojektowanyi niesposóbsię w nim zgubić, jakna lotnisku we Frankfurcie czyna paryskimporcie lotniczym imienia Charles'a de Gaulle'a.
Szybko więc udało się Lewezowowi ustalić położenie bramki używanej przez pilotów i pasażerówprywatnych samolotów.
W PRAGOCAR wynajął samochód, nierzucającą się w oczy beżową skodę.
Przez Brevnov Lewezow pojechał do śródmieściai dalejna południe, w kierunku PałacuKultury w Wyszehradzie,skąd widać już hotel "Corinthia Towers".
Jest to zespół hotelowy złożonyz dwóch sąsiadujących, oszklonychwież, z pięciuset pokojami i bezpośrednim połączeniem zmetrem, czyli miejsce pod każdym względemidealnedla prywatnego detektywa.
Lewezow był jużwcześniejw Pradze,ale miasta nie znał, spędził więcpopołudnie w słynnych lokalach w śródmieściu.
Na jego liście znalazłasię "Kajetanka" przy placu Hradczańskim, "Slavia", skąd rozpościera sięwidok na Teatr Narodowy, Hradczany i most Karola, a także"Alfa" przyplacu Wacława.
W pięćsetletniej piwiarni "U Fleku" przy ulicy Kremencovej, gdzie w zadymionejsali panuje niepowtarzalna atmosfera, Lewe172
zow zjadł posiłeki wypił kufel ciemnego piwa, następnie wycofał się doswojego pokoju w hotelu, najpierw zaleciwszy portierowi, żebyobudził gopunktualnie o godzinie siódmej rano.
Jaksię okazało, dobrze zrobił,zlecając budzenie, gdyż mocne czeskiepiwo skutecznie go odurzyło.
W każdym raziedopieroza drugim razemrecepcjonistka zdołaładobudzić zaspanego Lewezowa.
Około godziny wpół do jedenastej Lewezow taksówką dotarł do portu lotniczego Ruzyne.
Ruchbył niewielki, co detektywowi bardzo odpowiadało.
Lewezowraz jeszczeobejrzał port lotniczy, przeszedł wszystkimidrogami, które mógłby wybrać po odprawieprzybysz z Niemiec, a takżeupewnił się, że nie mażadnych wind ani drzwi, które mogłyby mu przeszkodzić w bezpośredniej obserwacji.
O godzinie dziesiątej pięćdziesiąt na lotnisku pojawił się mężczyznaw czarnympłaszczu z drogiego materiału, wysoki, o mrocznym spojrzeniu.
Wydawało się, że obserwuje to samo wyjście coLewezow,gdy nibymimochodem spacerował, demonstrując znudzenie.
Lewezow nie znałtego człowieka, nie wiedział więc, czyjego obecność jest przypadkowa, czypowiązana z wykonywanym przez detektywa zleceniem.
Wycofawszy sięna bezpieczną odległość, Lewezow wyciągnął spod płaszcza aparat z teleobiektywem i zrobił nieznajomemu kilka zdjęć.
Właśnie miał schować aparat,gdy z bramki, którąod dłuższego czasu obserwował, wyszedł doktor Fichte w towarzystwie nieznanego mężczyzny i podszedłprosto do człowiekaw ciemnym płaszczu.
Lewezowprzytomnie nacisnął spustmigawki w aparacie.
Potem schował aparatz powrotem pod płaszcz.
Żywo rozmawiając, trzej mężczyźni udali się do wyjścia, skąd skierowali się na pobliski parking.
Lewezow złapał taksówkę i wręczając kierowcy banknot owartości dwudziestu euro, dał mudo zrozumienia, żechciałbyśledzić tych trzech mężczyzn.
Po chwili Fichte i jego dwaj towarzysze wsiedli do ciemnego mercedesa.
- Niech pan jedzieza tym samochodem!
- polecił Lewezow kierowcy taksówki.
Taksówkarzowi o pomarszczonej twarzy i nieuczesanych, długichwłosach pościg sprawił widoczną radość.
Zachwycony otrzymanym zadaniem, zmieniał ciągle pas ruchu, kilka razy przejechał na czerwonymświetle i, siedząc na ogonie czarnego mercedesa, dotarł na plac Wacława,
173.
gdzie samochód zatrzymał się pod hotelem "Europa", okazałym gmachem z zbytkowną secesyjną fasadą.
Z bezpieczniejodległościLewezow obserwował, jak portier wnosido środka bagaże przybyłychgości.
Następnie wszedł do holu i usiadł najednymze skórzanych foteli, skąd miał widok na recepcję.
Fichte i jegotowarzysz wypełnili formularz meldunkowy, ale trzeci mężczyzna tegonieuczynił.
Albo mieszkał już w tym hotelu,albo jego zadaniem było tylkoprzywieźć tu tamtych dwóch.
Lewezow czuł się bezpiecznie, wiedział bowiem, że Fichte go niezna, nigdynie widział też tamtych dwóch mężczyzn.
Dlatego wstał izaczął z założonymi rękami przechadzać się tam i z powrotem po holu,jakby czekałna jakiegoś hotelowego gościa.
W rzeczywistości zaś starał sięuchwycić jakieś strzępy rozmowy.
Zapewne niezbyt umiejętnie udawał, dość,że nagle recepcjonista zapytał go po niemiecku:
- Czy mogę czymś służyć szanownemupanu?
Lewezow przeraził się, poczuł się złapany,po chwili jednak opanował się iodparł spokojnie:
- Nie, dziękuję, czekam na kogoś.
Wtej samej chwili trzejmężczyźni pożegnali się i udali do swoichpokoi.
Robili wrażenie zdenerwowanych.
Lewezow usłyszał tylko, że umawiają się na piętnastą,żeby razem pojechać do Pode.
Pełnej nazwy niedosłyszał.
Potem zniknęli w windzie.
"Jak najlepiej postąpić w takiej sytuacji?
" Lewezow pomyślał przezchwilę.
W końcu podszedł do recepcjonisty, z którym wcześniej wymieniłdwa zdania.
Wprawdzie Lewezow wykonywał zawód detektywadopiero odkilku lat, ale doskonale wiedział, jak najlepiej wyciąga się informacje: nigdynie za pomocą bezpośredniego pytania, ale zawsze w formie odpowiednioprzygotowanego stwierdzenia.
Dlatego powiedział do recepcjonisty:
- Właśnie przyjechał tutaj doktor Fichte z Monachium.
A kim właściwie są ci dwaj mężczyźni w jego towarzystwie?
-Tak właśnie, szanownypanie!
- odparł recepcjonista, rzuciwszy okiemna monitor komputera.
-Czy mampana połączyć zjego pokojem?
- Nie, dziękuję!
- powiedział Lewezow.
-Interesują mnie jedynienazwiska tych dwóch mężczyzn, którzy przed chwilą byli w jego towarzystwie.
174
- Nie jestemupoważniony, żeby nazwiskanaszych gości.
-Wiem- przerwał Lewezow sumiennemu recepcjoniście,wyjął z kieszeni banknoti dyskretnieprzesunął go po kontuarze.
Pięćdziesiąt euro to dużo pieniędzy dla praskiego recepcjonistów każdym razie wystarczająco wiele,żeby zapomnieć oprzepisach idyskrecji.
- Proszę sobie usiąść na chwilkę - szepnął recepcjonista i wskazałgłowąna fotele w tylnej części holu.
Lewezow wykonał polecenie.
Chwilępóźniej zjawił się recepcjonistaz karteczką i bezsłowa mu ją wręczył.
- Jeszcze jedno!
- Lewezow przytrzymał recepcjonistę za rękaw.
- Czy zna pan miejscowość o nazwie zaczynającej się na Pode.
czy jakoś tak podobnie.
- Chodzi panu o Podebrady!
-Właśnie, Podebrady.
- Każde dziecko zna Podebrady nad Łabą, jedno znaszychnajsłynniejszych uzdrowisk.
Miejscowość leży czterdzieści kilometrów na wschód.
Szanowny pankoniecznie powinien tam pojechać!
Lewezow uprzejmie skinął głową i recepcjonista wrócił za kontuar.
Wtedy Lewezow rzucił okiem na karteczkę.
Byłytam niezgrabnienapisane trzy nazwiska: doktor Fichte, doktor Aleksiej Prasskov,Thomas Bertram.
I pod spodem:
"Jeżeli to Pana interesuje, to niemal każdego wieczoru znajdzie mniePan oddziewiętnastej UZlatehoTygra, czyli Pod Złotym Tygrysem,ulica Husova 17".
Lewezowprzejechał metrem trzy stacje do przystanku Wyszehradprzy swoim hotelu, wsiadł dowynajętego wcześniej samochodu iulicąLagerovą pojechałz powrotem na placWacława, gdzie udałomusię zaparkować zaledwie kilka metrów od hotelu "Europa".
Wychylony przezkierownicę, obserwował wejście do hotelu, pod którym wciąż parkowałczarny mercedes.
Tak jak się umówili, trzej mężczyźni tuż po piętnastej wyszliz hotelu:
Fichte,którego Lewezow znał już z obserwacji w Monachium, Prasskov,pasujący do opisu przedstawionego przez Gropiusa, iBertram, którego nazwiskobyło na liście osób oczekujących na transplantację.
Prasskov prowadził samochód szeroką drogą ekspresową Wilsonoya w kierunku północnymi zaraz za dworcem autobusowym Florenc skręcił w ulicę Sokolovską,
175.
długą ulicę wylotową w kierunku wschodnim.
Prasskov nie po razpierwszypokonywał tę drogę, Lewezowowi nie było więc łatwo za nim jechać.
Po niecałej półgodzinie jazdy autostradą, kiedyLewezow bezskutecznie próbował siędodzwonić z komórki do Gropiusa, jadący przed nimmercedes wybrał zjazd na Podebrady w kierunku centrum.
W porze zimowej ten wspaniałykurort, wrazze swoimi starymi romantycznymi domami i opustoszałym parkiem zdrojowym,robił wrażeniezaspanego.
Jedynie w kawiarenkach, które jak sznur pereł otaczały terenuzdrowiska,panowałruch.
Zachowując bezpieczną odległość, Lewezowśledził czarnego mercedesa.
Samochód prowadzony przez Prasskova zatrzymał się przed reprezentacyjnym budynkiem, nieopodal parku zdrojowego, dokąd prowadziławillowa ulica.
Cicho bucząc, otworzyła się ciężkażelazna brama,po czymsamochód wjechałdo środka.
Lewezow wyłączył silnik w skodzie, wziął aparat i piechotą podszedłpięćdziesiąt metrów do willi, naktórej terenwcześniej wjechał mercedes.
Z przeciwległej strony ulicy dostrzegł tabliczkę z napisem: "Klinika zdrojowa dr Prasskov".
Patrzcie go!
mruknąłLewezow pod nosem ispojrzał przez obiektyw aparatu.
Budynek z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wiekusprawiał wrażenie zadbanego.
Po obu stronach wejścia, otoczonego czterema potężnymi kolumnami z architrawem, wznosiły się skrzydła budynku z trzyczęściowymioknami, z którychtylko w jednym paliłosię światło.
Ogólnieklinika zdrojowa wyglądała nawymarłą, a przynajmniej nie nataką, w którejprzebywają jacyś pacjenci.
Ponieważ zapadał już zmierzch, Lewezow po rozpoznaniu terenui wykonaniulicznych zdjęć postanowiłwracać do Pragi.
Na autostradzie do Pragi Lewezow zastanawiał się nad treścią karteczki, którą wręczyłmu recepcjonista.
Zarejestrował w pamięcinazwiskatrzech mężczyzn - z tym nie miał żadnych trudności.
Pewne zdenerwowanie, wręcz niepokój wzbudzał wnim jednak dopisek, któryrecepcjonista umieścił pod nazwiskami:
"Jeślito Pana interesuje, to niemal każdego wieczoru znajdzie mniePan.
"
Po powrocie do Pragi Lewezowudał się do zakładu fotograficznego,żeby wywołać zdjęcia.
Po niecałej godzinie, podczas której chodził bez celu
176
po rynku Małe namesti,z gotowymi zdjęciami wróciłdo hotelu.
Wrecepcji poprosił o kopertę, włożył do niej fotografie oraz karteczkę z nazwiskami otrzymanąw hotelu "Europa", napisał na kopercie adres Gropiusa i poprosił portiera, żeby za suty napiwek wysłał ten list jutro rano, możliwie jak najwcześniej.
Był to ostatni znakżycia od Dirka Lewezowa.
ROZDZIAŁ 9
Po trzech dniach oczekiwania na wiadomość od Lewezowa GregorGropius się zaniepokoił.
Kiedy dzwonił do niego, wybierając numertelefonu komórkowego, słyszał tylko kobiecy głos automatycznej sekretarki, który z usypiającą monotonią informował, że abonent jest chwilowo niedostępny.
Robiłsobie wyrzuty, że powierzył Lewezowowi tę niebezpieczną sprawę, rozważał nawetzawiadomienie policji, uprzytomniłsobiejednak własną sytuację i zaniechał tej myśli.
Wynajęty przez niegoprywatny detektyw znikaz dnia na dzień -z tego powodu stałby się jeszcze bardziej podejrzany, nie przyczyniłoby sięto przecieżdo uwolnieniago od podejrzeń.
Czwartegodnia przyszedł list z Pragi.
Gropius odczytał nadawcę:
Hotel "Corinthia Towers", Kongresova 1, Praha4.
W kopercie byłookołodwudziestu fotografii i karteczka z wypisanyminazwiskami: doktorFichte, doktor Aleksiej Prasskov,Thomas Bertram, a pod spodem:
Jeżeli to Pana interesuje, to niemal każdegowieczoru znajdzie mniePan od dziewiętnastej U Zlateho Tygra, czyli Pod Złotym Tygrysem,ulica Husova 17".
Gropius dokładnie przyjrzał się zdjęciom: Prasskov wsali przylotów,Prasskov wita się z Fichtem nalotnisku, Prasskov, Fichte i jakiś nieznajomy w trudnym do zidentyfikowania miejscu.
Kim był ten trzeci mężczyzna?
Ktoto jest Thomas Bertram?
178
Fotografie ukazywały mężczyznę z lekką nadwagą, o pełnejtwarzy.
Wianuszek ciemnych włosów otaczał łysyczubek jegogłowy.
W porównaniu z Fichtem iPrasskovem sprawiałwrażenie niepewnego, niemal zatrwożonego.
Bertram - tonazwisko wydało się Gropiusowi znajome.
Gdziejuż je słyszał?
Nie, niesłyszał, widział je!
Byłona jakiejś liście.
Przypomniałsobie wydruk listy pacjentów czekających na transplantację.
Lista, którąRita(swoją drogą,ciekawe jak się jej wiedzie) zdobyła dla niego.
Poszukał
gorączkowo kartki nabiurku.
Pod numerem 56 widniało imię i nazwiskopacjenta:Thomas Bertram.
Gropius kilkakrotnie powtórzył w myślach to nazwisko.
"Ależ oczywiście - koncern Bertram Hochtief, potentat budowlany, filie w całychNiemczech!
" Thomas Bertram doskonale pasował do wzoru majętnego pacjenta, który za zdrowy narząd do przeszczepu jestgotów zapłacić
każdącenę.
Kolejny raz Gropius spróbował się dodzwonićdo Lewezowa znówbezskutku.
Postanowiłnatychmiast pojechać do Pragi.
Lot samolotem czeskichlinii lotniczych z Monachium do Pragi trwał godzinę i pięć minut.
W Pradze Gropius odnalazł hotel "Corinthia Towers",skąd Lewezow wysłał mu zdjęcia.
Kiedy zapytał w recepcji o Lewezowa, spotkała go przykra niespodzianka.
Recepcjonistka,surowa i wysokapiękność, jakbyspodziewając się Gropiusa, zaprowadziła go do skromnie urządzonego gabinetu dyrektorai poprosiłao chwilę cierpliwości, poczym zniknęła.
Po kilku minutach przyszedł energiczny, gładko ogolony młody człowiek w ciemnym trzyczęściowym garniturze i przedstawił się jako Hollar
dyrektor hotelu.
Mówił poniemiecku z czeskim akcentem, co mogłokojarzyć się ze Szwejkiem.
- Mogęzapytać, czyjest pan spokrewniony zpanem Lewezowem?
-zapytał uprzejmie, ale stanowczo.
- Nie - odpowiedział Gropius.
- Dlaczego pan pyta?
- Był pan może umówiony z panem Lewezowem?
-Także nie.
Lewezow nie wie, że tujestem.
On pracuje dla mnie.
Niewidzę jednakpowodu, żebym miał panu się tłumaczyć ze swoichprywatnych spraw.
Może mipan wreszcie powie, co maoznaczać to przesłuchanie?
179.
Hollar, który splótł ręce za plecami, podszedł do Gropiusa i jakbychciał mu wyjawić tajemnicę, powiedział cicho:
- Pan Lewezowzniknąłtrzy dnitemu bez śladu.
Jegobagaż zostałw pokoju, a wynajęty samochódstoi w garażu.
Nie wygląda na to, żeby byłnaciągaczem, który niechce zapłacić rachunkuza hotel.
- Czy zawiadomił pan policję?
-Jeszcze nie, panie Gropius.
Pan chyba rozumie,nie wpłynie to dobrzena wizerunek hotelu, nie powinna kręcić siętutaj policja.
- Rozumiem- zgodził się profesor.
- Oto mojakarta kredytowa.
Proszę mnie obciążyć rachunkiem Lewezowa.
- Ale dlaczego, skoronie jesteście spokrewnieni?
- Hollarowi niespodobało się to rozwiązanie.
Gropius wziął głęboki oddech,po czym powiedział:
- Niechpan posłucha, Lewezow toprywatny detektyw i znalazł sięw Pradze na moje zlecenie.
Nie jest przecież niczym niezwykłym, że detektyw wyjaśniający sprawę związanąz przestępstwem znika naglenadwa lub trzy dni.
- Teraz rozumiem!
- zawołał Hollar z ulgą.
-Nie muszę więc zawiadamiać policji.
- Nie!
- stanowczo rzekł Gropius.
Pełen złych przeczuć Gropiusjeszcze tegosamego wieczoru udał sięna Stare Miasto, żeby zajrzećdo gospody "Pod Złotym Tygrysem", lokaluwymienionego na tajemniczej kartce, którą Lewezow dołączył do zdjęć.
Sytuacji nie ułatwiało mu to, że nie znał ani nazwiska,ani wygląduautoratej notatki -może była to nawetjakaśprowokacja?
Pojechałtaksówką w pobliże starego ratusza zesłynnym astronomicznym zegarem.
Ostatni odcinekdrogi Gropius pokonał piechotą, kierującsię szczegółowymi wskazówkami uzyskanymi wcześniej od taksówkarza.
O tej porze, prawie nocą, ulice praskiego Starego Miasta przypominałyjedyne w swoim rodzaju kulisy teatralne - tu i ówdzie było słychać krokii urywki rozmów prowadzonych w ciasnych uliczkach,a odległe odgłosyulicznego ruchu brzmiały obco.
Gropius, który skręcił wulicę Husovą, niezdziwiłby się,gdyby wyszedł mu naprzeciw Golem albo doktor Caligarizniemego filmu Gabinet doktora Caligari.
W gospodzie "U Zlatćho Tygra" podawanonajlepszego pilzneraw mieście -co do tego mieszkańcy Pragi i turyści byli zgodni.
Z tego po180
wodu w lokalu często brakowało wolnych miejsc.
Tego wieczoru Gropiusmiał szczęście.
W wielkiej sali naprzeciwwejścia znalazł wolny stolik, idealny do obserwacji wchodzących i wychodzących gości.
Złożył u kelnerazamówienie: kachna se ze/im a knedlikem - kaczka z kapustą iknedlikami
- oraz duży kufel piwa.
Wkrótce do gospody weszła eleganckoubrana damaw obszernympłaszczunarzuconymna kostiumik iw kozaczkach nawysokim obcasie.
Rozejrzałasię, szukając wolnego miejsca, i ruszyła w stronę Gropiusa.
Poangielsku zapytała, czy możesię dosiąść, a kiedy Gropiusgestem ją zaprosił, mówiła dalej już niemiecku:
-Jak się panu podoba Praga?
- I nie czekając na odpowiedź: -Jestpan tutajsam?
W interesach?
- To trzy pytania naraz - uśmiechnął się Gropius i pomógł jej zdjąćpłaszcz.
- Moja odpowiedźna pierwsze pytaniebrzmi: owszem,chociaż,jaksądzę na podstawie przewodnika, który dostałem w hotelu "CorinthiaTowers", niewiele jeszcze widziałem.
Na drugie pytanie odpowiem,że tak,a na trzecie, że nie.
Cojeszczechce pani wiedzieć?
Trochę zakłopotana,w każdym razie tak to miało wyglądać, pięknaprażanka zakryłausta dłonią, po czym powiedziała:
- Proszę mi wybaczyć, ale już taka jestem ciekawska, szczególnie jeżelichodzi o facetów.
Gropius uniósł brwi.
- Skąd tak dobrze znapaniniemiecki?
-Cóż, mój angielski jest lepszy niż niemiecki.
Jestem nauczycielką.
Po chwili dodała: Byłam.
Gregor spojrzał jejprosto w oczy.
Ta młoda kobieta była zdecydowanieza ładna jak na nauczycielkę.
Miała niezbyt skromnymakijaż, zadbane i ufarbowane włosy upięła wysoko, pewniechciała sprawiać wrażeniewyższej, żakiet wyraźnie podkreślał też jej zgrabną figurę.
Energicznymgestem, co podkreśliły jejdługie, czerwone paznokcie, przywołała kelnerai złożyła zamówienie, nawet nie zajrzawszy do menu.
- Często tu pani bywa?
- zagadnąłGropius.
Kokieteryjnie wzruszyła ramionami i odparła:
- Tak, czasami.
-Dlaczego powiedziała pani, że byłanauczycielką?
Kobieta wyjęła z torebki paczkę papierosów i zapaliła jednego.
181.
- Nie przeszkadza panu, że zapalę?
Chociaż Gropius nie znosiłdymu papierosowego, a kelner przyniósłwłaśnie zamówione dania, pokręcił przecząco głową.
W innej sytuacji zaproponowałby jej z oburzeniem, że może sobie dymić gdzie indziej, kobieta ta jednak go zainteresowała.
- Zrezygnowałam zzawodu wróciłado zadanego pytania.
Sposób,w jaki trzymałapapierosa między końcami palców wskazującego i środkowego, równocześnie dotykając lekko kciukiem kącika ust, zdradzał lekkie zdenerwowanie.
- Nie będę zarównowartość trzystu eurostała przedprzemądrzałymi dzieciakami, które i tak nie chcą się niczegonauczyć.
Wolę znaleźć sobie kilka razy w tygodniu jakiegoś hojnego faceta.
Świetna zabawa i poznaje sięludzi.
- Jej śmiech zabrzmiał raczej gorzko.
-Przyokazji:nazywam się Milena Plećnikova.
- Gregor Gropius - przedstawił się zbaraniały Gropius.
Jej bezceremonialność rażąco kłóciła się z eleganckim wyglądem.
- Tona wypadek, gdyby się pannudził wPradze- wyjęła z torebkiczarną wizytówkęi podałaGropiusowi.
- Od stu euro w górę- dodałachłodno tonem profesjonalistki.
"Właściwie mogłem się sam zorientować - pomyślał Gropius.
- Takatrakcyjna kobieta nie przysiadłaby się dostolika tak po prostu, żeby nawiązać rozmowę.
Naprawdę szkoda.
Chociaż.
"
- O czym pan myśli?
- Milena przywołała go do rzeczywistości.
- Zastanawia się pan, ile kosztuje cała noc ze mną, prawda?
-Nie, nie - zapewnił Gropius zmieszany.
Nagle dodał: - Czy niesprawiłoby pani kłopotu, gdybym poprosił, żeby mnie pani pocałowała?
Teraz,natychmiast!
Milena z ironicznymuśmiechem spełniła prośbę.
Nachyliła się nadstolikiem i musnęłaustami wargi Gregora.
- Wystarczy?
- spytała po tej pokazowejwymianie czułości.
-Czyzdałam test?
Gropius ujął jej twarz w obie dłonie i zerknął w bok.
- Właściwie to chciałbymprosić o jeszcze jedenpocałunek.
Rozbawiona zachciankami zwariowanego Niemca, Milena energicznie spełniła jego prośbę, aż Gregor musiałjej przerwać:
- Dziękuję, to wystarczy!
Milena spojrzała na niego zdziwiona.
182
- Muszę coś paniwyjaśnić - zaczął Gropius zmieszany.
- Właśnie oddała mi pani wielką przysługę.
Do gospody weszli dwaj mężczyźni, którzynie powinni mnie rozpoznać.
Wydawało mi się, że jest to jedyny sposób,żeby mnienie odkryto.
- Czyżby?
- Milena zrobiłaminę pełną niedowierzania.
-Jeszcze niesłyszałamrównieoryginalnego wytłumaczenia.
Gratuluję!
- Nie, to nie to.
Gdybysiępaniostrożnie obejrzała, to tamci mężczyźni zapanią.
Milena ostrożnie spojrzała przez lewe ramię.
- Chodzi panu o doktora Prasskova i tego drugiego faceta?
-Pani zna Prasskova?
- Jasne -odparła Milenai obie dłonie położyła na biuście.
- Madęby Prasskov - zaśmiałasię beztrosko.
-Uważa się go za jednego z najlepszych chirurgów plastycznych w Czechach, także jednegoz najbogatszych.
Mówią, że dorobiłsię na ciemnych interesach.
Przypisuje mu się kontaktyz mafią handlującą organami do przeszczepów.
Jego układy na najwyższych szczeblach wymiaru sprawiedliwości są jednak tak dobre, że nigdynie doszło dooskarżenia.
Prasskov prowadzi kilka klinik w pobliżu Pragi.
Oficjalnie działają onepod szyldem Kliniki Zdrojowej albo InstytutuChirurgii Estetycznej.
Co się tamnaprawdę dzieje,pozostaje tajemnicą.
- Aten człowiek obok Prasskova?
- Gropius dyskretnie skinął głowąw stronę drugiego gościa.
- Nigdy gonie widziałam - oświadczyła Milena obojętnie.
Gdy kelner stawiał przed nią svestkove knedliky - czyli po prostu knedle ze śliwkami - Gropius wyciągnął z kieszeni karteczkę,którąprzysłał
mu Lewezow, i przytrzymał Milenie przed nosem.
- Czy pani tonapisała?
- zapytał, kiedy kelner się oddalił.
- Ja?
- oburzyłasię Milena, aGropius uciszyłją, kładącpalec naustach.
Żeby ją uspokoić, dodał:
-Tylko pytam.
Tę notatkę przysłał mi prywatny detektyw,nazywasię Lewezow i działa tutaj na moje zlecenie.
Nie bardzowiem, co mamz tym zrobić.
- Pan jest może z policji?
- głos Mileny nagle zabrzmiał lodowatoi groźnie.
- Ależ skąd!
- zapewnił Gropius i rozejrzał się, czyich rozmowaniezwróciła niczyjej uwagi.
Na szczęście w zadymionym lokalu panował gło
183.
sny gwar i raczej nikt się ich rozmową nie zainteresował.
- Zatrudniłemdetektywa, bo żona mnie zdradza.
- Ach, rozumiem!
- Ta odpowiedź chyba uspokoiła Milenę.
-Rywalnazywa się Prasskov?
Bardzo możliwe!
Prasskov podobnodużo czasu spędza w Niemczech.
Skoro żona pana zdradza, to czemupan po prostu teżjej nie zdradzi?
Dzisiaj jest świetna okazja!
Poprawiła swoje pokaźnepiersi pod żakietem.
- Co do ceny, napewno się dogadamy.
Spojrzała na niego obiecująco, ale Gropius uprzejmie pokręcił głową:
- Może później.
W tejchwili nie mam na to czasu.
Mój prywatnydetektyw zniknął kilka dni temu bez śladu.
Gdyby była pani na moimmiejscu, gdzie szukałabypani Lewezowa?
Ach, powinienemcośwyjaśnić.
Lewezow jest.
Cóż, jest homoseksualistą.
Ach,tak!
głos Mileny znów zrobił się zimny i obojętny.
A pan?
Może pan także jest ożenionymgejem,dla którego inna płeć to tylkostrata czasu?
Z godnością doświadczonej kobiety lekkich obyczajówMilena wyjęła z torebki banknot, rzuciła go na stolik nonszalanckim gestem, chwyciłapłaszcz i zanim Gropius zdołał zaprotestować, pożegnała go słowami:
W takim razie życzę sukcesów, panie pedalski papierowy tygrysie!
Gropius nie zdołał nawet podnieść się z krzesła, tak był zaskoczonytym, copowiedziała ta farbowana blondyna.
Musiałzresztą uważać, żebynie zwracać na siebieuwagi.
Po wyjściu Mileny skupił się na obserwowaniu Prasskova iFichtego.
Sprawiali wrażenie pogrążonych w ożywionej rozmowie.
Gregor, na pozórznudzony, patrzył przed siebie.
Kiedy odniósł wrażenie, że zbierają siędowyjścia z lokalu "Pod Złotym Tygrysem", również uregulował rachunek,po czym śledził ich dalej.
Prasskov i Fichte ruszyli piechotą mrocznymi uliczkami Starego Miasta.
Nie było śladu zimy, z powodu której częstoo tej porze roku zamierażycie.
Uliczkami snuły się wątłe zapachy unoszące się zmijanych przeznich knajpek, w niektórychlokalach było słychać strzępy muzyki.
Zachowując bezpieczną odległość, Gropius podążał za oboma mężczyznami.
Mniej więcej po piętnastu minutach dotarli na plac Wacława, by kilkaset metrówdalej wejść do hotelu "Europa".
Przez szklane drzwi Gropiusobserwował, jak Prasskov i Fichte rozmawiają z recepcjonistą.
W końcuweszlido windy i zamknęły się za nimi drzwi.
184
Nie spuszczając oka z wejścia do hotelu,Gropius przechadzał się tami z powrotem po przeciwległej stronie ulicy.
Nie minęło jeszczepół godziny, a już zmarzł porządnie, postanowił więc wrócić taksówką do swojego hotelu.
Nazajutrz obudziło Gropiusa głośne pukanie do drzwi, ażzerwał się z łóżka.
Leżący na nocnym stoliku zegarek wskazywał ósmą.
- PanieGropius, proszę otworzyć!
usłyszał głos dyrektora hotelu.
Pośpiesznie narzucił ubranie, przyczesał ręką włosy,po czym otworzyłdrzwi.
Za nimi stał Hollarw towarzystwie dwóchmężczyzn, których zaniedbany strój wyraźnie kontrastował zeleganckim garniturem dyrektorahotelu.
- Panowie są z policji kryminalnej- powiedział Hollar, dyskretniewskazującręką.
-Tak?
spytał Gropius zdziwiony.
Hollar podsunął Gropiusowi pod twarz gazetę.
- Czy zna pan tego człowieka?
"Mój Boże, tak!
". Była tonapuchnięta twarz Lewezowa.
Hollarwskazał na tekst podzdjęciem.
- Nieznanego topielca wydobyto z Wełtawy!
- przetłumaczył, nieco się jąkając.
- Tak, oczywiście, to Lewezow!
- potwierdził Gropius, po czym zwrócił się dopolicjantów: - Przybyłem tutaj, do Pragi, żeby skontaktować sięz Lewezowem!
Co się stało?
Jeden zpolicjantów, w tandetnejkurtce zczarnej skóry, wypchanychna kolanach sztruksowych spodniach i butach nagrubej podeszwie, podałswoje nazwisko: -Mucha.
- Czypan Gropius?
zadał pytanie staranną niemczyzną.
- Profesor Gregor Gropius!
- poprawił go Gropius.
- Dobrze, profesorze Gropius.
Czy patrząc na to zdjęcie, może panpotwierdzić, że jest to pan Dirk Lewezow?
- Ależ bez wątpienia.
Jestem całkowicie pewien!
- Co pana łączy, araczej łączyło, z panem Lewezowem, profesorze?
-Co to znaczy "łączyło"?
Lewezow to prywatny detektyw i byłw Pradze na moje zlecenie.
- Dlatego postanowiłpan uregulować rachunekLewezowaza hotel?
Czyż nie jest to, cóż, że tak powiem, nieco dziwne?
185.
- Może i tak to wygląda, gdybym jednak dokładniej opisał okoliczności, z pewnością by panowie zrozumieli moje zachowanie.
Mucha bez przekonania pokiwał głową, jakby nie było już co wyjaśniać, boi tak Gropiusjest podejrzany, poczym oświadczył:
- Chciałbym prosić, żeby pan poszedłz nami.
Musi pan zidentyfikowaćzwłoki.
Pozatym dobrze będzie, jeśli zabierze pan ze sobą niezbędnerzeczy.
Tylko na wypadek, gdyby sprawa się przeciągnęła!
"Chcą cięaresztować - przemknęło Gropiusowi przez głowę.
- Chcącię wrobić wmorderstwo!
Chcą cię wykończyć".
Wpadł w panikę, przezmoment chciał uciec korytarzem na schody, pokonać pędemjedenaściepięter i przezhol wybiec na ulicę.
Zarazjednak uzmysłowił sobie, że ściągnąłby tylko na siebie jeszcze większe podejrzenia, zgarnął więc najpotrzebniejsze rzeczy do podręcznej torby.
Podczas jazdy wiekową skodą posępnymi, zamglonymi ulicami doInstytutu Medycyny Sądowej nie padło nawetjedno słowo.
Mucha siedziałobok Gropiusa na tylnymsiedzeniu.
Kierowca jechał wolno, nie spieszyłsię wcale, codoprowadzało Gropiusa niemal do rozpaczy.
Był poirytowany,nerwowy, chciał to wszystko mieć już za sobą, samochód wlókłsięjednak ostentacyjnie od skrzyżowania do skrzyżowania, zatrzymując się nawszystkich światłach.
Wreszcie samochód zatrzymał się podpotężnym,starym gmachem,budzącym w przechodniach respekt.
Gropiustylko z filmów znałscenyidentyfikacji zwłok zazwyczaj robiątokrewni w jakiejś ostro oświetlonejsuterenie.
Nagle Gropius prawie uwierzył, że to film.
Poczucie rzeczywistości powróciłodopiero wtedy, gdy ponury, łysy i pozbawiony rzęs, mniejwięcej pięćdziesięcioletnipatolog ściągnął pomięte prześcieradło ze zwłokleżących na jednym z trzech sekcyjnych stołów pośrodku wykafelkowanejsali.
Ukazało się ciało Lewezowa.
- Tak, to jest Dirk Lewezow - oświadczył Gropiusbez oznak zdenerwowania.
-Proszę ze mną!
- Mucha chwycił Gregora pod ramię i wyprowadził z pomieszczenia.
Z Instytutu Medycyny Sądowejzabrano Gropiusa do komendy policji, budynku o setkach drzwi, kilometrowych korytarzach pachnących dziewiętnastym wiekiem.
W ponurym pomieszczeniu na trzecimpiętrze Mucha
186
zaproponował Gropiusowi krzesło, a sam usiadł za biurkiem, którebyło jużpewnie świadkiem wielu przesłuchań.
Oparł głowęna dłoni i z miną zdradzającą, żeprzychodzi dopracy jedynie powodowany poczuciem obowiązku,odsunął na bok kilka skoroszytów i bezsłowa zagłębił się w lekturze jakiegoś dokumentu.
Krzywił się przy tym z obrzydzeniem, jakby nie chciał miećz tąsprawą nic wspólnego.
W końcupodniósł wzrok i powiedział:
- Głupia sprawa,wie pan?
Gropius skinął głową i zadał pytanie:
- Czy może ma pan chociaż jakieś podejrzenia, jak to się mogło stać?
Czy Lewezow był pijany?
Miał alkohol we krwi?
Muchawstał, zdjął skórzaną kurtkę i powiesił ją na oparciu krzesła.
Usiadł i niewielemyśląc, podał Gropiusowi protokółz sekcji.
- Śmierćnastąpiła wskutek jednego, jedynego uderzenia wymierzonego w kark, przypuszczalnie jakimś specjalnym narzędziem, które przerwało rdzeń kręgowy.
Nie było krwi, nic.
Następnie wrzucono trupadoWełtawy.
Żadnych poszlak natemat miejsca czy przebiegu zdarzenia.
Czysta, profesjonalna robota.
Gropiusa przeszedł dreszcz, gdy usłyszał obojętny ton komisarza.
W pewnymsensie on sam czuł się winny śmierci Lewezowa.
Ostatecznietoon wysłał godo Pragi.
"Dlaczego ten Mucha nie interesuje się zadaniem,które zleciłem Lewezowowi?
"- przemknęło mu przez myśl.
Gropiusa niezdziwiłoby nawet, gdyby Mucha właśnie jego oskarżył o morderstwo, policjant jednak tego nie zrobił.
Zamiast tego Mucha zadał pytanie:
- Właściwie, to w jakiej dziedzinie jest pan profesorem, panieGropius?
-Jestem lekarzem w monachijskiej klinice- odparł Gropius.
Mucha spojrzał przez okno, jakbyprzesłuchiwany nie powiedział nicnowego.
Bardziej z uprzejmości stwierdził:
- No, no,jest pan lekarzem!
Od jak dawnaprzebywa pan w Pradze,profesorze Gropius?
- Od wczorajszego południa.
Otojest mój bilet lotniczy!
- Gropiuswydobył bilet z wewnętrznej kieszeni marynarki i podstawił komisarzowi pod nos.
- Jak długo zamierza pan pozostać?
-Mam zarezerwowany biletna lot powrotny na jutro.
Gdyby jednakokoliczności tegowymagały,to oczywiście, jestem gotów zostać dłużej.
187.
Mucha ze zrozumieniem pokiwał głową i milczał.
Po dłuższej chwili powiedział:
- Sądzę, że nie będzie to konieczne, profesorze.
Przeciwnie, niech panpostara się wrócić do domu.
Dziękuję panu.
- Czy to znaczy.
-Możepaniść, panieGropius.
Proszę wybaczyć: profesorze Gropius!
Gropiusbył zupełnie skołowany.
Liczył się już z najgorszym, z oskarżeniami, a nic takiego go nie spotkało!
Szybkowstał, wziął torbę, którąpostawił przybiurku, mruknął krótkie pożegnanie i pośpiesznym krokiemwyszedł z budynku.
Idąc do hotelu "Corinthia Towers", Gropius przeżywałprawdziwąudrękę.
Myśli kotłowały mu się wgłowie.
Jest w Pradze od dwudziestuczterech godzin, a znów się wydaje, że wszystko sięprzeciw niemu sprzysięgło!
Próbował sobie wmawiać, że takie myślenie jest śmieszne, po prostustał siękłębkiem nerwów.
Być możeLewezow zginął w jakimś okropnymwypadku.
Natychmiast jednak naszły go wątpliwości.
"Dlaczego Muchanawet nie wspomniał o zleceniu Lewezowa?
zadawał sobie pytanie Gropius.
- Dlaczego specjalnie starał się sprawiać wrażenie obojętnego, skoroprowadził śledztwo mające wyjaśnić śmierćLewezowa?
Czyż nie wyrażałsię opostępowaniu mordercy niemal z uznaniem?
"
Po powrocie do hotelu Gropius odnalazł w kieszeni marynarki czarnąwizytówkę, którą Milena wetknęła mu poprzedniego dnia.
Chociaż niepotraktował jej zbyt uprzejmie, była jedyną osobą, która być może mogła mu pomóc.
Znała Prasskova i wiedziała o jego ciemnych interesach.
Nie spodziewał się, że prostytutka dobrze zareaguje, mimo to zadzwoniłdoniej.
- Mówi pedalski papierowy tygrys!
- przedstawił się do słuchawki.
Nadrugim końculinii rozległ się wesoły śmiech.
- Musi mi pan wybaczyć, niebyłam wczoraj w szczególnie dobrymnastroju.
Interesyidą marnie.
Konkurencjajest duża zpowodu tanich dziwek z Rosji.
Kiedy już raz spotkasię gościa z klasą i nicz tego nie wychodzi, to się człowiek denerwuje.
- Przeprosiny przyjęte!
- powiedziałGropius.
-Chciałbym się z panią znów zobaczyć.
- Och!
Jesteś może z tych nieśmiałych, co to nad wszystkim musząsię dwarazy zastanowić?
Zresztą nieważne.
To kiedy?
188
- Natychmiast!
-Hej!
Nie mam nic przeciwko temu.
Jakmyślisz,jak długo będziemy dziśrazem?
- Całe popołudnie.
-W porządku!
Pięćset.
Popołudnie i cała noc, papierowy tygrysie!
- Zgoda.
Ma pani samochód?
Najpierwzapadła cisza, po czym Milena odparła:
- A, rozumiem, chcesz to robićw wozie!
Ma to pewien urok.
- Spotkajmy się zatemza pół godziny w holu hotelu "CorinthiaTowers".
-Będę punktualnie!
- zapowiedziała, zabawnie wymawiającniemieckie samogłoski.
Gropius nie mógłsię powstrzymać od śmiechu.
Milena przyszła do hotelu "Corinthia Towers" ubrana w szeroki, zwiewnypłaszcz ze sztucznego futerka, a jej rozpuszczone włosy przytrzymywałaopaska.
Nic, ale to nic wjej wyglądzie nie zdradzało, czymsię tak naprawdę zajmuje.
Gropiusowi byłoto bardzo na rękę.
Z wielkim trudem udało musięprzekonać Milenę, że nie zamierzauprawiać z nią seksu.
Na początku mina jej zrzedła i Gropius już obawiałsię wybuchu złościpodobnego do wczorajszego, kiedy jednak wyjął z kieszenipięć zielonych banknotów po sto euro każdy, złożyła je na pół i dyskretnie schowała do kieszeni płaszcza.
Pojej ślicznej twarzy przemknąłuśmiechulgii powiedziała:
- Jeśli o mnie chodzi,papierowy tygrysie, skoro samo patrzenienamnie jest dla ciebie warte pięćstów, wcale mi to nieprzeszkadza.
-O tym nie ma mowy - odparł ze śmiechem Gropius.
-Chwileczkę-dodał, przyglądając się jej efektownemubiustowi.
- Chodzi mi o Prasskova.
Mówiła pani,że miała już z nim panido czynienia i zna jego kliniki.
- Wiem co najmniej o dwóch,jedna jest na północ,w miejscowościMlada Boleslay,druga wPodebradach na wschód od Pragi.
Na pewnonie jest pan gliną?
- Nie, nie jestemgliną!
- zapewnił Gropius.
-Interesuje mnie tylkodziałalność doktora Prasskova.
Milena długopatrzyła na Gregora.
- Aha,teraz już rozumiem, pan wcale nie kazał śledzić żony - odezwałasię po dłuższym milczeniu.
- Potrzebuje pan nowego.
Jak to się mówi?
189.
- Narządu?
-Tak, serca, wątroby, nerki, czegoś, co jest we wnętrzu człowieka.
Nie wiedziałam!
W każdym razie jest to bardzo kosztowne!
Jak ja mogępanu pomóc?
- Chciałbym się bliżej przyjrzeć klinikom doktora Prasskova.
-Jeżeli to wszystko.
- Na razietak.
-Rzeczywiście żadnego seksu?
- Na razie żadnego.
-Dobrze, to dokąd jedziemy najpierw?
- Gdzie jest ładniej?
-Oczywiście,w Podebradach.
To jest uzdrowisko.
W MladaBoleslavjest tylko fabryka Skody,stare domy i smród.
- To jedziemy do Podebradów.
Małasportowa toyota nie była zbyt wygodna, aleniezwykle szybka, a Milena gnała nią po autostradzie z wyraźną przyjemnością.
- Czy to abybezpieczne?
- odezwał się Gropius ostrożnie,kiedy prędkościomierz zatańczył w okolicy stupięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
- Chodzi mi o ograniczenie prędkości.
-Co tam - machnęła ręką Milena.
- W tym kraju każdego można przekupić.
Za kilka dolarów czy euro każdy policjant przymknie oko,a nawetoba.
Gregor milczał.
Zastanawiał się nad śmiercią Lewezowa.
Wszystkie dotychczasowe wydarzenia związane z mafiąudało mu się co prawdaułożyć w pewną całość, czy Lewezow nie był jednak zbyt mało znaczącąpostacią, żeby go tak szybko i bezlitośnie usuwać z drogi?
Gropius oczywiście nie wiedział, co Lewezowodkrył w ciągu tych ostatnich dni.
"Byćmoże Lewezow tak deptał mafii po piętach, że sam na siebiewydał wyrok" - pomyślał.
Gropiusa ogarnął niepokój, nagle uświadomił sobie, żesampodążarównieniebezpieczną drogą.
- Ile miesięcy życia ci zostało?
- odezwała się Milena,przerywającmilczenie, któretowarzyszyło im już pewnie od dwudziestu kilometrów.
Pytanie trafiłoGropiusa jak obuchem w łeb.
- Przepraszam, o co pytałaś?
- wybełkotał.
190
Milena zacisnęłausta, po czym powiedziała:
- Przepraszam.
Takich pytań nie wolno zadawać.
Gropiusmilczał.
- Pytam dlatego, że narząd jest tym droższy,im pilniej potrzebny-podjęła temat Milena.
-Skąd wiesz?
- Tainformacja go zaskoczyła.
- Dobrze więc -Milena zwolniła nieco i oświadczyła: -Wydajeszsię sympatyczny, papierowy tygrysie.
Powiem ci prawdę.
Musiszjednakprzysiąc, że nikomu niepowiesz, że wiesz to ode mnie.
Znam Prasskovadość dobrze i wiem, co się dzieje w jego klinikach.
Zainteresowany dalszym rozwojem sytuacji Gropiusspojrzał z ukosa na Milenę:
- Ode mnie nikt się niczego niedowie.
Przysięgam.
Milena nieruchomo wpatrywała się w autostradę przed sobą, po czymzaczęła opowiadać, najpierw zacinając się, w końcu coraz szybciej:
- Byłam kochanką Prasskova.
Nie, żebym go kochała, w ogóle nie byłw moimtypie.
Pragnął nietypowego seksu i hojniepłacił.
Po pół roku zaczął kaprysić.
Tomu nie pasowało,tamto mu nie pasowało.
Ustamiałam,jego zdaniem, za wąskie, piersi zbyt obwisłe,pupę za grubą.
Powiedział:
"Zrobię z ciebiepiękność".
Rezultaty widać.
Komiczne w całej sytuacjijest tylkoto, że kiedyjuż byłam gotowa, kiedy usta miałampełne, piersibujne i zgrabną pupę, Prasskov przestał mnie pragnąć.
Z dnia na dzień.
Rozumiesz,że go nienawidzę?
- Tak, potrafięto zrozumieć.
Ale co wiesz o Prasskovie?
Milena wzięłagłęboki wdech, jakby przedodpowiedzią musiała wziąćrozbieg:
- Prasskov to dobry chirurgplastyczny.
Ale to tylkojedna strona medalu.
Jest również szefem mafii handlującej narządami, prowadzikilka klinik z najnowocześniejszym wyposażeniem i opłaca całe zespoły chirurgówspecjalizujących się wprzeszczepach, przeważnieNiemców.
-Jak zdobywa narządy?
- Gropius niespokojnie wiercił się naswoim siedzeniu.
- Z Pragi jest niedaleko do Polski i Rosji.
Codziennie giną tam setki ludzi na drogach i nikt nie pyta, czy zmarły na pogrzebie ma jeszczeserce albowątrobę.
- Krewni w ogólewięcnie wiedzą, że.
191.
Milena bez słowa pokręciła przecząco głową.
- Lekarze pogotowia, lekarze w klinikach.
Wszyscy są opłacaniprzez Prasskova.
Wszyscysą w zmowie.
Kiedy Milenazajechała z autostrady i ruszyła w kierunku centrumPodebradów, Gropius zapytał:
- Ileżąda Prasskov zatransplantację jednego narządu?
-Różnie.
Co najmniej sto tysięcy euro.
Jeśli sprawa jest pilna, wtedykosztuje to kilkakrotniewięcej.
Podobno nawet manipulujesię przy samochodach, co powoduje zaplanowane wypadki, dzięki czemu pozyskujeon organy od nieświadomych dawców.
- Słyszałem już o tym.
-Jest to prawda, taka sama jak to, że nazywam sięMilena Plećnikova.
Ale obiecałeś milczeć!
- Zpoważną miną położyła palec naustach,a Gropius powiedział:
- Słowo honoru.
Niebo się zachmurzyło i nawet promyk, słońca nie przebił mlecznejmgły,kiedy Milena skręciła w ulicę w pobliżu parku zdrojowego, gdzieznajdowała się Klinika Zdrojowa Prasskova.
Milena wolała zaparkowaćw pewnej odległościod budynku.
- Nie chcę byćwidziana, w razie gdyby Prasskovbył obecny- wyjaśniła.
Parkowe tereny otaczającewillę były jasno oświetlone, podobniejak sam budynek.
Z naprzeciwkanadjeżdżała ciemna limuzynai Milena wciągnęła Gropiusa za pień jednego z sękatych drzewrosnącychprzy ulicy.
Przez chwilę stali objęci i Gropius uznałto za całkiem przyjemne przeżycie.
Chciał jednak rzucić okiem na czarny samochód,więcwydobył się z jej objęć i pod osłoną drzewa obserwował wjazd dokliniki.
Wóz zatrzymałsię na krótko, po czym ciężka żelazna brama samasięotworzyła.
Gropius dojrzał Prasskova iFichtego siedzących z przodu.
Mężczyznę siedzącego z tyłu znał już z gazet: był to potentat budowlany Thomas Bertram.
Nagle wszystkie niepowiązane szczegóły, któreodkrył w ciągu minionych tygodni,połączyły się w jedną logiczną całość.
- Fichte, ta świnia!
- syknął Gropius przez zęby.
Kiedy brama zamknęła się za wjeżdżającym samochodem,Gropius i Milenawyszli z kryjówki za drzewem.
192
-Mogłem się domyślać!
złościł się Gropius.
Wreszciemiałdowód:
Fichte zrezygnował z pracy, ponieważ obawiał się, że jego działalnośćpoza kliniką uniwersytecką prędzej czy później zostanie wykryta.
Zabójcza inscenizacja śmierci Schlesingerabyła skonstruowana prosto, a jednaksubtelnie pod względem psychologicznym.
Fichte znał Gropiusa bardzodobrze i wiedział, że Gropiusowi niełatwobędzie zaakceptować śmierćpacjenta po transplantacji, że zrobi wszystko, żeby ustalić przyczynę.
Zamachmusiał być zatem ujawniony,sprawca zaś - nie.
Nikt poza Fichtemnie mógł skazić organu do transplantacji śmiercionośnym zastrzykiem.
Nikt też nie miał takwielumożliwości, żeby zatrzeć po sobie wszystkieślady albo w ogóle nie zostawiać żadnych śladów!
Jaksię okazało, plandziałał.
Przynajmniej dodzisiaj.
- Hej, papierowy tygrysie!
- Milena wzięłaGropiusa pod rękę i pociągnęła w kierunku samochodu.
-Wszystko w porządku?
- spytałazaniepokojona,kiedy szli obok siebie.
-Powoli zaczynasz mnie martwić.
- Bzdura!
- odparował Gropius i próbował się uśmiechnąć.
-Po prostu za wielespraw chodzi mipo głowie.
Musisz to zrozumieć.
- W porządku, papierowy tygrysie.
Postaram się.
Czy pojedziemy teraz do Mlada Boleslav, do kolejnej kliniki Prasskova?
Gropius przecząco pokręcił głową.
- Nie, chciałbym wrócić dohotelu.
Dość już widziałem.
Zerknął za siebie na jasno oświetlony budynek i powiedział:
- Chodź!
ROZDZIAŁ 10
Kiedynastępnego dnia Gregor Gropius wylądował na lotnisku w MoNachium, czekano już na niego.
- Ach, profesorze!
Pan znów w kraju?
- złośliwie przywitał go WolfIngram, szef specjalnej komisji do sprawy zabójstwa Schlesingera.
-Jakbyło w Pradze?
Krótki urlop?
Gropiusze zdumieniem popatrzył na tego człowieka o krótko przystrzyżonych, ciemnych włosach.
- Skąd pan wie?
-Mój Boże!
- Ingram zrobił zmęczoną minę.
-Przecież ma pan swójpomyślunek,profesorze, i niepowinien pan uważać policji za głupszą niżjest w rzeczywistości.
- Przepraszam, panie Ingram, nie miałem takiego zamiaru.
Mójwyjazd do Pragi miał jeden tylko cel, mianowicie postanowiłem zrobićcoś, żeby się zrehabilitować jako lekarz, i sądzę, że nawet trochę mi się
to udało.
- Interesujące - zauważył Ingram, tym razem już nie tyle złośliwie,ile z pewną wyższością.
- Musi mi pandokładniej to wyjaśnić.
Zechcemipan towarzyszyćna komendę?
- Czy to znaczy, że jestemaresztowany?
- spytał Gropius oburzony.
- W żadnym razie - odparł obojętnie Ingram.
- Jak panpowiedział,ma pan jakieś rozsądne wyjaśnienie swojego pobytuw Pradze.
194
Gropius przytaknął i razem podeszli do samochodu Ingrama, stojącego na zakazie postoju.
Było późne przedpołudnie, szybko i bezkorków dotarli więcgłównymi ulicami do celu.
- Naprawdępan sądził, że w ramach naszego dochodzenia zupełnieprzestaniemy się panem zajmować?
- odezwał się Ingram, kiedy wreszcieusiedli w jego pokoju po obu stronachbiurka.
Myśli Gropiusaniezmiennie krążyły wokół śmierci Lewezowa.
CzyIngram o niej wiedział?
A jeśli wiedział, to czy znał bliżej okoliczności?
I czy on, Gropius,w jakikolwiek sposób podlega karze, skoro nie zawiadomił policji ibyć może dlategonastąpiło morderstwo?
Postanowił podejśćdo sprawy ostrożnie.
- Proszę mnie źle niezrozumieć, ale do wyjaśnienia śmierci Schlesingera wynająłem prywatnegodetektywa, który bardzo poważnie zbliżyłsię dorozwiązania sprawy.
-Tylko, niestety,teraz sam nie żyje.
-Już pan wie?
-Jakjuż mówiłem, błędem jest uważać policję za głupią i leniwą.
Pewnie, nasze młyny mielą czasem trochę powoli, ale zato solidniej.
- Dalekijestemod tego, żeby krytykować wasze działania.
Ingram spojrzał nieufnie naGropiusa, po chwili zaś zacząłbębnićpalcami po biurku.
Po czym zapytał Gropiusa:
- Azatemwysłał pan tego prywatnego detektywa do Pragi, żebyw pańskim imieniu się rozejrzał?
Czy może mi pan wyjaśnić, dlaczegotrzy dni później pan sam też tam poleciał?
- Nie miałemod niego żadnych wiadomościi martwiłem się.
Czytak trudnoto pojąć?
Ingram w milczeniu kiwał głową.
- A kiedy dotarł pan do hotelu, najpierwuregulowałpan rachunek,jakby pan wiedział, że ten prywatny detektyw już samgo nie ureguluje.
-Ależ to nonsens!
- wybuchnął Gropius.
-Lewezow był w podróżyna moje zlecenie.
Prędzej czy później i tak bymzapłacił rachunek zahotel.
Zresztąwykonał kawał dobrej roboty - Gropius wyciągnął z torbyfotografie i położył na biurku przed Ingramem.
- Na wypadek, gdyby cipanowie bylipanu nieznani: to jestlekarz naczelny z kliniki,doktor Fichte,nalotnisku po przylocie do Pragi.
Człowiek, który mu towarzyszy, nazywa
195.
się Thomas Bertram.
A z lotniska odbiera ich doktor Aleksiej Prasskov.
Celem tych trzech mężczyzn była prywatna klinika w jednej z miejscowości uzdrowiskowych w pobliżu Pragi.
Ingram oglądał jedno zdjęcie zadrugim i kiwał z uznaniem głową.
- Dobra robota.
Naprawdę.
I czego chce pan tymi zdjęciami dowieść,profesorze?
Gropius nie umiałukryćswojego zdenerwowania.
Wyjął z torby złożony arkuszpapieru i podstawił Ingramowi pod nos:
- To jest lista Eurotransplantu.
Zawiera nazwiska pacjentów, którzypilnie potrzebują nowego narządu.
A terazproszę zwrócić uwagęna pozycję numer pięćdziesiąt sześć!
Ingram przeczytał:
, -Thomas Bertram.
-Ten sam Bertram, który z Fichtem poleciał do Pragi!
- Gropiustrzymał wpowietrzu zdjęcie jak kartęatutową.
-Przypadek?
Nie!
Na własneoczy widziałem, jak Fichte, Prasskov i Bertram wchodzili do prywatnejkliniki w miejscowości Podebrady.
- Kiedy to było?
-Wczoraj!
- I jest pan najzupełniejpewien, że ten człowiekto Thomas Bertram?
-Coto znaczy"pewien"?
Nie znam Bertrama osobiście, ale jego podobizny wypełniają od lat dział plotek w gazetach.
Dlaczegopan pyta,komisarzu?
- Bertram nie żyje.
Zmarł wczoraj w pobliżu Pragi naatak serca.
- Skądpan to może wiedzieć?
Po twarzyIngrama przemknął uśmiech.
- Od Interpolu wWiesbaden.
To,co mi pan właśnie opowiedział i zilustrował zdjęciami, niejestdla mnie niczymnowym, profesorze.
Możeto pana zdziwi, ale Prasskova i Fichtego od dłuższegoczasu mamy podobserwacją, również za granicą.
Prasskov jest jednym z szefów mafiihandlującej narządami, a lekarz naczelny z pańskiej kliniki, doktor Fichte,pracuje dla niego, pobierając za swoje usługi honorarium.
Jednak honoraria, jakie otrzymuje za przeprowadzone operacje, są ogromne.
A może,pańskim zdaniem,nie zwróciliśmy uwagi na to,że Fichte ma apartamentwMonte Carloi własny samolot, a ponadto prowadzi kosztowne życie
196
playboya?
Myślę, profesorze, że powinien pan zrewidować swoją opinię
na temat policji.
Ingram gwałtownie wstał zza biurka i zaczął zamaszyście chodzić
tam i z powrotem.
- Obrzydliwe w naszej robocie jestto- syknął, nie patrząc na Gropiusa - że większość uważa nas za ograniczonych i naiwnych,jeśli nieschwytamy mordercy w ciągu trzech dni od zbrodni.
Teraz przekonał siępan na własnej skórze, ile się trzebanamęczyć i ileżmudnej pracywymagawyjaśnienie jednej sprawy.
Przy tym w pańskiej sprawie jesteśmy taksamo dalecy od rozwiązania, jak byliśmy na początku.
- Słucham?
- Gropius rzucił Ingramowi wściekłe spojrzenie.
-Jakpan to rozumie, komisarzu?
Dla mnie nie podlega kwestii, że toFichtema Schlesingera na sumieniu.
Chciał mnie wyeliminować, żeby dostaćmoje stanowisko.
Równocześnie przy minimalnym ryzyku prowadził swoje ciemne interesy.
I, jak widać, udało mu się to.
Przeliczył się tylko co dojednego, sądził, żesię poddam bez walki.
- To jest pańska hipoteza, profesorze.
Niema pan żadnego dowodu napoparcie swojejteorii, którazresztą, za pozwoleniem,jest trochę naciągana.
Gdyby pański lekarz naczelny rzeczywiście chciał pana wyeliminować raz nazawsze, byłoby znaczniej prościej doprowadzić pacjenta do śmierci w taki sposób, żebywyglądała naprawdę na błąd w sztuce.
Po co więc cały ten kłopot zeskażonym narządem?
Przecież to od razukierujewzrok na jakieś przestępczemachinacje.
A sam pan mówił, że Fichte chciał bez przeszkód pracować.
- Przyznaję.
Ale jeśli pan nie dostarczy dowodu i nie posunie tegośledztwa do przodu, to będę zmuszony prowadzić dochodzenie na własnąrękę,żeby w końcu wrócić do normalnego życia.
- Wolno topanu, profesorze, o ile będzie się pan poruszał w granicach prawa.
Ale jeśli chcepan usłyszećmoje zdanie, niech pan lepiej namzostawi tę sprawę.
Miał pan chyba okazję się przekonać, że z tymi ludźminie ma żartów.
Bez wątpienia doktor Fichte jest na mafijnej liście płac,brak nam jednak jakiegokolwiek dowodu, że jest odpowiedzialny takżeza śmierć Schlesingera.
Gropius się zamyślił.
- Powiedział pan, że Thomas Bertram zmarł na atak serca?
-Taka jest oficjalnaprzyczyna śmierci, przynajmniej według informacji naszych kolegów z Interpolu.
197.
- Moim zdaniem, coś poszło nie tak podczas transplantacji.
Bertramzmarł wtrakcie lubpo operacji.
Należy zrobić sekcję zwłok.
- Na tojest potrzebnazgoda rodziny!
-Onisię niezgodzą, wiedzą w końcu, że operacja była nielegalna.
- W taki razie musimy zawiadomić prokuratora!
Jak znam prokuratoraRennera, z pewnością zarządzi sekcję.
Nieprzeoczy żadnej okazji,żebysię czymś wykazać.
Przez następne dni Gropiusa nie opuszczało poczucie bezradności.
Wciążrozmyślał nad wydarzeniami, jakich stał się mimowolnym uczestnikiem.
Rzekomy atut, którym, jak sądził,była dekonspiracja Fichtego,wprawdziewprowadził trochę światła w mroki tej sprawy, nie przyniósł jednak rozwiązania.
Wciąż było zbyt dużoniejasności.
Rozważając wątekdoktora Fichtego, Gropius zupełnie przestał myśleć o tropach, które zaprowadziły go do Turynu, a także o własnym porwaniu i tajemniczej śmierci profesora de Luki.
Jeśli zaś chodzi o Felicię, to odkrycie miłosnegolistu do Schlesingeramiało taki skutek, że przepełniała ją prawdziwanienawiść do zmarłegomęża.
W mieszaninie urażonej godności i złości na własną głupotę, znieważała goprzy każdej okazji, nazywała dziwkarzem, a czasem jeszcze gorzej, twierdziłatakże, żejuż nie interesuje jej wyjaśnienie okoliczności śmierci Arna.
Wtej sprawie Gropius nawet się z nią pokłócił, ponieważ odmówiłzaprzestania poszukiwań.
Złościło go, że Felicia wykazuje tak mało zrozumienia dla jego sytuacji.
Ostatecznie swoje dobreimię mógłodzyskaćjedynie przezpełne wyjaśnienie zbrodni.
Do tego było jednak jeszczedaleko, co pokazał już następnydzień.
Następnego ranka poddrzwiami Gropiusa bez zapowiedzi i mocno zdenerwowany pojawił się reporter DanielBreddin.
Przywitałsię krótko i odrazu przeszedł do rzeczy.
- Co może panpowiedzieć na temat ostatnichwydarzeń?
Chodzio sprawę Schlesingera.
- Popatrzył wyczekująco na Gropiusa.
Ten, jeszczew szlafroku i nieogolony, najpierw burknąłcoś o natrętnym najściu wcześnie rano, po chwili jednak góręwzięła ciekawość i świadomość, że byłobyrzecząniemądrą psuć układy z dziennikarzem dużejgazety.
Zaprosił Breddina do środka.
198
- Fichte!
- zaczął Breddin wzburzony.
-Fichte się wymknął.
Odleciałwłasnym samolotem.
Rozesłano za nim europejski list gończy.
ProkuratorRennerprzygotowałakt oskarżenia.
Co pan na to, profesorze?
Gropiuspotrzebował kilku sekund, żeby ogarnąć te nowiny.
W głowie mieszałymu sięzłość, rozpacz i pewność.
- Właściwie nie jestem zaskoczony - odpowiedział.
- W końcuwpewnym stopniu sam sięprzyczyniłem do zdemaskowania Fichtego.
- Czy pan już wcześniej wiedział, że Fichte był zamieszany w machinacje mafiihandlującej narządami?
-Rzeczywiście, pewne przeczucie miałem już od dawna.
Brakowało mitylko dowodu.
- Czy doktor Fichtew ogóle był w stanie prowadzić operacjeprzeszczepów zgodnie ze sztukąlekarską?
-Bez wątpienia tak.
Wielokrotnie mi asystowałi kilka operacji przeprowadził samodzielnie.
Fichte jest niezłym chirurgiem transplantacyjnym.
Przypuszczam, że totakże był powód, dla którego Prasskov i mafiazwrócili się właśnie do niego.
- A kiedy po raz pierwszynabrał pan podejrzeń, że z Fichtemcośjest nie tak?
Gropius zmieszany popatrzył w podłogę.
- Niestety, o wiele za późno.
Po prostu muufałem, wkażdym razieaż do tajemniczejśmierci Schlesingera.
- Czy to oznacza, żenadal uważa pan doktora Fichtego za zabójcęSchlesingera?
-A pan może nie?
-Gropius zrobił zdziwioną minę.
- O czymmywłaściwie rozmawiamy przez cały czas?
Breddin z zakłopotaniem potarł nos.
- To sądwie zupełnie różne sprawy: zamordowanie Schlesingerai związki Fichtego z mafią handlującą narządami.
-Słucham?
- Gropius był wyraźnie zdezorientowany.
-Fichte miał oczywistymotyw dla swojej zbrodni.
Przy tym chodziło mu nie tyle oSchlesingera,ile o mnie.
To ja byłem tym, który przeszkadzał mu w ciemnychinteresach!
- Profesorze, brzmi to zupełnie przekonująco, ale najnowsze odkryciawsprawie świadczą,niestety, oczymś innym.
-Nie rozumiem, o czym pan mówi.
Może mógłby panwyrażać sięjaśniej, panie Breddin!
199.
- Prokurator Renner podał dzisiaj do publicznej wiadomości wynikisekcji Thomasa Bertrama - odparł spokojnie Breddin.
- Bertram zmarłpo przeszczepie wątroby.
Aprzyczyna śmierci była ta sama, co w wypadku Schlesingera.
Narząd byłskażony zastrzykiem ześrodkiem owadobójczym o nazwie chlorfenwinfbs.
Gropiusaż podskoczył na fotelu.
Zatkało go.
Cicho, niemal bezgłośnie wyjąkał:
- To byprzecież znaczyło.
-Takczy inaczej, jest mało prawdopodobne i raczej absurdalne, żebyFichte najpierw mordowałpańskiego pacjenta, a później własnego, i w obuwypadkach działał w taki sam sposób i tą samą trucizną.
Co panteraz powie, profesorze?
Gropius kręcił głową, jakby nie chciał przyjąć dowiadomości tego, cowłaśnie usłyszał.
Potem ukrył twarz w dłoniach.
Znowu, tuż przed spodziewanym rozwiązaniem, sprawy przybrały nowy obrót i ponownie znalazł się w ślepym zaułku.
Kolejnye-mail z nieznanym skrótem "IND" uruchomił tryby FederalnejSłużbyWywiadowczej w Pullach.
Jak większość spraw, które z określonych przyczyn wzbudzają zainteresowanie służb specjalnych, poszukiwanie rozwiązania tajemniczegokodu "IND" utknęło w martwympunkcie.
Tegoranka jednak Heinrich Meyer, szef Wydziału Drugiego, SIGINT,pojawił się na porannym zebraniu w towarzystwie Wolfa Ingrama.
W dłoni trzymałwydruk z komputera, ze złościąpomachał nim w powietrzu,po czymrzucił kartkę na stół konferencyjny stojący pośrodku pomieszczenia i zawołał:
- Miałemnadzieję, że sprawa w odpowiednim czasie sama się rozwiąże i pójdzie w zapomnienie.
Teraz żarty zaczynają się odnowa.
"Zadanie wykonane.
IND".
Niech minikt nie mówi, żeta wiadomość nie matłakryminalnego.
Peters, twoja kolej!
Ulf Peters, szef Wydziału Piątego, Wydziału do spraw RozpoznaniaOperacyjnego, jak zwykle w czarnej skórzanej kurtce, skrzywił się,co robił zawsze,kiedy czuł się niezręcznie.
Tego rankaczuł się szczególnie niezręcznie.
Nie znosił, kiedy Meyer, choć dwadzieścia latstarszy, upominałgo przy całym zespole.
Przeważnie reagował na to wybuchem złości, dziśjednakdość spokojnie wyjaśnił:
200
- Nie muszęchyba dowodzić,że w tej sprawie problem jest szczególnie skomplikowany.
Mamytutaj do czynienia z równaniem z trzemaniewiadomymi.
Po pierwsze,jest ten przeklęty kod"IND", co do któregonie ma żadnej wskazówki, chociaż przyznaję,że pachniemi to organizacjąterrorystyczną, poza tym istnieje jakiś nieznany nadawca i nieznanyodbiorca.
Doprawdy, znam łatwiejsze problemy.
Meyer spojrzał z niesmakiem.
- Czyli wynik negatywny?
-Negatywny- burknął Peters.
- Przynajmniej dla Wydziału do sprawRozpoznaniaOperacyjnego.
-W takim razieposłuchajmy, co ma do przekazania Wolf Ingram,szef specjalnej komisji do sprawy zabójstwa Schlesingera - Meyer uprzejmie skinął na Ingrama.
Ingram odchrząknął i zaczął:
- Panowie!
Jak panowie doskonale wiedzą, pierwszego e-maila z zagadkowym podpisem "IND" wysłano z komórki na wewnętrzne łącze internetowe w klinice, conasuwało podejrzenie, że być może ma to jakiśzwiązek z morderstwem ujawnionym tam w tym samym czasie.
Drugiego e-maila nadano z wewnętrznego łącza kliniki na nieznaną komórkępodłączoną do Internetu, prawdopodobnie namorzu.
I to bezpośredniopo atakubombowym na żonę Schlesingera,względniena profesora Gropiusa.
Znane są bliższe szczegóły.
Naszedochodzenieujawniło, że lekarznaczelny w klinice, nazwiskiem Fichte, jest powiązany z międzynarodowąmafią handlującą narządami, która w okolicyPragi prowadzi kilkanielegalnych klinik.
Po kolejnym morderstwie wmafijnym półświatku,zresztąmorderstwie otych samych znamionach cozabójstwo Schlesingera, Fichtewyjechał do Monte Carlo.
Tenostatni e-mail można więc chybapowiązaćze śmiercią Bertrama, jako melduneko wykonaniuzadania.
Wszystko tojednak nie składa się w logicznącałość.
PrzecieżFichte nie zabijałbywłasnego pacjenta!
Stąd wnioskujemy.
- .. .
że Schlesinger i Bertram padli ofiarąnie tego samego mordercy!
- uniósł brwi Meyer.
Ingram kontynuował:
- A toz kolei oznacza, że mamydo czynienia z dwiema różnymisprawami.
Meyer zuznaniem pokiwał głową.
Zwrócił się doIngrama z pytaniem:
201.
- A ten prywatny detektyw?
Jak mubyło?
- Lewezow!
-Lewezow zginął przecież podczas śledzenia Fichtego.
Jak pan powiążez naszym śledztwem tę sprawę?
Ingram uśmiechnął się zwyższością.
- Oczywiście początkowo wychodziliśmy z założenia, że Lewezowzostał namierzony i zabity przez ludzi powiązanych z mafią handlującą narządami do przeszczepów.
Było to logiczne.
Ale,jakpanowie wiedzą,bywa, że przy naszych śledztwach logika przeszkadza.
Mordercy rzadkodziałają logicznie, przeważnie mordują pod wpływem emocji.
Tak byłorównież w tej sprawie.
Trzy dni po zbrodni praska policjaschwytała portiera,geja, który miał przy sobie przedmioty należące do Lewezowa: aparat, karty kredytowe idużą sumę pieniędzy.
Przyznałsięzresztą do zabójstwa.
Było to zwykłe morderstwo na tle rabunkowym, poza tym dotycząceśrodowiska gejowskiego.
- Dobra robota - mruknął pod nosem Peters.
- Naprawdę dobra robota.
-Równocześnie uświadomił sobie, że dla niegonie jest to dobrydzień.
Oczywiście złościło go, że przyszedł szef policyjnejkomisji specjalnej i cały jego wydział ma widowisko.
Dlatego podjął próbę umieszczeniasytuacjiw innej perspektywie:
-Jeśli chodzi oostatni e-mail, komisarzu Ingram, to wyniki pańskiego śledztwa ani okrok nieposuwają nas do przodu.
- Bo też nie jest to zadanie Ingrama!
- wtrącił Meyer.
-Jeśli sięorientuję, jest to sprawa Federalnej Służby Wywiadowczej,czyli naszezadanie.
Mężczyźni przy stole konferencyjnym na tak wyraźną krytykę szefawydziału zareagowali pomrukiem oburzenia.
Peters odpowiedział:
- Przykro mi, ale nie potrafię wymyślić rozwiązania kodu.
W każdymrazie kryjąca się podnim organizacja, o ile w ogóle chodzi o jakąś organizację, jeszcze się nie pojawiła w naszych bazach danych.
Teraz Meyer się wściekł.
- Na Boga!
- wykrzyknął.
-Gdyby ten skrót był powszechnieznany,nie trzeba byłoby uruchamiaćtajnych służb.
Wtedy wystarczyłby spacer dobiblioteki publicznej, a zamiast doskonale wyszkolonej armii agentów, potrzebowalibyśmy jedynie kilkuarchiwistów naetatach, wypatrujących emerytury.
A teraz panowie wybaczą, czeka mnie mnóstwo papierkowej pracy!
202
Meyer skinął na Ingrama iobaj wyszliz sali konferencyjnej.
Szef Wydziału Drugiego uwielbiał takie wyjścia.
Naznaczony ponad
dwudziestoma latami pracy w FederalnejSłużbie Wywiadowczej, stał się
cyniczny.
- Mądrala!
- warknął za nim Peters.
"Mimo wszystko jest to cudowna kobieta"- pomyślał Gropius, kiedynastępnego ranka wracał swoim samochodem terenowym znad jeziora Tegerndo Monachium.
Ciemnoniebieskie niebo górowało nad Alpami, a resztkiśniegu w zacienionych kotlinkach twardobroniły sięprzed cieplejszymtchnieniem nadchodzącej wiosny.
Noce z Felicią były niezwykle intensywne, lepsze niż wszystko,co kiedykolwiek przeżył z Veronique.
Wcześniej zjedli królewski posiłek w lokalupołożonym na południowym brzegu jeziora, gdzie niegdyś mieszkał piosenkarz i aktor Leo Slezak.
Napili się czerwonego winai na krótką chwilęzapomnieli o kłótniach.
I oczywiście spali zesobą.
Co to znaczy"spali"!
Felicia znała najskrytsze pragnienia mężczyzny i jedno krótkie spojrzenie,jedno dotknięciewystarczało, żebyspełniały sięmarzenia.
W jej obecności nigdy o tym nie pomyślał, ale teraz, wdrodze dodomu, przyszło mu do głowy, że ich romans nigdy by nie zaistniał, gdybynie zabójstwo Schlesingera.
Dziwne, ale świadomośćta wywołała w nimosobliwą euforię i Gropius nie po razpierwszy zadał sobiepytanie, co bysię stało, gdyby Schlesinger był człowiekiem porządnym,czy jak to nazwać,i nie prowadził podwójnego życia.
W takich chwilach wszystko wydawałosię Gropiusowi - realiście, który zawsze planowałswoje życie i panowałnad nim -jakby snem, zarówno koszmarem, jak i współczesną bajką.
Przed domem w dzielnicy Grunwald czekała szara furgonetka.
Gropiusw ciągu ostatnich tygodni przeżył zbytdużo, żeby wierzyć w przypadek.
Jeszcze zbezpiecznej odległości rozpoznałwłoską rejestrację.
Dodał gazu.
Śmignął obok zaparkowanego samochodu, dwukrotnie skręcił w lewoi- sprawdzając w lusterku, czy niktza nim nie jedzie - dotarł do głównejdrogi prowadzącej do centrumMonachium.
Nie mylił się: przejechawszy kilkasetmetrów, dostrzegł wlusterkuwłoską furgonetkę, która zbliżała się, jadącjak szalona i mrugając światłami.
Gropiusowi serce zaczęło walić jak młotem.
Na jednym ze skrzy203.
żowań przejechał na czerwonym świetle, mimo to nie udało mu się zgubićprześladowcy.
Przeciwnie, samochód był coraz bliżej.
"Co robić?
" Nagle zobaczył sznur samochodów, które przednim staływkorku.
W ostatniej chwili nacisnął na hamulec.
Samochód jadący zanimjuż godogonił.
Gregor się poddał.
Przez głowę przelatywałymu tysiącemyśli.
Spodziewał się, że z furgonetki, która go ścigała, wysiądą uzbrojeniludzie i wywloką go z samochodu.
Wyczerpany, oparł głowę na kierownicy i trwał w trwożliwymoczekiwaniu.
Z odrętwienia wyrwało gopukanie w szybę.
Nie brzmiałotak, jakbyza chwilę ktoś miał go wywlec z samochodu.
Podniósł wzrok.
Przed sobą dostrzegł twarz Franceski.
Ciemne włosy kryła pod wełnianą czapką, ajejoczy zaszkłami okularów błyskaływyrzutem.
Gropiusspojrzał zasiebie, czy wjej samochodzie nie czekająuzbrojenigangsterzy, ale furgonetka była pusta.
Odetchnął z ulgą.
Wciąż jeszcze nieufny,opuściłszybę.
- Co to ma znaczyć?
- warknąłna Francescę.
- Za pozwoleniem - odparła wyraźnie zmęczona.
- Zmusza mnie pando pościgu jak nafilmie gangsterskim, a później pyta, co to ma znaczyć!
Chcę porozmawiać, panie Gropius.
Proszę!
- Nie wiem, o czym mamytutaj jeszcze rozmawiać.
MojeprzeżyciawTurynie nie należały do najprzyjemniejszych.
W każdym razie, sam sobiemogę dać po uszach, że pani posłuchałem.
Mogłem się spodziewać.
- Czegomógłsię pan spodziewać?
-Ze panią ktośnasłał.
A teraz proszę już iść!
Nie chcę pani więcejwidzieć!
Tymczasemkoreksię rozładował i samochody zaczęły powoli ruszaćdo przodu.
Z tyłu zabrzmiałdziki koncertklaksonów.
Gropius uruchomiłsilnik i ruszył, ale Francescanie pozwoliła się tak łatwo zbyć.
- O czympan mówi?
W jakim celu ktoś miałby mnie na pananasyłać?
-krzyczała Francesca, biegnącuczepiona drzwi samochodu Gropiusa.
- Może mi pan powie wreszcie, o co chodzi?
- Ha!
odparłGropius, nie zatrzymując się.
- Kolejna sztuczka.
Nie, drugiraz już nie dam się nabrać.
A teraz niech pani wreszcie sięodczepi!
Gropius przyśpieszył, ale Francesca trzymała się drzwi jego samochodu.
W każdej chwili mogła zostać potrącona.
Zahamował.
204
- Na litość boską!
Niech pan mnie wysłucha!
- wysapała Francesca.
- Później może mnie pan odprawić.
Gropius rzuciłWłoszce podejrzliwe spojrzenie.
Nie ufał jej.
Zbyt głęboko odczuwał jeszcze strach, który wywołały przeżycia w Turynie.
Dokońca życia nie pozbędzie się uczucia, jakie go ogarnęło, kiedy przywiązany do krzesła zobaczył przed sobą plastikową butelkę chlorfenwinfosui strzykawkę.
Na samąmyśl przeszedł go dreszcz.
- Naprawdę!
To bardzo ważne!
zapewniała Francesca.
- Proszę!
Nie sposób było oderwać wzroku od jej ślicznychoczu.
Gropius westchnął i przez chwilęmilczał, ignorując klaksonykierowców, którym samochód Franceski nadal blokował drogę.
W końcuuległ.
- Dobrze.
Widzi pani tę pizzerię podrugiej stronieulicy.
Proszę iśćpo samochód,będę tam na panią czekał.
Francesca pobiegła do swojej furgonetki,Gropius zaśzaparkował samochódpod lokalem.
Jak wszystkie pizzerię na świecie, również i taprzypominała rankiempoczekalnię na dworcu.
Większość krzeseł była umieszczona do góry nogami na stołach, żeby ubrana w ciemny strój sprzątaczka mogła szybciejprzetrzeć mopem podłogę.
W lokalu unosił się zapach wody z mydłemi świeżo zmielonej kawy.
Kelner, jeszcze nie do końca przebrany, z wyraźnąniechęcią przerwałśniadaniei burknął, żelokal właściwie jest jeszcze zamknięty, ale skoropojawiłsię pierwszy gość, to może dostać kawę.
Gropiuszamówił dwiekawy i w tej samej chwili do pizzerii weszłaFrancesca.
Bez słowa usiadła naprzeciw.
Przez chwilę milczeli oboje, Francesca ze spuszczonym wzrokiem, Gropius mieszając kawę.
Wreszcie Francescazaczęła niepewnie:
-Tak szybko wyjechał pan z Turynu, że nie miałam okazji powiedzieć,jak mi przykro,że wszystko tak nieszczęśliwie się poskładało.
- Ach, przykro pani?
Pojawiła się pani, żeby mi powiedzieć:"Przykro mi"?
Proszę posłuchać, cokolwiek się tymczasem wydarzyło, topani mnie wystawiła na pożarcie tym zbrodniarzom i tylko cudem w ogóle jeszcze żyję.
Gropius mówił tak głośno, żekelner już sięzainteresował ich rozmową, dlatego Francesca zniżyła głos i odpowiedziała prawie szeptem:
- Gregor, co się stało?
Jak możemnie pan wiązaćz jakimiśzbrodniarzami?
Akurat mnie!
205.
Gropius ze złością chwycił Francescę za przeguby i pociągnął do siebie.
- Słuchaj,moja panno!
- powiedział zdenerwowanyi nawet nie zauważył, żezaczął jejmówić na ty.
-To ty zdradziłaś mi adresde Luki.
Coja mówię, zdradziłaś?
Ty zwabiłaśmnie do de Luki, a pod jego instytutem pobito mnie i zabrano do jakiegoś opuszczonego magazynu, tam zaśpróbowano wysłać mnie na tamten świat zabójczym zastrzykiem.
Możebędziesz się upierać, że o tym wszystkim nie wiedziałaś?
- Gropius naglepuścił jejprzeguby i rozparł się z powrotem nakrześle.
- O tym.
O tym naprawdę nie wiedziałam -wyjąkała Francesca.
- Musisz mi uwierzyć!
Gregor uśmiechnął się ironicznie.
- Co to za argument!
Była tylko jedna jedyna osoba, która wiedziała,że wybieramsię do profesorade Luki, i tą osobą byłaś ty!
- De Luca został zabity w tajemniczy sposób.
-Wiem.
Przecieżbyło wewszystkich gazetach,że padł ofiarąmafijnego morderstwa.
- Ale ja z tym nie mam zupełnie nic wspólnego, wręcz przeciwnie.
Sama stałam się ofiarątych ludzi.
Słysząc to,Gropius czujnienadstawiłuszu.
Zmierzył Franceskę badawczym wzrokiem i zobaczył, że jej ciemne oczy błyszczą.
Doskonalepamiętał jej piękneoczy, alewspomnienie to wywołało nie najlepsze wspomnienia.
"Trzeba zapomniećo tej kobiecie" - pomyślał.
Wtedy odezwała się Francesca.
- Constantino nie żyje.
-Twój mąż?
- Zamordowanogo dzień po tym, jakdeLuce wyłowionoz rzeki.
-Francesca spojrzała za okno.
Nie chciała, żeby Gropius patrzył jej prosto w oczy.
- Nie rozumiem - wyjąkał Gropius.
- Twój mąż leżał w śpiączce, niemógł nawet muchy skrzywdzić.
Francesca wzruszyłaramionami.
- Chcesz usłyszeć całą historię?
- zapytała i spojrzała na niego wielkimi oczami.
- Tak, oczywiście.
-Nie tylko ty byłeś podstałą obserwacją, najwidoczniej ci sami ludzie również mnie mieli na oku.
Dlaczego?
Nie wiem.
W każdym razie
206
doskonalewiedzieli,że tego dnia wyjechałam i że mojej matki przez godzinę nie będzie w domu.
To im wystarczyło, żeby włamali się do mieszkania i wywrócili wszystko do góry nogami.
Widocznie Constantino byłim przeszkodą.
Udusili go poduszką.
Gropius zmieszany patrzył w podłogę.
- Przykro mi.
Francescaskinęła głową i powiedziała cicho:
- Kto wie, być może dla Constantina było to nawet wybawienie.
-Byłoto jednakmorderstwo!
- Bez wątpienia.
-A policja?
-Jak zawsze u nas, we Włoszech.
Gorączkoweśledztwo z ogromnym wysiłkiem, alebez rezultatu.
- Żadnych śladów?
Żadnej wskazówki co do sprawców?
, - Nic.
Zapewne sprawę umorzono jako zabójstworabunkowe.
- A co zrabowano?
- Nic!
Chociaż włamywacze przeszukali wszystkie meble, wyrzucilizawartość szaf, powyciągali szuflady i poprzecinali obicia, nic zesobą niewzięli.
Nawet kasetkę mojej matki, w której byłopięćseteuro, zostawilina miejscu.
- I niewiesz, czego szukali?
Francesca pokręciła głową i milczała.
- A policja nie widzi związku między zamordowaniem Constandnai zabójstwem de Luki?
-A ty widzisz?
-zapytała Francesca tonem oskarżenia.
I nagle wybuchła: -Do diabła, chcę wiedzieć, w cotu się właściwie gra!
Wco ja sięwpakowałam?
Gregor, co to jest za przerażającagra?
Słowa Franceski brzmiały rozpaczliwie, a przez to wiarygodnie.
Gropius uznał więc, że nadeszła pora,aby wyjaśnić swoją początkową niechęćdo Włoszki.
- Byłem przekonany, że ci ludzieużyli ciebie jako przynęty.
Widocznie się pomyliłem.
Ale od dłuższego czasu moje życie składa się wyłącznie z błędów.
Wybacz!
Pewnie byłoby lepiej, gdybyśmy się nigdyniespotkali.
- Tak.
możliwe.
- Wzrok Franceski byłnieodgadniony.
- Wtedy twój mąż Constantino byłby wciąż przy życiu.
207.
Francesca się skrzywiła.
- To, co nazywasz życiem, było jedynie marną wegetacją, niczym więcej.
Według opinii lekarzy, szansa, że Constantino odzyska przytomność,była właściwie żadna.
A ja akurat nie należędo ludzi, którzy gonią szczęście.
Pokazało tonasze spotkanie w Turynie.
- Jak to rozumiesz, Francesco?
Uśmiechnęła się niezdecydowanie.
- Myślisz, że nie byłam wtedy napalona na ciebie tak samo, jak tyna mnie?
Cały wieczórmyślałam, jak cipowiedzieć, że mam w domu nawpół martwego męża.
Po prostu zabrakło miodwagi, żeby powiedzieć tobez ogródek.
Ale też ty nie dałeś mi żadnej szansy.
- Niby co miałem robić?
-Nie ma już tegopytania.
Było, minęło.
- Francesca oparła łokcie nastole i ukryła twarz wdłoniach.
-Ale odbiegamy od tematu.
Wygląda nato, że mamy przynajmniej jednegowspólnego wroga.
I chciałabym wiedzieć, co można z tym zrobić.
Tymczasem kelner przyniósłjuż trzecią kawę z mlekiemi Gropiuszaczął opowiadać całą historię od początku.
Opowiedział o śmierci Schlesingera, o tajemniczej skrytce bankowej, o odkryciu, że jego lekarz naczelny współdziałał z mafią handlującą narządami, oraz o zagadkowych okolicznościach związanych z aktami o nieznanej treści, które dla pewnychosób warte są miliony euro.
- Ale jaką rolę odgrywam ja w tym dramacie?
- zawołała Francescaw pustej, nieprzyjaznej pizzerii.
Gropius spojrzał na nią badawczo.
- Doprawdy, nie wiem.
Może ma tocoś wspólnego z twoim związkiem zde Lucą i ze mną.
Francesca głośno wciągnęłapowietrze przez nos i oświadczyła tonem wyrzutu:
- Nie było żadnego związku z de Lucą.
Wykonałamzlecenie, nic więcej .
Profesora widziałam dwa razy w życiu, pierwszyraz, kiedy odbierałamkasetę, i drugi, kiedy ją zwracałam.
Tymczasemraz rozmawialiśmy przeztelefon.
Powiedziałammu, że zamiastSchlesingera przyszedł ktoś inny.
De Luca kazał miwtedy wracać do Turynu.
To wszystko.
- I nie miałaś pojęcia, co przewozisz w tej stalowej kasecie?
- Najmniejszego.
208
- A jeśli to były materiały radioaktywne?
-Nie strasz mnie!
O tym nie pomyślałam.
- Jakim człowiekiem był profesor de Luca?
Francesca przez chwilę się zastanawiała, po czym odparła:
-Wyglądałtak, jak sobie wyobrażamy badacza,któryjest na tropie; ostatnich tajemnic wdziedzinie fizyki czy biologii.
Niski, krępy, okrągła
łysiejąca głowa z wianuszkiem włosów, nienagannie ubrany, roztargnio: ny i jakby nie z tego świata.
Ogólne wrażenie robił sympatyczne, niemal
ujmujące.
- A nad czym pracował ten ujmujący profesor?
-Odczasu do czasu pisano o nim w gazetach.
Zdaje się,że zasłynął jako badacz w dziedzinie genetyki.
Dokładniej nie interesowałam sięjego pracą.
Gropius sięzadumał.
Wszystko to nie bardzo miałosens.
Ale czy można się byłow ogóle dopatrzyć jakiegoś sensu w serii wydarzeńz ostatnichtygodni?
W jego głowiepanował chaos.
Ito nie tylko w głowie - równieżjego uczucia powariowały.
Spędziłnoc z Felicią iczuł, że go pociąga.
Wystarczyło jednak krótkie,poranne spotkaniez Francescą w podmiejskiejpizzerii, żeby zachwiać jego uczuciami.
Francesca działałana niego jakmagnes, jak jakaś niewidzialna moc, która przyciąga goz nieposkromioną siłą.
W tej pokornej wersji byłanawet bardziej seksowna niż wszystkiekobiety,jakie dotychczas spotkał.
"Wybij sobie zgłowy tę kobietę - pomyślał.
- Przecież właściwie tylko chcesz iść z nią do łóżka,a twoje życiejest już wystarczająco skomplikowane.
Poza tym -dorzucił wprzypływiehumoru - pewnie jest nudna jakflaki z olejem.
Zatem dość tego!
"
- Właściwieto dlaczego jesteś tutaj?
Masz jakieś zlecenie od firmy?
- zapytał.
-Nie - odparła krótko.
Zabrzmiała w tym uraza.
- Przyjechałam,żeby cię poinformowaćo moich prywatnych sprawach.
Miałeś prawowiedzieć, że Constantino nie żyje.
Chodzimi o to, że przecież to wszystko zmienia.
Gropius spojrzał zirytowany.
Rozumiał, co ona chce przez to powiedzieć, ale w obecnej sytuacjiczuł, że to wszystko goprzerasta.
- Sądzę, że powinnaś wrócić do domu - zasugerowałostrożnie, mając nadzieję, że jej nieurazi.
Francesca miała rozczarowanie wypisane na twarzy.
209.
- Skoro tak uważasz - powiedziała cicho.
-Zrozummniedobrze -dodał Gropius.
Francesca wpadła mu w słowo.
-Już cię zrozumiałam!
Dopiła kawę i wstała.
-Tak czy inaczej, życzę ci wszystkiego dobrego.
Szkoda.
Trzymaj się.
Gropius dostrzegł, że miała łzy w oczach, kiedy pośpiesznie pocałowała go w policzek i wyszła z lokalu.
Pogrzebpotentata budowlanego Thomasa Bertrama stał się wydarzeniemmedialnym.
Wszystkie gazety donosiły oskandaluwokół transplantacji,Breddin zaś w swojej gazecie wyraziłprzypuszczenie, że sprawa Bertrama to zaledwie wierzchołek góry lodowej i że zapewne znacznie więcej pacjentów pozbawiono życia w trakcie nielegalnych przeszczepów.
Za życia Bertram publicznie pławił się w swoim bogactwie, a że, jakwiadomo, pieniądzemają magiczną siłę przyciągania, nie mógł narzekać nabrak kontrahentów, tym bardziej że był równocześnie hojny.
Zaproszeniana przyjęcia z okazji ŚwiętaDziękczynienia, które wydawał w swojej posiadłości w Kitzbuhel,były rarytasem, niemal jak bilety na galę wręczaniaOscarów.
Były też łakomym kąskiem dla dziennikarzy z brukowców.
Żona Bertrama, Kira, pochodziła z RPA i miała nienaganne maniery,przyczym niktnie wiedział, w jakich okolicznościach się zeszli.
Była odniego młodsza o dobre dwadzieścia lati nie sposób zaprzeczyć znacznie atrakcyjniejsza od Bertrama.
Pozatym wlewała w siebie mniej dżinuniż on, cozresztą niebyło trudne,gdyż Bertram, mówiąc oględnie, lubiłsię czasemnapić.
Z tego ikilku innych powodów, októrych przyzwoitość nie pozwala mówić przyzmarłym (dość nadmienić, że - ku uciesze brukowców- Bertram prowadził tak zwane małżeństwo otwarte), związek pozostałbezdzietny.
Stałosię więc tak, że tego słonecznego, choć chłodnegoporanka w porze przedwiośnia, nad otwartym grobem wylewały łzy czterypiękne wdowy ukryteza woalkami, w czarnych kostiumach od słynnego dyktatora mody.
Ksiądz, któryz dostarczonej kartki odczytywał zamówione słowapociechy, był zupełniebezradny, niewiedział bowiem,której z czterechewentualnych wdów ma patrzeć pocieszająco w zawoalowane oblicze.
210
Dziennikarze z kilku stacji telewizyjnych i gazet szamotali się, żebymieć możliwie dobry widok.
Ksiądz opowiadał o królestwie niebieskim,ajego głos fatalnie przypominałbrzmienieprzemówień Ericha Honeckera.
Na sękatych, bezlistnych drzewach, które od cmentarza na Perlacher Forst przejęły sporo żałoby zwykle spowijającej cmentarze, siedziaływrony i w nieregularnych odstępach czasu przerywały krakaniem przemowę księdza.
Ze względów zawodowych Ingram chętnie chodził na pogrzeby.
Niepo to jednak, żeby- jak wtandetnych filmach - spotkać nad grobem ofiary mordercę, ale po to, żeby,jak zwykł mawiać, go wywęszyć.
Tym razemIngram tylko się łudził.
Chociaż - o ilew ogóle było to możliwez bezpiecznej odległości - przyjrzałsię każdemu z obecnych na pogrzebie,niezauważyłżadnej twarzy, która mogłaby coś wnieść do sprawy.
Pół godziny później, pozwyczajowych modlitwach - które, Bóg jedenwie, dlaczego, wszystkie kończą sięstwierdzeniem "na wieki wieków"- uczestnicy uroczystości, ksiądz i dziennikarze się rozpierzchli, ci ostatniniemal biegiem, resztakrokiem zmęczonym.
Powróciła cisza.
Zza wysokiego muru pobliskiego zakładu karnego od czasu doczasu dochodziłyniezrozumiałe komendy.
Ingram z zaciekawieniem obejrzał bukiety i wieńce wokół mogiły,atakże szarfy ze złotymi tekstami, na których zrzeszenia i współpracownicy, krewni i przyjaciele oraz rozmaite damyprzekazywali zmarłemuostatnie pozdrowienie.
Z zamiarem zanotowanianazwisk Ingram wyjąłz kieszeni notatnik, kiedyusłyszał za sobą głos:
- Co, zawsze na posterunku?
Pracowity isolidny!
Ingram sięodwrócił.
- Pananajmniej się tutaj spodziewałem, panieprokuratorze.
Czy tota śliczna pogodawyciągnęła pana z pańskiego ponurego biura?
Markus Renner popatrzył obojętnie,w czym pomogły mu, jako niezbyt zdolnemu aktorowi, błyskające szkła okularów.
- A pan?
- odpowiedział pytaniem.
-Co pana tu sprowadza?
Ingram wzruszył ramionami.
- U nas, w Bawarii, powiadają "piękny pochówek",kiedy na pogrzebie jest dużo ludzi.
- Był to przytyk do pochodzenia Rennera z północyNiemiec, gdzie bawarskie powiedzenia często spotykają się z niezrozumieniem.
211.
- I co?
Czy zwróciło pańską uwagę coś, co mogłoby nam pomóc?
- napierał Markus Renner.
-Szczerze mówiąc,nie, panie prokuratorze.
Właśnie zabierałem sięza spisywanie nazwisk zwieńców.
Nigdy nie wiadomo.
W tej samej chwili Rennerchwycił komisarza za rękaw i pociągnąłna prawą stronę grobu, gdzie piętrzył się stos wieńców.
Nachylił się i wygładził dłoniąpurpurową szarfę przymocowaną do wieńcaz pomarańczowo-niebieskich strelicji, czyli rajskich ptaków.
Złote literyukładałysię w napis:
"REOUIESTAT IN PACE - IND".
- Co pan nato?
- zapytał Rennerą z arogancją, z powodu której byłtak nielubiany.
Tym samymtonem dodał jeszcze: Tomiało być pańskimzadaniem.
Żeby to odkryć!
"Wiem"- chciał odpowiedzieć Ingram, przecież dlatego miał zamiarzanotować napisy.
Nie widział jednak powodu,żeby siętłumaczyćprzedtymnadgorliwym, bezczelnym chłystkiem.
Dlatego zignorowałtę ostatnią uwagę i rzucił tylko:
- A to ci dopiero.
Rennerniepopuścił.
- Czy pan wie, co znaczy ten napis?
Chyba zna panłacinę?
- Gdybym znał łacinę - odwarknął Ingram - to bym się nie musiałszwendać po pogrzebach obcych ludzi, tylko bym sobie w jakimś ministerstwie grzał dupsko, zmęczone już od wygładzania foteli.
-To znaczy - ciągnąłRenner, nie reagując na to spostrzeżenie - "niechspoczywa w pokoju".
Tocyniczne,mój kochany Ingramie!
Ingram zmarszczył czoło.
- Po pierwsze, nie jestem dla pana kochanymIngramem, panie prokuratorze, a podrugie, każde morderstwo jest cyniczne.
Wtejkwestii Rennerchyba przyznał mu rację, bo przytaknął.
Kiedy Ingram starał się odczepić szarfę z"cynicznym" napisem, Rennerstwierdził:
- Musipan konieczniesię dowiedzieć, gdzie zamówiono wieniecz tą szarfą.
Ingram zabrał szarfę i wstał.
- Jak pan myśli, po coto odczepiałem?
Ale wielkie dziękiza wskazówkę!
212
Ci dwaj po prostu sięnie znosili.
Ponieważ należało się obawiać, żekonflikt może wymknąć się spod kontroli, Renner wolał się krótko poi żegnać.
- Miłego dnia.
Wtej samej chwili zadzwoniła komórka Ingrama.
-Tak?
- Ingram wysłuchał, co ma mu do zakomunikowania jego kolega Murau.
-To nie może być prawda!
- zakończył cicho i schował telefon do kieszeni.
-Panie prokuratorze!
- zawołał za Rennerem.
Ten udawał, że nie słyszy Ingrama.
- Panie prokuratorze!
- powtórzył Ingram tak głośno, że byłogo słychać na całym cmentarzu.
;:. Renner się odwrócił, a Ingram dał znak, że mamu coś ważnego do
S powiedzenia.
- Być może to pana zainteresuje - powiedział Ingram, dogoniwszyRennerą.
-Właśnie otrzymałem telefon, żew Uniwersyteckim CentrumTransplantacyjnym w Kilonii zmarł pacjent po przeszczepie serca.
Zgodnie z wynikami sekcji zwłok,śmierć nastąpiła wskutek skażenia narząduchlorfenwinfosem.
ROZDZIAŁ 11
Francesca Colella wróciła załamana do hotelu nieopodal dworca głównego.
Hotel nazywał się "Richard Wagner", ale kompozytor zapewne wgrobie by się przewrócił, gdyby się dowiedział, jaki przybytek nosijego imię - typowy hotel dla akwizytorów, w środku miasta, z małymi,tanimi pokojami i parkingiem w bezpośrednim sąsiedztwie.
Francescaspędziłatutaj dwadni i czekałana Gropiusa, a teraz to.
Francesca była niezmiernie rozczarowana.
Miała nadzieję, że wiadomość o tym, że nie jest jużzwiązana, wyzwoli u Gropiusa tę samą namiętność, jaką ujawniłw Turynie,zanim nastąpiła konfrontacja z gorzką rzeczywistością.
Od tamtej pory stale o nim myślała,a jej sympatiado niego z każdym dniem rosła.
Nie pamiętała już dokładnie, kiedyostatnio spała z mężczyzną, wiedziała tylko, że było to dawno, bardzodawno temu, i że pragniejak najszybciej przerwać tę ascezę narzuconą przezlos.
Gropius spodobał sięjeJ od razu - atrakcyjny mężczyzna,którego otwartość odebrałajako niezwykle pociągającą.
Z trudem trzymała swojeuczucia nawodzy.
Teraz jednak, po ostatnich wydarzeniach,które wywołały w niej napięcie idoprowadziły do gorzkiego rozczarowania, niepotrafiła się już pohamować.
Psychicznie wykończona -jejstan idealnie odpowiadał atmosferze pokoju w tym trzeciorzędnymhotelu - rzuciła się na łóżko i uderzając pięściami w poduszkę, rozpłakała się gorzko.
214
Łzy mają w sobie coś oczyszczającego.
Potrwającym kilkadziesiąt minut załamaniu Francescawstała z łóżka, poszła do łazienki i spryskała twarzlodowatą wodą.
Dobrze jej to zrobiło.
Następnie włożyła okularyi stanęłaprzed lustrem w szafie,żeby się obejrzeć od stóp doczubka głowy.
"Czy naprawdę jesteś tak nieatrakcyjną kobietą, żemężczyźni przestali zwracać na ciebie uwagę?
" zapytała się w myślach.
Czy może obojętność, jaką się otaczała od czasu wypadku Constantina,tak zmieniła jejwizerunek, że zaczęła być postrzeganajako nieprzystępna, zimna i wyrachowana kobieta?
Na litość boską, czuła się zobowiązanawobec Constantinai wzięła na siebie ten ciężar, ale teraz, kiedy jej mąż już nie żył,pragnęła przede wszystkimzapomnieć.
Miała prawo do nowego życia, doseksu, do miłości.
"Gropius - pomyślała, rozbierając się przed lustrem - Gropius byłbywłaśnietym mężczyzną, któremu bym się z chęcią oddała".
Jego obojętnezachowanie głęboko ją uraziło.
Badawczo spojrzała na swoje odbicie w lustrze.
Jak na swój wiek, nieźle się trzymasz- stwierdziła.
- Wkażdymrazie nie musisz się obawiać młodszej konkurencji.
Włosy mocne, piersipełne,nie takie malutkie, jak u większości młodych kobiet, sześćdziesiątcentymetrów w talii.
Do diabła, czego profesor jeszcze chce?
"
Francesca weszła do wanny,a słuchając szumu wody i rozluźniającsię w przyjemnie ciepłej kąpieli, podjęła decyzję.
Chce siędowiedzieć, jakto jest, chce, jak to się mówi, poderwać faceta, choćbyna jednąnoc.
Bezmyślenia o tym, co będzie później.
W ten sposób zemści się na Gropiusie.
Tym razem to ona będzie dyktować warunki.
Myśl ta ją podnieciła.
Musiała zasnąć w wannie, gdyż popowrocie do rzeczywistości z oparów rozpustnych rozmyślań zauważyła, że woda jest zimna, ona zaś zmarznięta.
Ręcznikiem, na którym był wyszyty portret Wagnera, wytarła mocno całe ciało, aż skóra się zaróżowiła, wysuszyła włosy, zrobiła makijaż,nałożyła cień na powieki i szminkę - mocniej niż zwykle.
Stojąc przedlustrem, włożyła czarne pończochy i czarną spódnicę oraz wydekoltowaną bluzkę.
Z rozmysłem nie zakładając stanika,narzuciła nasiebie tęsamą welurową kurtkę, która, jak doskonale pamiętała, niemal odebrałaGropiusowi w Turynie rozum.
Buty na wysokimobcasie idealnie pasowały do tego zestawu.
Wieczorem zapytała portiera, który podobniejak hotel najlepszelata miał już za sobą, gdzie o tej porze mogłaby pójść kobieta samotna.
215.
Otrzymała informację - która zresztą okazała się prawdziwa - że w barze pobliskiego hotelu "Bayerische Hof" niczego nie będzie się musiałaobawiać.
Jak zaplanowała, takzrobiła.
Tuż po godziniedwudziestej pierwszejweszła do lokalu w przyziemiu, wyposażonego w małe czteroosobowestoliki i parkiet do tańczenia.
Muzykabyła przyzwoita.
Francesca usiadłana wysokim stołku przy barze, zamówiła martini, wstrząśnięte, ale niezmieszane, zupełnie jakna filmach zjamesem Bondem, i niby znudzona,zaczęła się rozglądać za ewentualną ofiarą.
W lokalu nie było wielu gości.
Jedyniesamotna para tańczyła z zapamiętaniem, mocno przytulona, nie zwracając uwagi na muzykę.
Większośćstolików była wolna, barman był więczadowolony, że ma przynajmniejjednego gościa, z którym może porozmawiać.
Kiedy pół godzinypóźniejmielijuż omówione wszystkie tematy barowe, jak pogoda, interesy, piłkanożnai samochody, i niktnie chciał się przyłączyć do rozmowy, Francesca uregulowała rachunek i zaczęła zbierać się do wyjścia.
Wtedypodszedłdo niej mężczyzna wśrednim wieku, który dotychczas siedział samotniew kąciei rozmyślał.
Był niewysoki, miał długie ciemne włosyi wyglądałblado, co podkreślał jeszcze czarny garnitur, który miał na sobie.
- Pani już wychodzi?
- zagaił głębokim głosem po angielsku, alez twardym akcentem, który zdradzał,że nie był to rodowity Anglik.
- Niewiele się tutaj dzieje - odpowiedziała Francesca.
- Może później jeszcze tu zajrzę.
Mężczyzna w ciemnym garniturze zademonstrował wyszukanąuprzejmość.
Robiąc gest zaproszenia, powiedział:
- Gdybym siękiedykolwiek nauczył tańczyć, byłaby to dla mnie wymarzona okazja, bo z przyjemnością bym teraz panią poprosiłdo tańca.
Atak mogę jedynie wyrazić swój żal.
Mamna imię Ramon.
Francesca się roześmiała.
Sposób jego wyrażania się byłceremonialny i sztywny.
- Czy pan jest Hiszpanem?
- zapytała.
- Nie.
Katalończykiem.
To różnica!
- odpowiedział Ramon.
- A pani?
-Włoszką.
- Mediolan?
-Skąd to panu przyszło do głowy?
216
- W Mediolanie spotykasięnajpiękniejsze Włoszki.
Łączą w sobieurok Południa i elegancjęPółnocy.
Tak jakpani, seńorita!
- Patrzył przytym bez przerwy na jej biust.
- Pochodzęz Turynu- odparła ześmiechem Francesca - gdzie niewystępuje ani urok, anielegancja.
Niestety, nie mówię po hiszpańsku.
MałoktóryWłoch włada pańskim językiem.
- Wiemy, również niewielu Hiszpanów zna język włoski.
Francesca i Ramon niezauważalnie przeszli w rozmowie na językniemiecki.
- Czy wolnomi będzie zaprosić panią na kieliszek szampana?
- zapytał uprzejmieRamon.
Nie był to co prawda mężczyzna, poktórym kobietaspodziewałaby się zalotów, alewydawał się przyjazny i grzeczny, Francescanie widziała więc powodu,żeby mu odmówić.
- JestemFrancesca powiedziała, kiedy wznieśli toast.
-Wiemy - oznajmiłRamon i sztucznie, porozumiewawczo mrugnął.
Francesca nie umiała zinterpretowaćani tej uwagi, ani tego mrugnięcia, wolała jednak na tonie zważać.
Stopniowolokal wypełniał się ludźmi, ale im czujniej wypatrywałasamotnego mężczyzny,któremu gotowa była się oddać, tym bardziej sięrozczarowywała.
Dostrzegała tylko pary albosamotne damy, które jakona czekały na księcia z bajki.
Jedną z niezwykłych zalet Franceskibyło to, że potrafiła wypić mnóstwo alkoholu i się nie upić.
Z kolei Ramon, pijąc w trakcie rozmowykieliszek za kieliszkiem, zaczął ją zasypywać aluzyjnymi komplementami.
Z zamglonymi oczami szeptał jej, że jest grzeszna jak Maria Magdalenai piękna jak Madonna Rafaela, i że dla niej popełniłby każdy grzech.
Francesca nie znosiła oklepanychkomplementów, dlategonabrałaawersji doRamona,który pożerał ją wzrokiem,choćnaweto centymetrsię doniej nie przysunął.
Rozgniewała się i w swojej złości na zakompleksionego, lubieżnego Hiszpana powiedziała:
- Mówi pan, Ramonie,jakby był pan księdzem!
Jak dzieckoprzyłapane na wyjadaniu słodyczy, Ramon opuścił wzroki z głową zwróconą na bok powiedział bełkotliwie:
- Racja.
Bo ja jestem księdzem.
- Pan jest.
Francesca zdezorientowana rozejrzała się naboki.
Następnie zmierzyła Ramonakrytycznym spojrzeniem.
217.
Blada cera, czarny garnitur i to namaszczenie w głosie - nie było wątpliwości.
Jak mogła tego odrazu nie zauważyć.
- Pokusa na każdym kroku.
Czyha nawet na pomazańca - odpowiedział Ramon i złożył przytym dłonie.
Francesca już się bała, żegłośnowzniesie ku niebiosom jakieś nieprzyzwoite modły, żeby Wszechmogącyuwolnił go ze szponów grzesznej niewiasty.
Stało sięjednak inaczej.
- Mojapanno - wymruczał, oddychając z trudem.
- Co ty zamierzaszosiągnąć z tym Gropiusem?
To nie jest towarzystwo dla ciebie.
Powiedz,czego on chce od ciebie?
- Gropius?
- Francesca byłazupełniezdezorientowana.
-Powiedziałpan: "Gropius"?
Ramon chwycił się za usta, jakby chciał zapobiec dalszym wyznaniom.
Działanie alkoholu było jednak silniejsze.
- Pani już od dawna za nim goni powiedział z wyraźnym trudem,starając się sprawiać wrażenie trzeźwego.
-Ale czegopanchce od Gropiusa?
Co on panu zrobił?
- Dowiesz się, śliczna panienko.
Gropius ma swoim posiadaniu coś,co do niego nie należy.
Pani towie.
On igra z ogniem, ten profesor Gropius!
Jeśli zaśchodzi opanią, panienko.
Gdziejest towar?
W ciągu kilku sekund przez głowę Franceski przeleciały tysiące myśli.
Jaki towar?
Czyon mówi onarkotykach?
Najwidoczniej ten pijany,zakompleksiony facet siedzący naprzeciw niej, gapiący sięspod ciężkich powiek najej biust, wiedział o tajemniczych zdarzeniach, które przeżył i próbował zrozumieć Gropius.
Może miał nawet coś wspólnego z zamordowaniemConstantina?
" Ze zgrozą i wstrętem Francescapatrzyła na pijanego mężczyznę,który siedział po drugiej stroniestolikai napawał sięwidokiem jej biustu.
"Trzeba zachować zimnąkrew"- powiedziałasobie w duchu, uśmiechając się do Ramona.
Była to szansa,żeby zdobyć dla siebie Gropiusa.
Musi z tego dziwnegoksiędza, jeśli rzeczywiście nim był, wyciągnąćjaknajwięcej informacji.
Stosując wszelkie możliwe sposoby, jakie ma dodyspozycji kobieta, musi się dowiedzieć, dla kogo Ramon pracuje iczego szuka.
Okazja była sprzyjająca ibyło małoprawdopodobne, żeby sięmiała powtórzyć.
Kiedy Ramon wlał w siebie kolejny kieliszek szampana, Francescanachyliła się nad nim tak, aby napalonyksiądz miał pełniejszy wgląd w jejdekolt.
Przytym zapytała całkiemzwyczajnie:
218
- Pan mieszka w tym hotelu?
-Czemu pani pyta?
- zdziwił się Ramon, jakby nie rozumiał, do czego Francesca zmierza.
- Tak tylko.
Przecież moglibyśmy wygodniej porozmawiać.
Chodzimio to, proszę mnie źlenie zrozumieć,że strasznie tu nadymione, ai tamuzyka mogłaby być lepsza.
- Dwieścietrzydzieścijeden- wybełkotał jej towarzysz.
-Pokój dwieście trzydzieścijeden!
Prawą dłonią Ramon objął nóżkę swojegopustego kieliszka.
Jegotwarz, która tymczasem przyjęła już barwę ciemnoczerwoną, wydawałasię napiętado ostatnichgranic.
Było widać, że coś się z nim dzieje, prawdopodobnie walczył właśnie z pokusą szatana.
W końcu odezwał się teatralnie, z uduchowionym wyrazem twarzy:
- Moc bowiem w słabości się doskonali!
Francesca spojrzała zdziwiona.
- Co proszę?
-Takpisze apostoł Paweł w Drugim Liście do Koryritian!
- Mądry człowiek.
Na co zatem czekamy?
Ramon rzuciłna kontuar baru swoją kartękredytową.
- Rachunek!
- warknął na barmana.
Francesca ukradkiem spojrzała na nazwisko wytłoczone nakarcie.
Ramon Rodriguez
Gropius kiedyś wymienił nazwiskoRodriguez.
Była na właściwymtropie.
- Gdzie jest towar?
- Ramon Rodriguez powtórzył pytanie, wchodzącchwiejnym krokiem na szerokie marmurowe schody prowadzące do holu.
- Później o tym porozmawiamy- powiedziała Francesca przytomnieina początek zadowoliłatym Ramona.
Z trudemudawało jej się prowadzić pijanego mężczyznę.
To, co się wydarzyło potem, rozegrało się takszybko i niespodziewanie, żepóźniej przypominała sobie towszystko jakprzez mgłę.
Kiedy dotarli na góręschodów, z dwóch stron doskoczyłodo nichdwóch ubranych w czarne stroje mężczyzn, którzy chwycili Rodriguezapod ręce i przez obrotowedrzwi wywlekligoza zewnątrz.
Wszystko wydarzyło się bezszelestnie, nie budząc sensacji, Ramon zaś nie byłw stanie się bronić.
219.
Dopiero po dłuższej chwili, podczas której Francesca stała jak skamieniała, uświadomiła sobie, co się stało, i zaczęła się bać.
Ostrożnierozglądając się na wszystkie strony, weszła w obrotowe drzwi, po czym podbiegłado jednej z taksówek,które czekały przed wejściem do hotelu.
Jazda spod "Bayerische Hofdohotelu "Richard Wagner" trwała pięćminut - pięć przerażających minut, podczas których Francescaz tylnegosiedzeniapatrzyła w lusterko wsteczne, czy nikt za nimi nie jedzie.
Dotarłszyna miejsce, wcisnęła taksówkarzowi banknot i poprosiła, żebyodprowadził ją do wejścia.
Taksówkarz,przysadzisty mężczyzna, za mniejszepieniądze wykonywał mniej przyjemne zadania, dlatego chętnie zgodziłsię spełnić prośbę ślicznej kobiety.
W odróżnieniu od eleganckiego hotelu, z którego właśnie wróciła,hol "Richarda Wagnera", czyraczej przedsionek przy wejściu, był pusty.
Francesca musiała uderzyć dłonią w dzwonek w recepcji idopiero wtedyz pomieszczenia za tablicą z kluczami wyłonił się brodaty recepcjonistai wydał jej klucz.
Po wyjściu z windy na trzecim piętrze, idąc zimnym korytarzem,Francesca miała nieprzyjemne uczucie, którestarała się stłumić.
Podczas rozmowy zRamonem Rodriguezem postawiła się w niebezpiecznej sytuacji.
Niemiała wątpliwości, żejej spotkanie z lubieżnym księdzem było obserwowanei zakończone uciszeniemgadatliwego duchownego.
Cała ta sytuacja wydałasię jej niebezpieczna, Francesca uznała bowiem, że tajemniczy napastnicyzapewne sądzili, że Ramon po pijanemu za dużo jej powiedział.
Kiedyweszła do pokoju, od razu uderzył ją widok otwartych drzwiszafy.
Ubrania leżały rozrzucone na podłodze.
Spodziewała się tego.
Nierozglądając się już dokładnie, zamknęła drzwi i zbiegła po schodachnadół, gdzie za kontuarem recepcji siedział brodaty recepcjonista.
- Czy ktoś o mnie pytał?
- zapytała niezbyt miłym tonem.
Recepcjonista potrzebowałczasu, żeby sobie przypomnieć.
Potemodpowiedział:
- Nie, szanowna pani.
Ale był telefon.
Ktoś pytał, czy jest pani u siebie,a kiedy zaprzeczyłem, zapytał o numer pani pokoju.
To wszystko.
Czycoś nie w porządku?
Nie odpowiedziawszy, Francesca wybiegła z hotelu, przeszła przezulicę i pobiegła na postój taksówek w pobliżu dworca kolejowego.
- Do dzielnicy Grunwald!
- wydyszała.
220
Tuż po północytaksówka zatrzymała się podwillą Gropiusa.
W domupanowała ciemność, w żadnympomieszczeniunie paliło się światło.
"Corobić, jeśli Gropiusa nie ma w domu?
". Przezornie poprosiła taksówkarza,żeby zaczekał, aż ona wejdzie do środka.
Zadzwoniła, ale odpowiedziała jej cisza.
Zadzwoniłajeszcze kilka razy,bezskutku.
Upłynęło trochę czasu -nie była w stanie ocenić, czypięćminut, czy może pół godziny.
Zrozpaczona, nie zważając na to, że taksówkarzwciąż czeka, przysiadła na zimnych schodkach przed wejściem i ukryłatwarz w dłoniach.
Już traciła nadzieję, gdynagle zapaliło się światło.
Francesca uniosła głowę i w tej samej chwili usłyszała z wnętrza domugłosGropiusa, rozzłoszczonego, co nie było niczym dziwnym.
- Kto tam?
Dała znak taksówkarzowi,żemoże jechać,po czympowiedziałaochryple:
- Toja, Francesca.
Przez chwilę nie działo się nic, następnie usłyszała dźwięk klucza obracanego w zamku.
Dźwięk ten był dla niej jak zbawienie.
Zaraz potemdrzwi się otworzyły i w szparze pojawiłasię twarz Gropiusa.
- Czyśty zwariowała?
- burknął na Francescę.
-Czy ty wogólewiesz, która jest godzina?
Co ma znaczyć to przedstawienie?
-Już chciałzamknąć drzwi, ale zauważył, żeFrancesca drży na całym ciele, raczył jąwięc zaprosić: - No już,wchodź!
- powiedział łaskawie.
Tego samego wieczoru miał jeszcze pożałować swojej arogancji.
Wdzięczna Francesca weszła do środka.
- Wspominałeś kiedyś o pewnymRodriguezie, który cię śledził w Berlinie ponaszym pierwszym spotkaniu- zaczęła bez żadnych wstępów.
-Tak.
I co z tego?
-On tu jest.
- Skądwiesz?
Przecież wcale go nieznasz!
- Piłam znim szampana w pewnym barze.
Mówił,że nazywa sięRamon, a na jego karcie kredytowej byłowytłoczone nazwisko RamonRodriguez.
- Facet napalił się na ciebie?
-To spotkanie nie mogło być przypadkowe!
W każdym razie Rodriguez znał moje imię i ostrzegł mnie, że ty podobno nie jesteś dla mnieodpowiednim towarzystwem.
221.
Gropius wcześniej spał i jeszcze nie do końca się obudził.
Z wysiłkiem starał się zrozumieć opowieść Franceski.
Jednocześnie przyglądałsię jej krytycznie.
Była ubrana tak samo, jak wtedy w Turynie, i wyglądałaniezwykle seksownie.
Gdy jednak tylko pojawiłosię towspomnienie, natychmiast wymazałje z pamięci.
Francesca wyglądała porywająco.
- Opowiedzwszystko po kolei - powiedział Gropius z udawanymspokojem i posadził Francescę na fotelu w salonie.
- Ten Rodriguez zagadał dociebie na ulicy i zaprosił na szampana.
- Nie,nie na ulicy - wpadła mu w słowo Francesca.
- Chciałam miłospędzić wieczór i poszłam do baru przy hotelu "Bayerishe Hof.
Tam naglepojawił się przy mnie.
Musiał mnie śledzić.
Na szczęście miał słabą głowęi już po krótkim czasie zaczął gadać rzeczy, które na trzeźwoz pewnościąby zatrzymał dla siebie.
Naprzykład zdradził swoje zajęcie.
- Nieciekawe.
-Jest księdzem.
- Co?
- Gropius spojrzał na Francescę z niedowierzaniem.
- Nie tylko wyglądajakksiądz, ale nawet w pijanym widzie cytowałList św.
Pawła Apostoła do Koryntian.
- A czego ten Rodriguez chciał odciebie?
- Wzrok Gropiusa zatrzymał się przez chwilę na jej głębokim dekolcie.
-Mogę się domyślać.
- Tak,tegoteż - Francesca uśmiechnęłasię zażenowana.
- Ale najwidoczniej uważał mnie za kuriera narkotykowego.
Chciał towaru.
A całejego udawaniepozwalało wnioskować, że jest na głodzie.
- I jak zakończył się ten wieczór?
- Gropius uśmiechnąłsię obleśnie.
Francesca dostrzegła jego lekceważenie, ale zignorowała to i odparła:
- Nagle na Rodrigueza rzuciło się dwóchmężczyzn i wyprowadziłogo na zewnątrz.
Kiedy wróciłam do hotelu, mój pokój był przewrócony dogóry nogami.
Gregor, boję się.
Czy mogę zostać na dzisiejsząnoc?
- Oczywiście - mruknął Gropłus beznamiętnie, był bowiem zatopiony w rozważaniach.
Oto pojawiasię uzależniony odnarkotyków ksiądz,który od dłuższego czasu go śledzi,i nie tylko jego, bo -jak się okazuje- obserwuje również Francescę.
Ksiądz, który był zainteresowany tym, abyzarzucono badania w związku ześmiercią Schlesingera?
Niezbytsensowne.
Tymczasem Gropiusowi wydawało sięniemal niemożliwe,żeby zabójstwaSchlesingera, de Luki, Bertrama, Constantina i jeszcze to ostatniew Ki222
lonii - żeby wszystkie te morderstwa miały tego samego zleceniodawcę,każde zostało dokonane z innego motywu.
A dotego wciąż nie dawałymu spokojute przeklęte akta,o których nie wiedział nic, zwłaszczazaś, co zawierają,i gdzie Schlesinger je ukrył.
Gropius pokręcił głową.
Podszedł do Franceski, chwycił ją mocno za ramięi dobitnie powiedział:
- Czego jeszcze się dowiedziałaś o tym Rodriguezie?
Zastanów się,najmniejsze nawet spostrzeżenie może mieć ogromne znaczenie!
Włoszce nie było łatwo odtworzyć w pamięci przebieg wydarzeńz ostatnich trzech godzin.
Skutkiwypicia kilku kieliszków szampana również i jej dały się we znaki.
Po krótkim namyśle stwierdziła:
- Miał osobliwy sposób wyrażania się, a o sobie mówił stalew liczbiemnogiej, jakby lękał się wymówić słowo "ja".
-Rzeczywiście dziwne.
Mów dalej!
- Kiedy wychodziliśmy,zdradził mi numerswojego pokoju.
Dwieścietrzydzieści jeden.
Płacił złotą kartą kredytową VISA.
A pozatym denerwował mnie tym swoim ciągłym dopytywaniem się o towar.
Gropius puścił ramię Franceskii usiadł obok niej.
- A ty?
- zapytał.
-Czy sugerowałaś coś Rodriguezowi?
- Co ty sobie wyobrażasz!
- oburzyła się Francesca.
-Nie twierdzę,że byłam całkiem trzeźwa, ale miałam pełnąświadomość sytuacji, w którejsię znajdowałam.
Nie,ode mnie Rodrigueznie dowiedział się ani słówka!
Uwierz mi.
Ogarnięty niepokojem Gropius wstał i zaczął spacerować po pokoju.
Zaraz przy wejściu do mieszkania była kuchnia.
Wszedł tam, nie zapalającświatła.
Przez zakratowane okna ukradkiem spojrzał na zewnątrz.
Znałwszystkie samochody zaparkowane przy ulicy, poza tymnic podejrzanego sięnie działo.
Gropius spojrzał na zegarek.
Było krótko po godziniepierwszej.
Niezdecydowanym krokiem wrócił do salonu.
Francesca zdążyła już ułożyć się wygodnie na tapczanie.
- Wybacz - szepnęła.
- Jestem potwornie zmęczona.
- Już dobrze - powiedział Gregori wyszedł.
Kiedy wrócił,miał podpachą koc ipiżamę.
Ale Francesca jużspała.
- Hej, pobudka!
- zawołał Gropius niezbyt natarczywie.
-Przecieżnie możesz spać w tych ciuchach!
- Delikatniezdjął jej okulary.
223.
Tylko na chwilę Francesca otworzyła oczy, potem przewróciła się nadrugi bok, mrucząc z niechęcią.
- Hej- powtórzył Gregor iskubnął jąw policzek.
- Przyniosłem cipiżamę.
Przebierz się!
Już!
Z wielkim trudem i przymkniętymioczami Francesca podniosła sięizaczęła się na siedzącorozbierać.
Zanim się obejrzał, siedziała przed nimnaga, z rozchylonymi udami i głowąprzechyloną na bok, jakby spała.
Miaładoskonałe ciało, pełne piersi,szczupłą talię i jędrne uda - wszystko tostanowiło prawdziwe wyzwanie dla mężczyzny.
Gropius poczuł,że ma erekcję, i przez chwilęsię zastanawiał, czy nieulec chęci położenia się przy pięknejWłoszce.
Po chwili jednakogarnęłygo wątpliwości.
"Może jejzmęczenie było tylko odegrane, może wykorzystuje sytuację, żeby go uwieść?
"
"Możliwe, że będziesz tego później żałował" -odezwał się głos wewnętrzny,drugi głos dodał jednak zaraz: "albo i nie".
W każdymrazie Gropius wziął górę od piżamy, naciągnął rękawyna bezwładne ręceFranceskii zapiął guziki,następnie założył jej spodnie, przykrył ją i zgasił światło.
W głowie miał mętlik, kiedy szedłpo schodachdo swojej sypialnina piętrze.
Następnego ranka Gropius, leżąc jeszcze w łóżku, nie słyszał, żeFrancesca już od dawna jest na nogach.
Całą noc przewracał się z bokuna bok,aprzed oczami pojawiałymu się postaci dwóch kobiet.
Jedną była Felicia,kobieta dojrzała i piękna, pewna siebie, a zarazem miła.
DrugąbyłaFrancesca, pozornie chłodna,niemal nieprzystępna, ale w jegoobecnościmiękka jak wosk.
Każdy centymetr jejciała działał na niego jak najsilniejszy afrodyzjak, nawet jej kształtne palce i wąski nos miały w sobiecośpodniecającego.
Z takimi myślami w końcuzasnął.
Francescawzięła prysznic i się ubrała.
Nawet bez makijażu byłaniezwykle atrakcyjną kobietą.
Z trudem orientowała się w porządku panującym w kuchni Gregora, ale udało sięjej w końcu uruchomić błyszczącychromem ekspres do kawy oraz toster.
Aromat śniadania unosił siępo domu, kiedy dzwonek u drzwi zapowiedział nieoczekiwaną wizytę.
Francesca otworzyła drzwi, jakby to byłanajbardziej oczywista rzecz na świecie.
- Tak, słucham?
- powiedziała.
224
Dobrze ubrana kobieta stojąca na progu wydawała się zdziwiona,wręcz zszokowana, kiedy zapytała:
- Kim pani jest, jeśli wolno spytać?
Dopiero teraz Francesca uzmysłowiła sobie, w jakiejsytuacji postawiła Gregora, i jej początkowa swoboda błyskawicznieustąpiłamiejscawidocznej nerwowości.
- Jestem Francesca Colella - przedstawiła się i dopięła górny guzikkurtki.
A pani?
- Felicia Schlesinger - odparła poruszonaFelicia.
- Gdybymwiedziała, że pani tu jest, oczywiście bym nieprzychodziła.
Gdzie jest Gregor?
- Zdaje się, że jeszcze śpi- powiedziała Francesca i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że ta uwaga jeszcze wszystko pogorszyła.
- To znaczy.
.. To nie tak,jak panimyśli.
Gregor wszystko pani wyjaśni.
Ale możewejdziepani do środka?
- Nie, nie, nie trzeba.
Może innymrazem!
Felicia już zbierała się do odejścia, kiedy za Francescą pojawiłsię Gropius w szlafroku.
Francesca rzuciła mu bezradne spojrzenie, jakby chciałapowiedzieć:"przepraszam".
- To ty, Felicio?
- zapytał Gropius, bo nic lepszego mu nieprzyszłodo głowy.
Błyskawicznie analizował w myślach, jakie skutki może miećto nieoczekiwane spotkanie.
-Jak widzę, nie spodziewałeś się mnie dzisiaj!
- drwiąco skonstatowała Felicia.
- Nie - odpowiedział Gropius i zakłopotany odchrząknął.
- Ale,proszę, wejdź!
Powstała nowasytuacja.
Felicia zwahaniem przyjęła zaproszenie, ponieważ zaś sądziła,żeprzyłapała Gropiusa na gorącymuczynku, wchodząc, powiedziała:
- Nie jesteś mi dłużny żadnego rewanżu,Gregorze.
- Słowa te zabrzmiałyjednak tak, jakby miała na myśli coś wręcz przeciwnego.
Kiedy Gropius wprowadzał Felicię do domu, usłyszał, jak Francescawoła spod drzwi:
- Chyba lepiej już sobiepójdę.
Złapiesz mniew hotelu!
Gropius chciał ją zatrzymać, alekiedy podszedł do drzwi, Franceskijużnie było.
- Jakażto więcpowstała nowa sytuacja?
- zagadnęła zjadliwieFelicia.
225.
Gropius opowiedział jej o Rodriguezie i dziwnym spotkaniu z Francescą.
Stwierdził, że jest coraz bardziej przekonany, że za całym tym galimatiasem w związku ze śmiercią Schlesingera kryje się coś więcej, niżtylko nieludzkie działanie mafii handlującej narządami do przeszczepów.
Że być może Schlesinger nie został zabity przy współudziale Fichtego.
Zejegośmierć mogła miećzupełnie inne tło.
- I jaka była?
-zapytała Felicia, wysłuchawszy go spokojnie.
SpotkanieFranceskizdawało się zajmować ją bardziej niż sprawa zamordowaniamęża.
Od kiedy dowiedziała się o jego podwójnymżyciu i romansiez młodą Izraelitką, starałasięwymazać go z pamięci.
- Nic niebyło!
- zapewnił Gropius.
-Pokój Franceski w hotelu podczas jej nieobecności został przeszukany.
Bała się.
- I wtym strachu przyszła do ciebie i zapytała, czymoże się z tobąprzespać!
-U mnie,Felicio.
Umnie!
To ogromna różnica.
-Też mi wytłumaczenie!
- prychnęła Felicia, jakby chciałapowiedzieć:
"Kto w to uwierzy!
". Wkońcupowiedziała z wyraźną drwiną: - Gdybymsię tutaj przypadkiem dziś niezjawiła, nigdy bymsięnie dowiedziała o tejhistorii.
Tak, wy, mężczyźni,wszyscy jesteście tacy sami!
- Wstałai już wychodząc, dodała: - Miałamnadzieję, że ty jesteś inny, ale się pomyliłam.
Szkoda.
Dziękuję,samatrafię do wyjścia.
Kiedy drzwi się zamknęły, Gropiuspoczuł się tak, jakbydostał w twarz.
Skołowany pocierał policzek.
Felicia była kobietą dumną, którą to cechęwłaściwie cenił uprzedstawicielek płci pięknej, urażona duma to jednakniebezpieczny jad.
Większość związków rozpada się właśnie z powoduurażonej dumy.
Przypomniał sobie piękne chwile, które razem spędzili.
Teraz jednaktargały nimsprzeczne uczucia.
Czy związek z Felicią był jedynie przelotnym romansem?
Czyraczej dzisiejsze wydarzenia były sygnałem kryzysu,który kiedyś wkracza w każdą relację dwojgaosób?
Tak czy inaczej, czułsię potraktowany przez Felicię niesprawiedliwie, a jeśli czegoś nie mógłznieść, to właśnie niesprawiedliwości.
W przypływie cynizmu uśmiechnąłsię dosiebie, przypomniało mu się bowiemstare powiedzenie, że kto maszczęście w kartach, ten nie ma szczęściaw miłości.
Jeśli chodzio miłość,to miał w życiu niewiele szczęścia, przyszła więc pora - pomyślał - żebyspróbować szczęścia w grze".
226
W jegoskołatanej głowie myśl o Rodriguezie mieszała się ztym, coopowiedziałamuo nim Francesca.
Gropius nie wiedział, czy postępujewłaściwie, mimoto postanowił lubieżnego księdzazmusić do mówienia.
Z bytności na polu golfowym znał dyrektora hotelu "BayerischeHof", którym był niejaki BobKusch.
Co prawdasięnie przyjaźnili, alespotykalisię od czasu do czasu i mówili sobie na ty,jak to jest przyjęteprzy golfie.
Prośbę o ustalenie stałego adresu Rodriguezajakipodał przy rezerwacji, Bob zgodził się spełnić bardzo niechętnie, z zastrzeżeniem, że jeśliktoś się o tym dowie, może goto kosztowaćutratę pracy.
Gropiusprzysiągł na wszystkie świętości, że będzie milczał.
Bob wprowadził danedolaptopa,który stał na biurku w jego biurze.
Bezsłowa odwrócił komputerw kierunku Gregora i Gropius zanotował na kartce:
"Ramon Rodriguez, Carrer Caralt 17, Barcelona".
Gropius uniósł brwi i spojrzał zdumiony.
- Pokój- dodałKuschmimochodem - opłacono zresztą z firmowejkarty kredytowej.
-Jak to?
To tego Rodrigueza już tutajnie ma?
Kusch obrócił laptop dosiebie i spojrzawszy na monitor, odparł:
- Ramon Rodriguez dziś w nocy, o godzinie drugiej dziesięć, opuścił hotel.
Jego rachunek uregulowano ważnąkartą kredytową.
Nic więcejmnie nie interesuje.
- Bob zaczął Gropius zdenerwowany.
Nie sądzisz,że to dziwne,kiedy gość hotelowy wyjeżdża nagle w środku nocy?
Kusch przybrał minę pokerzysty.
-Wiesz, Gregor, duży hotel przyjmujepod swój dach wielu dziwnychludzi.
Wydarzenie tego rodzaju zaliczyłbym docodziennych i niespecjalnie zaskakujących.
Dziwne wydaje mi się raczej to, że ten cały Rodriguezupierał się przy rezerwacji pokoju numerdwieście trzydzieści jeden.
Bopokój ten nie zalicza sięakurat do najlepszych w tym hotelu, atak międzynami, jest jednym z najgorszych, leży bowiem między pomieszczeniempokojówek i windą towarową, zwidokiem na podwórze.
Rzadko go wynajmujemy, zwykle kiedy hotel jest przepełniony.
Gregor analizował przezchwilę uzyskane informacje.
- Czy masz jakieśwyjaśnienie?
zapytał.
Bob Kusch wzruszył ramionami i się roześmiał.
227.
- Istnieje wiele powodów, dla których gość nalega na wynajęcie konkretnego pokoju.
Niektórzysą przesądni i upierają sięprzy określonymciągu cyfralbo ich sumie.
Inni kojarzą z danym pokojem jakieś szczególneprzeżycie,które przywołuje wspomnienia, a jeszcze inni po prostu chcą zakażdym razem nocować w tym samym hotelu i tym samym pokoju.
Alenie wiem,czy to cię interesuje, Gregor.
- Ależ tak - zapewnił Gropius.
- Możesz sprawdzić wkomputerze,czyten Rodriguez z Barcelony już kiedyś nocował w tym pokoju?
- Oczywiście, nic łatwiejszego!
- Kusch, co budziło podziw Gropiusa, swobodnie poruszający się po zawiłościachprogramu komputerowego, za pomocą kilku kliknięć wywołał na monitorze listę wszystkich gościhotelu, którzy w ostatnim półroczu mieszkali w pokoju numer 231.
-Aleto zostanie między nami!
- powtórzył zastrzeżenie wyrażone napoczątku spotkania.
Gropius podniósł prawą dłoń.
- Słowohonoru, Bob, możesz mi zaufać!
- przyrzekł iw napięciu śledził dane przesuwające się po monitorze przed jego oczami.
- Stop!
- Gropius nie wierzył własnym oczom.
Na monitorze pojawiłosię nazwisko ShebyVadin.
I następujące dane:
"Ulica Beit-Lechem,Tel Awiw-Jaffa,Izrael.
Czas pobytu: 7 dni"
- Co z tobą, Gregor?
- Kusch zauważył, że Gropius w jednej chwilipobladł.
-Źle się czujesz?
O cochodzi?
- Już w porządku - wyjąkał Gropius, ton jego głosu zdradzał jednak aż nazbyt wyraźnie, że nazwisko zauważone na liściegości zaskoczyło go.
-Znasz bliżej tędamę?
- zagadnął ostrożnie Kusch.
- Nie, to znaczy tak.
A właściwie nie.
-Gropius wił się w zeznaniachjak złodziej przyłapany na gorącym uczynku.
Z jego punktu widzeniasprawa Rodrigueza iludzi, którzy za nim stali, osiągnęła kolejny punktkulminacyjny.
Nie mogło byćprzypadkiem, żepojawiło się tutaj nazwisko kochanki Schlesingera.
Kusch wyjął z barku butelkę, nalał koniaku do pękatych kieliszkówi podał jeden Gropiusowi.
- To nie mojasprawastwierdził, kiedy Gregor opróżnił kieliszekjednym haustem -ale nie wyglądasz dobrze.
Może jednak mi powiesz,o co chodzi z tą damą?
- Tuwskazałpalcem na monitor.
228
Gropius wyjął z kieszeni kartkę, naktórej przed chwilą zanotował adres Rodrigueza.
Ze zmrużonymi oczyma dopisał adres ShebyVadin.
- Proszę, nie miej mitego za złe - powiedział, nie podnosząc wzroku - ale to zbyt długa opowieść.
I prawdopodobnie uznałbyś, że zwariowałem.
-Jeszcze po jednym?
- Kuschpodniósł butelkę.
Gropius przytaknął,po czymmilcząco zapatrzył się w jakiś wyimaginowany punkt na przeciwległej ścianie.
Kusch chętnie wypytywałby dalej, ale nie chciał uchodzićzaciekawskiego.
Od czasu skandalu w klinice Gropius i tak już był wystarczająco zgnębiony i prawie w ogóle nie pokazywał się na polu golfowym.
Upłynęło kilka minut, aż Kusch zaczął nieświadomiebębnić palcamipo biurku.
- Wybacz, Bob - odezwał się Gropius, który zrozumiał to jako wyrazzniecierpliwienia.
- Wybacz, ale czy mógłbym sobie obejrzeć pokój numerdwieście trzydzieści jeden?
Kusch spojrzałna zegarek.
- Zdaje się, że jeszcze nie jestposprzątany.
-Nie szkodzi!
powiedział Gropius.
Nawet dobrze.
- W porządku.
Chodźmy tam zatem, Gregorze.
Stan pokoju numer 231 rzeczywiście nie był najlepszy i kiedy przyszli, Gropius zauważył panujący tam strasznybałagan.
Pokojówka,ciemnowłosa Portugalka,byławłaśnie zajętaścieleniem łóżka.
Carlo, elektryk,naprawiał coś przy telefonie.
Kusch rzucił elektrykowi pytające spojrzenie, na co ten oświadczył, żekierownik piętra zadzwoniłdo niego, że telefon jest uszkodzony.
- Wymienić!
- warknął Bob Kusch oburzony.
Carlo pokręciłgłową.
- Niema potrzeby, panie dyrektorze.
Uszkodzenie jestjuż naprawione.
Urwany drucik w słuchawce.
Otóż, moim zdaniem.
- Nie pytampana o zdanie!
- przerwał mu dyrektor hotelu.
Gropius pociągnął Kuscha za rękaw marynarki, jakby chciał go powstrzymać, a zwracając się do elektryka, zapytał:
- Co chciał pan powiedzieć?
Carlo spojrzał nieufnie na Gropiusa, następnie przeniósł wzrok naKuscha, jakby chciałsię upewnić, czy mu wolno.
Ponieważ nie było sprzeciwu, stwierdził:
229.
- Moim zdaniem w tej słuchawce była zamontowana pluskwa.
Wiem,jak się takie rzeczy robi.
A przy demontażu podsłuchu gość uszkodził przewód.
Wkażdym razie inaczej nie potrafię wyjaśnić takiego uszkodzenia.
Teraz już wszystko w porządku, panie dyrektorze.
Bob Kuschstarał się całą sytuację zbagatelizować i powiedział doCarla:
-Jest to jednaktylko przypuszczenie!
Prosiłbym, żeby panbył ostrożniejszy z wyrażaniemtakich podejrzeń.
To luksusowy hotel, u nas takierzeczy się nie zdarzają.
Dziękuję, może pan odejść.
Hotelowy elektryk mruknął coś niezrozumiale pod nosem, co zabrzmiało jak "Akurat!
", wziąłwalizkę znarzędziami i wyszedł.
Targany wątpliwościami, Gregoroparł się o drzwi.
Z wielkim trudem udałomu się skoncentrować.
Jego mózg, jak komputer,choćnieskończenie wolniej, analizował wszystkiemożliwości, jakie wynikały z nowouzyskanych informacji.
Najwidoczniej Schlesinger spotykał się z Shebąprzez tydzień wMonachium.
Oboje byli pod stałą obserwacją.
Ich rozmowy musiały być dla pewnych ludzi tak ważne, że zamontowali podsłuch w pokoju hotelowym Sheby.
Bezwątpienia Rodriguez należał dotej grupy.
Gropius nie potrafił jednak wyjaśnićtego, że urządzeniepodsłuchowe pozostawałow pokoju całymi miesiącami i akurat teraz zostałoprzez Rodrigueza usunięte.
- Nie traktuj tak serio tej historii z pluskwą - Kusch sprowadził Gropiusa do rzeczywistości.
- Carlo to majsterkowicz ido rana do wieczorazajmuje się elektronicznymi zabawkami.
Mówiąc w zaufaniu, jego podejrzenie o podsłuch to jeszcze nic.
Od czasu, kiedy dwa lata temu mieliśmytutaj szczyt na temat gospodarki światowej, i agenci CIA oraz innychsłużb wywrócili cały hoteldo góry nogami, Carlo w każdym wazonie widzi zapalnik czasowy, a w każdym telefonie pluskwę.
Dzięki Bogu, jakdotąd, wszystko okazywało się pomyłką.
Mam nadzieję, że byłemci pomocny, Gregorze!
Delikatnie, ale stanowczo, Kusch wypchnął Gropiusa z pokoju.
- O jeszczejedno chciałem zapytać - powiedział Gropius, kiedy zjeżdżaliwindą.
- System komputerowy hotelu zapamiętuje chybawszystkienumerytelefoniczne wybierane z telefonówwewnętrznych?
OdpowiedźKuscha była pełna wahania, przeczuwał on bowiem, żeGropius będzie chciał poznać numery, na które w określonym czasie dzwo230
niono z telefonu zainstalowanego w tym pokoju.
- Posłuchaj, Gregorze
- powiedział,kiedy szli do jego biura.
- Stawiasz mnie wbardzo niebezpiecznej sytuacji.
Jeśli ktośsię otym dowie.
- Wiem- odparłGropius, kiedy Kusch zamknął za sobą drzwi biura.
- Ale mógłbyś przecież odpowiednio ustawić komputer i na minutęwyjść z pokoju.
Nie będziesz miał żadnego wpływu na to, cosię wtedywydarzy.
- Nieźle -wyraził swoje uznanie Kusch i wykonał kilka szybkichoperacji na komputerze.
- Twój sprytny pomysł nie znajdzie, niestety, zastosowania - oznajmiłpo chwili.
-Rozmowy telefonicznesą rejestrowane tylko dodwóch miesięcy wstecz, a potem komputer usuwa je automatycznie.
Spójrz, Gregorze!
Gropius rzucił okiem na monitor, gdzie wyświetlał się numer pokoju231 oraz nazwisko ShebaVadin.
Poniżej migałnapis:
"Dane usunięto".
- Mamjeszcze ostatnie pytanie - powiedział Gropius rozczarowany.
-Naprawdę ostatnie.
Wspominałeś, że dziśw nocy Rodriguez nie regulował rachunku za hotelosobiście.
W takim razie kto go zapłacił?
Spojrzawszy namonitor, Kusch odpowiedział:
- Zapłaconofirmową kartą kredytową wystawioną na IND SA.
-IND?
- zdziwił się Gropius.
-Nigdy nie słyszałem.
ROZDZIAŁ 12
Lecąc samolotem do Tel Awiwu-Jaffy, Gropius miał przed oczamiobraz Sheby Vadin.
Co prawda nigdy jej nie widział, nie dysponowałteż żadną jej fotografią, ale zapadła mu w pamięć pewna ciemnookaIzraelitka, którą widział kilka lat temu na kongresie w Tel Awiwie-Jaffie,na którym był razem z Veronique.
Sheba, tego byłpewien, była w tej intrydze postacią kluczową.
Wiedziała, w jaki sposób Schlesinger zdobyłdziesięćmilionów euro.
Ba! Zapewne wiedziała znacznie więcej.
Musiałją więc odnaleźć.
Podróż wiosną,która na wschodnich brzegach Morza Śródziemnegogościła już od dawna, nie była dla niego przeszkodą.
Wprost przeciwnie,Gropius liczył, że być może zdoła uwolnić się na kilka dni od frustracji,jaka się w nim nagromadziła, a także od strachu, który od miesięcy stalemutowarzyszył.
Od czasu pechowego spotkania z Francescą Felicia postanowiłago ukarać lodowatym milczeniem, z kolei pięknaWłoszka po incydencie w hotelu i spotkaniuz Felicią pospiesznie wyjechała.
Po czterogodzinnym locie pod atramentowym niebemsamolot liniilotniczych EL AL wylądowała nalotniskuBen-Gurion.
Małomówny taksówkarz w ciągu dwudziestu minut zawiózł Gropiusa na ulicę Hajarkon,gdzie znajdowała się większość hoteli działających wmieście.
Gropius miałzarezerwowany w hotelu "DańTel Aviv"pokójz zapierającym dech w piersiach widokiem na morze i wybrzeże, na którym już zbierali się pierwsi
plażowicze.
Zapatrzony w dal, gdzie zacierała się granica między niebema morzem, zaciągnął się głęboko ciepłym, wiosennym powietrzem.
Następnego ranka wybrał się na poszukiwanie Sheby Vadin.
Ulica Beit-Lachem byłapołożona w niezbyt eleganckiej dzielnicy.
Uwagęzwracały wielkie dzwonki naścianachposzczególnych domów i tabliczkiz nazwiskami właścicieli, których Gropius - ze względu na barieręjęzykową - w większości nawetnie potrafił odczytać.
Brodaty młodychasydw czarnej szacie i jarmułce znał angielski,a choć początkowo sprawiałwrażenie obojętnego i zamkniętego, zaofiarował się zaprowadzić Gregora pod wskazany adres.
Na trzecim piętrze czynszowejkamienicychasyd zadzwonił do środkowych drzwi, po czym pożegnał się uprzejmym "Szalom".
Drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku, o długich, ciemnych włosachzwiązanychw kok.
Nieufnie, od stóp do czubka głowy, zmierzyłaprzybysza wzrokiem.
Dopiero kiedy Gropius wymienił swoje nazwiskoi łamanąangielszczyzną wyjaśnił, że szuka Sheby Vadin, wyraztwarzykobiety stał się bardziej przyjazny.
Zapytała:
- Czy pan jestNiemcem?
Wygląda pan tak niemiecko.
Ku swojemu zdumieniu Gropius zauważył, że kobieta mówi po niemiecku.
- Tak - odpowiedziałi od razu zapytał:- Pani mówipo niemiecku?
-Mój ojciec był Niemcem - odparła kobieta z gorycząw głosie.
- Alenie mówmyo tym.
Czy pan jest przyjacielem Schlesingera?
Gropius się przeraził.
Jak zareagować?
"
- Czy pani wie, że Arno Schlesinger nie żyje?
-Wiem- powiedziałakobieta.
- Alemoże pan wejdzie?
- Pani jest.
- zapytał Gropius, siadając w skromnieumeblowanympokoju z kamienną posadzką.
- .. .
matką Sheby - odpowiedziała kobieta i pokiwała głową.
- Czego pan chce od Sheby,panie.
?
- Gropius!
Nie wiem, czy jest pani wiadome, że pani córka i Schlesinger.
.. Cóż, mieliromans.
- Zawszebyłam przeciwna temu związkowi!
zapewniła pani Vadinzirytowana.
- Ale pannica nie będzie przecież słuchała matki.
Od kiedyojciec Sheby nieżyje, robi, co jejsię podoba.
Ale sprawa sama się przecież rozwiązała.
232233.
- Sheba mieszka tutaj z panią?
- zasięgnął informacjiGropius.
- Rzadko przyjeżdża do domu.
Od czasu, kiedy się dowiedziałao śmierci Schlesingera, jest bardzo rozkojarzona.
Początkowo nosiła sięnawet z myślą, żebyporzucić swój zawód, bo dzień w dzień przypominałjej o tym Schlesingerze.
- Pani córka jest archeologiem?
-Podobno nawet bardzo dobrym.
W każdym razie była,dopóki niespotkała Schlesingera.
Od tamtej porymiała w głowie tylko tego mężczyznę.
Gdyby mnie pan zapytał, panie Gropius, to nie jest mijakoś szczególnie przykro, że Schlesingernie żyje.
- PaniznałaSchlesingera?
-Nie, nigdy go nie widziałam, chociaż rzekomo miał się żenić z Shebą.
- Schlesinger miałjuż żonę!
-Wiem o tym, ale podobno chciał się rozwieść.
Tak twierdziła Sheba.
- A gdzie obecnie przebywa Sheba?
-Gdzieś na pustyni pod Beer Szewą, ponad sto kilometrów stądnaporadnie,w jakimś obrzydliwym miejscu na skraju pustyni Negew.
Alemiastoma wielką historię.
Prowadzą tam wykopaliska razem z francuskimarcheologiem.
Contreau, zdaje się, że tak brzmi jego nazwisko.
- Może Contenau,Pierre Contenau?
-A tak, właśnie, tak się nazywa.
Pan gozna?
- Słyszałem o nim.
Podobno odkrył miasto Izraelitów mające trzytysiące lat.
- Nie wiem, jaki z tego pożytek, ale Shebie sprawia przyjemność tobabranie się w piasku.
Nie narzekam, skoro jeszcze jejza to płacą.
Czymwłaściwiesię pan zajmuje, panie Gropius?
Starając się umniejszyć swoje znaczenie, odpowiedział:
- Dbam ozdrowie ludzi.
-Aha, jest pan lekarzem?
Z prawdziwą praktyką?
- Tak - odparł Gropius zakłopotany.
-A dlaczego pyta pan oShebę, doktorze Gropius?
Chyba nie jestchora?
- Ależskąd!
- Gropius starał się uspokoić pełną temperamentu kobietę.
Jestem przyjacielemrodziny, a Schlesinger, umierając, pozostawiłkilka nierozstrzygniętychspraw, które tylkopani córka może pomóc miwyjaśnić.
W żadnym razie nie powinno to pani niepokoić.
234
Pani Vadin popatrzyła sceptycznie.
"Prawdopodobnie - pomyślał Gropius- marny z ciebie aktor, marny kłamca, albo - co byłoby jeszczegorsze-jedno i drugie naraz".
Czuł się bardzoniezręcznie.
I W milczeniu, które zapanowało na dłuższąchwilę, pani Vadin zadała nagle pytanie:
- I z tego powodu przyleciał panz Niemiec do Izraela?
Gropius wzruszyłramionami.
Pani Vadin ciągnęła zaciekawiona:
- O co chodzi?
Może ja mogę panu w czymś pomóc, doktorze Gropius?
- Nie, nie sądzę!
- zapewnił Gregor.
-Chodzi o kwestie archeologiczne, o których Schlesinger przypuszczalnierozmawiał z Shebą.
- Myśli pan o wykopaliskach pod Jerozolimą?
-Tak, właśnie.
Wtedyszczere oblicze kobiety gwałtownie się zachmurzyło.
Oświadczyła:
- Tak, w tym rzeczywiście nie mogę panupomóc.
Przykromi.
A teraz,panwybaczy.
-Wstała, żeby odprowadzić Gropiusa do wyjścia.
- Mówią, że tonie był wypadek, to, co spotkało Schlesingera, tylkozamach bombowy -rzucił Gropius, kiedy już szli do drzwi.
-Ludzie dużo gadają -orzekła pani Vadin.
- Przecież pan wie, że my,Żydzi,jesteśmy wielkimi gawędziarzami.
Wkażdym razie ja nic nie wiem.
Gropius wskazał na zdjęcie, które stało wsrebrnej ramce na niewysokim kredensie.
- Czy to pani córka, Sheba?
-Tak - odparła pani Vadin, nie mówiąc nic więcej.
- Naprawdę bardzo ładna - stwierdził Gregor, i to wcaleniez czystejuprzejmości.
Sheba była piękna.
Miaładługie czarne włosyi ciemne oczy,a wydatnymkościom policzkowym zawdzięczała egzotyczny urok, którybyłdodatkowo wzmocniony przez znamię na policzku.
Pogrążony w zadumieGropiuspożegnał się zpanią Vadin.
Znalazłszy się znów na ulicy, przespacerował się do najbliższego postoju taksówekprzed jakimś hotelem, dwie przecznice dalej.
Słońce przyjemnie świeciło mu w twarz i Gropiusoddał się rozmyślaniom.
Jego nieufność wobec matkiShebybyła równie duża, jakpodejrzliwość, którą onaujawniła w stosunku do niego.
To oczywiste, że wiedziała znaczniewięcejna temat związku Sheby i Schlesingera, nawet jeśli tego ostatniego nigdy
235.
nie spotkała.
I niewątpliwie istniał jakiś powód, dla którego tak nagle przerwała rozmowę, kiedy zaczął mówić o tajemniczym wypadku archeologa.
W każdym razie Gropius uzyskał informację, gdziemożeznaleźć Shebę,i postanowił jeszcze tego samegodnia pojechać do Beer Szewy.
Whotelu wynajął białego chryslera z klimatyzacją i ruszył na południeautostradą Al, łączącąTel Awiw-Jaffę z Jerozolimą,następnie skręcił w A4w kierunku Gazy i po przejechaniu około trzydziestu kilometrów dotarł doszosy numer 40, która od tego miejsca prowadziła przez stepowy krajobraz,ożywiony od czasu do czasu soczystą zielenią większego skupiska krzewówi drzew.
Dwadzieścia kilometrówprzed BeerSzewą krajobrazzmienił sięwkrasową pustynię Negew,gdzie dominowały odcienie ochry i brązu, a niewielkieurządzenia nawadniające zamieniały skrawki piasku w rajski ogród.
Była środa, dlatego ulice Beer Szewy wypełniały tłumy, tego dnia bowiem odbywał się tutaj, jak zawsze, targ Beduinów, hałaśliwe wydarzenie,które przyciągało ludzi z całego Izraela.
Na Starym Mieście,które przedstu laty zaplanowali niemieccy inżynierowie, przez cowyglądało jak szachownica poprzecinana prostymi ulicami, Gropius znalazł pokój w hoteliku o nazwie "Hanegev", nieopodal muzeum przy ulicy JomHa-Acmaut,ulokowanym w dawnym meczecie tureckim.
Portier był ukraińskim Żydem o imieniuWładimir i wcharakterystycznym dla siebie dialekcie, będącym mieszaniną jidysz, rosyjskiego i angielskiego, każdemu nowemu gościowi hotelowemu oznajmiał, że w rodzinnym Sewastopolu był dyrektorem teatru.
Od tego pracownika hotelu,szczycącego się akademickim wykształceniem, Gropius się dowiedział, żePierre'a Contenau wraz z zespołem można znaleźć kilka kilometrów zapółnocnym krańcem miasta, na wzgórzu Tel Beer Szewa.
Ale będzie tomożliwe dopiero jutro.
Władimir spojrzał nazegarek i z uniesionym palcem wskazującym oświadczył, że ze względu na ogromny upał profesorwpołudnie przerywa pracę.
Następnego ranka Gregor Gropius wstał wcześnie.
Nie miał z tym większego problemu, gdyż hotel byłpełen hałaśliwych gości,a mieszkańcymiasta zdawali siębyć na nogach już od świtu.
Śniadanie - wymagające zapomnieniao europejskich przyzwyczajeniachskładałosię głównie z kawałków ryby, twarogu i żółtegosera.
Wyśmieniciesmakował zato pszenny chleb.
236
Używając mnóstwa słów i zamaszystych gestów, portier o teatralnejprzeszłości opisał drogę do Tel Beer Szewy, położonej na wschód od szosy numer 60, biegnącej w kierunku Hebronu.
Kiedy Gropius dotarł narozległe wzgórze, poprzecinane muramiobronnymi i suchymi meandramifos, i zaparkował samochód napolnejdrodze pełnejpyłu, słońce było jeszcze nisko, a długie cienie błądziły potereniewykopalisk.
Tablica wskazywała na istnienie w pobliżu niewielkiego muzeum.
Z drewnianej chaty, która pozornie bez powodu stała pośród tego krasowego krajobrazu, wyszedł z głośnym wołaniem mężczyznaw tradycyjnym stroju palestyńskim.
Kiedy się zbliżył, Gropius ujrzał śniadą twarz synapustyni, porośniętą srebrnobiałą szczeciną.
W lewej dłonistrażnik trzymał strzelbę ze staromodnym zamkiem, przewidzianą raczejjako rekwizytniż brońdo strzelania.
Mówił jednak po angielsku i Gropius zdołałmu wyjaśnić,że przyjechał z Niemiec i szuka Sheby Vadin.
Prośbie o zaprowadzenie doniejstrażnik stanowczo odmówił i nalegał, żeby Gropius zaczekał przy samochodzie, on zaś zobaczy,co będzie można zrobić.
Groźnieprzy tym mierzyłdo niego ze swojej strzelby.
Chociaż był dopiero wczesny ranek, powietrze nad ruinami murów,któreudałosię odsłonić podczas prac wykopaliskowych,zaczęło migotać.
Urządzenie zraszające wytwarzało sztuczny deszcz, napełniając otoczeniezapachem wilgotnego pyłu.
Gropius patrzył niecierpliwie na wschód,tam,gdzie palestyński strażnik zniknąłza wałem ziemnym.
Kiedy pokilkunastu minutach strażnik w końcu się pojawił, jużzdaleka zawołał, że pani Vadin od dawna nie pracuje przy wykopaliskach, a pan Contenau nie chce, żebymu przeszkadzano.
Kątem okaGropius dostrzegł, że ktośukryty wdrewnianej chacie obserwuje goprzez lornetkę.
Gropius udawał, że nic nie zauważył, nie chciał się także zadowolićinformacją uzyskaną od palestyńskiegostrażnika, zlecił mu więc zadanieprzekazania Contenau, że profesor Gropius z Monachium chciałby z nimporozmawiać.
Palestyńczyk ponowniesię oddalił, tym razem jednakposzedł w innym kierunku.
Po kilku minutach w miejscu, gdziezniknął wartownik, pojawiłsięmężczyzna o europejskich rysach twarzy, którego lniane ubranie khakii korkowy kapelusz sugerowały,że jest to zapewne Pierre Contenau.
237.
-Witamy naTel Beer Szewa!
- powiedziałpo francusku, na co Gropius odpowiedział w swoim języku:
- Dziękuję, monsieur.
Muszę przyznać, że trzebasięwykazać naprawdę wielką siłą przekonywania, żeby pański strażnik zechciał zapowiedziećpanu przybycie kogoś z zewnątrz.
Contenau się zaśmiał.
- Tak, Jussuf czasem trochę przesadza.
Proszę mi wybaczyć pytanie,muszę je jednak zadać.
Czy jesteśmy kolegami po fachu?
- Nie - odparł Gropius.
- Jestem lekarzem, ale przybywamz powodujednego z pańskich kolegów!
- Schlesingera?
Nazwisko to wybrzmiało w drżącym od upału powietrzu jak jakiś złowieszczy czar.
Gropiusmiał wrażenie,żeContenaujużpożałował tego, żetak spontanicznie wspomniał zmarłego archeologa.
- Tak, Schlesingera - odpowiedział Gropius.
- Pango znał?
Contenauotarł czołorękawem i na chwilę zamknął oczy.
- Co to znaczy "znał"?
- odezwał sięw końcu.
-Obaj zajmowaliśmysię tą samą dziedziną nauki- archeologią biblijną.
Byliśmy raczej rywalami niż przyjaciółmi.
Nie wykluczałoto jednakutrzymywania normalnychrelacji towarzyskich.
Chyba pan to rozumie.
- Ależoczywiście!
- zapewnił Gropius i mrugnął porozumiewawczo.
Tymczasem zbliżył siędo nich Jussuf i przysiadł na piasku w cieniu chryslera.
Obojętnie patrzył w dal, zestrzelbą między skrzyżowanyminogami.
Gropius poważnym tonem ciągnął: - Mówią, żeten wypadek samochodowySchlesingera to nie byłtak naprawdę wypadek.
Contenau podszedł krokbliżej i zapytał:
- Tylko co?
-Napad,zamach, dość, że czyjeścelowe działanie!
- Kto tak mówi?
-Między innymi pan, monsieur.
Tak w każdym razietwierdzi doktorRauthmann z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Humboldta wBerlinie.
-Takich jak Rauthmann określa się w moim kraju dosadnymsłowemlaveuse, czyli, panwybaczy, szmata.
Gropiusprzyjrzał się Contenau, mrużąc oczy.
Po pierwsze, z powodu silnegosłońca,po drugie, aby dać rozmówcy do zrozumienia, że niekoniecznie ufa jego słowom.
Pochwili drążył dalej:
238
- Nic panzatem nie wie o zamachu na Schlesingera?
Contenau z niesmakiem pokręcił głową.
- Czy potopan przyjechał, monsieur Gropius, żeby się czegoś dowiedzieć o Schlesingerze?
Schlesinger nie żyje.
Niech pan zostawi gow spokoju.
- Właściwie skąd pan wie, że Schlesinger nie żyje?
- Gropius spojrzał wyczekująco na Francuza.
Ten ponownie otarł czoło.
Tym razem jednak nie z powodu upału, aleraczej ze zmieszania.
Dość zniecierpliwiony odpowiedział:
- Od Sheby Vadin, zdaje się.
Tych dwoje znałosię oddawna.
-Jej matka mówiła mi, że spotkam tutaj Shebę.
Twierdziła, że Shebapracuje z panem.
- Ze mną?
- Contenau wyglądał na oburzonego.
-Niech panposłucha,monsieur, pańskie wypytywanie powoli zaczyna działaćmi na nerwy.
Czuję się tutaj jak na przesłuchaniu.
Co to właściwie maznaczyć?
Niemiałem nic wspólnego ani ze Schlesingerem, ani z Shebą Vadin.
Zechcemi pan teraz wybaczyć!
- RzuciłPalestyńczykowi kilka słów po arabsku,na cotamtenwstał i pobiegł w kierunku chaty.
- Naprawdę powinien pan zostawić tow spokoju - dodał jeszczeContenau, odwracając sięna chwilę.
- Proszę mi wierzyć, to się może dlapana źle skończyć.
W tej sprawie było coś wyraźnie podejrzanego.
Mimonatłoku takich myśli, po powrocie do hotelu Gropius położył się do łóżka, żeby złapać kilka godzin snu.
Obudził sięz wyschniętym gardłem i przekonaniem, żeContenau musi mieć jakiś powód,żeby trzymać Shebę zdala od niego.
Dręczonypragnieniem, przyniósł z restauracji butelkę mdłej niegazowanej wody"Eden", którą z oporem wypił.
Beer Szewa, miasto liczące stotysięcy mieszkańców pochodzącychz różnychkrajów, na obcokrajowcu nierobi szczególnie zachęcającego wrażenia.
Zabytkowe centrumna południu przypomina miejscamimiasteczka poszukiwaczy złota, jakie można zobaczyć już tylko w westernach.
Gropius był zresztązbyt zajęty własnymiproblemami, żebyuwzględniać w planie pobytu zwiedzanie miasta.
Bardziej interesowałogoto, w jaki sposób mógłby odnaleźć Shebę.
Poddaniesię nie wchodziło w grę.
239.
Gropius znalazł sprzymierzeńca w osobie Władimira, byłego dyrektora teatru w Sewastopolu.
Doprowadził starego portiera dołez, recytującmu kilka wersów monologu Fausta w języku Goethego:
Z lodowych więzów rzekę i strumykiOżywczy, słodki rozkuł wiosny wzrok.
Zieleń jużstroi dolin stok,A siwy zamróz wstecz ku szczytom dzikimW odwrocie starczy swój skierował wzrok.
Był tozresztą jedyny monolog, jaki został mu w pamięci z czasów szkoły.
Gropius poprosił Władimira o pomocw poszukiwaniu ShebyVadin,młodej pani archeolog z Tel Awiwu-Jaffy, Władimir zaś był niemal pewien, że ją znajdzie, znał bowiem wielu ludzi w Beer Szewie.
Już jednaknastępnego dnianadzieja Gropiusa znacznie się zmniejszyła, gdy Władimir po rozległych poszukiwaniach ustalił, że archeolog otymnazwiskunigdy nie pracowała przy wykopaliskach na Tel Beer Szewa.
Gropius kończył właśnie posiłek w restauracji na końcu ulicy, przyktórej znajdowałsięjego hotel,ogarnięty bezradnością irosnącym z godziny na godzinę zobojętnieniem,kiedypodszedł do niegojakiś człowiek.
Gropiusnatychmiast go rozpoznał, chociaż tym razem byłubrany zupełnie inaczej, bo współcześnie.
Był to Jussuf, wartownik z Tel Beer Szewa.
Uprzejmie zapytał, czy możesię dosiąść, a Gropius wskazał mukrzesło.
Niezwykledługo siedzieli w milczeniu naprzeciw siebie.
Tylko od czasu do czasuJussuf spoglądał życzliwie na Gropiusa, a kiedy ich spojrzeniasię spotykały, Palestyńczyk kiwał głową.
Powtórzyło sięto kilkakrotnie, ażw końcu Jussuf odzyskał mowę i zauważył:
- Chłodny wieczór, nie sądzi pan?
-O tak, ale całkiem przyjemny - odpowiedział Gropius.
Ponownie nastąpiło długie milczenie, podczasktórego strażnik wyciągał z kieszeni orzechy pistacjowe i pojedynczo kruszył je międzyzębami.
Gropius nie wiedział, jaksię zachować - czy to spotkanie jest wynikiem przypadku, czy też raczej Palestyńczyk madla niego jakąś informację.
Problem rozwiązał się sam, kiedy Jussuf naglezapytał:
PrzekładFeliksa Konopki.
240
- Czego pan chce od pani Vadin?
-Pan jązna?
- zapytał Gropius podekscytowany.
Palestyńczyk skrzywił się i nic nie odpowiedział.
- Muszę z nią porozmawiać- zaczął Gropius.
- Sheba Vadin przyjaźniłasię z Arnem Schlesingerem, niemieckim archeologiem, który, niestety, zmarł.
Jestem przyjacielem rodziny i chciałbym się dowiedzieć kilkurzeczy, które może mi wyjaśnić jedynie pani Vadin.
- O tak, pan Schlesinger - westchnął Jussuf,kiwając głową.
Stopniowo Gropius zacząłodnosić wrażenie, że spotkanie to raczejnie jest przypadkowe, że staremu Palestyńczykowi chodzi opieniądze- chce, żeby mu zapłacić za informacje.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął banknot w kolorzelila wartości pięćdziesięciuszekli i dyskretniepodał pod stolikiem.
Z dłońmi wspartymi na lasce Palestyńczyk łaskawieobejrzał pieniądz,skrzywił się z niesmakiem i jakby trafił na gorzkie ziarno, wypluł jednąpistację na ziemię.
Jednocześnie odwrócił się od Gropiusa.
- Dobrze, ile pan chce?
-Gropius z trudemstarał się ukryć zdenerwowanie.
Ze wzrokiemskierowanym na przeciwległą stronę ulicy i obojętnością patriarchy Palestyńczyk odparł:
- Dziesięć tysięcy.
-Dziesięć tysięcy szekli!
- Gropius przeliczył w myślach tę kwotę,uzyskując równowartość trzech tysięcy euro.
Suma obłędna dla kogośtakiego jakJussuf.
- A co otrzymam za te pieniądze?
-zapytał.
Palestyńczyk nachylił się nad stolikiem i powiedział przez zęby:
- Wszystko, co wiem na temat pana Schlesingera i pani Vadin.
A wiedza ta jest warta znacznie więcej niż dziesięć tysięcy szekli.
Niech mipanwierzy.
Gropius roześmiał się sztucznie.
- Niechpan posłucha, Jussuf.
Wiem, że ci dwoje mieli romans, mimożeSchlesinger był żonaty.
- Nie o tym mówię - przerwał mu Palestyńczyk.
- Mam na myśliwykopaliska Schlesingera w Jerozolimie.
Nie bez powodu pan Schlesingerwszystkim swoim pomocnikom i kopaczom płacił duże pieniądze, żebytrzymali gęby na kłódkę.
Świetnie wiedział,ile jego odkrycie jest wartedla pewnych ludzi.
Nie jestpan zresztą pierwszą osobą,którainteresuje
241.
się pracami Schlesingera.
Jakiś Hiszpan zaoferował Contenau znaczniewiększe pieniądze niż te, których ja chcę od pana.
Ale Contenau wiedziałtylko tyle, ile ja mu opowiedziałem, ato, co najważniejsze, zatrzymałemdla siebie.
Teraz również ja chcę kawałek tego tortu dla siebie!
- Gniewnie stuknął laską w podłogę.
Gropius skinął głową.
Nagle bowiem zrozumiał, dlaczego sprawaSchlesingera jest taka zagmatwana - bo krzyżują się w niej tropy dwóchzbrodni.
Gropius był wciąż daleko od rozwiązania całej tej łamigłówki,ale właśniepoczuł, że może pójść nową drogą, która być może doprowadzi go w końcu do sukcesu.
W ułamkusekundy nieufnośćzniknęła z twarzy Gropiusa, ustępującmiejsca uprzejmości.
-A więc dobrze - powiedział.
-Połowa sumy odrazu, a druga połowa później, jeśli pańskie informacje rzeczywiściebędą zawierały cośnowego.
Jussuf chwilęsię zastanawiał,po czymwyciągnąłotwartą dłoń przezstół.
Gropius zrozumiał i przybił.
- Zdobędę pieniądze jutro rano.
Palestyńczyk kiwnąłgłową.
- Ufam panu,panie Gropius.
-Jak pan mnie znalazł?
Jussuf zmrużył oczy, co utworzyło na jego twarzy setki zmarszczek,i powiedział:
- BeerSzewa nie jesttaka duża, żeby nie można było znaleźć obcokrajowca.
Są tutaj tylkocztery hotele.
Początkowo sądziłem,że taki elegancki Europejczyk, jak pan, wysiądzie pod "Desert Inn".
Ale potem zobaczyłem pańskiego chryslera zaparkowanegoprzed"Hanegev",aWładimirwiedział, gdzie pana znajdę.
Palestyńczyk odmówił wyjawieniajakiejkolwiek z posiadanych informacji.
Również o Shebie Vadin nic nie powiedział.
Nalegałraczej nato, abyspotkali się następnego dnia w Jerozolimie, dokąd dotrą innymi drogami.
- W południe, czyli o godzinie dwunastej, na dworcu autobusowym,od frontu.
I niech pan nie zapomni pieniędzy, panieGropius!
-ZanimJussuf udał się wkierunku Starego Miasta, mruknął jeszcze: - Niech panspokojniesiedzi.
Nie byłoby dobrze, gdyby nas zobaczono razem.
Panrozumie?
242
Gropius niczego jużnie rozumiał.
Bezradnie patrzył na swój pusty talerz, na którym w trakcie ich rozmowy przyniesiono smakowite "ofsumsum", czyli smażonena oleju kawałkikurczaka w sezamie.
Dyskretnie przyjrzałsię ludziomsiedzącym przy pozostałych stolikach.
Czuł sięobserwowany, choć nie było najmniejszego powodu do takiego podejrzenia.
Pewne siebie zachowanie Palestyńczyka zbiło go ztropu.
Strażnikz terenu wykopalisk nie był niewykształcony i podobnie jakw wypadkuwszystkich mieszkańców Wschodu,niełatwo było stwierdzić, jakie naprawdęnastawienie ukrywa za maską uprzejmości.
A jeśli Jussuf wciągago w zasadzkę?
Idlaczego akurat do Jerozolimy?
Miasta, wktórym odczasów biblijnych łatwo się ukryć?
Jeszcze tego samego dnia Gropius udał się do Jerozolimy, oddalonej niecałe dwie godziny jazdy samochodem na północ.
Hotel "KrólDawid" przyulicy o tej samej nazwie emanowałlekko dekadenckim urokiem typowymdla budowli z początku dwudziestego wieku.
Gropius wynajął pokój napiątym piętrze,z widokiem na park i starą Jerozolimę.
Źle spał, nie wiedziałbowiem, co go czeka, wciąż jednak żywił nadzieję, że dowie się czegoś istotnego o Schlesingerze.
Dlatego w bankuhotelowym podjąłsumę, która miała otworzyć usta Jussufowi.
Ponieważnie orientował się w charakterze ruchu drogowego w Jerozolimie, już nagodzinę przed umówionym terminem spotkania złapał taksówkę i kazałsię zawieźć na dworzec autobusowy.
Chociaż taksówkarz, polskiŻyd, niepojechał najkrótszą drogą - Gropius miał wrażenie, że tensam budynekwidział co najmniej dwukrotnie i tak dotarlipod dworzecpół godzinyza wcześnie.
Wypatrując Jussufa wśród hałaśliwych handlarzy, chłopów i robotników zJerozolimy Wschodniej oraz rodzin, którepodróżowały gdzieśz całym dobytkiem, Gropius uświadomił sobie,jak lekkomyślnie się zachował.
Ręką mocno przyciskał do siebie pieniądze schowane w dwóchkopertachw wewnętrznej kieszeni marynarki.
Nie znał nawet nazwiskaJussufa.
Zapewne dalej rozważałby te niejasne zagadnienia, gdyby naglenie zatrzymał się obok niegorozklekotany samochód.
Na tylnym siedzeniusiedziałJussuf.
Otworzył drzwi i zaprosił Gropiusa, żeby wsiadł.
Jussuf odrazu przeszedł dorzeczy, pytającbez ogródek:
- Ma pan pieniądze, panie Gropius?
243.
Wyciągnął następnie otwartą dłoń.
Gropius z wahaniempodał jednąz dwóch kopert Palestyńczykowi, który w eleganckim ubraniu był nie dopoznania.
Jussuf dał znak kierowcy, na co ten ruszył.
Pojechali Jafo, ulicą Króla Jerzego V, na południe, później jednak Gropius stracił wszelką orientację.
- Dokąd jedziemy?
- niepewnie zasięgnął informacji.
Kierowca, również Palestyńczyk, dzielnieprzedzierał się przez miejski ruch uliczny.
- Niech pan zaczeka!
- odpowiedział Jussuf, przewracając oczami.
Przed nimi pojawiły sięstare mury miasta.
W miejscu, gdzie murzmieniakierunek i pod kątem prostymskręcana wschód, Jussuf dał kierowcy znak, żeby się zatrzymał.
- Proszę zamną, panie Gropius - powiedziałi swoją laską wskazałna górę Syjon, na której wznosiła się wieża,kopuła świątyni i klasztor.
Nagórę prowadziła wąska ścieżka.
Było południe i wiosenne słońce bezlitośnie prażyło z nieba.
Gropius zrezygnował z zadawania pytań upartemu Palestyńczykowi.
"Niech się dzieje, cochce" - pomyślał.
Długonie musiał jednak czekać.
Niebawem Jussuf opuściłścieżkę i przedarł się przez zarośla do skalistejokolicy.
Gropiusszedł za nim.
Jussuf zatrzymałsię przed kamiennym murem, stuknął laską w skaliste podłoże, jakby chciał oznaczyć teren, i oznajmił:
-W tymmiejscu pan Schlesinger prowadził ostatnie wykopaliska.
Byłem u niego nadzorcą.
Znałem tutaj każdy kamień, nie był mi obcy żadenwystęp skalny, żadna formacja geologiczna.
I tutaj się to wydarzyło.
- Ten wypadek ze Schlesingerem?
Jussuf zignorował pytanie Gropiusa i kontynuował:
- Schlesinger uzyskał od Izraelskiego Departamentu do spraw Starożytności pozwolenia na dwa projekty wykopaliskowe.
Oficjalnie poszukiwał fundamentów domu, w którym mieszkałaMaria, postać odgrywającawielką rolę w religii katolickiej.
Sądzę jednak, że kiedy rozpocząłprace, miał już w głowie coś zupełnie innego.
Schlesinger musiał znaleźćjakąś wskazówkę, która doprowadziła go do kopania akurat w tym miejscu!
- Jussuf laską narysował w powietrzu koło.
Gropius dostrzegł kolistywał ziemny,który miał średnicę okołodziesięciu metrów.
- Moi ludzie - ciągnął Jussuf- kopali cztery dni, kiedy na głębokości dwóch i pół metra natrafili na skrzynię z wapienia, z grubsza ociosaną,
244
długości niecałego metra, i zamkniętąkamienną pokrywą.
Pan Schlesingerpolecił mi za pomocą łomu podważyć tę pokrywę.
Zawartość była dośćrozczarowująca, przynajmniej dla mnie: ludzkie kości.
Cóż, po ich złożeniuzdołali odtworzyć szkielet tegoczłowieka, aleszczególnieciekawe toniebyło.
Ale dlapanaSchlesingera - wręcz przeciwnie.
Wyglądał na bardzopodekscytowanego i polecił kamienną skrzynię natychmiast z powrotemzamknąć.
Ponadto musiałem swoich ludzi zwolnić z dniana dzień.
Wszyscydostaliśmy sowitą odprawę.
Mieliśmy jednak zachowaćwszystko w sekrecie.
Następnego dniasprawy przybrały dramatyczny obrót.
Gropius, nerwowo stukając czubkiem buta w skaliste podłoże, powiedział cicho:
- Niech pan opowiada dalej!
-Nie zauważyłem wtedy, że na przedniej ścianie kamiennej skrzyni był wykuty napis.
Alenawet gdybym zwrócił na niego uwagę, nic byto nie dało, gdyżnie potrafiłem go przeczytać.
Również pan Schlesingerniebył pewien, czy dobrzeinterpretuje znaczenie znaleziska.
Zasięgnąłporady eksperta od pisma, który stwierdził, że chodzi o tekstnapisany poaramejsku.
- I? Jak brzmiał napis?
Jussuf podszedłbardzo bliskoGropiusa i cicho powiedział:
- Jeszua, syn Józefa,brat Jakuba.
Kiedy to mówił, oczy mu błyszczały.
Gropius długo patrzył na Palestyńczyka.
Niełatwo było mu ogarnąćznaczenie treści tego napisu.
Dopiero stopniowo, kiedy z mgły spowijającej tę historię wyłoniło się wydarzenie, które niweczyło wszystkie dotychczasowe przekonania, uświadomił sobie wagę znaleziska i rewolucyjny charakter inskrypcji.
- Jeśli dobrze panarozumiem- odezwał się Gropius- Schlesingerwierzył, że odnalazł kości Jezusa z Nazaretu.
-On w to nie wierzył - wtrącił Jussuf.
On było tym przekonany.
Pan Schlesinger robił wszystko, żeby dowieść swojej teorii.
Musi pan zrozumieć, że miał wszystkich przeciwko sobie: archeologów,teologów, biblistów.
Archeolodzy uznali kamiennąskrzynię zanieudolne fałszerstwo,teolodzy twierdzili, że szczątkówJezusa z Nazaretu w ogóle nie sposóbznaleźć na tej ziemi, ponieważ Jezus wstąpił do nieba, bibliści z kolei powiadali, że w tamtych czasach imię Jeszua czy Jezus wcale nie było rzad245.
kie, mogło więc chodzić o kości jakiegoś innego człowieka zmarłego przed
dwoma tysiącamilat.
SłowaJussufa wzbudziły podziw Gropiusa.
Jak na człowieka o jegopozycji, był niezwykle wykształcony i potrafił się posługiwać wyszukanymjęzykiem.
Gropius zwątpił,czy rzeczywiście jest to prosty syn pustyni,zajakiegochciał uchodzić.
- A jak na to zareagował Schlesinger?
- zapytałGropius.
- Jeśli chodzi o imię Jezus, to pan Schlesinger twierdził, że przecieżtylko niewielu miało ojca imieniem Józef, a z nich prawdopodobnie tylkojeden miał brata o imieniu Jakub.
Oba teimiona sąwymienione wNowymTestamencie w powiązaniu z Jezusem.
Zarzutowi, że jest to fałszerstwo, panSchlesinger przeciwstawił wyniki badań naukowych, które zlecił w Europie.
Największezastrzeżenia miały oczywiście Kościoły chrześcijańskie, alerównieżislamscy duchowni, gdyż w obu wyznaniach Jezus wraz ze swoimczłowieczym ciałem wstąpił do nieba.
Przykra sprawa, skoro nagle pojawiły się jego kości!
-Jussufuśmiechnął sięnie bez złośliwościi mrugnąłporozumiewawczo.
- Następnego dnia- dodał- pan Schlesingerkazałkamienną skrzynię z powrotem zakopać, a miejsce wykopu przywrócićdo poprzedniego stanu.
Gropius nie wiedział, czy karkpoci mu się pod wpływem południowegoupału, czy też w związku z opowieścią Palestyńczyka.
Co było w odkryciu Schlesingera?
Czy była to mrzonka, niepoważna teoria, czy raczejnależy poważnie potraktować opowiadanieJussufa?
Jussuf mógłwieleopowiadać.
Być może był on wybitnie utalentowanym gawędziarzem,przede wszystkim spodziewając się pieniędzy, któreGropius mu obiecał.
Z drugiejstrony,historia Jussufa dobrzepasowała do tego, cojuż wiedziałna temat Schlesingera.
Po chwili zastanowienia stwierdził w formie pytania:
- Pewnie przez tę swojąteorię Schlesinger narobił sobie kilku wrogów?
-Kilku?
- rozbawił się Palestyńczyk.
-Pan Schlesinger miał wyłącznie wrogów.
Tychzaś, którzy niczego złego mu nie przypisywali, samogłosił wrogami.
Po swoimodkryciu był skutecznie izolowany i ignorowany.
W kręgach archeologówkrążyły nawet pogłoski,że zwariował.
Czasopisma naukowe i gazety, które zawiadomiło swoim odkryciu, nie wydrukowałynawet jednej linijki tekstu.
To go uraziło.
Przy mnie powiedział
246
kiedyś: "Wszystkim im odpłacę!
". Nie miałem pojęcia, co pan Schlesingermiał na myśli, ale kiedy to mówił, wydawałomi się,jakby nagle był kimśinnym.
Kiedypewnegoponiedziałkowegoporanka dokonałem tutaj niespodziewanego odkrycia, jego szczery, miły charakter zmienił się naglewswoje przeciwieństwo.
Dla pana, panie Gropius, pewnie każdy kamieńwyglądatak samo jak inny, lecz dlamnie każdy kamień ma twarz, inatychmiast zauważyłem obce twarze w tym miejscu.
Zawiadomiłem panaSchlesingera oswoichpodejrzeniach i zwołałem ludzi.
Trwało to niecałepół dnia i ponownie odkopaliśmy kamienną skrzynię.
Kiedy otworzyłem, pokrywę, moje podejrzenia się potwierdziły.
Kościzniknęły.
- Czy Schlesinger miał jakieś podejrzenia?
Jussuf wzruszył ramionami, poczym powiedział:
-Jak już mówiłem, wydarzenie to zmieniło jego charakter.
PanSchlesinger prawie nic nie mówił, a kiedyjuż się odezwał, jego słowa były złei nienawistne.
- Ale to przecież nie wszystko!
- wtrącił Gropius.
-Jak doszło doeksplozji?
Palestyńczykna krótko zamknął oczy, jakby sobie przypominał określoną scenę.
- Stało się totak niespodziewanie igwałtownie -wyjaśnił - że nachwilęstraciłem przytomność i bezpośrednio po tym zdarzeniu niczegoniepamiętałem.
Dopiero powoli, w ciągu wielu tygodni, wracała mi pamięć.
- Niech pan mówi!
- ponagliłgo Gropius, nerwy miał już bowiemw strzępach.
-Co się wtedy naprawdę wydarzyło?
- zapytał dobitnie.
Z wahaniem, niemal trwożliwie, Jussufopisał wydarzenia tamtego dnia.
-Czekałem na pana Schlesingerapod murami miasta, gdziezwykleparkował swojego jeepa.
Chciał tamtego ranka sfotografować inskrypcję nakamiennej skrzyni.
Wcześnie rano jest najlepsze światło.
Słońce było jeszcze nisko i wyżłobienia rzucały wyraźne cienie, można więc było wyraźnieuchwycić inskrypcję.
Zanim jednak pan Schłesinger ustawił aparat w wykopie, upłynął najlepszy momenti słońce tymczasem zmieniło położeniena niesprzyjające.
Pan Schlesinger kazał mi więc przynieść z samochodubłyszczącą folię odbijającą światło słoneczne.
Niepotrafiłem jednak znaleźćtej folii, choć wyjąłem z jeepa połowę ładunku.
Tymczasem panSchlesinger zacząłsię niecierpliwić.
Wspiął się właśnie z dnawykopu i właśnie byłna górze,kiedy potężnaeksplozja wstrząsnęła górą Syjon.
Chociaż stałem
247.
oddalony o blisko sto metrów, myślałem, że huk rozerwie mi płuca.
Przedemnąwzbiła się potężna chmura pyłu.
Nie wiedziałem,co się stało.
Jakweśnie pobiegłem wtamtym kierunku, wołając"panie Schlesinger!
", ale nicnie widziałem przez ten pył.
Kiedywreszcie pył osiadł, znalazłem go, nawpół przysypanego piaskiem i odłamkami skał.
Nie było widać zranień.
Drżały muręce inogi.
Dopiero kiedy usunąłem kamienie i piasek, zobaczyłem ranę wokolicy brzucha.
Jednocześnie usłyszałem syrenę karetki pogotowia.
Zabrano go do szpitala św.
Jana.
Tam byłoperowany.
Jakiśodłamek pokiereszował panu Schlesingerowi wątrobę.
Gropius dokładnie obejrzał wał ziemny, na którym doszło dozamachu.
Nic, ale to nic nie wskazywało, że w tymmiejscuwybuchła bomba,i gdyby Gropius nawłasne oczy nie widział ran Schlesingera, nie uwierzyłby w opowieść Jussufa.
- Niech pan mi powie, Jussuf- zaczął Gropius zamyślony -dlaczegoani pan, ani Schlesinger niezauważyliście, że pod kamiennąskrzyniąjest ukryta bomba?
Palestyńczyk zrobił nieprzyjemną minę.
- Pani mi nie wierzy, panie Gropius?
- Po czym gwałtowniewyjąłzkieszeni kopertę z pieniędzmi, które otrzymałod Gropiusa w samochodzie, rzucił mu pod nogi i zaczął zbieraćsię do odejścia.
Gropius złapał go za rękaw i musiałużyć całejswojej umiejętnościprzekonywania, żebyPalestyńczyk się uspokoiłi przyjąłjego przeprosiny.
- Dlaczego miałbym pana okłamywać?
- powiedział, wciąż obrażony.
- Co miałbym ztego, żeby panu opowiadaćjakieś historyjki?
Albo mi panuwierzy, albo niech pan zapomni, że się spotkaliśmy, panie Gropius.
Skarconyw ten sposóbGropius wolał już nie zadawać żadnych pytań.
Dopiero po długim milczeniuJussufodpowiedział na wcześniejszepytanie Gregora.
- Bombabyła wkopana w ziemię.
Prawdopodobnie ukryto ją pod tąkamienną skrzynią, bo choć ważyła około stu kilogramów, rozerwało jąna tysiące kawałków!
- A co wyzwoliło wybuch?
Jak pan sądzi?
Co ustaliła policja?
Jussuf wetknął kopertę z pieniędzmi, którą przed chwilą rzucił Gropiusowi pod nogi, z powrotem dokieszeni na piersi, i powiedział:
- Wie pan, panie Gropius.
W tym mieście człowiek uczy się żyćpośródbomb.
Są niemal czymś codziennym.
Bomba, która nie spowodowa248
ła ofiar śmiertelnych i nawet nie poczyniła szkód materialnych, nie budziniczyjego zainteresowania.
Nie pamiętam, żebychociaż jedna gazeta donosiła o tym wydarzeniu.
Jussuf dłubał laską w kamienistym podłożu, jakbyszukałjakiś pozostałości.
- Nic - odezwał siępochwili.
- Zupełnie nicnie pozostało po znalezisku, poza.
- Poza?
- Gropius spojrzał na Jussufa z oczekiwaniem.
Palestyńczyk wyjął z wewnętrznejkieszeni kilka zdjęć.
Nie były najlepszejjakości, ale wyraźnie można było rozpoznać kamienną skrzynięz inskrypcją wykutą na podłużnej ścianie.
Na innejfotografii uchwyconokości, wśródktórych była czaszka,kość udowa i kilka kręgów.
- Miałem jakieś przeczucie - powiedział Jussuf irękawem wytarł odciski palców nafotografiach.
- Pan Schlesinger nie wiedział, że zrobiłemtezdjęcia.
Może je pan sobiewziąć, jeśli pan chce, panie Gropius.
- Jakto?
Schlesingernigdy tych fotografii nie widział?
- Nigdy.
Kiedy pan Schlesingera wypisano po operacji ze szpitala św.
Jana, wszystko potoczyło się bardzoszybko.
Jedyne, czegochciał, towyjechać stąd, wrócić do Niemiec.
Pani Vadin o wszystko zadbała.
Poleciałaznim do Niemiec.
Nie miałem nawetczasu, żeby siępożegnać z panemSchlesingerem.
Gropius stał jak sparaliżowany.
Wpatrywał się wzdjęcia, czując, jakw głowie kotłują mu się różne myśli.
Bez wątpieniaopowieść Jussufa niebyła wymysłem.
Pasowała jak elementymozaiki do wszystkiego, czegoGropius już się dowiedziałna temat Schlesingera.
Gropius nie wiedział, ile czasu oddawał się rozmyślaniom, w końcujednak Palestyńczyk sprowadził go do teraźniejszości.
-Wiem, że to wszystkobrzmi dośćfantastycznie, ale taka jestprawdai tak to przeżyłem.
Kierowcaczeka.
Jeśli pan chce, odwiozę pana do hotelu.
W samochodzie Gropius przekazał Jussufowi drugą połowęumówionej kwoty,tenzaś wręczył mu siedem fotografii.
-Kto dotychczas widział te zdjęcia?
- zapytał Gropius, kiedy kierowca zmierzał w kierunku ulicy Króla Dawida.
- Nikt - zapewnił Jussuf.
- Niewidziałem powodu, żeby je komukolwiekpokazywać, zapewne zresztą i tak nikt by mi nie uwierzył.
Brzmiało to przekonująco.
249.
- A pan?
- zagadnął Gregor ostrożnie.
-Chodzi mio to, czy sądzipan, że w kamiennej skrzyni rzeczywiście były szczątki Jezusa z Nazaretu?
Przecież miejsce znaleziska znajduje się spory kawałek drogi od Bazyliki Grobu Świętego.
Po pomarszczonej twarzy Jussufa przemknąłchytryuśmieszek.
- Pan Schlesinger długoze mną otym rozmawiał.
Muszę przyznać,że początkowobyłemdość sceptyczny.
Tak lekko powiedział: "To są kościJezusa z Nazaretu".
Alekiedy rozważyć konsekwencje, to trzeba uznać, żetwierdzenie to ma olbrzymieznaczenie dla chrześcijan, Żydów i muzułmanów, dla wszystkich równie duże.
- Pan nieodpowiedział na moje pytanie!
-Pan Schlesinger zwykł mawiać, że to, jakoby Jezus był pochowany wmiejscu, gdzie obecniestoiBazyliki Grobu Świętego, jest znacznie mniejprawdopodobne niż to, że jego grób leży gdzie indziej.
Pierwszą BazylikęBożego Grobuwzniesiono bowiem dopiero trzysta lat po jego śmierci, poupływie kolejnych trzystu latzbudowano drugi kościół, a tysiąclat późniejtrzeci.
Któż będzie twierdził, że zna prawdziwemiejsce!
Pod koniec dziewiętnastego wieku pojawiły się pierwszewątpliwości.
Angielski generałGordon stwierdził, nie bez racji, że grobów nigdy nie budowano w obrębie murów miasta.
A przecież Bazylika Grobu Świętego leżywewnątrzstarych murów.
Skalny grób położony nieco na zewnątrz, który odkryłgenerał, chrześcijanie anglikańscy dodziś uważają za miejsce pochówkuJezusa.
Ponieważ jednak nie ma na to dowodu, pan Schlesinger szukał dalej i znalazł w końcu tękamienną skrzynię z inskrypcją.
Pan Schlesingeruważał za autentycznezarówno skrzynię, jak ikości,aby zaś odpowiedziećna pańskie pytanie, panie Gropius - ja też tak uważam.
Jussuf kazał kierowcy zatrzymać się przed podjazdem hotelu"KrólDawid".
- Nie byłobydobrze, gdyby widziano nas razem - mrugnął porozu
miewawczo.
- Przecież mnie tutaj nikt nie zna!
- zawołałGropius oburzony.
- Och, proszę taknie mówić, panie Gropius.
Ten kraj jest dość mały,nawet jeśli od czasu do czasuzadziwia cały świat.
Obcemu nie jest tutajłatwo pozostawać niezauważonym.
Gropiusnie wiedział, co myśleć o słowach Jussufa, zanim jednakwysiadł, zadał jeszcze pytanie:
250
- Gdzie znajdę ShebęVadin?
Stary Palestyńczyk się skrzywił.
W końcu, żeby jużpozbyć się Gropiusa, odparł:
- Pan Contenausurowo zabronił mi ujawniać jakiekolwiek informacje na temat pani Vadin, obojętnie, kto będzie o nią pytał.
Pan rozumie,panie Gropius.
- Contenau?
- Gropius podniósł głos.
-Ten Contenau zachowuje siętak,jakby byłopiekunem prawnym Sheby!
- Nieopiekunemprawnym!
-Tylko kim?
- spojrzał Jussufowi w oczy.
-Aha, teraz rozumiem.
Contenau zajął miejsce Schlesingera.
Mam rację?
Jussuf przytaknął, niemal zawstydzony.
- Żyjąrazem?
-Tak, panie Gropius.
- A jaki jest powód tej zabawy w chowanego?
Jussuf zmienił się na twarzy.
- Już i tak zadużopanu zdradziłem, panie Gropius!
-Proszę, niech pan wreszcie powie coś konkretnego!
- zawołał Gropiuszniecierpliwiony.
- Cóż, po tym, jak pan Schlesinger wyjechał z Izraela, różni ludziestaralisię nawiązaćkontakt z paniąVadin.
Najwidoczniejchcieli wydobyćod niej określone informacje o pracach pana Schlesingera.
Kiedy rozeszłasię wieść o śmierci pana Schlesingera, pani Vadin była regularnie śledzona i zaczęła się bać.
Pan Contenau zlecił mi wówczas, żebym chronił panią Vadinprzed niepożądanymi osobami.
Niezbyt chwalebne zajęcie dlaarcheologa, który odkrył szczątkiJezusa z Nazaretu.
Nie sądzi pan, panie Gropius?
- Gdzie jest Sheba?
- powtórzyłGregor swoje pytanie.
-Jest tutaj, w Jerozolimie, razem z panemContenau.
Pan Contenauma mieszkanie w dzielnicy Mea Szearim.
O ile wiem, topani Vadin lecijutro doEuropy.
- Wie pan, dokąd?
-Zdaje się, że do Włoch.
Tak, do Turynu!
Gropius otworzył drzwi samochodu.
- Dziękuję, Jussuf1 - powiedział.
- Bardzo mi pan pomógł!
I szybkimkrokiemposzedł w kierunku hotelu.
251.
Jeszcze tego samego popołudnia Gregor Gropius zarezerwował lot z TelAwiwu-Jaffy do Rzymu i dalej do Turynu.
Francesca była zaszokowana,kiedy zadzwonił zhotelu w Jerozolimie i zapytał, czy byłaby skłonna goodebrać z lotniska Caselle nazajutrz o czternastej.
- Powstałazupełnie nowa sytuacja - wyjaśniłkrótko.
Gropius nie należał raczej do rannych ptaszków i zwykle potrzebowałczasu, żeby po przebudzeniu dojść do siebie, tegoranka jednak wstałjużo godzinie szóstej, spakował rzeczy, kazał sobie przynieść do pokoju lekkieśniadanie, po czym wynajętym chryslerem pojechał na lotnisko Ben-Gurion.
Na miejscedotarł znacznieprzed czasem, oddał samochód i przeszedłodprawępasażerów.
Teraz czekał w napięciu na przybycie Sheby.
Jego przewagapolegała natym, że Shebago nie znała, on zaś przynajmniej widział jej fotografię w domujejmatki w Tel Awiwie-Jaffie.
Turyn,cel podróży Sheby, sprowokował wumyśle Gropiusa najrozmaitsze spekulacje.
Musiał się dowiedzieć, czego pani archeolog szuka w Turynie.
Ukryty w kącie hali odlotów, Gropius pił kawę z plastikowego kubka,nie spuszczającoka ze stanowiska, nad którym podświetlana tablica zapowiadała nagodzinę dziesiątą trzydzieści rejs samolotu linii EL AL z TelAwiwu-Jaffy doRzymu.
Poranekbył słoneczny i obiecywał przyjemny lotnad Morzem Śródziemnym.
To go uspokoiło.
"Czyżby Jussuf celowowprowadził mnie w błąd?
"- pomyślał Gropius,kiedy dwie minuty przed wpuszczaniem pasażerów na pokład samolotuSheby jeszcze nie było na lotnisku.
Nerwowo chodził w tę i zpowrotem,gdyoto, dosłownie w ostatniej minucie, pojawił się Pierre Contenau.
Gropius musiał wytężyć wzrok, ponieważ młoda kobieta w towarzystwie Contenau wyglądała zupełnie inaczej niżSheba, którą znałze zdjęcia.
Miała krótkieblond włosy zalotnie uczesane na paziai była ubranaw eleganckie wdzianko.
Z tejodległości Gropius nie bardzo mógł jednakstwierdzić,czy jestto Sheba.
"O co w tym wszystkim chodzi?
"- przebiegło mu przezmyśl.
Melodyjny kobiecy głos przekazał pierwszą zapowiedź lotu samolotu linii EL ALdo Rzymu.
Contenaupożegnałsię zmłodą kobietączułymuściskiem,Gropius zaś dostrzegł jeszcze, że wręczył jej brązową kopertę,którą schowała pod wdzianko.
Kobieta udała się następniedo bramki kontroli bezpieczeństwa,a Contenaupośpiesznie skierowałsięku wyjściu.
252
Gropius rozważał, jak się zachować.
Czy Jussuf chciał gowprowadzić w błąd?
Intuicyjnie wyjąłz kieszeni swójbilet lotniczy i podszedł dostanowiska, gdzie niedawno sam przechodził odprawę.
- Przepraszam - zagadnął ciemnooką stewardesę.
- Czy mógłbymdostać miejsce obok pani Vadin?
Jesteśmy starymi przyjaciółmi i spotkaliśmy się tutaj przypadkiem.
Stewardesa z uprzejmym uśmiechemwzięła biletGropiusa isprawdziła coś w komputerze.
W końcu oznajmiła:
- Przykro mi, panie Gropius.
Samolot jestpełny,ale może uda siępanu już w maszynie zamienić z kimśmiejscami.
Pani Vadin siedzi tylkoi dwa rzędy przed panem.
Gregor podziękował.
Wiedział już, że Sheba jest w samolocie.
Nie wiedział jednak, jak powinien zareagować, gdyby obok Shebybyło wolne miejsce.
ROZDZIAŁ 13
Tymczasem specjalna komisja monachijskiej policji kryminalnej pod kierownictwem Wolfa Ingrama nie próżnowała.
Przez Interpol prokurator Markus Renner wydał międzynarodowy nakaz aresztowania doktoraFichtego,który jeszcze kilka dni temu przebywał w Monte Carlo.
Kiedypolicja Monako przybyła do jego apartamentu, okazało się, że doktor Fichte zdążył zniknąć.
Jego samolot, dwusilnikowy Piper Seneca II, był na lotnisku w Nizzy pod stałą obserwacją.
Śledztwo prowadzone przez Federalną Służbę Wywiadowczą wciążkoncentrowało się na rozszyfrowaniu skrótu"IND", awięc na zadaniu,które nabrało szczególnego znaczenia po rozpracowaniu szajki stojącej zaskandalem związanym z transplantacjami.
Wszyscybowiem zgadzali sięco do tego, że Fichte był tylko jednym z trybików w ogromnej maszyniewykorzystującej cierpienie majętnych ludzi i że prawdopodobnie sprawama charakter rozwojowy, co powodowało, że agenci pocili się ze strachuw związku z ogromem czekającej ich jeszcze pracy.
Zarówno dla Ulfa Petersa z Federalnej Służby Wywiadowczej,jaki dla Wolfa Ingrama z komisji specjalnej do sprawyzabójstwa Schlesingera, było oczywiste, że majądo czynienia z groźną organizacją, która działagdzieś zukrycia, może nawet spoza Europy.
Szarfa z zagadkowym skrótem "IND", zabrana przez Ingrama z wieńca złożonego na grobie Thomasa Bertrama, operowanego wcześniej przez
254
Fichtego, przez trzy dni zaprzątała uwagę agentów wywiadu,doprowadzając ichw końcu doniewielkiej kwiaciarni, w której zleconowykonaniewieńca z ostatnim pożegnaniem.
Właścicielka, prosta i poczciwa kobieta,przypomniała sobie krępego, ciemnowłosegomężczyznę w czarnym ubraniu,który za zamówienie zapłacił gotówką i jeszcze zostawił sutynapiwek.
Informacja ta nie posunęła jednak śledczych ani krok do przodu.
Również analiza operacyjnasporządzona przezprofileraz OkręgowegoUrzędu Kryminalnego nie wykazała żadnych powiązań zpodobnymi zbrodniami z przeszłości.
Negatywny wynik przyniosło też przeszukiwanie bazy VICLAS, w której są zgromadzonedanetysięcy przestępców i seryjnych morderców.
Wniosek, jaki mógł przedstawićprofiler, nie brzmiał zbyt zachęcająco:
"Biorąc pod uwagę obecny stan śledztwa, należy przyjąć, że mamy doczynienia z nowym typem przestępstwa i kręgiem sprawców, który dotądjeszcze się nie pojawiał".
To, że doktor Fichte i doktorPrasskov zostaną ujęci, było - zdaniemagentów -jedyniekwestią czasu.
Wolf Ingram nie miał jednak złudzeńco do tego, że za kilkoma odkrytymi śmiertelnymi wypadkami stoi grupabezwzględnych zbrodniarzy, którzy mają na celu coś zupełnie innego, niżmogłoby się wydawać napierwszy rzutoka.
Nie miał nato dowodu, alejego policyjny instynkt i wieloletnie doświadczenie w pracy w Departamencie Trzynastym - Departamencie dospraw PrzestępczościZorganizowanej - podpowiadały mu, żemotywu działania tych ludzi być możetrzeba szukać zupełnie gdzie indziej.
Alegdzie?
Skoro do rozwiązania sprawy nie przyczyniło się aniutworzenieośmioosobowej komisji specjalnej, ani wymiana informacji z OkręgowymUrzędemKryminalnym, ani wsparcie Federalnej Służby Wywiadowczej,Wolf Ingram liczył już tylko na najpotężniejszego sprzymierzeńca wszystkich agentów na świecie - na przypadek.
Nie jest tajemnicą,i z pewnościąnie dyskredytuje to pracy policji, że najbardziejperfidne i wyrafinowanezbrodnie, sprawy pozornie nie do rozwiązania, znajdują -często po latach- wyjaśnienie właśnie dzięki przypadkowi.
Nie było jednak przypadkiem ujęcie, jeszcze tego samego wieczoru,doktora Fichtego na lotnisku imienia Charles'a deGaulle'a w Paryżu.
Fichtezarezerwował dla siebie i Veronique Gropius nocny lot do Miami, licząc, żeukryje się wStanach Zjednoczonych i unikniesprawy karnej.
Następnegoranka Fichte i jego kochanka stanęli przed sędzią paryskiegosądu.
255.
Tego samego dnia ukazał się "Bild" z nagłówkiem:
KOLEJNE MORDERSTWO PO TRANSPLANTACJIW KLINICE
Czterdziestodwuletniamieszkanka Berlina umiera kilka godzinpo udanej operacji przeszczepienia płuca.
Podczas lotu zTel Awiwu-Jaffy do Rzymu Gropiusnie spuszczał oka z Sheby Vadin.
Był pewien,że Sheba naprowadzi go na jakiś nowy trop.
Mimolicznych wątpliwości, jakie targały nim na wspomnienieopowieści Jussufa,historia ta mocno mu ciążyła.
Już samo przypuszczenie, że odkrycie Schlesingera mogłoby odpowiadać rzeczywistości,było niepokojące.
Zauważył,że drżą mu dłonie,kiedy z wewnętrznej kieszeni marynarki dyskretnie wyjmował zdjęcia, żeby ponownie dokładnie je obejrzeć.
Czemu nie zażądałodJussufa negatywu?
Jakość fotografii nie byłaprzecież najlepsza.
Myśl taprzyszła mu jednak do głowytuż przed lądowaniem w Rzymie.
Przezgodzinę, jaka pozostała do startusamolotu z Rzymu doTurynu,Gropius śledził Shebę z bezpiecznej odległości.
Starał się, żeby nie czułasię obserwowana, nie wiedział przecież, czy jednak go nie widziała, kiedyodwiedzał wzgórze Tel Beer Szewa.
W Turynie przed budynkiem lotniska przy swojej szarej furgonetceczekała Francesca.
-Nie sądziłam, że tak szybko znów się zobaczymy!
- zawołała i rzuciłasię Gregorowi naszyję.
- Szczerze mówiąc, ja też się tegonie spodziewałem - odparł Gropius, korzystając jednocześnie z okazji, żeby obserwować Shebę ponadramieniem Franceski.
Telefonicznie wyjaśnił jej wcześniej, w czym rzecz:
że Sheba była kochanką Schlesingera, że zna tajemnicę, która uczyniła zeSchlesingera bogacza,i że terazprawdopodobnie zmierzado tego, żebyswoją wiedzę zamienić na pieniądze.
To, że chodzio sensacyjne odkrycie Schlesingera w Jerozolimie, Gropius na razie przemilczał, wiedział jednak, że będzie musiał jak najszybciejwtajemniczyć Franceskę w ten sekret.
- Spróbuj dyskretnie się odwrócić - powiedział Gropius, uwalniając sięz mocnychobjęć Francesci.
- Tamta kobieta w ciemnym ubraniu i z krótkimi blond włosami to właśnie Sheba Vadin.
Nie możemy jej spuścić z oka.
256
Francesca zmierzyła Shebędumnym spojrzeniem, charakterystycznymdla kobiet, które każdą przedstawicielkę płci pięknej traktują jak potencjalną rywalkę.
Następnie wzięła Gropiusa pod rękę i pociągnęła w kierunku samochodu.
W lusterku wstecznym obserwowała, jak Sheba Vadinwsiada dotaksówki.
Uruchomiłasilnik i pojechała za nią.
Jak było do przewidzenia, taksówka pojechałaautostradą na południe.
Na Via Cigna zrobił się korek i kilka razy niemal stracili taksówkę z oczu,jednak dzięki doświadczeniu i pewnej wrodzonej dozie bezczelności Francesca potrafiła za każdymrazem dogonić obserwowany samochód.
Przy dworcu taksówka skręciław Via Cernaiai zatrzymała sięprzedhotelem "Diplomatic", liczącym pięć pięter gmachu z arkadami przy wejściu.
Francesca zaparkowała po drugiej stronie ulicy.
Razem obserwowali,jakSheba Vadinwchodzi do hotelu.
- Dobrze, zaczekaj tutaj namnie - zarządziła Francescai zanim Gregor zdążył coś powiedzieć, wysiadła z samochodui zniknęła w hotelu.
Kiedy po dwudziestu minutach wróciła, Gropius spojrzał na niąz lekkim wyrzutem.
Francesca bez słowa usiadłaza kierownicą i podała Gregorowi kartkę znotesu.
Zdziwiony, przeczytał znajdującą się tamnotatkę.
Na kartce było napisane:
Vadin hotel"Diphmafic" pokój numer 303 rezerwacja na trzydni -godzina 16.
30 spotkanie z panią Selvini zinstytutu de Luki.
- Skąd to wszystko wiesz?
- zapytał Gropius, nie wierząc własnymoczom.
Francesca tylko mrugnęła porozumiewawczo.
To swobodne zachowanie wydało się Gropiusowi komiczne,ale jednocześnie zbawienne, obojesięwięc roześmiali.
- Skąd to wszystko wiesz?
- powtórzył Gropius.
Francesca wzruszyła ramionami.
- Zapominasz, że mój zawód wymaga od czasu doczasu poruszaniasię na granicy prawa.
Kiedy dowiedziałam się, wktórym pokoju zamieszkała Sheba, podsłuchałam poddrzwiami rozmowę przez telefon.
- Właśnie tego się spodziewałem - powiedział Gropius do siebie.
-Co proszę?
- zdziwiła się Francesca.
Gropius sięuśmiechnął.
257.
-To znaczy, spodziewałem się, że Sheba skontaktuje się z instytutemde Luki.
Musimy siędowiedzieć, czego onatam chce!
- Hm.
- Francesca trzymała kierownicę i patrzyła przed siebienaulicę.
-Sprawa jest chyba trochę ryzykowna - stwierdziła.
- Ale przy odrobienie szczęścia może się nam udać.
Podobnie jak podczas swojego pierwszego pobytu w Turynie, Gropius nocował w hotelu "Le Meridien Lingotto".
Zatrzymaniesię w tym samymhotelu, w którym zamieszkała Sheba, uznał za zbyt bezczelne.
Około godziny szesnastej udał siętaksówką na Corso Belgio do kawiarni "Amoretti", położonej nieopodal mostu nad Padem, tak jak mu to poradziłaFrancesca.
Kilka minut później, w niewielkiej odległości, bo na przeciwległymbrzegu rzeki, Francesca Colella skręciła swojąfurgonetką w Via Chierii zatrzymała się przed dwupiętrową willą, nad której wejściem wciąż lśniła tabliczka z napisem "Institute Prof.
Luciano deLuca".
Francesca wysiadła ispacerowała przed wejściem.
Ubrana była w staromodny kostiumik, który ją postarzał o kilka lat i zmieniła okulary bezoprawekna takie z ciemną rogową oprawką, któreprzydawały jej niejakiej surowości i powagi.
Nie czekaładługo na przyjazd ShebyVadin taksówką.
- Pani Vadin?
- Francesca podeszła do niejz uśmiechem.
Mówiłapo angielsku.
- Tak - odparła Shebaniepewnie.
-Mojenazwisko Selvini!
- Francesca wyciągnęła rękę.
-Zapomniałam pani powiedzieć przez telefon, żebyśmy raczej nierozmawiały w instytucie.
Tutaj zaraz jest kawiarenka.
Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Niema pani nic przeciwko temu?
Sheba Vadinzawahała się iFrancesca już się zastanawiała, czy niezrobiła jakiegoś fałszywego ruchu albo czy prawdziwa paniSelvini nie mazupełnie innegogłosu.
"Czemu Sheba robi takie ceregiele?
"
Wreszcie, po dłuższej chwili, która Francesce zdawała się wiecznością, Sheba odpowiedziała:
- Dobrze,skoro pani tak uważa, paniSelvini.
Jadąc samochodem w dół Corso Chieri, Francesca spojrzała z boku naShebę i pomyślała: "Niezwykle ładna dziewczyna!
". Sheba patrzyła prosto
258
przed siebie na ulicę, nie był to jednak skutek zakłopotania, zresztą zupełnie zrozumiałego w tej sytuacji, ale dowód na to, że jej umysł pracujeteraz na najwyższych obrotach.
Po kilku minutach jazdy w milczeniu Francesca iSheba dotarły dolokaluprzy Corso Belgio, któryo tej porze przeważnie okupowała młodzież.
Gropiusjuż wcześniej zajął tam miejsce w kącie siedział twarządo ściany, pogrążony w lekturze "Corriere delia Sera".
Francesca umiejętniepodprowadziła Shebę Vadin do sąsiedniego stolika i zamówiła dwiekawy z mlekiem.
- Pije pani latte?
- zapytaładla porządku.
Sheba przytaknęła.
Ponieważ wciąż nie rozpoczęła się rozmowa, Francesca zagaiłaostrożnie:
- Pani znała Arna Schlesingera?
Ledwiepadło to pytanie, a już Francesce naszły wątpliwości, czy w tensposób się nie zdradziła.
Sheba odpowiedziała:
- Tak, chyba można tak powiedzieć.
Mieliśmy się pobrać.
Francescaodegrała zdumienie.
- Tym bardziej jego śmierć musiała panią wstrząsnąć.
-Wolałabym o tym nie rozmawiać!
- Rozumiem- Francesca się zamyśliła.
- Czy wie pani o tym, żeprofesor de Luca także nie zmarł śmiercią naturalną?
- Tak,słyszałam.
Ale czy nie mówiła mijuż pani o tymprzeztelefon?
"Tylko spokojnie" -pomyślała Francesca.
I szybko odpowiedziała:
- Możliwe, teraz sobie przypominam.
Widzi pani, wszyscy jesteśmytacy rozkojarzeni, od kiedy Luciano de Luca odszedł.
- Po krótkim zastanowieniu i uświadomieniu sobie,że takie sformułowaniemogłoby dotyczyć każdego, dodała:Bywał czasem tyranem, ale mimo to kochaliśmy go wszyscy jak ojca.
Był wielkim naukowcem.
Aleczym mogę panisłużyć, pani Vadin?
Jakby chciałasię ogrzać, Shebaobjęła dłońmismukłą szklankęz kawą.
Następnie nachyliła się nad stolikiem i powiedziała cicho:
- Chodzi o próbkę, której analizę Arno Schlesinger zlecił profesorowi de Luce.
Zakładam,że wie pani o tym.
Wyniki badania DNAw pewnych okolicznościach mogą mieć ogromne znaczenie.
Schlesin259.
ger zapłacił już zaliczkę w wysokości dwudziestu tysięcy euro.
Wskutekokoliczności, których nie muszę chyba opisywać, nie doszło do przekazania materiału.
Krótko mówiąc, jestem upoważniona i mam przysobie pozostałe dwadzieścia tysięcy euro, aby odebrać przedmiot poddany analizie.
Słowa Sheby zdenerwowały Francescę.
Nerwowo spojrzała w kierunku Gropiusa, który siedział plecami do niej przy sąsiednim stoliku.
Dostrzegła, że gazeta w jego rękach drży jak źdźbło trawy na wiosennymwietrze, z czego wywnioskowała, że Gregor zrozumiał każde słowo.
Jednocześnie uzmysłowiła sobie, żepodeszła do tegospotkaniazbyt naiwnie.
Jak, na litość boską, powinna teraz zareagować?
Jakwyciągnąć od Sheby tajemnicę próbki, żeby samej się nie zdradzić?
".
Głos Sheby zabrzmiał nagle inaczej.
Chłodno, niemal profesjonalnie oświadczyła:
- Wiem, że nie nosi pani tej próbki przy sobie, ale być może mogłybyśmy uzgodnićjakiś termin przekazania.
Niewiele brakowało,żeby Francesca wybuchnęła głośnym śmiechem,przypomniała sobie bowiem swoje pierwsze spotkanie z Gropiusem w Berlinie, gdy profesor starał się dowiedzieć czegoś o zawartości stalowej kasety, którą transportowała w walizeczce.
Zarównojednak wtedy, jak i teraz,nie miała pojęcia,o co chodzi.
- Tak, oczywiście - odparłaFrancesca.
- Proponuję jutro w tym samym miejscu o tej samej godzinie, o ile to paniodpowiada!
- Zgoda.
Otrzyma pani wtedy ode mnie dwadzieściatysięcy eurow gotówce.
Atmosfera profesjonalizmu, wjaki ej przebiegła rozmowa, przeraziłaFrancescę.
Z każdymwypowiedzianym zdaniem rosła bowiem jej obawa,czy i jak zdoła się wyplątać z tej sytuacji.
Na domiar wszystkiego Shebazapytała:
- Atak przy okazji, znała pani Arna Schlesingera?
Słysząc to,Francesca poczuła, jak krew uderzyła jej do głowy.
"Czyżby Sheba nabrała podejrzeń?
Czy to pytanie było pułapką?
Jeśli odpowieprzecząco, a Sheba wie, że Schlesinger spotkał Selvini, to się zdradzi.
Jeślijednak odpowie twierdząco,musi sięliczyć z tym, że Sheba zacznie ją wypytywać o Schlesingera".
W akcie rozpaczy Francesca postawiła wszystkonajednąkartę i odpowiedziała:
260
- Niestety, nie.
Profesor de Lucai Arno Schlesinger zawsze osobiście załatwiali sprawy między sobą.
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiekgospotkała, choć przecież był u nas winstytucie raz czy dwa razy.
- Tobył cudowny człowiek - rozmarzyła się Sheba, patrząc wsufit,jakby chciała powstrzymać łzy.
- Był moim nauczycielemi zakochałamsię wnim od razu przy pierwszym spotkaniu.
- Przepraszam, że pytam, ale czy pan Schlesinger niebył już żonaty?
Przypominam sobie, że deLucakiedyś coś o tym napomknął.
- Żył w separacji.
Jegożona nie miała zrozumienia dla niego i jegopracy.
W ciągu ostatniegoroku życia spędził więcej czasu ze mną niżz żoną.
Nie, kochał tylko mnie!
Mnie!
- Pani jest archeologiem, pani Vadin?
-Archeologiem biblijnym.
- To interesująca dziedzina.
A czego spodziewa się pani poanalizietamtejpróbki, jeśliwolnospytać?
Wydawałosię, że Sheba czujesię zapędzona w kozi róg.
Żeby zyskaćna czasie, upiła łyk kawy i nie patrząc na rozmówczynię, odparła:
-To skomplikowana historia, która jeszcze wymaga dokładniejszychpracbadawczych.
Długo by opowiadać.
A niechcę pani zanudzić.
- Ależ nienudzimnie pani.
Zawsze mnie interesowało, jak różnedziedziny wiedzy wzajemnie się uzupełniają.
Sheba uprzejmie spojrzała na zegarek, jakby nagle bardzo się dokądśśpieszyła.
- A zatem do jutra, o tejsamej porze!
- Wstałai wyszła zkawiarni.
Gropius opuścił gazetę i się odwrócił.
- Dobrarobota, Francescoorzekł, mrugając porozumiewawczo.
Mampewien plan.
Znasz jużsposób mówienia ShebyVadin.
Zadzwoń do paniSelvini winstytucie de Luki, przedstaw się jako Sheba Vadin i powiedz, że, niestety,się spóźniłaś i czy mogłabyś zajrzećdo nich jutrookoło godziny jedenastej.
Nie zapomnij dodać, że przyniesieszzaległe dwadzieściatysięcy euro.
Francesca powtórzyła to, co ma powiedzieć,wyjęła z kieszeni telefonkomórkowy i wyszła na zewnątrz.
Po powrocie oznajmiła:
- Wszystko wporządku.
Jutro o jedenastej nastąpiprzekazanie próbki.
Pod warunkiem, że masz gotówkę.
-Tojuż zostaw mnie powiedział Gropiusi niemal nieśmiało zapytał: - Czy ma pani jakieś plany na dziś wieczór?
261.
Po sutym obiedzie w hotelowej restauracji, podczas którego świadomie gawędzili o sprawach nieistotnych, Gregor nagle spoważniał.
Francesca oczywiście zauważyła, że Gropiusowi cośleży na sercu, wolała jednakmilczeć.
Trochę poznała już Gregora i wiedziała, że otworzy sięprzed nią wtedy,kiedy uzna to za stosowne.
Dziwiło ją tylko jedno - żewciąż jej nie zreferował swojejpodróży do Izraela.
Wtedy Gropius powiedział:
- Chodź, pójdziemy do mojego pokoju.
W lodówce stoi butelka Brunello di Montalcino.
Muszę z tobą porozmawiać.
Jej pierwsza myśl dotyczyła bielizny, którą założyła, zwłaszcza zaśtego, czy będzieodpowiednia na tę sytuację.
Francesca miała na sobieczarne koronki La Perlą, których zakupznacznie przekraczał jej możliwości finansowe.
Po wypadku i śmierci męża odnotowała wtymzakresiezaległości, które jaknajprędzej należało nadrobić!
Kiedy weszli do pokoju, Francesca objęła Gregora za szyję i zapytała:
- Czypani Schlesingerjuż ci wybaczyła naszą wspólnąnoc?
Gregor wydawał się zirytowany.
- Wiesz doskonale,że nie było nic do wybaczania!
-Właśnie o to mi chodzi!
Wybaczyłaczynie?
Gregor pokręcił głową.
- Od tamtej pory nie rozmawialiśmy.
-Och, przykro mi!
Gropius odniósł wrażenie, że stroi sobie z niego żarty.
A przytym wcale nie byłomu do śmiechu.
Chciał, ba!
- musiał jej opowiedzieć otymwszystkim,czego dowiedział się od Jussufa.
Delikatnie, ale stanowczouwolnił się z jej objęć i poprosił, żeby usiadła.
Francesca wydawała się zdziwiona.
Ze zdumieniem patrzyła, jak Gregor odkorkowuje wino i napełnia dwa kieliszki na wysokiej nóżce.
Bezsłowa i z poważną miną Gropius wyjął z kieszeni marynarki kilka fotografiii podał je Francesce.
- To jest odkrycie Schlesingera.
Znalezisko, któreuczyniło go bogaczem,i na które pewni ludzie jeszcze dziś ostrzą sobie zęby.
I prawdopodobnie jest z tym związana śmierć Schlesingera, wypadek de Luki,a nawetśmierćtwojego męża.
Francesca przyglądała się kolejnym zdjęciom.
To, co usłyszała właśnieod Gropiusa, tak ją zaskoczyło, że nie znajdowała słów.
W porządku,
262
kamienna skrzyniaz kośćmi inieczytelny, wykuty w kamieniu napis.
"Aleco łączyło toznalezisko ze śmiercią jej męża?
"Gropius zauważył zdziwienieFranceski.
- Nie jest to jakieś tam znalezisko, niejestto jakiś tam szkielet.
To sąszczątki Jezusa z Nazaretu!
- Doprawdy?
- Francesca zaśmiałasię zakłopotana, najpierwniezdecydowanie, później głośniej, aż w końcu niemal skręcała się ze śmiechujak rozbawione dziecko.
Gregor, który poczuł, żenie potraktowano go poważnie, chwycił Franceskę za ramiona i potrząsnął nią, żeby oprzytomniała.
- Przepraszamcię, Gregor - zawołała, wciąż rozbawiona.
- PrzecieżPan Jezus podobno powstałz martwych i wstąpił do nieba.
Amoże sięmylę?
Jak wtakim razie Schlesinger mógł znaleźć jego kości?
-W tym właśnie rzecz.
GdybySchlesinger miał dowód na poparcieswojegotwierdzenia,wtedy dostojnicy w Watykanie musieliby wyprzedać swoje rodowe srebra i pójść na zasiłek.
Przedsiębiorstwopod nazwąKościół załamałoby się jak akcje Telekomu.
- Mój Boże!
- powoli, bardzo wolno Francescazaczęła rozumieć powagęsytuacji, a jednocześnie niepokój Gregora.
Ztwarzą wdłoniach rozmyślała.
- Czyli Schlesinger musiał mieć jakiś dowód na poparcie swojej tezy!
-wykrzyknęła nagle.
- W przeciwnym razie by go niezabito.
- Racja - zgodził sięGropius.
- I musiało być więcej osób wtajemniczonych: de Luca, Sheba Vadin i Jussuf, Palestyńczyk,który sprzedałmi te zdjęcia.
- Pytanie brzmi: dlaczego Schlesinger i de Lucamusieli umrzeć, podczas gdy inni wciąż żyją.
Felicia Schlesinger na przykład.
Albo ty.
Gregor zmarszczył czoło.
- Być może wszyscy znamy tylko połowęprawdy.
Albonieświadomie nosimyw sobie jakąś wiedzę, która dla zleceniodawcy tychzabójstwmoże być jeszcze użyteczna.
- Dotyczy to przede wszystkim Sheby Vadin.
-Przede wszystkim Sheby Vadin.
Możliwe, że próbka badana w instytucie de Luki, zaktórą zresztą Schlesinger był gotówzapłacić czterdzieści tysięcy euro, stanowiwłaśnie dowód, za pomocą którego Schlesinger był w stanie wykazać tożsamość Jezusa z Nazaretu.
Choć trudnomi to sobie wyobrazić.
263.
Francesca patrzyła przed siebie w zadumie, Gropius zaś myślał o ichpierwszym spotkaniu w Berlinie.
Już wtedy zafascynował go jej chłód, tasurowość wwyrazie jejtwarzy.
Teraz wyglądała tak samo,kiedy powiedziała:
- Gregorze, czy zastanawiałeś się już nad tym, dlaczego Arno Schlesinger zatrzymał sięakurat w Turynie?
Gropius dłuższąchwilę przyglądał się Francesce.
- Ze względu na de Lukę, jak przypuszczam.
Jego instytut jest znanyna świecie i ma dobrą markę!
Francesca pokręciłagłową.
- W Europie jest wiele instytutów, którespecjalizują się w tego rodzajuanalizach.
Tonie mógłbyć główny powód.
Jeślizaś chodzi o deLuce.
- Naprawdę nie wiem, do czego zmierzasz!
- przerwał jej Gropius.
- Zaraz ci powiem.
WTurynie przechowuje się jedyny przedmiot, który, o ile się w to wierzy, pozostajew bezpośrednim związku z Jezusem.
- Całun Turyński!
Gropius otwartą dłonią uderzyłsię w czoło.
Aleto przecieżbrednie!
-Na tentemat od stu lat spierają sięz całą powagąwybitni naukowcy.
Jedni chcą wierzyć, żedwa tysiące lat temu w ten całun owinięto ciałojakiegoś człowieka, inni twierdzą,żechodzi tutaj o wyrafinowane fałszerstwo, a dowiedzenie autentyczności całunu jest niemożliwe.
NawetKościół, któryprzecież z koniecznościjest zainteresowany autentycznością,nie upiera się już, że Jezus był pochowanyw tym właśniecałunie.
Są bowiem z tym pewne problemy!
- Mówisz jakspecjalista w tej dziedzinie.
Skąd pochodzi twojawiedza?
Francesca się zaśmiała.
- Każde dziecko w Turynie, zanim jeszcze nauczysię pisać i czytać,dowiaduje się o dwóch rzeczach - ofabryce Fiata i Całunie Turyńskim.
Między nami mówiąc, wiele więcejnie trzeba wiedzieć.
Brunello smakowało wybornie i Gropius obracał kieliszek w dłoni.
- Jednego nie rozumiem - powiedział, obserwując w zadumierefleksy w czerwonym winie.
- Skoro nawet Kościółnie uważa tegocałunuza autentyczny, to dlaczego Schlesinger miałby płacić czterdzieści tysięcyeuro zapróbkę tego płótna?
Biorąc pod uwagę wszystko, czego się dowiedziałem o Schlesingerze, jedno mogę stwierdzić z całą pewnością: nie był
264
głupcem.
Uchodził za najwybitniejszą postać warcheologii biblijnej.
Należy zatem wnioskować, żena temat związku między tym podejrzanym.
płótnem a Jezusem z Nazaretu był poinformowany lepiej niż ktokolwiekinny.
Tym bardziej zagadkowe wydaje misię jego postępowanie,
Zgadza się.
Jako specjalista w swojej dziedzinie doskonale wiedział,ile jest warta próbkapochodząca z instytutu de Luki.
Nie mogło więc chodzić o fragment Całunu Turyńskiego.
Profesor musiał zaoferować Schlesingerowi sprzedaż czegoś innego, co miało dla niego ogromne znaczenie.
Swoboda ichłodnarozwaga, z jaką Francesca podchodziła do sprawy,zaimponowała Gropiusowi.
Sam był podekscytowany,wręcz wzburzonydoniosłością irozmiarami wydarzenia, w jakie się uwikłał.
Pytanie, za coSchlesinger zaproponował profesorowitak duże pieniądze, doprowadzałoGropiusa niemal do rozpaczy.
Nie był w stanie zebrać myśli i jednymhaustem opróżnił swój kieliszek.
Już dawno Francesca zauważyła jego niepewność,jego zwątpienie,czy wybrał właściwą drogę postępowania,oraz bezradność co do dalszych działań.
I chociaż miała nadzieję na coś więcej, uświadomiła sobie,że przede wszystkim musi zaniechać jakichkolwiek prób zbliżenia.
Niezrezygnowałaz Gregora.
Przeciwnie - niezaspokojonanamiętność jeszczewzmocniła jej zamiary.
Francesca w pewien sposób nawet delektowała siętym szczególnym urokiem, którymiałata sytuacja.
Co zamierzasz teraz zrobić?
zapytała jedynie po to, żeby przerwać; długie milczenie.
Nie oczekiwała konkretnej odpowiedzi.
S Tym bardziej była więc zdumiona, kiedyGregor stanowczym tonem oznajmił:
-Jutro rano załatwię pieniądze.
Resztato już twoje zadanie.
Pójdziesz!
i z pieniędzmi do instytutu de Luki, przedstawisz się jako ShebaVadin i doprowadzisz do tego, że ci wydadzątę tajemniczą próbkę.
Mówisz poważnie?
- stanowczość Gregora zaskoczyła Francesce.
Poczucie jednak, że Gropius jej potrzebuje, nie pozwalało jej się wahaćani chwili.
Dobrzezgodziłasię.
Po czym wstała i wychodząc, rzuciła:
- Wtakimrazie do jutra, do dziesiątej.
Około godzinydziesiątejnastępnego ranka Francesca Colellazjawiła sięw holuhotelu "LeMeridien Lingotto".
Gropius już czekał.
Poznał Francesce dopiero po chwili, gdyż na potrzeby czekającego ją zadania doskona265.
le się ucharakteryzowała: włosy brunetki ukryła pod długą czarną peruką,jaskrawym makijażem ujęła sobie kilka lat, a efekt ten pogłębiła jeszcze,zakładając spódnicę od kostiumu sięgającą nieco powyżej kolan.
Zamiastokularów bez oprawek, które zwykle nosiła, żeby emanowaćnieprzystępnością, miała szkła kontaktowe.
- Gratuluję!
- powiedział Gregorzdumiony.
-Wspaniale wyglądasz.
Naprawdę można by cię wziąć za mieszkankę Izraela.
Francesca wskazała naswoje oczy.
- Ale dłużej niż pięć godzin z tym nie wytrzymam.
Gropius uspokajająco kiwnął głową.
- Nie ma obawy.
Za dwiegodziny będzie po sprawie.
Francesca niepewnie pogładziła długie,gładkie, sztucznewłosy.
- I myślisz, że Selvini nie przejrzy tej maskarady?
W końcu byłamjuż raz wtym instytucie.
Gropius wydobył zkieszeni szarą kopertę z czterdziestoma banknotami po pięćset euro i odparł:
- Na pewno nie przejrzy.
Pieniądzepowodują krótkowzroczność.
Poza tym wyglądasztak świetnie, że sam miałbym kłopot, żeby odróżnićcię od Sheby.
W spokojnym kącie holu raz jeszczepowtórzyli cały plan.
Gropiusw nocy mało spał irobił notatki.
Od czasu, kiedy zaczął się zajmowaćwyjaśnianiem sprawy, rozwinął w sobie myślenie strachliwe, niemal pedantyczne,które uwzględnia każdydrobiazg.
Wcześniejbyło mu to zupełnie obce.
Plan przewidywał,że Francesca, w celu uniknięciapodejrzeń i przypadkowegorozpoznania, nie będzie używać własnego samochodu, lecz podjedzie do instytutu de Luki taksówką.
Żeby zgubić ewentualny ogon, miaław drodze powrotnej niejechać do hotelu, gdzie będzie czekał Gropius,tylkona dworzec kolejowy.
Tam łatwo jest zniknąći opuścić budynek bocznymwyjściem.
Tymsposobem, niezauważona, miała wrócićdo hotelu, gdziecenny przedmiot jak najszybciejpowinien zniknąć w hotelowym sejfie.
Punktualnie ogodzinie jedenastej Francescadotarła do instytutu deLuki.
Dwupiętrowa willa ukryta za cyprysami i żywopłotem sprawiała,jakzawsze, wrażenie opuszczonej.
Francesca zatrzymała sięna chwilę, żebysię skoncentrować.
Raz jeszcze przeanalizowała cały plan działania, któryomówili wcześniejz Gropiusem.
Potem nacisnęła guzik dzwonka.
266
Pani Selvini, szczupłakobieta o krótkich rudych włosach i mocno pomalowanych szminką ustach, była osobąw trudnym dooszacowania wieku.
Równie dobrze mogła mieć czterdzieści, co sześćdziesiąt lat, wkażdymrazie wysokie ramiona, między którymi całkowicie znikała szyja, nadawałyjej wiedźmowaty wygląd.
Do tego dochodził chrapliwy, niepewny głos,co wśród Włoszek z północy niejest rzadkością.
W przeciwieństwiedoFranceskiangielskipani Selvini nie był najlepszy, co jednak akurat terazbuło na rękę tej pierwszej.
Przywitanie było zwyczajne - chłodne i profesjonalne.
Francesca odniosła wrażenie, że mierząca ją wzrokiem spodzmrużonych powiek kobietaczekała tylkona przekazanie pieniędzy.
Dlatego Francesca zaczęła:
- Mam umówioną sumę przy sobie.
Możeby mi pani pokazałaobiekt?
Pani Selvini uniosła poczernionebrwi, które wyraźnie kontrastowałyz jej jasną cerą, i odpowiedziała:
- Chyba się pani niespodziewała, że próbkę przechowuję tutaj, paniVadin.
Czy mogłabym najpierw zobaczyć pieniądze?
Francesce serce biło jak młotem.
Poczuła się zbita ztropu, gdyż zakładała, że przekazanie nastąpi tutaj, w instytucie.
Omówiłaz Gropiusem wszystkie możliwości, alena to nie była przygotowana.
W końcuodrzekła:
- Pani mi nie ufa?
Dobrze, w takim razie pozwoli pani, że ja równieżbędętrochę nieufna.
Gdzie jest obiekt?
Pani Selvini wymruczała kilka przekleństw po włosku, które Francescaświetnie zrozumiała, wśród nich słowo puttana, czyli dziwka, zabrzmiałonajuprzejmiej.
Wreszcie w nieco milszym tonie powiedziała:
- Proszę zemną, pani Vadin.
Mój wujGiuseppe prowadzi antykwariatw pobliżu Akademii Nauk.
Tamznajduje sięto, czegopani szuka.
Przed domem,w cieniu pinii, stał zaparkowany niemal zabytkowypeugeot 504, którego najlepsze lata dawno już minęły,ale ten ciemnozielony, rozsypujący się samochód w pewien sposób pasował do pani Selvini.
Jazda wzdłużPadu i na drugą stronę rzeki nie trwała długo i przebiegła wmilczeniu, jeśli nie liczyć uwag na temat ciepłej wiosennej pogody.
Francesca nie czułasięzręcznie w tej sytuacjii dokładnie obserwowaładrogę, którą jechały.
Pani Selvinizatrzymała samochódprzed sklepikiemz zakratowaną wystawą, na którejpiętrzyły siętandetne wyrobyz różnych
267.
epok, jak stary koń na biegunach czy marna gipsowa Madonna naturalnej wielkości.
Wuj Giuseppe, niewielki mężczyzna o gęstych siwychwłosach,miałchyba dziewięćdziesiąt lat, ale był nienagannie ubrany i spoglądał przezgrube szkła okularów.
Nie słyszał już dobrze, dlatego pani Selvini musiałagłośno wyjaśnić, że chce coś zabrać z sejfu.
Rzeczywiście, pośród licznychzużytych mebli i brzydkich bibelotów Francesca zauważyła brązowy sejfz dziewiętnastegowieku z malowanymi zdobieniami.
Z kieszeni żakietupani Selvini wyjęławielkiklucz, otworzyła sejf i wydobyłastamtąd sporąkopertę z napisem: Sig.
Schlesinger, Monaco diBariera.
Kiedy Francesca dostrzegła wahanie w zachowaniu pani Selvini, odwróciła się i wyjęła spod swojejbielizny pieniądze, któreukryła tam dlabezpieczeństwa.
- Czymogłabym zobaczyć zawartość?
- zapytała.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała pani Selvini tonem, który zdradzał pewne rozdrażnienie.
Koperta zawierała dwa wydruki komputerowez krótkim tekstem, na pierwszy rzut oka wyraźnie specjalistycznym, orazkodem paskowym.
Ponadtodwa obiekty umieszczone w foliowychtorebkach formatupocztówkowego i opatrzone pieczęcią Institute Luciano deLuca.
Jeden z tych obiektów przypominał kroplę wosku, jakby ze świecy,drugi zaś był po prostu wyblakłym skrawkiem płótna w kształcie kwadratu, około dwa na dwa centymetry.
Francesce trudno było zrozumieć znaczeniezawartości koperty.
Niemieściło jejsię wgłowie, żetakie przedmioty miałyby być powodem zabijania ludzi i żebyć może biedny Constantinomusiał umrzeć tylko dlatego,że ktośprzypuszczał, że ta koperta znajduje się u niej w mieszkaniu.
Kiedy Francesca wręczyła pani Selvini pieniądzei przyjęła wzamiankopertę, poczuła mdłości, jak wtedy, gdy się dowiedziała, że niczego niepodejrzewając, przewoziła do Londynu błękitnego mauritiusa.
Nie mogąc wytrzymać rosnącego napięcia, Francesca szybkoopuściła antykwariati jakby chodziło o jej życie, pobiegła wzdłużViaNizza dopostoju taksówek, gdzie wsiadła do jednego z czekających samochodów.
Kiedy dotarła do hotelu, rzuciła się w ramiona Gropiusowi, którydyskretnie czekał w holu.
Nagle wybuchło całe napięcie, którew sobienagromadziła, iwielkie łzy popłynęły jejpo twarzy.
- Wszystko w porządku!
- szlochała.
-Mam to, czego szukałeś.
268
Gropius wyjął jej kopertę z dłoni i bez słowa zniknął w męskiej toalecie.
Kiedy wrócił, dał Francesce znak, że wykonała dobrą robotę, i udałsię do hotelowego sejfu położonego zaraz za recepcją.
- Co chcesz teraz zrobić?
- zapytałaFrancesca, kiedy już pozbył sięcennej koperty i przysiadł się do niej w holu.
Wciąż była przebranai Gropius z trudem powstrzymywał śmiech.
Pytanie Franceski odbijało się jednak echem w jego głowie: "Co chcesz teraz zrobić?
". Sam się sobie dziwił,że jesttaki spokojny.
Zamiast triumfuczuł osobliwe przygnębienie, jakbygryzło gosumienie.
Jednocześnie w żaden sposób siebie nie obwiniał - ontylko uprzedził tych, którzy byli w służbie zła.
- Nie wiem - odpowiedział zgodnie zprawdą, żeby nie ranić Franceski milczeniem.
- Potrzeba mi kilku dni.
Liczne splątane myśli, które jak deszcz meteorytów przelatywały muprzez głowę, rodziłycoraz więcej pytań.
Gropiusowi niedawało spokoju przede wszystkim to,dlaczego Schlesinger,dla którego wynik badaniaDNA od początku był oczywisty, przywiązywał do niego tak wielką wagę.
W końcu miał w rękachdość materiału,żeby wyciągnąć od pewnych ludzidziesięć milionów euro.
Po co więc dalsze badania?
Czy Schlesinger tylkoblefował, czy też miał jednak przeczucie, że pojawi się dowód tożsamościJezusa zNazaretu?
Byćmoże Schlesinger i de Luca współdziałali, a wszystko było wyrafinowanym spiskiem?
Może Schlesinger podłożył do kamiennej skrzyniinne kości, deLuca zaś sfałszował wyniki badań DNA?
Francesca, jakby umiała czytać w myślach, odezwała się nagle:
- Męczy cię wizja, że być możedałeś się nabrać dwóm chytrym oszustom o nazwiskach Schlesingeri de Luca.
Zgadzasię?
- Zgadza się - odparłGropius.
- Jak na towpadłaś?
- Takabyła również moja pierwsza myśl!
-A co przemawia przeciwko niej?
Gropius spojrzał wyczekująco.
-Schlesinger i de Luca byli uznanymi naukowcami, każdy w swojej dziedzinie.
Dlaczego mielibyryzykować fałszerstwo naukowe, które,w wypadkujego wykrycia, oznaczałoby koniec ich kariery?
Nie, sądzę, żekażdy z nich miał jedendowód fizycznej śmierci Jezusa z Nazaretu.
Obadowody tworzyły logiczną całość i dlatego obaj musieli umrzeć.
Gropius słuchał wywodu Franceski z zainteresowaniem, choć niebezkrytycznie.
Zastanawiał się przezchwilę, poczym powiedział poważnym głosem:
269.
- W ostatecznym rachunku wychodzi więc na to, że ja jestem następny.
Mniej więcej w tym samymczasie Sheba Vadin wyszła zhotelu "Diplomatic" i udała się do kawiarni przy Corso Belgio, żeby, zgodnie z umową,spotkać się z panią Selvini.
Kobieta jednak nie przyszła.
Gdy minęło półgodziny, a nadal niktsię nie zjawiał, Sheba pomyślała, żecoś jest jednaknie w porządku.
Pani Selvini, z którą spotkałasię poprzedniego dnia, wydawała się podejrzana.
Sheba zwróciła uwagę,że kobieta była dość nerwowa, wkażdym razie bardziej nerwowa niż onasama, ale przypisywałato dużej sumie pieniędzy, o którą chodziło przy tym spotkaniu.
Sheba odszukaławięc instytut profesora de Luki.
Był jeszcze dzień,ale w jednym z pomieszczeń na pierwszym piętrze świeciło się jaskraweświatło.
Furtka przywjeździe była otwarta.
Ponieważ po kilkakrotnymnaciśnięciu dzwonka domofonu niktsię nie odezwał, Sheba przeszła przeztrawnik i podeszła do zamkniętych drzwi wejściowych.
Zadzwoniła kilkarazy, następnie głośno zapukała.
Tknięta złym przeczuciem, Shebaobeszławillę.
Wszędzie panowała cisza, nie licząc świergotu ptakówsiedzącychnawysokich piniach rosnących w pobliżu domu.
Sheba liczyła, żezdołazajrzeć do wnętrza budynku przez trójskrzydłowe okna na parterze, aleszyby były wykonane zmlecznego szkłai nic nie było widać.
Na tylnej ścianie domu Sheba znalazła drugie wejście, które kiedyśsłużyło personelowi.
Drzwi były otwarte.
Shebachciała zawrócić.
Czułasię bardzo niezręcznie.
Mimo to zbliżyła się do wejścia, z którego powiało chłodnym powietrzem.
- Jest tam kto?
- zawołała po angielsku.
Żadnej odpowiedzi.
Mroczny korytarz był wyłożony biało-fioletową glazurą i emanowałponurym urokiem przełomudziewiętnastego i dwudziestego wieków.
Naścianach wisiały ryciny Piranesiego z widokami starożytnych miast.
W powietrzu unosiłsię zapach stęchlizny.
Korytarz prowadził dodwuskrzydłowych drewnianychdrzwi z szybkami ze szlifowanego szkła, przez któremożnabyło dostrzeczniekształcony widok salonu ze starymi meblami.
Sheba zapukała i popchnęła drzwi.
-Jesttam kto?
głośnopowtórzyła pytanie.
Stojący zegar, wysoki natrzy metry izaopatrzony w ogromne mosiężne wahadło, tykał swój bez270
litosny takt.
Drewniane schody po prawej stronie, z poręczą przy pompatycznych, skręconych kolumnach, prowadziły na piętro.
Wydeptanedeskiskrzypiały, kiedy Shebawspinałasię na górę.
Był to ostatni dźwięk, jakiSheba Vadin świadomieodebrała.
Kiedy bowiem dotarła nagórny podest schodów i skierowała sięw lewo, gdzie zzadrzwi świeciła neonówka, poczuła nagle szybki, gwałtowny ciosw kark,jakby prąd pod wysokim napięciem sparaliżował jejczłonki.
Bez przytomności osunęła się na ziemię.
Wydawało się jej, że jestniesiona, lekka jakpiórko, ku jasnemu światłu, gdzie ułożono ją na zimnej powierzchni.
Na prawej ręce poczuła ukłucie, słabe, niemal przyjemnepieczenie, potembyła już tylkożółtobiała, nieprzenikniona ściana.
Sheba niedo końca świadomie dostrzegała, jak uchodzi z niej życie.
Mogłaporuszać jużtylko palcami.
Ostatkiem siłnamalowała palcem znaki nazimnej powierzchni, na której leżała.
Chłodny prąd porwał jawdal, poczym zapanowałalodowata cisza.
Około godzinysiedemnastej dosiedziby instytutu wróciłapani Selvini.
Odśmierci de Luki, któranią silnie wstrząsnęła, gdyż profesor był nie tylkojej szefem, ale takżekochankiem, byłajedyną mieszkanką willi.
Mieszkałana poddaszu w dwóch małych mansardach z widokiem na park.
Dziesięć lat wcześniejde Luca ściągnął ją do Turynu z laboratorium genetykiw Bolonii.
Ochoczo przyjęła jego propozycję, ponieważ de Luca miał jużwyrobione nazwisko w świecie naukowym, poza tym interesowałsię niąteż prywatnie, co początkowo byłotylko przypuszczeniem, jednak, jak siępóźniej okazało, trafnym.
Wspólnie prowadzili instytut, uznaną pracownięw dziedzinie biotechnologii i analityki.
W każdymrazie było tak do czasu,kiedy dwa lata temu profesor zaczął przeżywać stany lękowe i zajmowaćsię badaniami, którewprawdzie odbywałysięna granicy prawa, aleprzynosiły duże pieniądze.
Od tamtej pory instytut na prawym brzegu Paduuchodził za instytucjętylko dla wtajemniczonych.
Pani Selvini przeraziła się, zobaczywszy,że wejścia doinstytutu pilnują dwaj umundurowani policjanci.
- Może mi ktoś wyjaśni,co się tu dzieje?
- zapytała szorstko.
Jeden z policjantów zagrodziłjejdrogę i nieodpowiadając na pytanie, rzucił:
- Kimpani jest?
271.
- Nazywam się Selvini.
Mieszkamtutaj, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
Co się stało?
Policjant odmówił odpowiedzi, wydając za to polecenie
- Proszę za mną!
Ze zdumieniem zauważyła, że policjantprowadzi ją do tylnego wejścia, którego właściwie nigdy się nie używało, a kiedy zobaczyła otwartedrzwi, początkowo pomyślała o włamaniach, które w tej okolicy nie byłyrzadkością.
Policjant przyprowadził ją do komisarza o pomarszczonej twarzy i siwawych włosach, który stał pośrodku salonui mówił do dyktafonu.
- Na początek chciałabym się dowiedzieć, jak pan tutaj wszedł?
- zapytała Selvini z naciskiem.
- Drzwi były otwarte - odparł komisarz ischował dyktafon do kieszeni.
- Czy może się paniwylegitymować?
Nazywam się Artoli.
- Moje nazwisko Selvini - odpowiedziała, szperając z oburzeniemw torebce.
Podczas tej operacji na chwilę pojawił się na wierzchu zwitekbanknotów.
Spojrzawszyprzelotnie na dowódosobisty, którynagle chybaprzestał go interesować, komisarz odezwał sięz odcieniem ironii:
- Zawsze nosi pani przy sobie tyle pieniędzy?
-To chyba jużmoja sprawa, komisarzu!
- odparła Selvini zezłością.
- Ależ oczywiście,o ile nie chodzi akurat o pieniądze zarobione nielegalnie i nieopodatkowane.
Z pewnością może mi jednakpani wyjaśnićpochodzenie tych pieniędzy.
Zapędzona w kozi róg, Selvini przeszła do ataku.
- Albo mipan natychmiast powie, o co tutaj chodzi, albo proszę opuścić ten dom, a ja złożę skargę u pańskich przełożonych.
Artoli, uosobienie spokoju, uśmiechnął sięprzebiegle, wyciągnął rękęi powiedział:
- Czy przekazałabymi pani złaski swojej torebkę z pieniędzmi?
Jak się zachować?
Podejrzenie było oczywiste, że Sheba Vadin, którejod początku nie ufała, zastawiła na niąpułapkę.
Widziała, że zupełnie nienadaje się do tychpodejrzanych interesów, któreprowadził de Luca.
- Czy jestem do tego zobowiązana?
odpowiedziała pytaniem napytanie komisarza.
- W tych okolicznościach tak, droga pani.
272
- W jakich okolicznościach, komisarzu?
Artoli wciąż się uśmiechał.
- Zapewne pani nie wie, w jaki sposób kobiece zwłoki znalazły sięw pani laboratorium.
-Jakie zwłoki?
- Niejakiej Sheby Vadin.
-Sheby Vadin?
To przecież niemożliwe!
- Pani zna tę kobietę?
-Tak.
To znaczynie.
Odniej pochodzą pieniądze w mojej torebce.
Ledwie wypowiedziała te słowa, a już się zorientowała, że popełniłabłąd, nie potrafiąc trzymać języka za zębami.
Zdezorientowana, wcisnęłakomisarzowi doręki swoją torebkę i wbiegła na schody.
W drzwiach laboratorium krzyknęła.
Na stole laboratoryjnym, rozciągnięta między probówkami, naczyniami, rurkami i elektronicznymsprzętem pomiarowym, leżała młoda kobieta o krótkich blondwłosach,gustownie ubranaw beżowykostium.
Najednejnodze miała ciemny butna wysokim obcasie, drugi but leżał napodłodze.
Lewa ręka była wyprostowana wzdłuż ciała, prawa, zgięta, zwisała ze skraju stołu.
Oczybyły niedomknięte, można więc było jeszcze dostrzec połyskiwanie gałekocznych.
- Naprawdę nie żyje?
- spytałapaniSelvini niepewnie.
Komisarz, który przyszedł za nią, przytaknął.
- Ale jaksię tuznalazła?
Kto to w ogóle jest?
- Właściwie to panią chciałem o to zapytać - odparł komisarz i podszedł bliżej.
- Nazywa się Sheba Vadin.
Właściwie powinna ją pani znać.
Przecież właśnie pani mówiła.
- Bzdura!
- wpadła mu w słowo Selvini i przetarła oczy.
-To niejestSheba Vadin.
Zupełnie niedawno rozmawiałamz Shebą Vadin, któraprzekazałamipieniądze!
- Zna pani Shebę Vadin od dawna?
-Nie.
Była mi znana jedyniez nazwiska.
To żonaalbo przyjaciółkaarcheologa, który zlecił nam pewne analizy.
Otrzymałam pieniądze za analizę, którą przeprowadzono w naszym instytucie.
Nikt nie mógł wiedziećotym zleceniu i nikt inny nie zapłaciłbymi za tę analizę takich pieniędzy.
Dla każdego innego była bezwartościowa.
- Obstaje zatem pani przy tym, że to nie jest Sheba Vadin?
273.
- Przysięgam na świętego Lorenza i wszystkich świętych!
Wtedy komisarz pokazał jej paszport.
Zdjęcie paszportowe przedstawiało młodą kobietę o długich, czarnych włosach.
Mimo żeofiara leżąca na stole laboratoryjnym miała krótkieblond włosy, bez trudu możnabyło stwierdzić, że chodzi o jedną i tę samą kobietę.
Nazwisko, na którewystawiono paszport w alfabecie hebrajskim i łacińskim, brzmiało Sheba Vadin.
- Mój Boże!
- wybełkotała pani Selvini ibezradniespojrzała nakomisarza.
Była zupełniezdezorientowana.
- Mój Boże!
-powtórzyła.
- Nicz tego nie rozumiem.
- Pani Selvini, musi mi pani wyjaśnić, dlaczegona pani stole laboratoryjnym leży martwa kobieta i dlaczegoma ze sobą w torebcetaką samąkwotę, jak pani.
Dwadzieścia tysięcyeuro.
- Ona ma.
-Dwadzieściatysięcy euro w torebce!
Jeśli pozwoli mi pani na pewnąuwagę, pani Selvini, topomijając już te pieniądze, sprawa jest wnajwyższym stopniu niezwykła i z pewnością niejestdziełem przypadku.
Aż prosi się podejrzenie, że ubiła pani razem z Shebą Vadin jakiś interes i kwotamiała być uczciwie podzielona.
Przy tymbyć może doszło do awantury,w której pani Vadin poniosła śmierć.
Tak było?
PaniSelvini wykrzyknęła:
- Nie, nie,nie!
Nie mam nic wspólnego z tym zabójstwem.
Przecieżnawet nie znam tej kobiety!
- Czyż nie mówiła pani,że pieniądze, które sąw pani torebce, otrzymała pani od Sheby Vadin?
To w końcu jak było, pani Selvini?
Niech paniwreszcie powie prawdę!
- Prawdę, prawdę!
Powiedziałam prawdę.
Spotkałam się z ShebąVadin w kawiarni przy Corso Belgio, przekazałam jej wyniki dwóch badań DNA i otrzymałam za nie dwadzieścia tysięcy euro.
- Świadkowie?
i
- Pani Vadin!
-Ale ona leży przed panią inie żyje!
- Głos komisarza zrobił sięzłowieszczo głośny.
- W takim razie Sheba Vadin miała sobowtóra.
-...którytak poprostuwręczył panidwadzieścia tysięcy euro, bezpokwitowania, bez niczego.
274
- Tak.
Tak było.
- Ztwarzy pani Selvini biłaczysta rozpacz.
W oczach miała łzy.
Ale niez bólu, tylko zwściekłości, ze złości, że została wciągnięta w sytuacjęwłaściwie bezwyjścia.
Technik zajmujący sięzabezpieczaniem śladów, pracujący w białymkombinezonie i białych gumowych rękawiczkach, odsunąłoboje na bok.
Pędzelkiem i rozpylaczem nanosił na określone miejsca w laboratoriumgrafitowypył, żeby następnie za pomocą przeźroczystejlepkiej folii zdjąćodciski palców.
Co pewienczas technik wydawał zsiebie pomruki zadowolenia, z czego można było wywnioskować, że jego pracaprzebiega pomyślnie.
- Komisarzu!
- technik w białym kombinezonie podniósł z podłogicoś białego, plastikową ampułkę z napisem"Chlorfenwinfbs".
- Co to jest?
- zainteresował się komisarz, nie dotykając ampułki.
- Śmiertelnie trujący środek owadobójczy!
O ile wiem, było jużkilkazabójstw dokonanych za pomocą tej trucizny.
Komisarz zwrócił się do pani Selvini.
- Czy taampułka pochodzi z pani laboratorium?
-Jesteśmy laboratorium biotechnicznym, a nie jakimś szatańskimwarsztatem!
- odparła z niesmakiem.
-Powoli zaczynam odnosić wrażenie, żechce mnie panwrobić w morderstwo!
- Absolutnie niczego takiego nie chcę!
Ale niech mi będziewolnozwrócićpani uwagę, że na podstawiepierwszych wyników dochodzeniatrudno nie powiązać pani ztym zabójstwem.
W każdym razie to, co narazie od pani usłyszałem, przemawia przeciwko pani: zwłoki w pani domu,denatka, której nazwisko pani zna, alektórej tożsamość pani neguje, poważna suma pieniędzy w pani torebce - taka sama, jak u denatki.
Ipaniraczy twierdzić,że nie ma ztym nic wspólnego, droga pani?
Na to pani Selvini zaczęła krzyczeć,że komisarz jest komunistą alboczłowiekiem mafii,i że od tej chwili nie powie już ona anisłowawięcej,żąda także rozmowyz adwokatem.
Przezkilkachwil w milczeniu przyglądała się pracy technika, poczym,jakby zapominając oswojejwcześniejszej groźbie, zapytała komisarza:
- A właściwie, toskąd pan wiedział, że tę kobietęzamordowano i żejej zwłoki można znaleźć właśnie tutaj.
-Anonimowy telefon nakomendę policji.
Mężczyznamówiący z ob, cym akcentem zawiadomił, że w instytucie profesora de Luki leży mar275.
twa kobieta.
Takie telefony nie są rzadkością i początkowo wzięliśmy toza marny dowcip.
Dlatego najpierw wysłaliśmy patrol.
Policjanci odkryli, że drzwi są otwarte, przeszukali dolną kondygnację, po czym tutaj, nagórze, odkryli zwłoki.
Do tej porylekarz sądowy nie zwracał na siebie uwagi i spokojniezajmowałsiębadaniem zwłok.
Był to niezgrabny mężczyzna, dość młody,o ciemnych włosach zaczesanych do przodu, które nadawały mu wyglądrzymskiego cezara.
Teraz wziął swój ą walizeczkę, którą postawił przywej -ściu do laboratorium, i zaczął się dyskretnie zbierać do wyjścia.
- Chwileczkę, doktorze - powstrzymał go komisarz.
- Czas zgonu?
- Dwie do trzech godzin temu.
-Przyczyna zgonu?
-Trudno orzec.
Jutro do siedemnastej otrzyma pan mój raport.
Chociaż zgięcie prawej ręki wskazuje na zastrzyk.
Czy była to jednak przyczyna zgonu tej kobiety, to będę mógł stwierdzić z całąpewnością dopiero jutro.
Tymczasemzapadł zmrok i technik zabezpieczający ślady zawiadomiłkomisarza,że ciało możnajuż zabrać i przewieźć do zakładu medycynysądowej.
Dwaj mężczyźni, jeden niski i silny, drugi wysoki i chudy, podeszli z plastikową trumną przypominającą wannę i zobojętnymi minamizaczęli przenosić zwłoki.
W miejscu, gdziena stole laboratoryjnym leżała martwa kobieta,technik w białym kombinezonie zaczął zdejmować kolejne ślady.
Wśródnichbyły dwawłosy,które za pomocąpesety umieścił w przeźroczystejplastikowej torebce.
Gdy się upewnił, że nie ma już żadnych pozostałościorganicznych, zaczął szukać odcisków palców i cały stół posypał grafitowym pyłem.
Dokonałprzy tym osobliwegoodkrycia.
Pośród różnych odcisków i zadrapań, wyraźnie starszych i niezwiązanych zzabójstwem, pod rozprowadzonympyłemgrafitowym ujawniłsię wyraźniewidoczny napis: trzy wielkie litery, krzywe i chwiejne, jakbyzostały napisane na stole laboratoryjnym palcem, na ślepo.
Komisarzu, proszę spojrzeć!
Co to może znaczyć?
Komisarz podszedł i przeczytał:
-IND.
Wzruszyłramionamii pokręcił głową.
ROZDZIAŁ 14
Mimo przekonania, że jest na właściwym tropie i zakończy z sukcesem sprawę Schlesingera,Gropius spędził niespokojną noc w hotelu "Meridien".
Tużprzed ósmą obudził gonatarczywy dzwonek telefonu.
Gregor pomyślał, że tona pewno Francesca.
Tylkoona wiedziała, że tutajmieszka.
Zaspany,chwycił za słuchawkę.
- Shebę Vadin zamordowano!
- krzyknęła Francesca.
Jej głos był donośny i bardzo zdenerwowany.
- Coty mówisz?
- Gregor wstał i przycisnął słuchawkę do ucha.
- Shebę?
-Zamordowano!
Jej zwłoki znaleziono w instytucie profesora de Luki.
Ogarnia mnie cholerniedziwne uczucie, gdy sobie pomyślę, że jeszcze wczoraj chodziłam po mieście jako Sheba Vadin.
Halo, jesteś tam jeszcze?
Gregorpatrzyłprzed siebie w ciemność pokoju.
Zasłony wciąż byłyzaciągnięte.
W powietrzu unosił się -jak we wszystkich pokojach hotelowych na całym świecie zapach klimatyzacji,odkurzania i środków czystości w łazience.
Ipodobnie jak na wszystkichkorytarzach hotelowych świata, także na tympanował już ruchjak na dworcu, było słychać skrzypiącekółka przy walizkach, służbę hotelową, głośne nawoływaniado pośpiechu,paplanie pokojówek.
"Nie, to nie byłsen.
To była rzeczywistość!
"
- Jestem- odparł niepewnie.
- Przepraszam.
Musiałem to najpierwprzemyśleć.
Wiadomo już, kto za tym stoi?
277.
- Zatrzymano panią Selvini.
Ale ona wszystkiemu zaprzecza.
Madzisiaj stanąć przed sędzią wydającym nakaz aresztowania.
- Uważasz ją za zdolną do morderstwa?
Co prawda krótko, alez niąrozmawiałaś.
Francesca westchnęła głęboko.
- Cóż ci mam powiedzieć Gregor.
PaniSelvinito wiedźma.
Wiedźmysą złe, ale nikogo nie mordują, zwłaszcza w tak profesjonalny sposób.
- Co to znaczy "w tak profesjonalny sposób"?
-Gazetypiszą, że Sheba zginęła po otrzymaniu zastrzyku z chlorfenwinfosu.
- Chlorfenwinfos?
O mój Boże!
- Najwidoczniej Sheba musiała umrzeć, bo za dużo wiedziała.
Zdumiewające, że ja wciąż żyję.
- Sądzę, że tastara żmija Selvini działaw tej samej organizacji.
Znała wartość próbki i prawdopodobnie sprzedała nam podróbkę.
Pewnie tapróbka w hotelowym sejfie totylko strzęp płótna bez wartości.
- Naprawdę tak myślisz?
-Wygląda na to, że wszystkienasze działaniabyły podjęte na próżno westchnął zrezygnowany.
Mamy tutaj doczynienia z organizacją,której zasięg i możliwościznacznie przekraczają moje wyobrażenie.
Ty,ja, wszyscy, którzy choćby w najmniejszy sposób naruszają ich interesy, sązapewne pod stałą obserwacją.
Bawi ich to, żetaki nieporadny profesor,dlaktóregonajważniejsza jest moralność, podejmuje żałosne próby, żebyich zmylić.
Powoli zaczynam zadawać sobie pytania: "Po co to wszystko?
Po co?
".
Francesca poczuła, że Gregor potrzebujewsparcia.
Dlatego odpowiedziała wbrewwłasnemu przekonaniu:
- Nie wolno ci się teraz poddawać.
Jesteś jużtakblisko rozwiązaniasprawy, swojej sprawy!
Chodzio ciebie i twoje życie.
Jeśli chcesz, przecieżci pomogę, najlepiej jak potrafię.
Kocham cię!
Niespodziewanewyznanie miłości zaskoczyło Gropiusa.
W tej chwilimyślał o wszystkim, tylko nieo ponownym angażowaniu się wjakikolwiekzwiązek.
Należy jednak pamiętać, że byłw stanie zrezygnowania i słabości, wstanie czułym na objawysympatii.
- Porozmawiamyo tym kiedy indziej - powiedział Gropius i nie byłow jego słowach obojętności.
- Proszę, wybacz mi.
278
- Przepraszam, nie chciałam tego mówić.
Tak mi się wyrwało!
- Najwyraźniej ten nagły wybuchuczuć zaskoczył samą Francescę.
Po chwilidodała: -W gazecie napisano, że ShebaVadin, umierając, napisała coś nastole, na którym leżała.
Prawdopodobnie ma to wskazywać mordercę.
Sąto trzy litery:"IND".
Co to może oznaczać?
- "IND"?
- skrót ten wydał się Gropiusowi znajomy.
"IND"?
Czyfirmowa karta kredytowa, którą Rodriguez uregulował rachunekza hotel,nie była wystawiona właśnie na firmę IND?
Ależ oczywiście!
Teraz przypomniał sobie dokładnie.
Rodriguez!
- Masz rację, mojadroga - oświadczył Gregor.
- Nigdy nie należyrezygnować.
Być może jestem bliżej rozwiązania tej sprawy, niż sądziłem.
Jeżeli zaś chodzi o to, co powiedziałaś.
Chciałbym jeszczedotego
wrócić.
Stojąc podprysznicem, Gropius zraszał twarz na zmianę gorącą i zimnąwodą, jakby chciał przyśpieszyć strumień myśli przepływających przez jegoumysł.
Jednocześnie nie mógł przestać rozpamiętywać wyznania Franceski, choć wciąż nie potrafił zapomniećo FeliciiSchlesinger.
Mokry, owinięty tylko ręcznikiem, Gregor odsłonił oknaw pokoju.
Poranna mgła zapowiadała słoneczny dzień.
Podszedł dotelefonu i wybrał numer Felicii.
Felicia odezwała sięszorstko i raczej tylko z uprzejmości zapytała:
- Gdziejesteś?
-W Turynie.
Wracam z Izraela i przywożęważne nowiny.
-Tak?
- W jej głosie niebyło nawet odrobiny zainteresowania.
-Jeśli mają związek z przeszłością Schlesingera, to raczej mnie to nie obchodzi.
Już cito mówiłam!
Gropius czuł, że wyrósł między nimijakiś niewidzialny mur.
Chłód,z jakim Felicia traktowała go od dłuższego czasu, sprawił, że zaczął wątpić, czy wogóle kiedykolwiek byli sobie bliscy.
Oczywiście - przespali sięze sobą -i Gregor wspominał to z dużą przyjemnością, seks i miłość tojednak dwieróżnerzeczy, a w przeciwieństwie do seksu, miłość często staje się nieosiągalnym marzeniem.
Być może zbyt dokładnie zaplanowaliswoje uczucia, akuratmiłość dobrze pasowałado sytuacji.
Może byłobylepiej, gdyby pozwolili, żebyprowadziłich los, a nie działali zgodniez poczynionymi wspólnie planami.
279.
- Stało się coś okropnego - Gregor postanowił kontynuować.
- Sheba Vadin została zamordowana.
Tutaj, w Turynie.
Przez chwilę po drugiej stronie słuchawki panowała cisza, po czymFelicia spytała:
- Niespodziewasz się chyba, że się rozpłaczę?
-Oczywiście że nie.
Chciałem tylko, żebyś wiedziała.
- Zamordowana?
- wydawało się,że do Felicii dopiero teraz dotarłoznaczenietych słów.
Czy ujętojuż mordercę?
-Nie.
Jeszcze bardziej przerażające jest to, że Sheba Vadin zginęła odtej samej trucizny co twój mąż, wskutek zastrzyku z chlorfenwinfosu.
- Co na to mówi policja?
-Na razie nic.
Narazie policja w ogóle nie wie o związkach międzyśmiercią Sheby i pacjentami po transplantacji.
- Powinieneś im touświadomić.
-Tak.
Pewnie maszrację.
Chciałem cię jeszcze zapytać, czyprzypominasz sobie, żeby Arno Schlesinger kiedykolwiek użył skrótu "IND"?
- "IND"?
Co to niby znaczy?
- Sam chciałbym wiedzieć.
Sheba Vadin napisała na stolete trzy litery.
Przypuszczalnie chciaław ten sposób wskazać mordercę.
- Tak, jasne!
"IND"!
Podczas kremacji Schlesingera przyniesionowieniec z szarfą.
Było naniej napisane: REOUIESTAT IN PACE.
IND.
Niech spoczywa w pokoju.
Zadawałam sobiewtedy dwa pytania.
Kto wiedział o kremacji i co oznacza ten tajemniczyskrót?
- Nigdy o tymnie wspomniałaś!
-Po co?
Czy mogłam wtedy przewidzieć, że cała tahistoria będziemiała jakieś znaczenie?
Chciałam po prostu wymazać z pamięci tajemnicze okolicznościśmierciSchlesingera, zależało mina tym,żeby całkowiciezapomnieć o Arno.
Czemu znowuzaczynasz od początku?
- Wybacz, ale wydaje mi się, że ShebęVadin i Arno Schlesingera zamordowała ta sama organizacja!
-Nic dziwnego, prawdopodobnie Arno wypaplał tej dziwce w sekrecie, że zarobiłdziesięć milionów.
Ostatecznie większość czasu spędzałwłaśniez nią.
Duma Feliciizostała głęboko urażona.
Było to słychać w każdym jejsłowie.
Nienawidziła Schlesingera, który przez cztery lata małżeństwabezczelnie ją zdradzał.
Gropius pomyślał nawet, żew obecnym stanie
280
ducha nienawidzi wszystkich ludzi.
Był to stan grożący zupełnym zagubieniem.
- Rozumiem twoją gorycz -powiedział Gropius.
- Musisz jednakspróbować to przeboleć.
Schlesinger nie żyje, tyżyjesz.
Bądź co bądź, zostawił ci sumę, która umożliwia cibeztroskie życie.
Jakbypuszczając słowa Gregora mimo uszu, Feliciazapytała bezogródek:
- Ta Włoszka, ta Francesca, jest ztobą?
-Nie- zapewnił Gropius.
- Możesz mi wierzyć!
Nagle dotarło do niego, że znalazł się absurdalnej sytuacji i musi siębronić, dlatego dodał dosyć nieuprzejmie:
- A jeśli nawet jest, to nie muszęcię prosić o pozwolenie.
Dobrzerozumiem?
- Tak, dobrze rozumiesz - odparła Felicia.
Rozmowa się urwała.
Informacja o zamordowaniuSheby Vadin pojawiła się w nagłówkach wielu gazet w różnych krajach.
Gorące spekulacje wywołał przede wszystkimzagadkowy skrót "IND", napisanyprzez Shebę w agonii, ostatkiem sił, nastole w laboratorium.
Pracownicy Federalnej Służby Wywiadowczej, którzy mimo użycia kosztownych i nowoczesnych metoddeszyfrowania niezdołali go rozwiązać, uznali sprawę za nowe wyzwanie.
Wolf Ingram,szef od miesięcy działającej po omacku komisji specjalnej, nie mogąc się wykazać żadnym konkretnym wynikiem,wykorzystałokazję i przystąpił do ofensywy.
W wywiadzie udzielonym włoskiej gazecie "Stampa Sera" ujawnił możliwe powiązania między zamordowaniemizraelskiej pani archeolog a pacjentami z Niemiec poddawanymi transplantacji.
Była to pożywka dla brukowców wcałej Europie.
PaniąSelvini wypuszczono dzieńpo zatrzymaniu.
Jej adwokatbył w staniezapewnićjej na czas morderstważelazne alibi, potwierdzoneprzezdwóch wiarygodnych świadków, i wpłacił kaucję w wysokościdwudziestu tysięcy euro.
Z kolei do Gropiusa, do hotelu, zadzwonił komisarz Artoli.
Nie znałon co prawda języka niemieckiego, ale doskonale mówił po angielsku i nalegał, żebydo czasu jegoprzybycia Gropius nie opuszczał pokoju.
Miał
281.
złożyć zeznanie w sprawie morderstwa Sheby Vadin.
Gropius nie miałdobrych przeczuć.
Skąd Artoliznał jego nazwisko, i skąd wiedział, że zatrzymał się w hotelu "Le Meridien Lingotto"?
Wbrewtym obawom Artoli zrobił na Gropiusie nawetdobre wrażenie.
Mówił wbardzo uprzejmy sposób, a przesłuchanie, które odbyło sięw cichym kącie hotelowego holu, rozpoczął słowami:
- Bardzo mi przykro, żepobyt w Turynie przerywamszanownemupanu nieprzyjemną sprawą.
Gropius machnął lekceważąco ręką:
- Proszę bez ceregieli, panie komisarzu.
Wiem, wczymrzecz.
Czegochce się pan ode mnie dowiedzieć?
- Cóż - Artolirobił wrażenie, jakby miał mnóstwo czasu i jakbycałasytuacja go nie dotyczyła.
W każdym razie emanujący z niego spokójwydawał się niemal prowokacyjny: -Profesorze - zaczął z uśmiechem.
-Podjąłpan w banku American-Express w Turynie dwadzieściatysięcy euro.
Czymógłbymsię dowiedzieć, co pan zrobił z tymi pieniędzmi?
Pytanie uderzyło w Gropiusa zupełnie niespodziewanie i całkiemzbiło go ztropu.
Niechętnie odpowiedział:
- Dwadzieścia tysięcy?
Skąd pan wie?
Artoli wzruszył ramionami.
KiedyGropius wahał się, copowiedzieć,wyjaśnił:
- Pracownica banku przypomniała sobie tę transakcję,kiedy przeczytała w gazecie, że zarówno ofiara,jak i pani Selvini miały przy sobiewłaśnie taką sumę.
Gropius poczuł sięzapędzony w kozi róg.
Jak się zachować?
". Przecież absolutnie nie mógł powiedzieć prawdy!
Była ona tak absurdalna, żetylko ściągnąłby na siebie jeszcze większe podejrzenia.
Nie,wolał milczeć.
Nikt go nie zmusi, żeby się tłumaczył z dysponowania własnymipieniędzmi.
- Dwadzieścia tysięcy euro to duże pieniądze, przynajmniej dlaskromnego komisarza.
Nawet jednakprofesornie idzie na spacer z takąsumą w kieszeni czy na zakupy do sklepu.
Gdziesą zatem te pieniądze,profesorze?
- Nie mam obowiązku tłumaczyć się panu!
rozzłościł się Gropius.
- Pieniądzete zostały uczciwie zarobionei opodatkowane w Niemczech,nikt też niemoże mi zabronić wydawać ich we Włoszech.
282
- W tym zakresie ma pan całkowitą rację, profesorze.
Oświadczenie w tejsprawie mogłoby jednak pana oczyścić z podejrzeń w sprawieo morderstwo.
- Co to znaczy "mogłoby oczyścić"?
Chce pan przez to powiedzieć,że podejrzewa mnie pan o zamordowanieSheby Vadin?
- Znał pan ofiarę?
-Nie.
-Jest pan pewien?
-Tak.
- Ciekawe.
Cóż za przedziwnyzbieg okoliczności.
Siedzieli państwow tymsamym samolocie z Tel Awiwu-Jaffy do Rzymu, po czym udał siępan samolotem z Rzymu doTurynu.
I kto znów był na pokładzie?
ShebaVadin.
Dwa dni później zaś Sheba Vadin nie żyje.
Życie pisze doprawdyprzedziwne historie.
Nie sądzi pan?
Gropius spojrzał z irytacją
- Skąd pan to wszystko wie?
Komisarz uśmiechnął się chytrzei odparł:
- Włoscypolicjanci marnie, co prawda, zarabiają, ale z tegopowodunie są głupsi od innych.
Wyjął z kieszeni złożony arkusz papieru i rozwinął przed Gropiusem.
- Faks z Okręgowego Urzędu Kryminalnegow Monachium!
Piszątutaj, że musiał siępan udać na przymusowy urlop, ponieważ w panaklinicepodczas transplantacji wątroby zmarł pacjent,a śmierć spowodowałzastrzyk z chlorfenwinfosu.
Sheba Vadinrównież zmarła z powodu zastrzyku z chlorfenwinfosu.
To jakiś obłęd, prawda?
Gropius poczuł głośne uderzenia tętna w skroniach.
Już myślał, żema to od dawna za sobą, a tu cała nieprzyjemna rozgrywka zaczyna sięodnowa.
W rozpaczy potarł dłonią oczy.
- Tak, przyznaję, że brzmi to wariacko, a nawet bardziej niż wariacko.
Mimo to nie mam z tym morderstwem absolutnie nic wspólnego.
Przeciwnie.
- Przeciwnie?
Profesorze, jakmam torozumieć?
- To ja śledziłem Shebę Vadin, żeby wyjaśnić zabójstwo w mojej klinice!
-Uważałpan Shebę Vadin za morderczynię?
- Nie, alesądziłem, żenaprowadzi mnie na właściwy trop!
ShebaVadin miała kontakty z mafią albo jakąś tajną organizacją.
283.
Chłodne, niedowierzające spojrzenie komisarza zdenerwowało Gregora Gropiusa ostatecznie.
Artoli aż nadto wyraźnie dawał do zrozumienia, że mu nie wierzy.
W ułamku sekundy Gropiusstracił panowanie nadsobą.
Zerwał się, przeskoczył oparciefotela i pobiegł w kierunku wyjściaz hotelu, gdzie jednak dwaj policjanci zastąpili mu drogę i przytrzymali,aż nadszedł Artoli.
Podszedłszy do Gropiusa,Artoli pokręcił głową i powiedział z właściwym sobiespokojem: r
- Ale, ale,profesorze, dlaczego chce pan uciekać, skoro uważa pan, żejest niewinny?
Nie, to nie był dobrypomysł.
Na razie jest pan zatrzymanyi podejrzany o morderstwo.
Może panwynająć adwokata i odtej chwiliodmówić wszelkich zeznań.
Słowakomisarza docierały doGropiusa jakby z oddali.
Kiedy Artolikazał mu pójść w eskorcie dwóch policjantów do hotelowego pokoju i spakować najpotrzebniejsze rzeczy, Gropius wykonał polecenie jak w transie.
Później nie pamiętał,jakim sposobem dotarł do pokoju i jak pokonał drogę powrotną do holu.
Jego jedynym wspomnieniembył Pierre Contenau,który nagle stanął przed nim, kiedyw towarzystwie dwóch policjantówwychodziłz windy.
W pierwszej chwili miał wątpliwości, czy to rzeczywiścieContenau, kiedy jednak dostrzegł jego okrutny uśmieszek, wszelkie wątpliwości się rozwiały.
Sekretarz stanu kardynałPaolo Calvi splótł ręce za plecami i przezwysokie okno spoglądał na plac św.
Piotra.
Stał w odpowiedniej odległości,żeby nie można go było zobaczyć z placu.
Kardynał palił gauloisy, jednegoza drugim.
Trzymał papierosa w lewym kąciku ust i po prostunie czuł siędobrze.
Nałogowi zawdzięczał uporczywy wrzódżołądka, a ślady spowodowanego tym cierpienia wyraźniebyło widać na jego twarzy.
Głębokiezmarszczki wokół oczu i ust powodowały, że sześćdziesięcioletni dostojnikwyglądał na osiemdziesiąt lat.
Ostre promienie słońca przenikały dozadymionegopomieszczenia, sali o ścianach obitych czerwonym suknemi umeblowanej jak muzeum, położonejbezpośrednio pod prywatnymapartamentem papieża.
Paolo Calvi uchodził zanaprawdę wpływową postać w watykańskichmurach,jeśli w ogóle można jeszczemówić o wpływach w kontekściepaństwa kościelnego.
Jakosekretarz stanustworzył grupę popleczników,
284
której bali się nawet jego przyjaciele.
Nadawał kierunek polityceWatykanu, jego podwładni szeptali zaś po kątach,żecierpina manię władzy.
To przypadłość właściwa wielu duchownym,którzy samodzielniewspinali się po drabinie hierarchii kościelnej, zaczynając od najniższychsfer
- przeważnie pochodzących ze wsi.
Do zadymionej sali wkroczył monsignore Antonio Crucitti i dopókisekretarz stanu był odwrócony plecami, machał dłonią, starając się rozwiaćgryzący dym przedtwarzą.
- Laudetw, eminenza!
- zawołałmonsignore, żeby zasygnalizowaćswoją obecność.
Dla pewności powtórzył: -Laudetur, eminenza!
W dosłownym tłumaczeniu znaczyło to: "Niech będzie pochwalonyJezus Chrystus, waszadostojność!
", chociaż nie pamiętałjuż o tymprawieżadenzakonnik posługujący się w Watykanie tą powitalną formułą.
Calvi, wciąż zgauloisem w ustach, odwrócił się, zakasłał, aż wydawałosię, że papieros spadnie na podłogę, poczym, powoli zbliżając się do Crucittiego, zaczął bez wstępów:
- Kazałem pana wezwać, monsignore.
Jak kościelna wieża górował wysoki Crucitti nadkrępym kardynałem, który, patrząc na niego, musiał wyciągać szyję.
Podobnie jednak jakw domu bożym, gdzie wieża odgrywaskromną rolę, a najważniejsze wydarzenia dzieją się wdużo niższej nawie, tak i tutaj niski, krępy kardynałCalvi był górą.
- Wiem - wpadł mu w słowo Crucitti i wskazał głową biurko, gdzieleżały rozłożone najważniejsze gazety.
- Głupia historia.
Ten człowiekmógłby się nam jeszcze bardzo przydać.
-Jakto "mógłby"?
Ten człowiek jeszcze będzie dla nas bardzo użyteczny!
- zawołał głośno Calvi, przytym jegoprawie łysa czaszka pociemniała.
-Ale go aresztowano!
- Crucitti cofnął się o krok.
-"Messagero" pisze przecież, że professore z Niemiec jest podejrzany o morderstwo!
- Czy udowodniono cokolwiek?
Czy można tego.
Jakmu tam?
- Gropius!
-Czy można tego Gropiusa oskarżyć o morderstwo?
MonsignoreCrucitti, tak zwana świeża krew - przypisywano mumroczną przeszłość, chociaż nikt nie mógł o niej powiedziećnic konkretnego - był odpowiedzialny za kwestie bezpieczeństwa, szpiegostwoi zwalczanie terroryzmu.
Odparł teraz:
285.
- Pojęcia nie mam.
W każdymrazie historia jest bardzo tajemnicza.
- Znowu jakaś tajemnicza historia!
Monsignore, to pańskie zadanie,żeby takim zdarzeniom zapobiegać.
Dlaczego nie ostrzegł pan profesorade Luki?
Mógł dziś żyć i być dla nas użyteczny.
Nie możemy mafii czynićodpowiedzialnej za wszystko!
- Eminencjo, przecież pan wie, że de Luca sam jest winien swojejśmierci.
Własna chciwość doprowadziła go do upadku.
Jakbyśmy nie dośćmu płacili za milczenie.
"Nikt nie może dwompanom służyć.
Bo albojednegobędzie nienawidził, a drugiego- miłował; albo z jednym będzietrzymał, a drugim wzgardzi.
Nie możecie służyć Bogu i mamonie!
" takpowiadaMateuszEwangelista.
-Otóż to, tak mówi Ewangelista!
- Właśnie, eminencjo.
W każdym razie de Luca mógłby jeszcze żyć,gdyby mamonanie doprowadziła go tego, że zgrzeszyłprzed Bogiemi Kościołem.
Sekretarzstanu kardynałCalvi nerwowo ssał swojego gauloisa, wydmuchującdymkątem ust.
Mruczał przy tym:
- Mówi pan jak wiejski proboszcz z Abruzji.
Crucitti poczerwieniałz gniewu -cnoty na wskroś niechrześcijańskiej,pamiętając o tym, ze wszystkich sił starał się jednak stłumić emocje.
- Niech pan lepiej dopilnuje, żeby ten Gropius się nie wygadał.
Tosię absolutnie nie może zdarzyć.
Czy pan mnie zrozumiał, monsignore?
- głos Calviego się załamał.
-Professore siedzi w areszcie śledczym, eminencjo!
Co mam zrobić?
- Co mapan zrobić!
- krzyknął sekretarz stanu wnajwyższymzdenerwowaniu.
Papieros wypadł mu zust i zostawił ślady popiołu nasutannie.
- Ma pantego Gropiusa wyciągnąć z więzienia!
Pod żadnympozorem niemoże być przesłuchiwany.
Niech pan zatrudni najlepszegoadwokata w kraju.
Niechpan weźmie dottore Pasqualego Feliciego.
Nietylkojest najlepszy,ale także ma doskonałe kontakty z wymiarem sprawiedliwości.
Niech pan wyjaśni adwokatowi, żejest dla nas rzeczą najwyższej wagi, żeby ten profesor Gropius wyszedłna wolność.
Ale niechpan bardzo uważa, żeby nie powiedzieć mu całej prawdy.
Mogę na panupolegać, monsignore?
Crucittizłożył dłoniejak do modlitwyi opuścił głowę, jakby stał przedołtarzem.
Kardynał był bardzo czuły na ten gest, którytłumaczono jako
286
usłużne: "Eminencjo,uczynię, co wmojej mocy.
Oraz w mocy Najwyższego!
". Koniuszkami palców podniósł z dywanu niedopałek papierosa.
Sekretarz stanu się skrzywił, a bruzdy na jego twarzy stały sięjeszczewyraźniej widoczne.
Zapalił kolejnego papierosa.
- Rozumiemy się więc - stwierdził i zakaszlał przy tym nie dlatego,że musiał, ale z wieloletniego przyzwyczajenia.
- Niech pan wymyślijakąśhistoryjkę.
Niech pan powie, że profesor z Niemiec zasłużył się wzwiązku z troską o zdrowie Jego Świątobliwości.
Niemieccylekarzecieszą sięwspaniałą reputacją.
Tylko niech pan nie czyni nawet najmniejszej sugestii, dlaczego mamy interes w tym, żeby Gropiusa wypuszczono.
JeszczeH jedno.
Od adwokata Feliciego wymagamy absolutnej dyskrecji.
- Absolutnejdyskrecji - powtórzył monsignore Crucitti.
- Tak, oczy
wiście.
- Poza tym - kardynałCalvi wskazał palcem nasufit - dobrze byłoby, żeby nic sięnie przedostało tam, na górę.
Zna pan gadatliwość JegoŚwiątobliwości, szczególnie przy zagranicznychdyplomatach.
- Rozumiem, eminencjo.
Będziemy działać możliwie dyskretnie.
Laudetur, eminenza, laudetur.
Około godziny dziesiątej następnego ranka - mogła tobyć także godzina jedenasta, bo za kratkami traci się wszelkie poczucie czasu- przyszedłstrażnik i zaprowadził Gropiusa do pozbawionego okien pokoju przesłuchań, do którego jedyne światło dzienne wpadało przez rząd kwadratowychszybek wmurowanych w strop.
Podłoga byławyłożona szarymi płytkami,ściany pomalowane i gołe.
Pośrodku pomieszczenia stół ze stalowych rurek, przy nim dwa krzesłaz tego samego materiału.
Ledwie Gropius usiadłna krześle, otworzyły się drzwiz okrągłym, szklanym okienkiem, położone dokładnie naprzeciw wejścia, którym go wprowadzono.
Pojawił sięw nich wytwornie ubrany mężczyzna, w dwurzędowym garniturze obarwie antracytu, z włosami zaczesanymi do tyłu, trzymającyczarną aktówkęz błyszczącymi mosiężnymizamkami.
Gropius ze zdumieniem chłonął każdyszczegół tegospotkania, gdyżnie miałpojęcia,o co właściwie chodzi.
- Jestem dottore Pasquale Felici, adwokat, a moje zadanie polega nawyciągnięciu pana stąd!
- oznajmił elegancki Włoch płynnie po niemieckuiwyciągnął do Gropiusa rękę.
Jego twarzsprawiała wrażenie nieruchomej,
287.
niemal jak maska, co dodatkowo podkreślały czarne, prostokątne okularyw rogowych oprawkach.
- Gropius!
- przedstawił się Gropius.
-Gregor Gropius.
Mogę spytać, na czyje polecenie pan mnie reprezentuje?
- Oczywiście że pan może - odparł adwokattonem profesjonalisty,otwierając aktówkę i wyjmując notatnik.
- Proszę się jednak niespodziewać, że odpowiem.
Przecieżchcepan stąd wyjść, prawda?
- Tak, oczywiście.
Interesuje mnie tylko.
Czy to Francesca panaprzysłała?
- Hm.
- skrzywił się prawnik.
-O szesnastej mamy przed sądemsprawę o przedłużenie tymczasowego aresztowania.
O godzinie szesnastej trzydzieści będzie pan wolny,ale tylko jeśli pozwoli pan, żeteraz to jabędę zadawać pytania.
Może mi pan zaufać.
"Właściwie, czemu nie - pomyślał Gropius.
- Człowiek, który cięwyciąga z więzienia, nie może byćtaki zły.
Czemu miałbym sięprzedtym bronić?
"
- To od początku - usłyszał słowa Feliciego.
- Czy zamordował panShebę Vadin?
- Na litość boską, nie!
- zawołał Gropius, zdenerwowany do granicmożliwości.
Adwokat pozostał niewzruszony.
- Gdziepan był wchwili popełnienia zbrodni, czyli przedwczoraj między godziną piętnastą a siedemnastą?
Czy są nato jacyś świadkowie?
- Jai pani Francesca Colella byliśmy w kawiarni przy Corso Belgio.
Następnie poszliśmy pieszo wkierunkuśródmieścia.
- Dobrze,bardzo dobrze.
Kim jest ta Francesca Colella i gdzie mieszka?
- Sądziłem, że przyszedł pan na jej zlecenie!
-Z całym szacunkiem dla pańskiej zdolności dedukcji,niech pan raczej odpowiada na moje pytania.
Czas nas goni.
"Zatem nie Francesca!
". Skołowany Gropius podał adwokatowi jejdane i adres.
Felici zanotował teinformacje, po czym zapytał:
- Co pana łączyłoz Shebą Vadin?
Gropius liczył sięz tym pytaniem, mimo to musiał się starać opanować, żeby niestracić wewnętrznej równowagi.
Jego umysł pracował gorączkowo iw ciągu ułamkówsekund skonstruował strategię, pełną luki niedopracowaną, ale co było robić - musiał mówić.
288
- Sprawa wygląda następująco zaczął Gropius rozwlekle, żeby trochęzyskać na czasie.
- Jestem chirurgiem, transplantologiem, i podczasmojejostatniej operacjinastąpił pewien,nazwijmy to, incydent.
Znany archeolog, Arno Schlesinger, po rutynowym zabiegu zmarł, sekcjazaś wykazała, że przeszczepionynarząd był skażony zastrzykiem z pestycydami.
Zagadkowa historia, policja i ja początkowo przypuszczaliśmy, że stoi zatym mafia handlująca narządami.
W trakcieposzukiwań,które samrozpocząłem, okazało się jednak,że Schlesingerodkryłjakąśarcheologiczną sensację,która dla pewnych ludzi ma wielkie znaczenie.
Schlesinger miał kochankę, Shebę Vadin, iwydaje się, że kochankawiedziała o tej archeologicznej tajemnicy.
Żeby wyjaśnić sprawę przeszczepu, śledziłem Shebę Vadindo Turynu, gdzie winstytucie profesoradeLuki zamierzała odebrać zleconą analizę DNA.
Miało to kosztowaćdwadzieścia tysięcy euro.
Z oczami teatralnie skierowanymi w sufit Pasquale Felici słuchał przemowy Gropiusa.
Teraz wtrącił nieco ironiczne pytanie:
- Skądpan to wszystko wie tak dokładnie, professore
-Od czterech miesięcy nie zajmuję się niczym innym poza tą sprawą!
- Rozumiem.
Dwadzieścia tysięcyeuroto chybajednak trochęzbytwygórowana cenaza badanie genetyczne?
- Oczywiście, ale jak już mówiłem, chodziło o jakąś archeologicznąsensację.
Awocato uśmiechnął się domyślnie ipowiedział:
- Zapewne Schlesinger sądził, żeznalazł szczątki Jezusa z Nazaretu.
Zaskoczony Gropius spojrzał adwokatowi prosto w oczy.
Felici wydawał się całkowicie spokojny, a jegonieszczeryuśmiech był jak przyklejony.
Nie sposób było wyciągnąć żadnych wniosków.
Czyżby Felici coś takniewyobrażalnego mógł mówić ot tak sobie?
Czy też może wie więcej?
Być możenawetwszystko?
- Czemu nie mówi pan dalej?
- zapytał adwokat po kilku uciążliwychchwilach milczenia.
Gropius był zbity z tropu.
Jak mazareagować?
" Wtedy odpowiedziałpytaniem na pytanie:
-Gdyby tak było?
GdybySchlesinger naprawdę odkrył szczątki Jezusa z Nazaretu?
Felici pokiwał głową i sięzamyślił.
W końcu odparł:
289.
- Nie byłby pierwszym, który popełnił ten błąd.
Widzi pan,na kamiennym sarkofagu można wykuć wiele różnych imion, a między namimówiąc, pierwsi chrześcijanie w swojej bezradności trochę tę prawdę naginali.
Całkiem możliwe, że w pierwszym czy drugim wieku naszej eryktoś po prostu sfałszował kamienną trumnę, umieszczając naniej imięJezusa i przedstawiając jako rzeczywisty grób Odkupiciela.
Któż tomożewiedzieć?
Kto wie, może kilka wieków później włożonotam czyjeś kości?
W tym wypadku wszystko można łatwo wyjaśnić.
SłowaFeliciego zabrzmiały dziwnie,jak lekcja wyuczonana pamięć,jakby się do tej dyskusji przygotował.
Stopniowo Gropius zacząłodnosićwrażenie, żenajważniej szym zadaniemadwokata nie jest właściwie wydobycie go z aresztu śledczego, alepowstrzymanie od dalszych poszukiwań.
To go rozzłościło i oświadczył:
- Przeoczył pan tylko jedno, dottore.
Nauki przyrodnicze są dziś takzaawansowane, że bez kłopotumożna jednoznacznie zidentyfikować kości Jezusa zNazaretu, oczywiście pod warunkiem, żebyłby do dyspozycji jakiś punkt odniesienia, czyli coś, co bez wątpliwości można przypisać Jezusowi.
Ułamek grama jakiejś materii lub tkanki wystarczyłby, żebywszystko było jasne!
- Wiem,o czympan myśli, profesorze Gropius.
O Całunie Turyńskim.
- Podobno na całunie znajdują się ślady krwi, i jeśli DNA z kościoraz z tych śladów krwi by się pokrywało,dostarczyłoby to dowodu, żeJezus z Nazaretu co prawda umarł, ale bynajmniej nie wstąpił donieba,jak utrzymuje Kościół.
Sądzę, że Sheba Vadin wiedziała o tym i dlategomusiała umrzeć.
Tak samo jak Schlesinger.
Rzecz dziwna,ale adwokat nie zareagował na słowa Gropiusa.
Profesor spodziewał się, żePasquale Felici straci rezon, tak samo jak on, kiedy Palestyńczyk wJerozolimie wytłumaczył mu znaczenie tego odkrycia.
Adwokat pozostawał jednakpowściągliwy.
- Pan przecież od niedawna zajmuje się problematyką Całunu Turyńskiego?
- zaczął Felici,mówiąc z charakterystycznym dla niego tonem wyższości.
- To prawda.
Dopiero od kiedy usiłujęwyjaśnić tajemnicę śmierciSchlesingera, religia nabraładla mnie pewnego znaczenia.
Ale i teraz mojestanowisko jest takie, jakFreuda, który powiedział kiedyś, że religie jako
290
przedmiot zainteresowania naukowego są niezwykle ważne, uczuciowo niejest jednak w niezaangażowany.
Dlaczegopan pyta, dottore Felici?
- Cóż, nie chciałbym pana urazić, ale chyba pan wie, żeCałun Turyński to średniowieczny falsyfikat.
NawetWatykan to przyznał.
Datowanie metodą węgla radioaktywnego przeprowadzone w tysiąc dziewięćsetosiemdziesiątym ósmym roku w laboratorium British Museum,i potwierdzone przez trzy niezależne instytuty w Arizonie, Oksfordzie i Zurychu,wykazało ponad wszelką wątpliwość, że całun został utkany między tysiąc dwieście sześćdziesiątym a tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym rokiem.
Zakładającwięc nawet, że Schlesinger znalazł kości Jezusa z Nazaretu,dowiedzenie tego jest niemożliwe.
Słowa adwokatauderzyły Gropiusa jak obuchem.
Felici mówił rozsądnie i bez zająknienia, jakby przedstawiał zupełnie oczywisteinformacje.
W każdym razie Gropius nie widział powodu,żeby wto wątpić.
Mimoto zadał pytanie:
-Jest pan prawnikiem, a nie archeologiem zajmującym się kwestiamibiblijnym, skąd pan to wszystko wie?
- To ma związek z moim zawodem!
-Jakmamto rozumieć?
- Mniej więcej rok przed wspomnianymi badaniami naukowymi całunu włamano się do katedryw Turynie.
Złodzieje nieukradli niczegoo wartości materialnej.
Kiedy dokładniej obejrzano całun, na prawej krawędzi u dołu odkryto lukę.
Nożyczkami wycięto półkolewielkości dłoni.
Sprawców kradzieży ujęto po kilku dniach.
Ich łupzniknął.
Brali w tymudziałdwaj bandyci, Enrico Polacca i Guido Focarino, płatni zabójcyposzukiwani od dwóch lat.
Sprawa nabrała rozgłosu, ja zaś podjąłem sięobrony obu tych mężczyzn.
Ale nawet ja nie mogłem zapobiec skazaniuich na dożywocie.
Prokurator był wstanie udowodnićdwa morderstwa.
W tej sytuacji sprawa odciętego kawałka sfałszowanego całunuwłaściwienie miała znaczenia.
-A czy mafiosizdradzili panu, na czyje zlecenie dokonali włamania?
- Mafiosi nie sypią takgłupio,professore, to żelazna zasada.
Jestem przekonany,że był to lukratywny interes.
Ich rodziny żyją świetnie zaopatrzonewVincoli, małej miejscowości niedaleko stąd w kierunku Alessandrii.
Aletonie powinnojuż pana interesować.
Zobaczymy się przedszesnastą u sędziego.
Mam tylko nadzieję, że pani Colella może potwierdzić pana zeznania!
291.
Jak zapowiedział dottore Felici, o godzinie szesnastej trzydzieści Gropiusopuścił turyński areszt śledczy w towarzystwie Francesci, której zeznaniesprawiło, że go zwolniono.
Adwokat demonstracyjnieszybko siępożegnał,a na ponowne pytanie Gropiusa, kto go zatrudnił, tylkomachnął ręką.
Chociaż areszt trwał tylko jeden dzień i jedną noc, Gregor Gropiusdelektował sięodzyskaną wolnością.
Od południa wiał ciepły wiosennywiatr.
Trzymając się zaręce, Gropius i Francesca szli ulicą, na której pozimowej przerwie pojawiły się niezliczone skutery.
- O czym terazmyślisz?
- Francesca spojrzała na Gregora przez szkłapołyskujących okularów bez oprawek.
-Jesteś myślami gdzieś daleko!
Gregor poczuł jej badawczy wzrok,ale nie chciał patrzeć naFrancescę.
Kiedytak milcząco szli obok siebie,znówprzypomniał sobie jejsłowa.
Wciąż był jej winien jakąś odpowiedź.
"Kocham cię" - było to powiedziane tak naturalnie,z przekonaniem, ale nie wiążąco.
Miał kłopotztymi słowami.
Życie sprawiło, że stał się nieufny.
Co właściwie wiedziało Francesce?
Że jest ładna?
Że jej nieprzystępność go pociąga?
Że chce się z nim możliwieszybko przespać?
Wszystko toświetnie wiedział.
Nieznał jednak odpowiedzi na pytanie: kim jest ta kobieta?
- Przy okazji.
- zaczął.
-Dziękuję, że wynajęłaś dla mnie tegoadwokata.
- Skąd ci to przyszło dogłowy?
- zdziwiła się Francesca.
- Możesz spokojnie się przyznać, w końcu to żaden wstyd.
Oczywiście, pokryję wszelkie koszty.
Francesca zastąpiła Gropiusowi drogę.
- Pasquale Felici to jeden z najdroższych adwokatóww Rzymie.
Bronibyłych premierów, kardynałów i gwiazdy porno.
Jego honorarium prawdopodobnie przekroczyłoby kilkakrotnie moje możliwości.
Sądziłam, żeto ty zatrudniłeś Feliciego.
- Ależ nie- Gropius odsunął Francesce na bok iruszyli dalej.
- Ktow takim raziezapłaciłza Feliciego.
Jak powszechnie wiadomo, adwokacinie pracują charytatywnie, a wzięci adwokaci tym bardziej.
- Komuś, zdaje się, pilnie zależało, żebyś się znalazł na wolności - zauważyłaFrancesca i wzięłaGregora pod rękę.
- Któż by to mógł być?
Jakimiałby motyw?
Gropius pokręcił głową.
- To musi mieć coś wspólnego ze śmiercią Schlesingera.
Chociaż.
292
- Chociaż?
-Cóż, jak dotąd komuś wyraźnie zależało,żebym zrezygnowałzeswoich poszukiwań.
Gropius w areszcie śledczym jest unieruchomionyi nie może prowadzić swojego prywatnegośledztwa.
Dlaczego mimo toznany adwokat Felici miałby mniez tego aresztu wyciągać?
Dziwne, niesądzisz?
- Więcejniż dziwne!
Nie pytałeś go, kto mu to zlecił?
- Oczywiścieże pytałem.
Chciałem się dowiedzieć, czy to ty go przysłałaś,ale nie chciał mi odpowiedzieć.
Dzieje się tutaj coś podejrzanego.
W kawiarence nieopodal Palazzo Reale wypili cappuccino.
Słońcerzucało długie cienie na asfalt.
Francesce było już zimno.
W hotelu "Meridien"Gregor Gropius wprowadził się do tego samegopokoju, który opuścił dzień wcześniej.
Francesca okazała zrozumienie dlajego prośby, że chce pobyć sam.
W ogóle wykazywała wiele zrozumienia dla jegozachowania.
Od samego początkuodbierał to jako miły gest.
W przeciwieństwie do Felicii, jeszcze nie robiła mu żadnych wyrzutów,chociażz pewnością znalazłoby się kilka powodów.
Bez wątpienia Francesca była kobietąniepospolitą!
ROZDZIAŁ 15
Zocca - niewielka wioska - była położona samotnie w jednej z dolinmiędzy Asti a Alessandrią.
Dotarli tam po godziniejazdy samochodemFranceski.
Droga, jak im się wydawało, ciągnęła się w nieskończoność,musieli bowiem jechać zwykłą szosą - nie było tam autostrady.
Jak wiele miejscowości w tejokolicy, Zocca była zamieszkana głównieprzez staruszków oraz kobiety, których mężowie pracowali w Mediolanie, Turynie czyAlessandrii i wracali do wioski tylko na weekendy.
Orzący traktorem swoje kamieniste pole stary chłop, którego zapytali o dalsządrogę, opowiadał, że kiedyśZocca miała trzy hotele i tyleż trattorii, dwasklepy i nawet kinona świeżympowietrzu.
Dzisiaj jest tylko jeden hoteli jedna trattoria, nazakupy mieszkańcyjeżdżą do supermarketu w Alessandrii, a ostatnifilm wyświetlano w kinie ponad dwa lata temu - był toTitanic, ale tylko w wersji okrojonej.
Na pytanie, czy zna rodziny Matteialbo Valetta, rozmowny chłop zrobił się nagle małomówny,wykręcał się,żepochodzi z innej wioski, po czym uruchomił silniktraktora i ruszyłz powrotem do pracy.
Za pagórkiemna końcudoliny, gdzie nikt by się już nie spodziewałosad ludzkich, ukazała się nagle Zocca - położona niezbyt malowniczo,przytłoczona ciągiem słupów linii wysokiego napięcia.
Samochód, w dodatku obcy, wzbudził sensację.
Kiedy Francesca parkowałafurgonetkę naplacu, w kilkudomach podniosły się opuszczone okiennice, żeby po chwili,
294
jakby same z siebie, ponownie się zamknąć.
Na wybrukowanym placyku przed trattorią, której istnienie zdradzał drewniany szyld nad wejściem,stałokilka plastikowych krzeseł i dwa okrągłe stoły.
Gropius i Francescapostanowili napić się piwa.
Nie trwało długo, kiedy uprzejma właścicielka,ubrana naczarno kobieta o ciemnychwłosach związanych z tyłu, wyszłaz budynku i przyjęła zamówienie.
Wydawało się, że gospodyni ma mnóstwo czasu, bo kiedypo dziesięciu minutach przyniosła piwo, zagadnęła uprzejmie, co sprowadza miłychpodróżnych do wioskiZocca.
- Szukamy rodziny Mattei -powiedziałaFrancesca.
- Może paniich zna?
Kobiecie najwyraźniej się to nie spodobało, bo jej uprzejma mina stałasię nagle mroczna i nieprzejednana.
Zapytała, czego chcąod Mattei.
Tymczasem przy stoliku obok usiadł młody człowiek,który wydawał się zainteresowany rozmową, ale właścicielka trattorii nie zwracałana niego uwagi.
Przybyszechcieli uzyskać informacje na temat niejakiegoGiorgioMattei, którego wiele lat temu sąd w Turynie skazał za morderstwo.
Sprawa morderstwa ich nie interesuje,chcą się czegoś dowiedzieć o włamaniudokatedry w Turynie.
Właścicielka trattoriiprzedstawiła się jako żona Giorgia Mattei,aleod niej, jak oświadczyła, słowasię nie dowiedzą.
- Trzy euro - rzuciła, wskazując palcem piwa, poczym ciężkim krokiem wróciła dotrattorii.
Młodyczłowiek przy sąsiednim stoliku uśmiechnął sięironicznie.
Wypiwszy piwo,Gropius położyłna stoliku trzy euro i ruszyli do samochodu Franceski.
-Właściwie to było doprzewidzenia - mruknął pod nosem Gropius.
- Naiwnością było sądzić, że żonaMattei wskaże nam ludzi, którzy jejmężowi zlecili włamanie do katedry.
-Warto było przynajmniej spróbować - odparła Francesca, po czymzwróciła się do dziewczyny, która właśnie przyjechałana rowerze.
Zapytała orodzinę Valetta.
Dziewczyna odesłała ich do trzypiętrowego budynku stojącego tuż zaplacem, zkuźnią i warsztatem samochodowym na parterze.
Kiedy zbliżylisię do wskazanego domu, przed którym piętrzyły się rdzewiejące maszyny
295.
rolnicze i stare części samochodowe, wyszedł im naprzeciw mężczyznaw umazanym smarem kombinezonie.
Francesca zapytała o Brunona Valettę tłumacząc, że jest jego dawnąprzyjaciółką i nie widziała się z nim od piętnastu lat.
- Podobnotutaj mieszka?
-Bruno?
Mechanik zrobił zdziwioną minę i zmierzył obcychnieufnymwzrokiem.
- Bruno,a tak.
Dziesięćlat temu powędrował wświat - powiedziałmechanik.
- Do Angliialbo do Szwecji.
Przejąłem jego warsztat, ale odtamtej pory nie było od niego znaku życia.
Chociaż Gropiusnie zrozumiał każdego słowa,od razu się zorientował,że i tutaj natknęli się na mur milczenia, zapewne więc nie dowiedząsię niczego na temat kradzieży skrawka płótna całunu.
- Chodź!
- powiedział zrezygnowany ipociągnął Franceskę.
AżeZocca niebyła akurat miejscem, w którym chciałoby się spędzić urlop,postanowili wrócićdo Turynu.
Pod wycieraczką samochodu Franceski była kartka.
- Co to?
spytał Gropiuszaciekawiony.
Francesca odczytała:
-Jeśli interesuje was Mattei i Valetta -czekam na moście nadTanaro.
Gropius się rozejrzał.
Na placu nie było żywej duszy.
- Co o tym sądzisz?
odezwał się Gregor.
- Tanaro- myślała głośnoFrancesca - tomoże byćtylko ta rzeka w dolinie.
Przypominam sobie most, tak!
Widocznie wtej przeklętejprzez Boga osadzie są jeszcze ludzie, którzy mają coś do powiedzenia.
Chodź, wsiadaj!
Podczas jazdy wąską, wyboistą drogą w dół doliny Gropius wyraził wątpliwość, czy wogóle powinni iść na to spotkanie.
Doświadczenieostatnich tygodni nauczyło go podejrzliwości, pozatym w głębi duszynie wierzył już w powodzenie misji.
Ponieważ jednak most był po drodze,zgodziłsię bez wahania.
Zbliżywszy się do mostu, Francesca rozpoznała młodego człowieka,któryw trattorii siedział przy sąsiednim stoliku.
Swój skuter oparł o murek i czekał, sam także opartyłokciami o poręczmostu.
Francesca wysiadła.
Gropius został w samochodzie.
296
r
- Czego chcecieodGiorgia Mattei?
- Młody człowiek przeszedł odrazu do rzeczy.
Mógł mieć dwadzieścia lat,nosił dżinsy i tanią skórzanąkurtkę,ale nie sprawiał wrażenia zaniedbanego.
- Podsłuchałem wasząrozmowę.
Może mogę wam pomóc.
Francesca lękliwie się rozejrzała, następnie dała Gregorowi znak,żeby wysiadł.
- Kim panjest i copan wie o Giorgiu Mattei?
- zapytała młodzieńca.
Tymczasem nadszedł Gropius.
-Jestem Giorgio Mattei - odparł młodzieniec.
- Syn człowieka, którywas interesuje.
Uważam, że będzie lepiej,jeśli nikt ze wsi nie zauważy, żez wami rozmawiam.
Widzicie, rodzinyMattei i Valetta są wZocca jakbyna wygnaniu.
Moja matka nawet wróciła do panieńskiego nazwiska, żebyprzeszłość poszła w zapomnienie.
- A pan?
-Cóż, nie powiem,żebym był szczególnie dumny z nazwiska Mattei,aleteż niemuszę się go wypierać.
Niktnie może mnie czynić odpowiedzialnym zazbrodnię ojca.
Czemu właściwie interesuje was mój ojciec?
Odsiaduje dożywocie i wygląda na to, że nie wyjdzie wcześniej.
Wiem,o czym mówię,studiuję prawo.
Francesca i Gropius spojrzeli na siebiezdziwieni.
Sytuacjanie byłapozbawiona elementu komicznego.
- Pewnie siępan domyśla, o co chodzi- odezwała się Francesca.
-W każdym razienie o morderstwo, za które panaojciec odsiaduje dożywotni wyrok.
Giorgio wysunął dolną wargę i kiwnął głową.
- Chcecie wiedzieć, kto mojemu ojcu zlecił wycięcie kawałka całunu.
-Dlatego tutaj jesteśmy.
Interesuje nas to jednak w związkuz zupełnie inną sprawą!
Wie pan coś więcej o kradzieży?
- Hm.
- Młodyczłowiek wyglądał na zawstydzonego.
-A gdybymwiedział coś więcej?
zapytał retorycznie.
Rozumiecie, takie studia sąkosztowne, a widzieliście przecież, że trattoria mojejmatki nie przynosiżadnego dochodu.
Właściwie sam muszę zarabiać na swojestudia.
- Chce kasy!
mruknęła Francesca do Gropiusa.
Gropius zmierzył młodzieńca wzrokiem, po czym powiedział:
- Zapytaj go, czy rzeczywiście zna nazwisko osoby, która dała zlecenie jego ojcu.
297.
Francesca spełniła prośbę Gregora, na co młody człowiek przytaknął.
- Ojciec powiedział to nazwisko matce, amatka zdradziłamnie.
Stwierdziła, że gdyby jej się coś stało, to może będę miał możliwość wymienić tę wiedzę na pieniądze.
- Zapobiegliwa matka!
- zauważyła Francesca w przypływie ironii.
-To ile?
- Dziesięć tysięcy!
Gropius zrozumiał żądanie młodego Mattei i chwycił Francescę zarękę.
- Chodź, taka kwota nie wchodzi wogóle wgrę.
Francesca przeprosiła młodzieńca i ruszyła w kierunku samochodu.
Wtedy Giorgio zawołałza nią zdenerwowany:
- Proszę pani!
Jeśli pani chce, zadowolę się i pięcioma tysiącami!
Gropius pokręcił głową.
- Chodź, jedziemy!
- powtórzył.
- Jeżeli o mnie chodzi, tomogąbyć cztery tysiące.
Albo nawet trzytysiące, ale to już mojaostatnia oferta!
- zawołał Giorgio płaczliwie, kiedy Francesca uruchomiła silnik i ruszyła.
Giorgio szybko wskoczył na skuter i jechał wąską szosą obok furgonetki.
Dał Francescęznak, żeby opuściłaszybę.
Francesca spełniła prośbę, a Mattei zawołał:
- Proszę pani, jestem otwarty na negocjacje!
Ile pani proponuje?
- Tysiąc - powiedziałGropius w kierunku Franceski.
- Zaproponujmu tysiąc i anicenta więcej.
Zatrzymaj się!
Francesca nacisnęła hamulec.
- Tysiąc - oznajmiła, kiedy oba pojazdy się zatrzymały.
-W porządku - odpowiedział Giorgio ze śmiechem, jakby sam niewierzył w swoje początkoweżądanie.
-Ale nie zdradzicie nikomu, skądmacie tę informację!
- Niezdradzimy - powiedziałaFrancesca.
- Choćby we własnyminteresie!
Kiedy Gropius wyjmował z portfela pięć banknotów po dwieście euro,Giorgio postawił skuter na nóżce i podszedł do samochodu Franceski.
- Mójojciec -zaczął - utrzymywał nas wszystkich dzięki drobnymmachlojkom.
Za kilka tysięcy lirów zrobiłbyprawie wszystko.
Zocca niemiała wtedy łączności telefonicznej.
Pewnego dnia pojawiłsię u nas pewien
298
człowieki zaproponował mojemu ojcu pięć milionów lirówza przysługę,jak to określił.
Pięć milionów, brzmi jak majątek,ale naprawdę było to tylkodwa i pół tysiąca euro.
Tak czy inaczej, spore pieniądze dlakogoś z takiejmieściny jakZocca.
Wiecie,za co.
Rozumie się, że ojciecnie odmówił.
- A nazwisko tego człowieka?
- zapytała Francesca zniecierpliwiona.
- Schlesinger.
Niemiec Antonio Schlesinger.
- Arno Schlesinger?
-Właśnie.
Arno Schlesinger!
Francesca i Gropius spojrzeli na siebie znacząco.
- Nie jesteście zresztą pierwszymi osobami, które rozpytująo mojego ojca - ciągnął Giorgio.
- Zaraz po procesie, októrym wtedy pisano wewszystkich gazetach, ponieważojciec już po włamaniu do katedry zabiłdla pieniędzy pewną kobietę, pojawili się tu jacyś ludzie i chcieli wiedzieć,czy Giorgio Mattei nie zachował dla siebie skrawka całunu.
Proponowaliwtedy duże pieniądze.
Przewróciliśmy wtedy cały dom do góry nogami,ale, niestety, bez rezultatu.
- Sprawa pozostaje między nami!
- powiedziała Francesca i wręczyła młodemu człowiekowi uzgodnioną kwotę.
- I dużo sukcesów na studiach!
Droga powrotna doTurynu przebiegła w milczeniu.
Gropius zatopiłsię w myślach.
Zestawiwszy wszystko, czego się do tej pory dowiedziało Arnie Schlesingerze, doszedł do wniosku, że Schlesinger byłbadaczemnie tylko genialnym, ale również dwuznacznym, który - opętany ideą- zrobiłby wszystko dla osiągnięciacelu.
Najwidoczniej też osiągnął swójcel.
Wskazywała nato suma na jego koncie.
Ale nie tylko.
Równieżto, żemusiał marnie skończyć, przemawiało za tym, że za dużo wiedział.
Istniała tylko jednaodpowiedź na pytanie o to, kto był gotówzapłacićdziesięć milionóweuro za milczenie, żeby niedowiedziono fałszywościtezy o zmartwychwstaniu Jezusa z Nazaretu.
Watykan.
Kościół rzymskokatolicki dysponuje wystarczającymi zasobami finansowymi, żeby uciszyćkogoś działającego w pojedynkę, jak Schlesinger.
Kościółw niczym nie maprzecież takiego doświadczenia, jak właśnie w milczeniu.
W porównaniuz sensacyjną wiedzą, jaką kryło w sobie odkrycie Schlesingera, dziesięćmilionów było po prostu drobnostką, było jak napiwek.
Jeśli zaś chodzi o Gregora Gropiusa, to już oddawna miał ona zamiar nie tylko zrehabilitowaćsię jakolekarz i dowieść, że stał się ofiarą
299.
kryminalnych machinacji, za które nie mógł być odpowiedzialny.
Gropiuspragnął również - musiał!
- ujawnić ludzi, którzy z ukrycia pociągali zasznurki.
Była to regularna obsesja, przymus wewnętrzny, którego nie potrafił już stłumić, jak uzależnienie seksualnego zbrodniarza od kobiet nawysokich obcasach.
Wiosennepopołudniowe słońcenadawałołagodnemu, pagórkowatemukrajobrazowi złoty odcień.
Byli już w połowie drogi powrotnej, kiedyGropiusa dopadła potrzeba fizjologiczna.
- Możesz się na chwilę zatrzymać?
- poprosił Francescę.
-Piwo działa na mnie fatalnie.
Wybacz!
Francesca sięroześmiała.
- Wy, mężczyźni, macie naprawdę łatwo.
Choćby z tego powoduchciałabymczasem być mężczyzną.
- Nie, proszę,nie!
- wpadł jej w słowo Gregor.
-Dla mnie byłaby tozby t duża strata.
Przy odgałęzieniupolnej drogiFrancesca zatrzymała samochód, wyłączyła silnik, Gropius zaś zniknął za nieśmiałozieleniącymisiękrzewami.
W pobliżu było słychaćświergot ptaków, a z oddali dochodził dziwny,powtarzający się wysoki dźwięk, jakby ptasie wołanie o pomoc.
Kiedy Gregor wrócił, wydawał się jakby odmieniony,sprawiał bowiem wrażenie skoncentrowanegoi spiętego.
Wsłuchiwał się w ten odludny krajobraz.
- Byłaś jużkiedyśw tej okolicy?
- zapytał niespodziewanie.
- Nigdy w życiu!
Czemu pytasz?
- Tak tylko - machnął ręką Gropius.
Francesca pokręciła głową.
Zachowanie Gregora zaniepokoiło ją.
Bezradnie patrzyła,jak Gropius oddala się polną drogą, zatrzymujesię,rozgląda na wszystkie strony i znów idzie kawałek przed siebie, z głowąskierowaną w niebo, jak przybysz z innej planety.
Kiedy byłjuż oddalony o dwieście metrów inie reagował na jej wołanie, Francesca zamknęła samochódi pobiegła zaGropiusem wyboistąpolną drogą.
- Gregor!
- zawołała,zbliżywszy się.
-Gregor, powiesz mi wreszcie,cosię dzieje?
Gropius się odwrócił.
Z wyrazu jego twarzy mogła wyczytać, że myślami jestgdzieś bardzo daleko.
Ten widok niemal ją przeraził.
300
- Gdzieś tutaj mnie przetrzymywano - powiedział pod nosem.
-Wtedy, kiedy mnie porwano sprzed instytutu de Luki.
Byłem śmiertelnieprzerażony, po raz pierwszy w życiu.
Jestem absolutnie pewien, żetobyło gdzieś w pobliżu!
Nie wiedząc, jak się zachować w tejsytuacji,Francesca podeszła doGropiusa i położyła mu ręce na ramiona.
- Skąd to wiesz,Gregor?
Mówiłeś przecież, że ci ludziepobili cię donieprzytomności i założyli worek na głowę!
- Tak zrobili.
Ale na chwilę odzyskałem przytomnośći wtedy usłyszałem tendźwięk.
Zresztą później też, w pomieszczeniu,gdzie byłemprzywiązany do krzesła.
Słyszysz to?
- Głos Gregora był pełen podekscytowania.
Żeby nadać wagę swojemu pytaniu, chwycił Francescę za przegubyi ścisnął z całej siły.
Francesca już chciała krzyknąć z bólu, ale się powstrzymała, zauważyła bowiem, jak bardzo sytuacja ta wstrząsnęła Gropiusem.
Gropius znów nasłuchiwał płaczliwego tonu z głową odchyloną dotyłu.
- Chodź!
- powiedział nagle i ruszył szybkimkrokiem, ciągnąc zasobąFrancescę.
Pobiegli kawałek wzdłuż drogi, później przez świeżozaorane pole, następnie wdrapali się na skarpę, wciąż idąc zatym płaczliwymdźwiękiem, który dobiegałz corazbliższej odległości.
W końcu,zmęczenii zadyszani, stanęli przed wałem ziemnym.
- Tam!
- powiedziała Francesca, zdziwiona, i wskazała na ogromnykamieniołom, głęboki na sto metrów i o średnicypięćdziesięciu metrów,na któregodnie operował buldożer.
Wjego łyżce wielkości ciężarówkiznikały skały,które wydrapywał ze ściany, a kiedy wycofywał, żeby w innym miejscu wysypać ładunek o masie kilku ton, ostrzegawczo wydawałz siebie wyjący dźwięk: uu-ii, uu-ii, uu-ii, uu-ii.
Gropius chwycił Francescę za rękę.
- Ten odgłos zachowam w pamięci na całe życie - powiedział stłumionym głosem.
Z trudem przekrzykiwałhałas buldożera.
Zeskraju kamieniołomu rozciągał się widok na wiele kilometrów.
Skalistaokolica wydawała się niezamieszkana i pusta, z wyjątkiem starego domostwa na wzgórzu,które- otoczone zieleniącymi się zaroślami
- było niemal niewidoczne.
-Wydaje mi się, że wiem, co zamierzasz - odezwała się Francesca.
301.
Gropius kiwnął głową, stale patrząc w tym samym kierunku.
-To niejest całkiem bezpieczne.
Lepiej wróć do samochodu!
- Naprawdę myślisz, że cię zostawięsamego?
- zawołała Francescaoburzona.
-Ale musimy się pośpieszyć.
Za godzinę będzie ciemno.
Odwaga Franceski nie zaskoczyła Gropiusa i niewątpliwie miał nadzieję, że tak zareaguje.
Ba! -liczył na to.
Gropius nigdy by się do tego nieprzyznał,ale się bał.
Już samo wspomnienieuwięzienia w tym samotnymbudynku przyprawiało go o dreszcze.
Francesca nie powinna zobaczyć, jakmu drżą ręce, dlatego schował je dokieszeni.
- Boisz się?
- zapytał, żeby samemu dodać sobie odwagi.
- Czy się boję?
Jasne!
Strach daje impuls do wielkich dokonań.
Naco więc jeszcze czekamy?
Zejście było uciążliwe, gdyż z miejsca, w którym się znajdowali, żadna droga, nawet wąska ścieżka, nie prowadziła do starego domostwa.
Podwudziestu minutach marszu dotarli do celu.
W ogóle nie rozmawialio tym,co właściwie zamierzajązrobić i co powiedzą mieszkańcom gospodarstwa.
Gropiusczułtylko, że nawzgórzegna go niewyjaśniony przymuswewnętrzny, który dręczyłgo od kilku ostatnich miesięcy.
Gospodarstwo składałosię z kilku budynków i kryło się za dziko rosnącymi krzewami.
Chociaż wiosna dopiero się budziła i niebyło jeszczekwiatów, Gropius poczuł nagle przenikliwy zapach janowca, któryrównież wtedy wydzielał tak silną woń.
Domostwona wzgórzu byłootoczone dwumetrowej wysokości murem zpolnych kamieni.
Poszukując bramy,obeszli mur dokoła i natrafilina drogę, która między słupami linii elektrycznej prowadziła do wejścia naposesję.
Kończyła się u stóp dwuskrzydłowychdrewnianych wrót zwyciętym małym otworem, w którym znajdował się łańcuchz żelazną rączką.
Gregor mocno pociągnął za rączkę i z pewnej odległości dobiegłdźwiękstłumionegodzwonienia.
Przez otwór w skrzydlewrót, wykonanych z nieheblowanych, spróchniałych desek, Gregor zajrzał na podwórze, na którym stała zaparkowanaczarnalimuzyna starego typu.
W tle szczeknął pies.
Poza tym żadnychoznak życia.
Gropius zadzwonił po raz drugi, gwałtowniej niż przy pierwszej próbie,ale i tym razem nie było żadnej reakcji.
W końcu inicjatywę przejęłaFrancesca - wspięłasię na mur i zanim Gropiussię obejrzał, zniknęła po
302
drugiej stronie.
Tam odsunęła rygiel, otworzyła wrotai wpuściła Gropiusa dośrodka.
Niktnie wyszedł z domu, jedyniepies, czarnobrunatny pitbull, obnażył kły i rzucił się w ich kierunku,ciągnąc za sobą długi łańcuch.
- Nie bój się!
- zawołała Francesca.
-Umiem postępować z psami!
Odważnie, z ręką wyciągniętą do przodu, wyszła szalejącemu psu naprzeciw,mówiąc coś spokojnym głosem, aż pitbull zeskowytem wycofałsię do budy.
- Gdzie się nauczyłaś takich sztuczek?
- zapytał Gregor z uznaniem.
- Wychowałam się wśród psów - odparła Francesca.
- Nie ma sięczego bać!
Potrzech stronach podwórza wznosiły się zabudowania - w środkuznajdował się w miarę dobrze utrzymany dom mieszkalny, ale budynkipo jegobokach wyglądały na zrujnowane.
Wejściedo budowli po prawejbyło otwarte.
Ruchem głowy Gropius nakazał Francesce, żeby szła za nim.
Przy wejściu uderzył ich w nozdrza stęchły zapach niszczejących murów.
Ich krokiponiosły się echem w pustej budowli.
Prawie nic nie było widać.
Przez nawpół otwarte drzwi wpadała wąska smuga światła.
Gropius usłyszał cichekliknięcie isię obejrzał.
Francesca trzymała w dłoni pistolet.
- Czyś ty zwariowała?
- syknął.
Francesca położyła palec naustach.
Potem szepnęła:
- Nigdy nie wiadomo!
Wtedy Gropiusa ogarnęło dziwne uczucie.
Kobieta z odbezpieczonympistoletem za jego plecami - to było szalenie niepokojące.
-Jest tukto?
- zawołała Francesca w tę niesamowitąciszę.
Akiedynie nadeszła odpowiedź, Gregor popchnął drzwi.
Przed nimiukazało się kwadratowe pomieszczeniez dwoma ślepymiokienkami.
Pośrodku stało masywne krzesło.
Z sufituzwisała goła żarówka.
Ze ścian odłaziła niebieskozielona farba olejna.
Widok ten poraziłGregorajak prąd elektryczny.
- Miałem rację - wyjąkał beztchu.
- To jest pomieszczenie, w którym mnie trzymano.
- Jesteś pewien?
-Absolutnie pewien.
Wszystko dokładnie rozpoznaję.
303.
- Mój Boże!
- Francesca trzymała pistolet oburącz przed sobą.
-Wiesz chyba, że znajdujemy się w cholernie niebezpiecznej sytuacji!
Gropiusowi zrobiło się niedobrze.
Czuł się,jakby żołądek chciał muwyskoczyć na zewnątrz.
Francesca zauważyła jego bladość i wyprowadziłago z pomieszczenia na podwórze.
Pitbull znów zacząłujadać.
- Gdyby ktoś tutaj był, już dawnobynas zauważono -orzekł Gropius irozejrzał się na wszystkie strony.
- Chciałbymwiedzieć, wco się tugra.
Ateraz schowaj już tę broń!
-Jak sobie życzysz,Gregor - zgodziła się Francesca.
Brzmiała,jakbybyła trochę urażona, ale schowała pistolet pod blezer.
Potem oboje skierowali się do budynku mieszkalnego pośrodku.
Trzy kamienne schodki prowadziły na ganek z dwiema kolumnamipodtrzymującyminiewielką loggię.
Na prawo i na lewo od wejścia byłypo trzy zakratowane okna.
Postaniedrewnianych okiennic było widać, żenie używano ich od lat.
Nad niewysokim parterem znajdowało się jeszczepiętro, a dach o łagodnym spadzie nieróżnił się niczym od dachów pozostałych budynków.
Wejście było zamknięte.
Istniała tylko jedna możliwość dostania siędo domu: musieli wspiąć się do loggii na pierwszympiętrze, co było bardzo ryzykowne.
Gdyby ich przytym zaskoczono, wtedy pozbawiona okientylna ściana budynku odgrodziłaby ich od murów.
Gropius nigdy by siebie nie podejrzewał o tyle przestępczej energii,żeby ryzykować włamanie, ale narósł wnim ogromny gniew.
Chciałwiedzieć więcej o ludziach, którzygo brutalnie pobili i grozili mu śmiercią.
I dlatego nie wahał się ani chwili.
Przed budowląznajdującąpo lewej stronie domu - stodołą z wielką bramą stała pusta beczka po winie.
Gropius przetoczył ją pod jednoz okienbudynkumieszkalnego, postawił w pionie, wszedł naniąi skoczył w górę.
Rękami wczepił sięw kratęi zajrzał do środka.
Następnieobejrzał się i powiedziałdo Franceski, która z podziwem śledziła odwagęi zdecydowanie Gregora:
- Wchodź na górę, musiszto zobaczyć!
- Wyciągnął do niej rękę.
Francesca spełniła jego prośbę.
Była ciekawa, co kryjewnętrze tejponurej budowli.
Różnych rzeczy się spodziewała w tym niesamowitymdomu, ale to, co zobaczyła, wprawiło ją w zdumienie.
Jej oczom ukazałasię solidnie urządzona sala tortur gabinet wypełniony rozmaitymi przy304
rządami wyglądającymina przystosowane dozadawania bólu: pejczami,biczamiz haczykami, kolczastymi pasami na brzuch i nogi.
Było tam nawet drewniane koło torturz rolkami naobu końcach.
- Jeśli mnie oczy nie mylą - powiedziała Francesca, nie patrząc naGropiusa - to torturuje się tutaj ludzi.
Cóż toza banda wariatów, Gregor?
Sądziłam,że czasy inkwizycji już minęły.
- Też tak myślałem.
Ale,jak widzisz, zawsze może się trafić jakaśniespodzianka.
- Ale czemu właśnie tutaj?
-Sam chciałbym wiedzieć - odparł Gropiusi skierował wzrok w górę,ku loggiinad wejściem.
Francesca zauważyła jego spojrzenie i powiedziała:
- Nie chcesz chyba.
-A jednak.
Muszę się dowiedzieć, co się tutajwyrabia.
Gregorzeskoczył z beczki na ziemię i wyciągnął rękę do Franceski.
Brama stodoły była tylkoprzymknięta.
Kiedy ją otworzyli, poczulidrażniący nozdrza zapach zgniłego siana.
Z tyłu dostrzegli stary, połamanywózdrabiniastyjakich kiedyśużywali chłopi do zwózki zboża lub przysianokosach.
Na wozie leżała drewniana drabina, która ze względu nastan - nie budziła szczególnego zaufania, zapewniała jednakmożliwośćdostania się na loggię.
Wspólnie wynieśli drabinę na zewnątrz.
Kiedy Francesca starała sięuciszyć psa, Gropius usuwał pajęczyny i resztki siana.
Drabina ledwie sięgała loggii, aleGregor, którypierwszy odważył się wspiąćna górę, podciągnął się uczepionybalustrady.
Francesca zrobiła to samo.
Jak było do przewidzenia, wejście do loggii było zamknięte od wewnątrz.
Przez szyby dostrzegli przedpokój, od którego wobie strony odchodziły korytarze.
Gropius rzucił Francesce szybkie spojrzenie, odwróciłsię plecami do drzwi, zgiął rękę i krótkim, ale silnym uderzeniem łokciaroztrzaskał szybę w drzwiach.
- Gdzie się tego nauczyłeś?
- zapytałaFrancesca z uznaniem.
Gropius uśmiechnął sięszeroko.
- W szkole dla gangsterów!
- Sam byłzaskoczony własnym opanowaniem.
Ostrożnie sięgnął przez sterczące odłamki szkła i otworzył drzwiod wewnątrz.
- Bądź ostrożna!
305.
Francesca ponownie odbezpieczyła pistolet, po czym odważyła sięwejść do wnętrza domu.
Chwilę trwało, zanim ich oczy przywykły do półmroku.
Z ciemnego korytarza, który majaczył polewej, odchodziło sześcioro drzwi, po troje z każdej strony.
Wygląd i wyposażenie każdejizby nieróżniły się od pozostałych: stół, krzesło, łóżko,wszystko z surowego drewna, łóżko bez materaca czy poduszki, posłane tylko wełnianym kocem.
- Komfortnie jest tu chyba w cenie - zauważyła Francesca szeptem.
Dziwne, niesądzisz?
Gregor bezradnie wzruszył ramionami.
Sam nie wiedział, co myśleć o tym żebraczym wyposażeniu.
Wszystko to nosiło jakiś ascetycznycharakter.
"Mnisi wśredniowieczu pewnie tak żyli - pomyślał Gropius.
- Mnisialbo wyznawcy jakiejś perwersyjnej religii, która uważała umartwienie ifizyczny ból zacel ludzkiego żywota".
Kiedy przechodzili na drugą stronę budynku, Gropius mruknął:
- Przecież muszą istnieć ludzie, którzy to lubią.
-Co? O czym mówisz, Gregor?
- Ascezę i umartwianie ciała!
-Myślisz, że narzędziatortur, które widzieliśmy na parterze, wcalenie służą zadawaniu bóluinnym,tylko sobie?
Sądzisz,że nasi przyjacielesami się tutaj biczują?
- Tego nie wiem.
Sposób nie jest jednak nowy i wciążjest szerokorozpowszechniony.
Już w Starym Testamencie Izraelici ubierali na gołąskórę pokutną włosiennicę utkaną z szorstkiego koziego włosia.
Z koleiKościół katolickiw średniowieczu doprowadził tę metodę umartwianiasiędo perfekcji.
Istniały zakony pokutników, których członkowie nosilispodnie z wszytymi kolcami albo tak samo wykonane podwiązki.
Francescazachichotała.
- Żarty sobie stroisz, Gregor!
-W żadnym wypadku!
Ból to fundament religii chrześcijańskiej.
Pomyśl tylko o czyśćcu, wktórym ludzie świadomiswojej winy wypalają część swoichgrzechów.
Bóg, o ile istnieje, nie mógłby wymyślić czegośtak perwersyjnego.
Po drugiej stronie schodów była jadalnia,która swoim nędznym wyposażeniemstołem i ośmioma krzesłami przypominała dworcowąpoczekalnię sprzed stu lat.
Dalej była kuchnia z żelaznym piecem oraz kilkapomieszczeń gospodarczych z konserwami i zapasami, jakie wystarczy306
łyby, żeby przetrwać następny potop.
Jedno z pomieszczeńsłużyło celommedycznym, w każdym razie takie sprawiało początkowo wrażenie.
Kiedyjednak Gropius dokładniej obejrzał wyposażenie, dokonał zatrważającegoodkrycia:rzekome urządzenia medyczne okazały się przyrządami do torturowania i mordowania.
Przenośny elektrokardiograf, podobny dotychstosowanych w karetkach pogotowia, był wyposażony w transformatorwysokiego napięcia.
Za pomocąpodłączonych elektrod możnabyło człowieka w ciągu kilku sekund wyprawić na tamten świat.
Zestawy fabryczniezapakowanychinstrumentów do przeprowadzania operacji i strzykawekpokryłyby miesięczne zapotrzebowanie średniej kliniki, a zapas narkotyków, środków nasennych i niebezpiecznych trucizn wystarczyłby, żebyuśpić niewielkie miasteczko i unicestwić tam wszelkie życie.
Chlorfenwinfos!
Gropius zauważył etykietę tego środka owadobójczego, którego kilkadziesiąt buteleczek po stocentymetrówsześciennychznajdowało się na jednejz półek.
I naglewszystkiewspomnienia powróciły: śmierć Schlesingera, nielegalne działania Flchtego związane z transplantacjami, śmiertelneofiary w niemieckich klinikach, śmierć de Lukii Sheby oraz - co równie ważne - porwanie jego samego, gdy grożono mutymsamym pestycydem.
Bez wątpienia spisek.
Jaki jednak związek istniałmiędzy śmiertelnymwstrzykiwaniemchlorfenwinfosu a poszukiwaniemdowodów nato, że Jezus z Nazaretu nie wstąpiłdonieba?
Wszystkie wyobrażalne powiązania wydawały się w najwyższym stopniu sprzeczne,nieracjonalne i naciągane.
A przecież musiała być czyjaśniewidzialna dłońpociągającaza wszystkie sznurki, musiał byćktoś działający zukrycia,kto dosłownieszedł po trupach.
Gdzie był klucz?
W takich chwilach,jak ta, Gropius żałował, że w ogóle podjął próbę wyjaśnieniasprawy Schlesingera, zamiast zostawić ją policji.
Jednocześnie jednakjakiś głos wewnętrzny mówił mu, żerozwiązanie jest blisko - bliżej, niż
było dotąd.
Czyżby w tym opuszczonym gospodarstwie, które najwyraźniej zapewniało schronienie kilkuperwersyjnymduchownym, mieściło się centrum dowodzenia?
Gropiuspokręcił głową.
Nie do pomyślenia!
Alebyćmoże był tu jakiśślad, znajdowała się jakaś wskazówka, która mogłaby mupomóc.
W tym miejscu przypomniał musię Rodriguez, który podczas ichpierwszego spotkania w Berlinie powiedział: "Pańska szansa nawyjaśnienie tła tej sprawy jest równa zeru".
307.
- Z kim rozmawiasz, Gregor?
Gropiussię wzdrygnął.
-Ja? - Byłtak zatopiony we własnych myślach, że zaczął mówić do siebie.
- Przepraszam, po raz kolejny staram się uporządkowaćten chaos.
- Z powodzeniem?
Gropius nie odpowiedział.
Był zbyt mocno zdezorientowany.
W półmroku zeszli po schodach na parter, gdzie odkryli niemal pustepomieszczenie biurowe: prosty regał przy ścianie, przy nim stół kuchenny służący jako biurko, pod przeciwległą ścianą jeszcze jeden stół.
W pomieszczeniu znajdowała się jeszcze przestarzała mechaniczna maszyna dopisania, komputer i telefonz automatycznąsekretarką - wszystkie urządzenia miały co najmniej dwadzieścia lat.
Tym, co odróżniało to biurood wszystkich innych, byłbrak dokumentów.
W regale pod ścianą nie byłożadnego skoroszytu czy teczki, jedynie na stole leżałaryza śnieżnobiałego papieru, cierpliwie czekając, ażzostanie użyta.
Wyglądało nato, że mieszkańcy postarali się o usunięciewszelkich śladów.
- Rozumiesz coś z tego?
- zapytał Gropius, nie liczącna odpowiedź.
Tymczasem Francescazaczęła manipulować przy komputerze.
- Zdaje się - stwierdziła,pisząc coś na klawiaturze - że to urządzeniedziałajeszcze na parę.
Nieufnie przyjrzała się przewodowi,który łączyłkomputerz gniazdkiem telefonicznym.
Gropius zuznaniem pokiwał głową.
- Bądź co bądź, właściciele tego klasztoru pokutników dysponują dostępem do Internetu!
Francescawykonała kilka operacjina komputerze.
W przeciwieństwie do Gregora byładoskonale zaznajomiona z tym narzędziem szatana.
Stwierdziła:
- Jeśli używali tego urządzenia, to na pewno pozostawilijakieśślady.
Zafascynowany, Gropius obserwował, jakFrancesca obsługuje komputer.
On sam był zawsze w tym szczęśliwym położeniu,że mógł tozajęcie przekazać innym.
Umiejętność napisania e-maila i wysłania go podżądanyadres Gropius porównywał z teorią względności Einsteina, w której również chodzi o prostąrzecz, oczywiście pod warunkiem, że opanujesię sporą wiedzę z fizyki i nauk pokrewnych.
308
- To znaczy,że istnieje możliwość wyświetlenia na monitorzeelektronicznej korespondencji tych ludzi?
- ostrożnie zagadnął Gregor.
-Sądząc po porządku w tym pomieszczeniu, równie gruntownie usuniętośladyw komputerze.
Francesca, nie przerywającpracy i nie odrywając wzroku od monitora, odpowiedziała:
- Profesorze, niech się pan lepiej skoncentrujena pracy chirurga.
Jakwidać, brak panu podstawowej wiedzy na temat komputerów.
A tak serio-jest tylko jeden problem.
Ale ten będzie można rozwiązać, jeśli daszmi trochę czasu.
- Coto za problem?
Francescabyła zbyt wciągnięta w zagłębianie się w system, żeby zareagować na pytanie Gregora.
Nagle znieruchomiała i powtórzyła:
- Jesttylko jeden problem.
Potrzebne mi hasło, żeby się zalogować i wydobyć e-maile.
Co najmniej trzy litery,maksymalnie dziesięć.
- Trzy litery?
- Gropius długo się nie zastanawiał.
-Wpisz "IND".
- "IND"?
- Francesca wpisałapodane litery bardziej dla żartu albo poto, żeby mu zrobić przyjemność, niż z przekonania,żeGropiusma rację.
Pochwili cicho krzyknęła.
Spojrzała na Gregora i znów spojrzała w monitor.
- Co z tobą?
Francesca patrzyła z niedowierzaniem.
- Skąd znałeś hasło tych ludzi?
- Niewiedziała, cosię znią dzieje.
Jej pierwsza myśl byłataka,że Gropius prowadzi podwójną grę, żewspółdziała z tą grupą przestępczą.
Jej dłoń instynktownie powędrowała do wewnętrznej kieszeni blezera, gdziebył ukryty pistolet.
Gropius dostrzegł jej niepewność i zapytał równie niepewnie:
- Chcesz przez topowiedzieć, że hasło jestwłaściwe?
-Tak, towłaśnie chcę powiedzieć- odpowiedziała Francesca podniesionym głosem.
- W każdym razie komputer daje swobodny dostępdo wszystkich e-maili wysłanych i otrzymanych w ciągu ostatnich dziesięciudni.
- Kiedy powiedziałaś, że konieczne jest hasło liczące od trzech dodziesięciu liter, przypomniałem sobie zagadkowy skrót, który kilkakrotnie już spotykałem w trakciemoich poszukiwań.
W Monachium ludziecizapłacili rachunekhotelowy firmową kartą kredytową wystawioną nafirmę o nazwie IND.
309.
Wyjaśnienie Gregora wydało się Francesce mocno naciągane, w każdym razie nie wystarczyło, żeby całkowicie rozwiać jej nieufność.
Istniałytylko dwiemożliwości:albo Gropius powiedział prawdę, alboprzez pomyłkę sam się zdradził.
W takim raziebył wspaniałym aktorem, a jednocześniegłupcem.
Prawdę mówiąc, nie posądzałaby go zarazem o jedno i drugie.
Nie miała nerwów, żeby rozważaćteraz tę kwestię, kliknęła więc naopcji "Ostatnio otrzymana wiadomość".
Posekundzie pojawiło się okienko z włoskim tekstem.
Gropius zmarszczył czoło.
- Co to znaczy?
-Wiadomość jest sprzed czterech dni!
Francesca wskazała palcem na linijki tekstu:
Błogosławieństwo Najwyższegoa Barcino.
Następny cel naszej akcji - Mediolan.
Sposób działania:jakzwykle.
Oczekujemy pełnego sprawozdania.
Lepiej bowiem, gdyzginie jeden z członków, niż żeby całetwojeciało miało iść dopiekła.
IND.
Francesca i Gropius długopatrzylina siebie bez słowa.
W końcu Francesca zapytała:
-Co to znaczy?
Towszystko brzmitak świątobliwie.
- Świątobliwie?
- Gropius skrzywił się zakłopotany.
-Raczej szatańsko!
Jeśli się nie mylę, jest to kolejne zlecenie zabójstwa.
Zapewne kogośpo transplantacji.
Kiedy Gropius notował tekst w swoim notatniku, na podwórzu zaczął ujadać pitbull.
Francesca podeszła do okna.
Zapadał zmierzch.
Piesszarpał się nałańcuchu jak wściekły.
Kiedy spojrzałana drogę, któraginęła w półmroku doliny, zauważyła dwa reflektory samochodu, które drżąc,zbliżałysię do zabudowań.
- Ktośnadjeżdża!
Musimy znikać!
- zawołała półgłosem.
Następniewyłączyła komputer i oboje pobiegli napiętro, skąd opuścili budynek tąsamą drogą, którą przyszli.
W ucieczce pomógł im zapadający zmrok.
Z bezpiecznej odległościobserwowali, jak czterech mężczyzn wysiada zsamochodu i znika w budynku.
Następnie szybkim krokiem przeszli przezpola do miejsca, gdzieFrancesca zostawiła samochód.
Niewiele rozmawiali, a jeśli w ogóle, too błahych sprawach.
310
Wyczerpani i brudni, bokilka razy przewrócili się po drodze, po godziniemarszu przez mrok dotarli do samochodu.
Gdy jechalijuż do Turynu, Gropius sięgnął poswójnotatnik.
W słabym świetle samochodowejżaróweczki raz jeszcze przeczytałtekst e-maila.
Potem ponownie zaczął sięprzypatrywać oświetlonym plamom na drodze,które tańczyły niepewnie,jak świetliki w czerwcową noc.
Z radia płynęła muzyka disco, przerywanareklamami.
Każde znich było zatopione w myślach.
Francesce nie mieściło sięw głowie, że Gropius tak łatwowymyślił hasło, które pozwoliłoim się zalogować do komputera.
Z kolei Gregor szukał powiązań międzymorderstwami a materiałem genetycznym Jezusa z Nazaretu.
W oddalizaczęłybłyszczeć już światła Turynu, kiedyFrancesca nagle się odezwała.
-O ile się nie mylę, to zdanie na temat ciała, które miałoby iść dopiekła, pochodzi z Ewangelii według Świętego Mateusza.
Gropius oderwał wzrok od drogii spojrzał na Francesce.
- Skąd wiesz?
Francesca się roześmiała.
- Po prostu my, Włosi, jesteśmyzaznajomieniz Biblią.
Nicdziwnego,skoro udzielamy schronienia przedstawicielowi Najwyższego.
A takie charakterystyczne zdania, jak to, po prostu się zapamiętuje.
Ale jeśli chcesz,mogę zadzwonić do Don Roberta.
On zna cztery Ewangelie na pamięć.
- Bardziej ciekawiłoby mnieto, skąd naprawdę pochodzi błogosławieństwo Najwyższego,czyli, innymi słowy, nadawcae-maila.
Barcino, tobrzmi jak włoskie miasto.
Francescapokręciła głową.
- Nigdy nie słyszałam!
Gropiuschciał coś powiedzieć,ale Francesca powstrzymała go, podnosząc rękę.
Następnie przekręciła pokrętło głośności radia.
Podawanowłaśnie wieczorny serwis informacyjny.
Gregor nie zrozumiał wiadomości, którą odczytał spiker,zauważyłjednak, że Francesca zbladła.
Wiadomości jeszcze się nie skończyły,gdy
wyłączyła radio.
- W klinice w Mediolanie - zaczęła nerwowo - zamordowano pacjenta po przeszczepie.
Prawdopodobnie zastrzykiem trucizny.
Policjapodejrzewa, że sprawcą jest ktoś zpersonelu kliniki, i powołała specjalną komisję.
311.
Dotarli do jasno oświetlonej szosy prowadzącej do miasta.
Smukłelatarnie przy ulicy wregularnych odstępachczasu jaskrawo oświetlały wnętrze samochodu.
Gropius wciąż trzymał w rękach otwartynotatnik.
Kiedyopuścił głowę, światło padło na słowa napisane jego ręką:
"Następny celnaszej akcji - Mediolan".
Zrobiło mu się duszno.
ROZDZIAŁ 16
Gropius w marnym humorze wszedł następnego ranka do restauracjihotelu "Le Meridien".
Spał równie źle, jak wewszystkie poprzednienoce.
Wieczorem, kiedyFrancesca wysadziła go pod hotelem, rozstali sięw pośpiechu.
Mieli się zdzwonić koło południa.
Pogrążony w myślach, usiadł przy wolnymstoliku, zamówił herbatęz mlekiem i przyniósł sobie z bufetu dwa rogaliki i marmoladę, jak to miałw zwyczaju.
Z ponurąminą gryzł rogaliki obojętnym wzrokiemobserwowałnielicznych tego ranka gości hotelowych naśniadaniu, kiedy do jego stolikapodszedł elegancki mężczyzna w czarnym ubraniu i uprzejmie się przywitał.
Mówił po niemiecku z włoskimakcentem imiał blisko dwa metry wzrostu.
- Crucitti - przedstawił się z lekkim ukłonem.
- Nie będzie panuprzeszkadzało, jeśli się przysiądę?
Chociaż Gropius wolał, żeby go zostawiono w spokoju, nie chciał byćniegrzeczny i pokazując krzesło obok siebie, odpowiedział:
- Proszę, niechpan siada.
Nazywam się Gropius.
- Wiem -uśmiechnął się chytrzeCrucitti.
- Wiem.
Gropius, zaskoczony i zdumiony, spojrzał naCrucittiego izapytał,czy dobrze usłyszał, że jest mu znany.
Ten jednak kontynuował:
- Pan mnienie zna, profesorze, ale tym lepiej.
Najważniejsze, żemypana znamy!
313.
-Jak mam to rozumieć?
Jacy "my"?
Crucitti przewrócił oczami.
- Kuria Rzymska - odpowiedział w końcu.
W jegogłosie zabrzmiałwyrzut,jakby nieznajomość jego nazwiska była czymś nagannym.
- Musi mi panwyjaśnić to dokładniej- odezwał sięGropius zaciekawiony.
- Byćmoże zaskoczy pana, jeśli powiem, że odszedłem odKościoła, kiedy podatki kościelne pozwoliły na utrzymywanie własnego biskupa.
- To nie ma nic do rzeczy- Crucitti uśmiechnął się kwaśno.
- Mamnadzieję,że był pan zadowolony z pracy mecenasa Feliciego,profesorze!
Gropius poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.
Sytuacja nie mogłabyć bardziej groteskowa: oto on podąża tropem, który coraz wyraźniej prowadzi do Kurii i Watykanu, grożąc wywołaniem wielkiegoskandalu, a reprezentujący Kościół dostojnicy przysyłają mu adwokata,który wyciąga go z aresztu śledczego.
Pokręciłgłową i zapytał z niedowierzaniem:
- Chce pan przezto powiedzieć, że Kuria Rzymskadoprowadziła douwolnienia mnieod absurdalnych zarzutów włoskiej policji?
Crucitti znów uśmiechnął się świętoszkowato i odpowiedział z namaszczeniem:
- Kościół jest zawsze stoi po stronie niewinnych.
My wiemy, że niejestpan mordercą Sheby Vadin.
- Jest panpewien?
-Proszę zwracać się do mnie: monsignore!
Ale żeby odpowiedziećna pańskie pytanie.
Tak, całkowicie pewien.
- W takim razie pozwolę sobie zadać jedno pytanie, monsignore.
Czego panchce ode mnie?
Crucitti zamówił kawę i odparł:
- Słyszał pan o morderstwie w klinice w Mediolanie?
-Oczywiście.
I chociaż bardzo mi przykro z powodupacjenta, sprawata właściwie mnie nie dotyczy.
Czy raczej - widzę w niej kolejny dowódmojej niewinności.
Mamy tutajdoczynienia z organizacją przestępcządziałającą z pobudek, których nie znam.
Jestzatem czymś z gruntu nietrafnymobciążanie lekarzy odpowiedzialnością za te morderstwa.
I to jestpowód,dla którego od miesięcy nie zajmuję się niczym innym, jaktylkopróbą zrehabilitowania swojego nazwiska!
314
-Jestto zupełnie zrozumiałe, profesorze.
Czy jednak w tych poszukiwaniach nie posunął się pan aby za daleko?
Grozi panu, że sam pan sięznajdzie na celowniku tej organizacji.
-To, monsignore, jest moja sprawa imoje ryzyko.
Ale, jak pan widzi,wciąż żyję i jestempewien, że jeszcze przez jakiśczas tak pozostanie.
- Cokolwiek miałoby się stać, upoważniono mniedo przekazaniapanu następującejinformacji: w interesieWatykanuleży, żeby pan swoją wiedząnie dzielił się z policją, lecz z Kurią Rzymską.
Jest to równieżpowód, dla którego postaraliśmy się pański pobytw więzieniu uczynićmożliwie krótkim.
- Zbytekłaski - ciągnął swoją myślGropius, naśladując ironiczniewyszukany styl Crucittiego.
- Doprawdy, zbytek łaski.
Ale może pan byćpewien, że również bez waszego łaskawego wsparcia i tak by mnie niebawem wypuszczono.
Jeśli dobrzerozumiem, spodziewa się pan teraz z mojej strony czegośw zamian.
Crucitti teatralnie wzruszył ramionami.
Jak większość duchownych,monsignore byłmarnymaktorem.
- Czegoś w zamian?
- udawał oburzonego.
-Już apostoł powiedział,że kto podakubek wody jednemu z tychnajmniejszych, ten nie utraciswojej nagrody.
- A znaczy to?
-Znaczy to, że nie żądamy od pana niczegow zamian, profesorze, ponieważ jesteśmy pewni, że zrewanżuje się nam panz własnejinicjatywy.
Bezczelność, zjakąpostępowałmonsignore, nachwilę odebrała Gropiusowi mowę.
Jednocześnie jednak nie uszło jego uwagi, że Crucitti niepewnie sięrozgląda, jakby go śledzono albo jakby było dla niego czymśkłopotliwym, że ktoś mógłby zobaczyć ich razem.
W końcu jednym haustem opróżnił filiżankękawy i oznajmił:
- Co by pan powiedział na krótkispacer?
W marszu łatwiej się rozmawia.
Poza tym, jak powszechnie wiadomo, ściany mają uszy.
Gropius już chciał powiedzieć: "Niewidzę żadnego powodu, a przedewszystkim nie mam najmniejszejochoty przechadzać się z panem!
", góręwzięła jednak ciekawość.
Poza tym uświadomiłsobie, że w końcu nie codziennie nadarza się sposobność porozmawiania sobie z przedstawicielem Kurii Rzymskiej.
Nie miałtakże żadnych planównaprzedpołudnie,dlategoodpowiedział:
315.
- Dlaczego nie, monsignore?
Chodźmy!
Via Nizza - hotel "Meridien" znajduje się pod numerem 262 - nienależy do najwytworniej szych ulic w Turynie.
Gropius i Crucitti skierowali się docentrum.
Z rękami splecionymi z tyłu przeszli kawałek oboksiebie w milczeniu.
Uwagi natemat pogodyi tym podobne banały Gregor uważał zaniestosowne.
Nagle, jakby zebrawszy myśli, odezwał sięmonsignore:
- Nie udawajmy, profesorze.
Obajwiemy, o co chodzi.
Byłoby czymśdziecinnym, gdybyśmy teraz owijali sprawę w bawełnę.
Gropiusnie wiedział, co Crucitti miał na myśli.
Jak miał zareagować?
Postanowił więc zgodzićsię z tym, co mówi monsignore.
- Brzmi rozsądnie rzucił ogólnikowo.
-Nie będę taił - podjął Crucitti - że Watykan jest gotówzapłacićduże pieniądze, aby wejść w posiadanie akt Golgoty Schlesingera.
A jakpanwie, nie jesteśmy jedynymi zainteresowanymi.
Oczywiście, wpływa tona cenę.
Nie muszę tego panu wyjaśniać.
Gropiusowiprzezgłowęprzemknęły tysiące myśli.
Teorie, które opracowywał w ciągu ostatnich miesięcy, rozsypały się jak domki zkart.
Mimotostarałsię zachowaćspokój.
- Sądzi pan zatem, monsignore, żejestem w posiadaniu akt Schlesingera?
- podjął temat rozpoczęty przez Crucittiego.
Crucitti zareagował zdegustowany.
- Nie spodziewałem się, że pan mi zdradzi swoją kryjówkę.
I zapewnewie pan od dawna, żeod dłuższego czasu pana obserwujemy, co nie jestprzedsięwzięciem łatwym,gdyżnasi wysłannicy wciąż natykaj ą się na ludzistrony przeciwnej, którzy również nie spuszczają pana z oka.
Muszę panupogratulować, profesorze.
Pański sposób działaniajest niezwykle zręczny.
CIA miałoby szczęście, mogąc mieć pana jako agenta.
- Monsignoreubawił sięwłasnym, rzekomoudanym, żartem.
Gropius zadawał sobie teraz pytanie: "Czy monsignore blefuje?
Żego sprowokować, odezwał się zodcieniem drwiny:
- Monsignore, nie pojmuję, dlaczego robi się tyle hałasu o ten całun.
Przecież dla nikogo nie jest już tajemnicą, że chodzi tutaj o średniowieczne fałszerstwo.
Próbka płótna z tego obiektu niczego nie dowodzi.
Po cowięc tyle nerwów?
Na to Crucitti zatrzymał się i spojrzał na Gropiusa zukosa.
316
- Profesorze, jest pan inteligentnym człowiekiem.
Jest poniżejpańskiegopoziomu, żeby tutaj grać głupiego.
Tak,jakby pan nie wiedział, żew ogóle nie mówimy o tym całunie, który jest przechowywany w turyńskiej katedrze.
- Ach!
- odparł Gropius zjadliwie i ruszył do przodu.
Monsignore nie wiedział, czy niewiedzę profesora matraktować poważnie,czy była ona tylko udawana.
W końcu powiedział:
- Wiem, że nie jest pan archeologiem, jak Schlesinger, ale przecieżzajmuje siępan tym zagadnieniem od dłuższego czasu.
A, o ile wiemy,dysponuje pan nie tylko dowodem Schlesingera, lecz równieżjego unikatową wiedzą natentemat.
Cowięc ma znaczyć ten teatr!
- Schlebiami to, monsignore, proszę jednak uwzględnić, że miałemtylko kilka miesięcy, żeby poznać problem, którego badaniu Schlesingerpoświęcił pół życia.
Oczywiście wiem, w czym rzecz, gdyjednak chodzi
o szczegóły.
Crucitti wziął głęboki wdech i ciężko wypuścił powietrze przez nos.
- Wtedy,w tysiąc dziewięćsetosiemdziesiątym siódmym roku, kiedy włamano siędo katedryturyńskiej iukradziono skrawek całunuPananaszego, w kurii panował stan chaosu.
Dziś można już spokojnie to powiedzieć: poprzedniksekretarza stanu kardynałaPaola Calviego niedorósł do swojego urzędu.
Nie dostrzegł zagrożenia, jakie wiązałosię z tąna pozór niewinną kradzieżą strzępu płótna.
Również wtedy, kiedy kilkamiesięcy późniejdoWatykanu zgłosił sięSchlesinger i utrzymywał, żemoże dostarczyć naukowego dowodu, że naszPan Jezus bynajmniej niewstąpił donieba, nie potraktowano go poważniei odmówiono spełnieniajego żądań.
To prawda, Schlesinger był szantażystą, ale cóż znaczy dziesięćmilionów w obliczu możliwych następstw!
Jak można się było spodziewać,szybko znalazł się ktoś zainteresowany, ktobył gotów za tajemnicę Schlesingera wyłożyć na stół dziesięć milionóweuro.
Tajemniczy nieznajomy,przynajmniej na początku, ale tak czy inaczej, dostatecznie sprytny, żebyw zamian za milczeniewyciągaćz Kurii rocznie żądaną przez Schlesin gera kwotę dziesięciu milionów euro.
Kiedy JegoŚwiątobliwość się o tym dowiedział, zpoczątkuznalazł ucieczkę w siedmiodniowych nieprzerwanych modłach, w trakcie którychdoznał oświecenia, żeby wymienić sekretarza stanu naPaolo Calviego, który z kolei wybrał mnie na swojegosekretarza.
Przy całej skromności, to ja byłem tym, którywpadł na pomysł,
317.
żeby całun, bez wątpienia autentyczny, w który był owinięty nasz Pan, wymienić na średniowieczny falsyfikat i w następnym roku zlecić naukowebadania tego falsyfikatu jako oryginału.
Dzięki powszechnie znanym wynikom badańz tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku miałemnadzieję raz nazawsze ukrócić praktyki wszelkiej maści szantażystom.
Pomyliłem się jednak.
Gropius milczał, nie był bowiem w stanie nic odpowiedzieć.
Samamyśl, że sekretarz sekretarza stanuwtajemnicza go w tę mroczną tajemnicę, wydała mu się tak absurdalna,że zacząłwątpić wto, iż dzieje się tow rzeczywistości.
Wprawdzieopowieść Crucittiego logicznie pasowała doustaleń, które sam już poczynił, pozostawałojednak mnóstwopytań.
Przedewszystkim jedno - dlaczego Crucitti mu to wszystko opowiada.
Również monsignore naglezamilkł.
Idąc, patrzył przed siebie i poruszał szczęką, jakby rozgryzał słowa,które już miałna języku.
Gropiusmiał wrażenie, że nawet dostrzegł na jego nosie kropelkę potu, tak bardzoCrucitti był poruszony własną opowieścią.
W końcu powiedział:
- O wszystkim, co tutaj mówię, już pan przecież wiedział!
-Nie o wszystkim.
Niejestem tak dobrze poinformowany, jak pansądzi.
Bądź co bądź,teraz widzę sprawy nieco jaśniej.
Mimoto wielepytań pozostaje otwartych.
Na przykład to: kto ma na sumieniu Schlesingera, de Luce i Shebę Vadin?
- Gropius rzucił Crucittiemu badawcze spojrzenie.
Ten się zmieszał,ale już w następnej chwili wziął się w garść i odpowiedział pewnym siebie tonem:
- Oby Bóg wybaczył panu złe myśli.
Podejrzewanie Kurii Rzymskiejo zlecenie serii morderstw to przecież absurd,profesorze!
- Tak pan uważa?
W każdymrazie te trzy osoby miały udział w ujawnieniu tajemnicy śmierci Jezusa z Nazaretu.
Inaczej rzeczujmując,terazjest o trzech wtajemniczonych mniej.
- Profesorze!
- Crucitti udał oburzonego.
-Gdyby takbyło,gdybyWatykan rzeczywiście był zainteresowany usunięciem wszystkich wtajemniczonych, wtedy pan,proszę mi wybaczyć, że powiem totak otwarcie,byłby na samej górze listy, ja zaś nie otrzymałbym zlecenia, żeby poważnie z panem pertraktować.
- Błąd,monsignore!
Dopóki akta Golgoty są w moim posiadaniu,włos mi z głowy nie spadnie.
Tego jestempewien.
Z pewnością bowiem
318
obawia się pan, że zamordowanie mnie uruchomiłobyciąg zdarzeń, nakońcu którego jest ujawnienie potężnego skandalu.
- Profesorze, otymnie wolno nawet panu myśleć!
To byłaby katastrofadla jednej trzeciej ludzkości!
- Wrzeczy samej.
Chociaż wizja poruszenia fundamentem wiaryjest dość ponętna.
Crucittiobjawiał wyraźne oznaki nerwowości.
- Nie może pan tego uczynić!
- zawołałwyprowadzony z równowagi.
- Chce pan dwa miliardy ludzi pozbawić wszelkiej nadziei?
Proszę zauważyć, że przecieżwszyscy żyjemy jedynie nadzieją.
Nadzieją szczęścia,nadziejąmiłości,nadzieją bogactwa, władzy i wpływów, nadzieją życia wiecznego.
Gropius bez słowa pokiwał głową.
- Ale skoronie Kuria stoiza tymi morderstwami, to kto?
- mówiącto, Gropiuszauważył, żew niewielkiej odległości jedzieza nimi czarnalimuzyna.
Zaniepokoiłsię.
Wtedy w Berlinie, gdzie wszystkosię zaczęło,także jechał za nim ciemny samochód.
Terazpoczuł zimnypot nakarku,a strach pełzł po nim w górę ijak żelaznaklamra objął mu pierś.
- Niech pan zapyta stronę przeciwną - usłyszał odpowiedź Crucittiego, który robił teraz wrażenie pewnegosiebie i spokojnego.
Skołowany Gropius zapytał:
- A któż jest tą stroną przeciwną?
Monsignore milczał.
Po kilku chwilach oznajmił:
- Itak już za dużopowiedziałem.
Proszę przemyśleć naszą propozycję.
Cokolwiek zaoferuje panu strona przeciwna, myzaproponujemywięcej.
Oto moja wizytówka.
Może pandzwonić o każdejporze.
Laudeturjesus Christus!
Gropius przyjrzał się wizytówce,którą miał w dłoni.
Tę krótką chwilę Crucitti wykorzystał, żeby wsiąść do czarnej limuzyny czekającejprzy krawężniku.
Samochód, mercedes najnowszej generacji, błyskawicznie odjechał w kierunku śródmieścia.
Gdy Gropius wrócił do hotelu, zauważył czekającą na niego Francescę.
Obiema rękami chwyciła czule jego prawą dłoń.
- Gregor!
Dzięki Bogu!
Próbowałam się do ciebie dodzwonić.
Kiedysię nie zgłaszałeś,zaczęłam się martwić.
Wpadłam w panikę i przyjechałam tutaj tak szybko, jak nato pozwalały korki.
319.
Francesca odwróciła głowę, ale Gregor zauważył wyraźnie, że miała wilgotne oczy.
Jeszcze do niedawna nigdyby jej nie podejrzewał o taką reakcję.
Francesca traktowałago zawsze z dystansem i pewnością siebie, od czasu doczasu nawet z wyniosłością, on zaś uważał ją za kobietę chłodną, która - gdypomyśleć o ich pierwszym spotkaniu - dorosła do każdej sytuacji.
Od dłuższego jednak czasu odnosił wrażenie, że Francesca przy nim stała się inna.
- Gdybym mógłodzyskać władzę w prawej ręce -odezwał się zuśmiechem.
Francesca, która wciąż go obejmowała,terazzwolniła uścisk i powiedziała:
- Po wszystkim, co wczoraj przeżyliśmy, musisz to zrozumieć.
Naprawdę się bałam, że coś ci się mogło stać.
Właśnie teraz, po tym zaskakującymspotkaniu z przedstawicielemWatykanu, Gropius był wykończony i bardzopodatny na czułości Franceski.
Nie był jednak mężczyzną, który przyznałbysię do tego przed kobietą.
Dlategopowiedział pozornie spokojnie, jakby jeszcze kilka minuttemu nie pocił się ze strachu:
- Coś ty!
Miałem tylko niespodziewanego gościa przy śniadaniui zrobiliśmy sobie porannyspacer.
Francesca przenikliwie spojrzała na Gregora.
Przypuszczała, że osobata mogłamieć związek z wczorajszymi wydarzeniami, Gropius zaś odgadłjej myśli, pokręcił bowiem głową.
- Nic nie wymyślisz - powiedział.
- Przedstawiciel Kurii Rzymskiej!
- Podał następnieFrancesce wizytówkęCrucittiego.
Monsignore Antonio Crucitti - tak było napisane elegancką antykwą,pod nazwiskiem zaś znajdowałysię trzy numery telefoniczne.
- I czego chciał monsignore?
- Akt Golgoty.
-Zapewne zaraz mi opowiesz, oco chodziz tymi aktami!
Gropius położył palec na ustach.
- Szczerze mówiąc, sam dobrze nie wiem.
Prawdopodobnie akta tezawierają dowody, które wskazują, że Jezus został pogrzebany w Jerozolimie i niebyło żadnego Wniebowstąpienia, jaktwierdziKościół.
W każdymrazie,dotądsądziłem, żeSchlesingerjużsprzedał te dokumenty.
Wprzeciwnym razie skąd by się wzięło dziesięć milionów na jego tajnym koncie?
Jedno jest jednakpewne: Schlesinger nie sprzedał swojej wiedzyKu
320
rii Rzymskiej.
Crucitti tak się zachowywał, jakby dokumenty znajdowałysię w moim posiadaniu, i zaproponował mi więcej niżstrona przeciwna.
Kogokolwiek miał tutaj na myśli.
- Brzmi tak, jakby Watykan miał jakiegoś potężnego konkurenta!
-Nie tylko tak to brzmi.
Watykan, co otwarcie przyznał monsignore,jest szantażowany przez jakąś organizację.
Ale kto za tym stoi,o tym niechciał puścić pary z gęby.
Przypuszczalnie ludzie z otoczenia Rodrigueza.
Nie wiem.
W ogóle już niewiem, co myśleć.
Francesca wzięła Gregoraza rękę i pociągnęła go kutylnej części holu.
Z dala odzgiełkuprzyjezdnych i wyjeżdżających, przewodników i bagażowych, którzy zamienili hol wjarmark, Francesca powiedziała:
-Przypominasz sobie tekst e-maila, jaki odkryliśmy w komputerzej?
w opuszczonym gospodarstwie.
- Oczywiście!
- Gropius wyciągnął notatnik z kieszeni marynarki.
- Przeczytałem go wielokrotnie i nie wątpię, że chodzi tutaj o zleceniemorderstwa w klinice w Mediolanie.
-Nie pójdzieszz tym na policję?
- Narazie nie.
KomisarzArtolinie uwierzyłby, wjakich okolicznościachodkryliśmy tamto domostwo.
A jeśli mam być szczery, nie miałbymmu tego za złe.
Może później.
Francesca skinęła głową.
Wpatrywała się wtekst e-maila w terminarzu Gropiusa.
- Poza tym rozmawiałamz Don Robertem.
To mądry człowiek i odrazuwiedział, że chodzi o cytat z Biblii,z Ewangelii według św.
Mateusza.
Jeśli zaś chodzi obłogosławieństwo Najwyższegoz Barcino,to dotyczy toBarcelony.
Barcino to łacińska nazwa Barcelony.
Gropius stał jak sparaliżowany.
-Jasne!
Że też od razu na to nie wpadłem!
- wykrzyknął.
Wyobrażałsobie, że jest teraz bliżej celu niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie, teraz poddanie sięnie wchodziłow grę.
Ostatecznie miał adres Rodrigueza.
-Widzę po tobie -powiedziała Francescaz szelmowskim uśmiechem
- że wybierasz się do Barcelony.
Zabierzesz mnie zsobą?
Gregor wziął Francesce w ramiona i długo na nią patrzył, po czymodezwał się cicho:
- Wiesz, jakgroźni są toludzie, a nie chciałbymcię bez potrzeby narażaćna niebezpieczeństwo.
Jeszczedziś polecę do Monachium,spakuję
321.
czyste ubrania i złapię jutro pierwszy samolot do Barcelony.
Jeśliw ciągudwóch dni się nie odezwę,zawiadompolicję.
- A koperta w hotelowym sejfie?
Wezmę ze sobą.
Prawdopodobnie jej zawartość jest bezwartościowa, bo pani Selvini wcisnęła nam jakąś podróbkę, ale przecież nigdy niewiadomo.
W tych okolicznościach koperta nabiera jeszcze większego
znaczenia.
Żywiołowo, jakby obawiała się go utracić, Francesca przytuliła siędoGregora.
Przez kilka chwil oboje czuli własne ciepło.
Chociaż Gropiusnie dał nic posobie poznać, już od dawna wiedział, że możliwie szybkowróci do tej kobiety.
- Mogę cię chociaż odwieźć na lotnisko?
- zapytała Francesca.
Gropius skinął głową.
ROZDZIAŁ 17
Barcelona.
Niektórzy powiadają, że jestto jedno z najpiękniejszychmiastna świecie.
Gropius wolałby jednak poznawać to miasto w bardziejsprzyjających okolicznościach.
Wiele podróżował, ale Barcelonynigdy niewidział.
"Właściwie szkoda"- pomyślał w trakcie półgodzinnej jazdy z lotniska El Prat na Plaża de Catalunya w centrum, alenatychmiast jego głowęzajęły wspomnienia dotyczące tego wstrętnego duchownego, Ramona Rodrigueza.
Musiał go odnaleźć,co więcej- musiał się dowiedzieć, dla kogoon pracujei kimsą jego poplecznicy.
Tego bowiem, że Rodriguez niedziałałsam,że stoi za nim organizacja idącadosłownie po trupach, Gropius byłjuż pewien.
Jedyna informacja, jaką dysponował, był zapisanyna karteczce adresCarrer Caralt 17, niezbyt wiele, żeby wpaśćna trop spisku, jaki uknuła tajemnicza organizacja działająca na skalę europejską.
Przezostatniecztery miesiące Gropius rozwinął w sobie jednak zdolność odkrywaniaśladów działalności przestępczej, która wcześniej była mu całkowicieobca.
Już od dawna był świadom tego, że sam jednak nie odgrywa, jakpoczątkowo zakładał, głównej roli w tym nikczemnym dramacie.
Nie- będąc na celowniku dwóch potężnych sił,wplątał się whistorię, któranie ma z nim prawie nic wspólnego, choćparadoksalnie, znaczy wjegożyciu bardzo dużo.
323.
Gropius złożył pisemny wniosek do dyrekcji kliniki, żądając przywrócenia do pracy od pierwszego marca, "pod warunkiem ostatecznegowyjaśnienia sprawy"-jak to określił.
Tym sposobem nie godził się na to,żeby wrócić na stanowisko dopiero wtedy,kiedy znikną wszystkie wątpliwości dotyczące jego odpowiedzialności za śmierć Schlesingera i zostaniew pełni zrehabilitowany.
Lekarz naczelny kliniki,doktor Fichte, po aresztowaniu w Paryżu został wraz z Veroniqueprzekazanywładzom niemieckim i złożyłszczegółowe zeznania.
Zdecydowanie jednak zaprzeczył, jakoby miał cokolwiekwspólnegoze śmiercią Schlesingera i pozostałymi morderstwami.
Gropiusnie miał więc wątpliwości, że będziemusiał kontynuować swoje poszukiwania, żebywykazać swoją niewinność w tejsprawie.
Gropius zatrzymał sięw hotelu "Ducs de Bergara", malowniczejbudowli z secesyjnym holem, zlokalizowanej w niewielkiej odległości od Plaża de Catalunya.
Uprzejma kobietaw recepcji miała typowo hiszpańską urodę, nie mogła więc nazywać się inaczej niż Carmen,choć gdyby zapytać ją o narodowość, opowiedziałaby z dumą, że jestKatalonką.
Carmen poleciła mu habitación exterior,pokój z widokiem,co Gropius uznałza niezły wybór.
Teraz siedział w wygodnym wyściełanym fotelui zastanawiał się, w jaki sposób powinien zająć się sprawąRamonaRodrigueza.
Oczywiście się bał.
Aż za dobrze wiedział, doczego jest zdolny Rodriguez i jak bezwzględni sąjego mocodawcy, wiedział też, że ludzie ci pojawiająsię zawsze wtedy, kiedy najmniej można się ich spodziewać.
Żywiłjednak nadzieję, że tutaj, w samej jaskimi lwa,nikt się go nie spodziewa.
Dla pewnościnie wybrałbezpośredniego lotu do Barcelony, ale najpierwpoleciał do Genewy, gdzie kupił bilet do Barcelony, jakby dopiero w Genewiezdecydował się na podróż do Hiszpanii.
Jeden z problemów - o ile w ogóle dorozwiązania - polegał na tym,że Gropius nieznał słowa po hiszpańsku ani też, co w Barcelonie byłojeszcze ważniejsze, po katalońsku.
Za poradą uprzejmej recepcjonistki udałsię więc do informacji turystycznejprzy Plaża de Catalunya, gdzie obiecano muprzewodniczkę mówiącą po niemiecku.
Po niecałej godziniew pokoju Gropiusa, który uciął sobie drzemkę,zadzwonił telefon.
Kiedy odebrał, w słuchawce usłyszał czyjś młody głosmówiący doskonale po niemiecku:
324
- Bon dial Nazywam się Maria-Elena Rivas, jestempańską przewodniczką po Barcelonie i czekam w holu.
Pozna mnie pan poczerwonym ubraniu!
Rzeczywiście, Marię-Elenę trudno było przeoczyć.
Po pierwsze dlatego, że miała na sobie rzucający się w oczy czerwony kostium, po drugie dlatego, że byłanieprzyzwoicie ładna.
Miała ciemne włosy związanew koński ogon, sto sześćdziesiątcentymetrów wzrostu iokoło dwudziestuczterech lat, przynajmniej tak się wydawało Gropiusowi.
Na pytanie,skąd tak dobrze zna niemiecki,odpowiedziała, że studiuje germanistykę,ale jeszcze nigdy nie była wNiemczech.
Gropius długo się zastanawiał, jak wyjaśnić przewodniczce swoje zamiary, żeby się niezdradzić.
Skoro jednakMaria-Elena nie zadawała żadnych pytań, zostawił rzeczy własnemubiegowi.
- Cóż,nie jest to eleganckiemiejsce -oznajmiła Maria-Elena, kiedy Gropius podał jej adres Rodrigueza.
Po czym dodała przepraszająco:
- Oile wolno mirobić takie uwagi.
Gropius uśmiechnął się delikatnie.
- Człowiek, którego szukam, nie jest moim przyjacielem!
Jest wprostprzeciwnie, rozumiepani?
Dziewczyna wydęła usta i rzuciła krótkie:
-Och!
Ulica Carrer Caralt leżała na zachodnich przedmieściach miasta i Maria-Elena zaproponowała, żeby najpierw pojechać metrem, a następnieszybkąkolejką, co jest wygodniejszymrozwiązaniem niż stojąca w korkachtaksówka.
Gropius sięzgodziłi przy Plaża de Catalunya wsiedli dometralinii 1, pojechali do Plaża de Santsi tam przesiedli się na szybką kolejkęmiejską linii 5 wkierunku Cornella.
Wysiedli gdzieś w częściwschodniej,gdzie domy wyglądały na starei zrujnowane.
Po dziesięciominutowym marszu ulicami, przy których stały jedenza drugim kontenery na gruzi wrakiaut,dotarli do ulicy Carrer Caralt.
Domy miały co najmniejsto lat, w każdym razie sprawiały takie wrażenie.
Przyniektórych stały rusztowaniabudowlane, inne wyglądały na niezamieszkane i czekające na rozbiórkę.
Kilku śniadychwyrostków w koszulkach z logiem FC Barcelona grało na ulicy wpiłkę, a hałas,jaki przy tym robili,odbijał się echem od ścianczteropiętrowych budynków.
325.
- Pot ajudarme, sisplau?
- zawołała Maria-Elena do chłopców.
-Możecie mi pomóc?
Chłopcy otoczyli obcychkręgiem i z pogardą im się przypatrywali.
Gropius nie czuł się najlepiej.
W myślach obliczał gotówkę, jaką maw kieszeni, iprzyszło mu do głowy, że nie ma numeru telefonu, żeby zablokować kartę kredytową.
Wtedy stało się coś dziwnego.
Ledwieprzewodniczka wymieniła numer poszukiwanego domu, siedemnaście, chłopcyodwrócili się plecami.
Tylko jeden, najmłodszy, wskazał na wąski budynek bez okien, ze zwęgloną fasadą.
Gropius i Maria-Elena spojrzeli na siebie zdziwieni.
Na ulicyzrobiłosię cicho.
Nastoletni piłkarze jakby się zapadli pod ziemię.
Podszedłszybliżej, nad wejściem do spalonego budynku Gropiusdojrzał tabliczkę z numerem siedemnaście.
Niewątpliwie budynek spłonął lata temu i w odrętwieniu czekał na rozbiórkę.
- A może pański wróg miał jeszcze innych wrogów?
- zapytała Maria-Elena, która pierwsza otrząsnęła się z zaskoczenia.
- Ma pani na myśli podpalenie?
Dziewczyna przekrzywiła głowę.
- Reakcja tych chłopcówbyła dość dziwna.
Nie sądzi pan?
Na Gropiusie ulica robiła złowieszcze wrażenie, nie wiedział jednak,czemu tak się tutaj czuje.
Kiedy się rozejrzał, wydało mu się, że za mętnymi szybami iszarymi zasłonamizniknęły ciekawskie twarze.
Jedynie jakaśczarno odzianakobieta z domunaprzeciwko dałaupust swojej ciekawościi z otwartego okna śledziła każdy ich krok.
- Kogo tak szukacie?
zawołała silnym głosem po opustoszałejulicy.
- Czy może zna pani niejakiego Ramona Rodrigueza?
- zapytała Maria-Elena.
-Miał podobno mieszkać przy Carrer Caralt siedemnaście.
Kobieta zapewniła, że nigdy tego nazwiska nie słyszała, przy czymmieszka tu już trzydzieści lat.
Dom został spalony ibyło to celowe podpalenie.
Mieszkańcysię wyprowadzili.
Następnie zatrzasnęła okno tak silnie,że Gregor sądził, że polecą szyby.
- Przykro mi, że nam się nie udało - powiedziałaMaria-Elena, kiedyznów siedzieli w kolejce miejskiej.
- Ale odnaleźć w BarcelonieRamonaRodrigueza jest równie trudno jak Petera Miillera w Monachium.
Nie jestto szczególnie rzadkie nazwisko, sam panrozumie!
326
Naiwnością było sądzić,że Rodriguez podałw hotelu w Monachium swójprawdziwy adres.
Gropius zmęczony wrócił do hotelu.
Był złysam na siebie, że dał się tak łatwo wyprowadzić w pole.
Żeby trochę się uspokoić,zadzwonił do Franceski.
Musiał koniecznie usłyszeć jej głos.
Początkowo zamierzał jej powiedzieć, jak bardzo mu jej brakuje i jakbardzo się do niej przyzwyczaił, w końcujednakograniczył się do szczegółowego opisu nieudanych poszukiwań domu Rodrigueza.
Francesca cierpliwiewysłuchała opowieści.
Kiedy skończył, powiedziała:
- Powinieneś poszukać Rodrigueza w porcie.
-Niezły pomysł - zauważył Gropius raczej rozbawiony.
- Nie, poważnie!
- powiedziała Francesca.
-Muszę ci cośwyjaśnić.
- Słucham!
- odparł Gropius.
- Gdy w samotnym domostwie pod Asti przepisywałeś zagadkowye-mail z Barcelony,a następnie szybko stamtąd wyszliśmy, wzięłam coś zesobą.
Kasetęz automatycznej sekretarki.
Zapomniałam ci powiedzieć.
- I przesłuchałaś tę kasetę?
-Tak.
Początkowo nie potrafiłam sobie z tym poradzić.
Było słychaćtylko zdenerwowanego mężczyznę mówiącego po hiszpańsku.
Im częściej puszczałam kasetę, tym bardziej podejrzewałam, że może tutaj chodzić o głos Rodrigueza.
Don Roberto, któremu odtworzyłam tę kasetę,stwierdził, że to nie jest hiszpański, ale kataloński.
Tłumaczenie dosłownebrzmiało tak: "Gerardo, oni mnie zabiją!
Proszę, zabierz mnie stąd.
Innom.
"- ostatnie słowa są niezrozumiałe.
Potem słychać inny głos i rozmowa nagle się urywa.
Brzmito jak wołanie o pomoc, w tle zaś słychaćsyreny okrętowe i krzyki mew.
Gropius milczał.
Milczał długo, miałbowiem kłopot z uporządkowaniemtego, co właśnie usłyszał.
Dla niego wiadomość z automatycznejsekretarki była jak równanie z trzema niewiadomymi.
Nieznana była osobadzwoniąca, nieznany był abonent, który odebrałtelefon, nie było takżewiadomo, o co właściwie chodziło.
- I jesteś pewna, że rozpoznałaś głos Rodrigueza?
- zapytałwreszcie Gregor.
- Co to znaczy "pewna"?
Jakjużmówiłam, rozpoznałam go dopieropo kilkakrotnym przesłuchaniu kasety.
- A skąd wiesz,że telefonowanoz Barcelony?
327.
- Przyznaję, to tylko przypuszczenie.
Rodriguez mówipo katalońsku, tak twierdzi Don Roberto, czyli w języku, którym posługuje się tylkosześć milionów ludzi, między innymi w Andorze i na Balearach, ale przedewszystkim w Barcelonie.
Ponieważ e-mail ze zleceniemwysłano z Barcelony, zakładam nie bez podstaw, żetelefonowano także z tegomiasta.
- Mądra dziewczyna,gratulacje!
-Och, dziękuję panu!
Zawsze do usług, gdybym znów mogła byćpanu jakośpomocna.
Dopieroteraz Gropius uświadomił sobie, że Francesca tutaj,w Barcelonie, mogłaby być dla niego wielkim wsparciem.
Poza tym nie widziałjej od trzech dnii odczuwał pierwsze objawy paraliżującegostęsknienia.
Dlaczego bronił się przed przyznaniem, że z początkowego zauroczeniajuż dawno wyrosło głębokie uczucie?
- Szkoda, że cię nie zabrałem ze sobą do Barcelony- powiedział nagle dotelefonu.
-Czy to znaczy, że ci mnie brakuje?
- A gdybym odpowiedział przecząco?
-Toprzy najbliższej sposobności bym cię udusiła.
Ale jeśli chcesz,wsiądę jutro w najbliższy samoloti przylecę do Barcelony.
- Zrobiłabyś to?
A w ogóle masz czas?
- Cotam!
Trzeba wiedzieć, co jest ważne.
Kochamcię!
- I odłożyła słuchawkę.
Później, kiedy Gropius w pokoju hotelowym zastanawiał się naddalszym sposobem postępowania, pomyślał, jak nikczemnie się zachował wobecFranceski.
"Szkoda, że cię nie zabrałem ze sobą" - powiedział,aFrancesca odparła na to:"Kocham cię!
". A on?
"Cholera, dlaczego niebył w stanie się przełamać?
Dlaczego z takim trudem przychodziło muswobodne wyrażanie własnych uczuć?
"
Następnego ranka Gropiuswłaśnie skończył kąpiel i w szlafroku stał przyoknie, żeby nacieszyć się słonecznym widokiemmiasta, kiedyzadzwoniłtelefon.
Była to Francesca.
- Dzień dobry, tu radosne biurozleceń.
Pan zamawiał budzenie?
Gropius nie mógł powstrzymać śmiechu.
Był jeszcze zbyt zaspany,żeby celnie odpowiedzieć,zapytał więc tylko:
- Gdzie jesteś?
328
- Na lotnisku El Prat w Barcelonie.
-Jakto?
- Wstałam o piątej.
Było tylkotakie bezpośrednie połączenie.
I jestem.
- A ja jeszcze się dobrze nieobudziłem.
Francesca się roześmiała.
- Wiesz, co powiedział Napoleon?
Cztery godziny snu dla mężczyzny, pięć godzin snu dla kobiety i sześć godzinsnu dla idioty.
- Jest jakiś następny poziom w tejklasyfikacji, wyższyod idioty?
-Wolałabym się nad tym szerzejnie rozwodzić.
Zwłaszczaw takipięknydzień, jak dziś.
- Przyjadę po ciebie!
- zawołałGropius pełen energii.
- Nie ma potrzeby.
Mój bagaż jest już zapakowany do taksówki.
Jaksię nazywa twójhotel?
- "Ducsde Bergara" przy ulicy Bergara, w pobliżu Plaża de Catalunya.
-Będę za pół godziny!
Całuję.
Zanim Gregorzdążył coś powiedzieć, Francesca zakończyła rozmowę.
Stanowczość i pewnośćsiebie, z jaką realizowała swoje plany, wciążod nowa zaskakiwała Gropiusa.
Rzeczywiście,nie minęło więcejniż trzydzieści minut, a taksówka z Francescą zajechałapod hotel.
Wpadli sobie w objęcia, jakby się nie widzielico najmniej kilka miesięcy
-Jeślinie masznic przeciwko temu - powiedział Gropius, kiedy boyhotelowy zajmował się bagażem - zmieniłem rezerwację mojegopokojuna apartament państwa Gropius.
Francescaspojrzała zdumiona.
- To brzmi jak oświadczyny!
-Żałuję, jeszcze nie jestem wolny!
- Wiadomo!
- zaśmiała się Francesca.
-Najlepsi faceci to albo żonaci, albo geje.
- Trzeba poczekać!
- powiedział Gregor.
-Poczekać.
Kiedy dotarlido pokoju, Francescazajęła się rozpakowaniem swojejogromnejwalizki, gdyżjak większość kobietna dwudniową podróż zabrała ze sobą połowę dobytku.
Dopiero teraz Gropius znalazł czas, żebydokładnie się przyjrzeć Francesce.
Miała na sobie dwurzędowy beżowy
329.
kostium, który świetnie podkreślał jej figurę, i buty na wysokim obcasie,nie dlatego jednak wyglądała inaczej.
- Gdzie twoje okulary?
- zapytał Gropius zdziwiony.
Francesca wskazałana brązową torebkę.
- Noszę szkła kontaktowe.
Są takie czynności, przy których okularyzwyczajnie przeszkadzają.
- Na przykład?
Francesca z głośnym trzaskiem zamknęła walizkę.
PodeszładoGregora i powiedziała:
- Przy kochaniu się na przykład.
Gropius z fotela spojrzał na nią.
Francesca umiała doprowadzić godo szału kilkoma słowami, jednym gestem.
To była właśnie taka chwila.
Bez słowa wyciągnął do niej rękę.
Francesca umiejętnie poprowadziłajego dłoń między swoje nogi i zamruczała.
Wewnętrzną stroną udścisnęła jego dłoń takmocno, że aż zabolało, ale Gregordelektował się tymbólem inie zamierzał się wycofać.
Pożądliwieobserwował, jak Francescarozpina guziki, aż przed jegooczami pojawiły się jej piersi, jak dwie dojrzałebrzoskwinie.
Sam sobie wydawał się onieśmielonym sztubakiem, kiedy tak poddawał się kunsztowiuwodzenia tej podniecającej kobiety, sam też siebie niepoznawał.
Jak sparaliżowany śledził każdy jej ruch, kiedy już rozebranazaczęła rozpinać pasek jegospodni.
Gdyjej dłoń wślizgnęła się do spodnii mocno chwyciła członek, Gropius wydał stłumiony okrzyk.
- Pragnę cię, pragnę cię, pragnę cię!
- szeptał podniecony do granic.
Podczas gdy Francescapieściła jego członek, Gregor zamknął oczy,żeby wpełni wszystko odczuć.
"Co zakobieta!
"- to była jego jedyna myśl.
Kiedypoczuł, jak Francesca nanim siada i jak on głęboko w nią wchodzi,zniknęły wszystkie wyraźne myśli.
Zostali w tej pozycji przez chwilę, która trwała po prostu w nieskończoność.
Było nieopisanie pięknie.
Gropius nie ośmielił się wykonać nawet najmniejszego ruchu,żeby utrzymać ten stan najwyższej lubieżności.
Nie wiedział, jak długo mógł trwać tenstan zawieszenia, gdy nagle, niespodziewanie,Francescadwoma, trzema gwałtownymi ruchami doprowadziła do raptownego końca.
Prąd przebiegł pojego ciele - tak silny, że na chwilę aż pociemniałomu w oczach.
Kiedy doszedł do siebie, leżeli oboje w czułymobjęciu.
330
Po wspólnym śniadaniu Gropius i Francesca postanowili pojechać do portu.
Gregor nieuważał, żeby z tejwyprawy wyniknęło coś konkretnego, aletego przedpołudnia poszedłby z nią nawet na koniec świata.
Szansaodnalezienia Ramona Rodrigueza była nadal, jego zdaniem,jedna namilion.
Przy kolumnie Kolumba wysiedli z taksówki i poszli dalej piechotą.
Spacerowali po molo de la Fusta, obserwując zakotwiczone żaglowcei jachty na błyszczącej wodzie.
Francesca wyjęła z torebki dyktafon i razporaz odtwarzała z taśmy głos Rodrigueza.
Gropius pokręcił głową.
- Ta rozmowa telefoniczna mogła być prowadzona wszędzie i nigdzie.
Równie dobrze w porcie handlowym, jak i tutaj,na przystani jachtów.
Jakby miała nadzieję odkryć jakąśukrytąwskazówkę, Francesca przycisnęładyktafon do ucha iraz jeszcze przesłuchała nagrania.
Przy molo, gdzie cumowały statki rejsowe i duże jachty, jeden z okrętówszczególnierzucał sięw oczy.
Gropius nie miał pojęciana temat żeglugi,aleten statekbył potężny i wyglądał na starszyod pozostałych znajdujących sięw porcie.
Poza tym sprawiał niepokojące wrażenie opuszczonego - bezpasażerów i załogi.
Tylko dwóch uzbrojonych strażników pilnowało trapu.
Śnieżnobiałystatek miał z pewnościąpięćdziesiąt lat i był drewniany, choć był bardzo dobrze utrzymany.
Podszedłszy bliżej, zobaczyli samochód dostawczy znapisem: "Verduras - Hernan Jimenez", z któregowyładowywano na pokładskrzynki z owocami i warzywami.
Już mieli zawrócić ipójść w przeciwnym kierunku, kiedy Gropius sięzatrzymał.
Nadziobie statku lśniła osobliwa nazwa:
IN NOMINE DOMINI.
- Po łacinie!
- mruknął do siebie Gregor i spojrzał nieobecnym wzrokiem na Francescę.
-A oznacza "w imię Pańskie".
- Niezwykłe- orzekła Francesca.
- Nawet w ultrakatolickich Włoszech statki nazywają się "Leonardo da Vinci", "Michelangelo" albo "Andrea Doria",ajeślijuż musi być jakiś akcent religijny, to także "Santa Lucia" czy "Santa Maria".
Naprawdę bardzo niezwykłe.
Gropius znów skierował wzrok na statek i powiedział:
- Spójrz na pierwsze litery tych trzech słów!
-IND mruknęła Francesca pod nosem.
- IND- powtórzył Gregor z niedowierzaniem.
Właśnie miał zrezygnować, zaprzestać tych przeklętych poszukiwań czegoś tajemnicze331.
go, nieznanego, nierozwiązywalnego, gdy oto nagle pojawiła się pierwszawskazówka, ślad prowadzący do ludzi stojących za całą tą historią.
"IND - w imię Pańskie".
Kiedyprzeprowadził w myślach przeglądwydarzeń z ostatnichmiesięcy, zabrzmiało tojak jakaś ponuragroźba.
Kim jednak byli ci ludzie, którzy "w imię Pańskie" byli zdolni do takichczynów?
Cowięcej,wielokrotnie wprowadzili je w życie?
- Chodź!
Gregor wziął Francescę za rękę i obojeposzli w kierunkuopuszczonego trapu.
Zanim jednakdo niego dotarli, podeszli do nichdwajstrażnicy w czarnych uniformach.
Jedenz nich miał w kaburze rewolwer,gumową pałkę i dobrze widoczny paralizator, który za pomocą dziesięciutysięcy woltów pozbawia napastnika wszelkiej zdolności do walki.
- Piękny statek!
- Gropius próbowałnawiązaćrozmowę ze strażnikami, ale jeden z nichtylko podniósł rękęi zawołał po angielsku:
- Wynocha!
-Już dobrze!
- odpowiedział Gropius i odszedł,ciągnąc Franceskęze sobą.
-Z nimi lepiejnie zadzierać.
Tymczasem rozładowano samochód dostawczy,który, głośno zawodząc silnikiem, odjeżdżał z molo.
- Chwileczkę!
- powiedział Gropius, wyjął notatnik z kieszeni i zapisał nazwę firmy:
Verduras - Hernan Jimenez
Francesca spojrzała na Gregora, zastanawiając się,w jakim celu torobi.
- Sądzę -orzekł Gropius - że pan Jimenez może nam opowiedziećcoś więcej o tym tajemniczym statku.
-Co chcesz zrobić?
- Znaleźć Jimeneza.
-Ale nawet nie znasz jegoadresu!
- Odczego są książkitelefoniczne!
Poza tymmoże nam pomóc Maria-Elena.
- Maria-Elena?
-Przewodniczka, która już wczoraj towarzyszyła mi podczas poszukiwań Rodrigueza.
Maria-Elena Rivas znalazła handlarza warzyw w dzielnicy Ribera, położonej niedaleko portu części miasta z niezliczonymi sklepikami, zamknię332
tej dla ruchu samochodowego.
Żeby niepotrzebnie nie zwracać na siebieuwagi, Gropiusuznał, że będzie lepiej, jeśli Francesca zostanie w hotelu,a on poszuka Jimeneza tylko z Marią-Elena jako tłumaczką.
Hernan Jimenez był niewysokim, uprzejmym mężczyzną o ciemnych,przerzedzonych włosach.
Kiedyusłyszał, żeGropius pytao właściciela "InNomine Domini", twarz mu spoważniała, spojrzał obojętnie i zapytał:
- Pan jest z policji?
-Nie,skąd topanu przyszłodo głowy?
- odparłGropius.
-Szukammojego dobrego znajomego nazwiskiemRodriguez.
Przypuszczam,żeprzebywa właśniena tym statku.
- Czemu pan tam nie pójdzie i nie zapyta?
-Tamci ludzie nie są szczególnie skłonni do udzielania informacji.
Na to Jimenezsię zaśmiał i powiedział:
- To się pan wiele nie pomylił, panie Gropius.
Oniwszyscy są trochędziwaczni,ubierają się na biało isą wegetarianami,co mnie akurat bardzocieszy.
Pan mnie rozumie.
Co mi się już mniej podoba, to fakt, że wszyscysą trochę zboczeni, rozumie pan.
Jedynie rzadko można któregoś z nichzobaczyć.
Ale razpod pokładem natknąłemsię na przerażającą postać,mężczyznę wielkości szafy, który miał odsłoniętątwarz.
Kiedy mniezobaczył,odwrócił się i zniknął w jednej z licznych kabin.
- Ilu ludzi jest na pokładzie "In Nomine Domini"?
-Trudno powiedzieć.
Sądzącpo moich dostawach, stu dostu pięćdziesięciu.
- A dlaczego pan pytał, czy jestem zpolicji, senor Jimenez?
-Dlaczego?
- Handlarz wzruszył ramionami.
-Coś z tymi ludźmi jest nie tak.
Nie tolerują kobiet, nie znoszą, gdy zadajesię impytania,nie mają imion.
Tylko pieniędzy, o tak -pieniędzy mają pod dostatkiem.
Za każdą dostawę płacą gotówką.
Apo dwóch lub trzech dniach postojuw porcie statek znika znów na pół miesiąca.
- Ale przecieżzastanawiał się pan, komu sprzedaje pan swoje warzywa?
-A tam!
-zirytował się Jimenez.
- Tu, w sklepie, także nie pytamozajęcie czy wyznanie, kiedy sprzedaję komuś kilogram pomidorów.
Alemyślę, że chodzi tutaj o jakąś sektę.
A teraz pan wybaczy, muszę wieczorem dostarczyć na pokład jeszcze jedną dostawę.
Jutro rano statek maodpłynąć.
333.
Statek i jego pasażerowie przyciągali Gropiusa jakąś magiczną siłą.
Głos wewnętrzny mówił mu,żeby przyjrzeć się dokładniej "In NomineDomini".
Alejak?
Szli już ulicą Sombreres, żeby przy ViaLaietana wsiąśćdo taksówki, kiedy Gropius nagle wpadł na pewien pomysł i wyjaśnił tłumaczce, żemuszą jeszcze wrócić do Jimeneza.
Handlarzwarzywnawet się nie zdziwił, kiedy Gropius i Maria-Elenaznów siępojawili, i spokojnie wysłuchał prośby Gregora.
- No, no - powiedział.
- Chce mipan pomóc przy rozładunku,niezłamyśl.
Boję się tylko, żestraże nabiorą podejrzeń, kiedyzjawi się pantam wtym swoim eleganckim ubraniu.
- Oczywiście dostosuję ubiór do charakteru zadania - zapewnił Gropius.
- Kiedy ruszamy?
- Niech pan przyjdzie tutaj o godzinie siedemnastej - zarządził Jimenez, którego cała sprawa nawet bawiła.
- Ale będzie lepiej,jeśli zjawisię pan sam.
Nie było łatwo przekonać Francescę,żebyzostała w hotelu.
Powszystkim, co już przeżyła z Rodriguezem, niepokoiła się i nie chciała Gregorapuścić samego.
Wreszcie zrozumiała, że raczejnie udałoby się im dostaćna statekwe dwójkę, a ryzyko zdemaskowaniabyłoby znacznie większe.
Hernan Jimenez niemalnierozpoznał Gropiusa, gdy ten tuż przed godzinąsiedemnastą zjawił się w magazynie ubrany w niebieskie spodnieroboczeiwyświechtaną kurtkę, wszystko kupione na pchlim targu Els EncantsNous przy Plaża de les Glóries.
Do zniszczonego ubrania nie pasowałytylko drogie, porządne buty.
Godzinę później samochóddostawczy z napisem "Verduras - Hernanjimenez" wjechał na molo i powoli zbliżyłsię do zacumowanego nakońcu "In Nomine Domini".
Inaczej niż przed południem, kiedyna statku nie byłowidać żywej duszy, teraz na pokładzie panował spory ruch,gdyż poza Jimenezem jeszcze czterech innych dostawców przywiozłoswojetowary.
Gropius ocenił długość statkuna pięćdziesiątmetrów.
Poza górnympokładem były jeszcze dwa pokłady dolne, z małymi okrągłymibulajami,z których połowa była oszklona nieprzeźroczystymiszybami albo zamalowana białą farbą.
Gregorowi rzuciły się w oczy przede wszystkim licz334
ne anteny,w tym satelitarna nad mostkiem kapitańskim, które wyraźniekontrastowałyz niemalzabytkowym wyglądem okrętu.
Trap był pilniestrzeżony i kiedy Gropiuschciał wnieśćna pokładpierwszą skrzynkę ogórków, został dokładnie zrewidowany.
Przejrzanotakże zawartośćskrzynki.
Również Jimenez, choć znany strażnikom, mógłprzejść dopiero po rewizji osobistej.
Luk towarowy we wnętrzu statku był ciasny, za nim zaś wyłaniałasięmroczna platforma, z której na prawo i lewo prowadziły dwa korytarze:
na dziób i na rufę.
-Tajemnicze -stwierdziłJimenez, pchając przedsobąwózek z trzemaskrzynkamiwarzyw ustawionymi jedna na drugiej.
Gropius szedł za nim,niosąc skrzynkę na lewym ramieniu,w sposób, jaki podpatrzył u innychrobotnikówportowych.
Duszne powietrze, odór ropydo silników dieslai hałas prądnic tworzyłyatmosferę jakze złego snu.
Chłodnie i magazyny zapasów znajdowały się na dziobiestatku ibyłow nich dość miejsca na żywność, której wystarczyłoby dla setki pasażerówi załogi na przeżyciekilku miesięcy.
Kilkanaście razy Gropius iJimenezpokonalidrogę od luku towarowegodo tej wielkiej spiżarni.
Gregor zapamiętał każde mijane drzwi, a otwierając kilkoro z nich, uzyskał ogólnywgląd w rozkład pomieszczeń.
Równieżpod pokładem był uzbrojony strażnik w czarnym uniformie,który swoje zadanie traktował jednak mniej poważnie niż wartownicy przytrapie.
Widząc to, Gropiusułożył sobie plan, który wprowadził w życie,zanimjeszcze ostatni ładunek dotarł do celu.
Niezauważalnie dla Jimeneza zniknął wpralnipołożonej wkońcukorytarza.
Leżały tam stosy białych ręczników, obrusów, pościeli i ubrań.
Szary wór na brudną bieliznę był wypełniony tylko w połowie i Gregorwykorzystał okazję, żeby się wnimukryć.
Później nie był w stanie powiedzieć, jak długo siedział schowany w tymworze.
Zdawało musię nawet, żesłyszy wołanie Jimeneza.
Ośmielił sięopuścić to dobrowolne więzienie dopiero wtedy, kiedy na statku rozległosięgłośne dudnienie i zagłuszyło pomruk prądnic.
Przez jeden z trzechiluminatorów, pomalowanych od zewnątrzfarbą olejną, zdołał niewyraźnie dostrzec, żeświatła portowego molosą w ruchu.
"Przecież toniemożliwe"- pomyślał zaniepokojony.
Jimenez zapewniał, że statek odpływa dopiero jutro.
Gropiusbezskutecz335.
nie próbował otworzyć okno.
Bulaje byłyjednak zanitowane.
Siedziałw pułapce!
Głosy w korytarzu zrobiły się głośniejsze.
"Co robić?
Żeby od razu niebyć rozpoznany jako pasażer na gapę, Gropius pozbył się ubrania i włożyłna siebie białe spodnie oraz kurtkę przypominającą fartuch - takich ubrańbyło w pralni najwięcej.
Później uchylił drzwi i wyjrzałna korytarz.
Gropius nie zastanawiał się nad tym, jak powinien zareagować, gdyby kogośspotkał.
Wiedział tylko jedno: chceopuścić pokład tego przeklętego statku!
Niemal bez tchu, czujnie rozglądając się na wszystkie strony, dotarłdo drewnianych schodków prowadzących na pokład.
Na szczęście pokładdziobowy tonął wpółmroku.
Pod osłoną kajuty Gropius starał się zorientować w sytuacji.
Statek oddalił się już odnabrzeża o pięćset metrówi wziął kurs na południe.
W innych okolicznościach Gropius zachwyciłbysię widokiem oświetlonych statków i świecącychlatarń przy nabrzeżnejpromenadzie,teraz jednak nie miał ochoty podziwiać wieczornej panoramy miasta.
Wahał się, czy zaryzykować skok do wody i próbować dopłynąćdo brzegu,ale kiedy wychylił się przez reling i przyjrzał się wzburzonymfalom, natychmiast porzucił tę myśl.
Jak odurzony, niezdolny do podjęciadecyzji, Gropiuschwiejnie przemieszczał się wzdłuż relingu w kierunku pokładu rufowego.
Naśródokręciu, tuż za mostkiem kapitańskim, świeciły jasnymświatłem okna jednejz kajut.
Gropius na czworakachprzeczołgał się pod balustradą i niezauważony dotarł do pokładu rufowego,gdzie przysiadł na zwoju liny grubości ręki.
Zrozpaczony, ukrył twarz w dłoniach.
"Dawałeś już sobie radę winnych sytuacjach bez wyjścia"- próbowałsię pocieszyć, ale skończyło się napróbie.
W rzeczywistości okropnie siębał, tak samo jak wtedy w samotnym domostwie w okolicach Asti.
Łatwo mógł sobiewyobrazić, jak potraktują go ci ludzie, a pozbycie się ciałanigdzie nie jesttak proste, jak na otwartym morzu.
Gropius niemiał pojęcia, dokąd płynie "In NomineDomini",i właściwiebyłomu to obojętne.
Wtedy usłyszałkrzyk dobiegający z wnętrzakajuty.
Pod osłoną szalupy ratunkowej podkradł się pod okno kajuty i zajrzał do środka.
To, co zobaczył, było niesamowite i jednocześnie groźne.
Naczymśw rodzaju tronu z wysokimoparciem siedział potwornie oszpecony męż336
czyzna w białej szacie.
Twarzmiał zniekształconąprzez blizny i oparzenia.
Jego szata przypominała sutannę i byłazapięta na guziczki od szyiaż do stóp.
W niewielkiej odległości na drewnianym stołkuklęczał półnaginieszczęśnik, którego tułówbył naznaczony szramamii krwawymiranami.
Człowiek ten miał ręce skute kajdankami.
Mężczyzna w czarnym ubraniu okładał biedaka pejczem o krótkim trzonku, doktóregobyły przymocowane żelazne gwiazdki.
Działo się to bez widocznejagresji,jakby wszyscy uczestnicy tego ponurego przedstawienia zgadzalisięna taki jego przebieg.
Po kilku minutach tortura się skończyła człowiekw białej szaciewstał i prawą ręką uczynił znak krzyża,wtedyubrany na czarno oprawcawyprowadził swoją ofiarę z kajuty.
Jednocześnie nieszczęśnik ten, niski,krępy mężczyzna, pokazał oblicze,a chociaż kosmyki długich, ciemnychwłosów spadały mu na twarz, Gropius rozpoznał go natychmiast.
Był toRamon Rodriguez.
Gropius poczuł się zdezorientowany.
Rodriguez!
Dotychczas uważałtego mężczyznę za niebezpiecznego, teraz jednak zrobiło mu sięgo żal.
Światła na horyzoncie już dawno zniknęły, a "In Nomine Domini"wciąż płynął zpołowąmocy.
Gropius rozważał, jak przetrwanoc.
Najbezpieczniejsze wydały mu się przednie szalupy ratunkowe - łącznie byłoich dziesięć - zaczął więc przy pierwszej łodzi rozsznurowywać brezent.
Ryzyko, że ktoś go odkryjew szalupie, byłoniewielkie, w każdymraziemniejsze, niż gdyby nocował gdziekolwiek pod pokładem.
Jutro sięrozejrzę- pomyślał Gropius.
- Za dnia".
Twarde deski szalupy nie pozwalały Gropiusowi zasnąć.
Do tego dochodziła niepewność, coczłonkowie tej tajemniczej sekty zrobią z pasażerem na gapę,kiedy go znajdą.
"Agdybysię jeszczezorientowali, kto siędo nich zakradł, wtedy pomyślał Gropius jego życie nie byłoby wartefunta kłaków".
"Moje ubranie!
" Kiedy niespokojnie próbował się zdrzemnąć, przypomniałsobie oubraniu roboczym,które zostawił wpralni.
Gdyby je znaleziono, wówczasna pewno wszczęto by alarm i rozpoczęto poszukiwanieintruza.
Trzeba je zabrać.
Kajuta,w której odbyło się ponure przedstawienie,teraz była pogrążona w mroku.
Gropiusprzekradł się na rufę tą samą drogą, jaką wcześniejprzyszedł.
W pralni znalazłporzucone ubranie robocze -tam, gdzie
337.
je zostawił.
Szybko zwinął je w kłębek i ruszył z powrotem, kiedy zza drzwijednej z kajut dobiegł go odgłos przypominający płacz.
Wbrew wszelkiemurozsądkowiuchylił te drzwi i zajrzał do środka.
Poraziło go jasne światło.
W odróżnieniu od oszczędnie oświetlonego korytarza, cela, która sięprzed nim pojawiła, była dosłownie zalana światłem.
Na podłodze siedziałskamlący Ramon Rodriguez, oparty plecami ozakrwawioną ścianę kabiny.
Prawą nogę miał zakutą w kajdany.
Żelazny łańcuchpozwalał mu naswobodę ruchu w promieniu niecałych dwóch metrów.
Gropiuszamknąłza sobą drzwi.
Rodriguez rzucił Gropiusowi apatycznespojrzenie, po czym znówzapatrzył się przed siebie.
Z plastikowego wiadra stojącego w kącie unosiłsię odrażający smród.
Na talerzu na podłodze leżał stary chleb.
- Pana najmniej się tutaj spodziewałem - jęknął nagle Rodriguez, nie podnosząc wzroku.
Głos miał bardzo osłabiony.
-Jakpan się dostał na statek?
Gropius zignorował pytanie.
- Co się tu właściwie dzieje?
Dlaczego panu to robią?
- Oni mnie zabiją- wyjąkał mężczyzna.
- Jutro, pojutrze, o ile wcześniej sam nie zdechnę!
Potorsie Rodriguezaspływała lepka mieszanina potu i krwi.
Przetarłoczy ręką.
Potem ciągnął:
- Nie czyniłem tego z własnej woli, musi panwiedzieć.
Ale kiedy sięzorientowałem, co tu się wyrabia, było już za późno.
- Czego nie czynił pan z własnej woli?
- ostrożnie zagadnął Gropius.
- Nie śledziłem pana dzień i noc.
Takie było polecenie od wyższychwładz, rozumiepan.
Kto wstąpido tego zakonu, ten nie ma już powrotudo normalnego życia.
Dostajesz polecenie, a jeśli nie trzymasz się reguł,to znaczy, że przegrałeś swoje życie.
- O jakim zakonie panmówi?
-O zakonie In Nomine Domini.
IND.
Nie wiedziałpan?
- Nie, nie wiedziałem.
-To jak pan tutaj trafił, profesorze Gropius?
- Rodriguez znużonypodniósł głowę.
- Tak, to ja.
Ale żebyodpowiedzieć na pańskie pytanie, trzeba by wiele czasu.
Niech pan lepiej opowie, jak się pan znalazł w tejprzerażającejsytuacji.
Być może będę mógł panu pomóc.
338
- Pan mnie?
Dlaczego miałby pan to robić?
Po wszystkim, co się stało?
Ale ostrzegałem panawtedy w Berlinie, pamięta pan?
Dlaczego panniezrezygnował?
- Wtedy by mnie tu nie było!
- Jestem pewien, że tak byłoby lepiej dla pana.
A tak w ogóle, to dlaczego pan jest jeszcze na wolności?
- Bo oficjalnie mnie tu nie ma.
Jestem, że tak powiem, pasażeremna gapę.
- Chce pan przez to powiedzieć, że niezauważonydostał się pan nastatek?
Gropius przytaknął.
- Nigdysię pan nie poddaje - stwierdził Rodriguez z uznaniem.
-Nie wtedy, kiedy chodzi omój honor.
Ale, mówiąc szczerze.
, równieżja nie jestem tutaj z własnej woli.
Zakradłem się na pokład "InNomineDomini", żeby sięwięcej dowiedzieć o ludziach kierującychtym zakonem,i nagle zauważyłem, że statek odpływa.
Teraz zaś, prawdę powiedziawszy,boję się jak diabli.
Dokądwłaściwie płyniemy?
- Dokąd?
Dokąd!
To obojętne.
Statek nigdzienie zawija do portui tak błądzi po zachodnim Morzu Śródziemnym, jak "Latający Holender".
Świetnypomysł, żeby uciecod wszelkich poszukiwań,wszelkich przepisów prawnych i wszelkich władz podatkowych.
Nie sądzi pan?
Rodriguez kiwnął naGropiusapalcem, żeby ten podszedł, i wyszeptał:
- Dwoje drzwi dalej znajduje się skarbiec, tak stary,jak ten statek.
Leżyw nim pięćdziesiąt milionóweuro.
Zakonnie ma bowiem konta bankowego.
Oficjalnie w ogólenie matego zakonu, rozumie pan?
W innej sytuacji Gropius miałby wątpliwości, czy Rodriguez się nieprzechwala,kiedy jednakprzyjrzał się temu umęczonemu człowiekowi,zachowującemu się tak, jakby już zamknął swoje życie, uznał jego opowieść za prawdziwą.
-A skądpochodzą tak ogromne pieniądze?
-Właśnie.
Na świecie istnieje tylko jedna instytucja,która może niepostrzeżenie obracać takimi pieniędzmi, i jest toWatykan.
- Ale przecież Watykan niefinansuje tego zakonu zmiłości bliźniego!
-Z miłości bliźniego?
Proszę mnie nie rozśmieszać!
Nie, czyni to,bo tak mu podpowiadainstynkt samozachowawczy!
Sekretarz stanu kar339.
dynał Calvi sądził do niedawna, że zakon In Nomine Domini dysponujeaktami Golgoty i może dostarczyć dowodu, że do Pana naszego JezusaChrystusa należą szczątki, które jeszcze do niedawna spoczywały w kamiennej skrzyni pod murami Jerozolimy.
- A gdzie naprawdęznajdują się te akta Golgoty?
-Akurat pan o to pyta?
- Rodriguez przyjrzał mu się nieufnie.
-Mazara twierdzi, że to pan po śmierci Schlesingera zdobył akta, żeby porazdrugizainkasować pieniądze.
- Dlaczego właśnieja?
-Jest pan jedyną osobą, która była powiązany ze wszystkimi wtajemniczonymi.
- Aleja nie mam tych akt.
Być może Schlesinger zabrał je zesobąna tamtenświat.
- Bóg to wie, ale i On miałby prawo wątpić.
Schlesinger to byłszczwany lis.
Sprzedał Jego Świątobliwości" Giuseppe Mazarze niepełne dowody swojego odkrycia, pewnie z zamiarem pozostaniaprzy życiu.
Po ujawnieniu wszystkich dowodów, tak pewnie przypuszczał, zostałbypo prostu zabity.
Gropius spojrzał zdezorientowany.
- Kim, u diabła,jest Giuseppe Mazara?
-Poprzednikiem sekretarza stanu Paola Calviego.
Calvi i Mazarabyli członkami Kurii Rzymskiej i stali się zaciętymi wrogami.
Calvizazdrościł Mazarze stanowiska.
Było to powszechnie wiadome.
Uważał,żesam byłby lepszym sekretarzem stanu, i nieraz mówił, że Mazara to niedojda i tylko przynosi Kościołowi szkodę.
Pewnego dnia, podczas jazdyz Castel Gandolfo doRzymu, służbowa limuzynaMazary wpadła w poślizg, uderzyła w drzewo i stanęła wpłomieniach.
Mazara o włosuniknąłśmierci,ale został okropnie poparzony.
Musiałzrezygnować ze stanowiska.
Ostatecznie zniknął z Watykanu i ponownie pojawił się rok później,szantażującswojegonastępcę, Paola Calviego.
Od tamtej pory MazaramaCalviego właściwiew ręku.
Rozumie pan teraz, dlaczego Mazara poruszyłniebo i ziemię, żeby wpadły mu w ręce akta Schlesingera?
- Oczywiście.
Ale ten Mazara.
- Świętaracja, to wariat!
- Rodriguez nie pozwolił Gropiusowi dokończyć.
-Z pewnością kiedyś był bardzo mądry, ale od tamtego wypadku ujawnia wyraźne oznaki obłędu.
Jako założyciel zakonu chce, żeby zwra340
cano się do niego "Wasza Świątobliwość".
Dawniej Mazara był ponoć człowiekiem o otwartym umyśle i liberalnych poglądach, z czasem jego charakter zamienił sięwewłasne przeciwieństwo.
Jego Świątobliwość"stał się ultrakonserwatywny, zacofany, sadystyczny.
Twierdzi, że przyjmuje grzesznych księży i sprowadza ich z powrotem na słuszną drogę.
W rzeczywistości wykorzystuje ich do swoichniskich instynktów i każeim "w imię Pańskie"torturować i mordować.
-Grzeszni księża?
Musi mi pan to wyjaśnić.
Rodriguez wzruszył ramionami.
- Ludzie tacy jak ja.
Byłem proboszczem w wiosce niedaleko Granolers, aż na mojej drodze stanęła pewna nauczycielka, boże stworzeniepełne wdzięku, pełne uczucia i miłościw dużych piersiach, rozumiepan.
Nie chciałem się znią rozstawać, dlatego objęto mnie bezlitosną procedurą, która zakończyła sięzakazem pełnienia posługi.
Z czego ma żyćksiądzusunięty z funkcji?
- Rozumiem.
A później popadł pan w niełaskę u Jego Świątobliwości".
- Tak było.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Francescę Colellę,przypomniałem sobie o mojej wielkiej miłości.
Tamtaopuściła mnie jużdawno temu, a pani Colella była jej dokładnym odbiciem.
Nieporadniepróbowałem się do niejzalecać, na próżno jednak.
Upiłem się i dopierowspółbracia musieli mnieprzywołać do porządku.
Mazaranie uznaje żadnych odszczepieńców.
Uważa, żeżycie to kara.
- Kara za co?
-Za grzeszność człowieka.
Człowiek, powiada Mazara, nie jest naświecie dla przyjemności, leczżeby wypełniać wolę Boga.
Radość życianie jest zgodna zwolą Bożą.
Sztuczne przedłużanie życialudzkiego jestzbrodnią.
Każdemu jest pisane, kiedy ma nadejść jego ostatnia godzina.
Dlatego Mazara odrzuca transfuzje krwi, przeszczepy narządów i innesposoby przedłużaniażycia.
Wszystko to, powiada Mazara, jest lekceważeniem woli Boga.
- Ma więcpan też na sumieniu Constantina, męża Franceski?
-Nieja osobiście, lecz zakonIn Nomine Domini.
- A Sheba Vadin?
-Chciała szantażować zakon wiedzą, którą powierzył jej Schlesinger.
Nie inaczej było z de Lucą.
Gropius milczał w niewypowiedzianym gniewie.
Po chwili zapytał:
341.
- A Arno Schlesinger?
Kto jego uśmiercił?
- Tak, ten Schlesinger!
Tylkoo włos uniknął śmierci w zamachuw Jerozolimie.
Może zresztą wcale nie miałwtedy zginąć.
Watykanowichodziłoprzede wszystkim o to, żeby zniszczyć śmiertelne szczątki Pananaszego Jezusa Chrystusa.
- Watykanowi?
Chce pan przez to powiedzieć, że to nie pańska organizacja, tylko Watykan przeprowadziłzamach w Jerozolimie?
- Otóż to.
Nie można całego zła tego świataprzypisywać zakonowiIn Nomine Domini.
Istnieje dość złych ludzi.
Tak czy inaczej, sekretarzstanu kardynał Paolo Calvi, względnie jego sekretarz Crucitti, zleciłbojownikom palestyńskim załatwienie "problemu" za pomocą wybuchowegoplastiku.
Plan dość głupi,jak się miało okazać.
- Bo Schlesinger przeżył?
-Nietylko dlatego.
Skąd niby Calvi wiedział, czySchlesingernieukrył gdzieś zebranych dowodów, żeby później je opublikować?
Bo oczywiście Schlesingerjuż wcześniej kilka kości odłożył na boki przechowywałje w nieznanym miejscu.
- Schlesingerana sumieniu mają więc ostatecznie Calvi i Crucitti?
Rodriguez gwałtownie pokręcił głową.
- Dlaczego miałbym kłamać?
Zakon In Nomine Domini ma jużczłonków w całej Europie.
Są tobyli księża katoliccy, którzy walczą o przeżycie.
Sąślepo posłuszni Mazarze, choć nigdy go nie widzieli, choć niewiedzą, gdzie on wogóle przebywa.
Żeby dowieść swojej gotowości dopokuty, robią nawet rzeczy,których nikt im nie zlecał.
Mówiąc to, Rodriguezjęknął, Gropius zaś dostrzegł, że skatowanykapłan słabnie.
- A teraz niech mnie pan zostawi w spokoju.
Powiedziałem jużwszystko.
Rodriguez bezżycia, z oczami tępo skierowanymi przed siebie, zapatrzył się w przestrzeń.
Ktoś przeszedł korytarzem, najpierw w jedną, późniejw drugą stronę.
Gropius poczuł, że musi odetchnąć świeżym powietrzem, i ostrożnieotworzyłdrzwi kajuty.
Ze zwiniętym ubraniem roboczym pod pachą dotarł do schodków prowadzących na górny pokład.
Było już po północy.
Gropiusgłęboko zaciągnął się chłodną morskąbryzą.
Opowieść Rodrigueza wstrząsnęła nim,spychając na dalszy plan
342
sytuację bez wyjścia, w której się znalazł.
Gropiusna czworakachdotarłdo szalupy ratunkowej i wślizgnął się pod brezent.
Mimo że morze było spokojne, Gropius nie mógł zasnąć.
Za dużomyśliprzelatywało muprzez głowę.
Nakoniec przeważyła jedna: Jakzareagowałby ten obłąkany Mazara,gdybym się ujawnił?
". PrzekonanieMazary, że toGropius ma w swoim posiadaniuakta Golgoty, chroni goprzed najgorszym.
Teraz jednak, skoro Mazara i jegozakonnicy zostalizdekonspirowani, aGropiusodważył się wejść do jaskini lwa, musiał sięliczyć z tym, że Jego Świątobliwość" zareaguje nieprzewidzianie.
Gropius łamałsobie głowę, szukając jakiegoś rozwiązania, ale niczego niemógł wymyślić.
Trwożliwie wsłuchiwał się w monotonię obcychodgłosów, gdynagleusłyszał na pokładzie szybkie kroki.
Ostrożnieuniósł brezent.
W ciemności dostrzegł trzech mężczyzn w kombinezonach, którzy wykonywalijakieś trudne do określenia działania w różnych miejscach statku.
Czwar"ty, wysoki i chudy, stał na wachcie na dziobie, z pistoletem maszynowymgotowym do strzału.
PoczątkowoGropiusnie znalazł żadnego wyjaśnienia dla zachowaniasię tych mężczyzn, którzyzajmowali się swoimi zadaniami ztaką rutyną,jakby robili to już setki razy.
Stłumiony, ledwie słyszalnypomruk kazałGregorowi skierować uwagę na ciemne morze, skąd dochodziłten niezidentyfikowany odgłos.
Przez chwilę wydawało mu się, że rozpoznaje zaryseleganckiej motorówki płynącej obok "In Nomine Domini" w odległościdwustu metrów.
"Co to miałoznaczyć?
"
Im dłużej trwało to wszystko, tymbardziej niespokojny robił sięmężczyzna z pistoletemmaszynowym.
Wkońcu, kołysząc nerwowobronią, zaczął chodzić tam iz powrotem przed nadbudówką z kajutami.
W odległości kilku kroków od kryjówki Gropiusazatrzymał sięi stłumionym szeptemwydał jednemu ze swoich ludzi niezrozumiałepolecenie.
Następnie gwałtownym ruchem się odwrócił.
Gropius widział, jaklufa pistoletu celuje prosto w niego.
Właściwie człowiek tenmógł go w ogóle niezauważyć,ale Gropius w panicznym strachu wyszedł z podniesionymi rękami z kryjówki.
Usłyszał szczęk odbezpieczanej broni.
Z zamkniętymi oczami Gropius czekał na strzał w pierś.
Stał nieruchomo, jak skamieniały, niezdolny, żeby cokolwiek poczuć.
"To koniec" - pomyślał.
343.
"Dlaczego wciąż nie naciska na spust?
" zastanawiał się Gropius.
Czekał, jak mu się wydawało, całą wieczność, chciał, żeby wreszcie było już powszystkim.
"Dlaczego nie strzela?
" tłukło mu się po głowie.
Wkońcu Gropius niepewnie otworzył oczy i spojrzał na znajomątwarz.
- Prasskov, toty?
Przez długąchwilę dawni znajomi stali naprzeciw siebie.
Prasskov byłzaskoczonynie mniej niż Gropius, który pierwszy odzyskał mowę.
- Co tu się właściwie dzieje?
zapytał słabiutkim szeptem.
Miał nadzieję, że Prasskov nie zauważy jego drżenia na całym ciele.
- Sądziłem, żejesteś chirurgiem plastycznym, a nie gangsterem - dolał oliwydo ognia.
Tymczasem również Prasskov otrząsnął się z tegona pozór nierealnego spotkania.
Odezwał się cicho:
-Jak widzisz, jedno drugiego nie wyklucza.
Aleco ty masz wspólnego z tymi braciszkami?
- Nic,zupełnienic - odparłGropius.
- Chciałem tylkopoznać zakon, który ma tak wieluludzi na sumieniu.
Prasskov uśmiechnął sięzłośliwie.
- W takim razie możemy to zrobić wspólnie!
Jesteśmytutaj po to,aby działaniom tych ludzi raz na zawsze położyć kres.
Braciszkowie szkodzą interesom.
- Co to znaczy?
Zpistoletem maszynowym gotowym do strzału Prasskovodwróciłsię i dokładnie rozejrzał po pokładzie.
W końcu spokojnym głosem odpowiedział:
- Liczbatransplantacji dramatycznie spadła.
Ludzie boją się skażonych narządów.
Wielu potencjalnych biorców narządów twierdzi, że woliumrzećśmiercią naturalną niżz powodu skażonego obcego organu.
Tozaśoznacza obniżone zapotrzebowanie na narządy.
Z kolei mniejsze zapotrzebowanie powoduje, że na wolnym rynku spadają ceny.
Rachunekjest prosty.
I dlatego zakilka minut ten statek, zniszczony sześcioma ładunkami wybuchowymi, pogrąży się w morzu.
- Ładunkami wybuchowymi?
Twoi ludzie umieścili tutajmateriałwybuchowy?
- Zgadłeś, kolego.
Po tych zakonnikach nikt nie uroni nawet jednejłzy.
A moi chłopcy to zawodowcy, szkoleni jeszcze w KGB.
344
Gropius uważnie popatrzył naPrasskova.
Mimo ciemnościdostrzegłcoś szatańskiego w jegowyrazie twarzy i przyszła mu do głowy pewnamyśl.
- Prasskov, czy mogło być tak, że paczkaz materiałem wybuchowymdlaFelicii Schlesinger, paczka, która o mało mnie nie zabiła, była od ciebie?
Przez chwilę Prasskovwyglądał niepewnie, po czym odpowiedziałdrwiąco:
- Co ty sobie wyobrażasz, Gropius?
Czegośtakiego nigdy bym niezrobił.
Chociaż zasłużyłeś sobie.
W końcuzepsułeś miinteres.
Gropius podniósłobie pięści i jak szalony rzuciłsię na Prasskova.
- Ty nędzna świnio!
wrzasnął, wyprowadzony z równowagi.
Prasskov ze zblazowaną miną odsunął się na bok i nakazał dwóm
swoim ludziom, żeby uspokoili szalejącego Gropiusa.
Ci wykręcili mu
ręce za plecami.
- Posłuchaj, gwiazdorze boksu!
- powiedział Prasskov z uniesionympalcemwskazującym.
-Zanim napadniesz na niewinnych ludzi, powinieneś sobieprzypomnieć, że kiedyś razem graliśmy w golfa.
Cichym gwizdnięciem zebrał ludzi, z których jeden dał sygnał latarką.
Motorówka podpłynęła, a Prasskovi jego towarzysze opuścili się nalinieprzywiązanej do relingu.
Zanim Gropius zdążył zareagować, szybkałódź odpłynęła.
Gropius był bliski omdlenia.
Zamknął oczy.
Już po wszystkim - pomyślał.
- Wkażdej chwilitonastąpi, ten ogromny huk".
Po chwilijednakprzestał myśleć, nic już nie czuł, znalazł się w stanie zawieszenia.
Tymsposobem nie usłyszałtakże odgłosu silnika motorówki, któraponownie podpłynęła od zachodu.
Dopiero kiedy ktoś krzyknął jego nazwisko, otrząsnął się z szoku i otworzył oczy.
- Gropius!
Spojrzał w dółprzezreling.
Prasskovstał na rufie motorówki i gwałtowniewymachiwałrękami.
- Człowieku,skacz!
To twoja ostatnia szansa.
Na rufie "In Nomine Domini" zapaliły się światła.
Hałas obudziłzałogę.
Gropius długo się nie zastanawiał, przekroczył reling i skoczył domotorówki.
Poczułból w prawej nodze, ale kiedy usłyszał huczącesilniki,zabrzmiało to jak wybawienie.
345.
Motorówka ostro pruła dziobem fale, wprawnie kierowana przez Prasskova.
Gropius chwycił kurczowo tylną ławkę.
Hałas silnika uniemożliwiał rozmowę.
Nagle mężczyzna stojący obokPrasskova się odwrócił.
W dłoniachtrzymał niewielkie urządzenie z anteną.
Wydawał się zupełnie spokojny.
Prasskovkrzyknął coś do niego, ten zaś wykonał szybki ruch.
W tej samej chwili potężna eksplozja rozjaśniła morzeaż po horyzont.
PrzerażonyGropiuspatrzył na drżącą w oddali kulę ognia.
Płomienie strzelały w niebo.
Prasskov wydał z siebie okrzyk zwycięzcy, któremuudał się wspaniaływyczyn, i zwiększył prędkość, z jaką płynęła motorówka.
Płomienie za nimizmieniły barwę - jasna żółć przeszła w głęboką czerwień,jak w bryle rozżarzonegożelaza.
Po kilku minutach motorówka zdążyła się jużoddalić odwie,trzy mile morskie - blask płomieni został połknięty przez ciemność.
Kiedy motorówka pędziła ku nieznanemucelowi, na wschodzie zrobiła się poranna szarówka.
Gregorowi huczało w skroniach od twardychuderzeń fal.
Prasskov kierowałłodzią, lekko pochylony.
Na monitorze radaru pobłyskiwał jasnozielony obraz.
Po godzinie wyłoniłosię przed nimi wybrzeże, początkowo rozmytypasek,następnie linia o wyraźnych konturach.
Barcelona.
Kiedy zbliżyli się do przystani jachtów na odległość połowy mili morskiej, Prasskov zwolnił i przekazał ster jednemuze swoich ludzi.
Następnie usiadł obok Gropiusana tylnej ławce.
Gregor nie odezwał się słowem.
Nie wiedział, co Prasskov zamierza, i nie zareagował, kiedyten chwyciłgo za kołnierz i wrzasnął:
- To za tamtąnędzną świnię!
Gropiuspoczuł uderzenie pięścią w szczękęi na chwilę stracił przytomność, kiedy jednaktyłem wpadł do lodowatej wody, szybko odzyskałświadomość.
Silniki zahuczały i motorówka popłynęła w kierunku brzegu.
Gropiusnie był marnym pływakiem, ale falei lodowata woda obezwładniły go.
Spontaniczniechciał się pozbyć ubrania, uświadomiłsobiejednak, że nago nie zrobi najlepszego wrażenia, kiedy wyjdzie z wody.
Płynął więc do brzegu wubraniu.
Mniej więcejw połowie drogi od wschodu podpłynął kuter rybacki i zabrałgo na pokład.
Szyper, stary Katalończyk,który znał tylko kil346
ka słów po angielsku, podał mu swoją komórkę.
Gropius zadzwonił do
Franceski.
- Gdzie jesteś?
- zapytała Francesca histerycznie.
Całą noc niezmrużyłam oka i już chciałam iść na policję.
-Nie ma takiej potrzeby- odparł.
- Wystarczy, że z suchym ubraniem przyjedziesz po mnie do portujachtowego.
Jakiś rybak właśnie mniewyłowił zmorza.
- Zaraz przyjadę.
Gregor, wszystko w porządku?
Gropius roześmiałsię głośno.
Śmiał się tak, że rybak spojrzał na niego z troską.
- Tak,wszystko w porządku - odpowiedział.
ROZDZIAŁ 18
Do Monachium wrócili z Barcelony dopiero ostatnim samolotem późną nocą i wyczerpani poszli natychmiast spać.
Teraz, a dochodziłojuż południe, siedzieli przy śniadaniu.
Gropius przeglądał pocztę, któranadeszła podczas jego nieobecności.
- Mnie by to nie spotkało nawet po trzechtygodniach urlopu - zauważyłaFrancesca, patrząc na niego.
-Tylko ważni ludzie dostają tylepoczty.
Myślę.
- Co myślisz?
-Cóż, musi być miło dostawaćtyle listów, informacjiod ważnych ludzi, zaproszeń na różne imprezy.
- Rachunkii reklamy!
- przerwałjej Gregor.
-Większość nadaje siędo śmieci.
Oboje się roześmiali.
Ostatnie dni bardzo ich do siebie zbliżyły.
"Moje serce to cholernie gnuśny mięsień"- pomyślał Gropius.
Wiedziałprzecież już od dawna, że Francesca jest kobietą odpowiedniądla niego.
Po przerażających przeżyciach w Barcelonie chcieli na kilka dni pojechać w góry, żeby się odprężyć.
Planowali zatrzymać się w jakimś dobrym hotelu, zanim Gropius podejmie ostateczną decyzję co do przyszłości.
Francescazapowiedziała,żew najbliższym czasie nie spuści go zoka,a on wyczytał w tych słowach wszystko, tylko nie groźbę.
348
Porządkując pocztę, Gropiusnagle znieruchomiał.
Francesca dostrzegła napięcie na jego twarzy i zagadnęłaostrożnie:
- Coś poważnego?
Gregor zawahał się, po czym podałFrancesce kartkę, którą właśniewyjął z koperty.
Francesca przeczytałapółgłosem:
- Doktor Anatol Rauthmann i Felicia Schlesinger z okazjiswoichzaręczyn zapraszająna przyjęcie,dziesiątego marca, w hotelu "Cztery Pory Roku".
-Trochę to niespodziewane- mruknął Gregor.
Francesca oddała mu kartkęi długo na niego patrzyła.
- Kochałeś ją, prawda?
Ona ciebie też.
- Kochałem?
- Gropius pokręcił głową.
-Czasem nieoczekiwanielosydwojgaludzi sięskrzyżują i w pewnych okolicznościach można uważać, że jest siędla siebie stworzonym.
Późniejze zdziwieniem się stwierdza, że się człowiekzakochał wsytuacji, a nie w osobie.
-To była właśnie taka sytuacja?
- Tak sądzę.
-Jak to w takim raziejest z nami?
Francescaspojrzała Gregorowi głęboko w oczy.
Gropius wziął ją zarękę i pocałował.
- Kochamcię - powiedziałcicho.
Na przyjęcie w hotelu "Cztery Pory Roku" Felicia zaprosiła pięćdziesięciu gości,głównie przyjaciół i znajomych ze środowiska marszandówi osób handlujących dziełami sztuki, a także kilku nieznanych Gropiusowi kolekcjonerów.
Francesca kupiła z tej okazji u Lanvinaprzy Maximilianstrasse kremową, plisowaną sukienkę koktajlową z chińskiejkrepy i wyglądała tak wspaniale, że prawie przyćmiła głównych bohaterówwieczoru.
Spotkanie obu kobiet przebiegło w atmosferze- zrozumiałej w tejsytuacji- rezerwy.
Gregor za toze szczerą serdecznością życzył Felicii szczęścia.
Przez chwilę stali w milczeniu naprzeciw siebie, poczymon zauważył:
- Losyludzi toczą sięjednak przedziwnymi drogami.
Na co Felicia delikatnie pocałowała Gregora w policzek.
Anatol Rauthmann przytaknął jego słowom:
349.
- Gdyby wtedy, podczas naszego pierwszego spotkania w domu Felicii, przepowiedział mi pan, że spotkamy się ponownie z okazji moichzaręczyn, pewnie uznałbym pana za obłąkanego, profesorze!
Rzucił przy tym Felicii spojrzenie pełne miłości.
Gropius sięuśmiechnął.
Rzeczywiście, pamiętałRauthmanna jakozrzędliwego naukowca, który twierdził, że został poślubiony nauce.
Terazstał naprzeciw niego mężczyzna pełen werwy,już bez wąsów, które tak gopostarzały, ubrany w eleganckibiały smoking.
- Cieszę się z pana szczęścia - powiedziałGropius.
- Felicia to cudowna kobieta.
- Też tak uważam - oświadczył Rauthmann.
- Oczywiście chciałbypan wiedzieć, jak to się stało, żesię do siebiez Felicią zbliżyliśmy.
Spędziłem u niej kilka dni, żeby przejrzeć naukową spuściznę Arna Schlesingera.
Przez pierwsze trzy dni byłem bardzo skupiony na pracy, naglejednak poczułem, że nie jestem wstanie kontynuować badań.
Kiedywyznałem Felicii moje uczucia, oznajmiła, że czujeto samo.
Dosyć zwariowana historia.
Gdy Francescę otaczało pół tuzina mężczyzn, Gregorwziął Felicięna stronę i opowiedział jej, co się wydarzyło w ciągu ostatnich tygodni.
Jaksię jednakwydawało,sam był bardziej zaangażowany emocjonalniewopisywanewydarzenia niż Felicia.
Gropius odniósł nawet wrażenie, żeonanie bardzo muwierzy.
- Słuchaj - powiedziała, gdy Gregor skończył.
- Dla mniesprawa Schlesingerajestjuż od dawna zamknięta.
Ten człowiek bezczelnie mnie zdradzał,morderstwo było zaś tylko logicznym następstwem całej tej jego skrytości.
- Nigdy nie zdołasz mu wybaczyć?
-Nie.
Nie człowiekowi, który mnie zdradzał przez całecztery lata.
Coztymi pieniędzmi, z tymi dziesięcioma milionami?
- zapytała wprost.
- Należą dociebie.
Ludzie,którzy moglibyzażądać ich zwrotu, spoczywają na dnie morza gdzieśmiędzy Barceloną aMajorką.
Albo zostalipożarci przez rekiny.
Felicia wzniosła szampanemtoast:
- Za rekiny!
-Za was powiedział Gropius.
Poczymzapytał: Czy podczas przeglądaniamateriałów Schlesingera Rauthmann znalazł jakieśwskazówkidotyczące jego ciemnych interesów?
350
- O ile wiem, nie.
Zato policjadokonała w tychdniach sensacyjnego odkrycia: znalazła samochód Schlesingera, starego citroena D S 21.
Byłdla niego całym światem.
Arno zostawił samochód na parkingu w pobliżukliniki.
Bóg jeden wie, dlaczego.
Zażądano ode mnie tysiącatrzystu eurozaległej opłaty parkingowej.
Nie zostało mi nic innego, jak zapłacić.
Gregor jednym haustem opróżnił swój kieliszek.
- Gdzie terazznajdujesię ten samochód?
Feliciazaśmiała się drwiąco:
- W prasie na złomowisku skurczył się do rozmiarów metr na metr.
Niemogłam jużpatrzeć na tego grata.
Gropiusowi przyszedłnagle dogłowy pewienpomysł.
- Kiedy tobyło?
- zapytał cicho, ale stanowczo.
-To znaczy, kiedyzabrano citroena?
- Nie wiem, przedwczoraj,może trzy dni temu.
Wóz zabrano z parkingu prosto do złomowania.
Wszystko razem kosztowało jeszcze pięćset euro.
Przysięgam, Gregor, były to ostatnie pieniądze, jakie wydałamna Schlesingera!
- Dokąd zabrano samochód?
- w głosie Gropiusa brzmiało zdenerwowanie.
- Dokąd?
Dokąd!
- Felicia zareagowała zniecierpliwieniem.
-Gdzieśnawschód miasta.
Adebar czy coś takiego.
Dlaczego pytasz?
Samochódjest całkowicie bezwartościowy, taki sam trupjak Schlesinger.
- Czy była tofirma Adebar-Altmetall?
-Tak,tak się nazywała.
Nie miej mitego za złe, ale w takim dniu, jakdzisiaj, sąprzyjemniejsze tematy do rozmowyniż złomowanie aut.
Gropius przeprosił ją i udałsię na poszukiwanie Franceski.
Następnego ranka Gropius już o świcie zerwał się z łóżka.
Z obawy, żenie ma racjii tylko się skompromituje,nie powiedział Francescę o swoichplanach.
Oczywiście zauważyła tenwewnętrznyniepokój, który gonagleogarnął poprzedniego wieczoru, alenie chciaławypytywać.
Gropius jechał teraz szosą Wasserburger w kierunkuwschodnim.
Miał nadzieję,że na złomowisku jeszcze nie zdążyli zająć się citroenemSchlesingera.
Byćmoże zresztąjechał tam całkiem na próżno.
Prześladowała go tylko jedna myśl, równie absurdalna, jak większość tego, co przeżył w ciągu ostatnich miesięcy.
351.
O godzinie siódmej, w lekkim deszczu, który właśnie się rozpadał,Gropius wjechał na teren złomowiska, mijając żelazną bramę z firmowymszyldem Adebar-Altmetall.
Za nią, po obu stronach nieutwardzonej drogi, piętrzyły się wraki różnych pojazdów.
Deszcz pogłębiał ponuryefekt.
Na końcu drogi była widoczna ogromna prasa do zgniataniazłomu, przednią zaś hałasował podnośnik na czterech pajęczychnogach, z wysięgnikiem jak ośmiornica.
Był takwielki, że z łatwością chwytał samochód,podnosił w powietrze i jednym zamachem, jakby zniesmakiem, wrzucałwrak do prasy.
Gropius zatrzymał się i wysiadł.
Plac był pusty.
Jak okiem sięgnąć,nie było nikogo widać, tylko wysoko wgórze, w kabinie ogromnego podnośnika, kiedy akurat wycieraczka przetarła szybę, można było dostrzectwarz operatora.
Osłaniającoczy dłonią,Gropius szukał należącegodo Schlesingeracitroena DS 21, który, jak sądził, będzie łatwy do odnalezienia spośród setkiinnych starych samochodów.
Kiedy przyglądał się czekającym w kolejcena małochwalebny koniec wrakom,spojrzał w niebo, gdzieakurat wysokoponad jego głowąkołysał się nad prasą samochód.
Ten citroen!
Gropius krzyknął z nadzieją, że operator podnośnika go usłyszy.
Tenjednak twardo robił swoje.
Gropius zaczął wymachiwać rękami i podskakiwać, pokazując ręką wkierunku auta nawysięgniku.
Na próżno.
W panice chwycił Gregor leżący na ziemi odłamekmetalu i rzuciłnim w kabinę operatora.
Nawet jego samego przeraził huk, jaki tym wywołał.
Szybakabiny się roztrzaskała i spadłana ziemię jak deszcz tysiącalodowychodłamków.
Przestraszony operator wychylił się z kabiny.
Nie rozumiał,cosię stało.
Na wysięgniku dalej kołysał sięcitroen.
Gropius zaczął wołać dozdumionego mężczyzny.
Operatorzszedł po wąskiej żelaznejdrabince, przeklinając.
Gropiusowi nie było łatwo wytłumaczyć temurobotnikowi, żew samochodzie,który wisi na wysięgniku, są prawdopodobnie ważne dokumenty.
Dopierokiedy zapewnił, żepokryje wyrządzone szkody, operator zgodził się postawićcitroena z powrotem na ziemi.
Chwytak podnośnika przebił się przez okna samochodu i rozpłatałobiciasiedzeń.
"Gdziema tego szukać?
" Schowekbył pusty, niczego niebyło takżepod przednimi siedzeniami.
Tak samo pod tylnymi.
Pokrywa
352
bagażnika była zakleszczona.
Udało się go otworzyć dopiero z użyciemłomu.
Koła zapasowego nie było, a zamiast wykładziny w bagażniku leżały rozrzucone brudne strony jakiejś starej gazety.
Rozczarowany Gropiusjuż miał zrezygnować, kiedy odsunął nabok gazetę.
- Niemożliwe!
- wyjąkał z niedowierzaniem do siebie.
-Nie możebyć!
Przednim leżał szary skoroszyt,pobrudzony i niepozorny.
Krótkiespojrzenie wystarczyło i Gropius już wiedział - znalazł to, czego takdługo szukał.
Deszcz padał corazmocniej.
Gropius wręczył operatorowi wysięgnika swoją wizytówkę, żeby firmazajmująca się złomowaniem mogłasię z nim skontaktować w sprawie stłuczonej szyby.
Wsiadł do swojegosamochodu.
Krople deszczu jak pociski uderzały w dach auta.
Ich dźwięk nie pozwalał jasno myśleć.
Gropius zauważył, że trzęsą mu się ręce, kiedy przerzucał kartki skoroszytu.
Od razuzwrócił uwagęna dwieanalizyDNAz identycznym kodem paskowym i różnymi datami podpisane przez profesora Luciana deLuce.
Poniżej umieszczono zafoliowany kawałek pożółkłegopłótna, wielkościdłoni, wkształcie półkola.
W kolejnym zafoliowanym opakowaniu znajdował się odłamek kości niewiele dłuższy odzapałki, z naklejką:
"Kość kulszowa - Jesus Nazarenus 0,33".
Kość kulszowa?
Oczami wyobraźni Gropius zobaczył scenę sprzedniemal pięciu miesięcy.
Otwierali wtedy z Felicią sekretną skrytkę, którąSchlesinger wynajmowałw wiedeńskim banku.
Jej zawartość -rzekomopodkowa z kości słoniowej - rozczarowała ich, ponieważ nadal nie mogliruszyć z miejscaze swoimśledztwem.
Gropius zrozumiał teraz, że ta rzekoma podkowa była odłamkiem kościkulszowejJezusaz Nazaretu.
Schlesinger musiał ją zabrać, jeszcze zanim wysadzono w powietrze grobowiecw Jerozolimie, Rodriguez też coś takiego sugerował.
Kości te i pozostałościkrwi na autentycznymCałunie Turyńskim wystarczały, żeby za pomocą analizy DNAdowieść ponad wszelką wątpliwość, że Jezus z Nazaretu byłczłowiekiem jak każdy inny.
Gropius zamknął skoroszyt.
Serce biło mu jak młotem.
Włączył silnik i wycieraczki.
Wraki aut zaczęły przed nim falować, a ich zarysy rozpłynęłysię w falistelinie.
Czy sprawił to deszcz płynący po przedniejszy353.
bie, czy też jego zmysły zwariowały?
Tego Gregornie wiedział.
Wrzuciłbieg i ruszył.
Bardzo powoli zbliżał się do bramy wjazdowej, omijając ostrożnie kałuże i leżące na drodze odłamki złomu.
To, co zdarzyło się później, Gropius odczuł tak, jakby grał rolę w filmie.
Gdybyłjuż przy bramie, z naprzeciwkanadjechała limuzyna z zaciemnionymi szybami.
Przejazd byłciasny i wąski, dlatego też Gregorzjechał na prawo i stanął, żeby przepuścić czarnegomercedesa.
Kiedy oba samochody się zrównały, limuzynasię zatrzymała.
Szybatylnego okna została opuszczona.
Ciemne chmuryna deszczowym niebie nie pozwoliły Gropiusowi dojrzeć pasażerów.
Powszystkim, cojuż przeżył, spodziewał się, że z okna wysunie się lufa pistoletu maszynowego.
Zastygł jak sparaliżowany.
Zamiast jednak śmiercionośnej broni w oknie mercedesa ukazała sięczarnaaktówka.
Czyjaśdłoń otworzyła zamki ipodniosła wieko.
Zdezorientowany Gropius patrzył na dwa rządki plikówbanknotów barwy Ula,każdy banknot po pięćset euro.
Nie wiedział, jak długo tak siedział bez ruchu.
Ktoś niewidzialny zamknął aktówkę zpieniędzmi i podał mu ją przez okno.
Gropius opuściłszybę i wziął walizeczkę.
Jak zahipnotyzowany przekazał tamtemu skoroszyt.
Dopiero jadąc szosą Wasserburger w kierunku miasta, Gropius uświadomił sobie całą wagędokonanej transakcji.
Nie żałował.
Poszedł za głosem wewnętrznym.
Wróciwszy do domu,Gropius postawiłwalizeczkę z pieniędzmi naszafce i opowiedział Francesce o wydarzeniach na złomowisku.
- Ile ci zapłacono za te akta?
- zapytała Francescapo długim namyśle.
Nie wiem odparł Gregor zgodnie z prawdą.
Z wymuszonymuśmiechem dodał: - Przecież możesz przeliczyć!
Francesca przyniosła aktówkę i postawiłana biurku Gropiusa.
Nigdy w życiu nie widziałamtylu pieniędzy.
oświadczyła zdumiona i zaczęła liczyć pieniądze wjednym z plików.
Ja też powiedział Gropius.
Francesca wyjąkała:
- Mój Boże, jest dziesięć milionów.
Gregor przytaknął:
- Dość, żeby rozpocząć nowe życie.
354
Jeszczetego samego dnia Gropius zadzwonił do Felicii.
- Przypominasz sobie naszą podróż do Wiednia?
- zaczął Gregorbez wstępów.
- O tak -odparła Felicia.
- To bardzo przyjemne wspomnienie.
Aletak serio, to w jakiej sprawie dzwonisz?
- W sprawie zawartości skrytki w banku!
-Coz tą skrytką?
-To niebyła podkowa z kości słoniowej!
-Tylko?
- Fragment kości Jezusa z Nazaretu.
-Ach - powiedziała Felicia.
Po prostu tylko "ach", po czym nastąpiłabardzo długa przerwa.
Gropius, świadom znaczenia przekazanej informacji, nie spodziewałsię niczego.
Wreszcie zapytał niepewnie:
- Ale jeszcze chyba nie opróżniłaś skrytki?
-Właściwie miałam taki zamiar odpowiedziała Felicia ale niemiałam czasu.
Co byś powiedział na to, gdybyś ty przejął tę skrytkę razemz zawartością?
Napewno lepiej wiesz, coz tym począć.
- Felicio, czy ty w ogóle wiesz, co mówisz?
-Oczywiście.
- Muszę cię jeszczeo czymś powiadomić.
Znalazły się akta GolgotySchlesingera.
Leżały wbagażnikujego citroena.
Felicianajpierw się zaśmiała, ale zaraz spoważniała i odparła:
- Słuchaj, Gregor, nie chcę już mieć z tą sprawą nic wspólnego.
Weźakta, kości i wszystko spal, albo jeszcze lepiejzamień wszystko na pieniądze.
Ale mniedaj już z tym spokój.
I jeszcze jedno: Anatol Rauthmannniemoże sięo tym dowiedzieć.
Rozumiemysię?
- Tak odpowiedział Gregor Gropius krótko.
Gregori Francesca zastanawiali się, co powinnizrobić z dziesięciomamilionami euro.
W domunie można było zostawićtych pieniędzy, byłoby to zbyt ryzykowne.
Ostatecznie postanowili zapakowaćpliki banknotów do pudełka i wynająć w Hypoyereinsbank skrytkę, do której obojebędą mieli dostęp.
Załatwiwszytę sprawę, zjedli kolację weleganckiejrestauracji w śródmieściu.
Gregor sprawiał jednak wrażenie przygnębionego.
355.
- Nie rozumiem cię - zagadnęła Francesca.
- Przecież możeszbyćzadowolony z zakończenia sprawy!
- Tak sądzisz?
-Wiesz teraz, kto tak naprawdę był sprawcą tych zbrodni.
Przecieżtegowłaśnie chciałeś.
A mafii handlującejnarządami nawet ty niepokonasz.
Jeśli Prasskov zniknie z pola widzenia, na jego miejsce wejdzie ktośinny.
- Właściwie masz rację - odparł Gregor.
- Tylko dodziś nie wiem,kto zamordował Schlesingera.
Znani są tylkozleceniodawcy.
Francescaspojrzała na Gregora z ukosa.
- Gregor, czyś ty zwariował, jeszcze sobie napytasz biedy!
Daj jużwreszcie spokój!
Po raz pierwszy Francesca zbuntowałasię przeciw niemu i Gropiuszaczął się zastanawiać, czy sprawa jest warta tego, żeby ryzykować dla jejrozwiązania miłość tej kobiety.
Już niemal zdecydował, że zostanie przytym, coosiągnął, a pełne wyjaśnienie zbrodni pozostawi policji, kiedywcześnie rano, po nieprzespanej nocy, obudził go telefon.
Wolf Ingram,szef specjalnejkomisji do sprawy zabójstwa Schlesingera, poinformował, żeśledztwo, jak się wyraził, przybrało sensacyjny obrót.
O dziewiątej trzydzieści oczekujego przy głównym wejściu do kliniki.
Kiedy Gropius o umówionej porze zjawił się w klinice, czekali już tamna niego Ingram i dwaj policjanci ubranipo cywilnemu, ale uzbrojeni.
W kilku słowachIngram przekazałGropiusowi informację,że w zachodniej części Morza Śródziemnego zatonąłwwyniku wybuchu statek z dwustoma osobami napokładzie.
Prawdopodobnie załoga statku, członkowiepodejrzanej sekty, sami wysadzili się w powietrze.
Nazwa statku brzmiała"In Nomine Domini", w skrócie "IND".
Gropius z trudem starał się zachować spokój.
- I ściągnął mniepan tutaj, żeby mnieo tym poinformować?
- Oczywiście że niezdenerwował się Ingram.
Pan najlepiej znaukład pomieszczeń i personel kliniki.
Musi pan nam pomóc w odnalezieniu człowieka, który jest odpowiedzialny zaśmierćSchlesingera.
- Alenie sądzi pan chyba, że morderca wciąż przebywa w klinice!
-Tak właśnie sądzimy.
Nasz profiler wykonał kawałdobrej roboty.
Doszedł do wniosku, żemorderca z pewnością jest członkiem jakiejś sekty,który morduje nie z nienawiści czy chciwości,lecz z powodu wypaczonych
356
przekonań.
Morduje in nomine Domini,w imięPańskie, tak jak nazywałsię statek, który zatonął w MorzuŚródziemnym, centrala zakonu.
- OjciecMarkus!
- mruknął cicho Gropius.
-Proboszcz szpitala.
Ingram pokiwał głową.
- Pan go zna!
Co to za człowiek?
- Co znaczy znam?
Robi swoje, jak każdy.
Kapucyn, mnich o dośćniejasnej przeszłości.
Nigdy się tym nie interesowałem.
Na niego,jako ewentualnego sprawcę, mógłby wskazywać fakt, że w związku ze swoimzajęciem ma dostęp dowszystkich oddziałów.
- Gropius dobrze pamiętał, jak po śmierciSchlesingera przepłoszył duchownego z oddziałuintensywnej opieki medycznej.
- Gdzie znajdziemy ojca Markusa?
-Ma pokój w suterenie.
- To na co czekamy?
- Ingram dał znak, żeby Gropius ipolicjanciposzli za nim.
Nadrzwiach kończących długi, mroczny korytarz wisiałatabliczkaz napisem "P.
Markus".
Drzwi były zamknięte.
Gropius zawołał księdza po nazwisku,nawet jednak mocne pukanienie wywołało żadnej reakcji.
Z całym impetem swoichstukilogramówIngram rzucił się na drzwi.
Drewno pękło, drzwi puściły.
W środku panowała ciemność.
Z bronią gotową dostrzału, ostrożnie stąpając noga zanogą, Ingramwszedł dopokoju i włączył światło.
Zabłysła zimna, jaskrawa neonówkapod sufitem.
Pośrodku pomieszczenia wielkości trzyna cztery metry, z łóżkiem,starą szafą i biurkiem jako jedynym umeblowaniem, stał zniszczony fotel.
Siedziałw nim, jakby śpiąc, ojciec Markus.
Lewy rękaw miał podwinięty.
Na ręce i twarzybyły widoczne dużeciemne plamy.
Prawa dłoń obejmowała strzykawkę.
Ingramrzucił Gropiusowi takie spojrzenie, jakby chciał powiedzieć:
"To pańska robota!
".
Gropius z wahaniem podszedł do ojca Markusa i zbadał puls.
Późniejdotknął jeszcze dwoma palcami tętnicyszyjneji pokręcił głową.
- Zszedł!
orzekł cicho.
Mogłoto nastąpić już wczoraj.
Na biurkustała plastikowa butelka z etykietą Chlorfenwinfos.
- Środek owadobójczy, który wstrzyknięto w wątrobę Schlesingera.
357.
Ingram skinął głową i otworzył drzwi starej szafy ubraniowej.
- Nie do wiary - mruknął.
Spodziewał się tam zastać stare ubrania,może jakieś umoralniające książki, w zniszczonym meblu był jednak zainstalowany sprzęt komputerowy najnowszej generacji.
- Na policji musimydawać sobie radę z bardziej staromodnym sprzętem - warknąłIngram i włączył komputer.
Urządzenie uruchomiło sięw kilka sekund.
Po chwili pojawiło się okno dialogowe z informacją o emailu w skrzynce pocztowej.
Ingram kliknął na Otwórz.
Komputer zażądał:Podaj hasło.
- "IND" - powiedział Gropius.
- Od pierwszych liter In NomineDomini.
Ingram spojrzał zniechęcony, ale wpisał rzekome hasło.
Chwilę późniejna monitorze pojawił siętekst:
Narząd Arno Schlesingera został przeze mnie skażony zastrzykiem chlorfenwinfosu.
Przyznaję się do winy, jak również dopozbawienia wten sam sposób życia Thomasa Bertrama, któregodoradcą duchowym byłem w Pradze.
Nie czyniłem tego z chęci mordowania, lecz ze szczerego przekonania, że człowiekowinie wolno ignorować w wolę Boga i sztucznie przedłużać życia.
Czyniłem to in nomine Domini.
- Skąd właściwie znałpan hasło dostępu, profesorze?
- zapytał Ingram,nie odrywając wzroku od monitora.
Gropius zrobił poważną minę.
- Uwierzyłby mi pan, gdybym stwierdził, że była to opatrzność boska?
ZNAK ŻYCIA
W kilka dni później rozwiązano specjalną komisję do sprawy zabójstwa-
Schlesingera.
Prokurator umorzyłdochodzenieprzeciwko Gregorowi Gropiusowi.
Doktora Fichtego oskarżono o przynależność do organizacji przestępczej.
Veronique Gropius zaskakująco łatwo zgodziłasięna rozwód, nie wysuwającjuż żadnych żądań.
Felicia Schlesinger i doktor Rauthmann do dziś nie zdołali się pobrać.
Rauthmann nadal mieszkai pracuje w Berlinie, Felicia zaś otworzyła biuro wNowym Jorku, gdziez dużym powodzeniem uprawia swój zawód jako sprzedawca i pośrednikw obrocie dzieł sztuki.
Jak dotąd oskarżono siedemnastu księży z całej Europy, którzy przyznali się do przynależności do zakonu In Nomine Domini.
Wciąż jestprzedmiotem dochodzenia, ilu z nichze względu na przekonaniastałosię mordercami.
Mimo wielkich wysiłków Interpol dodziśnie zdołał ująćdoktora Prasskova.
Podejrzewa się, że Prasskov ukrył się w Rosji i tam gozamordowano.
A Gregor Gropiusi Francesca Colella?
Chociaż Gropiusa oczyszczono z wszelkichpodejrzeń, nie wrócił jużdo zawodu.
Do dziś nie uporał się bowiemz naj straszniejszymi miesiącami życia - i to także jest przyczyna, dla której wTivoli opowiedział miswojąhistorię.
Musiał ją opowiedzieć.
Nie umiempowiedzieć, czy czternaście godzin wspólnie spędzonych w hotelu "San Piętro"jakoś mu po359.
mogło.
Mam nadzieję, że tak.
W każdym razie kiedy skończył, wydawałosię, że sprawiło mu to ulgę.
Jak mi wyznał,przywiózł z Monachium swojenotatki, żeby samemuprzelać na papier własne przeżycia, później jednakpostanowił przekazać to mnie.
Gropiusrzadko przebywa wMonachium.
Większość roku spędzaz Francescą w swoim majątku z setką drzewek oliwnych nieopodal Velletri.
Do mnie Gropius już dawno się nie odzywał.
Ostatnim znakiem życiaod niego była paczka przysłana pocztą.
Zawartość: fragment zwietrzałejkości w kształcie podkowy.
Koperta, którą pazerna pani Selvini sprzedałaza dwadzieścia tysięcy euro,zawierała falsyfikat, co Gropiusa specjalnie niezaskoczyło.
To zaś, co znajdowało się wkasecie,którą Francesca Colellaprzywiozła do Berlina nazlecenie profesora de Luki, pozostaje tajemnicą,którą naukowiec zabrał z sobą do grobu.
Jeśli chodzi o losy akt Golgoty, to w tejsprawie Gropius milczy.
Wie,dlaczego.
Prawdopodobnie spoczywają razemz autentycznym CałunemTuryńskim w Archiwum Watykańskim.
Jak wiele innych, one równieżrzekomo nigdy nie istniały.
Koniec.