Siesicka [Moja droga Aleksandro]


Krystyna Siesicka

Moja droga Aleksandro

Wydawnictwo Siedmioróg,

Wrocław 1998

Na dysk przepisał F.Kwiatkowski

...kto kocha życie,

ten nie pogardza chwilą...

Ishikawa Takuboku (1886-1912)

Japonia

Minęliśmy skrzyżowanie i drogowskaz, którego jedno ramię

wyciągnięte w stronę Warszawy wyznaczało nam kierunek, drugie,

pomiędzy rzędami karłowatych wierzb, drogę nierówną, wyboistą. Na

tym ramieniu, wiedziałam, powinien być napis: Święta Magdalena. I

był.

Bartek prowadził samochód spokojnie, nie przyspieszył ani nie

zwolnił, po prostu minął skrzyżowanie tak, jakby było zwyczajnym

spotkaniem dróg. A nie było.

- Zatrzymaj się - powiedziałam cicho.

Zjechał na pobocze.

- Zawróć.

Milczał przez chwilę.

- Zawróć, proszę cię, Bartek.

- Zastanów się. Pomyśl, czy naprawdę tego chcesz. Naprawdę chcesz?

Skinęłam głową. Obejrzał się, droga za nami była pusta. Po chwili

jechaliśmy pomiędzy rzędami wierzb.

- Dlaczego wracamy? - zapytała Zuzanna. - Pomyliłeś drogę, tato?

- Nie pomyliłem drogi - powiedział i spojrzał na mnie. Trwało to

sekundę, Zuzanna nie mogła widzieć jego wzroku, tak jak nie mogła

zrozumieć prawdziwego znaczenia tych słów. Spinały naszą

przeszłość z teraźniejszością.

- Dokąd jedziemy? - niepokoiła się Zuzanna. - Tato, z całą

pewnością teraz jest źle. Dlaczego chciałaś, żeby on zawrócił?

Przecież tam był kierunkowskaz i wyraźnie widziałam, że do

Warszawy...

Nie słuchałam. Dlaczego chciałam, żeby Bartek zawrócił? Zawsze

mówiłam: nigdy, do Świętej Magdaleny nigdy. Dopiero nieoczekiwana,

przypadkowa bliskość tego miejsca, nasze pozornie obojętne

mijanie...

- Poznaliśmy się tutaj, Zuzanno. Opowiadałam ci, że poznaliśmy się

z ojcem na wsi, w lecie, w czterdziestym czwartym roku.

- Na tej wsi?

- Tak.

Siedziałam obok Bartka, ona za nami. Obejrzałam się. Patrzyła w

bok, mijaliśmy pierwsze zabudowania.

- Miałaś wtedy piętnaście lat, mamo, tak? Dokładnie tyle, ile ja

mam teraz. To musi być zabawne wracać tutaj.

Zupełnie nie było zabawne. A wtedy, kiedy przyjechała tu do mnie

Maryśka, kiedy poznałam Bartka w taki głupi sposób, czy wtedy to

było zabawne?

Nie odpowiedziałam Zuzannie.

Wieś ciągnęła się wzdłuż drogi, niepodobna do tamtej. Domy,

których dawniej z pewnością nie było, kapliczka przy chałupie

Jeziorańskich, tylko chałupy nie ma, ani studni z żurawiem.

Kapliczka stoi teraz pomiędzy ośrodkiem zdrowia a... zbyt szybko

Bartek jechał.

- Co to było? - zapytałam.

- Chałupa Jeziorańskich - powiedział Bartek bez chwili wahania.

- Żadna chałupa. Ośrodek zdrowia, potem jakaś kapliczka, potem

punkt biblioteczny - wyjaśniła nam Zuzanna.

Bartek uśmiechnął się.

- Być może - powiedział.

Biały mur i wieżę kościelną widoczną między wysokimi, liściastymi

drzewami minęliśmy w milczeniu. Dojechaliśmy do miejsca, w którym

kiedyś kończyły się zabudowania wsi i zaczynała boczna droga

prowadząca do skraju lasu. Teraz wieś toczyła się dalej długim

strumieniem domów, a na jej dawnym krańcu stały gospodarskie

budynki, jakaś szopa i obora. Bartek zatrzymał się. Krzykliwie

powitało nas stado gęsi i szczekający pies.

- Jeżeli chcesz dostać się aż tam, musimy obejść bokiem.

Bartek miał rację. Nawet siedząc w samochodzie widziałam za

budynkami wysmukłe topole, pomiędzy którymi stał kiedyś kurnik

Andrzeja.

- Luizo?

- Tak. Chciałabym tam pójść.

- Mogę z wami? - zapytała Zuzanna.

- Oczywiście. Naturalnie, że tak. - Bartek odpowiedział jej z tą

szczególną uprzejmością w głosie, którą miewał wyłącznie w

chwilach, kiedy otwierał drzwi gościom przychodzącym nie w porę.

Szliśmy wąskim przejściem, towarzyski kundel zdecydował się pójść

z nami i to on biegł pierwszy machając ogonem. Ja za nim, za mną

Bartek, za Bartkiem Zuzanna.

Topole stały jak kolumny przed sadem owocowym, rozchwiane,

wysokie, wspanialsze niż wtedy.

Stanęłam zaskoczona.

- Sad - powiedziałam. - Tu jest sad.

- To pięknie. Pomyśl, wiosną drzewa zakwitają. Teraz, widzisz, aż

pęcznieją od owoców. A w zimie na gałęziach śnieg.

- Jesteś poetą. Nie ma tu po nas ani śladu.

- Nie jestem poetą. Ziemia owocująca. Czy to zły ślad?

Zuzanna weszła między drzewa i widziałam ją tak podobną do mnie

sprzed lat, że gdyby nie pewność, myślałabym, że sama tam stoję.

Potem odwróciła się i wolno podeszła do nas. Przyglądała mi się

uważnie. W jej prawym oku dostrzegłam zaciekawienie, w lewym

ironię.

- Nie podoba mi się twoje lewe oko - powiedziałam. - Wracajmy.

Odsunęłam się od Bartka, pogłaskałam psa i zawróciłam. Byłam już

na ścieżce, kiedy Zuzanna podeszła do mnie.

- Sama jesteś sobie winna - powiedziała krótko.

- Winna?

- Jak mogę zrozumieć coś, o czym niczego nie wiem? Jak? Ile razy

pytałam? Ile razy prosiłam: opowiedz mi dokładnie. A ty?

Uśmiechałaś się tylko i mówiłaś, że nie zrozumiem niczego, bo

bywają przeżycia nieprzekładalne.

Dróżka była wąska, więc objęłam Zuzannę. Jak na karuzeli,

pomyślałam, w wirujących fotelikach Maryśka, Aleksandra, Luiza,

Zuzanna, rozpędzone, goniące za sobą pokolenia, czy doprawdy bez

szans na prawdziwe spotkanie? Błędy, próby, żale, starania, a

potem nic, nie pamięta się niczego, mija czas i znowu te same

błędy, próby, żale, starania, mija czas i znowu.

- Byłam zwyczajną dziewczyną - powiedziałam płaczliwie. - To ty

chyba chcesz mi dopisać heroiczną literaturę.

- A jeżeli znam tylko heroiczną literaturę i do tego stworzoną

przez obcych, co innego mogę dopisać?

- Byłam zwyczajną dziewczyną, mówię ci, nie zabieraj mi tego.

- Nie płacz - powiedziała i wyjęła chustkę z kieszeni dżinsów.

Wcisnęła mi ją do ręki.

- Uwierz mi, są uczucia nieprzekładalne, może zwyczajność jest w

ogóle trudniejsza do przełożenia niż nadzwyczajność, nie wiem.

- A twoje myśli wtedy?

- Nie pamiętam swoich myśli.

Oddałam Zuzannie chustkę.

- Chciałabym, żeby ci się podobało moje lewe oko. Sama nie umiem

go zmienić, ty nie potrafisz mi pomóc, trudno, widocznie musi

takie zostać, szkoda.

Powiedziała to ze smutkiem, ale potem wzruszyła ramionami, czego

nie znosiłam. W samochodzie było gorąco. Bartek otworzył okna.

Milcząca Zuzanna wtuliła się w kąt. Zdjęłam pantofle. Bartek

zapalił papierosa. Zrobiło mi się niedobrze. Chciałam być już w

domu. Zamknąć się w pokoju. Wyjąć z biurka listy Maryśki. Może to

był błąd, że przez tyle lat do nich nie zaglądałam, może Zuzanna

płaci teraz za to.

Jechaliśmy jeszcze dwie godziny. Już było ciemno, kiedy wróciliśmy

do domu. Pierwsza zajęłam łazienkę. Później zamknęłam się w pokoju

i wyjęłam listy, które kiedyś Maryśka pisała do mojej matki.

Chciałam mieć przed sobą bezsenną noc.

Moja droga Aleksandro,

prawdę mówiąc jestem wściekła, że Ci uległam. Nie powinnam tu

przyjeżdżać. Najrozsądniejsze ze wszystkiego, co mogłyśmy zrobić,

to zostawić Luizę w spokoju. Nie zostawiłyśmy i nie mogę sobie

tego darować. Dlaczego nie byłam bardziej uparta?

Zastałam wbity w powietrze zapach lasu i Luizę, prawie nagą,

wyciągniętą na leżaku, ładną jak nigdy dotąd. Przepraszam,

Aleksandro, ale sama wiesz, że Twoja córka nie jest żadną

pięknością. W każdym razie ja tak uważam. Tutaj dopiero zaczęła mi

się podobać. Oczy miała zamknięte, ręce ułożone na oparciach

leżaka, nogi od kolan ustawione w literę A. Na czole i nosie

drobne kropelki potu. Luiza spokojnie smażyła się w słońcu, obok

niej żywego ducha. Na trawie rzucona książka. Spojrzałam, była to

"Krystyna, córka Lawransa". Leżały też na trawie okulary, jakieś

łaszki i pudełko kremu. W łaszkach później poznałam swoją własną

sukienkę plażową, której, o ile sobie przypominasz, nie mogłam

znaleźć, kiedy jechałyśmy w zeszłym tygodniu do Konstancina. No,

więc teraz sprawa jest jasna, sukienkę zabrała Luiza.

Przypuszczam, że znajdą się również Twoje sandałki, ale do tej

pory nie wpadłam na nie.

Kiedy Luiza otworzyła oczy i zobaczyła mnie, była tak zdumiona,

jakby stanął przed nią krzak porzeczek z sąsiedniej zagrody, a nie

jej babcia, której przyjazdu powinna w końcu oczekiwać w

najgorszych snach, a przypuszczam, że takie właśnie nawiedzały ją

w ostatnim tygodniu. Pierwsza powiedziałam: jak się masz. Luiza

wstała, pocałowała mnie w policzek, podniosła z trawy "Krystynę",

krem, okulary, łaszki i przez chwilę stała w milczeniu, patrząc

nie na mnie, tylko na pszczołę kręcącą się nad łebkiem koniczyny.

Wreszcie odwróciła głowę i spojrzała w moją stronę. Znasz takie

pochmurne dni, kiedy słońce przebija się przez chmury i po trzech

sekundach ginie? Taki to był uśmiech.

- No to chodźmy - powiedziała.

Pierwsza ruszyła w stronę domku Andrzeja. Zauważyłam już z daleka,

że domek wygląda zupełnie inaczej, niż nam to Andrzej opisywał.

Andrzej mówił, że jest wspaniały, prawda? Nie, Aleksandro, to jest

zwyczajny kurnik, w którym najbliższy sąsiad trzymał czterdzieści

kur niosek, parę lat temu kury zmiotła zaraza, co sąsiada

zniechęciło do dalszej hodowli. Sprzedał Andrzejowi kurnik z

kawałkiem ziemi wielkości dużego obrusa i taka jest prawda.

Andrzej postawił pośrodku ściankę z dykty, wyciął w niej niewielką

dziurę. Ta dziura nazywa się drzwiami. Kurnik ma dwa okienka

przysłonięte ściereczkami w kratę, ściereczki naciągnięte są na

drut i Luiza nazywa je firankami. O ile się nie mylę, te

ściereczki zginęły mi po ubiegłorocznej wizycie Andrzeja, ale

głowy sobie nie dam uciąć. W kącie kurnika, na drewnianej

skrzynce, rozpoznałam emaliowaną miednicę, która również przepadła

mi w czasie, kiedy Twój Brat zaszczycił mnie swoją kilkudniową

obecnością.

- To jest moja miednica - powiedziałam.

- Nie wiem. Wujek nic nie mówił.

- A co w ogóle mówił?

- Nic. Życzył mi udanych wakacji.

- I dał ci klucz bez żadnego gadania?

- Dał - powiedziała Luiza spokojnie. - Powiedziałam mu, że ty go o

to prosisz, babciu.

- Ja?

Luiza milczała.

- Powiedziałaś, że ja go proszę?

- Tak - przyznała. - To wydawało mi się najrozsądniejsze. Usiądź,

babciu, myślę, że tu będzie ci wygodnie.

Luiza rzuciła koc na jakieś dziwne legowisko składające się ze

skrzynek i starych materacy. Przyklepała je zachęcająco.

- Siadaj, na pewno jesteś zmęczona.

Usiadłam i rozejrzałam się po kurniku. Ani śladu innych osób, a

moja mowa, którą przygotowałam sobie jadąc tutaj, zaczynała się

przecież od słów: "moi drodzy, przybyłam, aby porozmawiać z wami

poważnie. Z tobą Luizo, i z tobą...", tu chciałam wstawić

odpowiednie imię. Jedno lub kilka. Zwróć uwagę, Aleksandro, że

postanowiłam użyć słowa "przybyłam", które brzmi trochę

archaicznie, natomiast szalenie godnie. Przybyłam zatem, ale nie

mogłam wygłosić żadnej mowy, ponieważ wymyśliłam ją w liczbie

mnogiej, tymczasem Luiza jest tu sama, co nie ulegało najmniejszej

wątpliwości. Siedziałam więc na tym tapczanie i nerwowo usiłowałam

przerobić mowę, ale utykałam na zwrocie "z tobą poważnie", bo

wiedziałam już, że jest w tym kurniku coś, co uniemożliwia poważne

rozmowy.

- Nie nudzisz się tutaj? - zapytałam podstępnie.

- Skąd! Po południu gram z księdzem w szachy.

- Z jakim księdzem?

- Z księdzem. Każdego dnia przylatuje tu z plebanii i gramy.

Aleksandro, moje drogie dziecko! Z księdzem. W szachy! Później

Luiza zaparzyła tej wstrętnej herbaty Klar, posłodziła ją

sacharyną i nakarmiła mnie chlebem grubo posmarowanym marmoladą.

Nie pozwoliła sobie w niczym pomóc, czego zupełnie nie mogłam

pojąć, bo wiesz najlepiej, że w domu sama nie naleje nawet

szklanki wody. Myślę teraz, że to jest nasza wina, bo zawsze

uważałyśmy, że robimy wszystko szybciej i lepiej niż ona. Przez

cały czas opowiadała o mrowiskach w lesie, o tym, jak wieczorami

cykają tu świerszcze, a kiedy zjadłam i wypiłam ten nektar, od

którego zrobiło mi się niewyraźnie, usiadła na tapczanie i objęła

mnie opiekuńczo. Tak, dobrze przeczytałaś, opiekuńczo.

- Biedaku - powiedziała ze współczuciem. - Jestem pewna, że to

mama nasłała ciebie na mnie.

No i właśnie w chwili, kiedy już chciałam przymknąć oko na cały

ten kurnik i zacząć poważną rozmowę, otworzyły się z rozmachem

prawdziwe drzwi, a w progu stanął młody mężczyzna z torbą pełną

ziemniaków w ręku. Był wspaniale opalony. Starszy od Luizy

przynajmniej o dziesięć lat. Sutannę miał trochę przykrótką.

Pojęłam, że moja mowa na nic się nie przyda i że gwałtownie muszę

przestawić zwoje mózgowe na zupełnie inne tory.

- Niech będzie pochwalony!

- Na wieki! - zawołała Luiza podrywając się z miejsca.

- Przyjechała moja babcia. Dziś nie będziemy grali, skoro mamy

babcię na głowie.

Podszedł i uścisnął mi rękę z przyjaznym uśmiechem.

- I tak nie moglibyśmy grać, Luizo, bo ja mam na głowie

konfesjonał - odparł ksiądz.

Konfesjonał nie jest sprawą zabawną, być babcią też niełatwo, ale

sama rozumiesz, Aleksandro, że zaczęłam się śmiać. Potem zaczęła

się śmiać Luiza. Tylko ksiądz postawił torbę na podłodze, nachylił

się i jakieś nic wyskubywał spomiędzy ziemniaków tak, że nie

widziałyśmy jego twarzy.

Później odprowadziłyśmy go na plebanię, wracając szłyśmy przez las

i Luiza pokazywała mi mrowiska. Wróciłam zmęczona. Luiza z jednego

tapczana zrobiła dwa, przyniosła wodę ze studni, więc umyłam się w

swojej własnej miednicy. Chyba jeszcze nie pokazały się gwiazdy na

niebie, kiedy usnęłam. A teraz jest ranek, Luiza śpi, za oknem

topole, błękitnie, zielono, ćwierkają ptaki. Bądź spokojna,

Aleksandro, ona jest tutaj sama, to wiem. Tylko jeszcze niczego

nie rozumiem.

M.

Czy potrafię przywołać jej obecność? Nie sądzę. Żadnymi słowami

nie przekaże się do końca spojrzeń, gestów, pochylenia głowy.

Zawsze będą tylko słowa tak często wieloznaczne. Mogę zaledwie

naszkicować cień, zwłaszcza że najważniejsze, co go stanowiło -

człowieka, trzeba było po prostu przeżyć.

Pamiętam doskonale południe, w którym przyjechała do Świętej

Magdaleny. Może, gdyby nie jej list, także i ten dzień zatarłby

się w moich wspomnieniach, jak zacierają się dni sprzed lat,

zostawiając po sobie smugę powstałą z doznań, i jeżeli człowiek

wraca, wraca w smugę.

Musiała być zmęczona, bo tylko połowę drogi ze stacji w Potoku

przejechała furmanką, potem szła ze sześć, siedem kilometrów.

Pamiętam, że w pierwszej chwili ogarnęła mnie złość na mamę za to,

że ją przysłała, ale chyba szybko minęła, bo wydaje mi się, że

jeszcze zanim weszłyśmy do kurnika, już chciałam, żeby jej było

dobrze ze mną, żeby odpoczęła, skoro jest. Napiszę o niej to, co

przychodzi mi na myśl. Można kontrolować swoje życie, nie można

wspomnień, na to jest już za późno.

Maszynka do mielenia mięsa była prawie na stałe przytwierdzona do

stołu w jej kuchni. Prawie od początku okupacji babcia zarabiała

robieniem domowych pasztetów. Piekła je w aluminiowych garnkach

stawianych na gazie, na wolnym ogniu, mówiła, pod przykrywką.

Pasztety nie były z zająca i wątróbki. Nie były nawet z dobrego

mięsa, ale z głowizny, płucek i czegoś tam jeszcze, co zdobywała z

trudem, na lewo, od łysego grubasa, który co parę dni pojawiał się

z czarną walizką wypełnioną krwistą mazią, to było obrzydliwe.

Robiła więc pasztety, a później wędrowała z nimi po małych

sklepikach, miała miejsca stałe i przypadkowe, niekiedy bardzo od

siebie odległe. Sklepikarze, którym dostarczała swoje wyroby,

mówili do niej pani mecenasowo, bo dziadek był przed wojną

członkiem palestry. Pomagałam jej czasami, zanosiłam brązowe

krążki do stałych klientów i odbierałam pieniądze. Tylko raz

powiedziałam, że ktoś mi je ukradł w tramwaju. Babcia przyglądała

mi się wtedy długo, przenikliwie i milczała. Chaotycznie

opowiadałam zmyślone na poczekaniu szczegóły, aż wreszcie

przerwała mi, przestań, powiedziała, już przestań, moja kochana,

nie męcz tak siebie i mnie. Wiedziała, ale była człowiekiem, który

każdemu dawał szansę. Dała ją i mnie. Później już nigdy niczego

nie ukradłam. Wygrała.

Co jakiś czas babcia wyjmowała ze skrzynki białe listy z napisem

"Kriegsgefangenenpost" po rozłożeniu tworzyły długi, poliniowany

arkusz wypełniony drobnym, wyraźnym pismem mojego dziadka. Były to

listy z oflagu w Murnau. Babcia czytała je po kilka razy, ale nie

wszystkie pokazywała mojej matce, Andrzejowi i mnie. Czasami

chowała list przed wszystkimi, chodziła posmutniała, nagle obca,

jakby jej nie było wśród nas. Potem znów wracała.

Pomagała mojej mamie, przychodziła do nas rano i gotowała obiady,

bo mama pracowała wtedy w sklepie z pasmanterią. Właścicielką

sklepu była daleka krewna dziadka. Babcia wymyślała przeróżne

odmiany kartoflanki. Czasami kartoflanka stawała się zupą

ogórkową, czasami kapuśniakiem, pomidorową, koperkową, ale tak

naprawdę zawsze była kartoflanką, cała ta reszta, z której

powstawała nazwa, stanowiła zaledwie odrobinę. Łysy grubas często

przynosił kaszankę. Na płytkach tłuszczu, zebranych z wystudzonego

wywaru długo gotowanych kości, babcia podsmażała drobno pokrojoną

cebulę i na patelni mieszała ją z kaszanką. Czasami grubas

pojawiał się z cynaderkami. Babcia łapała się za głowę, cynaderki

były drogie, a do tego natychmiast zachciewało się wszystkim kaszy

gryczanej, trzeba więc było z cynaderek zrobić chociaż ze trzy

obiady.

Babcia leciała na bazar, gdzie jej koleżanka Mila miała budkę z

pończochami. Mila umiała na bazarze kupić kaszę po trochę niższej

cenie. Siadała zatem moja babcia na miejscu Mili, zachwalała

fildekosowe pończochy, a jej przyjaciółka biegła po kaszę. Obie

chodziły razem do szkoły skończyły pensję pani Sierpińskiej.

Lubiłam chodzić z babcią na bazar, ale zabierała mnie rzadko, bo

Mila najczęściej wsuwała mi do kieszeni płaszcza parę prążkowanych

pończoch, co było dla babci kłopotliwe, chociaż sama zawsze

zjawiała się Za Żelazną Bramą z połową dużego lub z małym krążkiem

pasztetu. Mila była żoną lekarza, który zginął we wrześniu w

czasie obrony Warszawy.

Nikt tak jak moja babcia nie potrafił się śmiać. Zabawnie,

grzechocząco, głośno. Daremnie szukam jej śmiechu w śmiechu innych

ludzi. Nasłuchuję, wyławiam dźwięki. Nigdy nie napotkałam

gołębiego gruchania, które wydobywała z siebie, lekko przy tym

unosząc głowę. W ogóle głowę trzymała wspaniale, chyba to właśnie

powodowało, że była taka wytworna, nawet w zwykłych sukienkach,

które od wybuchu wojny szyła sobie sama z taniutkich materiałów.

Właściwie babcia nie nosiła sukienek, to sukienki nosiły babcię,

która je sobą upiększała.

Pamiętam jej białe korale, pożyłkowane szarymi, nierównymi

smużkami. Lubiłam ich dotykać, były ciepłe i klekotały zbyt luźno

nanizane na sznurek. Palce miała długie, cienkie, owalne

paznokcie, pociągnięte bezbarwnym lakierem. Nosiła tylko obrączkę.

Kiedy z torbą pełną pasztetów wyruszała na miasto, ubierała się

zawsze tak, jakby szła gdzieś z wizytą, a po jej białych,

starannie utrzymanych dłoniach nie było widać, że kilka godzin

przedtem wyjmowała z czarnej walizki łysego grubasa krwiste kawały

głowizny i różowawe, paskudne płucka.

Kiedy dotarła do nas wiadomość, że młodsza siostra babci została

aresztowana i po pięciu kolejnych przesłuchaniach w Alei Szucha

zmarła na Pawiaku, babcia zamknęła się w swoim domu, do którego

nie wpuściła nikogo, nawet mojej matki. Zostałyśmy same, każdego

dnia przychodził wuj Andrzej i naradzali się, co dalej robić. Nie

mogli zrobić nic, babcia rozmawiała z nimi przez drzwi, wiedzieli

o niej tylko tyle, że żyje. Przyszła do nas po tygodniu, w

niedzielę, trzymając w ręku białą paczkę. Kupiłam trochę ciastek,

powiedziała, zrób chociaż odrobinę prawdziwej herbaty, Aleksandro,

stoi w kuchni na najwyższej półce. Ubrana była w popielatą

sukienkę, a sznur białych korali zdobił ją jak zwykle w niedzielę.

Opowiedziała nam o psie, który przyplątał się na ulicy i wszedł z

nią do ciastkarni. Śmiała się. Wszystko było bez znaczenia, każdy,

kto ją znał, wiedział, że moja babcia nosi w sobie ciężką żałobę.

Była nieprawdopodobną gadułą. Potrafiła o zdarzeniu trwającym trzy

minuty opowiadać przez piętnaście, ale wszyscy lubili słuchać,

kiedy mówiła. Nigdy niczego nie dodawała, tylko tyle, że z każdej

scenki malowała obraz. Zawsze wiedzieliśmy, kto i jak był ubrany,

czy padał wtedy deszcz, czy świeciło słońce, a jeżeli świeciło, to

w jaki sposób załamywało się na czymś, co właśnie wyglądało tak, a

nie inaczej i jak zachowywał się kot, który przypadkowo w tamtej

chwili znajdował się w pobliżu. Mówiła szybko, dosyć głośno, ale

jednocześnie posiadała cechę nieczęsto spotykaną - umiała milczeć.

Potrafiła także słuchać. Przychodzili do niej ludzie, którzy

mówili tylko o sobie albo o kimś. Zapamiętywała te opowiadania i z

nich zapewne wywodziła się jej nie mająca granic wyrozumiałość.

Przyjechała do Świętej Magdaleny poszarzała ze zmęczenia, pęcherze

na jej piętach pęczniały, a przecież jeszcze tego samego dnia

odprowadziłyśmy księdza na plebanię i do kurnika wróciłyśmy

okrężną drogą przez las. Moja babcia po prostu szła boso.

Moja droga Aleksandro,

dziś mija trzeci ranek mojego pobytu tutaj. Spałam gorzej, bo

przez pół nocy budziło mnie gdakanie. Luiza twierdzi, że to duchy

kur, które dawniej tu mieszkały, szukają w ciemnościach miejsc na

swojej byłej grzędzie, bo jedną grzędę Andrzej zostawił. Wbił w

nią kilkanaście gwoździ, służą teraz jako wieszaczki w kąciku

kuchennym. Na jednym wisi patelnia, na drugim czerwona chochelka,

na trzecim zielony garnuszek, na innych kolorowe kubki.

A zatem mija trzeci ranek, a ja ciągle tkwię w kurniku i niczego

nie załatwiłam. Umówiłyśmy się, że wyjadę dopiero wtedy, kiedy

rozmówię się z całym towarzystwem, ale Luiza wiedzie tu życie

pustelnika. Ponieważ jest piękna pogoda, w południe rozkładamy

leżaki i opalamy się. Co jakiś czas spoglądam na drogę, wypatruję,

czy przypadkiem gdzieś nie pojawi się wreszcie ten chłopak, który

w Twoim przekonaniu już dawno powinien tu być, albo, jako druga

ewentualność - te koleżanki. Droga ciągle pusta, tylko czasami

kolebią się po niej kaczki albo kroczą nadęte gęsi. Rano Luiza

chodzi po mleko do sąsiada, od którego Andrzej kupił kurnik. Lubię

patrzeć, jak idzie ścieżką taka prościutka i brązowa. Wczoraj

przyniosła biały ser i jajka.

Zastanawiam się, jak długo mam tu czekać na to, żeby kogoś w końcu

rozpędzić? Zapytałam Luizę, czy przyjadą do niej jakieś koleżanki.

- Nie - powiedziała - z żadnymi się nie umawiałam.

Rozumiesz sama, że pytanie o chłopca nie przeszło mi przez gardło.

Luiza mój pobyt tutaj znosi bardzo spokojnie. Ani razu nie

zapytała, kiedy zamierzam wyjechać. Nie jest rozmowna, ale jeżeli

już coś mówi, to grzecznie i uprzejmie. I w dalszym ciągu nie

chce, żebym jej w czymkolwiek pomagała. Przywiozła masę książek i

dużo czyta. Ponieważ po raz pierwszy od bardzo dawna mam czas, i

ja przez dwa dni odrywałam się od lektury jedynie po to, żeby coś

zjeść albo spojrzeć na drogę. Dlatego mam pęcherze na plecach.

Siedziałam, rozumiesz, tyłem do słońca, żeby móc czytać. Jest mi

tu bardzo dobrze, ale nawet przez chwilę nie zapomniałam, po co

przyjechałam, nie martw się.

Obserwuję Luizę bardzo uważnie, tak jak chciałaś. Jest zupełnie

normalna. Nie ma nic zastanawiającego ani w tym, co mówi, ani w

tym, co robi, poza tą samodzielnością. Wczoraj wieczorem wyjęła z

plecaka zmiętoszoną kartkę pocztową i coś tam pisała, ale mało.

Zapytałam, czy do Ciebie.

- Nie. Piszę do jednego takiego, w którym się kiedyś śmiertelnie

kochałam.

- I co? Przeszło ci?

Miałam nadzieję, że może jej nie przeszło i dlatego postanowiła

wieść życie jakby zakonne.

- Przeszło - odparła spokojnie. - Miałam wtedy dziesięć lat, jak

miało nie przejść? Przyjaźnimy się teraz.

Wątpię, żeby ukryła się tu z powodu chłopaka, w którym kochała się

śmiertelnie pięć lat temu.

Musiałam przerwać pisanie listu, bo nagle pojawił się ksiądz.

Luizy nie było, poszła na pocztę i do apteki. Zaproponowałam

księdzu, żebyśmy usiedli na leżakach przed kurnikiem. Zgodził się

chętnie. Przez chwilę siedzieliśmy w zupełnym milczeniu, co może

wyda Ci się dziwne, bo wiesz, że lubię mówić. Niestety, nie mam

żadnej wprawy w prowadzeniu konwersacji z osobami duchownymi.

Właściwie jedyną osobą duchowną, z którą rozmawiałam dłużej i

swobodnie był jeden pop w Azerbejdżanie, więcej nie pamiętam. No,

więc byłam sztywna, ksiądz spoglądał na mnie spod oka i też był

jakiś taki. Wreszcie powiedziałam, że przyjechałam tu, ponieważ

martwimy się o Luizę, która wyruszyła na wakacje bez naszej

wiedzy, zostawiając tylko list, żeby nas uspokoić, ale nie

uspokoiła, i że dość przypadkowo odkryłyśmy miejsce jej pobytu.

- Wiem o tym. Namawiałem Luizę, żeby stąd napisała do pań chociaż

kilka słów. Myślę, że zrobiłaby to, ale pani była szybsza.

- Przyjechałam tu tego samego dnia, kiedy zjawiła się moja synowa

z prośbą, żebym jej zwęziła spódnicę. Powiedziałam jej, że Luiza

wyjechała nie wiadomo dokąd. Wiadomo, powiedziała. Jest w Świętej

Magdalenie, w domku Andrzeja. No i jak ksiądz widzi, matka Luizy

wyprawiła mnie natychmiast.

Dlaczego mówiłam o Karolinie "moja synowa", chociaż wszyscy

wiedzą, że Andrzej nie ma zamiaru z nią się ożenić? Myślałam, że

do tego kłamstwa skłonił mnie fakt, iż rozmawiam z księdzem, który

mógłby to uznać za niemoralne. Później jednak doszłam do wniosku,

że związek Andrzeja z Karoliną ja sama uznaję za dziwaczny i

dlatego nie lubię mówić o nim wprost. Chociaż na ogół staram się

nie zabierać głosu w tej sprawie, żal mi Karoliny. Myślę, że ona

wolałaby być taką sobie zwyczajną żoną Andrzeja, niż wysłuchiwać

tych jego publicznych deklaracji w stylu: "Oto największa i jedyna

miłość mojego życia, państwo pozwolą, że przedstawię: Karolina!"

Zwróć uwagę, jak ona się wtedy uśmiecha. Tylko buzią, a oczy ma

smutne.

Miałam pisać o księdzu. Więc powiedziałam, że mnie wysłałaś

natychmiast.

- Z misją?

- Tak - przyznałam.

- Powiodło się?

- Nie. Właściwie do tej pory nie udało mi się porozmawiać z Luizą

poważnie. Wie ksiądz, byłyśmy pewne, że ona tu jest z kimś.

Odruchowo spojrzałam na drogę. Była pusta.

- Dlaczego? - zapytał ksiądz.

- Co, dlaczego?

- Dlaczego były panie pewne?

W głosie jego wyczułam naganę. A do tego naprawdę nie wiedziałam,

dlaczego byłyśmy pewne. Czy Ty to wiesz, Aleksandro?

- Luiza wydaje mi się bardzo prostolinijnym człowiekiem. To nie

jest głupia dziewczyna, świetnie wie, że ma zaledwie piętnaście

lat i że musi dopiero szykować się do życia - powiedział ksiądz.

Byłam wstrząśnięta. Ten zwrot "prostolinijnym człowiekiem" tak

mnie poruszył. Właściwie po raz pierwszy uprzytomniłam sobie, że

Luiza jest człowiekiem. Zrozum mnie dobrze, Aleksandro. Zawsze

była dla mnie dzieckiem, dziewczynką, twoją córką, moją wnuczką,

człowiekiem nigdy. Człowiek to jest dla mnie tak od dwudziestu lat

w górę.

- Czy nie pomyślały panie, że mogła mieć jakieś inne powody?

- Nie. To znaczy tak. Tylko inne powody nie wydawały nam się

prawdopodobne.

Zamilkł. Patrzył przed siebie, a jego twarz ruchliwa i zmienna w

wyrazie kamieniała z wolna.

- Może ksiądz mógłby mi pomóc? - zapytałam niepewnie.

- Cóż ja? - odparł. - W czym mogę pomóc? Luiza będzie szczera

tylko w stosunku do tego, do kogo ma zaufanie.

Spojrzał na mnie speszonym wzrokiem.

- Przepraszam - powiedział. - Nie wątpię, że będzie miała zaufanie

i do pani. Może to jedynie sprawa czasu.

On coś wie, Aleksandro, ale jestem przekonana, że tej wiedzy z

niego nie wyciągnę. Potem przyszła Luiza, a jeszcze później zaczął

padać deszcz i przenieśliśmy się do kurnika. Wypiliśmy po szklance

mleka, później ksiądz pożyczył ode mnie parasolkę granatową w

czerwone grochy i poszedł.

Luiza i ja zaczęłyśmy układać pasjanse. Mnie żaden nie wyszedł,

Luizie wyszły trzy, jeden po drugim. Zaczęłam zastanawiać się nad

symboliką tego faktu, kiedy nagle tuż za oknem rozległo się

gdakanie. Pomyślisz, że zwariowałam. Nie. Rozległo się gdakanie.

Popatrzyłyśmy na siebie. We wzroku Luizy dostrzegłam lęk. Mnie też

zrobiło się niewyraźnie. Za oknem ciemno, pada deszcz. Jaka kura,

u diabła, może włóczyć się po nocy w taką pogodę?

- Babciu - powiedziała Luiza. - To nie jest dobra sprawa.

Podeszłam do okienka i ostrożnie uchyliłam ściereczkę. W szyby

tłukły grube krople dżdżu, żeby powtórzyć za Staffem. Żadnej kury,

nic. Wróciłam na miejsce i złożyłam karty. Luiza pochyliła się nad

swoimi. I znowu usłyszałyśmy gdakanie, ale trochę dalej,

przytłumione.

- Dlaczego uważasz, że to nie jest dobra sprawa?

Luiza uniosła ramiona, opuściła kąciki ust, a oczy zrobiły jej się

jak dwa łebki bławatków. Kiedy była mała, pamiętasz, zawsze miała

taką minę, jak coś burczało w rurach z wodą.

- Nie podoba mi się to gdakanie - powiedziała.

- A jak mnie tu nie było, to gdakało?

- Gdakało. Dwa razy. Ale wtedy myślałam, że to zwyczajna kura.

Babciu, to chyba nie może być zwyczajna kura.

Żałuję, że nie ma tu Mateusza. On o kurach wie wszystko.

Wiedziałby także, czy późnym wieczorem w czasie deszczu snują się

i gdaczą, czy siedzą na swoich grzędach i śpią.

Jeżeli chodzi o mnie, Aleksandro, nie mam pojęcia, co z tym

wszystkim zrobić.

M.

Wuj Andrzej uprzedzał mnie, że w kurniku zastanę bałagan. Był

oszczędny w słowach - zastałam żywioł, z którym walczyłam do

późnego wieczora. Następnego dnia obudziłam się z kaszlem, który

potęgował się z godziny na godzinę. Po południu bolało mnie już

gardło, tchawica i przepona. Właśnie dyszałam po kolejnym ataku,

kiedy w drzwiach kurnika stanął mężczyzna w drelichowych spodniach

i roboczej koszuli. Powiedział dzień dobry, oparł się o framugę i

patrzył. Zlękłam się. Może to spostrzegł, bo, jestem Kwiecień,

mruknął, a potem położył rękę na głowie i z zakłopotaniem

przesuwał palcami po siwiejących, rzadkich włosach. Wczoraj

wieczorem zobaczyłem światło, pomyślałem, pan Andrzej zajechał,

ale tu widzę, nie. Wyjaśniłam mu nasze rodzinne koligacje, kiwał

głową. A pan Andrzej, co? Powiedziałam, że nic. Nic! Roześmiał

się. Już ja znam jego nic! Zdrowy? Tak. Panienka za to kaszle jak

stara owca, za przeproszeniem, od drogi słyszałem. Trzeba iść do

Honorki, na plebanię, Honorka panience poradzi. Plebania zaraz

przy kościele, od wejścia na lewo. Powiedziałam, że pójdę. Stał

jeszcze przez chwilę, oglądał kurnik, jakby pierwszy raz go

widział. Nioski tu kiedyś moja trzymała, jeszcze przed wojną. Coś

jej się w głowie poprzestawiało czy jak, bo sobie umyśliła, że z

jajek pieniądze zrobi i będzie se żyła jak ta hrabina. Przyszła

choroba, kury zmietła i tyla. Tośma panu Andrzejowi sprzedali, jak

tu zajechał i tak się na tę ruderę napierał. Wyrychtował, nie

powiem. Jutro rano niech panienka po mleko do mnie przyńdzie. To

białe, co za drzewami widać, to moje obejście.

Nie mogłam odpowiedzieć, bo znowu szarpnął mną kaszel. Kwiecień

pokręcił głową. A niechże panienka do Honorki idzie, nie czeka.

Przystanął w progu. Jeszcze jedno chciałem, panienka to rozumu nie

ma czy jak? Na wieczór okna trzeba lepiej przysłonić albo światła

nie palić, po co ktoś ma wiedzieć, że panienka jest, mało to się

złego po drogach plącze? Musiałam mieć dobrą minę, bo dorzucił:

bać się zanadto też ni ma czego, ale lepiej zrobić, jak gadam.

Może inaczej wyglądała moja pierwsza rozmowa z Kwietniem, przecież

nie pamiętam szczegółów, jedynie to, co było w niej najważniejsze:

mój kaszel i pomysł Kwietnia, żeby mnie wysłać do Honorki na

plebanię. Może w jakiś inny sposób poznałabym księdza Antoniego,

gdyby nie Kwiecień, możliwe, ale to było właśnie tak.

Natomiast dokładnie pamiętam samą Honorkę i tę chwilę, kiedy po

raz pierwszy weszłam do jej kuchni. Honorka stała przy piecu,

fajerki leżały na blasze, a ona w palenisku układała drwa na

rozpałkę. Była niewysoka, tęga, przepasana szaroniebieskim

fartuchem w prążki. Włosy miała siwe, ściągnięte przy głowie, u

nasady szyi zwinięte w koczek poprzebijany długimi, stalowymi

szpilkami, twarz okrągłą, bladą, oczy wyblakłe, pamiętam, że na

policzku miała brodawkę, z której sterczało kilka ostrych,

krótkich włosków. Na nogach beżowobrązowe bambosze z czarnymi

pomponami. Z tych bamboszy wylewały się opuchnięte stopy, skóra na

nich była lśniąca i napięta. Honorko, jeżeli Bóg sprawdził ci się

do końca, jestem o ciebie spokojna. Znalazłaś w Jego pobliżu duży

kuchenny piec z fajerkami, w którym rozpalasz ogień, w niebieskich

garnkach gotujesz faszerowaną kapustę, potem patrzysz, jak on je z

apetytem. I jesteś szczęśliwa.

Nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa, bo kiedy weszłam do

kuchni, złapał mnie kolejny atak, tak silny, że Honorka odrzuciła

drwa, które trzymała w ręku, zbliżyła się, poprowadziła mnie do

stołu i posadziła na dużym, drewnianym taborecie z jasnego drzewa.

Wreszcie powiedziałam, że mieszkam w kurniku, który mój wuj kupił

od Kwietnia, że sprzątałam poprzedniego dnia, że musiałam się przy

tym zaziębić, że tak kaszlę i kaszlę, że pan Kwiecień mnie tu

przysłał, że ja naprawdę już nie mam siły i że chyba umrę, jeżeli

ona mi nie pomoże. Wtedy Honorka wyjęła z kredensu słoik ślazowych

cukierków, krople anyżkowe i blaszane pudełko, w którym trzymała

suszone owoce czarnego bzu. Rozpaliła pod blachą i postawiła na

ogniu wielki, ciężki imbryk. Wypiłam anyżek, wzięłam do ust

cukierek, a Honorka przemawiała do wody w imbryku, prosząc ją,

żeby się szybciej zagotowała, bo trzeba zrobić napar z bzu dla tej

biednej, kaszlącej dziewczynki.

W imbryku już szumiało, kiedy otworzyły się drzwi i ksiądz Antoni

szybkim krokiem wszedł do kuchni. A to co, zapytał, patrząc na

mnie. Honorka obejrzała się, wyjaśniła, a potem zaczęła utyskiwać

niby surowo, że proboszcz już dawno po obiedzie, a ksiądz to

zawsze coś takiego wymyśli, żeby ona musiała w kółko tylko

jedzenie podawać i podawać, że w duchówce stoi, ale pewnie już

wystygło, więc ksiądz będzie musiał czekać, bo dopiero co ogień

rozpaliła, teraz to niech ksiądz do stołowego idzie i siądzie, jak

już taki jest, że nigdy w porę go nie ma. Ksiądz machnął ręką,

niech już Honorka daruje, niech Honorka tak okropnie nie krzyczy,

do stołowego on nie pójdzie, zje zimne z duchówki, o tu, przy

stole, byle prędko. Luiza, co to za imię, chyba my w ogóle takiej

świętej nie mamy, mamy taką świętą, Honorko, bo ja nie pamiętam.

Wytłumaczyłam księdzu ochrypłym głosem, że tak naprawdę mam na

imię Ludwika, ale że od trzech lat wszyscy do mnie mówią Luizo, bo

z tą Ludwiką nie mogłam się pogodzić. Ksiądz zaczął się śmiać i

zapytał czy marzę o tym, żeby zostać aktorką. Wtedy ja zaczęłam

się śmiać, powiedziałam, że już nie marzę, ale bardzo marzyłam,

kiedy wymyśliłam sobie to nowe imię. Potem zapytał mnie, co w

ogóle robię, więc powiedziałam, że chodzę do szkoły galanteryjnej,

ale tak naprawdę to na komplety do gimnazjum imienia Królowej

Jadwigi. Potem, zupełnie jak pan Kwiecień, zapytał o Andrzeja, o

to, co robi. Nic, powiedziałam znowu, a wtedy ksiądz zaczął się

śmiać i zupełnie, jakby się z panem Kwietniem umówił, zawołał, że

zna Andrzeja nic, i Honorka przy kuchni też się śmiała. Szkoda, że

nie jesteś chłopakiem, Luizo, nauczyłbym cię grać w szachy, bo

proboszcz nie lubi, a Honorka nie chce. I wtedy powiedziałam

księdzu Antoniemu, że w szachy grać umiem i że jeżeli ksiądz chce,

to nawet zaraz może się przekonać, i że chyba gram nieźle, bo

nawet z wujem czasami wygrywam. Co ty mówisz, zawołał, wygrywasz z

nim, a mnie się udało jedynie raz.

Pierwszą naszą partię rozegraliśmy w kuchni, podczas gdy ksiądz

jadł obiad, a ja piłam napar z owoców czarnego bzu. Przegrałam,

ale ksiądz przyglądał mi się długo i powiedział z uznaniem: grasz

świetnie.

Aleksandro, moja droga!

po wczorajszym deszczu dziś znowu piękna pogoda. Luiza

zapowiedziała wielkie porządki i pranie. Usiadłam przed kurnikiem

na leżaku, do którego w końcu chyba przyrosnę. Podglądałam Luizę.

Była w dwuczęściowym kostiumie plażowym, przewiązana fartuszkiem,

który musiała tu zostawić Karolina. Fartuszek jest mały, więc

Luiza wyglądała bardzo śmiesznie, zwłaszcza kiedy patrzyłam na nią

od tyłu, ale tak w ogóle to wielkie porządki Luizy wcale mnie nie

śmieszyły, bo stały się potwierdzeniem tego, o czym już dwukrotnie

ci wspominałam. Co to jest, myślałam, że tej dziewczyny w domu do

niczego nie można zapędzić? Długo zastanawiałam się nad tym,

patrząc, jak Luiza szoruje gliniane klepisko kurnika, myje

okienka, trzepie skomplikowane elementy naszych legowisk, jak

szoruje garnki i w ogóle wykonuje najczarniejszą robotę, śpiewając

przy tym o złocistych chryzantemach, które stoją na fortepianie.

Potem poleciała do Kwietnia i pożyczyła od niego małą balię i

tarę. Naniosła wody, zrobiła mydliny z resztek mydła i ciągle

śpiewając prała.

Wreszcie nie wytrzymałam i kiedy powiesiła na sznurku

przeciągniętym pomiędzy dwoma drzewami starannie wypłukane

ręczniki, zaproponowałam, żeby usiadła na chwilę i odpoczęła. Nie

usiadła, tylko wyciągnęła się na trawie obok mojego leżaka, ręce

wsunęła pod głowę i zamknęła oczy. Z tymi zamkniętymi oczyma

powiedziała nagle:

- Jest cudownie, babciu.

Pamiętasz, jak beczała, kiedy kazałaś jej umyć kafelki w łazience?

- Zmęczyłaś się chyba? - zapytałam.

- Tak, ale jest cudownie.

- W domu nie miewasz takich ataków pracowitości.

Otworzyła oczy i spojrzała na mnie, chciała z pewnością zobaczyć

wyraz mojej twarzy i rozpoznać, czy to powiedziane było żartem czy

z drwiną.

- W domu nie, bo w domu mi się każe. Poleca.

Znowu zamknęła oczy, ale po chwili zauważyłam, że zaczyna się

uśmiechać.

- Gdyby mama zaproponowała mi, żebym umyła kafelki w łazience, bo

pewnie teraz o tym myślisz, babciu, albo gdyby jakoś ładnie

poprosiła, nie byłoby sprawy, ale mama powiedziała: "Luiza, idź do

łazienki i w tej chwili umyj mi dokładnie kafelki. Tylko już, bez

ociągania". No i była sprawa. Tak jest zawsze.

- Och, Luizo...

- Tak, babciu, niestety.

- Słuchaj, czy forma...

Przerwała mi gwałtownie:

- Tak - zawołała unosząc głowę i opierając się na łokciach.

- Właśnie forma jest ważna. Dlaczego do ciebie mama mówi: "Mateńko,

kochanie, bądź aniołem i uprasuj mi spódnicę, błagam cię, sama nie

zdążę!" Do mnie odzywa się inaczej. A posłuchaj, babciu, jakby to

brzmiało: "Luizo, kochanie, bądź aniołem i umyj kafelki w

łazience, proszę cię, córeczko!" Ładnie, prawda?

Patrzyła na mnie pytająco. Jezusie Nazareński, pomyślałam, ta

dziewczyna ma rację, my obydwie do niej źle mówimy. Złym tonem.

- Kiedy dorośniesz, zrozumiesz, że trzeba czasami wypełniać nie

tylko prośby, ale i polecenia. W pracy, na przykład, albo...

Znowu mi przerwała.

- To jest dom, nie praca! Czy ja do mamy kiedykolwiek

powiedziałam: "Rusz się, nalej mi herbaty, szybko, bo mi się chce

pić!" Nigdy tak nie powiedziałam, bo jestem po prostu dla was

uprzejma. A mama nie jest dla mnie uprzejma i tyle.

Runęła na trawę wracając do poprzedniej pozycji.

- Po pierwsze, Luizo, mama nalewa ci herbatę, zanim o to

poprosisz. Zawsze uważałam, że zwyczajnie ciebie rozpaskudza.

- To niech mnie nie rozpaskudza, wcale nie chcę być rozpaskudzoną

dziewczyną, której wszystkie zachcianki muszą być spełnione.

Nalewa mi herbatę, ponieważ się boi, że stłukę dzbanek, prezent od

dziadka przywieziony jej z Azerbejdżanu. Wymagam dla siebie tylko

uprzejmości, babciu, resztę mogę robić sama. W końcu to żadna

filozofia.

- Wymagasz dla siebie...?

- Tak. Wymagam.

- Ho, ho! - powiedziałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.

- A ty, babciu, nie wymagasz dla siebie uprzejmości?

Znowu uniosła się i oparła na łokciach. Wpatrywała się we mnie.

- Tak - przyznałam. - Wymagam, ale...

- Widzisz! - zawołała tryumfalnie. - Wiem, co jeszcze chciałaś

powiedzieć: "Ale ja mam pięćdziesiąt pięć lat, a ty, Luizo,

piętnaście!"

Skinęłam głową.

- Szesnaście skończę za miesiąc, mniejsza z tym. Mama skończyła

trzydzieści pięć dwa tygodnie temu. Tylko, co wynika z tego

rachunku, babciu, wiesz?

Nie miałam pojęcia i przyznałam się do tego otwarcie.

- To, że różnica wieku między nami trzema jest bardzo mała.

- Pochlebiasz mi.

- Nie. I nie żartuję. Chcę ci tylko dowieść, że mamy takie same

prawa.

- A obowiązki?

- Obowiązki mamy inne.

- Nie masz racji, Luizo, miewamy takie same.

Milczała. Nagle wydęła usta i powiedziała trochę obrażonym tonem:

- Możliwe. Możliwe, że teraz nie miałam racji; ale z uprzejmością

miałam rację, Maryśka.

Wiesz, kiedy ona mówi do mnie "Maryśka"? Wtedy, kiedy chce mnie

ułagodzić. Tym razem było to niepotrzebne, wcale nie byłam zła.

Patrzyłam na nią jak na jakąś dziewczynę z filmu, z dystansem,

który nie wiem, skąd mi się wziął. Taka była agresywna w ataku,

potem taka łatwa w przyznaniu racji. Włosy rozrzucone na trawie

wyglądały jak frędzle. W ogóle nie myślałam o tym, że dziewczyna

leżąca obok mnie to moja wnuczka Luiza. To był, Aleksandro, ktoś

inny, kogo widziałam po raz pierwszy w życiu. Spojrzałam na jej

dłoń położoną teraz płasko na trawie, na paznokcie połamane przy

szorowaniu klepiska. Coś mnie w Luizie wzruszyło. I nagle

przypomniałam sobie, jak sama dorastałam, i jakie to było w

rzeczywistości mozolne i bolesne. Te moje problemy, które wydawały

mi się takie wielkie, a na które nikt nie zwracał uwagi, te

pretensje do świata, który był nie taki, jaki powinien być według

mnie. I o tobie pomyślałam, Aleksandro. O tym, jaka byłam dla

ciebie. Czy bardzo przeze mnie cierpiałaś? Przez to, że usiłowałam

was wychować i że z pewnością robiłam to czasami nieporadnie?

Musisz mi kiedyś opowiedzieć o tym, Oleńko. Patrzę na Luizę leżącą

obok, myślę o tobie. Tyle razy widziałam ciebie z buzią ukrytą w

poduszce. Płakałaś. Przechodziłam obok i mówiłam najwyżej:

"Przestań się wiecznie mazać, to nieznośne". Wstyd mi, ale

radziłam się koleżanek, które miały córki starsze od ciebie.

"Minie, mówiły, typowe dla okresu dorastania!" A tobie było po

prostu przy mnie źle. Typowe. Czy jeżeli coś jest typowe, to

znaczy, że przestaje być ważne? A Luiza? Czy zapamięta, czy może

kiedyś powie swojej córce...

W krzakach rozległo się gdakanie. Luiza poderwała się z trawy.

- Rany boskie, babciu, ja się boję!

- A jak przyjeżdżałaś tutaj, to się nie bałaś? - zaatakowałam.

- Trochę się bałam - odparła z przerażeniem wpatrując się w

krzaki. - W końcu uznałam jednak, że to jest najlepsze wyjście z

sytuacji.

- Z jakiej sytuacji?

Nie odpowiedziała. Wolno zaczęła zbliżać się do krzaków, lekko jak

skradający się kot. Ruszyłam za nią. Gdaknęło, więc

znieruchomiałyśmy obydwie. Luiza złapała mnie za rękę.

- Babciu, to coś tam musi być.

Wyswobodziłam się z jej dłoni i ostrożnie rozchyliłam gęsty, zbity

zielenią krzak porzeczek. Coś zatrzepotało w nim gwałtownie,

gdakanie nasiliło się, natarczywe, obrażone. Łopocząc skrzydłami

wyswobodziła się z gałęzi wielka, dropiata kura, rozkwoktana i

gniewna. Wrzasnęłyśmy z Luizą jednocześnie i dopiero potem

zaczęłyśmy się śmiać, jednakże Luiza spoważniała szybko.

- Teraz to była kura - powiedziała posępnie. - Ale tamto, babciu -

pokręciła głową z powątpiewaniem. - Tamto ciągle mi się nie

podoba.

A więc, Aleksandro, przyjazd Luizy tutaj był wyjściem z sytuacji.

Nie wiem, z jakiej, nie wróciłyśmy do tego tematu. Mogę przecież

jeszcze tu pobyć. Wolałabym, żeby Luiza zaczęła mówić sama. Te

wszystkie mowy, wiesz, które przygotowałam sobie, rozeszły mi się.

Nie wiem, dlaczego.

Całuję!

M.

"A Luiza? Czy zapamięta, czy może kiedyś powie swojej córce..."

Nie zapamiętałam. Wielu rzeczy domagam się od Zuzanny używając

formy, której kiedyś sama tak nie znosiłam. Czy mówię do niej:

Zuzanno, kochanie, bądź aniołem i umyj kafelki w łazience? Nigdy.

Mówię: Zuzanno, do diabła, weź się wreszcie do roboty i zrób coś z

kafelkami, czy doprawdy wszystko musi spadać na moją głowę?

A może matka w zapisie genetycznym przekazała mi swoją porywczość

i brak opanowania? Mama zawsze była szybka, energiczna, stanowcza

i chyba trochę despotyczna. Ginęłam przy niej. To prawda, że dla

babci, ale tylko dla niej, umiała wydobywać z siebie bardzo

szczególne tony. Dla mnie nigdy. Był czas, kiedy próbowałam wkraść

się w jej łaski, wstrętny, mały lizusek-pochlebca. Przestań,

przestań, mówiła, nie bądź taka egzaltowana. Moja matka była

wiecznie zajęta, albo wychodziła, albo już jej nie było, albo

jeszcze nie zdążyła wrócić. Całowała mnie w przelocie, przytulała

rzadko. Dosyć często mówiła do mnie, skarbie, ale zawsze tak:

skarbie, nie mam czasu, idź z tym do babci Marysi, albo: skarbie,

nie teraz, pogadamy o tym innym razem. Innego razu nie było. Nie

czułam się skarbem. Dziś, kiedy sama wiecznie nie mam czasu,

rozumiem wiele, ale przecież nie wtedy!

A jednak nadeszła taka chwila, w której odkryłam mamę dla siebie.

Stało się to w dniu, kiedy szpitalny portier przyniósł mi list od

niej. Leżałam jeszcze półżywa ze zmęczenia po urodzeniu Zuzanny.

Nie mam tego listu, zginął i bardzo tego żałuję. Pamiętam jego

początek: "Córeczko kochana, mój skarbie, popatrz, jakie krzywe

literki, nie mogę pisać prosto przez głupie łzy szczęścia, że to

wszystko już poza tobą i dobrze. Życzę Ci, żeby Twoja Zuzanna była

dla Ciebie tym, czym Ty byłaś dla mnie przez nasze wspólne

życie..."

Kiedy po kilku dniach mogłyśmy już wrócić do domu, przyjechał po

nas Bartek i mama. W szpitalnym holu Bartek podszedł do mnie,

przytulił, obok stała pielęgniarka z Zuzanną otuloną różowym

kocykiem. Ponad ramieniem Bartka zobaczyłam moją matkę. Uśmiechała

się onieśmielona; powiedziała mi później, że była niepewna, czy

jej obecność nie przeszkadza Bartkowi lub mnie. Bartek odebrał

Zuzannę z rąk pielęgniarki, ze zdumieniem wpatrywał się w nasze

dziecko, na które musieliśmy czekać tak długo. Mama i ja

zbliżyłyśmy się do siebie, już równe, bo nareszcie wiedziałam, co

znaczy macierzyństwo. Dopiero tłumoczek w ramionach Bartka stał

się pomostem między nami. I pomyśleć, że teraz mówię do Zuzanny:

skarbie, idź z tym do babci Oleńki, czy doprawdy nie widzisz, że

nie mam czasu? I Zuzanna odchodzi urażona, smutna. Czy zapamięta,

czy może kiedyś powie...?

W czasie wojny mama pracowała w sklepie, ale nie był to taki

zwyczajny sklep. Na zapleczu, pod pudełkami pełnymi kłębuszków

bawełny do cerowania skarpetek i pończoch, pod broszkami i

bransoletkami z kolorowych sznurków, pod kartonami długich szpilek

z barwnymi łebkami w kształcie łezki, pod zwojami gumek cienkich

do bielizny, szerszych na podwiązki, moja matka chowała każdego

dnia plik podziemnej prasy i wydawnictw, które przynosił "dostawca

pasmanterii", a w chwilę później odbierali "klienci". Spod

pudełeczek z białymi, nicianymi guzikami trafiły po raz pierwszy

do moich rąk "Kamienie na szaniec", których kolejne wznowienie

trzyma teraz moja Zuzanna na swojej półce z książkami pomiędzy

nieśmiertelną "Anią z Zielonego Wzgórza" i równie

nieśmiertelnym "Winnetou".

Białe, niciane guziki, kto teraz to pamięta? Ja pamiętam, bo sama

je robiłam zarabiając w ten sposób swoje pierwsze pieniądze.

Guziki miały rozmiary różne, były duże do pościeli, malutkie do

męskich koszul, średnie, przyszywane do staników, na tych trzymały

się dziecinne podwiązki. Od pani Kossowskiej, którą nazywałyśmy z

moją kuzynką "madame", bo niezależnie od tego, że miała "domową

wytwórnię guzików" uczyła nas francuskiego, a więc od madame

dostawałam w jednym pudełeczku metalowe krążki o różnych

średnicach, a w drugim białe nici i prostokątne kartoniki. Każdy

krążek musiał być specjalnie okręcony nitką i wypełniony

wachlarzowatym wzorem. Gotowe guziki trzeba było jeszcze

poprzyszywać do kartoników. Madame płaciła od tuzina. Każdego dnia

wieczorem siadałam i oplatałam metalowe krążki. Długa nitka

wiecznie plątała się w supły, igła wbijała w palec, bo nie

używałam naparstka. Lubiłam patrzeć, jak rośnie sterta kartoników,

były to moje pieniądze. Tak zdecydowała mama. Miałam wtedy

trzynaście lat. Za pierwsze kupiłam sobie puder i kredkę do ust.

Kiedy zostawałam w domu sama, siadałam przed lustrem, grubo

posypywałam twarz pudrem w odcieniu "rachel", malowałam usta

pomadką w kolorze marchewki i byłam śliczna. Puder i kredkę

wyrzuciłam, kiedy Karolina po rozmowie z moją mamą powiedziała, że

mogę już zostać harcerką, i zapytała mnie, czy chcę. Karolina nie

używała kosmetyków, a w tym czasie wszystko, co robiła Karolina,

wydawało mi się najwspanialsze, ponieważ ona była moją drużynową.

Pamiętam dzień, w którym wychodziłam z domu na pierwszą zbiórkę,

mamę, jak stała oparta o wieszak w przedpokoju i jej pochmurną,

smutną twarz. Miałam żal o ten smutek w chwili, kiedy ja sama tak

bardzo byłam szczęśliwa. Babcia nie mnie, tylko właśnie mamę

pogładziła leciutko po twarzy i szepnęła jej coś, czego nie

usłyszałam. Mama pokiwała głową i powiedziała: rozumiem przecież,

ale to jest takie ciężkie. Nigdy nie przywykła. Kiedy szukały mnie

w Świętej Magdalenie, i ona, i babcia najbardziej lękały się, że

pojechałam tam z dziewczętami z mojego zastępu. Ta chwila, kiedy

mama stała oparta o wieszak i patrzyła na mnie, była początkiem

jej przyszłych lęków. Włożyłam płaszcz i swoją wełnianą

czapkę-kominiarkę naciągnęłam mocno na uszy. I wtedy moja mama,

która była niewierząca, powiedziała: niech Bóg ma ciebie w swojej

opiece, Luizo. A babcia machnęła ręką, zaciśniętą w pięść, krótkim

gestem, jakby chciała nim coś gwałtownie przeciąć. Odwróciła się i

wyszła z przedpokoju. Mama odprowadziła mnie na schody, obejrzałam

się, byłam już na półpiętrze, a ona jeszcze stała. Nie wiem, czy

płakała. Myślę, że tak. Ja bym płakała, gdybym nią wtedy była.

Pewnego dnia Karolina przyniosła dla naszego zastępu podwójne

metalowe tabliczki, cienkie tekturki i coś, co właściwie trochę

przypominało okrągłe gwoździe. Jedne tabliczki były pokryte

rzędami wgłębień, inne rzędami niewielkich otworów. Wkładałyśmy

pomiędzy tabliczki kremowe arkusiki i dziurkowałyśmy od prawej

strony do lewej metalowym ostrzem, nauczone przez Karolinę

alfabetu Braille'a. Tak zaczęła się nasza praca przy druku książek

dla niewidomych. Moja mama, która zwykle wracała do domu pięć

minut przed godziną policyjną i na nic nie miała już siły, bo taka

była zmęczona, kiedyś uklękła na krześle obok mnie, oparła łokcie

na stole, ujęła twarz dłońmi i długo, w milczeniu patrzyła, jak

piszę. Kiedy wyjęłam kartonik spomiędzy tabliczek, odwróciła go,

położyła przed sobą, zamknęła oczy i wolno zaczęła przesuwać

palcami po wypukłych znakach. Pokręciła głową ze zdumieniem.

Niepojęte, powiedziała, i jakie potrzebne, naucz mnie, Luizo. Od

tamtej pory moja matka zaczęła nocami pisać Braille'em. Wypełniła

do końca swój czas i samą siebie. Dziś wiem.

Moja droga,

ostatni list wysłałam tak niedawno, a wydaje mi się, że minęły

wieki, bo ciągle czekam na wiadomości od Was. Ty milczysz, Andrzej

milczy. Pewnie dlatego każda doba ma dla mnie czterdzieści osiem

godzin. Aleksandro, chciałabym Cię przekonać, że w tym, co tu

wczoraj zaszło, nie ma żadnej winy Luizy. W końcu jestem tutaj i

wiem. Nie chciałabym, żebyś sądziła, że sprawdziły się Twoje

przypuszczenia. Nic podobnego. To, co się stało, było przez Luizę

nie zamierzone, nawet przeciwnie, wydaje mi się, że w ogóle nie

brała pod uwagę takiej ewentualności. Już piszę, o co chodzi,

tylko chcę Cię zapewnić, że Luiza była tym wszystkim zaskoczona,

jeżeli nie tak samo jak ja, to bardziej. Na pewno nie mniej.

Zaczęło się od tego, że po południu była burza i wiatr zerwał

przewody wysokiego napięcia. Andrzej, oczywiście, nie pomyślał o

tym, żeby w kurniku zostawić karbidówkę albo kawałek świecy na

wszelki wypadek. Zostałyśmy więc bez światła. Burza minęła, ale

chmury na niebie kłębiły się jak wielkie pierzyny i o dziewiątej

było już zupełnie ciemno. Siedziałyśmy w pierwszej części kurnika

i tak rozmawiałyśmy sobie o niczym, aż tu nagle, nie uwierzysz, za

oknem gdacze.

- Niesłychane - powiedziałam.

Luiza nie wydobyła z siebie głosu. Swoją drogą człowiek jest

nieobliczalny: ponieważ było ciemno i nic nie widziałam, zaczęłam

szukać okularów. Znalazłam je na skrzynce obok mojego legowiska i

założyłam, co oczywiście w niczym nie zmieniło sytuacji.

- Babciu - uprzedziła mnie Luiza - ja tego nerwowo nie wytrzymam.

Wsłuchiwałyśmy się w szmery za oknem. Zagdakało tuż, bardzo

głośno.

- Jakie szczęście, że tu jesteś, umarłabym ze strachu - szepnęła

Luiza.

Przyznam Ci się, Aleksandro, że niewiele brakowało, żebym i ja

umarła ze strachu, ponieważ nagle rozległo się dziwne pacnięcie w

szybę. Zaczęłam szukać zapałek, które też leżały na skrzynce.

Znalazłam, ale nie zdążyłam zapalić, bo trzy się złamały, aż tu

nagle usłyszałyśmy ostry brzęk rozbijanej szyby i straszliwy

rumor, a potem przez małe okienko kurnika wpadło do środka coś

wielkiego, ciemniejszego od nocy, coś o nieokreślonym kształcie.

Luiza szarpnęła mnie za rękę i z siłą, o którą jej nie posądzałam,

wciągnęła mnie do drugiej części kurnika. To coś, co wpadło,

szamotało się gdzieś po podłodze, a Luiza, przewracając stołek i

strącając kolorowe kubki z grzędy, przytomnie zasłoniła dziurę

pomiędzy jedną częścią kurnika a drugą wielkim kawałkiem dykty, z

której Andrzej kiedyś miał zrobić stół ogrodowy, ale, naturalnie,

nie zrobił. Udało mi się włączyć zapałkę, sama widzisz, co

wypisuję, ale na samo wspomnienie tej chwili wszystko mi się

plącze. Więc zapaliłam zapałkę i zobaczyłam przed sobą Luizę,

która stała oparta rękoma o dyktę.

- Chodź tu, babciu! - zawołała. - Pomóż trzymać!

No i tak w ciemnościach trzymałyśmy tę dyktę, a spoza niej ciągle

dobiegały jakieś rumory, które przydawały nam sił. Nagle

usłyszałyśmy, że z drugiej strony ktoś w naszą dyktę stuka.

- Kto tam? - zapytałam.

- Swój - padła odpowiedź.

Swój. Popatrzyłam na Luizę, ale jej nie zobaczyłam, bo w kurniku

było przecież nadal zupełnie ciemno.

- Co za swój? - zapytałam, jak to zwykle w takich sytuacjach.

- Dziewczynki, otwórzcie! - jęknęło. - Jestem pokaleczony tą

cholerną szybą!

Przysięgam Ci, po raz pierwszy w życiu miałam ochotę nie przyjść z

pomocą potrzebującemu. Brzydkie uczucie.

- Trzeba się było nie pchać przez okno - krzyknęłam.

- Ja się nie pchałem. Wpadłem.

Wpadł, rozumiesz? W tym momencie włączyli światło.

- Co robimy? - zapytała Luiza. - Nawet nie ma dokąd uciec.

- Dziewczynki! - jęczało za dyktą. - Ja broczę krwią.

- Chryste... - szepnęła Luiza.

Znowu popatrzyłyśmy na siebie. Ona jeszcze trzymała mocno, mnie

opadły ręce. Broczył krwią.

- Luizo, musimy... - szepnęłam.

- Kim ty jesteś? - zapytała Luiza.

- Co ci z tego... nie znasz mnie... jestem ranny, pomóżcie!

- Puść, Luizo - zdecydowałam.

Ostrożnie odsunęłyśmy dyktę. Za nią stał wysoki chłopak w grubym

swetrze nasiąkniętym deszczem, w spodniach podwiniętych do połowy

łydek i boso. Na głowie miał rudą, wełnianą czapkę. W każdym razie

tak mi się zdawało w pierwszej chwili, bo później stwierdziłam, że

były to zwyczajne włosy. Lewą rękę miał rzeczywiście rozciętą

szkłem, ale nie tak znowu bardzo, chociaż krew leciała ciurkiem.

Wiedziałam, że w kącie kurnika Andrzej ustawił apteczkę. Pobiegłam

do niej i otworzyłam. Pierwszą rzeczą, która wpadła mi w ręce,

były stare organki Andrzeja, drugą kapcie Karoliny. Potem

wyciągnęłam lep na muchy i książkę pod tytułem "Pierwsza pomoc w

nagłych wypadkach". Niczego więcej w apteczce nie było.

- Twój wujaszek, Luizo... - zaczęłam, ale dzięki Bogu udało mi się

nie skończyć.

Chłopak usiadł na krześle, zrobiłam mu prowizoryczny opatrunek ze

świeżo upranej serwetki. Luiza stała oparta o ścianę i ponuro

patrzyła na dziurę po oknie. Framuga i rozbite szkło leżały na

podłodze.

- Jutro wprawię - powiedział chłopak. - A dziś zawieszę jakąś

szmatę.

- Dziękuję. Sama zawieszę - burknęła Luiza.

Popatrzył na nią ze smutkiem w oczach.

- Nie złość się - powiedział. - Nie chciałem.

Zrobiło mi się żal tego chłopca. Bez powodu.

- Jak ci na imię? - zapytałam.

- E tam... - powiedział.

- No, jak ci na imię? - nalegałam.

Skrzywił się.

- Czy to ważne?

- Ważne, nieważne, chciałabym wiedzieć.

- Eeee... - mruknął znowu. - Takie mam imię... nie lubię go.

- Ale przecież jakoś mówi się do ciebie, prawda?

- No, mówi, pewno - przyznał.

- Powiedz! - nalegałam.

Opuścił głowę i wpatrywał się w swój opatrunek.

- Bartek - powiedział ponuro.

- Zupełnie dobre imię! - pocieszyłam go. - Mnie się podoba.

- A mnie nie.

- Czy to ty gdakałeś? - zapytała Luiza ostro.

- Ja! - przyznał zaczepnie i ożywił się. - A bo co, nie wolno?

- Wolno, tylko po co?

Patrzyła na niego wzgardliwie. Umknął spojrzeniem, odwrócił głowę

i brodą wskazywał dziurę po oknie.

- Oparłem się ręką, noga mi się obsunęła, bo jest błoto po deszczu

i okno wyleciało razem z framugą - obrzucił kurnik krytycznym

spojrzeniem. - Dobrze, że się chałupa nie rozleciała. Można

zasłonić tą dyktą, którą tu macie. A jutro przyjdę i zrobię

porządek.

- Można dyktą - odparła Luiza. - Zasłonimy od zewnątrz i przez

całą noc będziesz trzymał.

- Mogę trzymać, co mi tam. Taka jesteś zła, że gdakałem? A jak ty

śpiewasz, to jest dobrze?

Luiza ściągnęła brwi i spojrzała na niego gniewnie.

- Śpiewanie to jest śpiewanie.

- A gdakanie to jest gdakanie - odparł.

Właściwie logiczne, pomyślałam.

- Ja moim śpiewem nikogo jeszcze nie przestraszyłam.

- A barana?

- Jakiego barana?

- Od Jeziorańskich. Szłaś po mleko, stał spokojnie. Dopiero jak

zaczęłaś śpiewać, wyrwał się razem z kołkiem i jak go pognało, to

zatrzymał się na końcu wsi.

Luiza zamilkła, a on spojrzał na mnie.

- Przepraszam - powiedział. - Z daleka myślałem, że pani jest

młodsza.

Nie wiem, gdzie była granica pomiędzy komplementem a smutną

prawdą. Bartek przerzucił wzrok na Luizę.

- A ty wyglądasz z bliska tak samo jak z daleka.

- Podglądałeś mnie?

- Phi, też miałbym kogo podglądać. Chodziłaś tam i tu, sama mi się

w oczy pchałaś.

- Pchać się nie pchałam. Nawet nie wiedziałam, że istniejesz -

obruszyła się Luiza. - Jeżeli mnie nie podglądałeś, dlaczego w

takim razie gdakałeś właśnie pod moim oknem, a nie, na przykład, w

lesie?

- Bo myślałem, że masz więcej rozumu.

- A co mój rozum ma do tej sprawy? - zapytała zaczepnie.

- Jakbyś go miała więcej, wyjrzałabyś przez okno, zapytała, kto

gdacze, i w ten sposób moglibyśmy poznać się zwyczajnie.

Luiza oniemiała. Czułam, że muszę ją zastąpić.

- Prościej nie mogłeś tego wymyślić?

- Mogłem, ale wymyśliłem tak, bo to wydawało mi się śmieszne.

Więcej pytań nie miałam. Luiza też.

- To co? O której jutro mogę przyjść z szybą?

- O dziesiątej - powiedziałam. - A teraz idź, już my sobie

poradzimy: Zawiesimy koc na oknie.

- Zawieszę sam.

Kiedy wyszedł, Luiza spojrzała na mnie i parsknęła śmiechem.

- Głupi jakiś - powiedziała. - Babciu, czy myślisz, że gdyby

ciebie tu nie było, on mógłby mnie napaść?

- Może on akurat nie, ale ktoś mógłby. Może teraz wreszcie

rozumiesz, że niepokój mamy był uzasadniony.

- Nie wiem, ale w każdym razie lepiej, że tu byłaś.

Zadumała się. Może myślała o tym, że jednak wybrała nie najlepsze

wyjście z sytuacji, ciągle nie wiem jakiej. Jestem zmęczona,

Aleksandro. Wróciłyśmy niedawno z dalekiego spaceru, bo dziś rano

przyszedł Bartek, założył framugę, wstawił szybę, zjadł z nami

śniadanie, a potem powiedział, że idziemy do starego młyna. Nie

byłyśmy tam dotąd, Luiza nawet nie wiedziała, że w tej okolicy

jest w ogóle jakiś stary młyn. Teraz siedzę sobie przy stoliku i

piszę, przez okno widzę Luizę. Przysiadła na żerdzi i buzia jej

się nie zamyka, gada bez przerwy. Bartek słucha uważnie. Nie wiem,

nie słyszę, o czym mówią. Widzę, że Luiza wymachuje rękoma, Bartek

zaczyna się śmiać, a ona wczepia się palcami w jego rudą czapkę.

- Ty idioto! - słyszę.

Wobec tego myślę, Aleksandro, że ona go polubiła.

Całuję Cię, kochanie, bądź spokojna!

M.

To nie było takie proste: poznali się, pokochali, a potem Numa

wyszła za Pompiliusza. Mam nadzieję, że moja Zuzanna bez trudu

odkryłaby żart w tym sformułowaniu. Na miły Bóg, mając takiego

ojca, wie chyba, kim był Numa Pompiliusz i że nie było żadnej

Numy, która za niego wyszła.

Babcia i ja wyjechałyśmy ze Świętej Magdaleny pod sam koniec lipca

czterdziestego czwartego roku, a więc w jakieś trzy tygodnie po

tym, jak Bartek wpadł przez okno do kurnika i parę dni po

wszystkim, co zmieniło w mojej pamięci Świętą Magdalenę ze

spokojnego zacisza w coś zupełnie innego. Jeżeli jednak chcę teraz

wrócić pamięcią do chwili, kiedy pokochałam Bartka naprawdę, muszę

pominąć w myślach cały ten okres, którego do końca pominąć i tak

nie będę mogła, jeżeli mam dalej czytać listy Maryśki.

Wyjechałyśmy więc ze Świętej Magdaleny, a Bartek został tam, może

tylko dlatego, że przeznaczone mu było widzieć, jak stary Kwiecień

objęty płomieniem wypadł ze swojego domu i jak w końcu umierał na

plebanii, trzymając głowę na kolanach Honorki, bo na wszystko już

było za późno.

Bartek przyjechał do Warszawy po wojnie, parę dni po mojej

maturze, a zatem musiało to być w lecie w czterdziestym szóstym, i

ja mu otworzyłam drzwi. Był wysoki, barczysty, ale poznałam go od

razu, może po tej miedzianej czuprynie. Przyjechałem, powiedział,

ponieważ w końcu muszę zacząć się uczyć. Andrzej wziął go do

siebie i Bartek mieszkał u niego w czasie, kiedy chodził na

przyspieszone kursy maturalne, i potem przez pierwsze lata

studiów. Widywaliśmy się często, bo zwyczajnie byliśmy sobie

potrzebni. Chodziłam w tym czasie z chłopakiem, który miał na imię

Karol, i lubiłam z nim biegać na nasze pierwsze powojenne tańce,

lubiłam przytulać się do niego w kinie i całować w najbardziej

zacisznym kącie Łazienek. Wszystko to było pogodne, piękne,

szalałam z miłości do Karola, ale rozmawiać, tak naprawdę

rozmawiać, mogłam tylko z Bartkiem. Swoje studia traktowałam

lekko. Bartek nie. Kochał się jednak w dziewczynie, która miała na

imię Zosia i bardzo była piękna. Pod fotografią Zosi, przymocowaną

nad Bartka stołem zawalonym podręcznikami, pomiędzy moimi

spotkaniami z Karolem, pełnymi miłosnych szeptów, kamieniała nasza

przyjaźń z Bartkiem coraz bardziej pewna.

Kiedy wreszcie będziemy mogli wziąć ślub, powiedział kiedyś Karol,

skończysz tę historię z Bartkiem, ja tego nie zniosę, mowy nie ma.

Nie odpowiedziałam. Po prostu zaczęłam wyobrażać sobie moje życie

z nim bez Bartka i trwało kilka dni, zanim nabrałam pewności, że

byłoby to życie bez sensu. Zerwałam z Karolem. Ale dlaczego, pytał

mnie Bartek, dlaczego, co się takiego stało? Byliśmy sobie aż tak

bliscy, że mogłam Bartkowi powiedzieć prawdę, aż tak, że Bartek

mógł mi odpowiedzieć: rozumiem. Jeszcze przez kilka tygodni

spotykał się z Zosią, a ja zaczęłam latać na potańcówki z Michałem

i z Michałem całowałam się w Łazienkach.

To były imieniny mojego wuja, dosyć nudna, rodzinna kolacja.

Uciekliśmy z Bartkiem do jego pokoju przy kuchni. Zgarnął z

tapczanu na podłogę książki i notatki. Wtuliłam się w swoje

miejsce, a on usiadł obok mnie. Przez chwilę przyglądaliśmy się

fotografii pięknej Zosi, a potem Bartek spojrzał na mnie i tak

patrzył, i milczał. Potem objął mnie, czego nigdy właściwie nie

robił, a jeżeli robił, to objęcie niczego nie oznaczało. Tym razem

objął mnie i oboje wiedzieliśmy, że właśnie on mnie obejmuje, i

czuliśmy to. Nie jestem jeszcze pewien do końca, powiedział

wreszcie Bartek, ale Luizo, wydaje mi się, że na całym świecie ty

mi jesteś najbliższa, i że ciebie jedną kocham.

Jeszcze kilka wieczorów przetańczyłam z Michałem, jeszcze parę

razy na jego pytania, czy ty mnie kochasz, Luizo, odpowiadałam,

ach, tak, tak, i całowałam się z nim, jakby tylko dlatego, żeby

samą siebie przekonać, że do niczego to mi nie jest potrzebne. I

jeszcze kilka razy Bartek kupował pięknej Zosi małe bukieciki

fiołków, czerwone stokrotki, fioletowe irysy. Pewnego wieczoru

odprowadził mnie do domu. Staliśmy już w wykuszu bramy, kiedy

pocałował mnie po raz pierwszy, wtedy oboje zrozumieliśmy wszystko

i tak już zostało.

Tego wieczoru, w Świętej Magdalenie, kiedy trzymałyśmy z babcią

wielką płachtę dykty, żeby odgrodzić się od tego, co wpadło przez

okno, nie miałam pojęcia, że usiłuję obronić się przed moim

przyszłym życiem. Zawsze ogarnia mnie zaduma, kiedy myślę, jak

bardzo ludzki los zależy od przypadków. Oczywiście, później można

nimi kierować, ale przypadki wchodzą w życie same. Wydaje mi się,

że nawet to, jaka jestem, wynika z przypadków. Z tego, że

poznawałam takich, a nie innych ludzi, że takiego, a nie innego

dnia przeszłam o tej godzinie przez jezdnię w tym, a nie w innym

miejscu. Kiedy mówię o tym Zuzannie - nie rozumie mnie. A kiedy

jej tłumaczę, uważaj na siebie, na to, co zatrzymujesz, a czego

nie chcesz, bo od tych wyborów zależysz ty sama, patrzy na mnie i

kręci głową. Zuzanna nie lubi się wyłamywać. Jeżeli wszyscy mówią

"tak" Zuzanna nie powie "nie". Boi się odpowiedzialności za swoją

odrębność i tego właśnie w niej nie lubię.

Myślę o tym, bo właśnie leży przede mną kolejny list mojej babci.

Nie mogę sobie przypomnieć dokładnie dnia, w którym odbyła się ta

rozmowa, bo zbyt stapia się w moich wspomnieniach z innymi dniami

tamtego ostatniego lata wojny, jeszcze w Świętej Magdalenie.

Aleksandro, moja kochana!

Wstyd mi, moje dziecko, ale ogromnie tu wypoczywam, pomimo że nie

wiem, co się z Wami dzieje. Jechałam jak na ścięcie, a tymczasem

okazało się, że mam wspaniałe wakacje. Szkoda tylko, że ciągle

muszę się o kogoś niepokoić, ale to już sprawa nie na list. Luiza

wczoraj zrobiła znakomity obiad: grochówka i fasolka szparagowa.

Zjadłyśmy tego masę i dopiero przy zmywaniu Luiza przypomniała o

mojej wątrobie. Nasłuchiwałyśmy przez parę godzin, przekonane, że

w końcu odezwie się, ale ona milczała jak zaklęta. Przypuszczam,

że dieta, którą stosowałam tak długo, była niepotrzebna, po prostu

jestem zdrowa! Przypomniałyśmy sobie z Luizą ten fatalny okres,

kiedy byłam zupełnie połamana, ponieważ bolał mnie kręgosłup. Na

pewno pamiętasz? Leczyłam się wtedy u reumatologa, u chirurga i

nawet u znachora wynalezionego gdzieś przez Karolinę. W końcu

okazało się, że dolegliwości powodowała sprężyna, która wystawała

w moim materacu akurat na wysokości kręgów lędźwiowych. Wydaje mi

się, że teraz jest podobna historia. Przez tyle lat nie jadałam

najsmaczniejszych potraw, chociaż miałam zdrową wątrobę.

Obydwie obłazimy ze skóry. Luiza bardziej. Buzię ma łaciatą jak

kotka naszych sąsiadów, która czasami składa nam wizyty. Wczoraj w

południe, właśnie w chwili, kiedy polewałyśmy sobie plecy zsiadłym

mlekiem, przyszedł do nas Bartek.

- Jak myślisz? - zapytała go Luiza. - Ile człowiek ma skór?

- Jedną - odparł bez chwili zastanowienia. - To, co ci złazi, to

jest naskórek.

Luiza spojrzała na niego pogardliwie i pokręciła głową.

- Co za płaskie rozumowanie - powiedziała twoim tonem, Aleksandro.

- Jedną? Oszalałeś, przecież sama o sobie wiem, że skór mam co

najmniej pięć. Babciu, czy w miarę jak przybywa lat, przybywa

skór?

Patrzyli na mnie oboje, bo już i Bartek połapał się, o co Luizie

chodzi.

- Hm... - powiedziałam, ale ich wzrok nie stał się mniej

wyczekujący.

- Ja mam tylko jedną skórę - zdecydowałam się wreszcie.

- To brzmi cudownie. Chciałabym mieć jedną i myślę, że może będę

miała na stare lata.

- Twoja babcia nie jest jeszcze taka stara - przywołał ją do

porządku Bartek. - A pani od dawna ma jedną skórę?

Zapytał o to takim tonem, jakby chciał wiedzieć, kiedy odebrałam

buty od szewca.

- Hm... - powiedziałam znowu i z pewnością nie miałam przy tym

miny osoby rozgarniętej.

- No, właśnie - powiedział Bartek ze zrozumieniem. - Tak myślałem,

że tego się nie wie. A z twarzami, jak jest? Ma pani jedną, czy

kilka?

Przyglądał mi się badawczo, Luiza też. Najgorsze jest to, że i ja

sama musiałam spojrzeć na siebie podobnie. Spojrzałam.

- Kilka.

- Babciu! - zawołała Luiza. - Nie wstyd ci?

- Wstyd - przyznałam.

To jakby ją trochę uspokoiło.

- Więc jak to jest? - zapytała łagodniej.

Strasznie nie lubię u siebie tych gwałtownych wybuchów

gadatliwości, podczas których zaczynam się mądrzyć. Ty najlepiej

wiesz, Aleksandro, jak to wygląda, jestem wtedy naprawdę

niemożliwa. Słyszę siebie i jednocześnie dałabym wiele za to, żeby

zamilknąć, i jakoś nie mogę. No, więc zaczęłam.

- Chyba w każdym człowieku jest coś z aktora - powiedziałam, z

przerażeniem stwierdzając, że w tym, co mówię, nie ma niczego

oryginalnego. - Właściwie wiele zależy od tego, do kogo się mówi i

w jakich okolicznościach.

Aleksandro, masz prawo mi nawymyślać. Przecież w ich uszach

musiało to brzmieć jak zgrzytanie piły. Udało mi się zatrzymać po

dwóch zdaniach.

- Czy to znaczy, babciu, że jesteś fałszywa? - Luiza przyglądała

mi się z niedowierzaniem.

- Nie - zawołał Bartek. - Coś ty, Luiza! Po prostu człowiek nie

przed każdym ujawnia się do końca. Czasami uważa, że nie warto.

Tak?

- Tak.

- I dlatego można mieć jedną skórę, ale kilka twarzy. Tak? - pytał

natarczywie.

- Tak.

- A czy w ogóle zdarzają się ludzie o jednej twarzy, takiej samej

dla wszystkich? Babciu, zdarzają się?

Chciałabym móc powiedzieć z przekonaniem, że tak, tyle nadziei

było w jej spojrzeniu.

- Nie wiem, Luizo.

Milczeli przez chwilę, a i ja nie miałam ochoty na mówienie.

- Może się zdarzają - powiedział nagle Bartek. - Tylko pani nie

trafiła.

Taki był ładny dzień, taki słoneczny, a nam nagle zrobiło się

smutno. Pomyślałam o mojej siostrze, Idze, i o jeszcze kilku

osobach, o tym, jacy byli w chwilach ostatecznych. Z pewnością

miewali swoje twarze różne dla różnych, ale czy to takie ważne?

Ważna jest tylko skóra, tylko ona się liczy, i ta twarz, którą się

ma, kiedy człowiek nie chce grzeszyć przeciwko własnej duszy.

Powiedziałam to.

Kilka jaskółek przeleciało wysoko nad nami, ochryple zapiał kogut

starego Kwietnia. Luiza sięgnęła po nóż, który leżał obok niej,

przyciągnęła do siebie koszyk, pochyliła się i w milczeniu zaczęła

obierać ziemniaki.

- Przyniósłbyś mi garnek - poprosiła.

Bartek wstał, wszedł do kurnika.

- Wcale on nie jest taki głupi, babciu. Wcale.

Bartek wrócił z garnkiem i z drugim nożem.

- Posuń się, Luiza.

Zrobiła mu miejsce obok siebie. Siedzieli teraz razem na jakiejś

skrzynce, pochyleni nad koszykiem.

Musiałam przerwać pisanie listu, bo wnuczka Jeziorańskich

przyniosła nam ogórki, które chcemy zakwasić w wielkim słoju. Słój

dostałyśmy od księdza. Obawiam się, że nie był to żaden dobry

uczynek, za który ksiądz spodziewa się nagrody w niebiosach, a

jedynie prosta droga do realizacji jego ziemskich upodobań. Nie

tak dawno rozmawialiśmy o tym, co kto lubi, i okazało się, że

ksiądz lubi właśnie ogórki. Luiza nieostrożnie pochwaliła moje

wyroby. Byłabym Ci wdzięczna, Aleksandro, gdybyś przy okazji

przysłała mi trochę pieniędzy, które znajdziesz w mojej szafie,

wcale nie pod bielizną, bo to zbyt prosty sposób, tylko w moim

starym kapciu wsuniętym do kieszeni zimowego płaszcza. Musiałam je

tak schować, bo Andrzej wie, że mam jeszcze kilka "górali"

odłożonych na wszelki wypadek. Powiedzenie Andrzejowi o tym było z

mojej strony niebezpiecznym posunięciem, ale kiedy przyznałam mu

się do swoich oszczędności, właśnie zaczynała się wiosna, świeciło

słońce, a na drzewach zieleniły się liście. Życie tego dnia

wydawało mi się łagodniejsze i prostsze. Zrobiłam to głupstwo i

dopiero wieczorem, kiedy zaczął padać deszcz i zadudnił o blaszany

parapet mojego okna w kuchni, przyszło mi na myśl, że chociaż mam

już pięćdziesiąt pięć lat, ciągle jeszcze nie nauczyłam się

rozumu. No, ale mniejsza z tym. Sądzę, że bez trudu znajdziesz

płaszcz, kapeć i pieniądze. Jeżeli brakuje Ci, weź stamtąd i dla

siebie, możesz to zrobić zupełnie spokojnie, bo w chwili, kiedy

piszę, zbiera się na ulewę, jest dość ponuro, szaro i wietrznie,

nie grozi Ci więc, że później będę żałowała tej propozycji.

Całuję Cię, Kochanie, coraz mniej przekonana, że nic się tu nie

dzieje.

M.

Ostatnie zdanie tego listu różnie można rozumieć. Rozumiem je po

swojemu, może się mylę, ale sądzę, że babcia musiała pisać do mamy

następnego dnia po zdarzeniu, którego byliśmy świadkami, i że ten

ostatni zwrot nawiązuje do tej sprawy, a nie do kłopotów, które

miała wtedy ze mną. Babcia swoje listy wysyłała pocztą, więc nie

mogła pisać otwarcie.

Niebo było jeszcze jasne, ale słońce już zachodziło, pora komarów

i wieczornych ptasich przyśpiewów. Siedzieliśmy przed kurnikiem,

ja robiłam sweter, a babcia siedziała na leżaku wpatrzona w niebo

zmarszczone stadami baranków. Milczący Bartek usiłował przymocować

uchwyt do patelni i był wściekły, bo mu się nie udawało. Nagle

usłyszeliśmy od drogi konie i turkot niepodobny do turkotu kół

wiejskich furmanek. Spojrzeliśmy Z daleka widać było nadjeżdżającą

karetę. To z Zaliwia, mruknął Bartek, dworskie.

Stangret minął ścieżkę prowadzącą do naszego kurnika, ale

przystanął niedaleko, nie prowadząc koni między wiejskie

zabudowania. Widzieliśmy dokładnie, jak zeskoczył z kozła, zatknął

bicz, a potem podszedł do drzwi karety i otworzył je. Po chwili

stanęła na drodze niska, siwowłosa pani ubrana na czarno, z

żabotem jakimś pod szyją. Podpierała się wysmukłą laseczką. Pani

starsza, powiedział Bartek. Zapytałam go, czy ona tu często

przyjeżdża. Nie, chyba że ktoś zachoruje albo jest potrzeba,

nieczęsto.

Szła brzegiem drogi w stronę obejścia starego Kwietnia, ale

skręciła przed zagrodą, pomiędzy krzewy porzeczek, za którymi

czernił się płot. Wiedzieliśmy, że w tym płocie brakuje kilku

desek, bo sami przechodziliśmy tamtędy, ja, kiedy szłam po mleko,

a Bartek, kiedy wracał do domu skrótami. Karetę kazała zatrzymać

przed wsią, do pana Kwietnia wchodzi z boku, pewnie nie chce się

ludziom na oczy pokazywać, Bartek, dlaczego, jak myślisz,

zapytałam. Wzruszył ramionami i milczał. Ma jakieś swoje sprawy,

powiedziała moja babcia, jeżeli nie chce, żeby ją widziano, tośmy

jej nie widzieli i już.

Po paru minutach zobaczyliśmy, jak wraca tą samą drogą, obok niej

szedł Kwiecień. Wielki wydawał się przy drobniutkiej "pani

starszej", chociaż pochylał się, kiedy mówił do niej. Potakiwała,

laseczką lekko dotykała ziemi, widocznie nie była jej za bardzo

potrzebna. Nagle spojrzała w bok i zobaczyła nas siedzących

spokojnie przed kurnikiem. Zatrzymała się, Kwiecień też

przystanął. Wydawało się, że coś pani starszej z Zaliwia tłumaczy

i że to mu się udaje, bo wolno ruszyła w stronę karety i dała znak

ręką stangretowi, który znowu zeskoczył z kozła i znowu otworzył

drzwi. I wtedy wysiadł z głębi jakiś mężczyzna, a pani starsza

szybko wsiadła. Stangret usiadł na koźle, strzelił biczem,

szarpnął lejcami. Pył uniósł się spod kół. Kwiecień z obcym

mężczyzną zginęli nam z oczu za krzewami porzeczek.

Kwiecień pojawił się u nas godzinę później. Moja dzisiaj chleb

piekła, powiedział, przyniosłem bochenek, pani dobrodziejka

jeszcze nie próbowała, a dobry, dopiero co z pieca.

Podziękowałyśmy, zaprosiłyśmy Kwietnia, żeby usiadł, nie chciał.

Stał przez chwilę zakłopotany, ręką po swojemu włosy na głowie

przyklepywał. Żniwa idą, powiedział wreszcie, parobka sobie

nająłem, we dworze w Zaliwiu roboty szukał, to mi go pani starsza

przywiozła, bo dziedzic rąk ma dość. Moja babcia słuchała z

uśmiechem. Ho, ho, powiedziała, to się panu Kwietniowi udało, to

już się pan Kwiecień nie musi o nic martwić ani nikogo o pomoc

prosić. Ano, potakiwał Kwiecień, fart taki miałem. Ho, ho, mówiła

moja babcia, szczęściarz z pana Kwietnia, ale pani starsza jaka

życzliwa, że o panu Kwietniu pomyślała. Tak, pani starsza, mówił,

to dobra kobita, z kościami dobra.

Poszedł, w chwilę później Bartek poleciał do domu. Babcia weszła

do kurnika, usiadła na legowisku, wyrównała koc, którym

przyrzucałyśmy na dzień nasze materace, i zaczęła stawiać

pasjansa. Z przechyloną na bok głową spoglądała w karty i nuciła

coś cicho. Po chwili zamilkła, no i cóż, moja panienko,

powiedziała, może byśmy tak coś zjadły?

Następnego ranka poszłam do Kwietnia po mleko. Kwietniowa nalała

mi pełen garnek, dosyć, dosyć, pani Kwietniowa piszczałam, nie dam

rady, wyleję po drodze, wyleję na pewno. Od strony stajni

usłyszałam rżenie, obejrzałam się. Szczupły wysoki mężczyzna

zaprzęgał Siwka do wozu. Zobaczyłam jego twarz. Ciemne oczy i duży

semicki nos.

Wracałam do domu wpatrzona w garnek z mlekiem, starałam się nie

uronić ani kropli, chociaż drżały mi ręce. Bartek dogonił mnie w

połowie drogi. W nocy, powiedział zadyszany, w Zaliwiu byli

żandarmi z Potoka. Przejrzeli cały dwór i obory, i stajnie, i

piwnice, i lamus. Wszystkim we dworze sprawdzali kenkarty, pani

starsza zdążyła wrócić, zanim przyjechali. Byłaś u Kwietniów,

widziałaś go? Widziałam. I co? Jaki jest? Szłam równiutko, jedną

ręką trzymałam garnek za ucho, drugą podsunęłam pod denko. Taki,

jak myślisz, powiedziałam. Widzisz, jaka ze mnie akrobatka,

Kwietniowa zawsze mi tak nalewa.

Byliśmy już przy kurniku, kiedy od strony Zaliwia zaczął narastać

tętent. Obejrzeliśmy się oboje, to młodszy panicz, dziedzica brat,

powiedział Bartek. A on zatrzymał konia, zeskoczył i szybko

zbliżał się do nas. Moja babcia stanęła w progu, bo młodszy panicz

nie szedł drogą do Kwietnia, tylko wąską ścieżką w stronę naszego

kurnika. Nie powiedział nawet dzień dobry, tylko zapytał krótko:

Andrzeja nie ma? Babcia pokręciła głową przecząco. Karoliny też

nie było? I znowu moja babcia przecząco pokręciła głową. O,

Chryste, powiedział młodszy panicz, obrócił się, przebiegł

ścieżkę, dosiadł konia i po chwili zginął nam z oczu.

Moja droga Aleksandro,

wiem już, że przyczyną, dla której Luiza uznała, że sytuacja jest

zła i że musi znaleźć z niej wyjście, jest ten aktor Rudolf

Valentino. To znaczy znowu coś źle napisałam, ale chyba domyślasz

się, że mam na myśli nie świętej pamięci Rudolfa Valentino, tylko

Witolda, twojego dostawcę pasmanterii, który taki jest do niego

podobny, sama zresztą zwróciłaś mi na to uwagę, pamiętasz? Nie

wiem, jak się do tego ustosunkujesz, ale Luiza postanowiła, że

musisz wyjść za niego za mąż. Postanowiła również, że dłużej nie

chce być zawalidrogą w twoim życiu i kulą u twojej nogi. Pojęcia

nie miałam, że ona tak to odczuwa. Czy rzeczywiście była

kiedykolwiek kulą u twojej nogi? Bardzo mnie to ciekawi. Na

wszelki wypadek chciałabym wiedzieć, czy Valentino nie jest

przypadkiem żonaty, bo to mogłoby pokrzyżować plany Luizy. Wydaje

mi się, że znowu popełniłam błąd, nie zaczynając wszystkiego od

początku. A było tak: położyłam się na tapczanie, żeby spokojnie

poczytać. Luiza wyjęła jakąś włóczkę czarną, pomarańczową i chyba

czerwoną, pismo, w którym było dokładnie opisane, jak się robi

sweter, i zajęła się liczeniem oczek. Było naprawdę cicho i

wypoczynkowo. Uważam, że Andrzej nie zrobił tak bardzo źle,

kupując sobie ten kurnik, chociaż wolałabym, żeby dokonał tej

transakcji za własne pieniądze, a nie za moje, bo pamiętam, że

kiedy przyszedł do mnie w sprawie zakupu kurnika, uległam,

pożyczając mu wszystkie, jakie miałam, co spowodowało, że przez

następny tydzień jadłam wyłącznie zsiadłe mleko z zeszłorocznymi

ziemniakami. Luiza policzyła oczka i zaczęła nabierać wełnę na

druty, a ja czytałam.

- Babciu - powiedziała nagle. - Lubisz Rudolfa Valentino?

- Bardzo. To świetny aktor. Nie żyje już, ale widziałam go kiedyś

w filmie "Szejk".

- Myślę o Rudolfie Valentino od mamy.

- A! - połapałam się. - Też lubię.

- No, właśnie! - westchnęła.

Odłożyłam książkę i spojrzałam na Luizę, bo wydawało mi się, że na

to czeka. Przerabiała już drugi rządek.

- Myślę, Maryśka, że skoro obydwie go lubimy, mama stanowczo

powinna wyjść za niego za mąż. Doprawdy, lepszego chyba już nie

znajdziemy. Mama jest wdową od dziesięciu lat, sądzę, że

wystarczy.

Nie znalazłam na to odpowiedzi, Aleksandro, nawet jej nie

szukałam. Popatrzyłam na Luizę przekonana, że zacznie mówić dalej.

- On ma nieźle w głowie - snuła swój wątek. - I uważam, że mógłby

mieć na moją mamę dobry wpływ.

- Sądzę, że mama też ma nieźle w głowie i niekoniecznie musi

ulegać wpływom Rudolfa Valentino.

Nie byłam pewna, czy mam rację, ale uważałam, że powinnam tak

odpowiedzieć.

- Ja do mamy mam dużo zastrzeżeń - powiedziała Luiza spokojnie. -

Uważam, że potrzebny jest nam ktoś, kto mógłby nią rozsądnie

pokierować.

W tym momencie pojęłam, że Luiza i ja reprezentujemy bardzo

zbliżone stanowisko w tej sprawie. No, ale przecież nie wypadało

mi ujawnić swojego.

- Luizo! - powiedziałam karcącym głosem. - Nie powinnaś tak mówić

o mamie.

- Dlaczego? Mówię o tym z troską. Najgorsze jest to, babciu, że

mama ma przewrócone w głowie.

Aleksandro! Ile razy ci powtarzałam? Jeszcze przed wojną. Zawsze

twierdziłaś, że to nieprawda.

- Czy zauważyłaś, jaki ona ma stosunek do życia? Pokazowy, prawda?

- Co masz na myśli?

- Mama lubi imponować ludziom.

- Nie mów w ten sposób.

Spojrzała na mnie z niechęcią.

- Oczywiście. Kiedy chcę wyrazić jakiś swój pogląd, zawsze zwraca

mi się uwagę: "Nie mów w ten sposób!" Dobrze, mogę nie mówić, ale

dajcie mi chociaż myśleć.

Robiła już trzeci rządek, druty śmigały szybko. Przepaść między

nami a nią, którą właściwie dopiero tutaj zaczęłam odkrywać,

wydała mi się nagle ogromna. Czy Luiza czuje podobnie? Może jej

sądy o nas są równie niesprawiedliwe, jak nasze sądy o niej?

Myślałyśmy, że nie przyjechała tu sama. Jak coś się jej każe,

nigdy tego nie zrobi bez gadania, narzekałyśmy. A przecież za tym

wszystkim kryje się drugie dno, które dopiero tutaj zaczęło mi się

ujawniać. Może umiałabym wytłumaczyć jej, że to, co teraz

powiedziała o tobie, nie jest prawdą, bo nie jest prawdą, znam

ciebie, Aleksandro, i wiem, że to akurat nie.

- No więc dobrze, Luizo, powiedz mi, co chciałaś powiedzieć przez

to, że mama lubi ludziom imponować?

- Tylko to, lubi, nic więcej. "Właśnie kupiłam sobie gazowe

pończochy" komunikuje każdemu, kto tylko pojawi się na horyzoncie.

Kupiła to kupiła, w porządku, ale dlaczego wszyscy mają o tym

wiedzieć?

- Cieszy się i chce, żeby inni cieszyli się razem z nią.

- Nie. Taka ciocia Grażyna wcale się nie cieszy, tylko zwyczajnie

zazdrości mamie gazowych pończoch. I mama o tym wie, ale ponieważ

sama zazdrości cioci Grażynie skórzanej torebki, to chce to sobie

odbić pończochami.

- Luizo, opowiadasz bzdury. Przymierzasz do świata dorosłych

jakieś małe, niemądre zawiści z powszechniaka. Basia ma to, więc

ja chcę mieć to. Hanka ma tamto, ale ja będę miała coś innego,

lepszego, takiego, że Hance oko zbieleje, jak zobaczy.

- Jeżeli o mnie chodzi, nie cierpię, jeżeli komuś oko bieleje na

widok tego, co ja mam. W związku z powyższym wolę nie mieć niczego

- powiedziała Luiza gwałtownie.

- To już jest rozumowanie doprowadzone do absurdu, moja droga!

- Może tak brzmi, ale jest prawdziwe. Nie tylko to mnie złości.

Mama mówi: "Luiza jest świetna z matematyki, ale gdyby chciała,

mogłaby być jeszcze lepsza. Tylko, że tu trzeba już trochę

wysiłku, a na wysiłek Luizy nie stać. Zobaczycie, ona zmarnuje te

zdolności".

Zupełnie jakbym Ciebie słyszała, Aleksandro, zamarłam. A Luiza

mówiła dalej:

- To są chyba zbyt wygórowane ambicje, Maryśka. To, że mając

piętnaście lat potrafię nieźle liczyć do dziesięciu, nie znaczy,

że muszę objąć katedrę matematyki zaraz po wojnie. Jeżeli uda mi

się zrobić sweter, który będzie podobny do swetra, a nie do worka

na kartofle, to przekonasz się, babciu, mama stwierdzi, że nie

powinnam marnować swoich talentów, i każe mi natychmiast zrobić

cztery narzuty na tapczan i sześć kilometrów dywanika. Mam

połamane życie z powodu jej ambicji, a przecież mogę tylko tyle,

na ile mnie stać.

- Czasami mogłabyś więcej... - wymamrotałam.

Spojrzała drwiąco.

- Ach... więc ty też...

- Nie! Ja nie! - zaprzeczyłam. - Ja tylko tak sobie.

- No, powiedzmy, ale z mamą jest okropnie.

- Dlaczego nigdy z nią o tym nie porozmawiasz?

- Bo mama opędza się od rozmów ze mną.

- Nie, Luizo, nie opędza się. Ty po prostu z niczym do niej nie

przychodzisz.

- Przychodziłam, ale przestałam.

- Może wybierałaś złe momenty?

- Może - zgodziła się Luiza sceptycznie.

Zawahałam się, ale w końcu powiedziałam to, co miałam ochotę

powiedzieć.

- Mama obawia się, że nigdy nie będzie miała w tobie przyjaciółki.

Mówiła mi: "Ile razy chcę Luizie opowiedzieć coś o sobie, o swoich

kłopotach albo o jakimś problemie, który mnie gnębi, zaraz ma taką

minę, że odechciewa mi się zwierzeń".

- Jaką mam minę? Normalną. Zresztą może mnie czasami nudzi to, o

czym mama zaczyna mówić. Zwłaszcza, jeżeli to jest o ekonomii. Ja

też chciałabym mieć w mamie przyjaciółkę. Jeżeli jednak mnie nudzi

to, co mówi mama, a mamę nudzi to, co mówię ja, nie możemy nawet

marzyć o przyjaźni.

Podniosłam się z tapczana i nalałam sobie wody z sokiem. Jesteście

tak blisko siebie, Aleksandro, a jednocześnie tak daleko. Może

rzeczywiście potrzebny jest czas, żeby zrozumieć, jak silne są te

więzy.

- Valentino też ma do mamy stosunek krytyczny - powiedziała Luiza.

- Ale ożeniłby się z nią bez chwili wahania, gdyby nie ja.

- Skąd wiesz?

- Zaproponowałam mu małżeństwo. Niestety. Rozmawiał już z mamą na

ten temat, ale odmówiła. Powiedziała, że nie może ładować mu na

głowę dziewczyny tak trudnej jak ja. A kiedy Valentino stwierdził,

że chętnie weźmie sobie na głowę nie tylko mamę, ale i mnie, mama

powiedziała...

Luiza pochyliła się nad piątym rządkiem i nie dokończyła zdania.

- Co powiedziała mama? - zapytałam po chwili.

- Powiedziała, że zna mnie zbyt dobrze. A ona wcale mnie nie zna

dobrze i Valentino jest tego samego zdania.

Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej, Aleksandro? Przecież

możesz ją władować na głowę mnie, jeżeli obawiasz się waszego

życia we troje. Jak mogliście zostawić Luizę z przeświadczeniem,

że stanowi próg, który was dzieli?

- Valentino powiedział, że jest zupełnie bezsilny, tak mama się

uparła. Pomóż mi, prosił. Jak mogłam mu pomóc? Postanowiłam zginąć

z powierzchni ziemi, chociaż na dwa miesiące, zginąć zupełnie;

tak, żeby mama miała tylko jego.

Odłożyła wełnę, druty i zapatrzyła się przed siebie. Aleksandro,

już nie mam po co spoglądać na drogę z niepokojem, czy ktoś się na

niej nie pojawi. Już wiem, że na początku ścieżki stoisz Ty i

Valentino. Szkoda, że nie zaufałaś Luizie i mnie.

Kochanie, może wiesz, jakie plany ma Twój Brat? Przyznam się, że

jestem o Niego coraz bardziej niespokojna. Wydaje mi się, że

zamierzał nas odwiedzić, ale chyba coś musiało Go zatrzymać. Może

jest chory? Czy widziałaś się z Karoliną, jak z Jej zdrowiem?

Jeżeli nie czują się dobrze, może powinnam wrócić, żeby Im pomóc?

W każdym razie czekam na wiadomości o Nich. Ciebie całuję mocno.

Pozdrów ode mnie swego dostawcę pasmanterii.

M.

Nie pamiętam mojego ojca, byłam jeszcze bardzo mała, kiedy to się

stało, i wydaje mi się, że nawet fakty, które sobie przypominam,

są pamięcią wtórną, powstałą z opowiadań babci, a później mamy

Kiedy mój ojciec zginął w wypadku samochodowym, moja matka miała

dwadzieścia pięć lat. Babcia mówiła, że mama nie potrafiła wtedy

cierpieć dyskretnie. Cierpiała na zewnątrz, razem z nią pogrążone

były w żałobie meble, firanki, ręczniki, dywany, serwetki. Nasze

mieszkanie zaczął pokrywać kurz, rosły sterty nie upranej

bielizny, a ja chodziłam w poplamionym fartuszku i w dziurawych

pończochach. Mama przestała dbać o siebie, zapominała o moich

posiłkach. Wydaje mi się, że pamiętam naprawdę, jak zasypiałam w

gabinecie zwinięta w kłębek na pokrytej skórą kanapie. Skóra była

zimna i rozgrzewała się dopiero od ciepła mojego ciała. Wreszcie

do naszego domu wtargnęła babcia i ona nauczyła mamę cierpienia,

tak jak kiedyś uczyła ją radości.

Kiedy babcia pisała do mamy list o Rudolfie Valentino, musiała być

w bardzo złym nastroju, przedstawiła mnie chyba w sposób

nieprawdziwy, bo nie byłam aż tak głupia, o ile sobie dobrze

przypominam. Przypuszczam, że chciała trochę rozbawić mamę i

siebie samą, przy okazji tylko wyjaśniając powody mojego wyjazdu

do Świętej Magdaleny. Zły nastrój babci wiązał się ściśle z krótką

wizytą młodszego panicza, po której zaczęła się bardziej niż

zwykle lękać o Andrzeja i Karolinę.

O tym wszystkim, o czym pisała babcia, rozmawiałam z księdzem

Antonim jeszcze przed jej przyjazdem. Wyciągnął ze mnie całą

prawdę już po drugiej partii szachów. Mówiłam, mówiłam, a ksiądz

patrzył na mnie ni to z rozbawieniem, ni z politowaniem. Ty

niemądra, powiedział, taka duża urosłaś, a ciągle jeszcze nie

wiesz, że każde dziecko jest dla swojej matki straszliwą

zawalidrogą, którą kocha i bez której w ogóle nie wyobraża sobie

życia.

Przekonał mnie właściwie, ale miałam przecież jeszcze i inne

pretensje do mamy. Ona ma, proszę księdza, w stosunku do mnie

wygórowane ambicje, to jest okropne. Ksiądz zaczął się śmiać i

śmiał się długo. Jak ja ciebie rozumiem, Luizo, wołał, umiem to na

pamięć, dla mojej mamy też za mało, że jestem takim sobie

porządnym księdzem. Moja mama chciałaby, żebym był co najmniej

proboszczem, a jeszcze lepiej biskupem. Kardynałem też mógłbym

zostać, ale na to, mój Antosiu, mówi moja mama, ty, oczywiście,

jesteś zbyt leniwy, tobie się nie chce przyłożyć do pracy

duszpasterskiej, ty Panu Bogu masz do ofiarowania tylko swoje

lenistwo i opieszałość, w ten sposób kardynałem na pewno nie

zostaniesz, a mógłbyś, mój Antosiu, gdybyś się tak naprawdę

postarał. Ha, ha, Luizo, nasze mamy dogadałyby się ze sobą w pięć

minut.

Ach, proszę księdza, zawołała Honorka od kuchni, moja to była

kropkę w kropkę taka sama. Coś ty, Honorka, tak ona narzekała, coś

ty, Honorka, chcesz rzucić ojcowiznę i do obcych na służbę iść, a

przecież panią na swoim możesz być, krówek doglądać, kokoszki na

jajkach sadzać, a tobie, co po głowie chodzi, garnki cudze, kąty

cudze. Ani rusz pomiarkować nie mogła, że ja między ludzi chcę,

ludzi ponad krówki i kokoszki przedkładam.

Honorka pogrzebaczem czyściła ruszt paleniska, a potem zajęczą

łapką przecierała blachę. Śmiała się ona i ksiądz Antoni, tylko ja

siedziałam z niewyraźną miną, bo mi nagle zmalała cała moja

sprawa, która jeszcze przed chwilą była taka wielka. Rozmowa z

babcią była tylko jej echem, tak naprawdę bałam się jedynie tego,

że przeze mnie mama nie chce związać się z dostawcą pasmanterii,

chociaż może tego pragnie. Po latach, kiedy Zuzanna była już na

świecie, rozmawiałyśmy o tym. Nie, Luizo, nie tylko przez ciebie,

ja po prostu byłam z twoim ojcem bardzo szczęśliwa i bałam się, że

zapomnę o tym, jeżeli pozwolę sobie na inne szczęście i że to

będzie twojego ojca śmierć zupełna.

Mama wyszła w końcu za dostawcę pasmanterii, mogłam więc zapytać:

i jak, mamo, zapomniałaś? Ku mojemu zdumieniu, moja matka

uśmiechnęła się niewesoło i powiedziała: tak. I żałujesz, że tak

się stało? I znowu, ku mojemu zdumieniu, uśmiechnęła się niewesoło

i powiedziała: nie. Nigdy do końca nie zrozumie się uczuć drugiego

człowieka, nigdy.

Moje pragnienie, żeby mama wyszła za mąż, miało także dość

prozaiczne podłoże. W naszym mieszkaniu były piece, nie takie jak

u babci, kolorowe z kafelkami tłoczonymi we wzory i z drzwiczkami

przysłanianymi ozdobną kratą. Nasze były proste, białe, sięgające

od podłogi aż do sufitu. Musiałam z piwnicy albo ze sklepu

opałowego nosić węgiel, brykiety, kulki lofixu, które ułatwiały

rozpałkę. To było moją udręką. Naiwnie myślałam, że mężczyzna w

domu przejąłby na siebie te obowiązki. Nie doczekałam się, bo

kiedy po wojnie mama i były dostawca pasmanterii pobrali się

wreszcie, mieli już mieszkanie z centralnym i nikt nie musiał

nosić węgla.

A jednak pamiętam ich właśnie takich, stojących pod piecem. Mamę z

dłońmi położonymi płasko na ciepłych kaflach i z przytulonym do

nich policzkiem, jego obok, odwróconego twarzą w stronę pokoju.

Był wyższy od mamy, więc spoglądał na nią z góry. Mój głupi

Olutek, usłyszałam. I zobaczyłam, jak mama przymyka oczy i

uśmiecha się dziecinnie. Taka zaradna, energiczna, mądra, a

przecież chciała być dla kogoś głupim Olutkiem. Jak każda z nas.

Moja droga Aleksandro!

Jestem zaniepokojona brakiem wiadomości od Ciebie. Co się stało?

Może jesteś chora? Luiza ma nadzieję, że skoro nie masz jej na

głowie, udało Ci się wziąć kilka dni urlopu i gdzieś wyjechać.

Mnie taka ewentualność nie wydaje się prawdopodobna. Napisz

chociaż krótki list, bo doprawdy dwie zdawkowe kartki, które

przysłałaś, to zbyt mało na to, żebym sypiała spokojnie. Od

Andrzeja żadnych wiadomości. Żadnych. U nas bez zmian, dzieci

czują się dobrze. Pisząc "dzieci", mam oczywiście na myśli Luizę,

Bartka i księdza. Luiza wpadła na pomysł, że powinniśmy zacząć

zbierać zioła, kłopot w tym, że nie wiemy, jak te najważniejsze

wyglądają, bo przecież zupełnie inaczej, kiedy je się kupuje w

aptece już ususzone, a inaczej, kiedy sobie rosną. Bartek mówi, że

najmniej kłopotu będzie z szałwią, która kwitnie przed budką

dróżnika i z całą pewnością jest szałwią, a nie żadnym chwastem.

Wpadli na pomysł, że szałwię spod budki powinnam zerwać ja,

ponieważ nie wyglądam na osobę, którą można podejrzewać o jakieś

nie bardzo czyste sprawy. Nie zdecydowałam się jeszcze, ale

jeżeli, to jednak zacznę od rozmowy z dróżnikiem. Luiza natomiast

poluje na miętę. Wczoraj przyniosła do kurnika całą masę zielska i

wmawiała we mnie, że to z pewnością mięta. Wyglądało na lebiodę,

zwłaszcza że widziałam kozę sąsiada, która tym zielskiem opychała

się bez opamiętania.

- Przecież to nawet nie pachnie miętą - tłumaczyłam Luizie.

- Jak się wysuszy, to zapachnie.

Powiesiła wielkie wiechcie w kącie kurnika i co godzinę wsadzała w

nie nos.

- Mnie się zdaje, że zaczyna pachnieć - słyszę od wczoraj.

Przyznam ci się, że i ja wącham to zielsko od czasu do czasu, ale

mam albo zły stosunek do tego zapachu, albo rzeczywiście jest

coraz mniej podobny do zapachu mięty. Prostsza sprawa z polnymi

bratkami. Raczej mogłaby to być prostsza sprawa, bo bratków rośnie

tutaj masa. Cóż z tego, kiedy nie możemy ich zrywać. Są takie

piękne, kiedy spokojnie i bezpiecznie rosną sobie w kępkach, ufne,

że na ziemi nie może im stać się nic złego. Nie potrafimy zrywać

bratków, chociaż bardzo starałyśmy się obydwie. Postanowiłyśmy

więc zasolić trochę koperku w słoikach, żebyśmy miały w zimie do

zupy pomidorowej i tak w ogóle do wszystkiego. Dziś rano

skroiłyśmy całą stertę, a teraz Luiza poleciała do sklepu po sól.

Wieczorem...

Musiałam przerwać, bo Luiza wróciła z solą i z wiadomością, że

dróżnik jest właśnie w sklepie i rozmawia z właścicielem. Luiza

powiedziała, że jak się pospieszę, to może jeszcze go złapię i

załatwię sprawę szałwii. Pospieszyłam się i złapałam. Dróżnik był

obrzydliwym człowiekiem, który bez przerwy miał rację. Ogólnie

sympatyczny, ale wiesz, jak bywa, kiedy chcesz kogoś przekonać o

czymś, a sama rozumiesz, że to bzdura. Wtedy taki człowiek wydaje

nam się obrzydliwy i bezduszny. Taki właśnie był dróżnik. Luiza

zniosła to z umiarkowanym spokojem.

- Tak to jest na świecie - stwierdziła. - Namawiają nas do

zbierania ziół, a tymczasem szałwii on nie daje, mięta może okazać

się lebiodą, a bratki, sama wiesz. Może powinnyśmy przerzucić się

na grzyby? Podobno już pokazały się w lesie. Czy ty, babciu,

potrafisz odróżnić dobry grzyb od psiarza?

- Od jakiego psiarza?

Machnęła ręką.

- To znaczy, że nie potrafisz.

- Czekaj. Znam prawdziwki, podgrzybki, gąski, opieńki, kurki,

maślaki...

- Dobrze, wystarczy, możemy zbierać.

Ale teraz Luiza poszła na plebanię i niecierpliwie czekam na jej

powrót, ponieważ obawiam się, że pomysł, na który oni wpadli, nie

jest najlepszy. A było tak, że Luiza postanowiła obejrzeć

dokładnie, jak wygląda majeranek, który też ewentualnie mogłybyśmy

zbierać. Wiedziałyśmy, że jest w kurniku na półce, którą Andrzej

powiesił pod samym sufitem, jakby nie było niżej miejsca. Luiza

stanęła na skrzynce, żeby sięgnąć po słoik, a Bartek siedział na

podłodze i obierał ziemniaki. Niestety Luizie słoik wypadł z rąk,

otworzył się w locie i cała zawartość wysypała się Bartkowi na

głowę. Usiłowałyśmy wyskubać jakoś majeranek z Bartka, ale to było

beznadziejne przedsięwzięcie, bo on ma tę czuprynę niesamowitą.

Ponieważ rano umyłyśmy włosy resztką proszku do mycia głowy, a

Bartek stwierdził, że u niego w domu proszek też się skończył i że

od zwykłego mydła robi mu się zawsze skorupa, zdecydowali, że

jedynym rozwiązaniem jest oczyścić głowę Bartka elektroluksem.

Poszli więc na plebanię, bo, jak się domyślasz, elektroluks jest

ostatnią rzeczą, którą można by znaleźć w kurniku. Ten pomysł

wcale nie wydawał mi się najgorszy aż do chwili, kiedy zaczęłam

sobie to wyobrażać. Nie wiem z jaką siłą działa elektroluks, mam

nadzieję, że nie wyrwie Bartkowi wszystkich włosów. W tej chwili

poczułam, że to, co mi wisi nad głową, z całą pewnością nie jest

miętą. Obejrzałam sobie również majeranek, którego resztki zostały

na podłodze. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby coś takiego rosło.

Niestety, jestem pewna, że Luiza jutro przyniesie jakieś wiechcie

i będzie w nie wmawiała, że są majerankiem.

Ty wiesz, jakie Bartek ma problemy? Moim zdaniem okropne. Mieszka

w Płocku, ale jego bezdzietny wuj ma w Świętej Magdalenie spore

gospodarstwo, które z braku dziedzica, oczywiście, powinien po nim

przejąć Bartek. To "oczywiście" wymyślili jego rodzice i ten wuj

właśnie.

- Im się wydaje, że gospodarstwo jest królestwem dynastycznym -

powiedział mi kiedyś Bartek. - Nawet nie pomyślą, że może ja

chciałbym swoje życie ułożyć inaczej.

- A chciałbyś?

- Tak. Mnie ciągnie do nauki. Po wojnie chciałbym studiować. Niech

pani nie śmieje się ze mnie, ale najchętniej studiowałbym

filozofię.

- Dlaczego miałabym się śmiać?

- No, bo ludzie się śmieją. Filozof z Psiej Wólki, mówią.

- Rozmawiałeś o tym z rodzicami?

- Takie rozmawianie.

Luiza spoglądała na niego spod oka.

- Przecież nikt ciebie nie może zmusić... - mruknęła.

- Pewnie, że nikt. Tylko, że jak skończę filozofię, to Bóg raczy

wiedzieć, co z nią zrobię. A czasami patrzę na te łąki, na pola,

ziemia tu taka urodzajna, i myślę: może to też jest filozofia.

- Rozumiem - powiedziała Luiza.

No i co? Całuję Cię, moja kochana.

M.

Wątpliwości dotyczące ziół rozstrzygnęła Honorka. Zrobiła nam cały

wykład. Babcia, której ja, Bartek i ksiądz opowiadaliśmy o

Honorce, kazała mi ją do nas zaprosić. Od rana usiłowałam

uporządkować kurnik, bo bałam się bystrego oka Honorki. Myślę, że

gdyby cała eskadra sztukasów z ładunkiem bomb przelatywała nad

plebanią w chwili, kiedy Honorka zaciągała podłogę, nie drgnęłaby

jej nawet ręka, ponieważ czynności domowych dokonywała z

zapamiętaniem, wykluczającym jakąkolwiek podzielność uwagi.

Pamiętam, że przed jej przyjściem nawet babcia była przejęta.

Honorka u wlotu naszej ścieżki prowadzącej do kurnika. Tak

mogłabym powiedzieć, gdybym miała możność pokazania komuś moich

wspomnień, jak pokazuję stare zdjęcia. A więc Honorka u wlotu

ścieżki. Dzień upalny, ale Honorka ma na nogach pończochy i

czarne, sznurowane półbuciki jeszcze sprzed wojny, mało używane,

tyle co do kościoła w niedzielę albo na cmentarz w Zaduszki, albo

na Jana w imieniny księdza proboszcza. Honorka włożyła suknię

perkalową, czarną w szary rzucik, z białym kołnierzykiem i białymi

mankietami przy długich rękawach. Pod szyją, pomiędzy spiczastymi

rogami kołnierza przypięła broszkę. Na zielonych listkach

herbaciana różyczka. Dostała ją ode mnie. Przywiozłam ją

przypadkowo, ładując do plecaka pospiesznie wybierane bluzki. Przy

jednej z nich znalazłam broszkę, którą kiedyś robiłam na zajęciach

w mojej szkole galanteryjnej. Listki i różyczka były z płótna

pomalowanego akwarelami i bezbarwnym lakierem do paznokci. Dałam

broszkę Honorce, która przyjęła ją z zachwytem, sama Luiza robiła,

sama zupełnie, w głowie się nie mieści. Nie przyznałam się, że

dostałam za nią zaledwie dostatecznie, tylko Bartek wiedział.

Honorka u wlotu ścieżki, ale widzę już, jak idzie w stronę

kurnika. Niesie ciężar swojego ciała z wyraźnym wysiłkiem, trochę

jak kaczka, przechylając się z nogi na nogę. Prawa, lewa, prawa,

lewa, idzie wolniutko. Dlaczego mi nie powiedziałaś, mówi cicho

moja babcia wpatrzona w odległą jeszcze Honorkę, że ona jest taka

elegancka, włożyłabym chociaż granatową sukienkę, nic innego tu

nie mam, ale w granatowej wyglądałabym lepiej niż w tym. Moja

babcia krytycznie ogląda swój wielobarwny strój, ale przecież

babcia we wszystkim wygląda tak pięknie. Och, nie pleć, Luizo, nie

pleć, będę się czuła jak Kopciuszek przy pani Honorce. Już Honorka

to słyszy, już rozjaśnia się okrągła twarz, oczy może nawet

błyszczą. Witają się obydwie z szacunkiem, babcia, bo tyle o

Honorce słyszała, Honorka, bo babcia jest prawdziwą panią, nie

byle jaką. Honorka niejedną panią w życiu widziała i potrafi

rozpoznać.

A w kurniku już pachnie placuszkami z jabłkiem. Herbatę mamy

niedobrą, boleje moja babcia, wie pani, pani Honorko, ja tak lubię

dobrą, mocną herbatę, tego mi najbardziej brakuje. Nic, nic, mówi

Honorka, herbata na serce szkodzi, ksiądz proboszcz też jest za

herbatą i też mu zawsze powiadam, dobrze jest jak jest, księże

proboszczu, napar z malin zdrowszy.

Siadają. Honorka na brzeżku taboretu, babcia też na brzeżku, bo

uznaje dobre maniery Honorki i za nic nie chciałaby jej urazić.

Rozmawiają o ziołach, które dobre na co, kiedy jakie zbierać, jak

suszyć, ale z mojej babci jest śmieszka, Honorce też dużo nie

trzeba i czarna sukienka w szary rzucik niczego tu nie zmienia, a

jeszcze babcia śmieje się tak zaraźliwie. Już po chwili w kurniku

robi się wesoło, babcia z Honorką jak dwie koleżanki. Potem

poważnieją, bo Honorka mówi: czasy takie trudne, pośmiać się

dobrze, bo człowiek zapomina. I już o tych czasach, o tych

okropnościach, na wsi tak, w mieście tak, ale najbardziej to się o

tych młodych lękam, proszę pani. Tak, przyznaje babcia, ona też,

przecież córkę ma i syna, i synową Karolinę. A taka Luiza,

biedactwo, mówi moja babcia, przecież ona nie ma żadnej młodości,

bo co to za życie dla dziewczynki.

A czy ja na swoją młodość narzekam, wtrącam się gwałtownie, nie

narzekam przecież. Luizo, co ty opowiadasz, oburza się moja

babcia, tak mówisz, jakbyś nie widziała, co się dookoła dzieje.

Honorka nie odzywa się, tylko patrzy to na babcię, to na mnie.

Wreszcie wzburzona babcia milknie i dopiero ona mówi: dobrze pani

powiedziała, cierpnie człowiek cały jak słyszy, że Luiza ze swojej

młodości zadowolona, że te okrucieństwa zwyczajnymi mogą jej się

wydawać. No, niechże Luiza nie płacze, przecież my tylko z bojaźni

o Luizę mówimy. Nie tylko o ciało, ale i o duszę Luizy w tych

czasach musimy się lękać. Nie płacz, Luizo, mówi moja babcia,

trzeba pomyśleć, zanim się coś powie. Cieszy mnie, pani Honorko,

że czujemy podobnie.

Nie byłam dotknięta ich słowami ani obrażona. Płakałam, ponieważ

miały rację. Wszystko, co się działo, było moją codziennością.

Cioteczna babcia zmarła na Pawiaku, stryjeczny brat w Oświęcimiu,

przyjaciel Andrzeja powieszony na Lesznie, ojciec Karoliny

rozstrzelany na Nowym Świecie. Moje harcerstwo: przysposobienie

sanitarne do walk w mieście, suchary dla więźniów pakowane w

patronacie. Płachty z napisem Bekanntmachung, uliczne łapanki.

Obcy mężczyzna u starego Kwietnia, nie musiałam go znać, żeby się

o niego i o Kwietnia obawiać. Widziałam to i czułam, ale przecież

jednocześnie z całym biologicznym rozmachem, niepohamowana

gliniastym chlebem panoszyła się we mnie młodość, którą się

cieszyłam. Nogi smuklały, biust jędrniał, czułam na sobie ciekawe

spojrzenie chłopców, sama ciekawa. Miałam przyjaciółki, książki,

plany. I to było piękne, więc wszystko zostało we mnie pomieszane,

nie czarno-białe jak dla babci, mamy, Andrzeja. Moja młodość miała

także i inne kolory. Oni śmiechem, żartami, miłością usiłowali coś

przetrwać, jakoś się ocalić, ja w śmiechu nie musiałam szukać

ratunku - był we mnie dziewczyński i prosty. Karoliny rocznik

dwudziesty nazwano rocznikiem Kolumbów. Jak nazwać mój?

Ty, mama, mówi czasami Zuzanna, jesteś zupełnie nie do życia. Może

dlatego nie jestem, że nie ma nazwy dla mojego rocznika, który z

dzieciństwa wszedł prosto do piekła i tam szukał dla siebie uczuć

i spraw zwyczajnych?

Moja droga Aleksandro,

chciałabym opanować jakoś moje wrodzone gadulstwo i przekazać Ci w

tym liście jedynie najważniejsze wiadomości, na które z pewnością

czekasz. A jednak nie mogę się powstrzymać, żeby chociaż kilku

słów nie poświęcić bocianom. Mają ogromne gniazdo na dachu stodoły

u Pyćko Władysława. Tak oni tu mówią, wiesz? Pyćko Władysław,

Kwietniowa Amelia, a o dzieciach: Jeziorańskich Rozalka, Knapików

Heniek. No, więc bociany przyleciały wiosną i, jak każdego roku,

zamieszkały na dachu stodoły Pyćko Władysława. Nie mam pojęcia,

czy to prawda, że przylatują zawsze w to samo miejsce? Jakie

cudowne urządzenia muszą mieć w tych swoich małych główkach. A

zresztą, czy ja wiem, jak się nad tym zastanowić, przecież i my

wracamy do swoich domów z najdalszych zakątków świata i trafiamy

jakoś. Jeżeli tylko może my.

Obserwowałam długo, jak bocianica stała na jednej nodze, przyznam

Ci się, że ukryta za żywopłotem zaczęłam próbować, jak to jest,

ale gdzie tam, już po chwili czułam, że chwieję się, i musiałam

zrezygnować. A bocianica stała. W to samo miejsce potrafię wrócić

jednak jak ona. Nawet teraz, kiedy o tym piszę, czuję ślad nikłej

tęsknoty. Nikłej, bo tęsknota do ścian, sprzętów, łazienki to

tęsknota malutka, do której można się uśmiechnąć, można z niej

nawet zadrwić.

Czasami patrzę na niebo, na sunące chmury, i myślę, że może któraś

z nich płynęła nad Murnau albo nad Sztokholmem, albo właśnie tam

się wybiera. Rozumiem, że to jest niemożliwe, ale lubię wyobrażać

sobie, że Tatuś, Mateusz i ja mamy wspólne chmury. Z biegiem lat

staję się liryczna.

Andrzej chce, żebym po powrocie zamieszkała u Ciebie, bo woli mieć

nas razem. Podobno zabezpieczył okienko w Twojej piwnicy workami z

piaskiem i płytami chodnikowymi. Jaki praktyczny i zapobiegliwy!

Nalega, żebyśmy przed pierwszym sierpnia były z Luizą w Warszawie.

Dobrze, będziemy, ale nie przeniosę się do Ciebie. Jak bocianica

wrócę do swojego gniazda i spróbuję stać na jednej nodze.

Cudowny był lipiec, słoneczny i gorący, myślę, że sierpień będzie

podobny. W każdym razie Andrzej przywiózł takie prognozy.

Chciałabym, żebyś mogła w końcu wyjechać i odpocząć chociaż przez

parę dni. Nie wyobrażasz sobie, jakie tu rozpętało się piekło,

kiedy Luiza wspomniała o Twoim małżeństwie z Rudolfem Valentino.

Karolinie zabłysły oczy, ale nie na długo, bo Twój Brat ruszył do

ataku jak Jeziorańskich baran.

- Co za pomysły! Może jeszcze za mąż ma Olka wychodzić na wasze

polecenie!

- Byłaby szczęśliwa - powiedziała Luiza.

- Nareszcie byłaby szczęśliwa - szepnęła Karolina jednocześnie.

- Myślę, że byłaby szczęśliwa - odezwałam się w tej samej chwili.

- To może któraś z was wyjdzie za niego? Proszę bardzo! No, co się

tak na mnie patrzycie? - wrzeszczał Twój brat tym razem jak kocur,

któremu ktoś nadepnął na nogę.

- My się nie nadajemy - odparła Luiza.

- Dla nas on jest nieodpowiedni - poparła ją Karolina.

- A skąd możecie wiedzieć, kto jest, a kto nie jest odpowiedni dla

Olki? Ma swój rozum i wie, co robi. Ciekawe, Luizo, czy ty

wyjdziesz za mąż tylko dlatego, że jakiś chłopak będzie się

podobał nam. Mądrala! Dwóch słów nie dasz sobie powiedzieć, bo

zaraz uważasz, że wtrącamy się w twoje sprawy, prawda? Ale mamą

chcesz dyrygować, tak?

- Ale, wujku, on jest taki dobry! - zamiauczała Luiza.

- Nie mów mi, że ktoś jest dobry, bo mi go zaraz obrzydzasz.

Dobry, to znaczy głupi.

- Dlaczego zaraz głupi, Andrzejku? Ktoś może być dobry i mądry.

Ty, na przykład, jesteś dobry i mądry - powiedziała Karolina i

przytuliła się do jego ramienia.

- Nie jestem dobry! - wrzasnął. - Może jeszcze powiesz, że jestem

poczciwy, co?

- Nie jesteś dobry - przyznałam mu rację. - Ale i mądry też nie.

- A czy ja mówię, że jestem? Przecież nic takiego nie

powiedziałem. Mama to tak zawsze. Ja wiem tylko jedno, że nie

można drugiego człowieka uszczęśliwiać na siłę, jeżeli mama uważa

inaczej, to proszę bardzo, jestem głupi.

On ma rację, Aleksandro, chociaż nie jest ani dobry, ani mądry,

ani głupi. Pamiętaj tylko, moje dziecko, że u mnie zawsze znajdzie

się dla Luizy miejsce. Andrzej warczał jeszcze przez chwilę.

- Swatki się znalazły. Może jeszcze z fusów zaczniecie wróżyć,

karty stawiać, lubczykiem poić.

Nie wiem, jak długo przygadywałby nam, gdyby ktoś nie gwizdnął za

oknem. Andrzej podniósł się szybko, a kiedy już stał w progu

kurnika, Karolina powiedziała:

- Weź mnie ze sobą.

- Biorę cię ze sobą, ale zostań tutaj.

Myślę o zwrocie: weź mnie ze sobą. Czy czujesz, Aleksandro, ile w

tym się mieści? "Weź mnie ze sobą" jest bogatsze od słowa kocham,

to jest dużo więcej niż kocham. Weź mnie ze sobą to bezgraniczne

oddanie. Obawiam się tylko, że Karolina nie wie, jak wielkie

powiedziała słowa. Andrzej natomiast wie. Biorę cię ze sobą, ale

zostań tutaj, odpowiedział przecież. Z Was trojga Andrzej

najbardziej przypomina ojca. Taki jest wybuchowy, gwałtowny. Ze

zdumieniem myślę, że kiedyś ta porywczość Waszego ojca bardzo mnie

drażniła, zwłaszcza w kryzysowych okresach naszego małżeństwa,

które jak w każdym związku dwojga ludzi najczęściej są

nieuniknione. Teraz, kiedy Andrzej jest przy mnie, czasami zamykam

oczy i tylko słucham Jego głosu. I wydaje mi się wtedy, że Ludwik

jest obok. Nie lubię tych złudzeń, bo potem rzeczywistość jest tym

bardziej bolesna. A jednak często, niemal wbrew sobie, przymykam

oczy i wracam w moje utracone życie.

Przed naszym kurnikiem zakwitły gladiolusy, mówiłyśmy wczoraj z

Luizą, że z okien Waszego mieszkania pewnie widać ich teraz całą

masę w ogrodzie pana Pateckiego. Tu są łososiowe, dorodne, smukłe.

Fioletowych, które lubię najbardziej, nie ma. Natomiast jest

brukiew. Wczoraj ugotowałam wielki garnek i myślałam, że wystarczy

nam na dwa dni. Jest gorąco, więc nie jadamy dużo. No, ale oni

przyjechali. Karolina, Luiza i ja zjadłyśmy po małej porcyjce.

Andrzej załatwił sprawę do końca. Nie wiem, czy to wszystko, o

czym piszę, jest właśnie tymi najważniejszymi wiadomościami, na

które czekasz i do których chciałam ograniczyć swój list, trudno

jednak, przecież nie podrę kartek tylko dlatego, że wplątałam się

w jakieś opowieści o bocianach i brukwi. Dziękuję Ci bardzo za

mydło, które przysłałaś przez Karolinę, spadło jak z nieba, bo

właśnie kończyło nam się od pani Honorki. Mydło jej roboty jest o

wiele lepsze od tego zielonego paskudztwa, gładziutkie i nawet

pachnące. Podziwiam tę kobietę, chciałabym upiec dla niej pasztet,

ale niestety, nie mogę zrobić pasztetu z lebiody i koperku.

Uważam, że pani Honorka ma na Luizę bardzo dobry wpływ. Wyobraź

sobie, że Twoja córka założyła zeszyt z przepisami kulinarnymi.

Ciasteczka z płatków owsianych, kulki ziemniaczane, andruty

przekładane kajmakiem i różne inne wspaniałe rzeczy, które Ty i ja

robiłyśmy nie wiem ile razy, nie budząc tym najmniejszego

zainteresowania Luizy. Wszystko wskazuje, że nasze życie po

powrocie ulegnie całkowitej przemianie. Luiza zachwyciła się

deskami podłogi w kuchni na plebanii. Pani Honorka pomalowała je

czerwoną pastą "Tempo". Luiza ma zamiar zająć się parkietem w

Twoim stołowym pokoju, czy możesz się do tego przygotować

psychicznie? Wczoraj powiedziała: wiesz, babciu, pani Honorka

uważa, że Ludwika to piękne imię. Już chciałam zwrócić jej uwagę

na fakt, że Ty i ja uważamy podobnie, od chwili kiedy przyszła na

świat, ale zdecydowałam, że milej będzie, jeżeli zostawię palmę

pierwszeństwa pani Honorce. Do tej pory jednak Luiza nie odwołała

tego nieszczęsnego zdrobnienia, którym nas uraczyła. Przywykłam

zresztą i będę się musiała bardzo męczyć, jeżeli znowu coś zmieni.

Całuję!

Twoja M.

Każdego dnia Zuzanna przechodzi obok. Mówiąc "obok", myślę o mojej

młodości. Chodzimy tymi samymi drogami, ona i ja, a więc, idąc

ulicą Rozbrat, Zuzanna przechodzi obok mnie z tamtych lat.

Rozbrat. Rozbrat z kim? Z czym? Szuka tam źródłosłowu tej nazwy,

ale zawsze bezskutecznie. Pytałam o to nawet mojego wuja Mateusza,

kiedy w kilkanaście lat po wojnie przyjechał do Warszawy i

zatrzymał się u mnie, ale również nie wiedział; chociaż babcia

zawsze uważała, że jej syn Mateusz wie wszystko.

Rozbrat. Wchodzisz, Zuzanno, w cień jego drzew, w słońce

rozległego parku, którego jest osią. Może nawet szukasz

schronienia przed deszczem w tych samych bramach, do których i ja

dobiegałam tyle razy zmoczona ulewą. Krótkimi sprintami, od bramy

do bramy, dopadałam naszego domu. Nie ma już czerwonej kopuły

która wieńczyła narożnik, ale dwie oficyny ocalały, front

odbudowano. Kiedy moja mama wyszła za mąż za dostawcę pasmanterii,

przeniosła się do niego, a ja zostałam w naszym dawnym domu, do

którego przybył Bartek, a jeszcze później Zuzanna.

Z okien Zuzanna patrzy na ciągnący się od Rozbrat do

Czerniakowskiej ogródek jordanowski. Dawniej tu też był ogród.

Inny. Należał do pana Pateckiego, kupowałyśmy tam warzywa i

kwiaty. Sierpień, miesiąc gladiolusów. Te, o których pisała moja

babcia, kładłam później na pierwszych powstańczych grobach. Ciągle

ich przybywało na pobliskich podwórkach. Potem nie było czasu na

kwiaty.

Za ogrodem Pateckiego stała wielka kamienica z czerwonej cegły,

jej brama wychodziła na Czerniakowską. To Pekin. W tym domu,

pełnym ciasnych, dusznych mieszkań, żyli ludzie ściśnięci ścianami

przesiąkniętymi zapachem prania i gotowanej kapusty. Żółtawe

światło słabych, jakby umierających żarówek oświetlało długie,

wewnętrzne korytarze klatek schodowych. Nie lubiłam Pekinu. Bałam

się go po prostu. Był to lęk, którego nie rozumiałam. Dopiero

teraz wiem, że bałam się nie tyle Pekinu, ile życia, które toczyło

się w nim, trudne, gorzkie, pracowite, często pijane.

Lubiłam za to drugą stronę Rozbrat, - tę, gdzie teraz Park Kultury

zaczyna wznosić się w górę. Za czasów mojej młodości ciągnęły się

tu ogrody Frascati, pełne drzew owocowych, pszczół i motyli. I

chyba drobnych goździków o ostrym zapachu. Możliwe jednak, że

żadne goździki tam nie rosły Zuzanno, a zapach, który sobie

przypominam, jest zapachem mojego dzieciństwa.

Daleko odbiegłam myślami przez te gladiolusy, bo aż na ścieżki,

którymi chodziłam przed i po Świętej Magdalenie. A teraz znowu

muszę wrócić tam, gdzie w drugiej połowie lipca Andrzej i Karolina

przyjechali o zmierzchu. Zobaczyłam ich przez okno. Babcia

przymknęła oczy. A więc są, powiedziała cicho, z ulgą. Kiedy

weszli, pokręciła tylko głową. Tak się nie robi, pytają tu o was

od kilku dni. Karolina objęła ją ramieniem, on nie mógł wcześniej,

proszę pani. Mamo, nie mogłem, naprawdę, trudno to było załatwić,

kto pytał, Kwiecień? Z Zaliwia, ten młody. Jesteście głodni? Mam

brukiew. Wspaniale, powiedział Andrzej. Jeszcze dziś pojadę do

Zaliwia, Kwiecień musi mi dać konia. Moja babcia zaczęła się

krzątać przy kuchence, dobiegł stamtąd jej głos: jego koń cały

dzień był na polu, a zresztą on potrafi chodzić tylko w prawo, jak

idzie za pługiem, ktoś od Kwietnia musi stać z boku i pchać go z

całej siły żeby szedł prosto, nie wiem, czy w ten sposób szybko

zajedziesz do Zaliwia. Do Zaliwia jest w prawo, roześmiał się

Andrzej, dojadę, nieraz dojeżdżałem, czy tam jest spokój? Nie,

powiedziała moja babcia, lepiej, żeby do Zaliwia pojechał Kwiecień

i załatwił, co trzeba. Może lepiej, zgodził się Andrzej, pójdę do

niego. Czy... zaczął patrząc na babcię i na mnie wzrokiem

badawczym, niepewnym. Tak, odparła babcia, jest u Kwietnia.

Będziemy go zabierać jutro w nocy, powiedział, przewieziemy go

pociągiem, pojadą z Karoliną, ja będę w przedziale obok.

Karolina wyjęła z plecaka jakąś paczuszkę i podała ją babci. Olka

przysyła mydło i proszki od bólu głowy z kogutkiem. Olki pan od

pasmanterii kupił na Kercelaku niemiecką chałwę, Luiza, proszę.

Opaliłaś się, zauważyła, i nie jesteś już tak niesamowicie chuda.

Nie mogłam oderwać wzroku od Karoliny. Była taka śliczna, dorosła,

ważna. To wszystko, co działo się pomiędzy nią a wujem, budziło

moją ciekawość i pragnienie, żeby też jak najszybciej być dorosłą.

Być Karoliną.

Chciałbym, żeby mama już wracała i Luiza także, powiedział Andrzej

nagle, niedługo każdy może być potrzebny, nie macie pojęcia, co

się dzieje w Warszawie, Niemcy po prostu uciekają! Luiza, czy ty w

ogóle jeszcze coś pamiętasz z praktyki sanitarnej u doktora

Marzinka, zapytała mnie Karolina. Pewnie, że pamiętam. To dobrze,

uśmiechnęła się, może ci się niedługo przydać.

Ogarnęła mnie wtedy radość, bo bardzo chciałam być na wojnie, na

prawdziwym froncie, na którym stoi się z nieprzyjacielem twarzą w

twarz. Zawsze się bałam, że nie zdążę, że ciągle będę za młoda i

za młoda. Czy ja wtedy pamiętałam o tym, że na wojnie giną ludzie?

Nie wiem. Nie myślałam, że zginie miasto, to pewne.

Pamiętam jednak, że jedliśmy tego dnia brukiew i że rozzłościłam

Andrzeja swoimi projektami dotyczącymi małżeństwa mamy. Kwiecień

nie musiał jechać do Zaliwia, bo gwizdanie, które wywołało

Andrzeja z kurnika, poprzedziło wizytę "młodszego panicza".

Wrócili potem do kurnika i ustalili z Karoliną szczegóły

przewiezienia Rosenbluma w bezpieczne miejsce. W lipcu

czterdziestego czwartego roku Andrzejowi i "młodszemu paniczowi" z

Zaliwia, nie pamiętam jego imienia, udało się dosłownie wykraść

Rosenbluma z transportu do obozu śmierci w Treblince. Nie był im

jednak wdzięczny za uratowanie życia, bo widział, jak esesmani

zabili w getcie jego rocznego syna, roztrzaskując mu główkę o mur,

który otaczał Umschlagplatz.

Stary Kwiecień przyprowadził do kurnika Rosenbluma ubranego w

najlepszy chyba garnitur "młodszego panicza ". Był już zmierzch,

starannie wystrojona i uczesana przez moją babcię Karolina czekała

gotowa do drogi. Pamiętam, że oboje mieli lewe papiery wydane na

nazwisko małżeństwa Pałków. I że Rosenblum w białej koszuli, w

krawacie, w okularach twarz miał ponurą, zaciętą. Podjechał powóz

z Zaliwia i państwo Pałkowie wsiedli, żeby jechać na dworzec.

Mojego wuja i "młodszego panicza" do pociągu odwoził furmanką

stary Kwiecień. Mieli jechać w sąsiednim przedziale obok Karoliny

i Rosenbluma.

Słychać było jeszcze turkot powozu, kiedy Kwiecień przyszedł po

nich. Przed wyjściem "młodszy panicz" zawahał się. Andrzej,

powiedział, może byśmy tak zostawili jeden we dworze? Mamy trzy,

dwa nam wystarczą, a ojciec zostaje bez niczego. Przecież nie

zdążymy zawrócić, nie zgodził się Andrzej, a warto, żeby Kwiecień

z dworca jechał czysty. I właśnie wtedy zobaczyliśmy, że Bartek

przechodzi wyrwą w płocie Kwietniowego obejścia. Możecie mu

zaufać, powiedział Kwiecień, ino szybko, bo czas nam w drogę. Do

dworu Bartek sam nie pójdzie, zdecydował Andrzej, trzeba go pchnąć

do Antoniego. Antoni potem przekaże do Zaliwia.

Odjechali, Bartek poszedł na plebanię. Opowiadał mi później, że

ksiądz Antoni długo patrzył na pistolet. Piąte: nie zabijaj,

powiedział z zadumą, potem spojrzał na Bartka i milczał przez

chwilę. To teraz mamy wspólną tajemnicę, chłopcze. Tylko że ja

tego pistoletu dziś do Zaliwia nie zaniosę. Przed chwilą

słyszałem, że jechał w tamtą stronę samochód SS. Poczekam trochę i

pójdę, jak się uspokoi.

Staliśmy nie opodal kurnika, kiedy Bartek mi to opowiadał. A kiedy

skończył, odwróciłam wzrok od jego twarzy. Nie zabijaj.

Moja droga,

a więc znowu jesteśmy same, ale obiecałam Andrzejowi, że najdalej

za tydzień będziemy w Warszawie. Właśnie przez ten tydzień

postanowiłam odpocząć po zamęcie, który oni tu wprowadzili,

chociaż nie mogę przestać myśleć o tym, gdzie teraz są, co robią.

Nie przyzwyczaiłam się do sposobu życia Andrzeja i w ogóle myślę o

tym z przerażeniem. Karolina jest taka w Niego wpatrzona, tak

bezgranicznie zakochana. Bardzo byłam zakochana w Twoim Ojcu i

jestem ciekawa, czy również tak zatapiałam się w uczuciu, czy też

byłam trochę przytomniejsza, tego się nie wie o sobie. Myślę, że

Andrzej jest zmęczony agresywnością Karoliny. Jakie te dziewczęta

są niemądre, wydaje im się, że kochać, to znaczy posiadać drugiego

człowieka ze wszystkim, z jego myślami, z każdą wolną chwilą.

Sądzą, że same powinny wystarczać za wszystko, niemal i za

powietrze. Zapominają, że do oddychania człowiekowi potrzebny jest

tlen. Nie myśl, że to, co napisałam, wymierzone jest przeciwko

Karolinie, ona jest pełna wdzięku i taka ładna, bywa też zupełnie

rozsądna, ale czasami widzę na twarzy Andrzeja cień znużenia. Czy

to możliwe, żeby Karolina cierpiała z niedosytu uczuć i żeby

Andrzej męczył się nadmiarem? Dlaczego ludzie nie wyważają tego

jakoś, nie mam pojęcia.

Wzruszył mnie ksiądz Antoni, który wiedział, jak bardzo wyczerpał

mnie pobyt Andrzeja i Karoliny i jak bardzo się o nich boję. Zaraz

po ich wyjeździe postanowił zrobić mi przyjemność. Następnego dnia

rano przyleciał do nas Bartek.

- Proszę pani, ksiądz Antoni zaprasza panią i Luizę na kominek,

tylko żebyś ty, Luiza, nie darła nosa, bo tam będą dzieciaki ze

wsi.

- A czy ja kiedy drę nosa? - oburzyła się Luiza. - Widziałeś?

- Nie widziałem - przyznał Bartek. - Mówię na wszelki wypadek.

- A ja ci na wszelki wypadek powiem, że chyba upadłeś na głowę.

Tak oni ze sobą rozmawiają, Aleksandro.

- Ksiądz Antoni powiedział, że kominek będzie na cześć pani,

dzieciaki na dokładkę. I będziemy piekli kartofle.

- W tym kominku? - zdziwiła się Luiza.

- Tak.

Nagle w Luizie wybuchła kobiecość.

- Nie mam się w co ubrać! - zawołała.

- Jak to nie masz, przecież chodzisz ubrana.

- Ale ja chciałabym jakoś tak, wiesz...

Tu Luiza wykonała cały szereg ruchów rękoma, których nie podejmuję

się opisać. Bartek zaczął się śmiać.

- No i widzisz, jaka jesteś! - zawołał. - Co ty myślisz, że

dzieciaki ze wsi przyjdą na kominek poubierane jakoś tak?

I tu zaczął naśladować ruchy Luizy, która natychmiast wściekła się

na niego.

- Jak ktoś jest głupi, to święty Boże nie pomoże - powiedziała. -

Przestań wymachiwać tymi rękoma z łaski swojej.

- A ty mi przestań wiecznie dyktować, co mam robić.

- Wcale ci nie dyktuję, nic mnie to nie obchodzi, możesz sobie

robić, co ci się podoba.

- No i właśnie podoba mi się wymachiwać rękoma - stwierdził Bartek

i wymachiwał dalej.

Wzięłam leżak i odstawiłam go sobie nieco dalej od kurnika, bo

czułam, że pęknie mi głowa, jeżeli nie zdecyduję się na

spuszczenie z oka Twojej córki, Aleksandro.

Kiedy pod wieczór znalazłyśmy się na plebanii, w pokoju księdza

Antoniego płonął już ogień rozpalony na kominku. Zawsze wydawało

mi się, że ksiądz może zaprosić aptekarza, lekarza albo starszego

nauczyciela na partyjkę kart, ale nigdy nie sądziłam, że babcię z

wnuczką i sporą gromadkę dziewczynek i chłopców ze wsi. Luiza,

chociaż nie zna tu właściwie nikogo oprócz księdza i Bartka,

podeszła zaraz do dwóch dziewczynek, które już siedziały na

podłodze przed kominkiem, i poczuła się jak u siebie. Dla mnie

naszykowany był wygodny fotel. Ksiądz Antoni stał oparty o

staroświecką komodę i śpiewał "Jak dobrze nam zdobywać góry",

potem dołączyli się do niego inni, nawet ja, chociaż, jak wiesz,

nie mam głosu operowego i nigdy nikogo nim nie częstuję. Luiza

zauważyła, że też śpiewam o tych górach, na które, jak wiesz,

nigdy w życiu się nie wspięłam, pochwaliła mnie wzrokiem jak pani

nauczycielka grzeczną uczennicę. Potem oni śpiewali dalej, a ja

przestałam, bo nagle odwrócił mi się kalendarz, dziwne uczucie.

Patrzyłam na ich twarze i szukałam pośród nich twarzy Twojego ojca

i jeszcze innych. Byłam z tymi dzieciakami, a jednocześnie z

tamtymi, których już nie ma albo są tacy jak ja, posrebrzeni,

pobrużdżeni. Kiedyś ciepły ogień oświetlał nasze twarze. Dopadła

mnie cierpka świadomość przemijania, chyba tylko ja jedna myślałam

o ulotności tej chwili, dla nich to był tylko ogień, piosenka,

wieczór wydarty wojnie przez księdza Antoniego. Ciągle stał oparty

o komodę i patrzył na nich uważnie jak malarz, który sprawdza, czy

jego obraz przybliża się do wizji tego, co pragnął stworzyć.

Wreszcie spojrzał i na mnie, podszedł, usiadł na poduszce z

kanapy, którą rzucił obok mojego fotela.

- Cieszę się, że pani przyszła - powiedział.

- Cieszę się, że ksiądz mnie zaprosił.

Przez chwilę patrzyliśmy na strzelające w kominku bierwiona.

- A co z Luizą? Jak się pani układa?

- Przecież ksiądz wie, na pewno Luiza coś mówiła.

Przemilczał.

- Mnie jest z nią dobrze, ale nie wiem, jak jest jej.

- Nie słyszałem, żeby narzekała.

- A co ksiądz słyszał?

Roześmiał się.

- To jest podstępne pytanie, proszę pani. W stosunku do Luizy

obowiązuje mnie lojalność - pouczył mnie ten chłopak.

Przepraszam, Aleksandro, może nie powinnam tak pisać o księdzu,

ale on w końcu ma najwyżej dwadzieścia sześć lat, śmiało mógłby

być moim synem, a wtedy spośród wszystkich moich dzieci byłby

najmłodszy.

- A co księdza obowiązuje w stosunku do starszej pani, która ma

kłopoty z wnuczką? - zapytałam poważnie.

- Szacunek. I zapewnienie, że te kłopoty mogłyby być większe.

- Mierna to pociecha, proszę księdza.

- Ależ zapewniam panią - roześmiał się - trudno, żeby z

dziewczynką w wieku Luizy nie było żadnych kłopotów. Myślę, że ona

sama ze sobą ma większe niż pani z nią.

- Ksiądz ma dziwny sposób podnoszenia człowieka na duchu. Ksiądz

jest po prostu jeszcze bardzo młody.

- W istocie.

Powiedziałam, że wiem od Bartka, że ksiądz Antoni grywa z

chłopakami w piłkę nożną, tak jakby nie był księdzem.

- W naszej parafii zajmuję się nauką religii - wyjaśnił. - Nie

chciałbym budować autorytetu wyłącznie na sutannie. Nie chciałbym

go również budować na piłce nożnej. Długo rozmawialiśmy na ten

temat z proboszczem i nie od razu zgodził się ze mną.

- Ksiądz zaprzyjaźnił się z Luizą, a przecież ksiądz z pewnością

wie, że ona otrzymała wychowanie świeckie. Czy ksiądz chce ją

pozyskać dla Boga?

- Chciałbym, żeby Luiza zapragnęła kiedyś pozyskać Boga dla

siebie, moją rolą może być wyłącznie obudzenie w niej takiego

pragnienia.

- Ma umysł bardzo ścisły.

- Ja także, proszę pani.

Roześmieliśmy się, a potem przez chwilę milczeliśmy oboje.

- Wychowanie świeckie - powiedział nagle. - No cóż, to zrozumiałe,

jeżeli i pani, i matka Luizy jesteście niewierzące. Jest jednak w

tym wychowaniu coś, za co kościół powinien pokłonić się wam nisko.

- Mianowicie?

- Tolerancja, przywiązanie do tradycji. Wiem od Luizy, że

dzielicie się opłatkiem w czasie wigilii i jajkiem na Wielkanoc.

Symbolika. Rozumiem.

- Sądzę, że dwudziestego czwartego grudnia karp znajduje się

również na stołach najbardziej zaciekłych komunistów, chociaż w

ich teorii o karpiu nie ma mowy.

Zamyśliliśmy się i pewnie dlatego, kiedy podszedł do nas jakiś

chłopak, który rozcierając sobie ramię zakomunikował płaczliwie:

"proszę księdza, Grzesiek mnie bije!", ksiądz odpowiedział

machinalnie: "to mu oddaj". Dopiero potem zreflektował się i

gwałtownie dorzucił: "żartuję, oczywiście!".

- Muszę ich dopilnować, zresztą już czas na kartofle.

Od ogniska szło ciepło, Luiza podniosła się z podłogi, podeszła do

mnie i przysiadła na poręczy fotela. Patrzyłam na jej rozgrzane

policzki, błyszczące oczy, ach, jaka była szczęśliwa.

- Jest cudownie, babciu, prawda? Cieszysz się, że do mnie

przyjechałaś?

Aleksandro, słuchaj, ona chyba jest wariatką. Uciekła z domu,

przypadkowo wpadłyśmy na to, gdzie jest, przyjechałam tu jak

gromowładny Zeus, a ona pyta, czy ja się cieszę. Ale wiesz, co

jest najgorsze? Nie jesteś głupia, więc wiesz. Ja się naprawdę

cieszę.

- Tak, kotku - powiedziałam. - Całe życie marzyłam o tym, żebyś

zniknęła z domu, żebyś przepadła jak kamień w wodę, żebyś sobie

wbiła w głowę, że jesteś dla swojej matki kulą u nogi. I nareszcie

się to spełniło. Cieszę się szalenie!

- Och, nie bądź taka złośliwa, Maryśka! Powiedz, dobrze ci jest?

Uśmiechnęłam się do niej tylko i wtedy poczułam jej ramiona

obejmujące mnie mocno i ciepły policzek.

- Moja najukochańsza babcia... - szepnęła.

Aleksandro, ja nie pozwolę, żebyś ją sprała, kiedy wrócimy do

domu.

M.

Było to w ubiegłym roku, a więc przeszło trzydzieści pięć lat po

wydarzeniach w Świętej Magdalenie. Przyjechałam do Krakowa na

zjazd ekologów, na którym wygłaszałam referat w pierwszym dniu

sympozjum. Byłam bardzo zdenerwowana, ponieważ nie lubię takich

wystąpień. Po południu, kiedy już wszystko miałam za sobą,

ogarnęło mnie uczucie ulgi. Wróciłam do hotelu "Cracovia" późnym

popołudniem. W recepcji poprosiłam o klucz do mojego pokoju.

Chciałam klucz do pokoju numer czterysta czterdzieści cztery,

młoda dziewczyna odwróciła się, zdjęła mój klucz z tablicy.

Dziękuję bardzo, powiedziałam. Odchodziłam już w stronę wind,

kiedy ktoś delikatnie przytrzymał mnie za ramię. Odwróciłam głowę

i zobaczyłam obok nieznajomą twarz. Siwowłosa, otyła kobieta

przyglądała mi się uważnie. Przepraszam, powiedziała po chwili,

chyba Luiza?

Z całą pewnością nie znałam tej pani, która zwróciła się do mnie

po imieniu. Nie poznajesz, stwierdziła z zakłopotaniem.

Przyznałam, że nie. Karolina, wyjaśniła krótko. No tak, kiedy już

wiedziałam, natychmiast odkryłam spojrzenie Karoliny, jej

charakterystyczny nos z małym garbkiem, teraz mniej wyraźnym, bo

nos nie był już taki szczupły jak dawniej. Przepraszam, Karolino,

ale to tyle lat. Skinęła głową i uśmiechnęła się. Ja bym też nie

poznała, pocieszyła mnie czy też może siebie, gdyby nie twoje

charakterystyczne "r". Usłyszałam to "r", i nagle przemknęło mi

przez myśl, że kiedyś podobne słyszałam. U ciebie. Przyglądam się,

a to ty. Strasznie dużo było tego "r", kiedy prosiłaś o klucz.

Cieszę się, Karolino, powiedziałam nieszczerze, jeżeli masz czas,

może pójdziemy do mojego pokoju, zaproponowałam z nadzieją, że nie

będzie miała czasu. Dziwne, ale to spotkanie wcale mnie nie

uradowało, bałam się jej pytań o Andrzeja i swoich odpowiedzi

przecież nieuniknionych. Karolina zgodziła się. Bardzo chętnie,

powiedziała, popatrz, co za zbieg okoliczności, mieszkam w

Krakowie, jestem bibliotekarką i odprowadzałam do "Cracovii"

autorów, którzy przyjechali na dwudziestopięciolecie naszej

placówki. Chciałabym, żebyś do mnie przyszła, zobaczysz mój dom,

poznasz moją córkę, mam trzy koty, lubisz koty? Ja szalenie,

kiedyś nie lubiłam, ale teraz szalenie...

Jechałyśmy windą i czułam, że cierpną mi zęby, nie znoszę kobiet,

którym nie zamykają się usta. Owszem, bardzo lubię koty, ale chyba

nie będę mogła przyjść do ciebie, Karolino, wybacz, ale

przyjechałam tu na zjazd ekologów, mamy bardzo wypełniony program,

od rana do wieczora coś, wiesz, jak to jest, dosłownie człowiek

nie ma chwili dla siebie, przed południem referaty, po południu

dyskusja i tak w kółko.

Mnie także nie zamykały się usta, mówiłam byle co, pomyślałam, że

może Karolina przedtem też mówiła byle co. Weszłyśmy do mojego

pokoju, siadaj, Karolino, przepraszam za ten bałagan, ale musiałam

się spieszyć, wstałam za późno, a pokojowa chyba zlękła się, kiedy

tu zajrzała. Karolina powiedziała, że nie jest tak tragicznie, i

usiadła na jednym z dwóch fotelików. Była ubrana w opiętą

sukienkę, która fatalnie podkreślała wszystko, co Karolina powinna

ukryć. Otworzyłam butelkę coca-coli, nalałam Karolinie, a sama

poszłam do łazienki po drugą szklankę. Spojrzałam w lustro, no,

pomyślałam, z pewnością i ona patrzy na mnie z niedowierzaniem,

cudów nie ma. Czy można zapalić, usłyszałam z pokoju. Ach, tak, ja

sama palę.

Już były dwie coca-cole na stoliku pomiędzy nami i dwie smużki

dymu unosiły się w powietrzu, kiedy Karolina zaczęła pytać.

Zbliżała się do mojego wuja Andrzeja po starszeństwie, kiedy

dobrnęła do Mateusza, postanowiłam ułatwić jej sprawę i zaczęłam

mówić o Andrzeju sama. Pracuje w liceum plastycznym, ma

nieskończenie nudną żonę i syna, który studiuje elektronikę. Jak

ma na imię żona Andrzeja, zapytała Karolina. Wisia ma na imię, ale

ona jest jego trzecią żoną.

Przez twarz Karoliny przemknął uśmiech. Satysfakcja? Nie, może to

zbyt wiele. Zapytała o poprzednie żony, opowiedziałam o każdej z

nich, co tylko mogłam najgorszego, bo czułam, że to jest Karolinie

potrzebne. O Halince było mi trudno, bardzo Halinkę lubiłam i

byłam wściekła na wuja, kiedy ją rzucił, więc o Halince

powiedziałam, że była z niej straszna bałaganiara, co Andrzeja

doprowadzało do szału. Karolina śmiała się głośno, ach, Luiza, jak

ty to zabawnie mówisz, stłaszna bałaganiała, przedrzeźniała mnie,

ale wiedziałam, że w tym śmiechu nerwowym, za głośnym, kryje się

coś zupełnie innego.

On ci kiedyś opowiadał, jak było z tym naszym rozstaniem,

zapytała, a ja powiedziałam, że nigdy. Rzeczywiście, kiedy Andrzej

wrócił do Warszawy, wyjaśnił nam tylko, że już nie jest z Karoliną

i przyprowadził Elżbietę, swoją przyszłą pierwszą żonę. No więc,

zaczęła Karolina, kiedy po powstaniu znaleźliśmy się w Krakowie,

jeszcze przez jakiś czas byliśmy razem, a potem... zawahała się.

Och, wiesz, jaki on jest prawdomówny, powiedział otwarcie, że mu

minęłam. Wyczułam w jej głosie żal, który widocznie przetrwał

przez wszystkie lata. Wolałaby, żeby Andrzej był mniej

prawdomówny, żeby się z nią ożenił i żeby zgodnie cierpieli z tego

powodu przez całe swoje życie. A ty, zapytała Karolina, wyszłaś za

mąż?

Tak. Za Bartka. Pamiętasz Bartka, był w Świętej Magdalenie taki

rudy chłopak. Karolina ściągnęła brwi, przymrużyła oczy. Bartek,

Bartek, Bartek... powtarzała, tak, przypominam sobie, on był

kuzynem tego Kwietnia czy coś... Nie, nie był kuzynem Kwietnia. W

Świętej Magdalenie mieszkał jego wuj, Władysław Pyćko. Wyszłam za

Bartka, mamy córkę Zuzannę, Bartek jest naukowcem. W jakiej

specjalności, zapytała Karolina, kiedy odpowiedziałam, oczy

zrobiły jej się okrągłe. Filozofia marksistowska, powtórzyła,

popatrz, kto by to pomyślał pamiętam go, taki wysoki, chudy. Była

tak zdumiona, jakby wysoki i chudy nigdy nie mógł zajmować się

filozofią marksistowską. A z tym Kwietniem, co było, zapytała,

uszło mu tak na sucho czy go dopadli? Obojętność jej głosu,

obojętność tego pytania. W parę dni po wyjeździe babci i moim,

powiedziałam niechętnie, do wsi weszły oddziały Wehrmachtu i SS,

Kwiecień zginął wtedy. Zabili go, stwierdziła Karolina, nalewając

sobie do szklanki pozostałą w butelce coca-colę, szkoda, że nie

masz lodu, Luizo.

I nagle zachciało mi się ciąć Karolinę słowami jak żyletką.

Przyjechali pięcioma samochodami z Potoka i z Górek, otoczyli

wieś. Weszli, zgromadzili wszystkich mężczyzn przed zagrodą

Jeziorańskich. Kazali wskazać miejsce, w którym ukryty jest

Rosenblum. Rosenbluma nie było w Świętej Magdalenie, dobrze wiesz,

bo sama go stamtąd wywiozłaś. Bartek opowiadał, że wzięli dwunastu

mężczyzn i rozstrzelali ich w lesie za kurnikiem, pamiętasz chyba

ten las. Trzydziestu zabrali i wywieźli do Majdanka. Podpalili

osiem gospodarstw. Kwiecień rzucił się ratować bydło, otworzył

oborę, potem wpadł do domu, żeby zabrać pieniądze. Zapalił się.

Bartek mówi, że akurat Niemcy zaczęli opuszczać wieś, ale jeszcze

jeden z nich odwrócił się i z samochodu zaczął strzelać. Trafił

płonącego Kwietnia. Kiedy już ich nie było, na Kwietniu ugaszono

ubranie, ale był poparzony i ranny w brzuch, Pyćko i Bartek

zaprzęgli konia do wozu i powieźli Kwietnia na plebanię. Tam umarł

na łóżku proboszcza, była przy nim Honorka.

Ach, tak! A ten ksiądz, Luizo, ten młody taki, do którego ktoś

miał zanieść broń, kiedy nam deptali po piętach i Andrzej

zdecydował, że jeden pistolet trzeba zabezpieczyć we dworze, w

Zaliwiu. Taki przystojny, młody księżulo, pamiętasz chyba, taki

czarny, to on miał przekazać broń do Zaliwia, słuchaj, może

otworzymy okno, bo tu się robi aż szaro od dymu. No, więc...?

To przecież Bartek zaniósł broń do księdza, zaraz po wyjeździe

twoim i Andrzeja. Wtedy byłyśmy jeszcze z babcią w kurniku. Ksiądz

nie chciał przekazać pistoletu do Zaliwia, bo tam wiecznie

przyjeżdżali żandarmi z Potoka. Kiedy nas już nie było, chyba w

dwa dni po pacyfikacji w Świętej Magdalenie, przyjechali na

plebanię. Przewrócili wszystko do góry nogami i znaleźli broń. I

to z tego waszego pistoletu zabili księdza Antoniego na schodach

kościoła, jeżeli chcesz wiedzieć, Karolino.

Machnęła ręką, dajmy temu spokój, nie lubię grzebać się we

wspomnieniach. Przecież to ty zaczęłaś, nie ja, odparłam.

Wzruszyła ramionami, co za różnica, kto zaczął. Pomyślałam, że

trzy żony Andrzeja były dla niej ważniejsze niż koniec tamtej

sprawy. I pomyślałam o Andrzeju, któremu długo nie mogłam darować,

że rzucił Karolinę, a którego co jakiś czas nawiedzają niedobre

chwile. Zamyka się wtedy w swoim pokoju z kilkoma butelkami wódki

i maluje. Bardzo mało ludzi widziało te jego obrazy. Ja widziałam.

I Bartek. Węglem, na białych arkuszach płonący Kwiecień. Ksiądz

Antoni na schodach kościoła. Szubienica na Lesznie, tam, gdzie

Andrzej chodził rozpoznawać swojego przyjaciela pośród innych

powieszonych. Nie cierpię pijanych wizji Andrzeja, ale w hotelu

"Cracovia" pojęłam, że wolę je od obojętności Karoliny. Muszę

jednak pamiętać i o tym: kiedy żegnałyśmy się w małym hotelowym

przedpokoju, Karolina oparła się o drzwi szafy ściennej i przez

chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. I nagle zobaczyłam, że z

wolna jej oczy nabrzmiewają łzami. Parę z nich spłynęło po twarzy,

dopiero wtedy Karolina powiedziała: wybacz. I wyszła. No, widzisz,

Zuzanno? Ty chyba w ogóle nic z tego nie rozumiesz.

Moja droga Aleksandro!

Pomału szykujemy się do odlotu, jaskółki jeszcze nie, one tu

zostaną i dziwnie myśleć, że będą sobie spokojnie latały nad

Andrzejowym kurnikiem, kiedy mnie już nie będzie. Tak krótko, a

przywykłam. Ludzie są tu wspaniali, stary Kwiecień taki niby

mrukowaty i trochę ponury, a przecież otwarty na wszystko, no i ta

Honorka, o której Luiza mówi: chciałabym być taka jak ona. Nie

wiem, dlaczego właśnie Honorka stała się dla Luizy wzorem

człowieka, a nie żadna z nas. Zapytałam o to, ale Luiza też nie

wie. Przypuszcza, że kiedy ma się z kimś codzienny kontakt,

przestaje się zauważać jego zalety, natomiast niezwykle ostro

widzi się wady. Chyba ma rację, przyznam Ci się nawet, że ta Jej

obserwacja zaskoczyła mnie. Luiza myśli. Czy posądzałaś Ją kiedyś

o to? Wydaje mi się, że zmieściłyśmy się w regule: niezwykle ostro

widzimy wady Luizy. Nieomal słyszę tupot tego, co Ci chodzi teraz

po głowie. Musimy ostro widzieć Jej wady, jeżeli chcemy wychować

Luizę na porządnego człowieka. No, tak, Aleksandro, zapewne. Być

może jednak zbyt rzadko chwalimy Ją za to, co jest w Niej ładne, a

jak się rozejrzeć, człowiek widzi tego niemało. Zaproponowałam

Luizie, żeby ona także rozejrzała się trochę "po Tobie" i "po

mnie", bo w końcu oprócz wad miewamy także pewne zalety. Luiza

obiecała, że to zrobi.

A więc szykujemy się już do odlotu, może nawet ten list dojdzie do

Warszawy, kiedy my już tam będziemy. Ja chętnie zostałabym jeszcze

parę dni, ale Andrzej i Karolina nalegali, więc niech się stanie

tak, jak Oni chcą. Wczoraj poszłyśmy z Luizą na pożegnalny spacer

do lasu. Właściwie spacer jest złym określeniem, wybrałyśmy się do

lasu. Powietrze pachniało igliwiem, macierzanką i czymś, czego nie

potrafię określić, chociaż z pewnością ma swoją nazwę, może to

jest po prostu żywica? Spadają szyszki, długie, z ostrymi łuskami.

I małe, pękate. Paprocie są piękne. Stanęłam pośród nich i nagle

owładnęła mną tęsknota za Mateuszem. Musiałam usiąść na ziemi, bo

myślałam, że zawalę się pod tym uczuciem, była to oczywiście

histeria.

Aleksandro, to, co kiedyś powiedział Andrzej, było bardzo

krzywdzące dla mnie. Powiedział, że z Was wszystkich najbardziej

kocham Mateusza. Może i Ty tak myślisz? Tymczasem Andrzej nie ma

dzieci, a Ty jedną córkę. Nie możecie zatem wiedzieć, że nie ma

takich, które się kocha bardziej lub mniej. Każde kocha się

inaczej. A czy Wy kochacie mnie tak samo? Przecież nie. Ty kochasz

mnie czule, troskliwie, łagodnie, chociaż taka bywasz szorstka dla

innych. Andrzej na swój rozwichrzony, pełen wdzięku sposób.

Wyciska ze mnie ostatnie soki, jeżeli jest mu to potrzebne, ale

natychmiast znajduje się obok, kiedy widzi, że konieczne jest mi

oparcie. Nie jesteście mniej kochani, Ty i Andrzej.

Mateusz jest moją zadumą i tęsknotą. Moja przyjaźń z nim rodziła

się w pięknie i naturze. Może dlatego w tym wspaniałym lesie,

pośród wielkich, zielonych paproci, ogarnął mnie lęk, że już

nigdy. Czy zatrze mi się kiedyś w pamięci chwila, kiedy sześć lat

temu staliśmy z Mateuszem w paryskim muzeum impresjonistów przed

obrazami Moneta? Widzę go. Był wtedy taki młody i szczęśliwy.

Jakieś szwedzkie jeżyny pamiętam w przydrożnym rowie, zrywał je i

podawał mi na brudnej, chłopięcej dłoni, jakieś bułki, które

jedliśmy siedząc w cieniu polskiego, liściastego drzewa. O

wschodzie słońca polskie wodorosty na plaży. I porywisty prąd

Dunajca pod Czorsztynem. Czy jeszcze kiedyś go zobaczę? Ta

odległość, to małżeństwo, a potem wojna, która nas od Nich

oddzieliła, wydaje mi się czymś ostatecznym dla mnie i dla

Mateusza.

Szwecja jest takim chłodnym, surowym krajem i ludzie są tam tacy.

Jego żona, chociaż widziałam ją tylko raz na ich ślubie w

Sztokholmie, również wydała mi się chłodna i surowa. Pamiętam jej

oczy białoniebieskie, zimne, bladą twarz ocieploną jedynie kilkoma

piegami, długie proste włosy o barwie cytrynowego soku. Wolę

zuchwałą, krzyczącą, ale ciepłą urodę Karoliny. Często spoglądam

na zdjęcie tego małego, mojego wnuczka, dobrze, że nie

odziedziczył urody po matce. Myślę, że jak się kiedyś skończy to

nasze trzęsienie ziemi, ona i tak nie będzie chciała tutaj

zamieszkać, a Mateusz nie będzie miał argumentów. W każdym razie

argumentów, które mogłaby przyjąć chłodna, licząca korony kobieta.

Bardzo Ciebie kocham, Aleksandro, za Twój codzienny trud, za tę

mozolną wyliczankę w chwilach, kiedy przynosisz pieniądze i

rozkładasz je na kupki z miną kota, który chce upolować mysz. Tą

myszą są zapewne jakieś nowe sandałki albo najtańszy materiał na

spódniczkę. Za mieszkanie, za światło i gaz, za węgiel na zimę, za

to, za owo. Mysz uciekła, myszy nie ma. Żona Mateusza też liczy

kolorowe banknoty. Jej wystarcza na myszy. Tylko czy Mateusz jest

tam szczęśliwy? Nie wiem.

Może dziwisz się, że piszę o sprawach pozornie oderwanych od

naszego pobytu tutaj, ale wiesz, kiedy wracałyśmy z wyprawy do

lasu, usiadłyśmy na zwalonym drzewie. I wtedy powiedziałam Luizie

o tym wszystkim, o czym pisałam przed chwilą, nawet więcej.

Słuchała tak uważnie jak dawniej, kiedy opowiadałam Jej bajki.

Potem milczała długo i gładziła dłonią chropowatą korę umarłego

drzewa.

- Mysz... - szepnęła. - Mój Boże...

Odwróciła głowę i wierzchem dłoni otarła coś z policzka.

Twoja M.

A potem wyjechałyśmy ze Świętej Magdaleny, Zuzanno. Stary Kwiecień

i Bartek odwieźli nas furmanką do stacji w Potoku. Był

przedostatni dzień lipca.

***

W książce Łukasza Gołębiowskiego wydanej w Warszawie w tysiąc

osiemset dwudziestym siódmym roku, nakładem N. Glücksberga,

księgarza i typografa Królewskiego Warszawskiego Uniwersytetu,

zatytułowanej "Opisanie historyczno-statystyczne miasta Warszawy",

na stronie osiemdziesiątej znajduję rozdział następujący:

Kościół Franciszkanów

Wincenty Scapila de Valentia Włoch, Kapelan i muzyk Władysława IV.

wyiednał pozwolenie w 1645 założenia tu klasztoru 1646 dnia 10

Maja Szotdrski Biskup Poznański wraz z Janem de Torres Legatem,

kamień węgielny założyli, i zbudowany kościół i klasztor

drewniany, dopiero w 1697 z iałmużny fundamenta murowanego

kościoła rzucone, lecz przerwana budowa i do kończenia wzięto się

w 1713 po większey części nakładem Jerzego Lubomirskiego, Woiewody

Krakowskiego, a ostatecznie uzupełniono 1732. Budowniczemi tey

świątyni byli: Dominik Cironi, Józef i syn jego Jakub Fontana.

Sobieski wielce temu Kościołowi świadczył, bywał tu, iadał w

refektarzu z Xiężami. Ambona kosztem Fryderyka Sapiehy Kasztelana

Trockiego wystawiona. - Dwanaście iest ołtarzy: z tych dwa

odnowione Świętego Józefa i Świętego Jana Nepomucena; dwie są

kaplice ze składek wzniesione Matki Boskiey i Świętego Witalisa,

blisko wielkiego ołtarza umieszczony obraz Przemienienia Pańskiego

z Rafała przez Oleśkiewicza kopiowany, na licytacyi Chodkiewicza

zbiorów kupiony za 60 Czr: Zlot: Tu pobożni kończą rok stary z

nabożeństwem wieczornem, a liczba osób tak wielka bywa, że Kościół

ich obiąć nie może.

Tak o warszawskim kościele Franciszkanów pisał Łukasz Gołębiowski

w roku tysiąc osiemset dwudziestym siódmym. W roku tysiąc

dziewięćset czterdziestym czwartym, w sierpniu, pod gruzami tej

świątyni zginęła Maryśka.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Siesicka moja droga Aleksandro
Krystyna Siesicka Moja droga Aleksandro
Siesicka Krystyna Moja droga Aleksandro
14 - 18 MOJA DROGA DO PRZEDSZKOLA, PLANY PRACY (zebrane)
opowiadanie moja droga do szkoly
Moja droga do wolności, Światkowie Jehowy, swiadectwa
MOJA DROGA, Teksty 285 piosenek
Moja droga ja Cię kocham, Teksty piosenek, TEKSTY
Moja droga do szczęścia, Rozwój duchowy
MOJA DROGA JA CIĘ KOCHAM, Teksty piosenek
83 JEZUS POKORA I UBÓSTWO MOJA DROGA ŻYCIA
MOJA DROGA
moja droga do pana, CIEKAWOSTKI,SWIADECTWA ####################

więcej podobnych podstron