Krystyna Siesicka
Moja droga Aleksandro
...kto kocha życie,
ten nie pogardza chwilą...
Ishikawa Takuboku (1886-1912)
Japonia
Minęliśmy skrzyżowanie i drogowskaz, którego jedno ramię wyciągnięte w stronę Warszawy wyznaczało nam kierunek, drugie, pomiędzy rzędami karłowatych wierzb, drogę nierówną, wyboistą. Na tym ramieniu, wiedziałam, powinien być napis: Święta Magdalena. I był.
Bartek prowadził samochód spokojnie, nie przyspieszył ani nie zwolnił, po prostu minął skrzyżowanie tak, jakby było zwyczajnym spotkaniem dróg. A nie było.
- Zatrzymaj się - powiedziałam cicho.
Zjechał na pobocze.
- Zawróć.
Milczał przez chwilę.
- Zawróć, proszę cię, Bartek.
- Zastanów się. Pomyśl, czy naprawdę tego chcesz. Naprawdę chcesz?
Skinęłam głową. Obejrzał się, droga za nami była pusta. Po chwili jechaliśmy pomiędzy rzędami wierzb.
- Dlaczego wracamy? - zapytała Zuzanna. - Pomyliłeś drogę, tato?
- Nie pomyliłem drogi - powiedział i spojrzał na mnie. Trwało to sekundę, Zuzanna nie mogła widzieć jego wzroku, tak jak nie mogła zrozumieć prawdziwego znaczenia tych słów. Spinały naszą przeszłość z teraźniejszością.
- Dokąd jedziemy? - niepokoiła się Zuzanna. - Tato, z całą pewnością teraz jest źle. Dlaczego chciałaś, żeby on zawrócił? Przecież tam był kierunkowskaz i wyraźnie widziałam, że do Warszawy...
Nie słuchałam. Dlaczego chciałam, żeby Bartek zawrócił? Zawsze mówiłam: nigdy, do Świętej Magdaleny nigdy. Dopiero nieoczekiwana, przypadkowa bliskość tego miejsca, nasze pozornie obojętne mijanie...
- Poznaliśmy się tutaj, Zuzanno. Opowiadałam ci, że poznaliśmy się z ojcem na wsi, w lecie, w czterdziestym czwartym roku.
- Na tej wsi?
- Tak.
Siedziałam obok Bartka, ona za nami. Obejrzałam się. Patrzyła w bok, mijaliśmy pierwsze zabudowania.
- Miałaś wtedy piętnaście lat, mamo, tak? Dokładnie tyle, ile ja mam teraz. To musi być zabawne wracać tutaj.
Zupełnie nie było zabawne. A wtedy, kiedy przyjechała tu do mnie Maryśka, kiedy poznałam Bartka w taki głupi sposób, czy wtedy to było zabawne?
Nie odpowiedziałam Zuzannie.
Wieś ciągnęła się wzdłuż drogi, niepodobna do tamtej. Domy, których dawniej z pewnością nie było, kapliczka przy chałupie Jeziorańskich, tylko chałupy nie ma, ani studni z żurawiem. Kapliczka stoi teraz pomiędzy ośrodkiem zdrowia a... zbyt szybko Bartek jechał.
- Co to było? - zapytałam.
- Chałupa Jeziorańskich - powiedział Bartek bez chwili wahania.
- Żadna chałupa. Ośrodek zdrowia, potem jakaś kapliczka, potem punkt biblioteczny - wyjaśniła nam Zuzanna.
Bartek uśmiechnął się.
- Być może - powiedział.
Biały mur i wieżę kościelną widoczną między wysokimi, liściastymi drzewami minęliśmy w milczeniu. Dojechaliśmy do miejsca, w którym kiedyś kończyły się zabudowania wsi i zaczynała boczna droga prowadząca do skraju lasu. Teraz wieś toczyła się dalej długim strumieniem domów, a na jej dawnym krańcu stały gospodarskie budynki, jakaś szopa i obora. Bartek zatrzymał się. Krzykliwie powitało nas stado gęsi i szczekający pies.
- Jeżeli chcesz dostać się aż tam, musimy obejść bokiem.
Bartek miał rację. Nawet siedząc w samochodzie widziałam za budynkami wysmukłe topole, pomiędzy którymi stał kiedyś kurnik Andrzeja.
- Luizo?
- Tak. Chciałabym tam pójść.
- Mogę z wami? - zapytała Zuzanna.
- Oczywiście. Naturalnie, że tak. - Bartek odpowiedział jej z tą szczególną uprzejmością w głosie, którą miewał wyłącznie w chwilach, kiedy otwierał drzwi gościom przychodzącym nie w porę. Szliśmy wąskim przejściem, towarzyski kundel zdecydował się pójść z nami i to on biegł pierwszy machając ogonem. Ja za nim, za mną Bartek, za Bartkiem Zuzanna.
Topole stały jak kolumny przed sadem owocowym, rozchwiane, wysokie, wspanialsze niż wtedy.
Stanęłam zaskoczona.
- Sad - powiedziałam. - Tu jest sad.
- To pięknie. Pomyśl, wiosną drzewa zakwitają. Teraz, widzisz, aż pęcznieją od owoców. A w zimie na gałęziach śnieg.
- Jesteś poetą. Nie ma tu po nas ani śladu.
- Nie jestem poetą. Ziemia owocująca. Czy to zły ślad?
Zuzanna weszła między drzewa i widziałam ją tak podobną do mnie sprzed lat, że gdyby nie pewność, myślałabym, że sama tam stoję. Potem odwróciła się i wolno podeszła do nas. Przyglądała mi się uważnie. W jej prawym oku dostrzegłam zaciekawienie, w lewym ironię.
- Nie podoba mi się twoje lewe oko - powiedziałam. - Wracajmy.
Odsunęłam się od Bartka, pogłaskałam psa i zawróciłam. Byłam już na ścieżce, kiedy Zuzanna podeszła do mnie.
- Sama jesteś sobie winna - powiedziała krótko.
- Winna?
- Jak mogę zrozumieć coś, o czym niczego nie wiem? Jak? Ile razy pytałam? Ile razy prosiłam: opowiedz mi dokładnie. A ty? Uśmiechałaś się tylko i mówiłaś, że nie zrozumiem niczego, bo bywają przeżycia nieprzekładalne.
Dróżka była wąska, więc objęłam Zuzannę. Jak na karuzeli, pomyślałam, w wirujących fotelikach Maryśka, Aleksandra, Luiza, Zuzanna, rozpędzone, goniące za sobą pokolenia, czy doprawdy bez szans na prawdziwe spotkanie? Błędy, próby, żale, starania, a potem nic, nie pamięta się niczego, mija czas i znowu te same błędy, próby, żale, starania, mija czas i znowu.
- Byłam zwyczajną dziewczyną - powiedziałam płaczliwie. - To ty chyba chcesz mi dopisać heroiczną literaturę.
- A jeżeli znam tylko heroiczną literaturę i do tego stworzoną przez obcych, co innego mogę dopisać?
- Byłam zwyczajną dziewczyną, mówię ci, nie zabieraj mi tego.
- Nie płacz - powiedziała i wyjęła chustkę z kieszeni dżinsów. Wcisnęła mi ją do ręki.
- Uwierz mi, są uczucia nieprzekładalne, może zwyczajność jest w ogóle trudniejsza do przełożenia niż nadzwyczajność, nie wiem.
- A twoje myśli wtedy?
- Nie pamiętam swoich myśli.
Oddałam Zuzannie chustkę.
- Chciałabym, żeby ci się podobało moje lewe oko. Sama nie umiem go zmienić, ty nie potrafisz mi pomóc, trudno, widocznie musi takie zostać, szkoda.
Powiedziała to ze smutkiem, ale potem wzruszyła ramionami, czego nie znosiłam. W samochodzie było gorąco. Bartek otworzył okna. Milcząca Zuzanna wtuliła się w kąt. Zdjęłam pantofle. Bartek zapalił papierosa. Zrobiło mi się niedobrze. Chciałam być już w domu. Zamknąć się w pokoju. Wyjąć z biurka listy Maryśki. Może to był błąd, że przez tyle lat do nich nie zaglądałam, może Zuzanna płaci teraz za to.
Jechaliśmy jeszcze dwie godziny. Już było ciemno, kiedy wróciliśmy do domu. Pierwsza zajęłam łazienkę. Później zamknęłam się w pokoju i wyjęłam listy, które kiedyś Maryśka pisała do mojej matki. Chciałam mieć przed sobą bezsenną noc.
Moja droga Aleksandro,
prawdę mówiąc jestem wściekła, że Ci uległam. Nie powinnam tu przyjeżdżać. Najrozsądniejsze ze wszystkiego, co mogłyśmy zrobić, to zostawić Luizę w spokoju. Nie zostawiłyśmy i nie mogę sobie tego darować. Dlaczego nie byłam bardziej uparta?
Zastałam wbity w powietrze zapach lasu i Luizę, prawie nagą, wyciągniętą na leżaku, ładną jak nigdy dotąd. Przepraszam, Aleksandro, ale sama wiesz, że Twoja córka nie jest żadną pięknością. W każdym razie ja tak uważam. Tutaj dopiero zaczęła mi się podobać. Oczy miała zamknięte, ręce ułożone na oparciach leżaka, nogi od kolan ustawione w literę A. Na czole i nosie drobne kropelki potu. Luiza spokojnie smażyła się w słońcu, obok niej żywego ducha. Na trawie rzucona książka. Spojrzałam, była to "Krystyna, córka Lawransa". Leżały też na trawie okulary, jakieś łaszki i pudełko kremu. W łaszkach później poznałam swoją własną sukienkę plażową, której, o ile sobie przypominasz, nie mogłam znaleźć, kiedy jechałyśmy w zeszłym tygodniu do Konstancina. No, więc teraz sprawa jest jasna, sukienkę zabrała Luiza. Przypuszczam, że znajdą się również Twoje sandałki, ale do tej pory nie wpadłam na nie.
Kiedy Luiza otworzyła oczy i zobaczyła mnie, była tak zdumiona, jakby stanął przed nią krzak porzeczek z sąsiedniej zagrody, a nie jej babcia, której przyjazdu powinna w końcu oczekiwać w najgorszych snach, a przypuszczam, że takie właśnie nawiedzały ją w ostatnim tygodniu. Pierwsza powiedziałam: jak się masz. Luiza wstała, pocałowała mnie w policzek, podniosła z trawy "Krystynę", krem, okulary, łaszki i przez chwilę stała w milczeniu, patrząc nie na mnie, tylko na pszczołę kręcącą się nad łebkiem koniczyny. Wreszcie odwróciła głowę i spojrzała w moją stronę. Znasz takie pochmurne dni, kiedy słońce przebija się przez chmury i po trzech sekundach ginie? Taki to był uśmiech.
- No to chodźmy - powiedziała.
Pierwsza ruszyła w stronę domku Andrzeja. Zauważyłam już z daleka, że domek wygląda zupełnie inaczej, niż nam to Andrzej opisywał. Andrzej mówił, że jest wspaniały, prawda? Nie, Aleksandro, to jest zwyczajny kurnik, w którym najbliższy sąsiad trzymał czterdzieści kur niosek, parę lat temu kury zmiotła zaraza, co sąsiada zniechęciło do dalszej hodowli. Sprzedał Andrzejowi kurnik z kawałkiem ziemi wielkości dużego obrusa i taka jest prawda. Andrzej postawił pośrodku ściankę z dykty, wyciął w niej niewielką dziurę. Ta dziura nazywa się drzwiami. Kurnik ma dwa okienka przysłonięte ściereczkami w kratę, ściereczki naciągnięte są na drut i Luiza nazywa je firankami. O ile się nie mylę, te ściereczki zginęły mi po ubiegłorocznej wizycie Andrzeja, ale głowy sobie nie dam uciąć. W kącie kurnika, na drewnianej skrzynce, rozpoznałam emaliowaną miednicę, która również przepadła mi w czasie, kiedy Twój Brat zaszczycił mnie swoją kilkudniową obecnością.
- To jest moja miednica - powiedziałam.
- Nie wiem. Wujek nic nie mówił.
- A co w ogóle mówił?
- Nic. Życzył mi udanych wakacji.
- I dał ci klucz bez żadnego gadania?
- Dał - powiedziała Luiza spokojnie. - Powiedziałam mu, że ty go o to prosisz, babciu.
- Ja?
Luiza milczała.
- Powiedziałaś, że ja go proszę?
- Tak - przyznała. - To wydawało mi się najrozsądniejsze. Usiądź, babciu, myślę, że tu będzie ci wygodnie.
Luiza rzuciła koc na jakieś dziwne legowisko składające się ze skrzynek i starych materacy. Przyklepała je zachęcająco.
- Siadaj, na pewno jesteś zmęczona.
Usiadłam i rozejrzałam się po kurniku. Ani śladu innych osób, a moja mowa, którą przygotowałam sobie jadąc tutaj, zaczynała się przecież od słów: "moi drodzy, przybyłam, aby porozmawiać z wami poważnie. Z tobą Luizo, i z tobą...", tu chciałam wstawić odpowiednie imię. Jedno lub kilka. Zwróć uwagę, Aleksandro, że postanowiłam użyć słowa "przybyłam", które brzmi trochę archaicznie, natomiast szalenie godnie. Przybyłam zatem, ale nie mogłam wygłosić żadnej mowy, ponieważ wymyśliłam ją w liczbie mnogiej, tymczasem Luiza jest tu sama, co nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Siedziałam więc na tym tapczanie i nerwowo usiłowałam przerobić mowę, ale utykałam na zwrocie "z tobą poważnie", bo wiedziałam już, że jest w tym kurniku coś, co uniemożliwia poważne rozmowy.
- Nie nudzisz się tutaj? - zapytałam podstępnie.
- Skąd! Po południu gram z księdzem w szachy.
- Z jakim księdzem?
- Z księdzem. Każdego dnia przylatuje tu z plebanii i gramy.
Aleksandro, moje drogie dziecko! Z księdzem. W szachy! Później Luiza zaparzyła tej wstrętnej herbaty Klar, posłodziła ją sacharyną i nakarmiła mnie chlebem grubo posmarowanym marmoladą. Nie pozwoliła sobie w niczym pomóc, czego zupełnie nie mogłam pojąć, bo wiesz najlepiej, że w domu sama nie naleje nawet szklanki wody. Myślę teraz, że to jest nasza wina, bo zawsze uważałyśmy, że robimy wszystko szybciej i lepiej niż ona. Przez cały czas opowiadała o mrowiskach w lesie, o tym, jak wieczorami cykają tu świerszcze, a kiedy zjadłam i wypiłam ten nektar, od którego zrobiło mi się niewyraźnie, usiadła na tapczanie i objęła mnie opiekuńczo. Tak, dobrze przeczytałaś, opiekuńczo.
- Biedaku - powiedziała ze współczuciem. - Jestem pewna, że to mama nasłała ciebie na mnie.
No i właśnie w chwili, kiedy już chciałam przymknąć oko na cały ten kurnik i zacząć poważną rozmowę, otworzyły się z rozmachem prawdziwe drzwi, a w progu stanął młody mężczyzna z torbą pełną ziemniaków w ręku. Był wspaniale opalony. Starszy od Luizy przynajmniej o dziesięć lat. Sutannę miał trochę przykrótką. Pojęłam, że moja mowa na nic się nie przyda i że gwałtownie muszę przestawić zwoje mózgowe na zupełnie inne tory.
- Niech będzie pochwalony!
- Na wieki! - zawołała Luiza podrywając się z miejsca. - Przyjechała moja babcia. Dziś nie będziemy grali, skoro mamy babcię na głowie.
Podszedł i uścisnął mi rękę z przyjaznym uśmiechem.
- I tak nie moglibyśmy grać, Luizo, bo ja mam na głowie konfesjonał - odparł ksiądz.
Konfesjonał nie jest sprawą zabawną, być babcią też niełatwo, ale sama rozumiesz, Aleksandro, że zaczęłam się śmiać. Potem zaczęła się śmiać Luiza. Tylko ksiądz postawił torbę na podłodze, nachylił się i jakieś nic wyskubywał spomiędzy ziemniaków tak, że nie widziałyśmy jego twarzy.
Później odprowadziłyśmy go na plebanię, wracając szłyśmy przez las i Luiza pokazywała mi mrowiska. Wróciłam zmęczona. Luiza z jednego tapczana zrobiła dwa, przyniosła wodę ze studni, więc umyłam się w swojej własnej miednicy. Chyba jeszcze nie pokazały się gwiazdy na niebie, kiedy usnęłam. A teraz jest ranek, Luiza śpi, za oknem topole, błękitnie, zielono, ćwierkają ptaki. Bądź spokojna, Aleksandro, ona jest tutaj sama, to wiem. Tylko jeszcze niczego nie rozumiem.
M.
Czy potrafię przywołać jej obecność? Nie sądzę. Żadnymi słowami nie przekaże się do końca spojrzeń, gestów, pochylenia głowy. Zawsze będą tylko słowa tak często wieloznaczne. Mogę zaledwie naszkicować cień, zwłaszcza że najważniejsze, co go stanowiło - człowieka, trzeba było po prostu przeżyć.
Pamiętam doskonale południe, w którym przyjechała do Świętej Magdaleny. Może, gdyby nie jej list, także i ten dzień zatarłby się w moich wspomnieniach, jak zacierają się dni sprzed lat, zostawiając po sobie smugę powstałą z doznań, i jeżeli człowiek wraca, wraca w smugę.
Musiała być zmęczona, bo tylko połowę drogi ze stacji w Potoku przejechała furmanką, potem szła ze sześć, siedem kilometrów. Pamiętam, że w pierwszej chwili ogarnęła mnie złość na mamę za to, że ją przysłała, ale chyba szybko minęła, bo wydaje mi się, że jeszcze zanim weszłyśmy do kurnika, już chciałam, żeby jej było dobrze ze mną, żeby odpoczęła, skoro jest. Napiszę o niej to, co przychodzi mi na myśl. Można kontrolować swoje życie, nie można wspomnień, na to jest już za późno.
Maszynka do mielenia mięsa była prawie na stałe przytwierdzona do stołu w jej kuchni. Prawie od początku okupacji babcia zarabiała robieniem domowych pasztetów. Piekła je w aluminiowych garnkach stawianych na gazie, na wolnym ogniu, mówiła, pod przykrywką. Pasztety nie były z zająca i wątróbki. Nie były nawet z dobrego mięsa, ale z głowizny, płucek i czegoś tam jeszcze, co zdobywała z trudem, na lewo, od łysego grubasa, który co parę dni pojawiał się z czarną walizką wypełnioną krwistą mazią, to było obrzydliwe. Robiła więc pasztety, a później wędrowała z nimi po małych sklepikach, miała miejsca stałe i przypadkowe, niekiedy bardzo od siebie odległe. Sklepikarze, którym dostarczała swoje wyroby, mówili do niej pani mecenasowo, bo dziadek był przed wojną członkiem palestry. Pomagałam jej czasami, zanosiłam brązowe krążki do stałych klientów i odbierałam pieniądze. Tylko raz powiedziałam, że ktoś mi je ukradł w tramwaju. Babcia przyglądała mi się wtedy długo, przenikliwie i milczała. Chaotycznie opowiadałam zmyślone na poczekaniu szczegóły, aż wreszcie przerwała mi, przestań, powiedziała, już przestań, moja kochana, nie męcz tak siebie i mnie. Wiedziała, ale była człowiekiem, który każdemu dawał szansę. Dała ją i mnie. Później już nigdy niczego nie ukradłam. Wygrała.
Co jakiś czas babcia wyjmowała ze skrzynki białe listy z napisem "Kriegsgefangenenpost" po rozłożeniu tworzyły długi, poliniowany arkusz wypełniony drobnym, wyraźnym pismem mojego dziadka. Były to listy z oflagu w Murnau. Babcia czytała je po kilka razy, ale nie wszystkie pokazywała mojej matce, Andrzejowi i mnie. Czasami chowała list przed wszystkimi, chodziła posmutniała, nagle obca, jakby jej nie było wśród nas. Potem znów wracała.
Pomagała mojej mamie, przychodziła do nas rano i gotowała obiady, bo mama pracowała wtedy w sklepie z pasmanterią. Właścicielką sklepu była daleka krewna dziadka. Babcia wymyślała przeróżne odmiany kartoflanki. Czasami kartoflanka stawała się zupą ogórkową, czasami kapuśniakiem, pomidorową, koperkową, ale tak naprawdę zawsze była kartoflanką, cała ta reszta, z której powstawała nazwa, stanowiła zaledwie odrobinę. Łysy grubas często przynosił kaszankę. Na płytkach tłuszczu, zebranych z wystudzonego wywaru długo gotowanych kości, babcia podsmażała drobno pokrojoną cebulę i na patelni mieszała ją z kaszanką. Czasami grubas pojawiał się z cynaderkami. Babcia łapała się za głowę, cynaderki były drogie, a do tego natychmiast zachciewało się wszystkim kaszy gryczanej, trzeba więc było z cynaderek zrobić chociaż ze trzy obiady.
Babcia leciała na bazar, gdzie jej koleżanka Mila miała budkę z pończochami. Mila umiała na bazarze kupić kaszę po trochę niższej cenie. Siadała zatem moja babcia na miejscu Mili, zachwalała fildekosowe pończochy, a jej przyjaciółka biegła po kaszę. Obie chodziły razem do szkoły skończyły pensję pani Sierpińskiej. Lubiłam chodzić z babcią na bazar, ale zabierała mnie rzadko, bo Mila najczęściej wsuwała mi do kieszeni płaszcza parę prążkowanych pończoch, co było dla babci kłopotliwe, chociaż sama zawsze zjawiała się Za Żelazną Bramą z połową dużego lub z małym krążkiem pasztetu. Mila była żoną lekarza, który zginął we wrześniu w czasie obrony Warszawy.
Nikt tak jak moja babcia nie potrafił się śmiać. Zabawnie, grzechocząco, głośno. Daremnie szukam jej śmiechu w śmiechu innych ludzi. Nasłuchuję, wyławiam dźwięki. Nigdy nie napotkałam gołębiego gruchania, które wydobywała z siebie, lekko przy tym unosząc głowę. W ogóle głowę trzymała wspaniale, chyba to właśnie powodowało, że była taka wytworna, nawet w zwykłych sukienkach, które od wybuchu wojny szyła sobie sama z taniutkich materiałów. Właściwie babcia nie nosiła sukienek, to sukienki nosiły babcię, która je sobą upiększała.
Pamiętam jej białe korale, pożyłkowane szarymi, nierównymi smużkami. Lubiłam ich dotykać, były ciepłe i klekotały zbyt luźno nanizane na sznurek. Palce miała długie, cienkie, owalne paznokcie, pociągnięte bezbarwnym lakierem. Nosiła tylko obrączkę. Kiedy z torbą pełną pasztetów wyruszała na miasto, ubierała się zawsze tak, jakby szła gdzieś z wizytą, a po jej białych, starannie utrzymanych dłoniach nie było widać, że kilka godzin przedtem wyjmowała z czarnej walizki łysego grubasa krwiste kawały głowizny i różowawe, paskudne płucka.
Kiedy dotarła do nas wiadomość, że młodsza siostra babci została aresztowana i po pięciu kolejnych przesłuchaniach w Alei Szucha zmarła na Pawiaku, babcia zamknęła się w swoim domu, do którego nie wpuściła nikogo, nawet mojej matki. Zostałyśmy same, każdego dnia przychodził wuj Andrzej i naradzali się, co dalej robić. Nie mogli zrobić nic, babcia rozmawiała z nimi przez drzwi, wiedzieli o niej tylko tyle, że żyje. Przyszła do nas po tygodniu, w niedzielę, trzymając w ręku białą paczkę. Kupiłam trochę ciastek, powiedziała, zrób chociaż odrobinę prawdziwej herbaty, Aleksandro, stoi w kuchni na najwyższej półce. Ubrana była w popielatą sukienkę, a sznur białych korali zdobił ją jak zwykle w niedzielę. Opowiedziała nam o psie, który przyplątał się na ulicy i wszedł z nią do ciastkarni. Śmiała się. Wszystko było bez znaczenia, każdy, kto ją znał, wiedział, że moja babcia nosi w sobie ciężką żałobę.
Była nieprawdopodobną gadułą. Potrafiła o zdarzeniu trwającym trzy minuty opowiadać przez piętnaście, ale wszyscy lubili słuchać, kiedy mówiła. Nigdy niczego nie dodawała, tylko tyle, że z każdej scenki malowała obraz. Zawsze wiedzieliśmy, kto i jak był ubrany, czy padał wtedy deszcz, czy świeciło słońce, a jeżeli świeciło, to w jaki sposób załamywało się na czymś, co właśnie wyglądało tak, a nie inaczej i jak zachowywał się kot, który przypadkowo w tamtej chwili znajdował się w pobliżu. Mówiła szybko, dosyć głośno, ale jednocześnie posiadała cechę nieczęsto spotykaną - umiała milczeć. Potrafiła także słuchać. Przychodzili do niej ludzie, którzy mówili tylko o sobie albo o kimś. Zapamiętywała te opowiadania i z nich zapewne wywodziła się jej nie mająca granic wyrozumiałość.
Przyjechała do Świętej Magdaleny poszarzała ze zmęczenia, pęcherze na jej piętach pęczniały, a przecież jeszcze tego samego dnia odprowadziłyśmy księdza na plebanię i do kurnika wróciłyśmy okrężną drogą przez las. Moja babcia po prostu szła boso.
Moja droga Aleksandro,
dziś mija trzeci ranek mojego pobytu tutaj. Spałam gorzej, bo przez pół nocy budziło mnie gdakanie. Luiza twierdzi, że to duchy kur, które dawniej tu mieszkały, szukają w ciemnościach miejsc na swojej byłej grzędzie, bo jedną grzędę Andrzej zostawił. Wbił w nią kilkanaście gwoździ, służą teraz jako wieszaczki w kąciku kuchennym. Na jednym wisi patelnia, na drugim czerwona chochelka, na trzecim zielony garnuszek, na innych kolorowe kubki.
A zatem mija trzeci ranek, a ja ciągle tkwię w kurniku i niczego nie załatwiłam. Umówiłyśmy się, że wyjadę dopiero wtedy, kiedy rozmówię się z całym towarzystwem, ale Luiza wiedzie tu życie pustelnika. Ponieważ jest piękna pogoda, w południe rozkładamy leżaki i opalamy się. Co jakiś czas spoglądam na drogę, wypatruję, czy przypadkiem gdzieś nie pojawi się wreszcie ten chłopak, który w Twoim przekonaniu już dawno powinien tu być, albo, jako druga ewentualność - te koleżanki. Droga ciągle pusta, tylko czasami kolebią się po niej kaczki albo kroczą nadęte gęsi. Rano Luiza chodzi po mleko do sąsiada, od którego Andrzej kupił kurnik. Lubię patrzeć, jak idzie ścieżką taka prościutka i brązowa. Wczoraj przyniosła biały ser i jajka.
Zastanawiam się, jak długo mam tu czekać na to, żeby kogoś w końcu rozpędzić? Zapytałam Luizę, czy przyjadą do niej jakieś koleżanki.
- Nie - powiedziała - z żadnymi się nie umawiałam.
Rozumiesz sama, że pytanie o chłopca nie przeszło mi przez gardło. Luiza mój pobyt tutaj znosi bardzo spokojnie. Ani razu nie zapytała, kiedy zamierzam wyjechać. Nie jest rozmowna, ale jeżeli już coś mówi, to grzecznie i uprzejmie. I w dalszym ciągu nie chce, żebym jej w czymkolwiek pomagała. Przywiozła masę książek i dużo czyta. Ponieważ po raz pierwszy od bardzo dawna mam czas, i ja przez dwa dni odrywałam się od lektury jedynie po to, żeby coś zjeść albo spojrzeć na drogę. Dlatego mam pęcherze na plecach. Siedziałam, rozumiesz, tyłem do słońca, żeby móc czytać. Jest mi tu bardzo dobrze, ale nawet przez chwilę nie zapomniałam, po co przyjechałam, nie martw się.
Obserwuję Luizę bardzo uważnie, tak jak chciałaś. Jest zupełnie normalna. Nie ma nic zastanawiającego ani w tym, co mówi, ani w tym, co robi, poza tą samodzielnością. Wczoraj wieczorem wyjęła z plecaka zmiętoszoną kartkę pocztową i coś tam pisała, ale mało. Zapytałam, czy do Ciebie.
- Nie. Piszę do jednego takiego, w którym się kiedyś śmiertelnie kochałam.
- I co? Przeszło ci?
Miałam nadzieję, że może jej nie przeszło i dlatego postanowiła wieść życie jakby zakonne.
- Przeszło - odparła spokojnie. - Miałam wtedy dziesięć lat, jak miało nie przejść? Przyjaźnimy się teraz.
Wątpię, żeby ukryła się tu z powodu chłopaka, w którym kochała się śmiertelnie pięć lat temu.
Musiałam przerwać pisanie listu, bo nagle pojawił się ksiądz. Luizy nie było, poszła na pocztę i do apteki. Zaproponowałam księdzu, żebyśmy usiedli na leżakach przed kurnikiem. Zgodził się chętnie. Przez chwilę siedzieliśmy w zupełnym milczeniu, co może wyda Ci się dziwne, bo wiesz, że lubię mówić. Niestety, nie mam żadnej wprawy w prowadzeniu konwersacji z osobami duchownymi. Właściwie jedyną osobą duchowną, z którą rozmawiałam dłużej i swobodnie był jeden pop w Azerbejdżanie, więcej nie pamiętam. No, więc byłam sztywna, ksiądz spoglądał na mnie spod oka i też był jakiś taki. Wreszcie powiedziałam, że przyjechałam tu, ponieważ martwimy się o Luizę, która wyruszyła na wakacje bez naszej wiedzy, zostawiając tylko list, żeby nas uspokoić, ale nie uspokoiła, i że dość przypadkowo odkryłyśmy miejsce jej pobytu.
- Wiem o tym. Namawiałem Luizę, żeby stąd napisała do pań chociaż kilka słów. Myślę, że zrobiłaby to, ale pani była szybsza.
- Przyjechałam tu tego samego dnia, kiedy zjawiła się moja synowa z prośbą, żebym jej zwęziła spódnicę. Powiedziałam jej, że Luiza wyjechała nie wiadomo dokąd. Wiadomo, powiedziała. Jest w Świętej Magdalenie, w domku Andrzeja. No i jak ksiądz widzi, matka Luizy wyprawiła mnie natychmiast.
Dlaczego mówiłam o Karolinie "moja synowa", chociaż wszyscy wiedzą, że Andrzej nie ma zamiaru z nią się ożenić? Myślałam, że do tego kłamstwa skłonił mnie fakt, iż rozmawiam z księdzem, który mógłby to uznać za niemoralne. Później jednak doszłam do wniosku, że związek Andrzeja z Karoliną ja sama uznaję za dziwaczny i dlatego nie lubię mówić o nim wprost. Chociaż na ogół staram się nie zabierać głosu w tej sprawie, żal mi Karoliny. Myślę, że ona wolałaby być taką sobie zwyczajną żoną Andrzeja, niż wysłuchiwać tych jego publicznych deklaracji w stylu: "Oto największa i jedyna miłość mojego życia, państwo pozwolą, że przedstawię: Karolina!" Zwróć uwagę, jak ona się wtedy uśmiecha. Tylko buzią, a oczy ma smutne.
Miałam pisać o księdzu. Więc powiedziałam, że mnie wysłałaś natychmiast.
- Z misją?
- Tak - przyznałam.
- Powiodło się?
- Nie. Właściwie do tej pory nie udało mi się porozmawiać z Luizą poważnie. Wie ksiądz, byłyśmy pewne, że ona tu jest z kimś.
Odruchowo spojrzałam na drogę. Była pusta.
- Dlaczego? - zapytał ksiądz.
- Co, dlaczego?
- Dlaczego były panie pewne?
W głosie jego wyczułam naganę. A do tego naprawdę nie wiedziałam, dlaczego byłyśmy pewne. Czy Ty to wiesz, Aleksandro?
- Luiza wydaje mi się bardzo prostolinijnym człowiekiem. To nie jest głupia dziewczyna, świetnie wie, że ma zaledwie piętnaście lat i że musi dopiero szykować się do życia - powiedział ksiądz.
Byłam wstrząśnięta. Ten zwrot "prostolinijnym człowiekiem" tak mnie poruszył. Właściwie po raz pierwszy uprzytomniłam sobie, że Luiza jest człowiekiem. Zrozum mnie dobrze, Aleksandro. Zawsze była dla mnie dzieckiem, dziewczynką, twoją córką, moją wnuczką, człowiekiem nigdy. Człowiek to jest dla mnie tak od dwudziestu lat w górę.
- Czy nie pomyślały panie, że mogła mieć jakieś inne powody?
- Nie. To znaczy tak. Tylko inne powody nie wydawały nam się prawdopodobne.
Zamilkł. Patrzył przed siebie, a jego twarz ruchliwa i zmienna w wyrazie kamieniała z wolna.
- Może ksiądz mógłby mi pomóc? - zapytałam niepewnie.
- Cóż ja? - odparł. - W czym mogę pomóc? Luiza będzie szczera tylko w stosunku do tego, do kogo ma zaufanie.
Spojrzał na mnie speszonym wzrokiem.
- Przepraszam - powiedział. - Nie wątpię, że będzie miała zaufanie i do pani. Może to jedynie sprawa czasu.
On coś wie, Aleksandro, ale jestem przekonana, że tej wiedzy z niego nie wyciągnę. Potem przyszła Luiza, a jeszcze później zaczął padać deszcz i przenieśliśmy się do kurnika. Wypiliśmy po szklance mleka, później ksiądz pożyczył ode mnie parasolkę granatową w czerwone grochy i poszedł.
Luiza i ja zaczęłyśmy układać pasjanse. Mnie żaden nie wyszedł, Luizie wyszły trzy, jeden po drugim. Zaczęłam zastanawiać się nad symboliką tego faktu, kiedy nagle tuż za oknem rozległo się gdakanie. Pomyślisz, że zwariowałam. Nie. Rozległo się gdakanie. Popatrzyłyśmy na siebie. We wzroku Luizy dostrzegłam lęk. Mnie też zrobiło się niewyraźnie. Za oknem ciemno, pada deszcz. Jaka kura, u diabła, może włóczyć się po nocy w taką pogodę?
- Babciu - powiedziała Luiza. - To nie jest dobra sprawa.
Podeszłam do okienka i ostrożnie uchyliłam ściereczkę. W szyby tłukły grube krople dżdżu, żeby powtórzyć za Staffem. Żadnej kury, nic. Wróciłam na miejsce i złożyłam karty. Luiza pochyliła się nad swoimi. I znowu usłyszałyśmy gdakanie, ale trochę dalej, przytłumione.
- Dlaczego uważasz, że to nie jest dobra sprawa?
Luiza uniosła ramiona, opuściła kąciki ust, a oczy zrobiły jej się jak dwa łebki bławatków. Kiedy była mała, pamiętasz, zawsze miała taką minę, jak coś burczało w rurach z wodą.
- Nie podoba mi się to gdakanie - powiedziała.
- A jak mnie tu nie było, to gdakało?
- Gdakało. Dwa razy. Ale wtedy myślałam, że to zwyczajna kura. Babciu, to chyba nie może być zwyczajna kura.
Żałuję, że nie ma tu Mateusza. On o kurach wie wszystko. Wiedziałby także, czy późnym wieczorem w czasie deszczu snują się i gdaczą, czy siedzą na swoich grzędach i śpią.
Jeżeli chodzi o mnie, Aleksandro, nie mam pojęcia, co z tym wszystkim zrobić.
M.
Wuj Andrzej uprzedzał mnie, że w kurniku zastanę bałagan. Był oszczędny w słowach - zastałam żywioł, z którym walczyłam do późnego wieczora. Następnego dnia obudziłam się z kaszlem, który potęgował się z godziny na godzinę. Po południu bolało mnie już gardło, tchawica i przepona. Właśnie dyszałam po kolejnym ataku, kiedy w drzwiach kurnika stanął mężczyzna w drelichowych spodniach i roboczej koszuli. Powiedział dzień dobry, oparł się o framugę i patrzył. Zlękłam się. Może to spostrzegł, bo, jestem Kwiecień, mruknął, a potem położył rękę na głowie i z zakłopotaniem przesuwał palcami po siwiejących, rzadkich włosach. Wczoraj wieczorem zobaczyłem światło, pomyślałem, pan Andrzej zajechał, ale tu widzę, nie. Wyjaśniłam mu nasze rodzinne koligacje, kiwał głową. A pan Andrzej, co? Powiedziałam, że nic. Nic! Roześmiał się. Już ja znam jego nic! Zdrowy? Tak. Panienka za to kaszle jak stara owca, za przeproszeniem, od drogi słyszałem. Trzeba iść do Honorki, na plebanię, Honorka panience poradzi. Plebania zaraz przy kościele, od wejścia na lewo. Powiedziałam, że pójdę. Stał jeszcze przez chwilę, oglądał kurnik, jakby pierwszy raz go widział. Nioski tu kiedyś moja trzymała, jeszcze przed wojną. Coś jej się w głowie poprzestawiało czy jak, bo sobie umyśliła, że z jajek pieniądze zrobi i będzie se żyła jak ta hrabina. Przyszła choroba, kury zmietła i tyla. Tośma panu Andrzejowi sprzedali, jak tu zajechał i tak się na tę ruderę napierał. Wyrychtował, nie powiem. Jutro rano niech panienka po mleko do mnie przyńdzie. To białe, co za drzewami widać, to moje obejście.
Nie mogłam odpowiedzieć, bo znowu szarpnął mną kaszel. Kwiecień pokręcił głową. A niechże panienka do Honorki idzie, nie czeka. Przystanął w progu. Jeszcze jedno chciałem, panienka to rozumu nie ma czy jak? Na wieczór okna trzeba lepiej przysłonić albo światła nie palić, po co ktoś ma wiedzieć, że panienka jest, mało to się złego po drogach plącze? Musiałam mieć dobrą minę, bo dorzucił: bać się zanadto też ni ma czego, ale lepiej zrobić, jak gadam.
Może inaczej wyglądała moja pierwsza rozmowa z Kwietniem, przecież nie pamiętam szczegółów, jedynie to, co było w niej najważniejsze: mój kaszel i pomysł Kwietnia, żeby mnie wysłać do Honorki na plebanię. Może w jakiś inny sposób poznałabym księdza Antoniego, gdyby nie Kwiecień, możliwe, ale to było właśnie tak.
Natomiast dokładnie pamiętam samą Honorkę i tę chwilę, kiedy po raz pierwszy weszłam do jej kuchni. Honorka stała przy piecu, fajerki leżały na blasze, a ona w palenisku układała drwa na rozpałkę. Była niewysoka, tęga, przepasana szaroniebieskim fartuchem w prążki. Włosy miała siwe, ściągnięte przy głowie, u nasady szyi zwinięte w koczek poprzebijany długimi, stalowymi szpilkami, twarz okrągłą, bladą, oczy wyblakłe, pamiętam, że na policzku miała brodawkę, z której sterczało kilka ostrych, krótkich włosków. Na nogach beżowobrązowe bambosze z czarnymi pomponami. Z tych bamboszy wylewały się opuchnięte stopy, skóra na nich była lśniąca i napięta. Honorko, jeżeli Bóg sprawdził ci się do końca, jestem o ciebie spokojna. Znalazłaś w Jego pobliżu duży kuchenny piec z fajerkami, w którym rozpalasz ogień, w niebieskich garnkach gotujesz faszerowaną kapustę, potem patrzysz, jak on je z apetytem. I jesteś szczęśliwa.
Nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa, bo kiedy weszłam do kuchni, złapał mnie kolejny atak, tak silny, że Honorka odrzuciła drwa, które trzymała w ręku, zbliżyła się, poprowadziła mnie do stołu i posadziła na dużym, drewnianym taborecie z jasnego drzewa. Wreszcie powiedziałam, że mieszkam w kurniku, który mój wuj kupił od Kwietnia, że sprzątałam poprzedniego dnia, że musiałam się przy tym zaziębić, że tak kaszlę i kaszlę, że pan Kwiecień mnie tu przysłał, że ja naprawdę już nie mam siły i że chyba umrę, jeżeli ona mi nie pomoże. Wtedy Honorka wyjęła z kredensu słoik ślazowych cukierków, krople anyżkowe i blaszane pudełko, w którym trzymała suszone owoce czarnego bzu. Rozpaliła pod blachą i postawiła na ogniu wielki, ciężki imbryk. Wypiłam anyżek, wzięłam do ust cukierek, a Honorka przemawiała do wody w imbryku, prosząc ją, żeby się szybciej zagotowała, bo trzeba zrobić napar z bzu dla tej biednej, kaszlącej dziewczynki.
W imbryku już szumiało, kiedy otworzyły się drzwi i ksiądz Antoni szybkim krokiem wszedł do kuchni. A to co, zapytał, patrząc na mnie. Honorka obejrzała się, wyjaśniła, a potem zaczęła utyskiwać niby surowo, że proboszcz już dawno po obiedzie, a ksiądz to zawsze coś takiego wymyśli, żeby ona musiała w kółko tylko jedzenie podawać i podawać, że w duchówce stoi, ale pewnie już wystygło, więc ksiądz będzie musiał czekać, bo dopiero co ogień rozpaliła, teraz to niech ksiądz do stołowego idzie i siądzie, jak już taki jest, że nigdy w porę go nie ma. Ksiądz machnął ręką, niech już Honorka daruje, niech Honorka tak okropnie nie krzyczy, do stołowego on nie pójdzie, zje zimne z duchówki, o tu, przy stole, byle prędko. Luiza, co to za imię, chyba my w ogóle takiej świętej nie mamy, mamy taką świętą, Honorko, bo ja nie pamiętam.
Wytłumaczyłam księdzu ochrypłym głosem, że tak naprawdę mam na imię Ludwika, ale że od trzech lat wszyscy do mnie mówią Luizo, bo z tą Ludwiką nie mogłam się pogodzić. Ksiądz zaczął się śmiać i zapytał czy marzę o tym, żeby zostać aktorką. Wtedy ja zaczęłam się śmiać, powiedziałam, że już nie marzę, ale bardzo marzyłam, kiedy wymyśliłam sobie to nowe imię. Potem zapytał mnie, co w ogóle robię, więc powiedziałam, że chodzę do szkoły galanteryjnej, ale tak naprawdę to na komplety do gimnazjum imienia Królowej Jadwigi. Potem, zupełnie jak pan Kwiecień, zapytał o Andrzeja, o to, co robi. Nic, powiedziałam znowu, a wtedy ksiądz zaczął się śmiać i zupełnie, jakby się z panem Kwietniem umówił, zawołał, że zna Andrzeja nic, i Honorka przy kuchni też się śmiała. Szkoda, że nie jesteś chłopakiem, Luizo, nauczyłbym cię grać w szachy, bo proboszcz nie lubi, a Honorka nie chce. I wtedy powiedziałam księdzu Antoniemu, że w szachy grać umiem i że jeżeli ksiądz chce, to nawet zaraz może się przekonać, i że chyba gram nieźle, bo nawet z wujem czasami wygrywam. Co ty mówisz, zawołał, wygrywasz z nim, a mnie się udało jedynie raz.
Pierwszą naszą partię rozegraliśmy w kuchni, podczas gdy ksiądz jadł obiad, a ja piłam napar z owoców czarnego bzu. Przegrałam, ale ksiądz przyglądał mi się długo i powiedział z uznaniem: grasz świetnie.
Aleksandro, moja droga!
po wczorajszym deszczu dziś znowu piękna pogoda. Luiza zapowiedziała wielkie porządki i pranie. Usiadłam przed kurnikiem na leżaku, do którego w końcu chyba przyrosnę. Podglądałam Luizę. Była w dwuczęściowym kostiumie plażowym, przewiązana fartuszkiem, który musiała tu zostawić Karolina. Fartuszek jest mały, więc Luiza wyglądała bardzo śmiesznie, zwłaszcza kiedy patrzyłam na nią od tyłu, ale tak w ogóle to wielkie porządki Luizy wcale mnie nie śmieszyły, bo stały się potwierdzeniem tego, o czym już dwukrotnie ci wspominałam. Co to jest, myślałam, że tej dziewczyny w domu do niczego nie można zapędzić? Długo zastanawiałam się nad tym, patrząc, jak Luiza szoruje gliniane klepisko kurnika, myje okienka, trzepie skomplikowane elementy naszych legowisk, jak szoruje garnki i w ogóle wykonuje najczarniejszą robotę, śpiewając przy tym o złocistych chryzantemach, które stoją na fortepianie. Potem poleciała do Kwietnia i pożyczyła od niego małą balię i tarę. Naniosła wody, zrobiła mydliny z resztek mydła i ciągle śpiewając prała.
Wreszcie nie wytrzymałam i kiedy powiesiła na sznurku przeciągniętym pomiędzy dwoma drzewami starannie wypłukane ręczniki, zaproponowałam, żeby usiadła na chwilę i odpoczęła. Nie usiadła, tylko wyciągnęła się na trawie obok mojego leżaka, ręce wsunęła pod głowę i zamknęła oczy. Z tymi zamkniętymi oczyma powiedziała nagle:
- Jest cudownie, babciu.
Pamiętasz, jak beczała, kiedy kazałaś jej umyć kafelki w łazience?
- Zmęczyłaś się chyba? - zapytałam.
- Tak, ale jest cudownie.
- W domu nie miewasz takich ataków pracowitości.
Otworzyła oczy i spojrzała na mnie, chciała z pewnością zobaczyć wyraz mojej twarzy i rozpoznać, czy to powiedziane było żartem czy z drwiną.
- W domu nie, bo w domu mi się każe. Poleca.
Znowu zamknęła oczy, ale po chwili zauważyłam, że zaczyna się uśmiechać.
- Gdyby mama zaproponowała mi, żebym umyła kafelki w łazience, bo pewnie teraz o tym myślisz, babciu, albo gdyby jakoś ładnie poprosiła, nie byłoby sprawy, ale mama powiedziała: "Luiza, idź do łazienki i w tej chwili umyj mi dokładnie kafelki. Tylko już, bez ociągania". No i była sprawa. Tak jest zawsze.
- Och, Luizo...
- Tak, babciu, niestety.
- Słuchaj, czy forma...
Przerwała mi gwałtownie:
- Tak - zawołała unosząc głowę i opierając się na łokciach. - Właśnie forma jest ważna. Dlaczego do ciebie mama mówi: "Mateńko, kochanie, bądź aniołem i uprasuj mi spódnicę, błagam cię, sama nie zdążę!" Do mnie odzywa się inaczej. A posłuchaj, babciu, jakby to brzmiało: "Luizo, kochanie, bądź aniołem i umyj kafelki w łazience, proszę cię, córeczko!" Ładnie, prawda?
Patrzyła na mnie pytająco. Jezusie Nazareński, pomyślałam, ta dziewczyna ma rację, my obydwie do niej źle mówimy. Złym tonem.
- Kiedy dorośniesz, zrozumiesz, że trzeba czasami wypełniać nie tylko prośby, ale i polecenia. W pracy, na przykład, albo...
Znowu mi przerwała.
- To jest dom, nie praca! Czy ja do mamy kiedykolwiek powiedziałam: "Rusz się, nalej mi herbaty, szybko, bo mi się chce pić!" Nigdy tak nie powiedziałam, bo jestem po prostu dla was uprzejma. A mama nie jest dla mnie uprzejma i tyle.
Runęła na trawę wracając do poprzedniej pozycji.
- Po pierwsze, Luizo, mama nalewa ci herbatę, zanim o to poprosisz. Zawsze uważałam, że zwyczajnie ciebie rozpaskudza.
- To niech mnie nie rozpaskudza, wcale nie chcę być rozpaskudzoną dziewczyną, której wszystkie zachcianki muszą być spełnione. Nalewa mi herbatę, ponieważ się boi, że stłukę dzbanek, prezent od dziadka przywieziony jej z Azerbejdżanu. Wymagam dla siebie tylko uprzejmości, babciu, resztę mogę robić sama. W końcu to żadna filozofia.
- Wymagasz dla siebie...?
- Tak. Wymagam.
- Ho, ho! - powiedziałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
- A ty, babciu, nie wymagasz dla siebie uprzejmości?
Znowu uniosła się i oparła na łokciach. Wpatrywała się we mnie.
- Tak - przyznałam. - Wymagam, ale...
- Widzisz! - zawołała tryumfalnie. - Wiem, co jeszcze chciałaś powiedzieć: "Ale ja mam pięćdziesiąt pięć lat, a ty, Luizo, piętnaście!"
Skinęłam głową.
- Szesnaście skończę za miesiąc, mniejsza z tym. Mama skończyła trzydzieści pięć dwa tygodnie temu. Tylko, co wynika z tego rachunku, babciu, wiesz?
Nie miałam pojęcia i przyznałam się do tego otwarcie.
- To, że różnica wieku między nami trzema jest bardzo mała.
- Pochlebiasz mi.
- Nie. I nie żartuję. Chcę ci tylko dowieść, że mamy takie same prawa.
- A obowiązki?
- Obowiązki mamy inne.
- Nie masz racji, Luizo, miewamy takie same.
Milczała. Nagle wydęła usta i powiedziała trochę obrażonym tonem:
- Możliwe. Możliwe, że teraz nie miałam racji; ale z uprzejmością miałam rację, Maryśka.
Wiesz, kiedy ona mówi do mnie "Maryśka"? Wtedy, kiedy chce mnie ułagodzić. Tym razem było to niepotrzebne, wcale nie byłam zła. Patrzyłam na nią jak na jakąś dziewczynę z filmu, z dystansem, który nie wiem, skąd mi się wziął. Taka była agresywna w ataku, potem taka łatwa w przyznaniu racji. Włosy rozrzucone na trawie wyglądały jak frędzle. W ogóle nie myślałam o tym, że dziewczyna leżąca obok mnie to moja wnuczka Luiza. To był, Aleksandro, ktoś inny, kogo widziałam po raz pierwszy w życiu. Spojrzałam na jej dłoń położoną teraz płasko na trawie, na paznokcie połamane przy szorowaniu klepiska. Coś mnie w Luizie wzruszyło. I nagle przypomniałam sobie, jak sama dorastałam, i jakie to było w rzeczywistości mozolne i bolesne. Te moje problemy, które wydawały mi się takie wielkie, a na które nikt nie zwracał uwagi, te pretensje do świata, który był nie taki, jaki powinien być według mnie. I o tobie pomyślałam, Aleksandro. O tym, jaka byłam dla ciebie. Czy bardzo przeze mnie cierpiałaś? Przez to, że usiłowałam was wychować i że z pewnością robiłam to czasami nieporadnie? Musisz mi kiedyś opowiedzieć o tym, Oleńko. Patrzę na Luizę leżącą obok, myślę o tobie. Tyle razy widziałam ciebie z buzią ukrytą w poduszce. Płakałaś. Przechodziłam obok i mówiłam najwyżej: "Przestań się wiecznie mazać, to nieznośne". Wstyd mi, ale radziłam się koleżanek, które miały córki starsze od ciebie. "Minie, mówiły, typowe dla okresu dorastania!" A tobie było po prostu przy mnie źle. Typowe. Czy jeżeli coś jest typowe, to znaczy, że przestaje być ważne? A Luiza? Czy zapamięta, czy może kiedyś powie swojej córce...
W krzakach rozległo się gdakanie. Luiza poderwała się z trawy.
- Rany boskie, babciu, ja się boję!
- A jak przyjeżdżałaś tutaj, to się nie bałaś? - zaatakowałam.
- Trochę się bałam - odparła z przerażeniem wpatrując się w krzaki. - W końcu uznałam jednak, że to jest najlepsze wyjście z sytuacji.
- Z jakiej sytuacji?
Nie odpowiedziała. Wolno zaczęła zbliżać się do krzaków, lekko jak skradający się kot. Ruszyłam za nią. Gdaknęło, więc znieruchomiałyśmy obydwie. Luiza złapała mnie za rękę.
- Babciu, to coś tam musi być.
Wyswobodziłam się z jej dłoni i ostrożnie rozchyliłam gęsty, zbity zielenią krzak porzeczek. Coś zatrzepotało w nim gwałtownie, gdakanie nasiliło się, natarczywe, obrażone. Łopocząc skrzydłami wyswobodziła się z gałęzi wielka, dropiata kura, rozkwoktana i gniewna. Wrzasnęłyśmy z Luizą jednocześnie i dopiero potem zaczęłyśmy się śmiać, jednakże Luiza spoważniała szybko.
- Teraz to była kura - powiedziała posępnie. - Ale tamto, babciu - pokręciła głową z powątpiewaniem. - Tamto ciągle mi się nie podoba.
A więc, Aleksandro, przyjazd Luizy tutaj był wyjściem z sytuacji. Nie wiem, z jakiej, nie wróciłyśmy do tego tematu. Mogę przecież jeszcze tu pobyć. Wolałabym, żeby Luiza zaczęła mówić sama. Te wszystkie mowy, wiesz, które przygotowałam sobie, rozeszły mi się. Nie wiem, dlaczego.
Całuję!
M.
"A Luiza? Czy zapamięta, czy może kiedyś powie swojej córce..." Nie zapamiętałam. Wielu rzeczy domagam się od Zuzanny używając formy, której kiedyś sama tak nie znosiłam. Czy mówię do niej: Zuzanno, kochanie, bądź aniołem i umyj kafelki w łazience? Nigdy. Mówię: Zuzanno, do diabła, weź się wreszcie do roboty i zrób coś z kafelkami, czy doprawdy wszystko musi spadać na moją głowę?
A może matka w zapisie genetycznym przekazała mi swoją porywczość i brak opanowania? Mama zawsze była szybka, energiczna, stanowcza i chyba trochę despotyczna. Ginęłam przy niej. To prawda, że dla babci, ale tylko dla niej, umiała wydobywać z siebie bardzo szczególne tony. Dla mnie nigdy. Był czas, kiedy próbowałam wkraść się w jej łaski, wstrętny, mały lizusek-pochlebca. Przestań, przestań, mówiła, nie bądź taka egzaltowana. Moja matka była wiecznie zajęta, albo wychodziła, albo już jej nie było, albo jeszcze nie zdążyła wrócić. Całowała mnie w przelocie, przytulała rzadko. Dosyć często mówiła do mnie, skarbie, ale zawsze tak: skarbie, nie mam czasu, idź z tym do babci Marysi, albo: skarbie, nie teraz, pogadamy o tym innym razem. Innego razu nie było. Nie czułam się skarbem. Dziś, kiedy sama wiecznie nie mam czasu, rozumiem wiele, ale przecież nie wtedy!
A jednak nadeszła taka chwila, w której odkryłam mamę dla siebie. Stało się to w dniu, kiedy szpitalny portier przyniósł mi list od niej. Leżałam jeszcze półżywa ze zmęczenia po urodzeniu Zuzanny. Nie mam tego listu, zginął i bardzo tego żałuję. Pamiętam jego początek: "Córeczko kochana, mój skarbie, popatrz, jakie krzywe literki, nie mogę pisać prosto przez głupie łzy szczęścia, że to wszystko już poza tobą i dobrze. Życzę Ci, żeby Twoja Zuzanna była dla Ciebie tym, czym Ty byłaś dla mnie przez nasze wspólne życie..."
Kiedy po kilku dniach mogłyśmy już wrócić do domu, przyjechał po nas Bartek i mama. W szpitalnym holu Bartek podszedł do mnie, przytulił, obok stała pielęgniarka z Zuzanną otuloną różowym kocykiem. Ponad ramieniem Bartka zobaczyłam moją matkę. Uśmiechała się onieśmielona; powiedziała mi później, że była niepewna, czy jej obecność nie przeszkadza Bartkowi lub mnie. Bartek odebrał Zuzannę z rąk pielęgniarki, ze zdumieniem wpatrywał się w nasze dziecko, na które musieliśmy czekać tak długo. Mama i ja zbliżyłyśmy się do siebie, już równe, bo nareszcie wiedziałam, co znaczy macierzyństwo. Dopiero tłumoczek w ramionach Bartka stał się pomostem między nami. I pomyśleć, że teraz mówię do Zuzanny: skarbie, idź z tym do babci Oleńki, czy doprawdy nie widzisz, że nie mam czasu? I Zuzanna odchodzi urażona, smutna. Czy zapamięta, czy może kiedyś powie...?
W czasie wojny mama pracowała w sklepie, ale nie był to taki zwyczajny sklep. Na zapleczu, pod pudełkami pełnymi kłębuszków bawełny do cerowania skarpetek i pończoch, pod broszkami i bransoletkami z kolorowych sznurków, pod kartonami długich szpilek z barwnymi łebkami w kształcie łezki, pod zwojami gumek cienkich do bielizny, szerszych na podwiązki, moja matka chowała każdego dnia plik podziemnej prasy i wydawnictw, które przynosił "dostawca pasmanterii", a w chwilę później odbierali "klienci". Spod pudełeczek z białymi, nicianymi guzikami trafiły po raz pierwszy do moich rąk "Kamienie na szaniec", których kolejne wznowienie trzyma teraz moja Zuzanna na swojej półce z książkami pomiędzy nieśmiertelną "Anią z Zielonego Wzgórza" i równie nieśmiertelnym "Winnetou".
Białe, niciane guziki, kto teraz to pamięta? Ja pamiętam, bo sama je robiłam zarabiając w ten sposób swoje pierwsze pieniądze. Guziki miały rozmiary różne, były duże do pościeli, malutkie do męskich koszul, średnie, przyszywane do staników, na tych trzymały się dziecinne podwiązki. Od pani Kossowskiej, którą nazywałyśmy z moją kuzynką "madame", bo niezależnie od tego, że miała "domową wytwórnię guzików" uczyła nas francuskiego, a więc od madame dostawałam w jednym pudełeczku metalowe krążki o różnych średnicach, a w drugim białe nici i prostokątne kartoniki. Każdy krążek musiał być specjalnie okręcony nitką i wypełniony wachlarzowatym wzorem. Gotowe guziki trzeba było jeszcze poprzyszywać do kartoników. Madame płaciła od tuzina. Każdego dnia wieczorem siadałam i oplatałam metalowe krążki. Długa nitka wiecznie plątała się w supły, igła wbijała w palec, bo nie używałam naparstka. Lubiłam patrzeć, jak rośnie sterta kartoników, były to moje pieniądze. Tak zdecydowała mama. Miałam wtedy trzynaście lat. Za pierwsze kupiłam sobie puder i kredkę do ust. Kiedy zostawałam w domu sama, siadałam przed lustrem, grubo posypywałam twarz pudrem w odcieniu "rachel", malowałam usta pomadką w kolorze marchewki i byłam śliczna. Puder i kredkę wyrzuciłam, kiedy Karolina po rozmowie z moją mamą powiedziała, że mogę już zostać harcerką, i zapytała mnie, czy chcę. Karolina nie używała kosmetyków, a w tym czasie wszystko, co robiła Karolina, wydawało mi się najwspanialsze, ponieważ ona była moją drużynową.
Pamiętam dzień, w którym wychodziłam z domu na pierwszą zbiórkę, mamę, jak stała oparta o wieszak w przedpokoju i jej pochmurną, smutną twarz. Miałam żal o ten smutek w chwili, kiedy ja sama tak bardzo byłam szczęśliwa. Babcia nie mnie, tylko właśnie mamę pogładziła leciutko po twarzy i szepnęła jej coś, czego nie usłyszałam. Mama pokiwała głową i powiedziała: rozumiem przecież, ale to jest takie ciężkie. Nigdy nie przywykła. Kiedy szukały mnie w Świętej Magdalenie, i ona, i babcia najbardziej lękały się, że pojechałam tam z dziewczętami z mojego zastępu. Ta chwila, kiedy mama stała oparta o wieszak i patrzyła na mnie, była początkiem jej przyszłych lęków. Włożyłam płaszcz i swoją wełnianą czapkę-kominiarkę naciągnęłam mocno na uszy. I wtedy moja mama, która była niewierząca, powiedziała: niech Bóg ma ciebie w swojej opiece, Luizo. A babcia machnęła ręką, zaciśniętą w pięść, krótkim gestem, jakby chciała nim coś gwałtownie przeciąć. Odwróciła się i wyszła z przedpokoju. Mama odprowadziła mnie na schody, obejrzałam się, byłam już na półpiętrze, a ona jeszcze stała. Nie wiem, czy płakała. Myślę, że tak. Ja bym płakała, gdybym nią wtedy była.
Pewnego dnia Karolina przyniosła dla naszego zastępu podwójne metalowe tabliczki, cienkie tekturki i coś, co właściwie trochę przypominało okrągłe gwoździe. Jedne tabliczki były pokryte rzędami wgłębień, inne rzędami niewielkich otworów. Wkładałyśmy pomiędzy tabliczki kremowe arkusiki i dziurkowałyśmy od prawej strony do lewej metalowym ostrzem, nauczone przez Karolinę alfabetu Braille'a. Tak zaczęła się nasza praca przy druku książek dla niewidomych. Moja mama, która zwykle wracała do domu pięć minut przed godziną policyjną i na nic nie miała już siły, bo taka była zmęczona, kiedyś uklękła na krześle obok mnie, oparła łokcie na stole, ujęła twarz dłońmi i długo, w milczeniu patrzyła, jak piszę. Kiedy wyjęłam kartonik spomiędzy tabliczek, odwróciła go, położyła przed sobą, zamknęła oczy i wolno zaczęła przesuwać palcami po wypukłych znakach. Pokręciła głową ze zdumieniem. Niepojęte, powiedziała, i jakie potrzebne, naucz mnie, Luizo. Od tamtej pory moja matka zaczęła nocami pisać Braille'em. Wypełniła do końca swój czas i samą siebie. Dziś wiem.
Moja droga,
ostatni list wysłałam tak niedawno, a wydaje mi się, że minęły wieki, bo ciągle czekam na wiadomości od Was. Ty milczysz, Andrzej milczy. Pewnie dlatego każda doba ma dla mnie czterdzieści osiem godzin. Aleksandro, chciałabym Cię przekonać, że w tym, co tu wczoraj zaszło, nie ma żadnej winy Luizy. W końcu jestem tutaj i wiem. Nie chciałabym, żebyś sądziła, że sprawdziły się Twoje przypuszczenia. Nic podobnego. To, co się stało, było przez Luizę nie zamierzone, nawet przeciwnie, wydaje mi się, że w ogóle nie brała pod uwagę takiej ewentualności. Już piszę, o co chodzi, tylko chcę Cię zapewnić, że Luiza była tym wszystkim zaskoczona, jeżeli nie tak samo jak ja, to bardziej. Na pewno nie mniej.
Zaczęło się od tego, że po południu była burza i wiatr zerwał przewody wysokiego napięcia. Andrzej, oczywiście, nie pomyślał o tym, żeby w kurniku zostawić karbidówkę albo kawałek świecy na wszelki wypadek. Zostałyśmy więc bez światła. Burza minęła, ale chmury na niebie kłębiły się jak wielkie pierzyny i o dziewiątej było już zupełnie ciemno. Siedziałyśmy w pierwszej części kurnika i tak rozmawiałyśmy sobie o niczym, aż tu nagle, nie uwierzysz, za oknem gdacze.
- Niesłychane - powiedziałam.
Luiza nie wydobyła z siebie głosu. Swoją drogą człowiek jest nieobliczalny: ponieważ było ciemno i nic nie widziałam, zaczęłam szukać okularów. Znalazłam je na skrzynce obok mojego legowiska i założyłam, co oczywiście w niczym nie zmieniło sytuacji.
- Babciu - uprzedziła mnie Luiza - ja tego nerwowo nie wytrzymam.
Wsłuchiwałyśmy się w szmery za oknem. Zagdakało tuż, bardzo głośno.
- Jakie szczęście, że tu jesteś, umarłabym ze strachu - szepnęła Luiza.
Przyznam Ci się, Aleksandro, że niewiele brakowało, żebym i ja umarła ze strachu, ponieważ nagle rozległo się dziwne pacnięcie w szybę. Zaczęłam szukać zapałek, które też leżały na skrzynce. Znalazłam, ale nie zdążyłam zapalić, bo trzy się złamały, aż tu nagle usłyszałyśmy ostry brzęk rozbijanej szyby i straszliwy rumor, a potem przez małe okienko kurnika wpadło do środka coś wielkiego, ciemniejszego od nocy, coś o nieokreślonym kształcie. Luiza szarpnęła mnie za rękę i z siłą, o którą jej nie posądzałam, wciągnęła mnie do drugiej części kurnika. To coś, co wpadło, szamotało się gdzieś po podłodze, a Luiza, przewracając stołek i strącając kolorowe kubki z grzędy, przytomnie zasłoniła dziurę pomiędzy jedną częścią kurnika a drugą wielkim kawałkiem dykty, z której Andrzej kiedyś miał zrobić stół ogrodowy, ale, naturalnie, nie zrobił. Udało mi się włączyć zapałkę, sama widzisz, co wypisuję, ale na samo wspomnienie tej chwili wszystko mi się plącze. Więc zapaliłam zapałkę i zobaczyłam przed sobą Luizę, która stała oparta rękoma o dyktę.
- Chodź tu, babciu! - zawołała. - Pomóż trzymać!
No i tak w ciemnościach trzymałyśmy tę dyktę, a spoza niej ciągle dobiegały jakieś rumory, które przydawały nam sił. Nagle usłyszałyśmy, że z drugiej strony ktoś w naszą dyktę stuka.
- Kto tam? - zapytałam.
- Swój - padła odpowiedź.
Swój. Popatrzyłam na Luizę, ale jej nie zobaczyłam, bo w kurniku było przecież nadal zupełnie ciemno.
- Co za swój? - zapytałam, jak to zwykle w takich sytuacjach.
- Dziewczynki, otwórzcie! - jęknęło. - Jestem pokaleczony tą cholerną szybą!
Przysięgam Ci, po raz pierwszy w życiu miałam ochotę nie przyjść z pomocą potrzebującemu. Brzydkie uczucie.
- Trzeba się było nie pchać przez okno - krzyknęłam.
- Ja się nie pchałem. Wpadłem.
Wpadł, rozumiesz? W tym momencie włączyli światło.
- Co robimy? - zapytała Luiza. - Nawet nie ma dokąd uciec.
- Dziewczynki! - jęczało za dyktą. - Ja broczę krwią.
- Chryste... - szepnęła Luiza.
Znowu popatrzyłyśmy na siebie. Ona jeszcze trzymała mocno, mnie opadły ręce. Broczył krwią.
- Luizo, musimy... - szepnęłam.
- Kim ty jesteś? - zapytała Luiza.
- Co ci z tego... nie znasz mnie... jestem ranny, pomóżcie!
- Puść, Luizo - zdecydowałam.
Ostrożnie odsunęłyśmy dyktę. Za nią stał wysoki chłopak w grubym swetrze nasiąkniętym deszczem, w spodniach podwiniętych do połowy łydek i boso. Na głowie miał rudą, wełnianą czapkę. W każdym razie tak mi się zdawało w pierwszej chwili, bo później stwierdziłam, że były to zwyczajne włosy. Lewą rękę miał rzeczywiście rozciętą szkłem, ale nie tak znowu bardzo, chociaż krew leciała ciurkiem. Wiedziałam, że w kącie kurnika Andrzej ustawił apteczkę. Pobiegłam do niej i otworzyłam. Pierwszą rzeczą, która wpadła mi w ręce, były stare organki Andrzeja, drugą kapcie Karoliny. Potem wyciągnęłam lep na muchy i książkę pod tytułem "Pierwsza pomoc w nagłych wypadkach". Niczego więcej w apteczce nie było.
- Twój wujaszek, Luizo... - zaczęłam, ale dzięki Bogu udało mi się nie skończyć.
Chłopak usiadł na krześle, zrobiłam mu prowizoryczny opatrunek ze świeżo upranej serwetki. Luiza stała oparta o ścianę i ponuro patrzyła na dziurę po oknie. Framuga i rozbite szkło leżały na podłodze.
- Jutro wprawię - powiedział chłopak. - A dziś zawieszę jakąś szmatę.
- Dziękuję. Sama zawieszę - burknęła Luiza.
Popatrzył na nią ze smutkiem w oczach.
- Nie złość się - powiedział. - Nie chciałem.
Zrobiło mi się żal tego chłopca. Bez powodu.
- Jak ci na imię? - zapytałam.
- E tam... - powiedział.
- No, jak ci na imię? - nalegałam.
Skrzywił się.
- Czy to ważne?
- Ważne, nieważne, chciałabym wiedzieć.
- Eeee... - mruknął znowu. - Takie mam imię... nie lubię go.
- Ale przecież jakoś mówi się do ciebie, prawda?
- No, mówi, pewno - przyznał.
- Powiedz! - nalegałam.
Opuścił głowę i wpatrywał się w swój opatrunek.
- Bartek - powiedział ponuro.
- Zupełnie dobre imię! - pocieszyłam go. - Mnie się podoba.
- A mnie nie.
- Czy to ty gdakałeś? - zapytała Luiza ostro.
- Ja! - przyznał zaczepnie i ożywił się. - A bo co, nie wolno?
- Wolno, tylko po co?
Patrzyła na niego wzgardliwie. Umknął spojrzeniem, odwrócił głowę i brodą wskazywał dziurę po oknie.
- Oparłem się ręką, noga mi się obsunęła, bo jest błoto po deszczu i okno wyleciało razem z framugą - obrzucił kurnik krytycznym spojrzeniem. - Dobrze, że się chałupa nie rozleciała. Można zasłonić tą dyktą, którą tu macie. A jutro przyjdę i zrobię porządek.
- Można dyktą - odparła Luiza. - Zasłonimy od zewnątrz i przez całą noc będziesz trzymał.
- Mogę trzymać, co mi tam. Taka jesteś zła, że gdakałem? A jak ty śpiewasz, to jest dobrze?
Luiza ściągnęła brwi i spojrzała na niego gniewnie.
- Śpiewanie to jest śpiewanie.
- A gdakanie to jest gdakanie - odparł.
Właściwie logiczne, pomyślałam.
- Ja moim śpiewem nikogo jeszcze nie przestraszyłam.
- A barana?
- Jakiego barana?
- Od Jeziorańskich. Szłaś po mleko, stał spokojnie. Dopiero jak zaczęłaś śpiewać, wyrwał się razem z kołkiem i jak go pognało, to zatrzymał się na końcu wsi.
Luiza zamilkła, a on spojrzał na mnie.
- Przepraszam - powiedział. - Z daleka myślałem, że pani jest młodsza.
Nie wiem, gdzie była granica pomiędzy komplementem a smutną prawdą. Bartek przerzucił wzrok na Luizę.
- A ty wyglądasz z bliska tak samo jak z daleka.
- Podglądałeś mnie?
- Phi, też miałbym kogo podglądać. Chodziłaś tam i tu, sama mi się w oczy pchałaś.
- Pchać się nie pchałam. Nawet nie wiedziałam, że istniejesz - obruszyła się Luiza. - Jeżeli mnie nie podglądałeś, dlaczego w takim razie gdakałeś właśnie pod moim oknem, a nie, na przykład, w lesie?
- Bo myślałem, że masz więcej rozumu.
- A co mój rozum ma do tej sprawy? - zapytała zaczepnie.
- Jakbyś go miała więcej, wyjrzałabyś przez okno, zapytała, kto gdacze, i w ten sposób moglibyśmy poznać się zwyczajnie.
Luiza oniemiała. Czułam, że muszę ją zastąpić.
- Prościej nie mogłeś tego wymyślić?
- Mogłem, ale wymyśliłem tak, bo to wydawało mi się śmieszne.
Więcej pytań nie miałam. Luiza też.
- To co? O której jutro mogę przyjść z szybą?
- O dziesiątej - powiedziałam. - A teraz idź, już my sobie poradzimy: Zawiesimy koc na oknie.
- Zawieszę sam.
Kiedy wyszedł, Luiza spojrzała na mnie i parsknęła śmiechem.
- Głupi jakiś - powiedziała. - Babciu, czy myślisz, że gdyby ciebie tu nie było, on mógłby mnie napaść?
- Może on akurat nie, ale ktoś mógłby. Może teraz wreszcie rozumiesz, że niepokój mamy był uzasadniony.
- Nie wiem, ale w każdym razie lepiej, że tu byłaś.
Zadumała się. Może myślała o tym, że jednak wybrała nie najlepsze wyjście z sytuacji, ciągle nie wiem jakiej. Jestem zmęczona, Aleksandro. Wróciłyśmy niedawno z dalekiego spaceru, bo dziś rano przyszedł Bartek, założył framugę, wstawił szybę, zjadł z nami śniadanie, a potem powiedział, że idziemy do starego młyna. Nie byłyśmy tam dotąd, Luiza nawet nie wiedziała, że w tej okolicy jest w ogóle jakiś stary młyn. Teraz siedzę sobie przy stoliku i piszę, przez okno widzę Luizę. Przysiadła na żerdzi i buzia jej się nie zamyka, gada bez przerwy. Bartek słucha uważnie. Nie wiem, nie słyszę, o czym mówią. Widzę, że Luiza wymachuje rękoma, Bartek zaczyna się śmiać, a ona wczepia się palcami w jego rudą czapkę.
- Ty idioto! - słyszę.
Wobec tego myślę, Aleksandro, że ona go polubiła.
Całuję Cię, kochanie, bądź spokojna!
M.
To nie było takie proste: poznali się, pokochali, a potem Numa wyszła za Pompiliusza. Mam nadzieję, że moja Zuzanna bez trudu odkryłaby żart w tym sformułowaniu. Na miły Bóg, mając takiego ojca, wie chyba, kim był Numa Pompiliusz i że nie było żadnej Numy, która za niego wyszła.
Babcia i ja wyjechałyśmy ze Świętej Magdaleny pod sam koniec lipca czterdziestego czwartego roku, a więc w jakieś trzy tygodnie po tym, jak Bartek wpadł przez okno do kurnika i parę dni po wszystkim, co zmieniło w mojej pamięci Świętą Magdalenę ze spokojnego zacisza w coś zupełnie innego. Jeżeli jednak chcę teraz wrócić pamięcią do chwili, kiedy pokochałam Bartka naprawdę, muszę pominąć w myślach cały ten okres, którego do końca pominąć i tak nie będę mogła, jeżeli mam dalej czytać listy Maryśki. Wyjechałyśmy więc ze Świętej Magdaleny, a Bartek został tam, może tylko dlatego, że przeznaczone mu było widzieć, jak stary Kwiecień objęty płomieniem wypadł ze swojego domu i jak w końcu umierał na plebanii, trzymając głowę na kolanach Honorki, bo na wszystko już było za późno.
Bartek przyjechał do Warszawy po wojnie, parę dni po mojej maturze, a zatem musiało to być w lecie w czterdziestym szóstym, i ja mu otworzyłam drzwi. Był wysoki, barczysty, ale poznałam go od razu, może po tej miedzianej czuprynie. Przyjechałem, powiedział, ponieważ w końcu muszę zacząć się uczyć. Andrzej wziął go do siebie i Bartek mieszkał u niego w czasie, kiedy chodził na przyspieszone kursy maturalne, i potem przez pierwsze lata studiów. Widywaliśmy się często, bo zwyczajnie byliśmy sobie potrzebni. Chodziłam w tym czasie z chłopakiem, który miał na imię Karol, i lubiłam z nim biegać na nasze pierwsze powojenne tańce, lubiłam przytulać się do niego w kinie i całować w najbardziej zacisznym kącie Łazienek. Wszystko to było pogodne, piękne, szalałam z miłości do Karola, ale rozmawiać, tak naprawdę rozmawiać, mogłam tylko z Bartkiem. Swoje studia traktowałam lekko. Bartek nie. Kochał się jednak w dziewczynie, która miała na imię Zosia i bardzo była piękna. Pod fotografią Zosi, przymocowaną nad Bartka stołem zawalonym podręcznikami, pomiędzy moimi spotkaniami z Karolem, pełnymi miłosnych szeptów, kamieniała nasza przyjaźń z Bartkiem coraz bardziej pewna.
Kiedy wreszcie będziemy mogli wziąć ślub, powiedział kiedyś Karol, skończysz tę historię z Bartkiem, ja tego nie zniosę, mowy nie ma. Nie odpowiedziałam. Po prostu zaczęłam wyobrażać sobie moje życie z nim bez Bartka i trwało kilka dni, zanim nabrałam pewności, że byłoby to życie bez sensu. Zerwałam z Karolem. Ale dlaczego, pytał mnie Bartek, dlaczego, co się takiego stało? Byliśmy sobie aż tak bliscy, że mogłam Bartkowi powiedzieć prawdę, aż tak, że Bartek mógł mi odpowiedzieć: rozumiem. Jeszcze przez kilka tygodni spotykał się z Zosią, a ja zaczęłam latać na potańcówki z Michałem i z Michałem całowałam się w Łazienkach.
To były imieniny mojego wuja, dosyć nudna, rodzinna kolacja. Uciekliśmy z Bartkiem do jego pokoju przy kuchni. Zgarnął z tapczanu na podłogę książki i notatki. Wtuliłam się w swoje miejsce, a on usiadł obok mnie. Przez chwilę przyglądaliśmy się fotografii pięknej Zosi, a potem Bartek spojrzał na mnie i tak patrzył, i milczał. Potem objął mnie, czego nigdy właściwie nie robił, a jeżeli robił, to objęcie niczego nie oznaczało. Tym razem objął mnie i oboje wiedzieliśmy, że właśnie on mnie obejmuje, i czuliśmy to. Nie jestem jeszcze pewien do końca, powiedział wreszcie Bartek, ale Luizo, wydaje mi się, że na całym świecie ty mi jesteś najbliższa, i że ciebie jedną kocham.
Jeszcze kilka wieczorów przetańczyłam z Michałem, jeszcze parę razy na jego pytania, czy ty mnie kochasz, Luizo, odpowiadałam, ach, tak, tak, i całowałam się z nim, jakby tylko dlatego, żeby samą siebie przekonać, że do niczego to mi nie jest potrzebne. I jeszcze kilka razy Bartek kupował pięknej Zosi małe bukieciki fiołków, czerwone stokrotki, fioletowe irysy. Pewnego wieczoru odprowadził mnie do domu. Staliśmy już w wykuszu bramy, kiedy pocałował mnie po raz pierwszy, wtedy oboje zrozumieliśmy wszystko i tak już zostało.
Tego wieczoru, w Świętej Magdalenie, kiedy trzymałyśmy z babcią wielką płachtę dykty, żeby odgrodzić się od tego, co wpadło przez okno, nie miałam pojęcia, że usiłuję obronić się przed moim przyszłym życiem. Zawsze ogarnia mnie zaduma, kiedy myślę, jak bardzo ludzki los zależy od przypadków. Oczywiście, później można nimi kierować, ale przypadki wchodzą w życie same. Wydaje mi się, że nawet to, jaka jestem, wynika z przypadków. Z tego, że poznawałam takich, a nie innych ludzi, że takiego, a nie innego dnia przeszłam o tej godzinie przez jezdnię w tym, a nie w innym miejscu. Kiedy mówię o tym Zuzannie - nie rozumie mnie. A kiedy jej tłumaczę, uważaj na siebie, na to, co zatrzymujesz, a czego nie chcesz, bo od tych wyborów zależysz ty sama, patrzy na mnie i kręci głową. Zuzanna nie lubi się wyłamywać. Jeżeli wszyscy mówią "tak" Zuzanna nie powie "nie". Boi się odpowiedzialności za swoją odrębność i tego właśnie w niej nie lubię.
Myślę o tym, bo właśnie leży przede mną kolejny list mojej babci. Nie mogę sobie przypomnieć dokładnie dnia, w którym odbyła się ta rozmowa, bo zbyt stapia się w moich wspomnieniach z innymi dniami tamtego ostatniego lata wojny, jeszcze w Świętej Magdalenie.
Aleksandro, moja kochana!
Wstyd mi, moje dziecko, ale ogromnie tu wypoczywam, pomimo że nie wiem, co się z Wami dzieje. Jechałam jak na ścięcie, a tymczasem okazało się, że mam wspaniałe wakacje. Szkoda tylko, że ciągle muszę się o kogoś niepokoić, ale to już sprawa nie na list. Luiza wczoraj zrobiła znakomity obiad: grochówka i fasolka szparagowa. Zjadłyśmy tego masę i dopiero przy zmywaniu Luiza przypomniała o mojej wątrobie. Nasłuchiwałyśmy przez parę godzin, przekonane, że w końcu odezwie się, ale ona milczała jak zaklęta. Przypuszczam, że dieta, którą stosowałam tak długo, była niepotrzebna, po prostu jestem zdrowa! Przypomniałyśmy sobie z Luizą ten fatalny okres, kiedy byłam zupełnie połamana, ponieważ bolał mnie kręgosłup. Na pewno pamiętasz? Leczyłam się wtedy u reumatologa, u chirurga i nawet u znachora wynalezionego gdzieś przez Karolinę. W końcu okazało się, że dolegliwości powodowała sprężyna, która wystawała w moim materacu akurat na wysokości kręgów lędźwiowych. Wydaje mi się, że teraz jest podobna historia. Przez tyle lat nie jadałam najsmaczniejszych potraw, chociaż miałam zdrową wątrobę.
Obydwie obłazimy ze skóry. Luiza bardziej. Buzię ma łaciatą jak kotka naszych sąsiadów, która czasami składa nam wizyty. Wczoraj w południe, właśnie w chwili, kiedy polewałyśmy sobie plecy zsiadłym mlekiem, przyszedł do nas Bartek.
- Jak myślisz? - zapytała go Luiza. - Ile człowiek ma skór?
- Jedną - odparł bez chwili zastanowienia. - To, co ci złazi, to jest naskórek.
Luiza spojrzała na niego pogardliwie i pokręciła głową.
- Co za płaskie rozumowanie - powiedziała twoim tonem, Aleksandro. - Jedną? Oszalałeś, przecież sama o sobie wiem, że skór mam co najmniej pięć. Babciu, czy w miarę jak przybywa lat, przybywa skór?
Patrzyli na mnie oboje, bo już i Bartek połapał się, o co Luizie chodzi.
- Hm... - powiedziałam, ale ich wzrok nie stał się mniej wyczekujący.
- Ja mam tylko jedną skórę - zdecydowałam się wreszcie.
- To brzmi cudownie. Chciałabym mieć jedną i myślę, że może będę miała na stare lata.
- Twoja babcia nie jest jeszcze taka stara - przywołał ją do porządku Bartek. - A pani od dawna ma jedną skórę?
Zapytał o to takim tonem, jakby chciał wiedzieć, kiedy odebrałam buty od szewca.
- Hm... - powiedziałam znowu i z pewnością nie miałam przy tym miny osoby rozgarniętej.
- No, właśnie - powiedział Bartek ze zrozumieniem. - Tak myślałem, że tego się nie wie. A z twarzami, jak jest? Ma pani jedną, czy kilka?
Przyglądał mi się badawczo, Luiza też. Najgorsze jest to, że i ja sama musiałam spojrzeć na siebie podobnie. Spojrzałam.
- Kilka.
- Babciu! - zawołała Luiza. - Nie wstyd ci?
- Wstyd - przyznałam.
To jakby ją trochę uspokoiło.
- Więc jak to jest? - zapytała łagodniej.
Strasznie nie lubię u siebie tych gwałtownych wybuchów gadatliwości, podczas których zaczynam się mądrzyć. Ty najlepiej wiesz, Aleksandro, jak to wygląda, jestem wtedy naprawdę niemożliwa. Słyszę siebie i jednocześnie dałabym wiele za to, żeby zamilknąć, i jakoś nie mogę. No, więc zaczęłam.
- Chyba w każdym człowieku jest coś z aktora - powiedziałam, z przerażeniem stwierdzając, że w tym, co mówię, nie ma niczego oryginalnego. - Właściwie wiele zależy od tego, do kogo się mówi i w jakich okolicznościach.
Aleksandro, masz prawo mi nawymyślać. Przecież w ich uszach musiało to brzmieć jak zgrzytanie piły. Udało mi się zatrzymać po dwóch zdaniach.
- Czy to znaczy, babciu, że jesteś fałszywa? - Luiza przyglądała mi się z niedowierzaniem.
- Nie - zawołał Bartek. - Coś ty, Luiza! Po prostu człowiek nie przed każdym ujawnia się do końca. Czasami uważa, że nie warto. Tak?
- Tak.
- I dlatego można mieć jedną skórę, ale kilka twarzy. Tak? - pytał natarczywie.
- Tak.
- A czy w ogóle zdarzają się ludzie o jednej twarzy, takiej samej dla wszystkich? Babciu, zdarzają się?
Chciałabym móc powiedzieć z przekonaniem, że tak, tyle nadziei było w jej spojrzeniu.
- Nie wiem, Luizo.
Milczeli przez chwilę, a i ja nie miałam ochoty na mówienie.
- Może się zdarzają - powiedział nagle Bartek. - Tylko pani nie trafiła.
Taki był ładny dzień, taki słoneczny, a nam nagle zrobiło się smutno. Pomyślałam o mojej siostrze, Idze, i o jeszcze kilku osobach, o tym, jacy byli w chwilach ostatecznych. Z pewnością miewali swoje twarze różne dla różnych, ale czy to takie ważne? Ważna jest tylko skóra, tylko ona się liczy, i ta twarz, którą się ma, kiedy człowiek nie chce grzeszyć przeciwko własnej duszy. Powiedziałam to.
Kilka jaskółek przeleciało wysoko nad nami, ochryple zapiał kogut starego Kwietnia. Luiza sięgnęła po nóż, który leżał obok niej, przyciągnęła do siebie koszyk, pochyliła się i w milczeniu zaczęła obierać ziemniaki.
- Przyniósłbyś mi garnek - poprosiła.
Bartek wstał, wszedł do kurnika.
- Wcale on nie jest taki głupi, babciu. Wcale.
Bartek wrócił z garnkiem i z drugim nożem.
- Posuń się, Luiza.
Zrobiła mu miejsce obok siebie. Siedzieli teraz razem na jakiejś skrzynce, pochyleni nad koszykiem.
Musiałam przerwać pisanie listu, bo wnuczka Jeziorańskich przyniosła nam ogórki, które chcemy zakwasić w wielkim słoju. Słój dostałyśmy od księdza. Obawiam się, że nie był to żaden dobry uczynek, za który ksiądz spodziewa się nagrody w niebiosach, a jedynie prosta droga do realizacji jego ziemskich upodobań. Nie tak dawno rozmawialiśmy o tym, co kto lubi, i okazało się, że ksiądz lubi właśnie ogórki. Luiza nieostrożnie pochwaliła moje wyroby. Byłabym Ci wdzięczna, Aleksandro, gdybyś przy okazji przysłała mi trochę pieniędzy, które znajdziesz w mojej szafie, wcale nie pod bielizną, bo to zbyt prosty sposób, tylko w moim starym kapciu wsuniętym do kieszeni zimowego płaszcza. Musiałam je tak schować, bo Andrzej wie, że mam jeszcze kilka "górali" odłożonych na wszelki wypadek. Powiedzenie Andrzejowi o tym było z mojej strony niebezpiecznym posunięciem, ale kiedy przyznałam mu się do swoich oszczędności, właśnie zaczynała się wiosna, świeciło słońce, a na drzewach zieleniły się liście. Życie tego dnia wydawało mi się łagodniejsze i prostsze. Zrobiłam to głupstwo i dopiero wieczorem, kiedy zaczął padać deszcz i zadudnił o blaszany parapet mojego okna w kuchni, przyszło mi na myśl, że chociaż mam już pięćdziesiąt pięć lat, ciągle jeszcze nie nauczyłam się rozumu. No, ale mniejsza z tym. Sądzę, że bez trudu znajdziesz płaszcz, kapeć i pieniądze. Jeżeli brakuje Ci, weź stamtąd i dla siebie, możesz to zrobić zupełnie spokojnie, bo w chwili, kiedy piszę, zbiera się na ulewę, jest dość ponuro, szaro i wietrznie, nie grozi Ci więc, że później będę żałowała tej propozycji.
Całuję Cię, Kochanie, coraz mniej przekonana, że nic się tu nie dzieje.
M.
Ostatnie zdanie tego listu różnie można rozumieć. Rozumiem je po swojemu, może się mylę, ale sądzę, że babcia musiała pisać do mamy następnego dnia po zdarzeniu, którego byliśmy świadkami, i że ten ostatni zwrot nawiązuje do tej sprawy, a nie do kłopotów, które miała wtedy ze mną. Babcia swoje listy wysyłała pocztą, więc nie mogła pisać otwarcie.
Niebo było jeszcze jasne, ale słońce już zachodziło, pora komarów i wieczornych ptasich przyśpiewów. Siedzieliśmy przed kurnikiem, ja robiłam sweter, a babcia siedziała na leżaku wpatrzona w niebo zmarszczone stadami baranków. Milczący Bartek usiłował przymocować uchwyt do patelni i był wściekły, bo mu się nie udawało. Nagle usłyszeliśmy od drogi konie i turkot niepodobny do turkotu kół wiejskich furmanek. Spojrzeliśmy Z daleka widać było nadjeżdżającą karetę. To z Zaliwia, mruknął Bartek, dworskie.
Stangret minął ścieżkę prowadzącą do naszego kurnika, ale przystanął niedaleko, nie prowadząc koni między wiejskie zabudowania. Widzieliśmy dokładnie, jak zeskoczył z kozła, zatknął bicz, a potem podszedł do drzwi karety i otworzył je. Po chwili stanęła na drodze niska, siwowłosa pani ubrana na czarno, z żabotem jakimś pod szyją. Podpierała się wysmukłą laseczką. Pani starsza, powiedział Bartek. Zapytałam go, czy ona tu często przyjeżdża. Nie, chyba że ktoś zachoruje albo jest potrzeba, nieczęsto.
Szła brzegiem drogi w stronę obejścia starego Kwietnia, ale skręciła przed zagrodą, pomiędzy krzewy porzeczek, za którymi czernił się płot. Wiedzieliśmy, że w tym płocie brakuje kilku desek, bo sami przechodziliśmy tamtędy, ja, kiedy szłam po mleko, a Bartek, kiedy wracał do domu skrótami. Karetę kazała zatrzymać przed wsią, do pana Kwietnia wchodzi z boku, pewnie nie chce się ludziom na oczy pokazywać, Bartek, dlaczego, jak myślisz, zapytałam. Wzruszył ramionami i milczał. Ma jakieś swoje sprawy, powiedziała moja babcia, jeżeli nie chce, żeby ją widziano, tośmy jej nie widzieli i już.
Po paru minutach zobaczyliśmy, jak wraca tą samą drogą, obok niej szedł Kwiecień. Wielki wydawał się przy drobniutkiej "pani starszej", chociaż pochylał się, kiedy mówił do niej. Potakiwała, laseczką lekko dotykała ziemi, widocznie nie była jej za bardzo potrzebna. Nagle spojrzała w bok i zobaczyła nas siedzących spokojnie przed kurnikiem. Zatrzymała się, Kwiecień też przystanął. Wydawało się, że coś pani starszej z Zaliwia tłumaczy i że to mu się udaje, bo wolno ruszyła w stronę karety i dała znak ręką stangretowi, który znowu zeskoczył z kozła i znowu otworzył drzwi. I wtedy wysiadł z głębi jakiś mężczyzna, a pani starsza szybko wsiadła. Stangret usiadł na koźle, strzelił biczem, szarpnął lejcami. Pył uniósł się spod kół. Kwiecień z obcym mężczyzną zginęli nam z oczu za krzewami porzeczek.
Kwiecień pojawił się u nas godzinę później. Moja dzisiaj chleb piekła, powiedział, przyniosłem bochenek, pani dobrodziejka jeszcze nie próbowała, a dobry, dopiero co z pieca. Podziękowałyśmy, zaprosiłyśmy Kwietnia, żeby usiadł, nie chciał. Stał przez chwilę zakłopotany, ręką po swojemu włosy na głowie przyklepywał. Żniwa idą, powiedział wreszcie, parobka sobie nająłem, we dworze w Zaliwiu roboty szukał, to mi go pani starsza przywiozła, bo dziedzic rąk ma dość. Moja babcia słuchała z uśmiechem. Ho, ho, powiedziała, to się panu Kwietniowi udało, to już się pan Kwiecień nie musi o nic martwić ani nikogo o pomoc prosić. Ano, potakiwał Kwiecień, fart taki miałem. Ho, ho, mówiła moja babcia, szczęściarz z pana Kwietnia, ale pani starsza jaka życzliwa, że o panu Kwietniu pomyślała. Tak, pani starsza, mówił, to dobra kobita, z kościami dobra.
Poszedł, w chwilę później Bartek poleciał do domu. Babcia weszła do kurnika, usiadła na legowisku, wyrównała koc, którym przyrzucałyśmy na dzień nasze materace, i zaczęła stawiać pasjansa. Z przechyloną na bok głową spoglądała w karty i nuciła coś cicho. Po chwili zamilkła, no i cóż, moja panienko, powiedziała, może byśmy tak coś zjadły?
Następnego ranka poszłam do Kwietnia po mleko. Kwietniowa nalała mi pełen garnek, dosyć, dosyć, pani Kwietniowa piszczałam, nie dam rady, wyleję po drodze, wyleję na pewno. Od strony stajni usłyszałam rżenie, obejrzałam się. Szczupły wysoki mężczyzna zaprzęgał Siwka do wozu. Zobaczyłam jego twarz. Ciemne oczy i duży semicki nos.
Wracałam do domu wpatrzona w garnek z mlekiem, starałam się nie uronić ani kropli, chociaż drżały mi ręce. Bartek dogonił mnie w połowie drogi. W nocy, powiedział zadyszany, w Zaliwiu byli żandarmi z Potoka. Przejrzeli cały dwór i obory, i stajnie, i piwnice, i lamus. Wszystkim we dworze sprawdzali kenkarty, pani starsza zdążyła wrócić, zanim przyjechali. Byłaś u Kwietniów, widziałaś go? Widziałam. I co? Jaki jest? Szłam równiutko, jedną ręką trzymałam garnek za ucho, drugą podsunęłam pod denko. Taki, jak myślisz, powiedziałam. Widzisz, jaka ze mnie akrobatka, Kwietniowa zawsze mi tak nalewa.
Byliśmy już przy kurniku, kiedy od strony Zaliwia zaczął narastać tętent. Obejrzeliśmy się oboje, to młodszy panicz, dziedzica brat, powiedział Bartek. A on zatrzymał konia, zeskoczył i szybko zbliżał się do nas. Moja babcia stanęła w progu, bo młodszy panicz nie szedł drogą do Kwietnia, tylko wąską ścieżką w stronę naszego kurnika. Nie powiedział nawet dzień dobry, tylko zapytał krótko: Andrzeja nie ma? Babcia pokręciła głową przecząco. Karoliny też nie było? I znowu moja babcia przecząco pokręciła głową. O, Chryste, powiedział młodszy panicz, obrócił się, przebiegł ścieżkę, dosiadł konia i po chwili zginął nam z oczu.
Moja droga Aleksandro,
wiem już, że przyczyną, dla której Luiza uznała, że sytuacja jest zła i że musi znaleźć z niej wyjście, jest ten aktor Rudolf Valentino. To znaczy znowu coś źle napisałam, ale chyba domyślasz się, że mam na myśli nie świętej pamięci Rudolfa Valentino, tylko Witolda, twojego dostawcę pasmanterii, który taki jest do niego podobny, sama zresztą zwróciłaś mi na to uwagę, pamiętasz? Nie wiem, jak się do tego ustosunkujesz, ale Luiza postanowiła, że musisz wyjść za niego za mąż. Postanowiła również, że dłużej nie chce być zawalidrogą w twoim życiu i kulą u twojej nogi. Pojęcia nie miałam, że ona tak to odczuwa. Czy rzeczywiście była kiedykolwiek kulą u twojej nogi? Bardzo mnie to ciekawi. Na wszelki wypadek chciałabym wiedzieć, czy Valentino nie jest przypadkiem żonaty, bo to mogłoby pokrzyżować plany Luizy. Wydaje mi się, że znowu popełniłam błąd, nie zaczynając wszystkiego od początku. A było tak: położyłam się na tapczanie, żeby spokojnie poczytać. Luiza wyjęła jakąś włóczkę czarną, pomarańczową i chyba czerwoną, pismo, w którym było dokładnie opisane, jak się robi sweter, i zajęła się liczeniem oczek. Było naprawdę cicho i wypoczynkowo. Uważam, że Andrzej nie zrobił tak bardzo źle, kupując sobie ten kurnik, chociaż wolałabym, żeby dokonał tej transakcji za własne pieniądze, a nie za moje, bo pamiętam, że kiedy przyszedł do mnie w sprawie zakupu kurnika, uległam, pożyczając mu wszystkie, jakie miałam, co spowodowało, że przez następny tydzień jadłam wyłącznie zsiadłe mleko z zeszłorocznymi ziemniakami. Luiza policzyła oczka i zaczęła nabierać wełnę na druty, a ja czytałam.
- Babciu - powiedziała nagle. - Lubisz Rudolfa Valentino?
- Bardzo. To świetny aktor. Nie żyje już, ale widziałam go kiedyś w filmie "Szejk".
- Myślę o Rudolfie Valentino od mamy.
- A! - połapałam się. - Też lubię.
- No, właśnie! - westchnęła.
Odłożyłam książkę i spojrzałam na Luizę, bo wydawało mi się, że na to czeka. Przerabiała już drugi rządek.
- Myślę, Maryśka, że skoro obydwie go lubimy, mama stanowczo powinna wyjść za niego za mąż. Doprawdy, lepszego chyba już nie znajdziemy. Mama jest wdową od dziesięciu lat, sądzę, że wystarczy.
Nie znalazłam na to odpowiedzi, Aleksandro, nawet jej nie szukałam. Popatrzyłam na Luizę przekonana, że zacznie mówić dalej.
- On ma nieźle w głowie - snuła swój wątek. - I uważam, że mógłby mieć na moją mamę dobry wpływ.
- Sądzę, że mama też ma nieźle w głowie i niekoniecznie musi ulegać wpływom Rudolfa Valentino.
Nie byłam pewna, czy mam rację, ale uważałam, że powinnam tak odpowiedzieć.
- Ja do mamy mam dużo zastrzeżeń - powiedziała Luiza spokojnie. - Uważam, że potrzebny jest nam ktoś, kto mógłby nią rozsądnie pokierować.
W tym momencie pojęłam, że Luiza i ja reprezentujemy bardzo zbliżone stanowisko w tej sprawie. No, ale przecież nie wypadało mi ujawnić swojego.
- Luizo! - powiedziałam karcącym głosem. - Nie powinnaś tak mówić o mamie.
- Dlaczego? Mówię o tym z troską. Najgorsze jest to, babciu, że mama ma przewrócone w głowie.
Aleksandro! Ile razy ci powtarzałam? Jeszcze przed wojną. Zawsze twierdziłaś, że to nieprawda.
- Czy zauważyłaś, jaki ona ma stosunek do życia? Pokazowy, prawda?
- Co masz na myśli?
- Mama lubi imponować ludziom.
- Nie mów w ten sposób.
Spojrzała na mnie z niechęcią.
- Oczywiście. Kiedy chcę wyrazić jakiś swój pogląd, zawsze zwraca mi się uwagę: "Nie mów w ten sposób!" Dobrze, mogę nie mówić, ale dajcie mi chociaż myśleć.
Robiła już trzeci rządek, druty śmigały szybko. Przepaść między nami a nią, którą właściwie dopiero tutaj zaczęłam odkrywać, wydała mi się nagle ogromna. Czy Luiza czuje podobnie? Może jej sądy o nas są równie niesprawiedliwe, jak nasze sądy o niej? Myślałyśmy, że nie przyjechała tu sama. Jak coś się jej każe, nigdy tego nie zrobi bez gadania, narzekałyśmy. A przecież za tym wszystkim kryje się drugie dno, które dopiero tutaj zaczęło mi się ujawniać. Może umiałabym wytłumaczyć jej, że to, co teraz powiedziała o tobie, nie jest prawdą, bo nie jest prawdą, znam ciebie, Aleksandro, i wiem, że to akurat nie.
- No więc dobrze, Luizo, powiedz mi, co chciałaś powiedzieć przez to, że mama lubi ludziom imponować?
- Tylko to, lubi, nic więcej. "Właśnie kupiłam sobie gazowe pończochy" komunikuje każdemu, kto tylko pojawi się na horyzoncie. Kupiła to kupiła, w porządku, ale dlaczego wszyscy mają o tym wiedzieć?
- Cieszy się i chce, żeby inni cieszyli się razem z nią.
- Nie. Taka ciocia Grażyna wcale się nie cieszy, tylko zwyczajnie zazdrości mamie gazowych pończoch. I mama o tym wie, ale ponieważ sama zazdrości cioci Grażynie skórzanej torebki, to chce to sobie odbić pończochami.
- Luizo, opowiadasz bzdury. Przymierzasz do świata dorosłych jakieś małe, niemądre zawiści z powszechniaka. Basia ma to, więc ja chcę mieć to. Hanka ma tamto, ale ja będę miała coś innego, lepszego, takiego, że Hance oko zbieleje, jak zobaczy.
- Jeżeli o mnie chodzi, nie cierpię, jeżeli komuś oko bieleje na widok tego, co ja mam. W związku z powyższym wolę nie mieć niczego - powiedziała Luiza gwałtownie.
- To już jest rozumowanie doprowadzone do absurdu, moja droga!
- Może tak brzmi, ale jest prawdziwe. Nie tylko to mnie złości. Mama mówi: "Luiza jest świetna z matematyki, ale gdyby chciała, mogłaby być jeszcze lepsza. Tylko, że tu trzeba już trochę wysiłku, a na wysiłek Luizy nie stać. Zobaczycie, ona zmarnuje te zdolności".
Zupełnie jakbym Ciebie słyszała, Aleksandro, zamarłam. A Luiza mówiła dalej:
- To są chyba zbyt wygórowane ambicje, Maryśka. To, że mając piętnaście lat potrafię nieźle liczyć do dziesięciu, nie znaczy, że muszę objąć katedrę matematyki zaraz po wojnie. Jeżeli uda mi się zrobić sweter, który będzie podobny do swetra, a nie do worka na kartofle, to przekonasz się, babciu, mama stwierdzi, że nie powinnam marnować swoich talentów, i każe mi natychmiast zrobić cztery narzuty na tapczan i sześć kilometrów dywanika. Mam połamane życie z powodu jej ambicji, a przecież mogę tylko tyle, na ile mnie stać.
- Czasami mogłabyś więcej... - wymamrotałam.
Spojrzała drwiąco.
- Ach... więc ty też...
- Nie! Ja nie! - zaprzeczyłam. - Ja tylko tak sobie.
- No, powiedzmy, ale z mamą jest okropnie.
- Dlaczego nigdy z nią o tym nie porozmawiasz?
- Bo mama opędza się od rozmów ze mną.
- Nie, Luizo, nie opędza się. Ty po prostu z niczym do niej nie przychodzisz.
- Przychodziłam, ale przestałam.
- Może wybierałaś złe momenty?
- Może - zgodziła się Luiza sceptycznie.
Zawahałam się, ale w końcu powiedziałam to, co miałam ochotę powiedzieć.
- Mama obawia się, że nigdy nie będzie miała w tobie przyjaciółki. Mówiła mi: "Ile razy chcę Luizie opowiedzieć coś o sobie, o swoich kłopotach albo o jakimś problemie, który mnie gnębi, zaraz ma taką minę, że odechciewa mi się zwierzeń".
- Jaką mam minę? Normalną. Zresztą może mnie czasami nudzi to, o czym mama zaczyna mówić. Zwłaszcza, jeżeli to jest o ekonomii. Ja też chciałabym mieć w mamie przyjaciółkę. Jeżeli jednak mnie nudzi to, co mówi mama, a mamę nudzi to, co mówię ja, nie możemy nawet marzyć o przyjaźni.
Podniosłam się z tapczana i nalałam sobie wody z sokiem. Jesteście tak blisko siebie, Aleksandro, a jednocześnie tak daleko. Może rzeczywiście potrzebny jest czas, żeby zrozumieć, jak silne są te więzy.
- Valentino też ma do mamy stosunek krytyczny - powiedziała Luiza. - Ale ożeniłby się z nią bez chwili wahania, gdyby nie ja.
- Skąd wiesz?
- Zaproponowałam mu małżeństwo. Niestety. Rozmawiał już z mamą na ten temat, ale odmówiła. Powiedziała, że nie może ładować mu na głowę dziewczyny tak trudnej jak ja. A kiedy Valentino stwierdził, że chętnie weźmie sobie na głowę nie tylko mamę, ale i mnie, mama powiedziała...
Luiza pochyliła się nad piątym rządkiem i nie dokończyła zdania.
- Co powiedziała mama? - zapytałam po chwili.
- Powiedziała, że zna mnie zbyt dobrze. A ona wcale mnie nie zna dobrze i Valentino jest tego samego zdania.
Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej, Aleksandro? Przecież możesz ją władować na głowę mnie, jeżeli obawiasz się waszego życia we troje. Jak mogliście zostawić Luizę z przeświadczeniem, że stanowi próg, który was dzieli?
- Valentino powiedział, że jest zupełnie bezsilny, tak mama się uparła. Pomóż mi, prosił. Jak mogłam mu pomóc? Postanowiłam zginąć z powierzchni ziemi, chociaż na dwa miesiące, zginąć zupełnie; tak, żeby mama miała tylko jego.
Odłożyła wełnę, druty i zapatrzyła się przed siebie. Aleksandro, już nie mam po co spoglądać na drogę z niepokojem, czy ktoś się na niej nie pojawi. Już wiem, że na początku ścieżki stoisz Ty i Valentino. Szkoda, że nie zaufałaś Luizie i mnie.
Kochanie, może wiesz, jakie plany ma Twój Brat? Przyznam się, że jestem o Niego coraz bardziej niespokojna. Wydaje mi się, że zamierzał nas odwiedzić, ale chyba coś musiało Go zatrzymać. Może jest chory? Czy widziałaś się z Karoliną, jak z Jej zdrowiem? Jeżeli nie czują się dobrze, może powinnam wrócić, żeby Im pomóc? W każdym razie czekam na wiadomości o Nich. Ciebie całuję mocno. Pozdrów ode mnie swego dostawcę pasmanterii.
M.
Nie pamiętam mojego ojca, byłam jeszcze bardzo mała, kiedy to się stało, i wydaje mi się, że nawet fakty, które sobie przypominam, są pamięcią wtórną, powstałą z opowiadań babci, a później mamy Kiedy mój ojciec zginął w wypadku samochodowym, moja matka miała dwadzieścia pięć lat. Babcia mówiła, że mama nie potrafiła wtedy cierpieć dyskretnie. Cierpiała na zewnątrz, razem z nią pogrążone były w żałobie meble, firanki, ręczniki, dywany, serwetki. Nasze mieszkanie zaczął pokrywać kurz, rosły sterty nie upranej bielizny, a ja chodziłam w poplamionym fartuszku i w dziurawych pończochach. Mama przestała dbać o siebie, zapominała o moich posiłkach. Wydaje mi się, że pamiętam naprawdę, jak zasypiałam w gabinecie zwinięta w kłębek na pokrytej skórą kanapie. Skóra była zimna i rozgrzewała się dopiero od ciepła mojego ciała. Wreszcie do naszego domu wtargnęła babcia i ona nauczyła mamę cierpienia, tak jak kiedyś uczyła ją radości.
Kiedy babcia pisała do mamy list o Rudolfie Valentino, musiała być w bardzo złym nastroju, przedstawiła mnie chyba w sposób nieprawdziwy, bo nie byłam aż tak głupia, o ile sobie dobrze przypominam. Przypuszczam, że chciała trochę rozbawić mamę i siebie samą, przy okazji tylko wyjaśniając powody mojego wyjazdu do Świętej Magdaleny. Zły nastrój babci wiązał się ściśle z krótką wizytą młodszego panicza, po której zaczęła się bardziej niż zwykle lękać o Andrzeja i Karolinę.
O tym wszystkim, o czym pisała babcia, rozmawiałam z księdzem Antonim jeszcze przed jej przyjazdem. Wyciągnął ze mnie całą prawdę już po drugiej partii szachów. Mówiłam, mówiłam, a ksiądz patrzył na mnie ni to z rozbawieniem, ni z politowaniem. Ty niemądra, powiedział, taka duża urosłaś, a ciągle jeszcze nie wiesz, że każde dziecko jest dla swojej matki straszliwą zawalidrogą, którą kocha i bez której w ogóle nie wyobraża sobie życia.
Przekonał mnie właściwie, ale miałam przecież jeszcze i inne pretensje do mamy. Ona ma, proszę księdza, w stosunku do mnie wygórowane ambicje, to jest okropne. Ksiądz zaczął się śmiać i śmiał się długo. Jak ja ciebie rozumiem, Luizo, wołał, umiem to na pamięć, dla mojej mamy też za mało, że jestem takim sobie porządnym księdzem. Moja mama chciałaby, żebym był co najmniej proboszczem, a jeszcze lepiej biskupem. Kardynałem też mógłbym zostać, ale na to, mój Antosiu, mówi moja mama, ty, oczywiście, jesteś zbyt leniwy, tobie się nie chce przyłożyć do pracy duszpasterskiej, ty Panu Bogu masz do ofiarowania tylko swoje lenistwo i opieszałość, w ten sposób kardynałem na pewno nie zostaniesz, a mógłbyś, mój Antosiu, gdybyś się tak naprawdę postarał. Ha, ha, Luizo, nasze mamy dogadałyby się ze sobą w pięć minut.
Ach, proszę księdza, zawołała Honorka od kuchni, moja to była kropkę w kropkę taka sama. Coś ty, Honorka, tak ona narzekała, coś ty, Honorka, chcesz rzucić ojcowiznę i do obcych na służbę iść, a przecież panią na swoim możesz być, krówek doglądać, kokoszki na jajkach sadzać, a tobie, co po głowie chodzi, garnki cudze, kąty cudze. Ani rusz pomiarkować nie mogła, że ja między ludzi chcę, ludzi ponad krówki i kokoszki przedkładam.
Honorka pogrzebaczem czyściła ruszt paleniska, a potem zajęczą łapką przecierała blachę. Śmiała się ona i ksiądz Antoni, tylko ja siedziałam z niewyraźną miną, bo mi nagle zmalała cała moja sprawa, która jeszcze przed chwilą była taka wielka. Rozmowa z babcią była tylko jej echem, tak naprawdę bałam się jedynie tego, że przeze mnie mama nie chce związać się z dostawcą pasmanterii, chociaż może tego pragnie. Po latach, kiedy Zuzanna była już na świecie, rozmawiałyśmy o tym. Nie, Luizo, nie tylko przez ciebie, ja po prostu byłam z twoim ojcem bardzo szczęśliwa i bałam się, że zapomnę o tym, jeżeli pozwolę sobie na inne szczęście i że to będzie twojego ojca śmierć zupełna.
Mama wyszła w końcu za dostawcę pasmanterii, mogłam więc zapytać: i jak, mamo, zapomniałaś? Ku mojemu zdumieniu, moja matka uśmiechnęła się niewesoło i powiedziała: tak. I żałujesz, że tak się stało? I znowu, ku mojemu zdumieniu, uśmiechnęła się niewesoło i powiedziała: nie. Nigdy do końca nie zrozumie się uczuć drugiego człowieka, nigdy.
Moje pragnienie, żeby mama wyszła za mąż, miało także dość prozaiczne podłoże. W naszym mieszkaniu były piece, nie takie jak u babci, kolorowe z kafelkami tłoczonymi we wzory i z drzwiczkami przysłanianymi ozdobną kratą. Nasze były proste, białe, sięgające od podłogi aż do sufitu. Musiałam z piwnicy albo ze sklepu opałowego nosić węgiel, brykiety, kulki lofixu, które ułatwiały rozpałkę. To było moją udręką. Naiwnie myślałam, że mężczyzna w domu przejąłby na siebie te obowiązki. Nie doczekałam się, bo kiedy po wojnie mama i były dostawca pasmanterii pobrali się wreszcie, mieli już mieszkanie z centralnym i nikt nie musiał nosić węgla.
A jednak pamiętam ich właśnie takich, stojących pod piecem. Mamę z dłońmi położonymi płasko na ciepłych kaflach i z przytulonym do nich policzkiem, jego obok, odwróconego twarzą w stronę pokoju. Był wyższy od mamy, więc spoglądał na nią z góry. Mój głupi Olutek, usłyszałam. I zobaczyłam, jak mama przymyka oczy i uśmiecha się dziecinnie. Taka zaradna, energiczna, mądra, a przecież chciała być dla kogoś głupim Olutkiem. Jak każda z nas.
Moja droga Aleksandro!
Jestem zaniepokojona brakiem wiadomości od Ciebie. Co się stało? Może jesteś chora? Luiza ma nadzieję, że skoro nie masz jej na głowie, udało Ci się wziąć kilka dni urlopu i gdzieś wyjechać. Mnie taka ewentualność nie wydaje się prawdopodobna. Napisz chociaż krótki list, bo doprawdy dwie zdawkowe kartki, które przysłałaś, to zbyt mało na to, żebym sypiała spokojnie. Od Andrzeja żadnych wiadomości. Żadnych. U nas bez zmian, dzieci czują się dobrze. Pisząc "dzieci", mam oczywiście na myśli Luizę, Bartka i księdza. Luiza wpadła na pomysł, że powinniśmy zacząć zbierać zioła, kłopot w tym, że nie wiemy, jak te najważniejsze wyglądają, bo przecież zupełnie inaczej, kiedy je się kupuje w aptece już ususzone, a inaczej, kiedy sobie rosną. Bartek mówi, że najmniej kłopotu będzie z szałwią, która kwitnie przed budką dróżnika i z całą pewnością jest szałwią, a nie żadnym chwastem. Wpadli na pomysł, że szałwię spod budki powinnam zerwać ja, ponieważ nie wyglądam na osobę, którą można podejrzewać o jakieś nie bardzo czyste sprawy. Nie zdecydowałam się jeszcze, ale jeżeli, to jednak zacznę od rozmowy z dróżnikiem. Luiza natomiast poluje na miętę. Wczoraj przyniosła do kurnika całą masę zielska i wmawiała we mnie, że to z pewnością mięta. Wyglądało na lebiodę, zwłaszcza że widziałam kozę sąsiada, która tym zielskiem opychała się bez opamiętania.
- Przecież to nawet nie pachnie miętą - tłumaczyłam Luizie.
- Jak się wysuszy, to zapachnie.
Powiesiła wielkie wiechcie w kącie kurnika i co godzinę wsadzała w nie nos.
- Mnie się zdaje, że zaczyna pachnieć - słyszę od wczoraj.
Przyznam ci się, że i ja wącham to zielsko od czasu do czasu, ale mam albo zły stosunek do tego zapachu, albo rzeczywiście jest coraz mniej podobny do zapachu mięty. Prostsza sprawa z polnymi bratkami. Raczej mogłaby to być prostsza sprawa, bo bratków rośnie tutaj masa. Cóż z tego, kiedy nie możemy ich zrywać. Są takie piękne, kiedy spokojnie i bezpiecznie rosną sobie w kępkach, ufne, że na ziemi nie może im stać się nic złego. Nie potrafimy zrywać bratków, chociaż bardzo starałyśmy się obydwie. Postanowiłyśmy więc zasolić trochę koperku w słoikach, żebyśmy miały w zimie do zupy pomidorowej i tak w ogóle do wszystkiego. Dziś rano skroiłyśmy całą stertę, a teraz Luiza poleciała do sklepu po sól. Wieczorem...
Musiałam przerwać, bo Luiza wróciła z solą i z wiadomością, że dróżnik jest właśnie w sklepie i rozmawia z właścicielem. Luiza powiedziała, że jak się pospieszę, to może jeszcze go złapię i załatwię sprawę szałwii. Pospieszyłam się i złapałam. Dróżnik był obrzydliwym człowiekiem, który bez przerwy miał rację. Ogólnie sympatyczny, ale wiesz, jak bywa, kiedy chcesz kogoś przekonać o czymś, a sama rozumiesz, że to bzdura. Wtedy taki człowiek wydaje nam się obrzydliwy i bezduszny. Taki właśnie był dróżnik. Luiza zniosła to z umiarkowanym spokojem.
- Tak to jest na świecie - stwierdziła. - Namawiają nas do zbierania ziół, a tymczasem szałwii on nie daje, mięta może okazać się lebiodą, a bratki, sama wiesz. Może powinnyśmy przerzucić się na grzyby? Podobno już pokazały się w lesie. Czy ty, babciu, potrafisz odróżnić dobry grzyb od psiarza?
- Od jakiego psiarza?
Machnęła ręką.
- To znaczy, że nie potrafisz.
- Czekaj. Znam prawdziwki, podgrzybki, gąski, opieńki, kurki, maślaki...
- Dobrze, wystarczy, możemy zbierać.
Ale teraz Luiza poszła na plebanię i niecierpliwie czekam na jej powrót, ponieważ obawiam się, że pomysł, na który oni wpadli, nie jest najlepszy. A było tak, że Luiza postanowiła obejrzeć dokładnie, jak wygląda majeranek, który też ewentualnie mogłybyśmy zbierać. Wiedziałyśmy, że jest w kurniku na półce, którą Andrzej powiesił pod samym sufitem, jakby nie było niżej miejsca. Luiza stanęła na skrzynce, żeby sięgnąć po słoik, a Bartek siedział na podłodze i obierał ziemniaki. Niestety Luizie słoik wypadł z rąk, otworzył się w locie i cała zawartość wysypała się Bartkowi na głowę. Usiłowałyśmy wyskubać jakoś majeranek z Bartka, ale to było beznadziejne przedsięwzięcie, bo on ma tę czuprynę niesamowitą. Ponieważ rano umyłyśmy włosy resztką proszku do mycia głowy, a Bartek stwierdził, że u niego w domu proszek też się skończył i że od zwykłego mydła robi mu się zawsze skorupa, zdecydowali, że jedynym rozwiązaniem jest oczyścić głowę Bartka elektroluksem. Poszli więc na plebanię, bo, jak się domyślasz, elektroluks jest ostatnią rzeczą, którą można by znaleźć w kurniku. Ten pomysł wcale nie wydawał mi się najgorszy aż do chwili, kiedy zaczęłam sobie to wyobrażać. Nie wiem z jaką siłą działa elektroluks, mam nadzieję, że nie wyrwie Bartkowi wszystkich włosów. W tej chwili poczułam, że to, co mi wisi nad głową, z całą pewnością nie jest miętą. Obejrzałam sobie również majeranek, którego resztki zostały na podłodze. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby coś takiego rosło. Niestety, jestem pewna, że Luiza jutro przyniesie jakieś wiechcie i będzie w nie wmawiała, że są majerankiem.
Ty wiesz, jakie Bartek ma problemy? Moim zdaniem okropne. Mieszka w Płocku, ale jego bezdzietny wuj ma w Świętej Magdalenie spore gospodarstwo, które z braku dziedzica, oczywiście, powinien po nim przejąć Bartek. To "oczywiście" wymyślili jego rodzice i ten wuj właśnie.
- Im się wydaje, że gospodarstwo jest królestwem dynastycznym - powiedział mi kiedyś Bartek. - Nawet nie pomyślą, że może ja chciałbym swoje życie ułożyć inaczej.
- A chciałbyś?
- Tak. Mnie ciągnie do nauki. Po wojnie chciałbym studiować. Niech pani nie śmieje się ze mnie, ale najchętniej studiowałbym filozofię.
- Dlaczego miałabym się śmiać?
- No, bo ludzie się śmieją. Filozof z Psiej Wólki, mówią.
- Rozmawiałeś o tym z rodzicami?
- Takie rozmawianie.
Luiza spoglądała na niego spod oka.
- Przecież nikt ciebie nie może zmusić... - mruknęła.
- Pewnie, że nikt. Tylko, że jak skończę filozofię, to Bóg raczy wiedzieć, co z nią zrobię. A czasami patrzę na te łąki, na pola, ziemia tu taka urodzajna, i myślę: może to też jest filozofia.
- Rozumiem - powiedziała Luiza.
No i co? Całuję Cię, moja kochana.
M.
Wątpliwości dotyczące ziół rozstrzygnęła Honorka. Zrobiła nam cały wykład. Babcia, której ja, Bartek i ksiądz opowiadaliśmy o Honorce, kazała mi ją do nas zaprosić. Od rana usiłowałam uporządkować kurnik, bo bałam się bystrego oka Honorki. Myślę, że gdyby cała eskadra sztukasów z ładunkiem bomb przelatywała nad plebanią w chwili, kiedy Honorka zaciągała podłogę, nie drgnęłaby jej nawet ręka, ponieważ czynności domowych dokonywała z zapamiętaniem, wykluczającym jakąkolwiek podzielność uwagi. Pamiętam, że przed jej przyjściem nawet babcia była przejęta.
Honorka u wlotu naszej ścieżki prowadzącej do kurnika. Tak mogłabym powiedzieć, gdybym miała możność pokazania komuś moich wspomnień, jak pokazuję stare zdjęcia. A więc Honorka u wlotu ścieżki. Dzień upalny, ale Honorka ma na nogach pończochy i czarne, sznurowane półbuciki jeszcze sprzed wojny, mało używane, tyle co do kościoła w niedzielę albo na cmentarz w Zaduszki, albo na Jana w imieniny księdza proboszcza. Honorka włożyła suknię perkalową, czarną w szary rzucik, z białym kołnierzykiem i białymi mankietami przy długich rękawach. Pod szyją, pomiędzy spiczastymi rogami kołnierza przypięła broszkę. Na zielonych listkach herbaciana różyczka. Dostała ją ode mnie. Przywiozłam ją przypadkowo, ładując do plecaka pospiesznie wybierane bluzki. Przy jednej z nich znalazłam broszkę, którą kiedyś robiłam na zajęciach w mojej szkole galanteryjnej. Listki i różyczka były z płótna pomalowanego akwarelami i bezbarwnym lakierem do paznokci. Dałam broszkę Honorce, która przyjęła ją z zachwytem, sama Luiza robiła, sama zupełnie, w głowie się nie mieści. Nie przyznałam się, że dostałam za nią zaledwie dostatecznie, tylko Bartek wiedział.
Honorka u wlotu ścieżki, ale widzę już, jak idzie w stronę kurnika. Niesie ciężar swojego ciała z wyraźnym wysiłkiem, trochę jak kaczka, przechylając się z nogi na nogę. Prawa, lewa, prawa, lewa, idzie wolniutko. Dlaczego mi nie powiedziałaś, mówi cicho moja babcia wpatrzona w odległą jeszcze Honorkę, że ona jest taka elegancka, włożyłabym chociaż granatową sukienkę, nic innego tu nie mam, ale w granatowej wyglądałabym lepiej niż w tym. Moja babcia krytycznie ogląda swój wielobarwny strój, ale przecież babcia we wszystkim wygląda tak pięknie. Och, nie pleć, Luizo, nie pleć, będę się czuła jak Kopciuszek przy pani Honorce. Już Honorka to słyszy, już rozjaśnia się okrągła twarz, oczy może nawet błyszczą. Witają się obydwie z szacunkiem, babcia, bo tyle o Honorce słyszała, Honorka, bo babcia jest prawdziwą panią, nie byle jaką. Honorka niejedną panią w życiu widziała i potrafi rozpoznać.
A w kurniku już pachnie placuszkami z jabłkiem. Herbatę mamy niedobrą, boleje moja babcia, wie pani, pani Honorko, ja tak lubię dobrą, mocną herbatę, tego mi najbardziej brakuje. Nic, nic, mówi Honorka, herbata na serce szkodzi, ksiądz proboszcz też jest za herbatą i też mu zawsze powiadam, dobrze jest jak jest, księże proboszczu, napar z malin zdrowszy.
Siadają. Honorka na brzeżku taboretu, babcia też na brzeżku, bo uznaje dobre maniery Honorki i za nic nie chciałaby jej urazić. Rozmawiają o ziołach, które dobre na co, kiedy jakie zbierać, jak suszyć, ale z mojej babci jest śmieszka, Honorce też dużo nie trzeba i czarna sukienka w szary rzucik niczego tu nie zmienia, a jeszcze babcia śmieje się tak zaraźliwie. Już po chwili w kurniku robi się wesoło, babcia z Honorką jak dwie koleżanki. Potem poważnieją, bo Honorka mówi: czasy takie trudne, pośmiać się dobrze, bo człowiek zapomina. I już o tych czasach, o tych okropnościach, na wsi tak, w mieście tak, ale najbardziej to się o tych młodych lękam, proszę pani. Tak, przyznaje babcia, ona też, przecież córkę ma i syna, i synową Karolinę. A taka Luiza, biedactwo, mówi moja babcia, przecież ona nie ma żadnej młodości, bo co to za życie dla dziewczynki.
A czy ja na swoją młodość narzekam, wtrącam się gwałtownie, nie narzekam przecież. Luizo, co ty opowiadasz, oburza się moja babcia, tak mówisz, jakbyś nie widziała, co się dookoła dzieje. Honorka nie odzywa się, tylko patrzy to na babcię, to na mnie. Wreszcie wzburzona babcia milknie i dopiero ona mówi: dobrze pani powiedziała, cierpnie człowiek cały jak słyszy, że Luiza ze swojej młodości zadowolona, że te okrucieństwa zwyczajnymi mogą jej się wydawać. No, niechże Luiza nie płacze, przecież my tylko z bojaźni o Luizę mówimy. Nie tylko o ciało, ale i o duszę Luizy w tych czasach musimy się lękać. Nie płacz, Luizo, mówi moja babcia, trzeba pomyśleć, zanim się coś powie. Cieszy mnie, pani Honorko, że czujemy podobnie.
Nie byłam dotknięta ich słowami ani obrażona. Płakałam, ponieważ miały rację. Wszystko, co się działo, było moją codziennością. Cioteczna babcia zmarła na Pawiaku, stryjeczny brat w Oświęcimiu, przyjaciel Andrzeja powieszony na Lesznie, ojciec Karoliny rozstrzelany na Nowym Świecie. Moje harcerstwo: przysposobienie sanitarne do walk w mieście, suchary dla więźniów pakowane w patronacie. Płachty z napisem Bekanntmachung, uliczne łapanki. Obcy mężczyzna u starego Kwietnia, nie musiałam go znać, żeby się o niego i o Kwietnia obawiać. Widziałam to i czułam, ale przecież jednocześnie z całym biologicznym rozmachem, niepohamowana gliniastym chlebem panoszyła się we mnie młodość, którą się cieszyłam. Nogi smuklały, biust jędrniał, czułam na sobie ciekawe spojrzenie chłopców, sama ciekawa. Miałam przyjaciółki, książki, plany. I to było piękne, więc wszystko zostało we mnie pomieszane, nie czarno-białe jak dla babci, mamy, Andrzeja. Moja młodość miała także i inne kolory. Oni śmiechem, żartami, miłością usiłowali coś przetrwać, jakoś się ocalić, ja w śmiechu nie musiałam szukać ratunku - był we mnie dziewczyński i prosty. Karoliny rocznik dwudziesty nazwano rocznikiem Kolumbów. Jak nazwać mój?
Ty, mama, mówi czasami Zuzanna, jesteś zupełnie nie do życia. Może dlatego nie jestem, że nie ma nazwy dla mojego rocznika, który z dzieciństwa wszedł prosto do piekła i tam szukał dla siebie uczuć i spraw zwyczajnych?
Moja droga Aleksandro,
chciałabym opanować jakoś moje wrodzone gadulstwo i przekazać Ci w tym liście jedynie najważniejsze wiadomości, na które z pewnością czekasz. A jednak nie mogę się powstrzymać, żeby chociaż kilku słów nie poświęcić bocianom. Mają ogromne gniazdo na dachu stodoły u Pyćko Władysława. Tak oni tu mówią, wiesz? Pyćko Władysław, Kwietniowa Amelia, a o dzieciach: Jeziorańskich Rozalka, Knapików Heniek. No, więc bociany przyleciały wiosną i, jak każdego roku, zamieszkały na dachu stodoły Pyćko Władysława. Nie mam pojęcia, czy to prawda, że przylatują zawsze w to samo miejsce? Jakie cudowne urządzenia muszą mieć w tych swoich małych główkach. A zresztą, czy ja wiem, jak się nad tym zastanowić, przecież i my wracamy do swoich domów z najdalszych zakątków świata i trafiamy jakoś. Jeżeli tylko może my.
Obserwowałam długo, jak bocianica stała na jednej nodze, przyznam Ci się, że ukryta za żywopłotem zaczęłam próbować, jak to jest, ale gdzie tam, już po chwili czułam, że chwieję się, i musiałam zrezygnować. A bocianica stała. W to samo miejsce potrafię wrócić jednak jak ona. Nawet teraz, kiedy o tym piszę, czuję ślad nikłej tęsknoty. Nikłej, bo tęsknota do ścian, sprzętów, łazienki to tęsknota malutka, do której można się uśmiechnąć, można z niej nawet zadrwić.
Czasami patrzę na niebo, na sunące chmury, i myślę, że może któraś z nich płynęła nad Murnau albo nad Sztokholmem, albo właśnie tam się wybiera. Rozumiem, że to jest niemożliwe, ale lubię wyobrażać sobie, że Tatuś, Mateusz i ja mamy wspólne chmury. Z biegiem lat staję się liryczna.
Andrzej chce, żebym po powrocie zamieszkała u Ciebie, bo woli mieć nas razem. Podobno zabezpieczył okienko w Twojej piwnicy workami z piaskiem i płytami chodnikowymi. Jaki praktyczny i zapobiegliwy! Nalega, żebyśmy przed pierwszym sierpnia były z Luizą w Warszawie. Dobrze, będziemy, ale nie przeniosę się do Ciebie. Jak bocianica wrócę do swojego gniazda i spróbuję stać na jednej nodze.
Cudowny był lipiec, słoneczny i gorący, myślę, że sierpień będzie podobny. W każdym razie Andrzej przywiózł takie prognozy. Chciałabym, żebyś mogła w końcu wyjechać i odpocząć chociaż przez parę dni. Nie wyobrażasz sobie, jakie tu rozpętało się piekło, kiedy Luiza wspomniała o Twoim małżeństwie z Rudolfem Valentino. Karolinie zabłysły oczy, ale nie na długo, bo Twój Brat ruszył do ataku jak Jeziorańskich baran.
- Co za pomysły! Może jeszcze za mąż ma Olka wychodzić na wasze polecenie!
- Byłaby szczęśliwa - powiedziała Luiza.
- Nareszcie byłaby szczęśliwa - szepnęła Karolina jednocześnie.
- Myślę, że byłaby szczęśliwa - odezwałam się w tej samej chwili.
- To może któraś z was wyjdzie za niego? Proszę bardzo! No, co się tak na mnie patrzycie? - wrzeszczał Twój brat tym razem jak kocur, któremu ktoś nadepnął na nogę.
- My się nie nadajemy - odparła Luiza.
- Dla nas on jest nieodpowiedni - poparła ją Karolina.
- A skąd możecie wiedzieć, kto jest, a kto nie jest odpowiedni dla Olki? Ma swój rozum i wie, co robi. Ciekawe, Luizo, czy ty wyjdziesz za mąż tylko dlatego, że jakiś chłopak będzie się podobał nam. Mądrala! Dwóch słów nie dasz sobie powiedzieć, bo zaraz uważasz, że wtrącamy się w twoje sprawy, prawda? Ale mamą chcesz dyrygować, tak?
- Ale, wujku, on jest taki dobry! - zamiauczała Luiza.
- Nie mów mi, że ktoś jest dobry, bo mi go zaraz obrzydzasz. Dobry, to znaczy głupi.
- Dlaczego zaraz głupi, Andrzejku? Ktoś może być dobry i mądry. Ty, na przykład, jesteś dobry i mądry - powiedziała Karolina i przytuliła się do jego ramienia.
- Nie jestem dobry! - wrzasnął. - Może jeszcze powiesz, że jestem poczciwy, co?
- Nie jesteś dobry - przyznałam mu rację. - Ale i mądry też nie.
- A czy ja mówię, że jestem? Przecież nic takiego nie powiedziałem. Mama to tak zawsze. Ja wiem tylko jedno, że nie można drugiego człowieka uszczęśliwiać na siłę, jeżeli mama uważa inaczej, to proszę bardzo, jestem głupi.
On ma rację, Aleksandro, chociaż nie jest ani dobry, ani mądry, ani głupi. Pamiętaj tylko, moje dziecko, że u mnie zawsze znajdzie się dla Luizy miejsce. Andrzej warczał jeszcze przez chwilę.
- Swatki się znalazły. Może jeszcze z fusów zaczniecie wróżyć, karty stawiać, lubczykiem poić.
Nie wiem, jak długo przygadywałby nam, gdyby ktoś nie gwizdnął za oknem. Andrzej podniósł się szybko, a kiedy już stał w progu kurnika, Karolina powiedziała:
- Weź mnie ze sobą.
- Biorę cię ze sobą, ale zostań tutaj.
Myślę o zwrocie: weź mnie ze sobą. Czy czujesz, Aleksandro, ile w tym się mieści? "Weź mnie ze sobą" jest bogatsze od słowa kocham, to jest dużo więcej niż kocham. Weź mnie ze sobą to bezgraniczne oddanie. Obawiam się tylko, że Karolina nie wie, jak wielkie powiedziała słowa. Andrzej natomiast wie. Biorę cię ze sobą, ale zostań tutaj, odpowiedział przecież. Z Was trojga Andrzej najbardziej przypomina ojca. Taki jest wybuchowy, gwałtowny. Ze zdumieniem myślę, że kiedyś ta porywczość Waszego ojca bardzo mnie drażniła, zwłaszcza w kryzysowych okresach naszego małżeństwa, które jak w każdym związku dwojga ludzi najczęściej są nieuniknione. Teraz, kiedy Andrzej jest przy mnie, czasami zamykam oczy i tylko słucham Jego głosu. I wydaje mi się wtedy, że Ludwik jest obok. Nie lubię tych złudzeń, bo potem rzeczywistość jest tym bardziej bolesna. A jednak często, niemal wbrew sobie, przymykam oczy i wracam w moje utracone życie.
Przed naszym kurnikiem zakwitły gladiolusy, mówiłyśmy wczoraj z Luizą, że z okien Waszego mieszkania pewnie widać ich teraz całą masę w ogrodzie pana Pateckiego. Tu są łososiowe, dorodne, smukłe. Fioletowych, które lubię najbardziej, nie ma. Natomiast jest brukiew. Wczoraj ugotowałam wielki garnek i myślałam, że wystarczy nam na dwa dni. Jest gorąco, więc nie jadamy dużo. No, ale oni przyjechali. Karolina, Luiza i ja zjadłyśmy po małej porcyjce. Andrzej załatwił sprawę do końca. Nie wiem, czy to wszystko, o czym piszę, jest właśnie tymi najważniejszymi wiadomościami, na które czekasz i do których chciałam ograniczyć swój list, trudno jednak, przecież nie podrę kartek tylko dlatego, że wplątałam się w jakieś opowieści o bocianach i brukwi. Dziękuję Ci bardzo za mydło, które przysłałaś przez Karolinę, spadło jak z nieba, bo właśnie kończyło nam się od pani Honorki. Mydło jej roboty jest o wiele lepsze od tego zielonego paskudztwa, gładziutkie i nawet pachnące. Podziwiam tę kobietę, chciałabym upiec dla niej pasztet, ale niestety, nie mogę zrobić pasztetu z lebiody i koperku. Uważam, że pani Honorka ma na Luizę bardzo dobry wpływ. Wyobraź sobie, że Twoja córka założyła zeszyt z przepisami kulinarnymi. Ciasteczka z płatków owsianych, kulki ziemniaczane, andruty przekładane kajmakiem i różne inne wspaniałe rzeczy, które Ty i ja robiłyśmy nie wiem ile razy, nie budząc tym najmniejszego zainteresowania Luizy. Wszystko wskazuje, że nasze życie po powrocie ulegnie całkowitej przemianie. Luiza zachwyciła się deskami podłogi w kuchni na plebanii. Pani Honorka pomalowała je czerwoną pastą "Tempo". Luiza ma zamiar zająć się parkietem w Twoim stołowym pokoju, czy możesz się do tego przygotować psychicznie? Wczoraj powiedziała: wiesz, babciu, pani Honorka uważa, że Ludwika to piękne imię. Już chciałam zwrócić jej uwagę na fakt, że Ty i ja uważamy podobnie, od chwili kiedy przyszła na świat, ale zdecydowałam, że milej będzie, jeżeli zostawię palmę pierwszeństwa pani Honorce. Do tej pory jednak Luiza nie odwołała tego nieszczęsnego zdrobnienia, którym nas uraczyła. Przywykłam zresztą i będę się musiała bardzo męczyć, jeżeli znowu coś zmieni.
Całuję!
Twoja M.
Każdego dnia Zuzanna przechodzi obok. Mówiąc "obok", myślę o mojej młodości. Chodzimy tymi samymi drogami, ona i ja, a więc, idąc ulicą Rozbrat, Zuzanna przechodzi obok mnie z tamtych lat. Rozbrat. Rozbrat z kim? Z czym? Szuka tam źródłosłowu tej nazwy, ale zawsze bezskutecznie. Pytałam o to nawet mojego wuja Mateusza, kiedy w kilkanaście lat po wojnie przyjechał do Warszawy i zatrzymał się u mnie, ale również nie wiedział; chociaż babcia zawsze uważała, że jej syn Mateusz wie wszystko.
Rozbrat. Wchodzisz, Zuzanno, w cień jego drzew, w słońce rozległego parku, którego jest osią. Może nawet szukasz schronienia przed deszczem w tych samych bramach, do których i ja dobiegałam tyle razy zmoczona ulewą. Krótkimi sprintami, od bramy do bramy, dopadałam naszego domu. Nie ma już czerwonej kopuły która wieńczyła narożnik, ale dwie oficyny ocalały, front odbudowano. Kiedy moja mama wyszła za mąż za dostawcę pasmanterii, przeniosła się do niego, a ja zostałam w naszym dawnym domu, do którego przybył Bartek, a jeszcze później Zuzanna.
Z okien Zuzanna patrzy na ciągnący się od Rozbrat do Czerniakowskiej ogródek jordanowski. Dawniej tu też był ogród. Inny. Należał do pana Pateckiego, kupowałyśmy tam warzywa i kwiaty. Sierpień, miesiąc gladiolusów. Te, o których pisała moja babcia, kładłam później na pierwszych powstańczych grobach. Ciągle ich przybywało na pobliskich podwórkach. Potem nie było czasu na kwiaty.
Za ogrodem Pateckiego stała wielka kamienica z czerwonej cegły, jej brama wychodziła na Czerniakowską. To Pekin. W tym domu, pełnym ciasnych, dusznych mieszkań, żyli ludzie ściśnięci ścianami przesiąkniętymi zapachem prania i gotowanej kapusty. Żółtawe światło słabych, jakby umierających żarówek oświetlało długie, wewnętrzne korytarze klatek schodowych. Nie lubiłam Pekinu. Bałam się go po prostu. Był to lęk, którego nie rozumiałam. Dopiero teraz wiem, że bałam się nie tyle Pekinu, ile życia, które toczyło się w nim, trudne, gorzkie, pracowite, często pijane.
Lubiłam za to drugą stronę Rozbrat, - tę, gdzie teraz Park Kultury zaczyna wznosić się w górę. Za czasów mojej młodości ciągnęły się tu ogrody Frascati, pełne drzew owocowych, pszczół i motyli. I chyba drobnych goździków o ostrym zapachu. Możliwe jednak, że żadne goździki tam nie rosły Zuzanno, a zapach, który sobie przypominam, jest zapachem mojego dzieciństwa.
Daleko odbiegłam myślami przez te gladiolusy, bo aż na ścieżki, którymi chodziłam przed i po Świętej Magdalenie. A teraz znowu muszę wrócić tam, gdzie w drugiej połowie lipca Andrzej i Karolina przyjechali o zmierzchu. Zobaczyłam ich przez okno. Babcia przymknęła oczy. A więc są, powiedziała cicho, z ulgą. Kiedy weszli, pokręciła tylko głową. Tak się nie robi, pytają tu o was od kilku dni. Karolina objęła ją ramieniem, on nie mógł wcześniej, proszę pani. Mamo, nie mogłem, naprawdę, trudno to było załatwić, kto pytał, Kwiecień? Z Zaliwia, ten młody. Jesteście głodni? Mam brukiew. Wspaniale, powiedział Andrzej. Jeszcze dziś pojadę do Zaliwia, Kwiecień musi mi dać konia. Moja babcia zaczęła się krzątać przy kuchence, dobiegł stamtąd jej głos: jego koń cały dzień był na polu, a zresztą on potrafi chodzić tylko w prawo, jak idzie za pługiem, ktoś od Kwietnia musi stać z boku i pchać go z całej siły żeby szedł prosto, nie wiem, czy w ten sposób szybko zajedziesz do Zaliwia. Do Zaliwia jest w prawo, roześmiał się Andrzej, dojadę, nieraz dojeżdżałem, czy tam jest spokój? Nie, powiedziała moja babcia, lepiej, żeby do Zaliwia pojechał Kwiecień i załatwił, co trzeba. Może lepiej, zgodził się Andrzej, pójdę do niego. Czy... zaczął patrząc na babcię i na mnie wzrokiem badawczym, niepewnym. Tak, odparła babcia, jest u Kwietnia. Będziemy go zabierać jutro w nocy, powiedział, przewieziemy go pociągiem, pojadą z Karoliną, ja będę w przedziale obok.
Karolina wyjęła z plecaka jakąś paczuszkę i podała ją babci. Olka przysyła mydło i proszki od bólu głowy z kogutkiem. Olki pan od pasmanterii kupił na Kercelaku niemiecką chałwę, Luiza, proszę. Opaliłaś się, zauważyła, i nie jesteś już tak niesamowicie chuda.
Nie mogłam oderwać wzroku od Karoliny. Była taka śliczna, dorosła, ważna. To wszystko, co działo się pomiędzy nią a wujem, budziło moją ciekawość i pragnienie, żeby też jak najszybciej być dorosłą. Być Karoliną.
Chciałbym, żeby mama już wracała i Luiza także, powiedział Andrzej nagle, niedługo każdy może być potrzebny, nie macie pojęcia, co się dzieje w Warszawie, Niemcy po prostu uciekają! Luiza, czy ty w ogóle jeszcze coś pamiętasz z praktyki sanitarnej u doktora Marzinka, zapytała mnie Karolina. Pewnie, że pamiętam. To dobrze, uśmiechnęła się, może ci się niedługo przydać.
Ogarnęła mnie wtedy radość, bo bardzo chciałam być na wojnie, na prawdziwym froncie, na którym stoi się z nieprzyjacielem twarzą w twarz. Zawsze się bałam, że nie zdążę, że ciągle będę za młoda i za młoda. Czy ja wtedy pamiętałam o tym, że na wojnie giną ludzie? Nie wiem. Nie myślałam, że zginie miasto, to pewne.
Pamiętam jednak, że jedliśmy tego dnia brukiew i że rozzłościłam Andrzeja swoimi projektami dotyczącymi małżeństwa mamy. Kwiecień nie musiał jechać do Zaliwia, bo gwizdanie, które wywołało Andrzeja z kurnika, poprzedziło wizytę "młodszego panicza". Wrócili potem do kurnika i ustalili z Karoliną szczegóły przewiezienia Rosenbluma w bezpieczne miejsce. W lipcu czterdziestego czwartego roku Andrzejowi i "młodszemu paniczowi" z Zaliwia, nie pamiętam jego imienia, udało się dosłownie wykraść Rosenbluma z transportu do obozu śmierci w Treblince. Nie był im jednak wdzięczny za uratowanie życia, bo widział, jak esesmani zabili w getcie jego rocznego syna, roztrzaskując mu główkę o mur, który otaczał Umschlagplatz.
Stary Kwiecień przyprowadził do kurnika Rosenbluma ubranego w najlepszy chyba garnitur "młodszego panicza ". Był już zmierzch, starannie wystrojona i uczesana przez moją babcię Karolina czekała gotowa do drogi. Pamiętam, że oboje mieli lewe papiery wydane na nazwisko małżeństwa Pałków. I że Rosenblum w białej koszuli, w krawacie, w okularach twarz miał ponurą, zaciętą. Podjechał powóz z Zaliwia i państwo Pałkowie wsiedli, żeby jechać na dworzec. Mojego wuja i "młodszego panicza" do pociągu odwoził furmanką stary Kwiecień. Mieli jechać w sąsiednim przedziale obok Karoliny i Rosenbluma.
Słychać było jeszcze turkot powozu, kiedy Kwiecień przyszedł po nich. Przed wyjściem "młodszy panicz" zawahał się. Andrzej, powiedział, może byśmy tak zostawili jeden we dworze? Mamy trzy, dwa nam wystarczą, a ojciec zostaje bez niczego. Przecież nie zdążymy zawrócić, nie zgodził się Andrzej, a warto, żeby Kwiecień z dworca jechał czysty. I właśnie wtedy zobaczyliśmy, że Bartek przechodzi wyrwą w płocie Kwietniowego obejścia. Możecie mu zaufać, powiedział Kwiecień, ino szybko, bo czas nam w drogę. Do dworu Bartek sam nie pójdzie, zdecydował Andrzej, trzeba go pchnąć do Antoniego. Antoni potem przekaże do Zaliwia.
Odjechali, Bartek poszedł na plebanię. Opowiadał mi później, że ksiądz Antoni długo patrzył na pistolet. Piąte: nie zabijaj, powiedział z zadumą, potem spojrzał na Bartka i milczał przez chwilę. To teraz mamy wspólną tajemnicę, chłopcze. Tylko że ja tego pistoletu dziś do Zaliwia nie zaniosę. Przed chwilą słyszałem, że jechał w tamtą stronę samochód SS. Poczekam trochę i pójdę, jak się uspokoi.
Staliśmy nie opodal kurnika, kiedy Bartek mi to opowiadał. A kiedy skończył, odwróciłam wzrok od jego twarzy. Nie zabijaj.
Moja droga,
a więc znowu jesteśmy same, ale obiecałam Andrzejowi, że najdalej za tydzień będziemy w Warszawie. Właśnie przez ten tydzień postanowiłam odpocząć po zamęcie, który oni tu wprowadzili, chociaż nie mogę przestać myśleć o tym, gdzie teraz są, co robią. Nie przyzwyczaiłam się do sposobu życia Andrzeja i w ogóle myślę o tym z przerażeniem. Karolina jest taka w Niego wpatrzona, tak bezgranicznie zakochana. Bardzo byłam zakochana w Twoim Ojcu i jestem ciekawa, czy również tak zatapiałam się w uczuciu, czy też byłam trochę przytomniejsza, tego się nie wie o sobie. Myślę, że Andrzej jest zmęczony agresywnością Karoliny. Jakie te dziewczęta są niemądre, wydaje im się, że kochać, to znaczy posiadać drugiego człowieka ze wszystkim, z jego myślami, z każdą wolną chwilą. Sądzą, że same powinny wystarczać za wszystko, niemal i za powietrze. Zapominają, że do oddychania człowiekowi potrzebny jest tlen. Nie myśl, że to, co napisałam, wymierzone jest przeciwko Karolinie, ona jest pełna wdzięku i taka ładna, bywa też zupełnie rozsądna, ale czasami widzę na twarzy Andrzeja cień znużenia. Czy to możliwe, żeby Karolina cierpiała z niedosytu uczuć i żeby Andrzej męczył się nadmiarem? Dlaczego ludzie nie wyważają tego jakoś, nie mam pojęcia.
Wzruszył mnie ksiądz Antoni, który wiedział, jak bardzo wyczerpał mnie pobyt Andrzeja i Karoliny i jak bardzo się o nich boję. Zaraz po ich wyjeździe postanowił zrobić mi przyjemność. Następnego dnia rano przyleciał do nas Bartek.
- Proszę pani, ksiądz Antoni zaprasza panią i Luizę na kominek, tylko żebyś ty, Luiza, nie darła nosa, bo tam będą dzieciaki ze wsi.
- A czy ja kiedy drę nosa? - oburzyła się Luiza. - Widziałeś?
- Nie widziałem - przyznał Bartek. - Mówię na wszelki wypadek.
- A ja ci na wszelki wypadek powiem, że chyba upadłeś na głowę.
Tak oni ze sobą rozmawiają, Aleksandro.
- Ksiądz Antoni powiedział, że kominek będzie na cześć pani, dzieciaki na dokładkę. I będziemy piekli kartofle.
- W tym kominku? - zdziwiła się Luiza.
- Tak.
Nagle w Luizie wybuchła kobiecość.
- Nie mam się w co ubrać! - zawołała.
- Jak to nie masz, przecież chodzisz ubrana.
- Ale ja chciałabym jakoś tak, wiesz...
Tu Luiza wykonała cały szereg ruchów rękoma, których nie podejmuję się opisać. Bartek zaczął się śmiać.
- No i widzisz, jaka jesteś! - zawołał. - Co ty myślisz, że dzieciaki ze wsi przyjdą na kominek poubierane jakoś tak?
I tu zaczął naśladować ruchy Luizy, która natychmiast wściekła się na niego.
- Jak ktoś jest głupi, to święty Boże nie pomoże - powiedziała. - Przestań wymachiwać tymi rękoma z łaski swojej.
- A ty mi przestań wiecznie dyktować, co mam robić.
- Wcale ci nie dyktuję, nic mnie to nie obchodzi, możesz sobie robić, co ci się podoba.
- No i właśnie podoba mi się wymachiwać rękoma - stwierdził Bartek i wymachiwał dalej.
Wzięłam leżak i odstawiłam go sobie nieco dalej od kurnika, bo czułam, że pęknie mi głowa, jeżeli nie zdecyduję się na spuszczenie z oka Twojej córki, Aleksandro.
Kiedy pod wieczór znalazłyśmy się na plebanii, w pokoju księdza Antoniego płonął już ogień rozpalony na kominku. Zawsze wydawało mi się, że ksiądz może zaprosić aptekarza, lekarza albo starszego nauczyciela na partyjkę kart, ale nigdy nie sądziłam, że babcię z wnuczką i sporą gromadkę dziewczynek i chłopców ze wsi. Luiza, chociaż nie zna tu właściwie nikogo oprócz księdza i Bartka, podeszła zaraz do dwóch dziewczynek, które już siedziały na podłodze przed kominkiem, i poczuła się jak u siebie. Dla mnie naszykowany był wygodny fotel. Ksiądz Antoni stał oparty o staroświecką komodę i śpiewał "Jak dobrze nam zdobywać góry", potem dołączyli się do niego inni, nawet ja, chociaż, jak wiesz, nie mam głosu operowego i nigdy nikogo nim nie częstuję. Luiza zauważyła, że też śpiewam o tych górach, na które, jak wiesz, nigdy w życiu się nie wspięłam, pochwaliła mnie wzrokiem jak pani nauczycielka grzeczną uczennicę. Potem oni śpiewali dalej, a ja przestałam, bo nagle odwrócił mi się kalendarz, dziwne uczucie.
Patrzyłam na ich twarze i szukałam pośród nich twarzy Twojego ojca i jeszcze innych. Byłam z tymi dzieciakami, a jednocześnie z tamtymi, których już nie ma albo są tacy jak ja, posrebrzeni, pobrużdżeni. Kiedyś ciepły ogień oświetlał nasze twarze. Dopadła mnie cierpka świadomość przemijania, chyba tylko ja jedna myślałam o ulotności tej chwili, dla nich to był tylko ogień, piosenka, wieczór wydarty wojnie przez księdza Antoniego. Ciągle stał oparty o komodę i patrzył na nich uważnie jak malarz, który sprawdza, czy jego obraz przybliża się do wizji tego, co pragnął stworzyć. Wreszcie spojrzał i na mnie, podszedł, usiadł na poduszce z kanapy, którą rzucił obok mojego fotela.
- Cieszę się, że pani przyszła - powiedział.
- Cieszę się, że ksiądz mnie zaprosił.
Przez chwilę patrzyliśmy na strzelające w kominku bierwiona.
- A co z Luizą? Jak się pani układa?
- Przecież ksiądz wie, na pewno Luiza coś mówiła.
Przemilczał.
- Mnie jest z nią dobrze, ale nie wiem, jak jest jej.
- Nie słyszałem, żeby narzekała.
- A co ksiądz słyszał?
Roześmiał się.
- To jest podstępne pytanie, proszę pani. W stosunku do Luizy obowiązuje mnie lojalność - pouczył mnie ten chłopak.
Przepraszam, Aleksandro, może nie powinnam tak pisać o księdzu, ale on w końcu ma najwyżej dwadzieścia sześć lat, śmiało mógłby być moim synem, a wtedy spośród wszystkich moich dzieci byłby najmłodszy.
- A co księdza obowiązuje w stosunku do starszej pani, która ma kłopoty z wnuczką? - zapytałam poważnie.
- Szacunek. I zapewnienie, że te kłopoty mogłyby być większe.
- Mierna to pociecha, proszę księdza.
- Ależ zapewniam panią - roześmiał się - trudno, żeby z dziewczynką w wieku Luizy nie było żadnych kłopotów. Myślę, że ona sama ze sobą ma większe niż pani z nią.
- Ksiądz ma dziwny sposób podnoszenia człowieka na duchu. Ksiądz jest po prostu jeszcze bardzo młody.
- W istocie.
Powiedziałam, że wiem od Bartka, że ksiądz Antoni grywa z chłopakami w piłkę nożną, tak jakby nie był księdzem.
- W naszej parafii zajmuję się nauką religii - wyjaśnił. - Nie chciałbym budować autorytetu wyłącznie na sutannie. Nie chciałbym go również budować na piłce nożnej. Długo rozmawialiśmy na ten temat z proboszczem i nie od razu zgodził się ze mną.
- Ksiądz zaprzyjaźnił się z Luizą, a przecież ksiądz z pewnością wie, że ona otrzymała wychowanie świeckie. Czy ksiądz chce ją pozyskać dla Boga?
- Chciałbym, żeby Luiza zapragnęła kiedyś pozyskać Boga dla siebie, moją rolą może być wyłącznie obudzenie w niej takiego pragnienia.
- Ma umysł bardzo ścisły.
- Ja także, proszę pani.
Roześmieliśmy się, a potem przez chwilę milczeliśmy oboje.
- Wychowanie świeckie - powiedział nagle. - No cóż, to zrozumiałe, jeżeli i pani, i matka Luizy jesteście niewierzące. Jest jednak w tym wychowaniu coś, za co kościół powinien pokłonić się wam nisko.
- Mianowicie?
- Tolerancja, przywiązanie do tradycji. Wiem od Luizy, że dzielicie się opłatkiem w czasie wigilii i jajkiem na Wielkanoc. Symbolika. Rozumiem.
- Sądzę, że dwudziestego czwartego grudnia karp znajduje się również na stołach najbardziej zaciekłych komunistów, chociaż w ich teorii o karpiu nie ma mowy.
Zamyśliliśmy się i pewnie dlatego, kiedy podszedł do nas jakiś chłopak, który rozcierając sobie ramię zakomunikował płaczliwie: "proszę księdza, Grzesiek mnie bije!", ksiądz odpowiedział machinalnie: "to mu oddaj". Dopiero potem zreflektował się i gwałtownie dorzucił: "żartuję, oczywiście!".
- Muszę ich dopilnować, zresztą już czas na kartofle.
Od ogniska szło ciepło, Luiza podniosła się z podłogi, podeszła do mnie i przysiadła na poręczy fotela. Patrzyłam na jej rozgrzane policzki, błyszczące oczy, ach, jaka była szczęśliwa.
- Jest cudownie, babciu, prawda? Cieszysz się, że do mnie przyjechałaś?
Aleksandro, słuchaj, ona chyba jest wariatką. Uciekła z domu, przypadkowo wpadłyśmy na to, gdzie jest, przyjechałam tu jak gromowładny Zeus, a ona pyta, czy ja się cieszę. Ale wiesz, co jest najgorsze? Nie jesteś głupia, więc wiesz. Ja się naprawdę cieszę.
- Tak, kotku - powiedziałam. - Całe życie marzyłam o tym, żebyś zniknęła z domu, żebyś przepadła jak kamień w wodę, żebyś sobie wbiła w głowę, że jesteś dla swojej matki kulą u nogi. I nareszcie się to spełniło. Cieszę się szalenie!
- Och, nie bądź taka złośliwa, Maryśka! Powiedz, dobrze ci jest?
Uśmiechnęłam się do niej tylko i wtedy poczułam jej ramiona obejmujące mnie mocno i ciepły policzek.
- Moja najukochańsza babcia... - szepnęła.
Aleksandro, ja nie pozwolę, żebyś ją sprała, kiedy wrócimy do domu.
M.
Było to w ubiegłym roku, a więc przeszło trzydzieści pięć lat po wydarzeniach w Świętej Magdalenie. Przyjechałam do Krakowa na zjazd ekologów, na którym wygłaszałam referat w pierwszym dniu sympozjum. Byłam bardzo zdenerwowana, ponieważ nie lubię takich wystąpień. Po południu, kiedy już wszystko miałam za sobą, ogarnęło mnie uczucie ulgi. Wróciłam do hotelu "Cracovia" późnym popołudniem. W recepcji poprosiłam o klucz do mojego pokoju. Chciałam klucz do pokoju numer czterysta czterdzieści cztery, młoda dziewczyna odwróciła się, zdjęła mój klucz z tablicy. Dziękuję bardzo, powiedziałam. Odchodziłam już w stronę wind, kiedy ktoś delikatnie przytrzymał mnie za ramię. Odwróciłam głowę i zobaczyłam obok nieznajomą twarz. Siwowłosa, otyła kobieta przyglądała mi się uważnie. Przepraszam, powiedziała po chwili, chyba Luiza?
Z całą pewnością nie znałam tej pani, która zwróciła się do mnie po imieniu. Nie poznajesz, stwierdziła z zakłopotaniem. Przyznałam, że nie. Karolina, wyjaśniła krótko. No tak, kiedy już wiedziałam, natychmiast odkryłam spojrzenie Karoliny, jej charakterystyczny nos z małym garbkiem, teraz mniej wyraźnym, bo nos nie był już taki szczupły jak dawniej. Przepraszam, Karolino, ale to tyle lat. Skinęła głową i uśmiechnęła się. Ja bym też nie poznała, pocieszyła mnie czy też może siebie, gdyby nie twoje charakterystyczne "r". Usłyszałam to "r", i nagle przemknęło mi przez myśl, że kiedyś podobne słyszałam. U ciebie. Przyglądam się, a to ty. Strasznie dużo było tego "r", kiedy prosiłaś o klucz.
Cieszę się, Karolino, powiedziałam nieszczerze, jeżeli masz czas, może pójdziemy do mojego pokoju, zaproponowałam z nadzieją, że nie będzie miała czasu. Dziwne, ale to spotkanie wcale mnie nie uradowało, bałam się jej pytań o Andrzeja i swoich odpowiedzi przecież nieuniknionych. Karolina zgodziła się. Bardzo chętnie, powiedziała, popatrz, co za zbieg okoliczności, mieszkam w Krakowie, jestem bibliotekarką i odprowadzałam do "Cracovii" autorów, którzy przyjechali na dwudziestopięciolecie naszej placówki. Chciałabym, żebyś do mnie przyszła, zobaczysz mój dom, poznasz moją córkę, mam trzy koty, lubisz koty? Ja szalenie, kiedyś nie lubiłam, ale teraz szalenie...
Jechałyśmy windą i czułam, że cierpną mi zęby, nie znoszę kobiet, którym nie zamykają się usta. Owszem, bardzo lubię koty, ale chyba nie będę mogła przyjść do ciebie, Karolino, wybacz, ale przyjechałam tu na zjazd ekologów, mamy bardzo wypełniony program, od rana do wieczora coś, wiesz, jak to jest, dosłownie człowiek nie ma chwili dla siebie, przed południem referaty, po południu dyskusja i tak w kółko.
Mnie także nie zamykały się usta, mówiłam byle co, pomyślałam, że może Karolina przedtem też mówiła byle co. Weszłyśmy do mojego pokoju, siadaj, Karolino, przepraszam za ten bałagan, ale musiałam się spieszyć, wstałam za późno, a pokojowa chyba zlękła się, kiedy tu zajrzała. Karolina powiedziała, że nie jest tak tragicznie, i usiadła na jednym z dwóch fotelików. Była ubrana w opiętą sukienkę, która fatalnie podkreślała wszystko, co Karolina powinna ukryć. Otworzyłam butelkę coca-coli, nalałam Karolinie, a sama poszłam do łazienki po drugą szklankę. Spojrzałam w lustro, no, pomyślałam, z pewnością i ona patrzy na mnie z niedowierzaniem, cudów nie ma. Czy można zapalić, usłyszałam z pokoju. Ach, tak, ja sama palę.
Już były dwie coca-cole na stoliku pomiędzy nami i dwie smużki dymu unosiły się w powietrzu, kiedy Karolina zaczęła pytać. Zbliżała się do mojego wuja Andrzeja po starszeństwie, kiedy dobrnęła do Mateusza, postanowiłam ułatwić jej sprawę i zaczęłam mówić o Andrzeju sama. Pracuje w liceum plastycznym, ma nieskończenie nudną żonę i syna, który studiuje elektronikę. Jak ma na imię żona Andrzeja, zapytała Karolina. Wisia ma na imię, ale ona jest jego trzecią żoną.
Przez twarz Karoliny przemknął uśmiech. Satysfakcja? Nie, może to zbyt wiele. Zapytała o poprzednie żony, opowiedziałam o każdej z nich, co tylko mogłam najgorszego, bo czułam, że to jest Karolinie potrzebne. O Halince było mi trudno, bardzo Halinkę lubiłam i byłam wściekła na wuja, kiedy ją rzucił, więc o Halince powiedziałam, że była z niej straszna bałaganiara, co Andrzeja doprowadzało do szału. Karolina śmiała się głośno, ach, Luiza, jak ty to zabawnie mówisz, stłaszna bałaganiała, przedrzeźniała mnie, ale wiedziałam, że w tym śmiechu nerwowym, za głośnym, kryje się coś zupełnie innego.
On ci kiedyś opowiadał, jak było z tym naszym rozstaniem, zapytała, a ja powiedziałam, że nigdy. Rzeczywiście, kiedy Andrzej wrócił do Warszawy, wyjaśnił nam tylko, że już nie jest z Karoliną i przyprowadził Elżbietę, swoją przyszłą pierwszą żonę. No więc, zaczęła Karolina, kiedy po powstaniu znaleźliśmy się w Krakowie, jeszcze przez jakiś czas byliśmy razem, a potem... zawahała się. Och, wiesz, jaki on jest prawdomówny, powiedział otwarcie, że mu minęłam. Wyczułam w jej głosie żal, który widocznie przetrwał przez wszystkie lata. Wolałaby, żeby Andrzej był mniej prawdomówny, żeby się z nią ożenił i żeby zgodnie cierpieli z tego powodu przez całe swoje życie. A ty, zapytała Karolina, wyszłaś za mąż?
Tak. Za Bartka. Pamiętasz Bartka, był w Świętej Magdalenie taki rudy chłopak. Karolina ściągnęła brwi, przymrużyła oczy. Bartek, Bartek, Bartek... powtarzała, tak, przypominam sobie, on był kuzynem tego Kwietnia czy coś... Nie, nie był kuzynem Kwietnia. W Świętej Magdalenie mieszkał jego wuj, Władysław Pyćko. Wyszłam za Bartka, mamy córkę Zuzannę, Bartek jest naukowcem. W jakiej specjalności, zapytała Karolina, kiedy odpowiedziałam, oczy zrobiły jej się okrągłe. Filozofia marksistowska, powtórzyła, popatrz, kto by to pomyślał pamiętam go, taki wysoki, chudy. Była tak zdumiona, jakby wysoki i chudy nigdy nie mógł zajmować się filozofią marksistowską. A z tym Kwietniem, co było, zapytała, uszło mu tak na sucho czy go dopadli? Obojętność jej głosu, obojętność tego pytania. W parę dni po wyjeździe babci i moim, powiedziałam niechętnie, do wsi weszły oddziały Wehrmachtu i SS, Kwiecień zginął wtedy. Zabili go, stwierdziła Karolina, nalewając sobie do szklanki pozostałą w butelce coca-colę, szkoda, że nie masz lodu, Luizo.
I nagle zachciało mi się ciąć Karolinę słowami jak żyletką. Przyjechali pięcioma samochodami z Potoka i z Górek, otoczyli wieś. Weszli, zgromadzili wszystkich mężczyzn przed zagrodą Jeziorańskich. Kazali wskazać miejsce, w którym ukryty jest Rosenblum. Rosenbluma nie było w Świętej Magdalenie, dobrze wiesz, bo sama go stamtąd wywiozłaś. Bartek opowiadał, że wzięli dwunastu mężczyzn i rozstrzelali ich w lesie za kurnikiem, pamiętasz chyba ten las. Trzydziestu zabrali i wywieźli do Majdanka. Podpalili osiem gospodarstw. Kwiecień rzucił się ratować bydło, otworzył oborę, potem wpadł do domu, żeby zabrać pieniądze. Zapalił się. Bartek mówi, że akurat Niemcy zaczęli opuszczać wieś, ale jeszcze jeden z nich odwrócił się i z samochodu zaczął strzelać. Trafił płonącego Kwietnia. Kiedy już ich nie było, na Kwietniu ugaszono ubranie, ale był poparzony i ranny w brzuch, Pyćko i Bartek zaprzęgli konia do wozu i powieźli Kwietnia na plebanię. Tam umarł na łóżku proboszcza, była przy nim Honorka.
Ach, tak! A ten ksiądz, Luizo, ten młody taki, do którego ktoś miał zanieść broń, kiedy nam deptali po piętach i Andrzej zdecydował, że jeden pistolet trzeba zabezpieczyć we dworze, w Zaliwiu. Taki przystojny, młody księżulo, pamiętasz chyba, taki czarny, to on miał przekazać broń do Zaliwia, słuchaj, może otworzymy okno, bo tu się robi aż szaro od dymu. No, więc...?
To przecież Bartek zaniósł broń do księdza, zaraz po wyjeździe twoim i Andrzeja. Wtedy byłyśmy jeszcze z babcią w kurniku. Ksiądz nie chciał przekazać pistoletu do Zaliwia, bo tam wiecznie przyjeżdżali żandarmi z Potoka. Kiedy nas już nie było, chyba w dwa dni po pacyfikacji w Świętej Magdalenie, przyjechali na plebanię. Przewrócili wszystko do góry nogami i znaleźli broń. I to z tego waszego pistoletu zabili księdza Antoniego na schodach kościoła, jeżeli chcesz wiedzieć, Karolino.
Machnęła ręką, dajmy temu spokój, nie lubię grzebać się we wspomnieniach. Przecież to ty zaczęłaś, nie ja, odparłam. Wzruszyła ramionami, co za różnica, kto zaczął. Pomyślałam, że trzy żony Andrzeja były dla niej ważniejsze niż koniec tamtej sprawy. I pomyślałam o Andrzeju, któremu długo nie mogłam darować, że rzucił Karolinę, a którego co jakiś czas nawiedzają niedobre chwile. Zamyka się wtedy w swoim pokoju z kilkoma butelkami wódki i maluje. Bardzo mało ludzi widziało te jego obrazy. Ja widziałam. I Bartek. Węglem, na białych arkuszach płonący Kwiecień. Ksiądz Antoni na schodach kościoła. Szubienica na Lesznie, tam, gdzie Andrzej chodził rozpoznawać swojego przyjaciela pośród innych powieszonych. Nie cierpię pijanych wizji Andrzeja, ale w hotelu "Cracovia" pojęłam, że wolę je od obojętności Karoliny. Muszę jednak pamiętać i o tym: kiedy żegnałyśmy się w małym hotelowym przedpokoju, Karolina oparła się o drzwi szafy ściennej i przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. I nagle zobaczyłam, że z wolna jej oczy nabrzmiewają łzami. Parę z nich spłynęło po twarzy, dopiero wtedy Karolina powiedziała: wybacz. I wyszła. No, widzisz, Zuzanno? Ty chyba w ogóle nic z tego nie rozumiesz.
Moja droga Aleksandro!
Pomału szykujemy się do odlotu, jaskółki jeszcze nie, one tu zostaną i dziwnie myśleć, że będą sobie spokojnie latały nad Andrzejowym kurnikiem, kiedy mnie już nie będzie. Tak krótko, a przywykłam. Ludzie są tu wspaniali, stary Kwiecień taki niby mrukowaty i trochę ponury, a przecież otwarty na wszystko, no i ta Honorka, o której Luiza mówi: chciałabym być taka jak ona. Nie wiem, dlaczego właśnie Honorka stała się dla Luizy wzorem człowieka, a nie żadna z nas. Zapytałam o to, ale Luiza też nie wie. Przypuszcza, że kiedy ma się z kimś codzienny kontakt, przestaje się zauważać jego zalety, natomiast niezwykle ostro widzi się wady. Chyba ma rację, przyznam Ci się nawet, że ta Jej obserwacja zaskoczyła mnie. Luiza myśli. Czy posądzałaś Ją kiedyś o to? Wydaje mi się, że zmieściłyśmy się w regule: niezwykle ostro widzimy wady Luizy. Nieomal słyszę tupot tego, co Ci chodzi teraz po głowie. Musimy ostro widzieć Jej wady, jeżeli chcemy wychować Luizę na porządnego człowieka. No, tak, Aleksandro, zapewne. Być może jednak zbyt rzadko chwalimy Ją za to, co jest w Niej ładne, a jak się rozejrzeć, człowiek widzi tego niemało. Zaproponowałam Luizie, żeby ona także rozejrzała się trochę "po Tobie" i "po mnie", bo w końcu oprócz wad miewamy także pewne zalety. Luiza obiecała, że to zrobi.
A więc szykujemy się już do odlotu, może nawet ten list dojdzie do Warszawy, kiedy my już tam będziemy. Ja chętnie zostałabym jeszcze parę dni, ale Andrzej i Karolina nalegali, więc niech się stanie tak, jak Oni chcą. Wczoraj poszłyśmy z Luizą na pożegnalny spacer do lasu. Właściwie spacer jest złym określeniem, wybrałyśmy się do lasu. Powietrze pachniało igliwiem, macierzanką i czymś, czego nie potrafię określić, chociaż z pewnością ma swoją nazwę, może to jest po prostu żywica? Spadają szyszki, długie, z ostrymi łuskami. I małe, pękate. Paprocie są piękne. Stanęłam pośród nich i nagle owładnęła mną tęsknota za Mateuszem. Musiałam usiąść na ziemi, bo myślałam, że zawalę się pod tym uczuciem, była to oczywiście histeria.
Aleksandro, to, co kiedyś powiedział Andrzej, było bardzo krzywdzące dla mnie. Powiedział, że z Was wszystkich najbardziej kocham Mateusza. Może i Ty tak myślisz? Tymczasem Andrzej nie ma dzieci, a Ty jedną córkę. Nie możecie zatem wiedzieć, że nie ma takich, które się kocha bardziej lub mniej. Każde kocha się inaczej. A czy Wy kochacie mnie tak samo? Przecież nie. Ty kochasz mnie czule, troskliwie, łagodnie, chociaż taka bywasz szorstka dla innych. Andrzej na swój rozwichrzony, pełen wdzięku sposób. Wyciska ze mnie ostatnie soki, jeżeli jest mu to potrzebne, ale natychmiast znajduje się obok, kiedy widzi, że konieczne jest mi oparcie. Nie jesteście mniej kochani, Ty i Andrzej.
Mateusz jest moją zadumą i tęsknotą. Moja przyjaźń z nim rodziła się w pięknie i naturze. Może dlatego w tym wspaniałym lesie, pośród wielkich, zielonych paproci, ogarnął mnie lęk, że już nigdy. Czy zatrze mi się kiedyś w pamięci chwila, kiedy sześć lat temu staliśmy z Mateuszem w paryskim muzeum impresjonistów przed obrazami Moneta? Widzę go. Był wtedy taki młody i szczęśliwy. Jakieś szwedzkie jeżyny pamiętam w przydrożnym rowie, zrywał je i podawał mi na brudnej, chłopięcej dłoni, jakieś bułki, które jedliśmy siedząc w cieniu polskiego, liściastego drzewa. O wschodzie słońca polskie wodorosty na plaży. I porywisty prąd Dunajca pod Czorsztynem. Czy jeszcze kiedyś go zobaczę? Ta odległość, to małżeństwo, a potem wojna, która nas od Nich oddzieliła, wydaje mi się czymś ostatecznym dla mnie i dla Mateusza.
Szwecja jest takim chłodnym, surowym krajem i ludzie są tam tacy. Jego żona, chociaż widziałam ją tylko raz na ich ślubie w Sztokholmie, również wydała mi się chłodna i surowa. Pamiętam jej oczy białoniebieskie, zimne, bladą twarz ocieploną jedynie kilkoma piegami, długie proste włosy o barwie cytrynowego soku. Wolę zuchwałą, krzyczącą, ale ciepłą urodę Karoliny. Często spoglądam na zdjęcie tego małego, mojego wnuczka, dobrze, że nie odziedziczył urody po matce. Myślę, że jak się kiedyś skończy to nasze trzęsienie ziemi, ona i tak nie będzie chciała tutaj zamieszkać, a Mateusz nie będzie miał argumentów. W każdym razie argumentów, które mogłaby przyjąć chłodna, licząca korony kobieta.
Bardzo Ciebie kocham, Aleksandro, za Twój codzienny trud, za tę mozolną wyliczankę w chwilach, kiedy przynosisz pieniądze i rozkładasz je na kupki z miną kota, który chce upolować mysz. Tą myszą są zapewne jakieś nowe sandałki albo najtańszy materiał na spódniczkę. Za mieszkanie, za światło i gaz, za węgiel na zimę, za to, za owo. Mysz uciekła, myszy nie ma. Żona Mateusza też liczy kolorowe banknoty. Jej wystarcza na myszy. Tylko czy Mateusz jest tam szczęśliwy? Nie wiem.
Może dziwisz się, że piszę o sprawach pozornie oderwanych od naszego pobytu tutaj, ale wiesz, kiedy wracałyśmy z wyprawy do lasu, usiadłyśmy na zwalonym drzewie. I wtedy powiedziałam Luizie o tym wszystkim, o czym pisałam przed chwilą, nawet więcej. Słuchała tak uważnie jak dawniej, kiedy opowiadałam Jej bajki. Potem milczała długo i gładziła dłonią chropowatą korę umarłego drzewa.
- Mysz... - szepnęła. - Mój Boże...
Odwróciła głowę i wierzchem dłoni otarła coś z policzka.
Twoja M.
A potem wyjechałyśmy ze Świętej Magdaleny, Zuzanno. Stary Kwiecień i Bartek odwieźli nas furmanką do stacji w Potoku. Był przedostatni dzień lipca.
***
W książce Łukasza Gołębiowskiego wydanej w Warszawie w tysiąc osiemset dwudziestym siódmym roku, nakładem N. Glücksberga, księgarza i typografa Królewskiego Warszawskiego Uniwersytetu, zatytułowanej "Opisanie historyczno-statystyczne miasta Warszawy", na stronie osiemdziesiątej znajduję rozdział następujący:
Kościół Franciszkanów
Wincenty Scapila de Valentia Włoch, Kapelan i muzyk Władysława IV. wyiednał pozwolenie w 1645 założenia tu klasztoru 1646 dnia 10 Maja Szotdrski Biskup Poznański wraz z Janem de Torres Legatem, kamień węgielny założyli, i zbudowany kościół i klasztor drewniany, dopiero w 1697 z iałmużny fundamenta murowanego kościoła rzucone, lecz przerwana budowa i do kończenia wzięto się w 1713 po większey części nakładem Jerzego Lubomirskiego, Woiewody Krakowskiego, a ostatecznie uzupełniono 1732. Budowniczemi tey świątyni byli: Dominik Cironi, Józef i syn jego Jakub Fontana. Sobieski wielce temu Kościołowi świadczył, bywał tu, iadał w refektarzu z Xiężami. Ambona kosztem Fryderyka Sapiehy Kasztelana Trockiego wystawiona. - Dwanaście iest ołtarzy: z tych dwa odnowione Świętego Józefa i Świętego Jana Nepomucena; dwie są kaplice ze składek wzniesione Matki Boskiey i Świętego Witalisa, blisko wielkiego ołtarza umieszczony obraz Przemienienia Pańskiego z Rafała przez Oleśkiewicza kopiowany, na licytacyi Chodkiewicza zbiorów kupiony za 60 Czr: Zlot: Tu pobożni kończą rok stary z nabożeństwem wieczornem, a liczba osób tak wielka bywa, że Kościół ich obiąć nie może.
Tak o warszawskim kościele Franciszkanów pisał Łukasz Gołębiowski w roku tysiąc osiemset dwudziestym siódmym. W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym, w sierpniu, pod gruzami tej świątyni zginęła Maryśka.