Ojca Grande przepisy na zdrowe ĹĽycie


Marzena i Tadeusz Woźniakowie

Ojca Grande przepisy na zdrowe życie.

Spis treści

Część I. Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organiz-

mu ludzkiego ................................................................. 1

Część II. Spotkania z Ojcem Grande........................................... 14

Jak bronić się przed rakiem.......................................................... 14

Wyrzucić margarynę przez okno................................................. 18

Żeby nas sztuczność nie zeżarła................................................... 21

Inteligencja na talerzu................................................................... 26

Leczyć ciała i dusze...................................................................... 30

Witamina B na dyskotece............................................................. 35

Czy seks zabija?............................................................................ 38

Żony „produkują" pijaków........................................................... 42

Żółtka zahamowały dżumę............................................................ 47

Polak w kąpieli.............................................................................. 51

Kultura żucia................................................................................. 55

Święta po polsku........................................................................... 60

Święta krzepią............................................................................... 63

Sekrety życiowej energii............................................................... 68

Kobiety, nie łamcie się.................................................................. 73

Jak zabezpieczyć się przed nagłym nieszczęściem....................... 77

Nasz przyjaciel ból........................................................................ 81

Moja siostra śmierć ...................................................................... 85

Część I

Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu ludzkiego.

„Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowa­nia organizmu ludzkiego" - tak zatytułowany maszy­nopis, a właściwie odbitka kserograficzna, wpadła nam w ręce latem 1995 r. Była w fatalnym stanie tech­nicznym, z trudem dawało się ją odczytać, ze wstępu wynikało, że stanowi streszczenie wykładu utrwalo­nego na taśmie magnetofonowej w 1990 r. w Łodzi.

- Jesteśmy bonifratrami. Mamy swoje placówki w Łodzi, Warszawie, Krakowie, Kalwarii Zebrzy­dowskiej. Zajmujemy się ziołolecznictwem wg starej szkoły petersburskiej - zapowiadał lakonicznie ktoś przedstawiony jako o. Jan Grande. Jego zdaniem naj­ważniejsze przy niesieniu pomocy jest zwrócenie uwagi pacjenta na sposób żywienia i pielęgnowania własnego organizmu. Mówiąc najprościej, stan na­szego zdrowia uzależniony jest od stanu żywienia.

Przez miliony lat (prawdopodobnie żyjemy prze­szło 450 milionów lat) człowiek tak dobierał poży­wienie, by było w nim wszystko, co jest potrzebne do wzrostu organizmu i jego odnawiania. W naszym po­żywieniu występować muszą te składniki, z których sami jesteśmy zbudowani. Potwierdza to również no­woczesna nauka. Przyjrzyjmy się zatem - proponuje autor wykładu - tym podstawowym, pierwotnym budulcom. Nasz Stwórca, Przedwieczny postawił przed sobą nie byle jakie zadanie: jak i z czego ulepić człowieka, czym ma być ta symboliczna „glina", w co ją wyposażyć i jak po­łączyć. Po zastanowieniu - ojciec Jan opowiada to wszystko w wielkim, alegorycznym skrócie - wziął wapń, domieszał do niego po trochu krzemu, żelaza, kobaltu, magnezu, cynku i zbudował rodzaj rusztowa­nia na planie krzyża. Na jego czubku osadził coś, co można dziś nazwać centrum zarządzania albo kompu­terem. Dość chwiejną i kruchą konstrukcję poobklejał mięśniami, poprzetykał żyłami, oplótł siecią nerwów. Ulokował pomiędzy tym wszystkim kilka fabryk prze­miany materii i ogromne „zakłady farmaceutyczne". Ostatnim pociągnięciem Mistrza było okrycie całości delikatną, aksamitną, bardzo unerwioną skórą. Tchnął swoją energię, odsunął się o krok i patrzył. Wreszcie powiedział: Idź, zbieraj, szukaj, dobieraj to, z czego sam jesteś zbudowany jako pożywienie twoje. Autor wykładu usprawiedliwia się, że opowiada tak obrazowo, aby wszyscy zrozumieli pewną prawi­dłowość. Jeżeli w naszych organizmach coś się po­psuje, to znaczy, że zachwiana została pierwotna równowaga jego składników. Posłużmy się przykła­dami.

Często z powodu niewłaściwego trybu życia, po­śpiechu, jadania nieodpowiednich potraw, narastających napięć, wyczerpuje się nasza odporność nerwo­wa. Znaczy to, że nie zadbaliśmy o odpowiednią ilość magnezu, fosforu, bardzo ważnej witaminy Bl, sele­nu, jodu i cynku. Jeśli nie zwrócimy uwagi na to, co kładziemy do garnka, nie ma mowy, abyśmy kiedy­kolwiek wrócili do normalnego samopoczu-cia. Bywa, że człowieka trapi brak pamięci; brak koncentracji, wieczne znużenie, bezsenność, pobolewanie głowy, łamanie w kościach... Okazuje się, że za­brakło w garnku witaminy Bl, którą w naturalny spo­sób gromadzimy spożywając drożdże i duże ilości różnych jarzyn. Warto tu zwrócić uwagę na fasolę i groch - bo w nich jest masa magnezu, kobaltu, żelaza, fosforu, błonnika, białka roślinnego, żółtego fosforu - przeciw stanom reumatycznym, kamicy nerkowej i wątrobo­wej, utracie odporności na zmęczenie, migrenie, ła­maniu w kościach, bezsenności, zapaleniu pęcherza, problemom z dną, tzn. z odkładaniem się kwasu mo­czowego w stawach. Tymczasem fasola jest jakoś bar­dzo rzadko w naszej kuchni obecna. Dawniej, w tra­dycyjnej kuchni dobra gospodyni szykowała na zimę przynajmniej dwa worki nasion strączkowych (fasoli i grochu).

Przy spożywaniu fasoli wytwarzają się gazy. Aby tego uniknąć, trzeba przed moczeniem suche nasiona oparzyć wrzątkiem (ok. 15min.) i podczas gotowania dosypać szczyptę kminku. Fasolę gotuje się bez mięsa i bez soli, w oddzielnym garnku, w tej samej wo­dzie, w której była namoczona już z kminkiem. Ugo­towana może stać w lodówce jako półfabrykat. Potem można ją użyć do zwykłej zupy jarzynowej z dodatkiem łyżki masła z roztartym ząbkiem czosnku i odrobiną majeranku. Pyszna i zdrowa strawa i od czasu do czasu możemy sobie nawet pozwolić na cięższą potrawę: fasolkę po bretońsku. Podsmaża­my na oleju trochę resztek z mięsa, lekko podrumieniamy pokrojoną cebulkę, wlewamy przecier pomi­dorowy, trochę koncentratu i dodajemy ugotowaną fasolę. I do smaku przyprawiamy pieprzem.

Można fasolę zmielić w maszynce, dodać tartej bułki, do tego przyrumienionej cebulki, masła, trochę pieprzu, odrobinę mielonego gotowanego mięsa, dwa przetarte jajka i mamy doskonały farsz do pie­rożków. Palce lizać! Co za przysmak! A w nim wiel­kie bogactwa: magnez, żelazo, kobalt, fosfor, błonnik, białko roślinne itd.

Obok fasoli w naszej kuchni nie powinno zabrak­nąć grochu. Groch żółty na poligonach służy jako podstawowa potrawa. I okazuje się, że nawet ciamajdowaty chłopak, w wojsku nabiera energii życiowej. Przybywa mu rozumu, a po przyjeździe do domu jest pełen siły i wigoru. Niestety, po trzech miesiącach bez grochówki na stole, znowu robi się z niego ciamajda życiowa.

Wróćmy do czasów, kiedy jeszcze nie było ani kombajnów, ani żadnych maszyn na polu i pradzia­dek z kosą wychodził o 3 rano do ciężkiej pracy. Pra­babka w międzyczasie nagotowała garnek grochu, drugi kapusty i mięsa - zmieszała to wszystko razem, zaniosła na pole. Wszyscy się najedli i kosili nie go­rzej niż obecne kombajny.

Kto jada groch regularnie raz w tygodniu, to do 100 lat nic nie będzie wiedział o reumatyzmie. To jest udowodnione. Do grochu, gotowanego tak jak fasola, dodajemy również kminek i masło. Niech stoi sobie w garnku, a kiedy potrzeba - dodajemy do ziemniaczanki z posiekaną chudą kiełbasą, przyprawiamy majerankiem, tymiankiem i mamy łatwo strawną, wspaniałą grochówkę.

W następnej kolejności autor utrwalonego na ta­śmie wykładu przekonuje słuchaczy o walorach ka­szy gryczanej, która jest dostarczycielką krzemu. Co znaczy krzem dla naszych organizmów? Zakonnik nie chce straszyć, tylko informuje lakonicznie, że brak krzemu ma ścisły związek z zawałem serca, wyle­wem krwi do mózgu, żylakami, hemoroidami, krwawieniem dziąseł, wypadaniem włosów, krucho­ścią kości, łamliwością paznokci, ogólnym zmęcze­niem.

Dlaczego - zastanawia się narrator - nasze babki i dziadkowie nie mieli kłopotów krążeniowych, za­wałów, itp? Ano, dlatego, że ich organizmy wspiera­ne były przez krzem, który dostarczała twarda stu­dzienna woda (nikt przed 100 laty nie słyszał o roz­miękczonej wodzie, do której sypie się masę chloru niszczącego krzem i jej życiodajność, nie spotykano również warzyw z wiotkimi łodygami rosnących w glebie pozbawionej krzemu...). Kultura kulinarna dawnej Polski dostarczała organizmowi ogromne ilo­ści krzemu poprzez jadłospis, w którym poczesne miejsce zajmowała kasza gryczana. Zawiera ono kil­kadziesiąt procent krzemu, jest - jak kamyczki - od­porna na zepsucie, nie tknie jej ani robak ani mysz po­lna; są w niej całe pokłady rutyny, od której zależy stan naszych arterii - żył i tętnic. Współczesny przemysł farmaceutyczny docenia właściwości gryki i wykorzystuje ją do produkcji le­ków przeciw żylakom, hemoroidom, miażdżycy, kło­potom krążeniowym. Zastanówmy się teraz, czy w naszych kuchniach popularna jest kasza gryczana? Ile razy w tygodniu dostarczamy organizmowi za­warty w niej krzem? - A przecież - jak była o tym mowa na początku - Pan Bóg z krzemu zmieszanego z wapniem zbudo­wał nasze kości, zęby, arterie, usztywnił dziąsła, wzmocnił włosy... Dalej, po nieczytelnym kawałku tekstu, narrator zdradza nam swoje „uniwersytety": Dzieciństwo spędził w Azji, na Syberii, na pogra­niczu mongolskich stepów Kirgizji. Tam poznał her­batę, ale taką prawdziwą. Jak Polakowi podano szklankę, to... język mu kołowaciał i przez trzy go­dziny nic nie mówił, a tubylcy mieli święty spokój. W Azji zwyczajowo na stole stawiano duży samo­war, na nim imbryk, a w tym imbryku wrzała esen­cja herbaciana. I tak jest prawidłowo! U nas, w Pol­sce, uważamy, że gotowanie herbaty zabija wszyst­kie jej wartości. Tymczasem ona dopiero powyżej 100 st. C zaczyna być sobą. Wyparzają się garbniki, witaminy Bl, B6 działające przeciw otyłości; wypa­rza się delikatna teina, puryna i rutyna, która uela­stycznia naczynia krwionośne. Garbniki w herbacie działają odkażająco i zastępują na Wschodzie jodynę. Narody Azji zalewają rany esencją herbacianą i owi­jają je gałgankiem z płatkami herbacianymi. Po dwóch dniach obrzęk znika, a po tygodniu wszystko się goi. Również na kobiece problemy ze śluzówkami naj­lepsza jest esencja herbaciana, przechowywana w srebrnym dzbanuszku (w srebrze nie rozwijają się żadne bakterie ani jednokomórkowce). Należy robić płukanki i podmywania. Esencja herbaciana stoso­wana do przemywania ran i pielęgnowania odleżyn działa dwa razy skuteczniej niż wywar z kory dębu. Dobrze zaparzona mocna herbata zabezpiecza przed chorobami krążenia, serca, niewydolnością mózgu, kłopotami z zapaleniem śluzówki na tle ata­ku szczepów wirusowych, nawet przed grypą...

- Wróćmy na chwilę do cudownego zamysłu Pana Boga - kontynuuje swój wykład nieznajomy mnich. - W naszej czaszce, prócz mózgu -

- komputera, zagłę­bień, w których tak dogodnie osadzone są oczy, otworów nosowych, przez które wentyluje się i dotle­nia organizm, znajduje się bardzo ważne urządzenie - rodzaj młyna - nadzwyczaj przemyślnie wyposażo­nego. Są tam zęby - siekacze kawałkujące pokarm, za nimi zęby trzonowe, które jak koła młyńskie - muszą wszystko porządnie zemleć. Rozdrabnianiu i miaż­dżeniu towarzyszy zmiękczanie śliną z pepsyną wy­pływającą spod języka z dwóch „studzienek". A cały ten proces skutecznie przyśpiesza język -

- delikatna łopatka, która ciągle wszystko miesza i obraca. Zmie­lona masa wpada rurą przewodu pokarmowego do wielkiej betoniarki, czyli naszego żołądka, unerwio­nego trzy razy bardziej od naszej twarzy. Zanim my zdążymy skonstatować zdenerwowanie - żołądek już stracił właściwy sobie różowy kolor, zrobił się biały jak prześcieradło i skurczył o dwie trzecie. Skurcz spowodowany napięciem nerwowym lub brakiem pożywienia czyni z żołądka pompę ssącą, która wcią­ga do środka żółć z woreczka żółciowego. Tymcza­sem nie powinno jej być w żołądku ani jednej kropli. Ale cóż, już się stało... Jak tylko coś zjemy - wszystko zalewa żółć uniemożliwiając pracę śluzówki żołądka, jak również wymieszanie pokarmu z kwasami tra­wiennymi. Żołądek wypycha to wszystko do kiszek, które z kolei zostają podrażnione przez żółć i niedo­kładnie przetrawione kawałki jedzenia. Jak najszyb­ciej więc pozbywają się toksycznej substancji wyrzu­cając ją do ostatniej fabryki przemiany - grubej, potęż­nej, siwej kichy. Ta dopiero - jak się nie zirytuje... Wcale nie chce pracować. Wszystko się tam zatrzy­muje, wzrasta temperatura. Zamiast procesu trawien­nego mamy proces gnilny. Tragedia ogarnia swoim zasięgiem limfocyty, któ­rych zadaniem jest wyszukiwanie pożywnych mikrocząsteczek w cienkim i grubym jelicie oraz w wątro­bie i taskanie ich na plecach tam, gdzie jest to potrzeb­ne. Poparzone żółcią nic nie mogą zdziałać. Kurczą się i wycofują. Człowiek zamiast tyć - chudnie, traci siły, cierpi na zaparcia lub zapalenie jelit z biegunką. Aby temu wszystkiemu zapobiec, musimy unikać zdenerwowania oraz nie dopuszczać do tego, by nasz żołądek był pusty, a więc - jadać przynajmniej 6 razy dziennie. To nie musi być za każdym razem zasiadanie do stołu, wystarczy między normalnymi posiłkami ja­kiś sucharek, suche paluszki, kawałek żółtego sera - 2-3 kęsy czegokolwiek - aby ten znerwicowany żołądek cały czas był zajęty trawieniem. Wtedy nie będzie miał czasu na kurczenie się i zasysanie żółci. Ludzie, którzy często jadają, nie tyją, jest to udowodnione. Żółć dodatkowo wytrawia śluzówkę i przyczynia się do powstawania wrzodów żołądka. Gdy przycho­dzi pacjent i skarży się na jakieś dziwne, bezzapachowe odbijanie, które aż podpiera pod serce, to prócz ziółek wśród zaleceń otrzymuje: bezwarunkowo ja­dać 8 razy dziennie i pić często ciepłe mleko. Mleko potrafi oczyścić żołądek z narzucanej żółci i zneutra­lizować nadmiar kwasu solnego. Jeżeli zrobicie z żół­cią porządek - zapowiada narrator - skończą się dole­gliwości trawienne.

Kolejnym problemem, jaki autor wykładu będzie omawiał jest plaga naszych czasów, czyli choleste­rol. Jadamy często wywary z mięsa, rosoły, gdzie wy­stępuje masa kwasów tłuszczowych nasyconych, bar­dzo łatwo łączących się z cukrem rafinowanym tworząc masę przydatną do produkcji cholesterolu. Tra­fia on do wszystkich naczyń krwionośnych i pozosta­je w dużej ilości w wątrobie. Do usunięcia cholesterolu z organizmu konieczna jest znaczna dawka wapnia. Należy go spożywać właściwie bez przerwy. Jest to również ważne dla systemu kostnego. W jego składzie znajduje się prze­ciętnie 11-13 kg wapnia. Niestety, bardzo łatwo go tracimy na korzyść serca. Serce, jeżeli nie dostanie wapnia ze spożywanym mlekiem, czy serem, to ukradnie je sobie z kości. Serce - główny organ, nie może pracować bez soli wapnia rozpuszczonych w krwiobiegu. Tak jak samochód nie pociągnie bez oleju silnikowego, tak i serce nie będzie pracować bez litra mleka na dobę. A nasze biedne, systematycznie ograbiane kości przysparzają nam na starsze lata pro­blemów. Mamy do czynienia ze zwyrodnieniami kostnymi i reumatyzmem, osteoporozą, zmęczeniem ogólnym, przedwczesną starością. Wszystko to spo­wodowane jest brakiem szacunku dla mleka i prze­tworów mlecznych. Obserwowałem Mongołów i Kirgizów -

- powołuje się na swoje doświadczenia zesłańca o. Grande - u któ­rych panował jeszcze „wiek XIX". Ci ludzie rzeczywi­ście dożywali wieku Mojżeszowego. To nie przesada, 90 procent starców przekraczało 110,115 lat i byli zu­pełnie sprawni. Tam siedemdziesiątka, to dopiero wiek średni. Ale też nie znają oni oranżady, wina, cu­kru (do naszych czasów o cukrze nic nie wiedzieli). Piją po 5 litrów mleka dziennie, albo ajran - specjalne kwaszone mleko azjatyckie. Kwas mlekowy w nim zawarty jest antytoksyną i dostarcza bardzo dużą ilość wapnia do krwiobiegu. Serce ma pełną możli­wość spalania go. Nie męczy się, nie nakazuje małym krwinkom, aby kradły wapń z kości. Przeciwnie, nad­miar wapna transportowany jest jako regenerujący budulec do kości. Przy tym jeszcze woda pitna czer­pana ze studni jest czysta i bogata w krzem. Wszyst­ko to usuwa z organizmu wszelkie gnilne bakterie, a na dodatek część wapnia z tego nadmiaru wypitego mleka wyrzuca z masami kałowymi cholesterol. Naj­mniejsza molekuła wapnia wyprowadzana z organi­zmu jako balast dla nas niepotrzebny, wlecze ze sobą na zewnątrz ogromny wór z cholesterolem.

Nadzwyczaj skutecznie można obniżyć choleste­rol, spożywając duże ilości kwaśnego kefiru. Chole­sterol spadnie w ciągu paru tygodni do zupełnej nor­my i jeszcze zostaną usunięte miękkie złogi wapnia, które już poosiadały na naszych tętnicach, żyłach i zastawkach. Pytanie -

- skąd one się tam wzięły? Otóż - jak już była o tym mowa - jeśli prowadzimy oszczęd­ne w mleko i sery żywienie - serce musi sobie jakoś radzić i znajduje źródło wapnia w naszych kościach. Krwinki, jak małe mrówki, wydziobują z kości mięk­ki wapń i niosąc go do serca, po drodze gubią na za­stawkach żylnych i tętniczych. Ratując serce stają się przyczyną miażdżycy typu wapniowego. Tracimy pamięć, mamy zimne nogi, bolące, czasem pękające pięty, odciski na nogach, źle się czujemy, bolą nas ra­miona. Wiadomo, zaczyna się odwapnienie kości. Kark boli, gdy kręcimy głową - chrupie i trzeszczy. Wszystko zaczyna się psuć. Konieczny jest wapń - bez niego nie da się żyć. Jednak nie wszystkie organizmy przyjmują mleko w normalny sposób. Bywają dolegliwości, w których może ono zaszkodzić, np. chorym na trzustkę. Trzustka nie znosi słodkiego mleka i wtedy trzeba pić kwaśne, a najlepiej - kefir, o którym już była mowa. Kefir to nietypowe mleko. Nazywa się tak od nazwi­ska francuskiego uczonego, który był w Tybecie w XIX wieku i tam u Mongołów podpatrzył, jak zeskrobywali ze ściany jaskini dziwny śluz, dodawali go do mleka, które szybko się zsiadało i miało specy­ficzny smak. Zauważył, że po tym mleku świetnie czuje się jego przewód pokarmowy. Wrócił do Fran­cji - zbadał przywiezioną substancję pod mikrosko­pem i okazało się, że jest to rodzaj grzyba skalnego. Grzybki Kefira zakwaszając mleko, polują na bak­terie. A ponieważ odżywiają się bakteriami gnilnymi, oczyszczają mleko z wszelkich brudów. Poza tym wytwarzają mlekowy kwas chemiczny odwrotnie złożony, który z naszych organizmów nawet trupi jad rakowy usuwa. Jeżeli ktoś choruje na raka i pije 3 razy dziennie po pełnej szklance kefiru, to ma o poło­wę toksyn rakowych mniej w swoim krwiobiegu. Grzybki Kefira robią w naszym żołądku, w kisz­kach, to co robiły w garnku mleka - polują na bakte­rie. Wymordują je tak dokładnie, że nie pozostanie ani jedno szkodliwe paskudztwo. Dlatego w każdym domu powinien być osobny garnek do zakwaszania kefiru. Wczorajszym kefirem - jutrzejszy. Oto, jak go szykujemy: Litr mleka trzeba gotować na wolnym ogniu pół godziny, żeby trochę odparowało, postawić do ostu­dzenia w ciemnym garnku. Do chłodnego mleka wlać szklankę kefiru, przykryć pokrywką, postawić w cie­płym miejscu i na drugi dzień kefir gotowy. Można popijać nim kaszę gryczaną ze skwarkami i nie ma żadnego problemu trawiennego. Można przy okazji sprawdzić stopień zanieczyszczenia chemicznego mleka. Grzybki kefiru nie rozwiną się w środowisku „zabrudzonym" chemią. Po prostu, mleko zburzy się i ucieknie z garnka.

Następnie narrator zastrzegając, że powie coś nie­popularnego stwierdza, iż jajka są lekarstwem prze­ciw miażdżycy. Można zjadać nawet kilka dziennie i obniżyć nimi poziom cholesterolu. Ale pamiętajmy - jeśli tylko do jajek dodamy łyżeczkę cukru, na przy­kład w osłodzonej herbacie - poziom ten momental­nie rośnie. Białko proste w jajkach daje człowiekowi ogromne siły, a żółtko zawiera wszystkie mikroele­menty, biopierwiastki i witaminy. Nie ma nic lepsze­go dla odżywienia organizmu jak żółtko, bo w nim jest wszystko to, czego potrzebuje do życia i wzrostu rozwijające się kurczątko. Jajko zawiera w sobie dro­gocenną substancję - lecytynę - zapobiegającą miaż­dżycy. Ale nie można go łączyć z tłuszczami nasyco­nymi (na przykład - smażyć na maśle) i dodawać cu­kru. Młodych osób może ten rygor nie dotyczyć. Ale już po trzydziestce trzeba się chronić przed choleste-rolem. Zresztą ostatnio zdarza się, że dzieci 11-letnie mają miażdżycę i to zaawansowaną, z cholesterolem powyżej 300 mg%. To jest dopiero tragedia. Miażdży­ca w dzieciństwie czy wieku młodzieńczym stanowi efekt przekarmienia rosołkami, cukierkami i przechemizo-waną żywnością.

".. .W naszym jadłospisie poczesne miejsce zajmu­ją ziemniaki" - czytamy dalej w streszczeniu wykła­du. Autor zauważa, że powinniś-my więcej o nich wiedzieć i lepiej je przyrządzać. Na przykład, czy po­trafimy właściwie obierać ziemniaki, albo przygoto­wać ciasto na placki? Ziemniaki - są błogosławieństwem dla nas w Eu­ropie, ale nie należy przesadzać serwując je rano, wie­czór i w południe. Gdybyśmy ziemniaki przyrządza­li tak, jak Żydówki - byłoby z nich 10 pożytków wię­cej. Nie wiadomo, skąd Mojżesz przed wiekami wie­dział, że to, co rośnie w ziemi, choć nieczyste, jest bar­dzo bogate w życiodajne siły. Nakazał, by wszystko to przed przygotowaniem było dokładnie wyszoro­wane i wymyte. Choćby Żydówka była najbrudniej­sza, nigdy nie będzie obierała ziemniaków tak, jak Polka, która przyniesie z piwnicy brudne, zapasku­dzone przez błoto, ślimaki, myszy, koty bulwy i obie­ra je bardzo grubo, wyrzucając z łupinami drogocenne składniki żywieniowe i utytłane myje po kilka ra­zy, niektóre miejsca dociera, bo jeszcze są brudne. A przecież ziemniak jest bardzo porowaty, prawie jak gąbka, wchłania brudną wodę, a przy okazji wypłu­kuje się z niego dużo cennych składników. Na doda­tek, po ugotowaniu wylewa się drogocenny wywar do zlewu, a bezwartościo-wą skrobię utłucze, niekie­dy doda się trochę śmietany i podaje na stół.

Żydówka, jak przyniesie z piwnicy ziemniaki, to najpierw je porząd-nie wyszczotkuje, wymyje pod bie­żącą wodą, a jak jej nie ma - to trzy razy wymyje w nowej wodzie i te czyściutkie ziemniaki obiera tak cieniutko, że skórka jest przezroczysta. Okazuje się, że tuż pod nią są całe pokłady potasu, sodu, magne­zu, kobaltu, żelaza, tych najcięż-szych biopierwiastków, których nam ciągle brakuje. Po obraniu przepłu­kuje, wrzuci do czystego „koszernego" garnka, tylko do ziemniaków przeznaczonego, zapełnia go do po­łowy. Ile osób w domu, tyle główek cebuli przekroi na 4 i włoży na wierzch, wsypie ździebełeczko kmin­ku, doda dużą łyżkę masła, wleje 2 szklanki mleka, doleje wrzącej wody. Bo u Żydówki jest jeszcze spe­cjalny garnek na wodę. Nigdy brudną, „niekoszerną" wodą nie zaleje żadnej potrawy. Duży garnek stoi na kuchni i bez przerwy gotuje się w nim woda. Wszyst­ko, co niepotrzebne wyparowuje z niej, żelazo i różne paskudztwa z rur osiadają na ściankach, woda staje się miękka i czysta. Zalewa nią ziemniaki, też tylko do połowy garnka, bo druga połowa musi być pary. Nie soli. Przykrywa pokrywką i na dobrym ogniu prędko gotuje. Stwierdzi, że miękkie, posoli, chwi­leczkę jeszcze pogotuje. Do czystego glinianego garnka wyleje wywar, a ziemniaki wysypie na półmisek - już są z masłem, z kminkiem, z mlekiem, z cebulą - zapach niesamowity - posypie tylko zielonym posie­kanym szczypiorkiem. I nie trzeba już niczym przy­prawiać. Są wyśmienite, nawet bez mięsa. Natomiast do wywaru z ziemniaków Żydówka dolewa 2/3 zimnego mleka, wsypie posiekaną rzeżu­chę lub szczy-piorek i podaje zamiast polskiego kom­potu z rozbełtanego dżemu, który nie ma żadnych wartości. A placki ziemniaczane, jeśli je dobrze przyrządzić, można nawet w lipcu upiec z zeszłorocznych ziemnia­ków. Najpierw należy dwa jaja ubić porządnie, wlać pół litra przegotowanego mleka, wtarkować dwie du­że główki cebuli, dobrze wymieszać. Jak ktoś chce miękkie placki, to wsypać troszeczkę proszku do pie­czenia. Dopiero w to wszystko wtarkować kilkanaście ziemniaków (skrobia nigdy nie poczernieje w mleku, a i jajko rozbite z mlekiem ma inną strukturę). Z tak przygotowanego ciasta placki będą jasnożółte z różo­wym odcieniem, jak z młodych ziemniaków, łatwo strawne. Jeśli zostaną na dzień następny, to należy zro­bić czystą zupę pomidorową, a zamiast ryżu dodać po­krojone w paseczki placki ziemniaczane. Idealna, po­trawa z doskonałymi "flaczkami".

Wszystkie te na po­zór banalne sprawy - są ważne dla naszego zdrowia. Gdybyśmy zwrócili uwagę na to, co jemy i jak je­my, to w naszych warunkach, tych teraźniejszych, na­wet najgorszych i ekonomicznie i psychicznie, mogli­byśmy 120 lat żyć, bo na tyle mamy mniej więcej zako­dowane w Europie nasze siły żywotne. Tyle byśmy żyli bez znajomości słowa - lekarz. Dbajmy więc o dobrą kuchnię. Gdy najemy się dwa razy w tygodniu grochu, kaszy gryczanej, raz w tygodniu fasolówki, popijemy codziennie litrem mleka, zjemy 5 dag sera, główkę cebuli, dwa jabłka, to nie ma na nas siły. Starość nie przychodzi, kości nas nie bolą. Kładziemy się spać kiedy trzeba, wstajemy o właściwej porze. Żeby nam ktoś nawet nadepnął na palec, to się śmiejemy, zamiast kląć. I żebyśmy nawet nie chcieli, to do nieba pójdziemy.

Wszystkie zalecenia tego swojskiego lekarza są proste, a zarazem niezwykłe. Być może starsi Czytel­nicy w niektórych „mądrościach" odnajdą ślad recep­tur żywieniowych swoich matek i babek? Autor nie ukrywa ich rodowodu:

- Znam tysiące wypadków, że ludzie przez całe la­ta nie jedli tych podstawowych starosłowiańskich po­traw. Po wizycie u mnie, z pewną nieufnością zaczy­nali próbować. A po trzech miesiącach przyjeżdżają i z radością relacjonują: - Proszę księdza! 20 lat fasoli i grochu nie jadłem, teraz wszystko jem, doskonale się czuję, siły nabrałem...

W kolejnym akapicie wykładu zakonnik zwraca uwagę na to, by zatroszczyć się o własny system ner­wowy, od którego zależy proces wchłaniania, stan żołądka i jelit. Nasz system nerwowy to kilkaset kilo­metrów bardzo delikatnej nitki, która - mając swój początek w mózgu - oplata cały kręgosłup rozgałęzia­jąc się między kręgami. Rozgałęzienia opasują orga­nizm docierając do wszystkich jego zakątków. Sys­tem ten składa się w 80 procentach z fosforu, który trzeba nieustannie uzupełniać. Fosfor znajduje się w nasionach strączkowych, rybach, serach, mleku. Ażeby jednak nie rozdymały się od niego jelita nale­ży dodawać kminek i pić kwaśne mleko. Kto ma ten­dencję do wzdęć powinien po obiedzie aplikować so­bie jedną łyżeczkę zmielonego kminku popitą letnią wodą.

Sery żółte, które tak lubimy... Owszem, można je spożywać, tylko pamiętajmy, że w Polsce sery są za młode (zbyt krótko poddawane są procesom fermen­tacyjnym) i mają dużo bakterii gnilnych. Należy po­pijać je kefirem, który zneutralizuje nietypowe tło bakteryjne. Jeżeli kefiru nie pijemy, to lepiej żółtego sera nie jadać. Najzdrowszy jest zgliwiały twaróg przetopiony z kminkiem z dodatkiem świeżego ma­sła, domowej roboty.

Ważna jest również dla stanu naszych nerwów witamina Bl, która znajduje się w większości potraw, jeśli tylko nie zniszczymy jej niewłaściwym gotowa­niem. Wszystko mianowicie powinno być gotowane pod przykryciem, co zapobiega uciekaniu wraz z pa­rą witaminy Bl. Dlatego należy mieć w kuchni duże garnki i napełniać je tylko do połowy (pół objętości garnka zostaje na zbierającą się parę). Trzeba też zli­kwidować naczynia aluminiowe, które niszczą kości i śluzówki.

Autor wykładu zaleca zioła, które uzupełniają w organizmie niedobór witamin, mikroelementów, garbników, biopierwiastków. Opowiada się za natu­ralnymi przyprawami, na przykład: pieprzem (jest bakteriobójczy, w dużych ilościach chroni przed wrzodami żołądka), zielem angielskim (silny lek żółciotwórczy zapobiegający chorobom trzustki), maje­rankiem, tymiankiem (zapobiegają zatrzymywaniu soków trawiennych i żółci w woreczku żółciowym), gałką muszkatołową dodawaną do ciężko strawnych ciast itd. Im więcej przypraw w kuchni, tym mniej kłopotów w żołądku. Należy je dodawać nawet do najprostszych zup.

Zakonnik ostrzega natomiast przed octem, które­go w żadnym razie nie należy stosować do potraw. Można go zastąpić sokiem z cytryny, byle nie oddzia­ływał bezpośrednio na szkliwo zębów, bo w krótkim czasie je rozpuści.

Należy zaprzestać słodzenia cukrem. Na Zacho­dzie, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, cukier za­pisano już do księgi niebezpiecz-nych potraw, na dru­gim miejscu po narkotykach. Przyjął też nazwę „bia­łej śmierci". Zanim zostanie przetrawiony przechodzi w organizmie czterokrotny proces przeobrażenia chemicznego. W pierwszym rzędzie łączy się z tłusz­czami nienasyconymi i produkuje wielkie ilości cho­lesterolu. Po drugie - jest przyczyną powstawania ka­micy nerkowej. Mimo że glukoza zawarta w cukrze odżywia tkan­kę nerwową, cukier jest trucizną... Glukozę w naj­czystszej postaci pozyskamy ze spożywanych owo­ców i warzyw. Jeśli dodamy do tego łyżeczkę miodu, który przeobraża się od razu w energię - to już nam to wystarczy jako dzienna dawka. Nie należy cukru zastępować sacharyną, która bardzo wysusza śluzówkę. Tak więc wyrzucamy z naszych jadłospisów nadmiar cukru, konfitur, leguminek, dżemów itp.

W końcówce „Opowiadania o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu ludzkiego" znajdujemy jeszcze opinie na temat czosnku i cebuli. Otóż, ludzie spożywający te warzywa w większych ilościach mają w swoim obiegu detreomycynę, własny antybiotyk, który chroni przed chorobami wirusowo-bakteryjnymi. Poza tym, eteryczne olejki cebuli zawierają siarkę, która ma zbawienny wpływ na naszą śluzów-kę. Jeśli zdarzy się katar, czy - nie daj Boże --zapale­nie zatok - to należy postępować następująco: utrzeć na tarce do ziemniaków 2 duże cebule, wrzucić do wysokiej koktajlowej szklanki, owinąć jej brzeg uszczelniającym wianuszkiem z waty, tak by gaz nie wszedł do oczu, tylko do nosa i głęboko oddychać...

Ludzie skłonni do gryp, kaszli, katarów powinni jadać przez całą zimę czarną rzodkiew, która jedno­cześnie leczy kamicę wątrobową i... zapewnia piękną, gładką skórę...

Lektura tego nie dokończonego maszynopisu, drukowanego w odcinkach w „Wieczorze Wybrze­ża", spotkała się z bardzo dobrym odbiorem czytelni­czym. Ludzie domagali się dalszego ciągu telefonując i pisząc do redakcji. Po pobieżnej penetracji okazało się, że o. Jan Grande, to postać autentyczna - zakonnik Jan Grande z klasztoru oo. bonifratrów we Wrocła­wiu. W krótkiej telefonicznej rozmowie udaje się nam nakłonić go do spotkania. Któregoś wrześniowego dnia wsiadamy do pociągu i udajemy się na spotka­nie z człowiekiem, którego proste rady stały się dla wielu wstrząsem i przestrogą.

Część II

Spotkania z Ojcem Grande

Jak bronić się przed rakiem

Dzisiejszy klasztor oo. bonifratrów we Wrocła­wiu jest skromnym fragmentem całego kompleksu budynków, które kiedyś należały do tego zakonu, a obecnie stanowią „cywilny" szpital. Od drzwi wejściowych poraża wręcz intensywny zapach ziół. Wspinamy się po schodach do Zakładu Ziołolecz­nictwa „Samarytanin" oo. Bonifratrów. Na nasze spotkanie wychodzi słusznej postury mężczyzna o łagodnej twarzy. Ojciec Jan Grande (jest to imię zakonne Jerzego Majewskie-go) znajdzie czas dla przyjezdnych z Gdańska. Musimy tylko trochę poczekać. Naj­pierw przyjmie chorych, od rana cierpliwie czekają­cych w Zakładzie. Siadamy na końcu kolejki i -chcąc nie chcąc - konotu-jemy ludzkie opinie o zakonniku-zielarzu. Wnioskować z nich można z całą pewnością jedno: tam, gdzie kończy się zaufanie do konwencjo-nalnej medycyny, gdzie robi się beznadziejnie i rozpaczliwie -zaczy-na się rola ojca Jana. Jego natomiast idee foce jest nie tylko leczenie kon­kretnych chorób, ale uruchomienie w ludzkich or­ganizmach - za-równo chorych, jak i zdrowych - ta­kich sił żywotnych i takiej wewnę-trznej energii, któ­ra skutecznie wspierać będzie leczenie i zapobiega­nie chorobom. Przy pomocy czego? Przy pomocy odpowiedniego żywienia.

Prosimy ojca Jana, by opowiedział nam coś o so­bie.

- Zakonnik nie jest osobą prywatną - odpowiada - i nie ma prawa opowiadać swojego życiorysu. Nie­mniej, niejako na marginesie głównego tematu pierwszego spotkania, którym jest obrona ludzkich organizmów przed rakiem, dowiadujemy się, że oj­ciec Jan Grande pochodzi z Grodna, urodził się w 1934 roku, jako dziecko ciężko chorował przez wiele lat na gruźlicę przewodu pokarmowego. Ko­munizmu uczono go na stepach syberyjskich za Ir­tyszem. Koczowali tam Mongołowie, którzy nawet nie wiedzieli, że skończyła się II wojna światowa, a którym przedstawiono polskich zesłańców jako ludożerców. Bardzo się dziwili, że „twoja budiet kuszat moja" i że ludzie o tak małym rozstawie szczęk mogą mieć tak wielki apetyt...

Potem był Tybet, Petersburg, Kijów... W Kijowie przyszły zakonnik zetknął się ze starą szkołą nie­konwencjonalnej medycyny i - jak twierdzi - dużo z niej skorzystał. Właściwie, jego zainteresowanie leczeniem zaczęło się od samoleczenia. Przewlekła choroba pozwoliła mu zgromadzić sporą wiedzę o funkcjonowaniu ludzkiego organizmu i wspiera­niu go. Po powrocie do Polski ukończył szkołę felczerską, całe lata pracował w służbie zdrowia. Do bonifratrów wstąpił siedem-naście lat temu, w trybie poniekąd nadzwyczajnym... Powiedział tylko tyle, że na pewnym etapie życia stanął mu na drodze maciupeńki, niziutki budynek klasztorny oraz roz­strzelany Chrystus. Nietknięta od wojny figurka przechowała wojenny dramat - rozszarpany, wy­rwany bok, kikut ręki, osmalony trzpień krzyża. Ta­kie to półtora nieszczęścia wisiało przed klasztorem w Warszawie, całej już przecież odbudowa-nej. Mniej więcej po tygodniu Jerzy Majewski, przyszły Jan Grande, był już w zakonie z manelami... Pierwszą posługę bonifraterską odbywał w Do­mu Pomocy Społecznej na południu kraju opiekując się ciężko chorymi - zarówno fizycznie, jak i psy­chicznie. Zajął się też ziołolecznictwem, m. in. w Za­kładzie Ziołoleczniczym przy Konwent-cie Bonifra­trów w Warszawie, Łodzi, a obecnie we Wrocławiu. Zapy- tany - czym medycyna zakonu bonifratrów różni się od medycyny oficjalnej? - odpowiada, iż w regule zakonu zapisana jest od stuleci zasada wła­snego dochodzenia do wiedzy medycznej w oparciu przede wszystkim o najściślejszy kontakt z chorymi. Bonifratrzy mają swoją wiedzę i tradycję ciągle po­szerzaną i rozbudowywaną. Co nie znaczy, że w ja­kikolwiek sposób lekceważą zdobycze współczesnej nauki. Wyznają zasadę, iż ich działania powinny uzupełniać leczenie kon-wencjonalne. Ojciec Jan opo­wiada, iż osobiście obserwował kilkuset pacjentów chorych na raka, którym medykamenty ziołowe po­mogły znieść utrapienia chemioterapii. Wiadomo, iż tzw. chemia wywiera-jąca niszczący wpływ na tkan­kę rakowatą nie jest obojętna dla całego organizmu -osłabia jego siły obronne, wyniszcza. Okazuje się jednak, że jeśli obok chemii, podamy preparaty zio­łowe regenerujące, czysz-czące układ wątrobowo-trawienny oraz moczowy z toksyn - to taki pacjent ma szansę przeżyć o dobre kilka lat dłużej i to w nie­złej kondycji. Zdarzały się nawet przypadki, iż cho­rzy pijący zioła, mimo chemioterapii, mieli tak wzmocniony organizm, że nie tracili włosów.

Na pytanie - Czy to prawda, że wszyscy jesteśmy zagrożeni rakiem i jak to się dzieje, że właśnie na Wybrzeżu Gdańskim, a nie - dajmy na to - na zanie­czyszczonym Śląsku, zbiera on ostatnio najobfitsze żniwo? - słyszymy wstrząsającą opowieść o tym, że rak jest zakodo-wany w każdym człowieku. Uśpio­ny i przyczajony czeka na sposobny moment. A ten moment następuje wtedy, kiedy organizm jest bar­dzo wyczerpany, kiedy przez dłuższy czas obniża się w ludzkim ustroju poziom cynku, witaminy A i magnezu, wtedy otwiera się brama dla raka. Dlatego należy tak bardzo zważać na prawidłowy jadłospis, który dostarczyć ma tych wszystkich re­generujących materiałów. Przedwieczny - powiada ojciec Jan - tak nas skonstruował, że potra-fimy sami siebie obronić, również przed rakiem. A dlaczego na Wybrzeżu tak szaleją nowotwo­ry? Nie ma to nic wspólnego z klima-tem. Chodzi natomiast o napięcia nerwicowe. Zdaniem naszego roz-mówcy, warto zwrócić uwagę na fakt, że rak w pierwszym rzędzie atakuje ludzi o usposobieniu cholerycznym. Z obserwacji wynika, iż wszelkie na­rastające stresy wytrącają z równowagi cały układ nerwo-wy, a to powoduje złe wchłanianie i „gubie­nie" wielkich ilości selenu, cynku, magnezu, jodu itd. W osłabionym organizmie rozwija się tkan-ka ra­kowata. Na Wybrzeżu w ostatniej dekadzie było więcej napięć i stresów niż gdziekolwiek indziej. No i zbieramy plony... Poza tym, sposób odżywiania ludzi mieszkają­cych nad morzem różni się nieco od odżywiania w centrum, czy na południu. Organizm ludzki mu­si mieć zapewnione w pożywieniu podstawowe substancje, budulec wspierający tę cudowną, mi­sterną, przemyślną maszynerię, jaką nam Pan Bóg - ufając naszemu rozsądkowi - powierzył.

- Żeby tak jeszcze tylko współczesne kobiety ze­chciały pojąć - konty-nuuje ojciec Jan - ile od nich za­leży. - Przemądrzałe toto, zarozumiałe, w dodatku złośliwe. Co ja się tu z nimi nadenerwuję - fuka, ni­by to zdegustowny. Pod pozorną złością jest w nim sporo życzliwości do ludzi. Tylko ludzkie słabości, np. uleganie modzie, nie znajdują u nie-go zrozu­mienia: - Przychodzi taka jedna z drugą i, oczywi­ście, one wiedzą najlepiej, jak ja mam je leczyć. Że­by się to chociaż jakoś ogar-nęło, przyczesało... Od grzebienia jak diabeł od święconej wody ucie-kają. Dzięki Ci, dobry Boże, że ja nieżonaty... Ale nie piszcie tego, nie piszcie - sprzeciwia się niepewny, czy ma prawo mieć taki staropolski gust. - Otóż, niechby te nasze baby, każda jedna, ucze­sana czy nie, wzięły sobie do serca, że dla swojej ro­dziny znaczą tyle co minister zdrowia, a ich kuchnie są zakładami leczniczo-farmaceutycznymi, w któ­rych przygotowuje się życiodajne potrawy. Każe podkreślić to trzy razy: Produkcja w naszych pol­skich kuchniach musi być życiodajna.

Darujmy sobie w trudnych czasach kulinarne wydziwiania. Potrawy podawane na ładnych ta­lerzach - mają być proste i tak dobrane, by dostar­czały domownikom 68 niezbędnych składników ży­wieniowych. Dlaczego 68? Bo mniej więcej na tyle wyspecjalizowanych grup jest podzielona liczba krwinek gospodarujących w ludzkim organizmie i odpowiadających za funkcjonowanie jego składo­wych. Krwinki, te małe budowlane mrówki, muszą mieć stałe zatrudnienie, a obowiąz-kiem nas - ludzi myślących - jest dostarczyć im odpowiedniego ma­teriału... Przyjrzyjmy się teraz ziarnku grochu - ile też ta­kie maleń-stwo zawiera w sobie składników żywie­niowych...

Wyrzucić margarynę przez okno!

Spotykamy się z ojcem Janem Grande, by mówć o ziarnku grochu. W przeciwieństwie jednak do Andersena - nie będzie w rozmowie sensów prze­nośnych. Opinie ojca Jana są bardzo konkretne i prak-tyczne. Okazuje się, iż najzwyklejszy groch, byle nie łuskany, zawiera magnez, kobalt, żelazo, fosfor, błonnik, białko roślinne, substancje antyreumatyczne, antymigrenowe, antycukrzycowe; jest kopalnią witaminy B-kompleks, witaminy A... I już mamy 12 składników z potrzebnych 68, o któ­rych wcześniej była mowa. Do tego - jeśli gotu-jemy grochówkę - dochodzi cebula zasobna w witaminę C i siarkę, białko zwierzęce z kawałka wędzonki lub - lepiej - pół kilograma pokrojonej w kostkę kiełbasy, zawartość odżywcza wygotowanej mar­chwi, pietruszki, kartofli, dodatków w postaci ma­jeranku, pieprzu, liścia bobkowego... Wystarczy policzyć, ile jest w samej grochówce elementów dających zatrudnienie naszym pracowitym krwin­kom.

Mądra gospodyni nie wyrzuci wczorajszego chleba, ale pokroi go w plastry i przyrumieni na ole­ju duże, pachnące i chrupiące grzanki. Poda je dzie­ciom i mężowi do grochówki. A jeśli jeszcze chce za­trzymać starego w domu, żeby się nie wyrwał z kumplami na piwo -

- to niech mu do tego wszyst­kiego po cichutku, dyskretnie, naleje do szklanki dobrego piwa. Po takim obiedzie chłop już nigdzie nie będzie się szwendał.

- Mądrze prowadzona kuchnia jest błogosła­wieństwem dla domu - powiada nasz rozmówca - tylko trzeba z niej powyrzucać zachodnie śmiecie, nadmiar chemii i przetwórstwo spożywcze. Polskie kobiety, przynajmniej te, które nie chcą do cna zdurnieć, niech uważają szcze-gólnie wtedy, kiedy jest nadzwyczaj piękne opakowanie i głośna reklama w telewizji. Te nieszczęsne rogaliki z nadzieniem czekolado-wym - toż to paskudztwo nad paskudz­twami, bez żadnej wartości odżywczej... - zżyma się o. Jan. Na pytanie o margarynę, bardzo intensywnie ostatnio reklamowaną - ojciec reaguje irytacją:

- Wyrzucić to mazidło z kuchni, natychmiast. Z tłuszczów używać tylko masła, oleju (najbardziej wartościowy produkowano niegdyś z konopi), smalcu, czystego łoju. Margaryna, jako produkt o wysokim stopniu przetworzenia, robi szkody w ludzkim organizmie. Wystarczy pomyśleć - jaki proces technologiczny musi przejść olej naturalny, ile po drodze trzeba dodać do niego substancji che­micznych (w tym i rakotwórczych), sztucznie pro­dukowanego kwasu masłowego (który prawdopo­dobnie niszczy śluzówkę), utrwalaczy i barwników (gdyby nie pomarańczowa farbka - margaryna była­by trupio blada), aby uzyskać postać efektownie za­pakowanej kostki. Nawiasem mówiąc, nie ma dotąd na świecie żadnej pracy naukowej, która uzasadniłaby i po­twierdziła zdrowotność spożywania margaryny. Agresywna chemia spożywcza - zdaniem ojca Ja­na - pojawia się w naszych domach również pod po­stacią wybielonych cukrów i soli. Do końca zeszłe­go wieku cukier był rarytasem zaszczycającym szla­checkie stoły, przez pospólstwo prawie nie używa­nym. Jedynie w czasie świąt pojawiała się „głowa" cukru - krystalicznego, gruboziarnistego, którą roz­bijało się wydzielając domownikom po kawałeczku. Ciasto natomiast słodziło się miodem. O ileż to zdrowsza forma żywienia. Dziś używa-my cukru bez ograniczeń, a ten oczyszczony cukier jest naj­zwyklejszą chemią, która zwiększa niepomiernie ilość kalorii, a nie daje spodzie-wanej energii. Prze­chodząc w organizmie kilkakrotną przemianę, pro­dukuje „po drodze" mnóstwo substancji złośli­wych. W dodatku bardzo gorliwie szuka towarzy­stwa tłuszczów nasyconych i wiąże się z nimi, two­rząc masę cholesterolu. Obiecujemy zastąpić w naszym domowym go­spodarstwie cukierniczkę - miseczką miodu. Ojciec Jan bardzo przekonująco mówi o tym, iż jest on naturalnym środkiem słodzącym, zawierającym czy­stą glukozę, bogatym w życiodajne substancje, przechodzącym do krwiobiegu z przewodu pokar­mowego prawie bez żadnej przemiany i zamieniają­cym się tam w energię życiową...

Od cukru i miodu niby daleko, a jednak blisko do... soli. Mycie, płukanie i warzenie soli - zdaniem ojca - jest zbrodnią przeciw naturze. Sól kopalniana niesie ze sobą ogromne bogactwo selenu, żelaza i kobaltu. Tymczasem w przemysłowej obróbce są one wypłu­kiwane do Wisły, a stamtąd do morza, na dodatek -trują po drodze pół życia w rzekach. Co dalej robi nasz przemysł żywieniowy? Otóż, kupuje się za granicą za ciężkie dolary jod, nasyca nim wypłuka­ną sól, miele ją, bieli i sprzedaje bezwartościową substancję, z której jod - po otwarciu torebki - bar­dzo szybko ulatuje. Szukajmy soli kopalnianej z Kłodawy, jak najmniej oczyszczonej, szarej, „brzydkiej" z wyglądu.

Przy okazji warto zwrócić uwagę na jeszcze jed­ną sprawę - nie nabierajmy się na jakieś wymyślne opakowania artykułów spożywczych. Na przykład, zdrowotną kaszę gryczaną pakuje się ostatnio do jednorazowych torebek - z grubego plastiku, bardzo wulgarnych, nieestetycznie podziurawionych i w tym się gotuje. Kasza z takiego plastiku nie na­daje się do jedzenia, ponieważ są w niej wygotowa­ne z opakowania substancje chemiczne. Poza tym, nie przypomina swoją konsystencją puszystości po­trawy gotowanej właściwie. I, naturalnie produkt jest droższy, ktoś przecież na tych opakowaniach zarabia. Polskie społeczeństwo powinno bronić się przed raptowną zmianą tanich substancji w drogie, przez przesypy-wanie ich z jednego opakowania do drugiego.

Zadajemy teraz pytanie zastrzegając, iż nasz roz­mówca może je zignorować: - Czy zdarzyło się kiedyś, że Jan Grande - w ha­bicie lub „po cywilnemu" - przekroczył próg restau­racji McDonalda?

Ojciec Jan pąsowieje, wydyma policzki niczym trębacz i gwałtow-nie unosi ręce jakby miał za chwi­lę odfrunąć... - Już same nazwy: McDonald, coca-cola, pepsi-cola, hamburger, hot-dog przyprawiają mnie o drgawki. To jest skandal, że mając taki zasób wła­snych możli-wości żywieniowych, sprzedaliśmy przemysł spożywczo-żywieniowy amerykańskim biznesmenom. Jako stary mnich, mimo całego moje­go życiowego optymizmu przepowiadam, iż w ro­ku 2000 Polacy staną się na terenie swojego własne­go kraju murzyńskimi wyrobnikami. Przez Polskę będą przejeżdżać transkontynentalne pociągi, będą śmigać po autostradach zagraniczne samochody, a tubylcy spadną do roli czyścicieli z miotłami w rę­kach - kończy katastroficzną wizję przyszłości. - Dziękuję Bogu, że jestem stary, niedługo umrę i nie będę tego wszystkiego oglądał - dodaje.

Zaprzeczamy z całą mocą. Nasz rozmówca jest człowiekiem w sile wieku, który zwyczajnie i po ludzku, czegoś nienawidzi: Głupoty współrodaków? Ich zdolności do małpiego naśladownictwa? Samo-bójczych inklinacji ludzkości? Pewnie wszyst­kich tych spraw na raz. Ojciec Jan lęka się, by prze­szczep amerykanizmu nie wyrządził nam więcej szkody aniżeli komunizm, który jednak liczył się z jakimiś regułami. Na przykład, nie wystawiano w kioskach obok zdjęcia Pa-pieża pornograficznego obrazka. I naprawdę - jak zapewnia - nie cho-dzi mu o dewocję, ale - takich rzeczy nie robi się z powodu zwykłej przyzwoitości, szacunku dla ludzkich prze­konań...

Pozostajemy jeszcze przy temacie amerykańskie­go żywienia, zasta-nawiając się wspólnie - czym ono grozi Polakom. Ojciec Grande uwa-ża, iż jest to sys­tem powodujący sklerotyzację organizmu oraz za­nik pamięci z powodu choroby Alzheimera. Jeśli ludzkość się nie opamię-ta i nie przestanie produko­wać fałszywej żywności, to do 2100 roku nie dożyje ani 10 proc. populacji. Przestańmy więc wydziwiać i zacz-nijmy produkować w prosty, sprawdzony przez dziesiątki tysięcy lat sposób, zdrową żyw­ność. Zgodnie z naturą, której nie wolno popra-wiać. Przedwieczny tak ją ukształtował - konkluduje oj­ciec - że jakie-kolwiek poprawianie zawsze coś w niej kategorycznie zepsuje.

Kolejnym pytaniem otwieramy szeroki temat polskich tradycji ży-wieniowych. Ojciec Jan ma tu dużo do powiedzenia. Uważa, iż istnie-je kanon żywieniowo-kulinamy, do którego powinniśmy się dziś od-woływać. Takim wzorcem, dostarczającym nam drogocennych wska-zówek, jest polska kuchnia przedrozbiorowa, zbierająca ciąg wielo-wiekowych doświadczeń. Później wszystko się urwało. Przyszła nę-dza okresu rozbiorowego, pierwsza wojna świa­towa i związany z nią głód; potem ten króciutki czas niepodległości, zbyt krótki, by matki mogły przeka­zać swoje doświadczenie córkom; druga wojna świato-wa i degeneracja pojęć o żywieniu (co złapię to zjem, aby tylko jako tako przetrwać), a po wojnie - wiadomo jak było. Kobiety zaangażo-wane w pra­cę zawodową szukały sposobów na jak najszybsze przygo-towanie posiłków i uciekały od tradycyjnych potraw bogatych w biopierwiastki, mikroelementy, witaminy, substancje, które kiedyś niosły ze sobą zdrowie i życie.

Żeby nas sztuczność nie zeżarła

Ojciec Jan chętnie powraca do tematu, którym zakończyliśmy ostatnie

spotkanie. Jego zdaniem -przedrozbiorowa kuchnia słowiańska była tak po­żywna i dostarczała tyle energii, że można było z jej nadmiaru „ściany rozwalać". Weźmy taki chleb -własny, pieczony we własnym piecu, wielki na pół stołu, położony na liściu łopuchowym, posypany czarnuszką albo kminkiem. Jak się go odkroiło no­żem jak kosą - to aż błyszczał w środku, tak dobrze był wykwaszony... Na pytanie - Czy można jeszcze gdzieś na kuli ziemskiej popróbować smaku prawdzi-wego chle­ba? - słyszymy odpowiedź odbierającą nadzieję:

- Zacznijmy od samej ziemi. Człowiek przechemizował ją na głębo-kość co najmniej metra i wszyst­ko co z niej wyrasta jest mniej lub bardziej skażone. Oczyszczanie ziemi, nawet gdybyśmy od dziś za­przestali stosowania chemii, potrwa kilkaset lat. Również tak zwana zdrowotna żywność, którą te­raz gdzieniegdzie można dostać nie jest całkowicie czysta, bo wyrastając na nawozach organicznych wchłania chemikalia z pasz, którymi karmiono zwierzęta. Jest to więc obieg zamknięty i obawiam się, że smak prawdziwego chleba pozostanie współ­czesnemu człowiekowi nie znany. Niegdyś, piekarnię można było wyczuć na kilka­dziesiąt metrów, tak pachniało świeżym chle-bem. Dziś, kiedy gospodyni domowa robi w domu kluski - kompletnie nie czuje zapachu mąki. A przy rozra­bianiu ciasto zamiast trzymać się własnej konsy­stencji i odskakiwać od ręki jak piłeczka - przykleja się do niej.

Rozmowa o prawdziwym chlebie zahaczyć mu­si o „prawdziwy" ogień, na którym niegdyś piekło się taki chleb. Zdaniem ojca Grande, ogień, jaki daje drewno i węgiel, jest całkiem inny od gazowego czy elektrycznego zabijającego wszelkie walory smakowo-zapachowe pieczywa. Zresztą wystarczy po­równać barwy: z jednej strony złocis-toczerwony i gorący ogień z pieca, z drugiej - niebieski i zimny, jakby martwy ogień kuchenki gazowej. Nie rozgrze­je on, na przykład, daw-nych garnków żeliwnych, jest na to zbyt słaby. A z kolei współczesna patelnia teflonowa postawiona na otwartym ogniu piecyka - spali się. Jeśli ktoś ma możliwości - niech porówna placki ziemniaczane sma-żone na kuchni opalanej węglem i drewnem, na otwartej fajerce, na staro­dawnej żeliwnej patelni, z plackami „z gazu". Są to zupełnie różne smaki, zapachy i konsystencje. A już ten najnowszy diabelski wymysł, czyli ku­chenki mikrofalowe - toż to istne horrendum. Stru­mień drgających elektronów niszczy, druzgocze cząsteczki białka i potrawa z takiej kuchenki tylko wygląda jak pożywienie, ale pożywie-niem nie jest. Ojciec Jan tym swoim pacjentom, którzy chwalą się, że zakupili właśnie za ciężkie pieniądze kuchenkę mikrofalową, mówi tak: „Wydaliście oszczędności na coś, co niszczy waszą rodzinę. Nasz rozmówca z satysfakcją powołuje się na jeden z ostatnich nu­merów miesięcznika „Żyjmy dłużej", gdzie znalazł bardzo niepochlebny arty-kuł o kuchni mikrofalo­wej. On te same wnioski sformułował już kilka lat temu.

Prawdziwy chleb i prawdziwy ogień. Pozostało nam jeszcze powie-dzieć coś o prawdziwej wodzie. Tu, jak się okazuje, sprawa nie jest do końca prze­grana.

- Kto chce mieć w domu dobrą krzemionkową wodę, którą orzeźwi się o każdej porze roku, niech zrobi tak: pół kilograma suszonego skrzypu pokru­szyć, wsypać do emaliowanego garnka, zalać przefiltrowaną wodą, zostawić na noc. Rano pogotować 20 minut, odstawić. Kiedy ustoi się, przecedzić przez niezbyt gęste sitko, wlać do kamiennego wyziębio­nego garnka. Garnek paruje i nie pozwoli, by woda się na-grzała i w ten sposób pozyskujemy krzemion­kę - wyśmienitą, twardą wodę wprost do picia, do herbaty, do mycia zębów, do gotowania zup... Ojciec Jan radzi także, by - jeśli tylko jest taka możliwość - postarać się o własną studnię. Kopać trzeba głęboko, wodę dokładnie przebadać. Praw­dziwa, czysta, żywa woda z cembrowanej studni, jest darem Przedwiecznego, zawiera magnez, krzem, żelazo. Można, a nawet należy pić ją bez przegotowania... Chrońmy się przed zanie-czyszcze­niami i sztucznością jak tylko można, żeby one nas w końcu nie zeżarły.

No właśnie - podchwytujemy temat - weźmy ta­kie antybiotyki. Przecież nierzadko trzeba się po nich „leczyć"... Ojciec Jan również uważa je za nie­bezpieczne. Po kuracji antybiotykami trzeba odtruć organizm, usunąć toksyny z wątroby i nerek, oczy­ścić śluzówkę z grzybicy, jeśli taka się pojawi, wreszcie - przywrócić właściwe wy-dzielanie soków trawiennych. Czasami, po przeholowaniu kuracją antybiotykami, oczyszczanie organizmu jest dłuż­sze niż samo lecze-nie. Należy pamiętać, aby przy zażywaniu antybiotyków każdego dnia wypić szklankę kefiru oraz wziąć trzy razy dziennie wita­minę B-kompleks. Jeżeli zaczyna się grzybica w śluzówce - trzeba podawać bardzo duże ilości cebuli. Jeśli jednak jest już i wątroba poszkodowa-na i nie chce przyjmować cebuli, należy zastąpić ją kombi­nacją ziół goryczkowych, przeciwzapalnych, po­wlekających oraz oczyszczają-cych układ moczowy.

Za oknem klasztornego gabinetu ojca Jana -pierwsze jesienne szarugi. Pytanie o to jak zabezpie­czyć się przed grypą? - wprost wisi w powietrzu. Ojciec Grande zaleca dostarczanie organizmowi dużej dozy witaminy C. Bierzemy po dwie kapsułki przy śniadaniu. Jeśli chodzi o żywienie - trzeba zwiększyć ilość jarzyn w jadłospisie, przede wszyst­kim marchwi i kapusty. Gotujemy zupy jarzynowe (naturalnie, nie na mięsie czy kościach, a jedynie na łyżce masła), przyrządzamy najrozmaitsze surówki. Warto też wykorzystać dobro-dziejstwa naszego polskiego kalafiora. Jest tak bogaty w wartości od­żywcze, że ich nie spiszesz na kartce. Ważne przy tym, by go nie przegotować. W osolonym wrzątku, z odrobiną „vegety" dla smaku, gotujemy kalafior około 10 minut, dolewając szklankę mleka. Następ­nie podbieramy go widelcami, kiedy jest jeszcze chrupki, odsączamy i delikatnie namaszczamy świeżutkim, naturalnym masłem, żeby zrobił się aż złocisty... Uchowaj Boże „potraktować" go prażoną tartą bułką. I wątroba, i trzustka jej nie tolerują.

Kolejna sprawa, jeśli chodzi o przeziębienia. Nie wolno wychodzić rano z pustym żołądkiem. Jeśli już nie ma czego innego, to choćby podgrzać prze­gotowane wczorajsze mleko i wlać do niego esencję herbacianą. Łyżkę miodu do tego i już nam się po­prawia krążenie, organizm otrzymał białko i wap­no. Bardzo ważną sprawą - uzupełnia swój wywód ojciec Jan - jest ubiór. Od pierwszych jesiennych szarug zakładamy nakrycia głowy. Obowiązkowo. Przez nie osłoniętą głowę organizm wytraca 60-80 proc. całego nagromadzonego ciepła. A przeziębie­nie ciała jest gorszym paskudztwem od kompletne­go zapicia się alkoholem. Następnie nasz rozmów­ca mówi coś wielce niepochlebnego na temat dam­skiej mody i zastanawia się - skąd się to u nas wzię­ło - te gołe rozczochrane głowy, spódnice powyżej kolan, nylonowe pończoszki i do nich nie zasznu­rowane wojskowe buciory... Naturalnie, jest to mał­pie naśladownictwo mody amerykańskich slum­sów. Margines społeczny, obrzeża wielkich metro­polii, bieda i bez-domność podyktowały światu znudzonemu konsumpcją taki styl, który polega na noszeniu przypadkowych, zupełnie nie dopasowa­nych części garderoby. A „wyższe sfery" naszego, pożal się Boże, polskie-go biznesu, natychmiast to kupiły.

Szaruga za oknem nie cichnie. Pytamy - co robić, kiedy już złapią człowieka pierwsze grypowe dreszcze? - Zanim pobiegniemy do lekarza i zaczniemy fa­szerować się antybiotykami - odpowiada Jan Grande - spróbujmy starych, wypróbowanych przez pra­babki metod. Trochę kwiatu lipy, kwiatki dzikiego bzu, parę gałązek dzikiej maliny, kapkę podbiału i mięty - zaparzyć i niech naciąga pół godziny. Wziąć łyżeczkę miodu, przetrzeć klatkę piersiową i stopy maścią kamforową, wypocić się, przez dwa dni nie wychodzić z domu. A zioła zbieramy idąc latem na niedzielny spacer, zwykle daleko od zasmrodzonej szo-sy. Przynosimy je letnią porą do do­mu, rozsypujemy na starej firance rozpiętej choćby między dwoma krzesłami, otwieramy okno i suszy­my. Słowem, prowadzimy w domu własną aptekę zielarską. Zamiast rozwiązywać krzyżówki, lepiej studiować właściwości ziół i ich roz-poznawanie. Zioła to są witaminy, mikroelementy, biopierwiastki, olejki eteryczne będące uzupełnieniem dobrze prowadzonej kuchni. Trzeba tylko chcieć i kobiety muszą mieć na to czas. Ojciec Jan wspomina swoją matkę, która - prowadząc gospodarstwo - miała czas jagody i zioła zbierać, i wieczorem szydełkując z dziećmi pośpiewa-ła... A dzisiejsze kobiety? Krów nie doją, kur nie hodują, świń nie karmią, lnu nie sieją, międlić nie międlą, prząść nie przędą, pierza nie drą, nie haftują, nie szydełkują, a wciąż czasu nie mają. Replikujemy, że to za sprawą telewizji. Nie­opatrznie, bowiem na twarzy naszego rozmówcy znów pojawia się irytacja: - To kolejny, chorobotwórczy wynalazek diabła. Promieniowanie ekranów, zwłaszcza w tych na­szych małych mieszkaniach, bardzo szkodzi na wzrok i na cały orga-nizm. Swoją drogą, ciekawe, czy aby ojciec Grande nie jest antyfe-ministą? - Przeciwnie. Uważam, że kobieta jest koroną stworzenia. Dziadyga - wybacz mi. Boże mój język -może sobie pozwolić na wiele i nikt się specjalnie nie zgorszy widząc go na ulicy pijanego, z papiero­sem w gębie. Ale „lepsza połowa"...? Gdyby Od­wieczny mógł przewidzieć, że baby sięgną po pa­pierosy - to by im kominy w gło-wach zainstalował. Jest takie powiedzenie wzięte z żydowskiego ulicz­nego slangu: fiksum dyrdum mischugyne kopf, oznaczające mniej więcej tyle, co wariactwa szalonej głowy.

- A ile nasze „mischugyne kopf" powinno zaży­wać nocnego odpo-czynku? - W epoce ciągłych napięć psychicznych potrze­ba człowie-kowi co najmniej 8 godzin snu. Zasypiaj­my obowiązkowo przed go-dziną 23, kiedy to orga­nizm w sposób naturalny wycisza się, serce zwalnia swoją akcję, kora nadnerczy przestaje produkować adrena-linę. Należy w tym czasie skłonić głowę na poduszkę. Jeśli przega-pimy tę godzinę biologiczne­go spokoju i nadal będziemy aktywni, to wymusi­my na korze nadnerczy dalszą pracę. Będzie ona wstrzykiwała do krwiobiegu odrobinki adrenaliny już do samego rana i nie da nam spokojnie zasnąć. Sen będzie przerywany, a początek dnia naznaczo­ny zmęczeniem. My, mnisi, budzimy się o piątej ra­no, bez budzika. Cał-kiem inaczej zagospodarowuje się czas do południa, można bardzo dużo zrobić. Po południu, niestety, czas jest już krótki. Interesuje nas, czy można sobie pozwalać na po­obiednią drzemkę? Ku naszemu zdziwieniu - zda­niem ojca Grande - jest to kompletnie zabronione. Po posiłku należy odbyć dość intensywny spacer. A ta przemożna po-trzeba snu po obiedzie wywodzi się ze zwykłego obżarstwa. Żołądek podnosi prze­ponę, serce o nią zawadza, mamy wrażenie, że jest za ciężkie, i człowiek - taki niedźwiedziowaty - kła­dzie się spać, prze-sypiając najciekawszy czas w ży­ciu. Potem wieczorem ma problemy z zaśnięciem.

Inteligencja na talerzu

- Dawno, dawno temu... - prowokujemy ojca Ja­na, by wrócił do wątku kuchni staropolskiej i roz­maitych zamierzchłych kulinariów.

- Jeśli cofniemy się myślą het, het - nasz rozmów­ca zaczyna tak, jakby opowiadał baśń - jakieś kilka­set lat, do Polski jeszcze przedjagielloń-skiej, to zoba­czymy, że istniejące wtedy typowe gospodarstwa wiejs-kie, były w 100 procentach samowystarczalne. Wszystko wytwarzano na miejscu; od jajka poprzez płótno, które się tkało, przędło i farbo-wało, aż do własnego garnka. I ta samowystarczalność - fakt, że rzad-ko kiedy wybierano się po coś do większych ośrodków - wytworzyła normę prostego i warto­ściowego żywienia ze składników przez siebie wy­produkowanych. Przede wszystkim, jadano dużo mięsa, nie goto-wanego, ale opiekanego nad ogniem. Tłuszcz wytapiał się, spływał, skwierczał w paleni­sku, pieczyste pachniało na kilometr. Takie mięso przedstawiało sobą bardzo bogatą wartość białkowo-odżywczą. Co ważne, pozbawione było tłusz­czów nasyconych, które znajdują się w wywarach naszych współczesnych zup oraz pieczonym w tłuszczu mięsie, będąc przyczyną sklerozy. Dalej - wędzenie. Była cała proce-dura naturalne­go wędzenia: moczono mięso w specjalnej solnej za­prawie, po czym - nie parzone - wędzono przy uży­ciu gałązek jałowca i buczyny. Wędzonkę zawiesza­no w kominie... Przewiew kominowy podsuszał i jednocześnie zabezpieczał przed owadami. Jak się od-kroiło płat takiego ciemnoczerwonego mięsa, po­łożyło go na chleb razowy domowego wypieku, do tego przyniosło z piwnicy ukiszoną w dębowej beczce kapustę i skropiło ją aromatycznym olejem z konopi, które rosły za oknem...

- No... to na pewno nie był hamburger - wyrywa nam się.

- Z całą pewnością - potwierdza ojciec. A dziś ta­ka wędzonka jest moczona w roztworze saletry, że­by nabrała wilgoci i odpowiedniej wagi, następnie „wędzi" się ją przy pomocy preparatu, który w spo­sób sztuczny zabarwia i nadaje smak. Kiedy czło­wiek kroi „toto" potem na stolnicy, to mu spod no­ża woda wycieka i drży wszystko, jakby - Boże, uchowaj - jakiś kawałek dopiero co z prosektorium przywlekli...

- Co jadano - proszę ojca - do mięs w Polsce śre­dniowiecznej - przed Boną, przed ziemniakami?

- Głównie kasze. Pochłaniano ogromne ilości ka­szy jęczmiennej, a od XIII wieku gryczanej. Grykę do Polski przywieźli Tatarzy (na po-łudniu, do dziś nazywa się ją tatarką). Hordy tatarskie, pokonujące tysiące kilometrów prawie nie zsiadając z koni, nie mogły taskać ze sobą kuchni polowej z grochówką. Każdy Tatar siedział sobie na małym koniku, pod siedzeniem miał plastry suszonego mięsa, a do bo-ku przytroczony sajdak - worek skórzany, w któ­rym grzechotała odpo-wiednio sprawiona kasza. Pa­rzono ją najpierw w pełnym mleku, odce-dzano, obsuszano, wrzucano na chwilę do wrzącego masła, znów ce-dzono i suszono, po czym wsypywano do sajdaka. Taki Tatar jechał sobie z Mongolii, co rusz sięgał do worka i pojadał, a na postoju wy-doił swo­ją kobyłę i napił się mleka. No i wytrzymywał trudy wieloty-godniowej podróży, a nawet jak go w jakiejś potyczce skaleczyli, to skóra na nim goiła się jak na psie. Polacy - snuje swoją opowieść ojciec Jan Grande - jak go brali do niewoli, to razem z kaszą i bar­dzo się dziwili, że Tatarzy nie chcą jeść niczego in­nego. Spróbowali sami i tą drogą kasza gryczana (mało wymagająca w uprawie) podbiła Pols-kę i spore połacie Europy, stając się na całe wieki pod­stawą żywienia. Jeszcze nasze prababki pilnowały pradziadków, żeby przynajmniej dwa worki gryki były w domu na zimę. A w XVI wieku przyjechała do Polski Bona i przywiozła z Włoch kosz z jarzynami, ogromnie wzbogacając jadłospis. Kanon kuchni słowiańskiej, staropolskiej prze-szedł pewną korzystną ewolucję, ukształtował się razem z tą kapustą, kartoflami, marchewką (choć, naturalnie nadal z przewagą mięsa oraz kaszami) i - jako taki - obowiązywał aż do rozbiorów. Na pytanie - Czy podobnie odżywiali się bogaci i biedni? - ojciec Jan odpowiada, iż mądrość żywie­niowa dotyczyła wszystkich warstw społecznych.

Była pełna analogia, jeśli idzie o skład i jakość je­dzenia, natomiast różniło się ono ilością. Ubogi ubił jednego wieprzka na pół roku dla całej rodziny, bo­gaty zjadał tyle na jednym przyjęciu. Ale w podob­ny sposób, we wszystkich warstwach przyrządzano mięso, wypiekano chleb, robiono sery, kluski, barszcze, czy pierogi z kapustą. Podobnie pędzono samogon - jego czystą, prostą postać, nie przyśpie­szając w sztuczny sposób procesów naturalnej fer­mentacji. Taka wódka była bardzo mocna i spalała substancje kaloryczne, nie dając żadnych ubocz­nych skutków. Różnice żywieniowe pojawiły się w wieku XVIII wraz z modą francuską, kiedy to na zamożne stoły wjeżdżały obce frykasy, których niższe warstwy na­wet nie oglądały. Jest jeszcze jedna bardzo ciekawa sprawa, zapi­sana w polskiej tradycji żywieniowej: nigdy, przez wszystkie te wieki, nie było u nas mody obżerania się. Przeciwnie, obowiązywała zasada lekkiego nie­dojadania. I to we wszystkich warstwach społecz­nych. Nawet żebrak, który dostał jał-mużnę - poczę­stunek, gospodarował nim z rozsądkiem, zjadł tro­chę, a resztę schował do worka, żeby mu starczyło na później. Była w naro-dzie taka trochę wilcza die­ta, ale też dawała ona odporność na zmę-czenie i głód. Nie mówiąc już o tym, że niedojadanie sprzyja właś-ciwej przemianie materii, żołądek nie jest przeciążony, w jelitach nie ma zalegających resztek. Ojciec Jan zaleca wszystkim następującą zasadę: nie należy wstawać od stołu z uczuciem, że żołądek jest zbyt ciężki. Trzeba mieć swoją grzecznościową normę, coś, co można nazwać „inteligencją na tale­rzu": wezmę 3 ziemniaczki, a nie 5, od-kroję kawałek z dużego kotleta, a resztę zostawię na półmisku... Nie należy też nigdy jeść „po polsku", nabierając na jeden widelec ziem-niaki z sosem, mięso i jarzynkę, tylko przestrzegać pewnej kolejności. Najpierw po­winno się skonsumować jarzynkę, następnie mięso, na końcu - ziemniaki. Ponieważ zdaje nam się to lekką przesadą, ojciec Jan cierpliwie tłumaczy, iż taka kolejność zapobiega trawiennej schi-zofrenii. Kiedy nawrzucamy do żo­łądka bez ładu i składu zróżnico-wane pożywienie, to ta nasza „betoniarka" wprost nie wie od czego zacząć. Z trudem miele i rozciera taki obiad, zamie­niając go w maka-bryczną papkę, której składniki mają różny czas rozkładu i trawienia.

Ojciec Jan nie pochwala diet przegłodzeniowych. Uważa, iż wszelkie tego typu nowomodne praktyki prowadzą do paskudnych następstw. Le­czył niejedną ofiarę diety - cud, ludzi, którzy zapadli na poważną chorobę psychiczną - jadłowstręt, czyli tak zwaną anoreksję. Na Za-chodzie choroba ta ze­brała już okrutne żniwo, zwłaszcza wśród mło-dych dziewcząt. W Polsce też się ostatnio nasila. Nie mówiąc już o dziwnej modzie na hinduizm. Jest to, o czym nie wszyscy wiedzą, hin-duizm w cudzysłowiu - sekciarski, przeszczepiony najpierw na grunt amerykański, niewiele mający wspólnego z prawdziwymi naukami Wschodu, prowadzący na psychiczne manowce. No i nasza młodzież, szukają­ca nie wiadomo czego, zachwyciła się tą formą dzi­wacznej ascezy, między innymi jedzeniowej. Należy wiedzieć, iż nasze społeczeństwo - ojciec Jan wyraźnie zmierza do puenty - jak i inne ludy środkowej Europy, ma niejako w genach zapisaną najwłaściwszą dietę. Potwierdza ją kilkusetletnia tradycja - o której mówiliśmy - i w żaden sposób nie należy przestawiać się na tę wschodnią ascezę jadło-spisową, czy radykalny wegetarianizm. Dla przykładu, gdybyśmy chcieli zastąpić kawa­łek mięsa innym rodzajem białka, to musieli-byśmy zjeść 4-litrowy garnek gotowanej soi. I jeszcze było­by mało. Wszystkie diety bezmięsne są dietami fał­szywymi, powodują patologiczne zmiany wskutek wrzodziejącego zapalenia jelita grubego, utratę od­porności, wyniszczenie organizmu. Zdaniem ojca Jana - wprowadzeniu kulinarnego nowinkarstwa winna jest inteligent-cja. Oj, chyba nie jest to najbliż­sza jego sercu warstwa społeczna. Zapytany o opi­nię - nie wystawił najlepszej: - Meblują sobie głowy skomplikowaną wiedzą, a żyć nie potrafią. Nawet kiedy chorują, to nie mą­drzeją. Zaobserwowałem, na przykład, przez 17 lat pracy ziela-rza zakonnego, że wielkomiejska inteli­gencja, jak żadna inna warstwa społeczna, zarasta brudem. W Warszawie stykałem się z pacjentami, którym z pleców można było brud łyżką skrobać. Po prostu, nie kąpali się latami, mając w mieszkaniu łazienki. Zamiast gąbki i mydła, stoso-wano francu­skie dezodoranty blokując pory, stwarzając gnijące, zapa-rzone środowisko - idealną niszę dla pasoży­tów. Te wszystkie nalecia-łości skórne, zapalenia, uczulenia, brodawki - to skąd?... A przyjrzy-jmy się wszyscy sobie - kurczymy się pod oskarżającym wzrokiem ojca Jana - w jaki to „zdrowotny" sposób spędzamy większość wie-czo­rów? Naturalnie, ogląda się telewizję. Zwykle w małym, zadymio-nym pokoiku, bo wszyscy palą. Jeden na drugiego syka: cicho, cicho... Tego licho bierze, bo mu przerzucili program, tamten nie może się skupić, wzrasta napięcie nerwowe i dom zamie­nia się w nowoczesną, wielce oświeconą jaskinię barbarzyńców. - Panie Boże, odpuść... - po swojemu fuka ojciec Jan. - A później w tym zadymionym, śmierdzą-cym skarpetami i spoconymi ciałami pokoju idzie się spać, nawet nie bardzo myjąc „przewielebne zwło­ki", bo już się zrobiło późno, go-dzina zasypiania na naszym zegarze biologicznym dawno minęła, hor­mon nadnerczy jest nienaturalnie aktywny i nie ma mowy o rzetelnym wypoczynku...

Leczyć ciała i dusze

- Ojcze Janie, my tak sobie spokojnie mówimy o dobrym jedzeniu, podczas gdy wielu ludziom sa­mo życie nie smakuje...

Nasz rozmówca natychmiast podchwytuje temat i opowiada o swoich depresyjnych pacjentach. Pewna młoda kobieta leczy się już trzeci rok u niego. Na pierwszy rzut oka - żadnych losowych przeciwności. Ładna, wykształcona (nauczycielka z zawodu), urodziła udane dziec-ko, mąż pracuje za granicą, a więc pieniądze mają. Tyle że jest nieco wyobcowana, mieszkając z teściami w wiejskim śro­dowisku. Gaśnie tam. Co miesiąc przyjeżdża do Wrocławia, wygada się, weźmie porcję leków i ja­koś ciągnie do następnej wizyty. Kiedyś powiedziała do ojca Jana: „Gdyby nie te wizyty u księdza, to ja bym się już dawno powie-siła". Inna znów osoba, starsza pani, wdzięczna była na­szemu roz-mówcy za jego optymizm i działające na pacjentów zadowolenie z życia. Nie do końca zga­dzając się z tym ostatnim - ojciec Jan kwituje: „Lekarz musi być doskonałym aktorem. A połowa sukcesu w leczeniu zależy od tego, jaki mam kontakt z cho­rym. Jeżeli ktoś wychodzi ode mnie bez przekonania, że potrafię mu pomóc, to szkoda mojej fatygi".

- Psyche i soma - powiadamy na to. - Kiedy jed­no cierpi, co dzieje się z drugim?

Ojciec Jan mówi o ścisłej współzależności. Wie ze swojej praktyki jedno: kiedy dusza choruje, to ciała nie da się uleczyć. A lekarz powi-nien mieć takie za­ufanie pacjenta, żeby ten wyspowiadał się przed nim lepiej jak przy konfesjonale. Tylko na pozór brakuje związku między rakiem żołądka a tym, że ktoś źle żyje z teściową. Wszystkie takie sprawy trzeba znać. Dobry lekarz musi poświęcić dużo cza­su na rozmowę z pacjentem i tak lawirować swoimi umiejętnościami, ażeby podnieść go na duchu, a za­razem pobudzić organizm do samoobrony; leczyć równolegle duszę i ciało.

Ciekawi jesteśmy - czy nasze prababki i pradzia­dowie chorowali na depresję?

- Nie - odpowiada ojciec - nie mieli na to czasu. Nie będzie chorował na depresję człowiek pochło­nięty przez obowiązki. Praca była, jest i będzie tu najlepszym lekarstwem. Przypomnijmy sobie szkol­ne lek-tury - „Anielkę" czy „Nad Niemnem". Były tam opisane arystokratki, co to całymi dniami leża­ły na szezlongach, coś tam sobie roiły i od tego nie­róbstwa miały „globusa" w głowie. W niższych sfe­rach to się nie zdarzało. Przypominamy o tym, że dziś w krajach wysoko rozwi-niętych, gdzie depresja jest chorobą niemal społeczną, ludzie pracują, nawet popadają w pracoholizm. Replika ojca Jana jest zdumiewająca. Stwierdza, iż w gruncie rzeczy styl życia w zachodnich cywili­zacjach jest stylem życia nierobów, którzy nawet jak pracują, to powierz-chownie. Ich zmęczenie jest tak­że pozorne, nieautentyczne. Człowiek pochłonięty wykonywaniem prawdziwej pracy, nigdy nie bę­dzie sfrustrowany.

- Czym wobec tego jest prawdziwa praca? - do­pytujemy.

Ojciec Jan odpowiada, iż jest to takie zajęcie, któ­re określa sens na-szego, tu na ziemi, trudu; ba, sa­mego człowieka określa. Powinna ona wzmacniać egzystencjalnie, a nie rozchwiewać. Zadowolenie z dobrze wykonanej pracy jest zarazem samooceną powiązaną z poczuciem własnej wartości. I to wszystko chroni przed nerwicami. Prawdziwe zmę­czenie prawdziwą pracą jest najlepszą ochroną przed grzechem i depresją.

Informujemy ojca, iż funkcjonuje w świecie re­welacyjny medyka-ment przeciwko depresji, nazy­wający się „Prozac". Wyzwala fantasy-tyczną aktyw­ność, modny jest w świecie biznesu i dotarł już do Polski.

Ojciec Jan nie słyszał o tym leku, ale gwarantuje - jako stary praktyk, mający za sobą 500-letnią tra­dycję bonifratrów - że po trzech latach zażywania wszyscy ci biznesmeni wypalą się kompletnie, a na doda-tek płodzić będą spotworniałe potomstwo. Ta­ki lek musi być miesza-niną hormonów i narkoty­ków. Nie ma innej możliwości. Z natural-nych środ­ków antynerwicowych i antydepresyjnych, w jakie nas zao-patrzył Przedwieczny na tej ziemi, istnieje tylko jeden - stare, dobrze nam znane ziele święto­jańskie, zwane dziurawcem. Niemcy produkują z niego drogocenne kapsułki przeciwko depresji. Tak więc zaleca wyłącznie dziurawiec i kakao, któ­re jest nosicielem magnezu.

Ojciec Jan - zapytany o wnętrze ludzkiego orga­nizmu i generalną zasadę jego funkcjonowania - po­wiada pięknie, iż w doskonałości naszych ciał prze­gląda się sam Przedwieczny. Gdyby ktoś ze śmier­telnych umiał rozłożyć tę konstrukcję na czynniki pierwsze i zrozu-miał zasadę jej funkcjonowania, sam byłby zachwycony. Weźmy harmonię współ­działających organów wewnętrznych, które zamie­niają martwą materię w energię życia. Weźmy na­szą korę mózgową, która tyle wspaniałości potrafi stworzyć...

- Ale duża część kory mózgowej jest wyłączona z funkcjonowania - wchodzimy ojcu w słowo.

- Tak, około 70 procent - precyzuje rozmówca. -A cóż by to było, gdyby tak człowiek eksploatował całą korę mózgową?... Swego czasu rozmawiałem w Kijowie z pewnym szamanem znad Jeniseju i spy­tałem go o coś, co zaintrygowało mnie już wcześniej. Dlaczego -

-mianowicie - ich plemiona tak bardzo szanują ludzi chorych psy-chicznie? Odpowiedź, ja­ką usłyszałem, wstrząsnęła mną. Ludzie psychicznie chorzy - mówił mi ów szaman, mający za sobą tysiąc-letnie tradycje swojej kultury - to są ludzie boscy. Dlaczego? Bo Przedwieczny wyróżnił ich włączając im tę nie używaną, uśpioną część mózgu. Spowodo­wało to, że funkcjonują ponad orbitą normal-ności, my natomiast odbieramy ich jako odmieńców. Z kolei plemiona azjatyckich koczowników ste­powych, jak również niektóre ludy in-dyjskie ogromnie szanują ludzi starych. Uznaje się ich tam za błogo-ławionych. Przedwieczny musiał dojść do wniosku, że życie takiego staruszka czemuś służy, jest komuś tu na ziemi przydatne. Nigdy nie żyje długo człowiek paskudny, długo żyją ludzie do­brzy. Starość jest rodzajem społecznego kapitału. Możemy, dzięki czyjemuś długiemu doświadczeniu, poznać niejedną prawdę o życiu.

- A pewnie i o umieraniu - dodajemy.

- Moja znajoma - kontynuuje ojciec Jan - pani Jó­zefa, 90-letnia osoba mająca za sobą życie poświęco­ne pracy w opiece społecznej, na parę tygodni przed śmiercią mówiła: Żeby też ojciec wiedział, jaki to jest okropny czas, to czekanie na śmierć. Ja ją widzę i czuję dookoła siebie wszędzie. Nie mam już żad­nych potrzeb. Rano wstanę, umyję się, uczeszę, ubiorę i ciągle towarzyszy mi świadomość, że może właśnie dziś, może za godzinę - umrę. Nawet jak znajomi przyjdą i przyniosą mi łakocie, to ja się po­częstuję, żeby nie robić im przykrości, ale nie mam już na nic zapotrzebowania. Kiedy kładę się do łóż­ka, to west-chnę do Przedwiecznego i zapytam Go -czy jeszcze się jutro zbudzę? I ku swojemu zaskoczeniu - budzę się. Pytają mnie ludzie - dlaczego ja jestem jakaś dziwna, jakby obca? A ja nie potrafię być inna, bo to już śmierć jest ze mną.

- Wstrząsająca historia - przyznajemy. - Obecnie ludzie boją się takich tematów, uciekają od nich.

- To amerykańska kultura - odpowiada ojciec -usiłowała wykreślić śmierć ze swojego myślenia. I co stworzyła? Ni mniej ni więcej, tylko właśnie kulturę śmierci, jak ją nazwał nasz Papież.

A przecież ten, niejako przymusowy pobyt pani Józefy na ziemi, coś nam uświadamia. Kiedy wyga­sa życiowa energia, jak w jakiejś ogromnej elektrow­ni atomowej - to człowiek zdaje sobie sprawę z wła­snej nicości. Nie ma już żadnych potrzeb, nawet ta­kich, by komuś zaszkodzić. Jest w pełni bezintere­sowny. Jeden ma jeszcze tylko in-teres na tej ziemi -nawrócenie, pojednanie z Bogiem...

Dzielimy się z ojcem Grande spostrzeżeniem, że podczas tych na-szych spotkań mieszają się - jak w kalejdoskopie - tematy wzniosłe z przyziemnymi. Teraz, na przykład, przyszedł czas na prozę w naj­czystszej postaci: czy należy stosować zasmażki w naszych kuch-niach? W odpowiedzi słyszymy, iż powodują one uszkodzenia wą-troby i trzustki. Za­smażka, funkcjonująca wbrew zasadom kultury tra­wiennej, jest odkryciem czasu głodu pierwszej woj­ny światowej, kiedy to trzeba było zrobić coś z ni­czego i na łyżce mąki prażonej w tłuszczu powsta­wał garnek zupy. Zagęszczamy potrawy mąką roz-bełtaną w mle­ku, śmietanie lub wodzie.

- Czy kupować dzieciom owoce egzotyczne? -znowu zmieniamy temat, ale czas nagli, wkrótce musimy kończyć rozmowę.

Zdaniem ojca Jana, mamy swoje, z naszej strefy klimatycznej: jabłka, gruszki, śliwki, wiśnie, które w pełni zaspokajają, i to od kilkuset lat, zapotrzebo­wania ludzkich organizmów. Dla urozmaicenia można dzieciakom podać na deser banana czy po­marańczę, ale nie codzien-nie. Inną sprawą jest trują­ca chemia, przy pomocy której zabezpiecza się eg­zotyczny owoc przed zepsuciem lub przyśpiesza je­go dojrzewa-nie. Ojciec był świadkiem, jak w Pale­stynie bananowce nabierały ape-tycznej, żółtej bar­wy pod wpływem dymu spalin samochodowych.

- A propos owoców. Znakiem zakonu bonifra­trów jest owoc granatu. Co on symbolizuje? - docie­kamy.

- Miłość miłosierną - odpowiada ojciec Jan - po­wielaną w nieskończo-ność, tak jak powiela siebie owoc granatu wysypując ze swojego wnętrza mnó­stwo drobnych, pełnych czerwonego soku, drogo­cennych owoców... Wiąże się z tym przepiękna le­genda, którą opowiemy pewnie już w następnym rozdziale.

Witamina B na dyskotece

Obiecaliśmy Czytelnikom opowiedzieć legendę, która wiąże się z owocem granatu oraz początkiem zakonu bonifratrów. Szczególnie, że właśnie mija dokładnie 500 lat od urodzin jego założyciela -świętego Jana Bożego. - Jest to imię zakonne Jana Ciudada, Portugalczyka - zaczyna swoją opowieść ojciec Jan Grande - żyjącego w latach 1495-1550. Jak to często u świę­tych bywa (przypomnijmy choćby Fran-ciszka z Asyżu), Jan Ciudad przeszedł burzliwe koleje lo­su, nim odna-lazł swoje właściwe powołanie. A była nim działalność charytatywna - w najszerszym zna­czeniu tego słowa. Przyszły święty osiadł w Gra-na­dzie, gdzie założył szpital i dom opieki dla ubogich, bezdomnych i chorych (również chorych psychicz­nie, których średniowieczna Euro-pa traktowała z niebywałym okrucieństwem), nie oglądając się na ich stan społeczny, pochodzenie czy religię. Wkrótce podobne ośrodki powstały w innych regionach Hiszpanii, wraz z upływem stuleci - na całym świe­cie. Historia medycyny wymienia Jana Bożego jako pre-kursora współcześnie pojętego szpitalnictwa oraz inicjatora humani-tarnych metod psychiatrii. Kanonizowano go w 1691 r. za papieża Innocen­tego XII. Przez wierzących wzywany jest jako pa­tron chorych i umierających, a także lekarzy, pielę­gniarek i szpitalnictwa. Imię jego występuje w Lita­nii do Wszystkich Świętych. Otóż, w życiu Jana Ciudada miało miejsce nastę­pujące zdarzenie: wybrał się on któregoś dnia do la­su, by - swoim zwyczajem - pozbierać nieco suche­go drew-na na opał. Nie dla siebie, ale dla jakiejś biednej wdowy. Spotkał w lesie dziecko. Musiało być zabiedzone, bo ulitował się i wziął je na plecy. Po jakimś czasie - zmęczony postawił dzieciaka na nogi. Do-dajmy, iż były to nogi bose. Cóż było robić? Jan ściągnął swoje buty i podarował je małemu bie­daczynie. Poszli dalej - dziecko w wielkich butach i bosy święty, który kaleczył sobie stopy na wykro­tach. Doszli do strumienia. Jan przekroczył wodę, po chwili usłyszał za sobą woła-nie. Obejrzał się. Dziecko stało na drugim brzegu, jego głowę otacza­ła dziwna jasność, a na wyciągniętej dłoni trzymało pęknięty owoc gra-natu, zakończony świetlistym krzyżem. Jan usłyszał następujące sło-wa: „To bę­dzie znak twojego zakonu". I tak się stało. Miłość miłosier-na, nieskończona, symbolizowana wielo­ścią w jedności (owoc granatu składa się z mnóstwa maleńkich owoców), którą św. Jan Boży prak-tykował w stopniu doskonałym, a którą my - mnisi - nie­udolnie naśla-dujemy, leży u podstaw działalności zakonnej bonifratrów.

Zastanawiamy się - w jaki sposób polscy bonifra­trzy przeszli przez „Morze Czerwone" komuni­zmu?

- Komuniści - mówi ojciec Jan - zadali nam ciosy na tyle mocne i sku-teczne, że rozwój zakonu w Pol­sce został zahamowany. Przede wszystkim - ode­brano nam bazę w postaci szpitali przyklasztornych i ośrodków leczniczych, zamieniając je w państwo­we. Tym samym przetrzebiona została kadra bonifraterska - lekarska i pielęgniarska, wspaniali starzy fachowcy, którzy kontynuowali dorobek kilku stu­leci, a młody narybek nie miał się gdzie zahaczyć. Dopiero teraz, w ostatnich latach, zarysowuje się możliwość odzyskiwania naszych szpitali i lecznic oraz odrodzenia życia bonifraterskiego na terenie Polski. Ile przy tym trzeba pokonać przeszkód, wie najlepiej nasz przeor, ojciec Kazimierz, ks. Jan Wą­sik, prowincjał wrocławski, który próbuje odzyskać część z całego kompleksu szpitalnego, odebranego nam pół wieku temu.

- Czy wśród dzisiejszej młodzieży - proszę ojca -wzrasta zaintereso-wanie życiem zakonnym?

Ojciec Grande odpowiada, że ogromnie dużo powołań zaprzepasz-czono w PRL-u. Dopiero teraz, nieśmiało, jeden czy drugi młody człowiek do nich zapuka. Ale to jest ciężki zakon, ciężka praca. Kiedy taki młodzieniec zostanie rzucony na praktykę gdzieś na głuchą pro-wincję, między psychicznie chorych czy upośledzonych fizycznie, którymi opie­kować się trzeba bezgranicznie w dzień i w nocy - to często ani miesiąca nie wytrzymuje.

Ciekawi nas, czy kolejne pokolenia przychodzą­ce na świat są silniejsze, czy słabsze, mniej odporne fizycznie?...

Ojciec Jan twierdzi, iż przechodzimy - jako ludz­kość - zastraszający proces degradacji.

- Ale, czy już jesteśmy na tym etapie, że przeka­zujemy w genach jakąś organiczną skazę?

- Zdaniem ojca Jana - jeszcze nie występuje coś takiego jak skaza genetyczna w skali gatunku (nie licząc przypadków urodzeń potwor-niałych dzieci na terenach przylegających do Czarnobyla). Ale jes-teśmy o krok. Aktualne pokolenie 13-,15-latków, jeśli się wszyscy nie opamiętamy i nie uzdrowimy naszego życia, może już swoim dzie-ciom przekazy­wać w genach osłabienie centralnego układu nerwowe-go. A uzdrowienie życia, to przede wszystkim po­prawne żywienie. Nasz organizm musi otrzymy­wać te składniki, z których sam jest zbu-dowany. Je­żeli powstanie luka w dowozie odpowiedniej ilości fosforu, magnezu, cynku, selenu, jodu, itd. - zaczy­na się tragedia, którą nazy-wamy chorobą. Rozważa­liśmy już przecież podczas tych spotkań i o zawar­tości ziarnka grochu czy fasoli, o wartościowych ka­szach, ja-rzynach, dobrze sprawionym mięsie, maśle w miejsce margaryny, itd., itp. Tymczasem polska młodzież jest wręcz zamorzona, a w ślad za tym - kompletnie niewytrzymała nerwowo. Ojciec Jan ma wśród swoich pacjentów młodych ludzi tak roz­chwianych, niezdolnych do skupienia, źle sypiają­cych, sfrustrowanych, sarkastycznych, kłótni-wych, że wprost nie do wytrzymania. Zapytał jednego z drugim - czy chodzą na dys­koteki? Owszem, tak. A czy wiedzą - co powoduje w ich organizmach nadmiar decybeli? Nie, tego już nie wiedzieli. Ojciec Grande zwraca zatem uwagę młodemu pokoleniu na to, że hałas pus-toszy zawar­tość witaminy b1 w organizmach. A jest ona odpo­wiedzialna m.in. za naszą pamięć i stan nerwów. Subkultura mło-dzieżowa (czy może raczej wymy­ślona przez diabła - antykultura), ten łomot dysharmonijnej muzyki i migające światła, które porażają przysadkę mózgową powodując przykurcz wszyst­kich naczyń krwio-nośnych - to jest droga do samo­zniszczenia młodych pokoleń. Ro-dzice, których po­ciecha wybiera się na tę - panie Boże, odpuść - dys­kotekę, powinni bezwarunkowo zaaplikować jej przed wyjściem 3 tabletki witaminy B-compositum, żeby dzieciak wrócił z tych pie-kielnych czeluści ja­ko tako normalny.

- Dzisiaj młodzież swoim sposobem bycia terro­ryzuje świat - powiada nasz interlokutor. Był u mnie wczoraj nauczyciel szkoły średniej, 43-

-letni człowiek tak znerwicowany, że nie potrafił opano­wać drżenia rąk. Uczniowie liceum - wyselekcjono­wana, lepsza grupa potrafi, jak się okazuje, szyka­nować swoich nauczycieli, grozić im, zachowywać się agresywnie i po chamsku. To się wprost w gło­wie nie mieści. Zawsze w społeczeństwie były jakieś doły, jakiś margines, ale dziś mamy „margines" 80-procentowy. A jak ci młodzi zachowują się w do­mach rodzinnych? Wnoszą tam nerwowość i pod­minowanie. Ojciec Jan uważa, że niepokój współ­czesnych polskich rodzin jest w dużej mierze po­chodną antykultury młodego pokolenia.

Replikujemy, iż przy najlepszych chęciach, nie da się wrócić do epoki walców...

- Ale zróbmy przynajmniej tyle - powiada ojciec - by na dyskoteki trwające do 24 nie chodziły dzie­ci 12- i 13-letnie. Nocny wypoczynek odgrywa w tym wieku ogromną rolę. Inna kwestia - nie obładowujmy tych dzieci nad­miarem dodatkowych zajęć, realizując własne, nie spełnione ambicje. Nauka w szkole jest dostatecznie absorbująca, a my jeszcze zapisujemy dziecko na angielski, muzykę, balet, kółko zainteresowań i taki maluch nie ma czasu nosa sobie utrzeć. Nie mó-wiąc już o tym, że kompletnie nie przygotowujemy na­szych dzieci do życia. Dziewczyna osiąga wiek 20 lat, zna perfekt angielski i nie-miecki, jest laureatką naukowych olimpiad, fantastycznie obsługuje kom­puter, kończy studia... Jest przy tym wyczerpana fi­zycznie i ner-wowo, nie ma pojęcia o samodzielno­ści. Dajmy na to - trafia się mi-łość, zamążpójście. Pierwsza ciąża, która jest ogromną inwestycją orga­nizmu, może młodą kobietę kompletnie zrujnować. Dzieciak, który rozwija się w jej łonie, wyciągnie z osłabionej matki resztki wapnia, magnezu czy se­lenu. Pokruszą się zęby, posypią włosy, zacz-ną się łamać paznokcie, wysiądzie system nerwowy. Bywają przy-padki, że młode matki po urodzeniu tra­fiają do zakładów psychia-trycznych z powodu wy­czerpania poporodowego.

Czy seks zabija?

- Wystraszył nas ojciec dramatyczną diagnozą stanu zdrowia polskiej młodzieży... Proszę powie­dzieć - jak wpływa na młody organizm wczesne rozpoczynanie życia płciowego?

Ojciec Jan zastrzega, że nie będzie moralizował, choć związek norm moralnych, sformułowanych w chrześcijańskim kręgu kulturowym, z naszym zdrowiem i życiem jest oczywisty. Wystarczy przy­pomnieć tragedię końca XX wieku, czyli chorobę AIDS... Otóż, dzisiejsza młodzież dojrzewa płciowo nadzwyczaj wcześnie. Problemy związane z pokwitaniem i pierwszą menstruacją przeżywają już jede­nasto- i dwunastolenie dziewczynki. Również u chłopców przedwcześnie rozwijają się organy mę­skie. A czym to jest spowodowane? Natural-nie, spo­sobem odżywiania. W naszych organizmach kumu­luje się chemia i farmakologia spożywana razem z żywnością. Na przykład, kurczaki, które tak nam wszystkim smakują, nie rozwijają się w na-turalny sposób. Przyrost wagi osiągany jest przez podpędzanie hor-monami. Nie mówiąc już o tym, że hodu­je się je gorzej jak rośliny, bez światła dziennego i bez dostępu świeżego powietrza. A ponieważ ła­two się je przyrządza - pojawiają się na naszych sto­łach bardzo często. Hormony z kurzego mięsa nie są obojętne dla ludzkiego orga-nizmu, no i mamy to, co mamy - przedwcześnie rozwiniętą i nad-miernie zo­rientowaną na seksualność młodzież. A współżycie w okre-sie pokwitania jest dla organizmu zgubne, traci on siły rozwojowe i odpornościowe; ucieka energia, białko jest spalane w wielkich iloś-ciach i młodzież słabnie. Nie bez kozery Kościół poczytu­je za grzech ciężki różne formy wyżywania seksual­nego, utożsamiając je nieomal z zabijaniem własne­go organizmu. Bowiem w okresie pierwszej mło-do­ści, kiedy jest czas budowania, następuje gubienie energii, pusto-szenie sił żywotnych. Wystarczy po­wiedzieć, że seks zużywa trzy-krotnie więcej energii od tej, jaką potrzebuje organizm na swój rozwój.

Zapytujemy o wartości odżywcze uwielbianej przez młodzież, bardzo popularnej pizzy?

Ojciec Jan uważa, iż może to być dodatek, uroz­maicenie od czasu do czasu właściwej diety, na któ­rą - jak już przecież wiemy - składa się razowe gru­boziarniste pieczywo, rośliny strączkowe, ciemno­-

-zielone jarzyny, surówki, polskie jabłka, czasem ka­wałek nietłustego mięsa... Dowcipnie nazywa pizzę „włoskim bigosem". Co tam która gospodyni ma z resztek walających się w lodówce - pokroi, posypie tartym serem i zapieka. Podobnie w bigosie - źle przygotowane, przepitraszone kawałki mięsa, grzy­bów, przetłuszczona kapusta - składają się na „kom­pozycję" - Panie Boże, odpuść - prawie nie do stra­wienia.

Przypominamy, iż jest to nasza narodowa potra­wa. Adam Mic-kiewicz, zapewne przełykając ślinkę, pisał: „Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta, która - wedle przysłowia - sama idzie w usta". Choć jest w „Panu Tadeuszu" też coś w rodzaju zastrze­żenia: „Aby cenić litewskie pieśni i potrawy, trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy".

- Powiem jedno - kwituje ojciec - polskie żołądki, które trawią bigos i kotlety schabowe, radzą sobie z mocną, fuzlowatą wódką zagryzaną grzybkiem marynowanym w occie, dawno już powinny były trafić do Księgi Rekordów Guinnessa. Gdyby taki, co nie daj Boże, Japończyk, Chińczyk czy Hindus najadł się bigosu a la Mickiewicz czy Wańko-wicz - to wysiądzie mu i trzustka, i wątroba, i przez parę tygodni będzie musiał się leczyć z ogólnego zatru­cia.

Mamy jeszcze pytania dotyczące naszej młodzie­ży... Na przykład modne jest ostatnio, nawet wśród uczniów szkół średnich, wyskaki-wanie na piwko. Czy należy tego kategorycznie zabraniać?

- Nie - odpowiada ojciec - byle to była szklanka piwa, a już nie dwie. Przyjmijmy taką zasadę: 1 szklanka piwa jest lekarstwem zawierającym mnó­stwo drogocennych składników, natomiast od dru­giej szklanki, która już burzy krew dając rozkoszne poczucie rauszu - zaczyna się niebezpieczeństwo pijaństwa. To jest delikatna granica. Naturalnie, na­si starsi synowie i mężowie muszą przy tym spoży­wać takie jedzenie, które zabezpiecza organizm przed nałogiem, uzbraja go w siły odpornościowe. Wbrew powszechnie ^panującej opinii po-wiem, że i pijaka można wyciągnąć z pijackiego rowu odpo­wiednim żywieniem.

Obiecujemy wrócić do tego tematu, jeszcze tylko dwa słowa o naszej młodzieży. Czy powinna pić ka­wę?

- Nie. W miejsce kawy zalecam mocną, zaparzo­ną na wschodni sposób herbatę (doprowadzamy ją do wrzenia, gotujemy dwie minuty, parzymy około pół godziny, słodzimy łyżeczką miodu). Sprawa ta dotyczy nie tylko młodzieży, ale i ludzi dorosłych, którzy popadli wręcz w nałóg picia kawy, spożywa­jąc 6-8 filiżanek dziennie. Przed wojną tylko grafinie i hrabianki pijały kawę, a dziś? Jak to mó-wią - żuk, żaba i każda baba z mniejszą lub większą gracją się­ga po kolejną szklankę.

- Ale piątego paluszka już nie odstawia...

- Bo nie ma na to czasu - replikuje ojciec. - Za to dostaje „miszugyne kopf" w głowie, ponieważ po­chodną picia kawy jest karuzela ciśnień w organi­zmie. Kawa, obniżając poziom magnezu, obniża za­razem ciśnienie; kwas solny wyprodukowany przez nią zakwasza przewód pokarmowy, zagęszcza oso­cze krwi i robi się ślimacze krążenie, na które pomóc może... kolejna porcja kofeiny. Kawa pozornie po­prawia samopoczucie, zwiększając objętościowo zasób krwi (podobnie jak przedawkowany alkohol zwiększa ilość krwi z 6 litrów na 8), ale zarazem uzależnia, domagając się coraz to nowych porcji. Słowem - nic dobrego. Jeśli już ktoś nie może obejść się bez tej używki, to niech nie przekracza dwóch fi­liżanek dziennie.

Natomiast młodzież, ale i dzieci, i dorośli, i sta­ruszkowie powinni pić naturalne soki owocowe, nie słodzone, przygotowane w prosty sposób w warun­kach domowych.

Pytamy o soki bardzo znanej renomowanej kra­jowej firmy, które można nabyć prawie w każdym sklepie. Okazuje się, że ojciec Grande ostrzega przed na­pitkami, które oferuje nasz rynek. W najlepszych z nich znajduje się co najwyżej 30 procent naturalne­go owocu, nato-miast reszta to sprowadzane z Za­chodu i rozcieńczane ekstrakty chemiczne. Gdyby było inaczej, gdybyśmy mieli do czynienia z uczci­wą produkcją z naturalnego owocu, to przecież przy zakładach wyt-wórczych musiałyby się znajdo­wać olbrzymie hałdy resztek owoco-wych, wytło­ków, zużytkowanych później jako - na przykład -nawóz organiczny. Jakoś nie widać w naszym kraju ani tych składowisk, ani też śladów gospodarowa­nia wyciśniętym owocem.

Nasz rozmówca radzi przed zimą przygotować w domu własny stu-procentowy sok owocowy, któ­ry należy pasteryzować w następujący sposób: przez trzy dni zagotowujemy, trzymając na niewielkim ogniu po pół godziny bez przykrycia, tak żeby parował i zostawiamy do ostudzenia. W procesie od­parowywania giną grzybki i bakterie. Po trzech dni­ach wlewamy sok do czystych, wyjałowionych na­czyń. I nic nie słodzimy. Owoce zawierają glukozę naturalną, najwspanialszą pod słońcem słodycz.

Formułuje też ostrzeżenie do rodziców, aby nie podawali dzieciom napojów typu pepsi-cola, czy coca-cola. Wszystko, co ma w swojej nazwie doda­tek „cola", zawiera narkotyk.

Żony „produkują pijaków

- Ojcze Janie, które z błędów wychowawczych, popełnianych przez współczesnych rodziców, wo­łają o pomstę do nieba? - wrzucamy do rozmowy kolejny temat.

- Generalnym błędem jest niespójność pomiędzy życiem a wzorcem wychowawczym, jaki usiłujemy dziecku wpajać - stwierdza z prze-konaniem ojciec Jan. - Jeśli co innego mówimy, a co innego robimy;

jeśli ojciec nakłania syna, aby nie pił i nie palił, a sam na jego oczach robi to nagminnie - to z takiego wy­chowania nic nie będzie. Dziecko funkcjonujące w rodzinie musi mieć wzorzec do naśladowania. Je­śli jest to wzorzec zafałszowany - wyrasta skrzywio­na osobowość. Taki ktoś będzie do końca życia kry­tyczny wobec własnych rodziców, uprzedzony do nich.

- Choć zapewne powtórzy ich błędy - zauważa­my. - Nasza podświa-domość, chcemy tego czy nie, przechowuje - jak na taśmie magne-tofonowej -wszystko, czym nasiąknęła w dzieciństwie i dyktu­je potem zachowania, od których radzi bylibyśmy uciec. Dziecko dostrzega-jące, że rodzice są inni w domu, a inni na zewnątrz, w dodatku - o czym wcześniej mówiliśmy - Obarczone nadmiernymi za­jęciami z powodu ambicji mamy czy taty; przemę­czone, przymuszane, zdezo-rientowane - nigdy nie nawiąże serdecznej więzi z rodzicami, nie będzie im przyjacielem. I tak narastać będzie samotność obu stron, rozsypią się związki międzypokoleniowe.

- Przychodzi do mnie - ojciec Jan przywołuje przykład ze swojej praktyki - pewna pacjentka, bar­dzo nieszczęśliwa kobieta. Nieomal choruje na sa­motność mając trzech synów i dwie córki. Wszystko to wykształcone, na stanowiskach. Dlaczego jej nie odwiedzają? Ano, za dużo tam było ambicji, a zbyt mało „zwykłej" miłości. Skądinąd wiem, że znaleźć ją można w rodzinach naznaczonych niedostat­kiem, tam, gdzie nie ma przesady wychowawczej, a dzieci już od wczesnej młodości troszczyć się mu­szą o pomoc dla rodziców bardzo ciężko pracują­cych. Obserwowałem takie rodziny, właściwie spo­łeczności rodzinne, jeszcze zanim wstąpiłem do klasztoru, w trakcie mojej pracy opiekuńczej i zdu­miewały mnie wytworzone w nich więzi między ro­dzicami a dziećmi, rodzeństwem między sobą, wnukami a dziadkami, dalszą rodziną...

- Ojcze Janie, co zaproponować rodzinom, w któ­rych tej więzi nie ma? - dopytujemy. - Uniwersytet domowy zaczyna się w kuchni -wraca do swojej ulubionej filozofii. - Niechże taka matka nie pozwala, by córka nastolatka uwaliła się w fotelu przed telewizorem, podczas kiedy ona nie wie w co najpierw ręce włożyć. Wszystkie kobiety w rodzinie, poczynając od siedmio-, ośmioletnich dziewczynek, powin-ny mieć nawyk kręcenia się po kuchni. Kiedy matka kroi chleb, już stoi przy niej córka - podstawia talerz, myje jajka pod bieżącą wo­dą, żeby nie było salmonelli, podaje je starszej sio­strze do rozbicia na patelni... Niech te dziewczynki obserwują przy kuchennych czyn-nościach własną matkę, a nie jakąś obcą panią, która w telewizji uprawia „gotowanie na ekranie" - nie mając pojęcia o tym co robi, nie tłumacząc telewidzom - dlaczego dobiera takie a nie inne składniki i jaka jest ich war­tość żywieniowa.

- A propos telewizji. Niedawno usłyszeliśmy w „Wiadomościach" informację o wynikach badań jakości wędlin w naszych sklepach. Otóż, co druga nie nadaje się do spożycia.

- Nie zaskakuje mnie to, mówiłem już wcześniej o tym, że często wędliny przygotowywane są z resztek nieświeżego mięsa sztucznie podbarwio­nego, że wędzi się je w niewłaściwy sposób i przechemi-zowuje - emocjonuje się ojciec Jan. - Słowem, zamiast odżywiać -

- trujemy się nimi.

- Wejdę w słowo, proszę ojca - ja - kobieta, żona i matka. Słuchając rad ojca Grande, wyrzuciłam już z mojej kuchni margarynę, zrezyg-nowałam z roso­łów, zawiesistych zup i bigosów, z trudem utrzymał się w jadłospisie kotlet schabowy, choć i na niego przyjdzie pora... Domownicy - póki co - nic nie mó­wią. Jeśli jednak przestanę od jutra kupować wędli­ny...?

- Można je zastąpić tańszą i dużo zdrowszą po­trawą mięsną. Gwaran-tuję, że karkówka upieczona w jarzynach i krojona na zimno do chle-ba - będzie wszystkim lepiej smakować od najlepszych kup­nych wędlin.

- Proszę wobec tego podać przepis.

- Wlewamy na dno brytfanny dwie łyżki oleju, kładziemy kilka cien-kich plastrów słoniny, na nie sparzone liście kapusty i dużą karkówkę w całości. Obkładamy ją pociętymi w plastry warzywami: marchwią, cebulą, ziemniakami. Można dodać jabł­ka obrane z łupiny, pocięte na ćwiartki. Wszystko to posypać pieprzem i cynamonem, dodać jagody ja­łowca, wstawić pod przykrywką do piekarnika. W trakcie pieczenia wlać szklankę białego wina. Za­pach rozniesie się taki po bloku, że z ostatniego pię­tra sąsiedzi poczują. Na kolację zjecie sobie po ka­wałku gorącego mięsa z warzywami, a w następne dni - można je kroić zim-ne do chleba.

- Zaintrygował nas ten cynamon sypany do mię­sa.

- Jest to przyprawa niesłusznie u nas zapomnia­na, a posiadająca wiel-kie walory zdrowotne. Sproszkowany cynamon stosowany jest na Wscho­dzie jako lek na biegunkę. Wystarczy spożyć łyżecz­kę popi-jając wodą - stwierdza ojciec Jan, który zda­je się mieć lekarstwo na wszelkie dolegliwości. - Znakomicie podkreśla smak pieczystego, ale także ciast. Można posypywać nim ryż na słodko, czy kaszkę mannę na mleku... - wraca do kulinarnego wątku.

- Ojcze Janie, pomówmy - zgodnie z obietnicą -o chorobie zwanej alkoholizmem.

- Z góry protestuję przeciwko takiej kwalifikacji. Alkoholizm nie jest chorobą, lecz psychiczną rozpu­stą, podobnie jak każdy inny nałóg -

- zaperza się. -Mówiąc o chorobie, usprawiedliwiamy zwyczaj­nych przestępców obyczajowych. Przede wszyst­kim, człowiek musi znać wagę czasu, który przeży­wa i nie marnować go na przesadne roz-rywki. Trze­ba być zawsze czymś zajętym. Ja nawet jak siedzę przed telewizorem, biorę druty i wełnę do ręki i ro­bię sweter dla któregoś z braci.

- To musi być bardzo wdzięczny widok, ojcze Ja­nie...

Okazuje się, że nasz rozmówca żyjąc jako dzie­ciak na Syberii nauczył się prząść wełnę i robić na drutach. Tam, gdzie mróz sięgał 40, 50 stopni, była to konieczność pozwalająca przeżyć. Tak więc, nie usprawiedliwia on za bardzo pija­ków. Twierdzi też, że pijak w domu stanowi pro­dukt niedbałości kuchennej żony. Kobiety same „produ-kują" pijaków...

- A to jakim sposobem, proszę ojca?

- Stosując niewłaściwe, „nowoczesne" odżywia­nie, jejmośćka, i źle traktując męża. Po kilku, kilku­nastu latach małżeństwa, kobiety cał-kowicie przekierowują swoją uwagę na dzieci, a potem na ich rodziny. Mąż zauważany jest tylko wtedy, kiedy przynosi pieniądze, a czasem nią się do niego pre­tensje za to samo, że istnieje. Cóż dziwnego, że szu­ka zrozumienia pomiędzy podobnymi mu - trochę sponiewiera-nymi, nie domytymi kumplami. Po szklance piwa świat zdaje im się lepszy. I tak to się toczy: od szklanki piwa do szklanki denaturatu. Chodzi o to, by kobieta uświadomiła sobie, że ma wobec męża obowiązek opiekuńczy. Darujmy już sobie - na określonym etapie - zbliżenia seksualne, ale należy pamiętać, że mężczyzna jest przez całe życie dużym dzieckiem, trochę nieporadnym i safandułowatym, który potrzebuje opieki, potrzebuje czasem czułości... - wzruszająco ujmuje kwestię oj­ciec Jan.

- A kiedy już się stało i ktoś jest „w szponach", „w otchłani", „w sidłach" nałogu. Co wtedy robić? -pytamy, nie dowierzając, że może istnieć na to kuli­narna recepta.

- Pomaleńku wyciągać go z pijackiego rowu od­powiednim żywie-niem, wzmacniać organizm po­przez dostawę selenu, cynku, jodu, a przede wszystkim magnezu, który jest katastrofalnie nisz­czony przez alkohol. Ustrój człowieka nasączony tymi substancjami przestanie się męczyć i nie bę­dzie domagał się przepędzenia kaca tzw. klinem -słyszymy w odpowiedzi.

- Czy to prawda, że picie wystudza organizm? -dopytujemy.

- Naturalnie, alkohol odwadnia i wyziębia (dla­tego pijak może leżeć na mrozie i przez długi czas nie zamarznie). Zresztą, wystarczy przyjrzeć się syl­wetce alkoholika - jest to ktoś bardzo szczupły, sku­lony z zimna nawet w upalny dzień, chowający gło­wę w ramionach - uświadamia nam ojciec tę oczy­wistość. Dopiero łyk alkoholu, zwiększając objętość krwi i przyśpieszając krążenie, trochę go roz-grze­wa. Szczupłość i wystudzenie ciała u pijaka spowo­dowane jest odparowywaniem płynów. Tak zwane suszenie czują przecież również ci, którzy nie piją nałogowo, a czasem zdarza im się przeholować.

- O, właśnie, co ojciec poleca na kaca? - dopytu­jemy przekonani, że i ta wiedza nie jest mu obca.

- Jeśli się już coś takiego przydarzy - stwierdza z pewnym niesma-kiem - trzeba na drugi dzień wy­pić szklaneczkę soku z kiszonej kapusty, zjeść dwa jajka na miękko, następnie wypić duży kubek ka­kao. I nie ma kaca.

- To pociecha dla tych, którzy czasem „ruszają w Polskę". Ale czy można wyleczyć tych, którzy po­padli w nałóg? - powątpiewamy.

- Naturalnie - zapewnia ojciec Jan z budującą pewnością siebie. -

- Tylko trzeba bardzo chcieć, od­powiednio się odżywiać, przyjmować stosowne leki i wyeliminować wpływ niewłaściwego środowiska. W cięższych przypadkach należy przeprowadzać kurację w zakładach zamkniętych.

- Czyli nie jest prawdą, że pijak pozbawiony wódki, a narkoman swojej używki - umierają?

- Absolutnie nie zgadzam się z takim nowomodnym, przewrażliwio-nym stawianiem sprawy. Wstrząs głodowy u alkoholika czy narkoma-na jest do przeżycia. Należy w trakcie takiego napadu po­dać dużą dawkę miodu z cytryną i organizm wy­trzyma. Energia z naturalnej glukozy wraz z wita­miną C przejdzie do krwiobiegu podtrzymując siły żywotne. Dziwię się, że świat medyczny mówi o „chorobie" - jak gdyby nie była to sprawa wolnej woli, zwykłego widzimisię i dobro-wolnego wyboru dokonanego przez „pacjenta"... - bezkompromiso­wo stwierdza ojciec Jan. - No, a później, kiedy minie kryzys, trzeba delikwenta wzmacniać odpowied­nim żywieniem, tzn. podawać dużo nasion strącz­kowych - fasolę, groch, soczewicę (lekko ją sparzyć, ugotować na miękko, posypać drobnymi skwareczkami z boczku), kawałek wołowiny, sporo nabiału i mleka, codziennie kubek kakao. I koniecznie wzbogacić tę dietę odrobiną czułości...

Żółtka zahamowały dżumę

Prosimy o poradę w następującej kwestii: czym jeszcze zastąpić dro-gie i pozbawione wartości od­żywczych wędliny zakupywane w na-szych skle­pach?

Ojciec Jan zaczyna swój wywód od tego, by każ­da gospodyni raz w tygodniu usiadła sobie spokoj­nie w towarzystwie starszej córki, syna lub kogoś z rodziny i zrobiła tygodniowy jadłospis, proporcjo­nalny do zasobów pieniężnych, jakimi akurat dys­ponuje. Następnie zakupiła wiktuały według tego planu, oszczędzając w kolejnych dniach tygod-nia sporo czasu. Poleca też każdej kobiecie, aby tworzy­ła prywatną książkę kucharską studiując i zbierając przepisy żywieniowe z róż-nych źródeł, a także - tworząc własne. Kuchnia powinna być - jak niegdyś - zindywidualizowana, a także może mieć swoje małe sekre-ty... I pamiętajmy o tym - podkreśla roz­mówca - by zagospodarz-wywać resztki. To jest już połowa sukcesu finansowego. Na przykład, jeśli zo­stała kasza gryczana z poprzedniego dnia - to moż­na ją z rana zalać gorącym mlekiem i jest dla dzieci krupniczek. Do tego pajda chleba posmarowana ma­słem (nawet cieniutko, byle to nie była margaryna), lekko pociągnięta dżemem i dzieciak może do go­dziny 16. przeżyć bez problemu. Jeśli zostały wczo­rajsze ziemniaki - to można zrobić kluski śląskie, do nich pół kilograma boczku świeżego podrumienić z cebulką, kubek kefiru i jest gotowy obiad bez wie-kiego nakładu finansowego. W zupełności wystar­czy, jeśli mięso pojawi się na naszych stołach co dru­gi dzień. Czy my naprawdę musimy jeść tak dużo mięsa? W Polsce spożywa się je w różnych posta­ciach rano, na obiad i - dodatkowo - na kolację. Nie potrafimy przygotować zupy bez mięsa, już nie mó­wiąc o drugim daniu. Jeśli nie ma mięsa - to nie ma w domu obiadu. Tak się przyjęło u 80 proc. rodzin. A zważmy, że hurtownicy i sklepikarze równo nas okradają, biorąc za mięso i jego przetwory 300 proc. więcej aniżeli sami za nie płacą. Tak więc, czas naj­wyższy, abyśmy się opamiętali. A czemuż to w ta­kiej niełasce znalazły się u pań pierogi, które prze­cież można przyrządzać na 15 różnych sposobów?

- Prosimy ojca by zatrzymał się - no, cóż - przy tym najprostszym, najmniej czasochłonnym.

- Podsmażamy w niewielkim rondelku trochę pokrojonego, świeżego boczku i wrzucamy do nie­go ze cztery garście dobrej, kiszonej, nie płukanej kapusty. W innym rondelku dusimy ze dwie potarkowane marchwie, odcedzamy, żeby nie było za dużo wilgoci i mieszamy z kapustą. Wysmażamy to wszystko razem bez pokrywki - niech odpa-ruje. Za­gęszczamy wsypując trochę tartej bułki i wbijamy jedno jajko. Odstawiamy do wystudzenia. Ciasto robimy ze zwykłej mąki, dodając do niej, jak i do wszystkich innych potraw mącznych - dwie lub trzy łyżki prażonych na patelni otrębów pszennych (za­warty w nich błon-nik ubezpiecza procesy trawienne i pracę jelit). Tę wzbogaconą mąkę rozrabiamy gorą­cą wodą i zabieramy się do wałkowania...

- Chwileczkę, a gdzie jajka? - któreś z nas usiłuje skorygować przepis.

- Nie dodajemy jajek do ciasta pierogowego -stwierdza autorytatywnie ojciec - wystarczy gorąca woda. Ciasto z dodatkiem jaj jest tak twar-de, że można potem pierogami o ścianę rzucać... Gotowe pierożki z kapustą, mięciutkie, pachnące, oblewamy masłem i rodzina będzie zajadać z większym sma­kiem, aniżeli serwowane do znudzenia kot-lety scha­bowe. Na przygotowanie takiego dania wystarczy pół go-dziny.

Prosimy jeszcze o przepis na jakiś szczególnie oryginalny farsz.

Jak się okazuje, można nadziewać pierogi... ka­szą gryczaną. Jeśli została nam resztka, to wystarczy dodać trochę skwareczek wysma-żonych z chudego boczku (tłuszcz wyrzucając) i trochę podsmażonej cebulki do smaku. Wymieszać to i nadziewać ciasto pierogowe. Albo też - przepuszczamy przez maszynkę garść gotowanych grzybków, dodajemy uduszonej cebulki, dwa jajka gotowane na twardo i prze-tarte, sól, pieprz - i nadzienie gotowe.

- A propos grzybów. Jaka jest ich wartość odżyw­cza?

- Poza pewną ilością selenu, właściwie żadna. Mają one głównie walory smakowo-zapachowe. Ale w dobrze zaopatrzonej kuchni domowej powin­ny być - dodają smaku i poprawiają apetyt.

Chcę przypomnieć o jeszcze jednej ważnej spra­wie - uzupełnia swoją wypowiedź ojciec Jan - niech­że taka pani domu, która wprost i bez-pośrednio od­powiada za zdrowie swojej rodziny i nikt z niej tej odpowiedzialności nie zdejmie, nie zapomina o na­biale. Musimy uwzględniać w domowych jadłospi­sach mleko i jego przetwory. Pamiętajmy, że mamy w układzie kostnym przeciętnie 17 kg wapnia, a je­den procent z tego krąży rozpylony w krwiobiegu zabezpieczając, regenerując, wzmacniając. No, a my musimy to „pogotowie" ciągle zaopatrywać w wap­no. Jeśli tego nie zrobimy - organizm poradzi sobie inaczej - zacznie wyciągać wapno z naszych kości. 60 proc. paradontozy, osteoporozy i różnego typu odwapnień spowodowane jest brakiem w jadłospi­sie mleka i jego przetworów.

Prosimy, by ojciec ustosunkował się do pewnej opinii: czy bardzo świeże jajko podawane małemu dziecku może spowodować uczu-lenie? Z sugestią taką zetknęliśmy się m.in. w pewnych kręgach me­dycznych.

- Jak daleko sięga moja wiedza dotycząca kultu­ry kulinarnej i zdro-wotnej różnych czasów i różnych rejonów geograficznych - mówi z przekona­niem nasz interlokutor - to nigdy i nigdzie nie spo­tkałem się z „krytyką jajka". Weźmy taki przykład: Budownictwo sakralne w średniowieczu, gdzieś od XI po XV wiek, stosowało do zaprawy murarskiej białko jaj kurzych. Można sobie wyobrazić - ile tych jaj zużywano na monumentalne przecież budowle. Pozostawały żółtka, które sprzedawano na kwarty na placach miejskich, wprost z ogromnych kadzi. Kwarta żółtek kosztowała jeden grosz. Jako cieka­wostkę podam, iż nadmierna podaż żółtek wykre­owała „sękacze" - wschodnie ciasta pieczone na sa­mych żółtkach... Otóż, stwierdzona została pewna zależność pomiędzy masowym spożywaniem żół­tek a zahamowaniem czarnej dżumy, która dziesiąt­kowała w XV wieku ludność Europy. Natomiast nie stwierdzono, by z powodu wspom-nianego sposobu żywienia jakaś społeczność rozchorowała się, wy­marła, czy choćby dostała biegunki. Przez te cztery wieki żółtka były podstawowym dostarczycielem witamin, mikroelementów, biopier-wiastków i soli mineralnych. Koniec końców, stanowią one kom­pletne, stuprocentowe pożywienie dla rozwijające­go się kurczaka. Tak więc nie zgodzę się nigdy z ja­kąś abstrakcyjną, teoretyczną, nowo-modną krytyką jajka.

- Może zatem i teorię o miażdżycogennej roli jaj należy uważać za chybioną? - usiłujemy nadążać za myślą mistrza Jana.

- W jajku znajdują się duże złoża lecytyny - od­powiada - którą - ni mniej, ni więcej - leczy się miażdżycę cholesterolową. Byle, natural-nie, nie łączyć jaja z cukrem, na przykład - popijając słodzoną her­batą. Podobnie, jak w przypadku tłuszczów nasyco­nych pochodzenia zwierzęcego... A podsumowa­niem rozważań o jajku niech będzie pewne moje wspomnienie związane z pobytem na Wschodzie, nad rzeką Irtysz. Otóż, żyło tam plemię animistów, które traktowało jaja z nadzwyczajną czcią i hono­rem. Spożywano je ceremonialnie, poprze-dzając po­siłek przeprosinami, ukłonami, podziękowaniami. Delikatnie klaszcząc w ręce śpiewano hymny wy­sławiające życie zawarte w jajku i obdarowane - jak wierzono - duszą. Obiecywano nie zmarno-wać ani okruszka, a skorupki z wielką czcią zakopywano tam, gdzie spoczywały szczątki przodków i gdzie spoczną przeżywający obecnie swój czas członko­wie plemiennej społeczności.

- Proszę ojca - podejmujemy kolejny temat - po­jawiły się ostatnio w naszych nadmorskich okoli­cach zakłady zdrowotne, zapewne w jakiś sposób li­cencjonowane, w których świadczy się przy pomo­cy skom-plikowanych urządzeń usługę polegającą na „odczulaniu" uczuleń. Co ojciec o tym sądzi?

- Jest to nabieranie ludzi - słyszymy w odpowie­dzi - szamaństwo techniczne XX wieku. Żadne komputerowe urządzenie nie zmusi żywego orga­nizmu do tego, by wyrównany w nim został poziom wapnia, cynku, selenu, jodu - co stanowi początek każdego „odczu-lania". Strukturalne harmonizowa­nie pierwiastków w organizmie dokonuje się tylko poprzez odpowiednią dietę. Ciągle przypominam o konieczności spożywania na co dzień nie płukanej i nie warzonej soli z Kłodawy. Dobrym uzupełnie­niem elementarnych pierwiastków mo-gą być - zwłaszcza dla mieszkańców południa Polski - ta­bletki „Kelp" dostępne ostatnio na naszym rynku, produkowane ze zmielonych alg, bardzo zasobne w mikroelementy morza.

- Ojcze Janie, w naszych gawędach o życiu i go­towaniu pojawia się od czasu do czasu ciekawie brzmiące słowo „przepitraszenie". Co ono właści­wie znaczy?

- Odnoszę je - precyzuje ojciec - do czasu gotowa­nia potraw. W Polsce istnieje tendencja do zbyt dłu­giego gotowania. Wyjmujemy potem z garnka roz­łażące się mięso i jarzyny, co jest po pierwsze - nie­estetyczne, po drugie - gorsze jakościowo. Jeśli na przykład, pie-czemy karkówkę - po godzinie nakłu­wamy mięso dużym, ostrym widelcem. Nie wy­dziela się osocze? Nie ma specjalnego oporu? No, to możemy zakończyć pieczenie. A ileż czasu i odżywczej materii marnują gospo­dynie domowe „przepitraszając" kotlety mielone. Przecież mięso mielone prawie równa się tatarowi, który zjadamy na surowo. Uformowany kotlet nale­ży wrzucić na rozgrzany olej, po chwili - przewrócić (tylko jeden raz, a nie dziesięć) i taki lekko zrumieniony, chrupiący rzucamy na talerz. Uchowaj Boże, podlewać go wodą i dusić zamieniając w twardą podeszwę. Polecam też zmielić trochę więcej mięsa (przestrzegam, przy okazji, przed kupnym mielo­nym, do którego idą wszystkie resztki i brudy z rzeźni, łącznie z wymionami krowimi) i upiec tyle kotletów, żeby poza obiadem - posłużyły również do chleba na zimno zamiast tych fatalnych sklepo­wych wędlin.

Polak w kąpieli

Nie dysponujemy szczegółowymi danymi odno­śnie spadku spożycia margaryny czy cukru, goto­wania zup bez wywaru itd., ale bez wiel-kiego ryzy­ka stwierdzić można, iż ojciec Grande pozyskał so­bie zau-fanie Czytelników na Wybrzeżu i ma na nich wpływ. Co zauważając (nie bez osobistej satysfak­cji) zapytujemy o sprawę, z nieco innej sfery:

- Co robić na wypadanie włosów, nie tylko u mężczyzn w określonym wieku, ale i u kobiet, a - nierzadko też u dzieci?

- Nikt jeszcze nie wynalazł skutecznego sposo­bu na łysienie - śmieje się gładząc swoją skroń. - Je­śli zdarzyły się jakieś incydentalne suk-cesy i włosy po niezwykle uciążliwych, czasochłonnych zabie­gach odrastały, to zwykle po jakimś czasie znowu następowała ich utrata. Również przeszczepy - naj­nowszy pomysł - ratują sytuację na krótką metę. Po prostu - w przeciwieństwie do ludów Wschodu(rzadkim widokiem jest łysy Japończyk), rasy za­mieszkujące północną i środkową Europę nie mają zakodowanej w genach „dyspozycji" zachowania włosów i z wiekiem liniejemy jak stare lwy na pu­styni.

- Odbiera ojciec nadzieję? - nie ukrywamy zmar­twienia.

- Pewne nadzieje możemy wiązać z pomysłowo­ścią współczesnej genetyki. Jeśli natomiast chodzi o preparaty wpływające wzmacnia-jąco i stymulują­ce na włosy, to mam pewne zaufanie do tabletek „Kelp" zawierających mikroelementy morza. Zale­cam też w diecie dużo ryb morskich. Rybacy przy­swajający dzięki nim fosfor i cynk, zachowują bujne owłosienie do późnych lat życia.

- A jak podziałać wzmacniająco na słabnący wzrok? - poruszamy kwestię kolejnej dolegliwości.

- Coraz więcej i to coraz młodszych ludzi nosi dziś w Polsce okulary - konstatuje ojciec Grande. -Uważam, że w naszych nawykach kuli-narnych nie doceniamy roli najzwyklejszej marchwi. Ile wrzuca jej gospodyni do garnka z gotującym się rosołem? Jedną, a czasem ledwie połowę. Tymczasem mar­chew jest nosicielem pomarań-czowego barwnika, który wątroba przerabia na witaminę A będącą podstawą dobrego wzroku, prócz tego hamującą procesy starzenia, a w dzieciństwie i młodości sty­mulującą wzrost. Gotowana marchew, której po­winno być dużo więcej w naszych zupach, jest bar­dzo łatwo przyswajalna i nie przysparza żadnych problemów trawiennych. - A marchew surowa?

- Byłbym z nią ostrożniejszy ze względu na cięż­kostrawny błonnik. Ktoś o słabym uzębieniu i słab­szym żołądku będzie ją trawił przez parę godzin. I właśnie tym wszystkim, którzy mają problemy żo­łądkowe, jelitowe, czy wrzodziejące zapalenie prze­wodu pokarmo-wego polecam - jako ostatni posiłek dnia - kilka gotowanych ciepłych marchewek z du­żą łyżeczką masła.

- Czym jeszcze wzbogacić dietę naszych okular­ników? - dopytujemy.

- Mnóstwo substancji odżywczych, w tym złoża lecytyny zawiera wątroba. Na Syberii - wspomina zakonnik - kiedy ktoś zapadał na kurzą ślepotę (marchewki, jak wiadomo, tam nie było), łapano wrony, z ich wątróbek gotowano wywar i tym się wzmacniano.

- Ale wątroba zbiera wszelkie toksyny z organi­zmu... - ripostujemy.

- To jest, niestety, ta druga strona medalu - zga­dza się - którą musimy uwzględniać. W zwierzę­cych wątrobach mamy antybiotyki, hormony i wszelkie chemiczne brudy. Dodam, że i my sami powinniśmy raz na kwartał płukać nasze własne wątroby z toksyn. Polecam w tym celu przed za­śnięciem przez 2-3 tygodnie pić herbatę ziołową na­parzoną z dziurawca, mięty i melisy, osłodzoną ły­żeczką miodu.

- W dzisiejszej gawędzie, proszę ojca, chcieliby­śmy podać Czytelni-kom „sensacje" natury higieniczno-kosmetycznej. - Nie wiem, czy można nazwać sensacją propo­zycję powrotu do zwykłego, pow-szechnego mydła - zastanawia się ojciec Jan. - Szare mydło pośród tych, które reklamuje telewizja, jest podobnie sen­sacyjne jak lalka-

- krakowianka pomiędzy różnymi wcieleniami Barbie. Tymczasem stanowi ono naj­zdrowszy środek czystości. Całymi wiekami ludzie się nim myli i nie mieli skórnych przypadłości. A dziś - co trzeci pacjent przychodzi do mnie z uczuleniami po mydle czy szamponie. Skóra po szarym mydle jest najczystsza, nie odkwaszona, nie podrażniona. Włosy, nawet najbardziej brudne i tłuste, doskonale się oczyszczą po trzykrotnym myciu i spłukiwaniu. Do ostatniego płukania moż­na zastosować wodę zmiękczoną sokiem z cytryny. A jeśli już jesteśmy przy tym temacie, to powiem -jak należy się myć.

- Wolne żarty, proszę ojca...

- A tak, tak - obrusza się. - Niechlujstwo nasze­go narodu woła o pomstę do nieba. 90 proc. wielkomieszczuchów, mając łazienki w mieszkaniach, kąpie się od przypadku, a jeśli już to robi - to nieumie-jętnie. Tymczasem ciało nasze bez przerwy zmienia naskórek, można powiedzieć, że dwa razy w miesiącu kompletnie liniejemy. Spękany naskó­rek ściera się i unosi w pyle domowego powietrza. Na dodatek -

- nasze mieszkania wyścielone są sztucznymi elektryzującymi dywa-nami, które oży­wiają ruch drobinek kurzu i złuszczonej skóry, sta­nowiących doskonałą pożywkę dla roztoczy. Gdy­byśmy przez jakieś specjalne okulary mogli zobaczyć, co unosi się wokół nas w powie-trzu, co się w nim kotłuje, to pewnie ogarnęłoby nas przeraże­nie. Przechodząc z pokoju do pokoju możemy tra­fić nosem wprost w za-gęszczoną, niewidoczną grupę roztoczy z bakteriami i wirusami, i uczule­nie czy też infekcja gotowa. Polecam trzymać w mieszkaniach nawilżacze elektryczne. W lekko wilgotnym powietrzu wszystkie te lotne substan­cje opadają. Co drugi dzień należy obmyć całe ciało. Jak to się robi? Nie, proszę mi nie przerywać. Nie powinni­śmy zażywać tradycyjnej kąpieli, podczas której pa­kujemy do wanny brudne nogi i nie dotarty tyłek - Panie Boże, odpuść - po czym tą samą wodą - roz-anieleni - gębę płuczemy, włosy myjemy, do oczu, do nosa nalewa-my... A szczęśliwi przy tym, nie przymierzając - jak małpa w kąpieli, bo to i mokro, i ciepło, i niby higienicznie... Więc zanim wpakuje­my się do wanny z czystą wodą i jakimś odprężają­cym pachnidłem -

- najpierw należy obmyć całe ciało pod natryskiem, wyszorować je dosyć ostrą gąbką (najlepiej gąbką roślinną, sprzedawaną masowo przez Rosjan) zbierając naskórek i oczyszczając po­ry. Po takiej kąpieli człowiek jest lżejszy i młodszy, oddycha całą skórą, przez którą dochodzi teraz 20 proc. tlenu więcej.

- Co ojciec Jan sądzi o pastach do zębów, obec­nych na naszym rynku?

- Najbardziej szkodliwe są te, które najpiękniej pachną i smakują. Zawarte w nich chemiczne związki mogą się przyczynić nawet do wrzodów żołądka czy uczuleń dróg oddechowych. Zalecam bardzo dokładne płukanie ust po myciu zębów, że­by czasem nie zasypiać z resztkami pasty.

- Ostatnio reklamowane są pasty z dodatkiem sody.

- Soda bardzo pięknie wybiela i działa bakterio­bójczo. Niegdyś żydowscy aptekarze produkowali proszek do zębów, w którym zawsze było 25 proc. sody. Są to więc rzeczy wypróbowane i bezpieczne.

- Proszku do zębów nie ma, nie ma też żydow­skich aptek. Jaką pastę wybiera ojciec Jan do co­dziennego użytku?

- Najprostszą. Nie chcę robić specjalnej reklamy „Herbapolowi", ale najbezpieczniejsze są pasty zio­łowe polskiej produkcji, na przykład - składające się z pięciu ziół.

- Mimo metalowych tub w jakie są pakowane?

- Ten metal w minimalnym stopniu utleniający się do pasty jest mniej szkodliwy od chemii zapachowo-smakowej i barwiącej.

- A jakich proszków powinniśmy, zdaniem ojca, używać do prania?

- Jeszcze nie tak dawno praliśmy w płatkach my­dlanych, najzdrow-szych.

- Nie nadają się do pralki.

- Szukajcie proszków dla dzieci. Tu normy producenckie są silnie kontrolowane. Wskazane też by­łoby dodatkowe płukanie po pralce.

- Czy należy krochmalić bieliznę pościelową? -pytamy i o takie sprawy, przekonani, że ojciec ma radę „na wszystko".- Nie. Ścierający się, pylący krochmal jest dodat­kową, organiczną pożywką dla rozto-czy. Warto po­kusić się, choć jest to w dzisiejszych czasach spory wydatek, o zakup bielizny pościelowej z kory. Jest najzdrowsza, nie trzeba jej ani krochmalić, ani pra­sować.

- Ojcze Janie, jeśli gdzieś u kogoś w mieszkaniu ocalała pierzyna po babce...

- To trzeba ją natychmiast wynieść do czyszczalni pierza i dać prze-robić na trzy kołdry. W tym punkcie jestem przeciwko tradycji. Człowiek w XX wieku pod ciężką, puchową pierzyną - to jednak jest straszny anachronizm. Wychodzi się spod takiego przykrycia spoco-nym, zmordowanym, i w dodatku podtrutym własnymi gazami, bo nie ma tam ruchu powietrza. Pierzyna jest przeżytkiem poniemieckiej, poznańskiej kultury, kiedy to sypiało się zimą w nie ogrzewanych pomieszczeniach.

- Jak - generalnie - powinniśmy sypiać?

- Na podłożu dosyć twardym, mogą to być na­wet zwykłe deski. Kładziemy na to materac, choćby z gąbki, zaścielamy go kocem weł-nianym i dopiero na to wszystko - prześcieradło, nie z gładkich tka­nin, ale frotte. Przykrywamy się albo puszystym ko­cykiem, albo - jak kogoś stać - kołderką puchową w poszwie z kory. Pamiętajmy też o tym, aby na 5 minut przed snem - nawet przy najgorszej pogodzie - pootwierać okna i drzwi by zrobić solidny prze­ciąg.

Kultura żucia

Młoda kobieta napisała do redakcji z prośbą, by­śmy zapytali ojca Jana na czym polega tajemnica pięknej cery? Więc wśród innych pytań przywozi­my do Wrocławia i to.

Cera - zdaniem naszego rozmówcy - jest w pro­sty sposób zależna od brzucha. Jeżeli uporządkuje­my nasz system trawienny, to będziemy mieli pięk­ną cerę, natomiast, jeśli ktoś ma zaburzenia żołąd­kowe, kłopoty z jelitami, nie wypróżnia się należy­cie i zalegające resztki trują organizm, a jad kałowy przedostaje się do krwiobiegu - to wszystko odbija się na skórze, jej wyglądzie. Albo jest napięta, różo­wa, czysta, lśniąca, albo - szara, zwiotczała, przebar­wiona, czyrako-wata...

-I nic tu nie pomogą kosmetyki?

- Wręcz mogą zaszkodzić - uważa ojciec Jan -zwłaszcza te mocno reklamowane, nasiąknięte che­mią. Poza tym - na rynku kosmetycz-nym jest mnóstwo oszustwa (niedawno ukazał się podrobiony krem „Nivea"), brakuje skutecznej kontroli i często nie wiemy - co kupujemy.

Na pytanie - Co ojciec Jan poleca z kosmetyków naturalnych? - słyszymy następującą odpowiedź:

- Zdrowe, higieniczne, warunkowane ekologicz­nie życie; spożywanie odpowiednich produktów i właściwe ich trawienie. Wówczas nie tylko będzie­my mieć piękną cerę, ale i dożyjemy 120 lat, bo na tyle są zaprogramowane nasze organizmy - jeżeli tylko sami ich nie znisz-czymy.

- Słynne ośle mleko Kleopatry... Czy istnieje ja­kiś jego kosmetyczny odpowiednik?

- Kleopatra wykąpała się w ciepłym oślim mle­ku, a potem dokładnie natarła świeżym masłem. I to było mądre ze względu na zawartość witaminy A, która - jak wiemy - hamuje proces starzenia. Podob­nie postępują do dziś dnia kobiety azjatyckie. Na przykład, Tybetanki stosują jako jedyne kosmetyki słodką śmietankę, względnie świeżu-teńkie, dopiero co ubite masło. A jakie cery mają... Skóra na nich aż lśni.

- Masmixu czy margaryny jako kosmetyków na­szym paniom raczej nie zalecamy?

- Uchowaj Boże! Toż placek ziemniaczany takiej kuracji nie wytrzyma, a co dopiero przewielebna buzia.

Proponujemy ojcu Grande, by kolejny temat, do­tyczący kultury spożywania rozpocząć cytatem z pewnego wiersza napisanego w Polsce około 500 lat temu:

(...) A mnogi idzie za stół.

Siędzie za nim jako wół,

Jakoby w ziemię wetknął kół.(...)

Sięga w misę prze drugiego,

Szukaję kęsa lubego,

Niedostojen nics dobrego. (...)

- To słynny wiersz Słoty „O zachowaniu się przy stole" - rozpoznaje natychmiast mistrz Jan - bardzo dobrze, że go przypominacie. Średniowieczny po­eta był doskonałym obserwatorem i krytykiem. Nie­jedna z jego złośliwostek pasuje jak ulał również do dzisiejszych czasów.

Zadajemy pytanie z serii pytań fundamental­nych: Na czym polega kultura jedzenia?

- Przede wszystkim na tym, by poświęcić spoży­waniu czas i uwagę. Nie należy łykać potraw na chybcika, byle jak. Powinniśmy siedzieć przy wyso­kim stole, na normalnym krześle (uchowaj Boże za­siadać do posiłku w fotelu z ugniecionym żołąd­kiem). Nogi mają być postawione równo (nie zakła­damy jednej na drugą), lekko wsunięte pod krzesło, brzuch troszeczkę wypięty, można - dla wygody kręgo-słupa - lekko opierać się o stół, byle nie łokcia­mi. Przy spożywaniu rozmawiamy delikatnie, nie poruszając żadnych drastycznych tematów. Bardzo dokładnie żujemy każdy kęs. Sposób zmielenia, roztarcia pokarmu, jest podstawową sprawą w pro­cesie właściwego jego przyswajania jako substancji regenerująco-budowlanej. Już tam kubki smakowe -jeśli tylko jesteśmy odpowiednio skupieni nad je­dzeniem - przekazują do mózgu właściwe impulsy; już mózg - jakby mu się zaświeciła jakaś lampka sy­gnalizacyjna - rozsyła dyspozycje do wszystkich dziewięciu fabryk przemiany materii funkcjonują­cych w pełnej synchronizacji; już czekają w gotowo­ści żołądek, trzustka, wątroba; wzbierają soki tra­wienne...

- Dramaturgia procesów trawiennych, kto by po­myślał proszę ojca... Czy wypada - wobec tego - za­łatwiać interesy przy jedzeniu? Czy anglo-amerykański „lunch", „szwedzkie stoły", bankietowanie na stojąco z talerzykiem w ręku, wyjdą nam - Pola­kom - na zdrowie?

- Obawiam się - stwierdza ojciec Jan - że raczej mogą zaszkodzić. Nowe obyczaje, które wraz z kapi­talizmem opanowują nasz kraj, nie mają nic wspólne­go z polską tradycją. Jesteśmy od wieków przyzwy­czajeni do biesiadowania i celebrowania jedzenia. Przypomnijmy sobie obyczaje naszych przodków, bardzo dobrze uchwycone w książkach czy filmach historycznych; te solidne stoły albo ławy zastawione jedzeniem, przy których zasiadało się godnie, z namasz-czeniem. Ojciec, lub najstarszy w rodzie odma­wiał modlitwę, błogo-sławił posiłek i dopiero w sku­pieniu zabierano się do jedzenia. Nikt się nie śpie­szył, nie łykał wielkich, nie pogryzionych kęsów. W ni-czym nie przypominało to dzisiejszego rozkle­kotania przy jedzeniu, szybkiego przerzucania z ja­my ustnej do żołądka nie przeżutej, zbyt gorącej lub zbyt zimnej, nie przygotowanej do trawienia materii.

- Co się wtedy dzieje na naszej wewnętrznej sce­nie wydarzeń? Zdaniem ojca Jana - dochodzi do katastrofy, któ­ra polega na zlej przy-swajalności i złej przemianie materii. Zostaje zachwiana równowaga między pra­cą żołądka, jelit, wątroby; nie przeżuty pokarm zale­ga w żołądku, napięcie nerwowe hamuje wydziela­nie soków trawiennych, zbyt zimne lub zbyt gorące kęsy i łyki czekają na wyrównanie tempe-ratur (tylko w znormalizowanej temperaturze, troszkę wyższej od pokojowej może zacząć się trawienie) i - w ślad za tym wszystkim -

- pojawiają się nietypowe wzdęcia, zaparcia, nadkwasota, wrzody, nerwica żołądka... Jeśli chcemy jako społeczeństwo normalnie funk­cjonować - musimy wygospodarować w ciągu dnia, czy to w połud-nie, czy pod wieczór, pół godziny na spokojny posiłek w miłej atmo-sferze. Niech to bę­dzie skromne jedzenie, ale podane na ładnym tale­rzu, czystym obrusie i przy rozmowie nie wywołu­jącej napięć nerwowych.

- Zatem istnieje związek pomiędzy ładnym tale­rzem a trawieniem?

Oczywiście - potwierdza rozmówca - biały lub kremowy talerz ozdobiony jakimś kwiatuszkiem, złotym paseczkiem, delikatnym ornamentem, już samym swoim wyglądem rozładowuje napięcie psychiczne. Jeśli do tego przykryjemy stół lnianym obrusem o żywych barwach (powyrzucajmy ceraty) - to posiłek, choćby najskromniejszy, stanie się re­laksem dla oka i dla umysłu. W dzisiejszych cza­sach, kiedy wszyscy jesteśmy zagonieni, zmęczeni, znerwicowani, koniecz-ne jest choćby raz dziennie zasiadać przy stole, który daje wytchnie-nie. Kolejne pytanie jest z naszej strony czystą for­malnością:

- Czy można w trakcie jedzenia oglądać telewi­zję?

- Z pomieszczenia, w którym jadamy, należy na­tychmiast wynieść telewizor - pada zdecydowana odpowiedź. - Człowiek nawet nie zdaje sobie spra­wy z tego, jaką krzywdę wyrządza organizmowi oglądając jakieś trzymające w napięciu programy i nie zwracając uwagi na to, co je. Tymczasem, oby­czajem polskim stało się oglądanie bardzo dras-tycz­nych dzienników „do kolacji". Pamiętajmy, że taka kolacja może nam stanąć kością w gardle, zwłaszcza kiedy oglądamy kłócących się polityków. Zbieramy z telewizji - jak piorunochrony - całą nerwowość i zło świata, bo przecież niczego innego te dzienniki nie pokazują.

- Kiedy należy spożywać ostatni posiłek w ciągu dnia?

- Mniej więcej dwie godziny przed zaśnięciem. Takie jest wskazanie generalne. Ja natomiast zale­cam niekiedy spożycie bardzo ciężkiej kolacji tuż przed położeniem się do łóżka, tak - ażeby obciążyć roz-klekotany, roztrzepany organizm kogoś, kto z powodu znerwicowania ma kłopoty z zaśnięciem. Jeśli on się dobrze naje i - ciężki jak niedź-wiedź -uwali na tapczan, to nawet się nie spostrzeże jak za­cznie po-chrapywać. A żołądek w tym czasie spokoj­nie, na zwolnionych obro-tach będzie sobie trawił. Rano taki ktoś obudzi się wypoczęty, z no-wym za­sobem sił. Wszyscy inni jednak powinni jadać wcześniej i to niekoniecznie byle jakie kanapki z byle ja­ką herbatą. Niech to będzie kolacja trochę gotowa­na, trochę smażona - placuszki jakieś, ziemniaki podsmażone z obiadu z kefirem, kasza gryczana ze skwarkami, jajecz-nica itp.

- Ojcze Janie, gawędę o kulturze gryzienia, prze­żuwania i łykania zakończmy pytaniem o... gumę do żucia?

- Nie jest to obyczaj elegancki, z całą pewnością -słyszymy w odpo-wiedzi. - Ale z drugiej strony, po­budzanie gruczołów ślinowych przez odruch rusza­nia szczękami pomaga w procesach trawiennych. Tak więc nie krytykuję tego. Uważajcie tylko, aby te gumy nie były prze-chemizowane - co poznajemy po nadzwyczaj pięknym zapachu, smaku i kolorze. No i - żebyśmy nie musieli ich znajdować przyklejo­nych w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach.

Święta po polsku

Tym razem przyjechaliśmy do Wrocławia z mi­sją specjalną. W przededniu Wigilii Czytelnicy oczekują od ojca Jana Grande „wstrzą-sająco pro­stych przepisów na zdrowe święta".

- Zacznijmy od tego - powiada ojciec - aby wresz­cie przełamać w Polsce pewną niedobrą tradycję. Otóż, jeśli wybieramy się na święta do rodziny, by spędzić je - ku większej chwale Bożej - wspólnie, to zróbmy to po chrześcijańsku. Pewnie, że najprościej jest zwalić się starej ciotce czy matce na głowę, po­zwolić się obsłużyć i wyjechać zostawiając po sobie stosy brudnej bielizny do prania i talerze do mycia. Jednak w dzisiejszych chudych czasach, słowiańska tradycja spotkań rodzinnych musi być wsparta wspólnym wysiłkiem i wspól-nymi wydatkami. Ja­dąc do bliskich zabieramy naszykowane wcześ-niej w domu ciasta, pieczone mięsa, kiełbasy; w osobną torebkę sy-piemy orzechów, jabłek, łakoci, i dopiero wtedy możemy zacząć myś-leć o zacieśnianiu wię­zów rodzinnych.

Kolejnym fatalnym nawykiem jest świąteczne obżarstwo. Organizm przeładowany wielką ilością źle dobranych składników, zapijanych nie najlep­szym alkoholem, choruje potem przez miesiąc. Po­starajmy się, aby „święta po polsku" nie były tylko tępym trwaniem za stołem przy włączonym telewi­zorze, obżeraniem się, piciem i to najlepiej w gości­nie, czyli na tak zwany krzywy pysk.

- Gdzie ojciec Jan spędzi święta? - dopytujemy.

- W gościnie, a jakże, u rodzonej siostry, w na­szym rodzinnym gnieź-dzie w Gorzowskiem, wśród przepięknych lasów. Ilekroć tam jadę, najwięcej ra­dości sprawiają mi wielogodzinne spacery po la­sach, obserwowanie natury, oddychanie czystym powietrzem...

- Czego serdecznie ojcu życzymy... A teraz przy­pomnijmy, jakie to dwanaście potraw na pamiątkę dwunastu apostołów powinno znaleźć się na wigi­lijnych stołach.

- Nie ma jednej reguły. Co region - to inny wigi­lijny zestaw.

Proponujemy ojcu, by przypomniał tradycje kre­sowe, pewnie najbliższe jego sercu, te z przesław­nym barszczem wigilijnym z uszkami.

- Na wschodzie Polski, Litwie, Ukrainie, Białoru­si - rozpoczyna ojciec Jan - najważniejszą potrawą wigilijną nie był barszcz, ale kutia. Przy-rządza się ją z łuszczonej, obtłuczonej pszenicy (trzeba trochę poszu-kać po targowiskach), którą należy namoczyć, a następnie dosyć dłu-go gotować na małym ogniu. Jałowo, bez soli i cukru. Kiedy zacznie pęcznieć - dodajemy trochę świeżego masła, żeby nie pękała. Równo-legle przygotowujemy mak, uprzednio do­brze wymoczony. Przepusz-czamy go dwukrotnie przez maszynkę do mięsa, po czym jeszcze dobrze ucieramy w makutrze. Mak nie utarty nie ma żad­nych walorów zapachowo - smakowych. Dodajemy do niego gorący miód i lekko sparzone rodzynki. W stronach mojego dzieciństwa, za Bugiem, dole­wano do maku trochę gorącej wody i powstawało mleko makowe. Ugotowaną w międzyczasie psze­nicę formujemy jak babkę, na wierz-chu możemy ułożyć rozetkę z łuskanych włoskich orzechów i migda-łów, a boki obkładamy makiem. Nabiera się tę potrawę dużą łyżką, po trosze wszystkiego.

- Ojcze Janie, co oznacza słowo kutia - dopytuje­my - skąd się wywodzi?

- Wywodzi się gdzieś z głębi słowiańszczyzny, ale dosłownego tłumaczenia nie znamy. W naszej starożytności na pewno oznaczało jakieś danie, mo­że danie rytualne? Może rodzaj prachleba? Pszenica symbolizuje dzieło rąk ludzkich.

- Nieodzownym specyfikiem świąt jest mak. A przecież to narkotyk...

Zdaniem ojca Jana, mądrość naszych przodków tak wszystko sfor-mułowała, żeby podczas wigilijnej wieczerzy radość i euforia bie-siadników stopniowo wzrastały. Temu służył mak, o którym dziś wiemy, że rozładowuje napięcia, jest środkiem halucyno­gennym, trochę mąci w głowach. W innych regionach Polski, na przykład w Po­znańskiem - zamiast kutii podaje się makiełki - gru­be kluski z cias-ta makaronowego ze słodkim, utar­tym, wymieszanym z rodzynkami makiem.

Po kutii pojawiał się na stołach ukraińskich czy białoruskich (myślę, że te tradycje dominują w bar­dzo wymieszanej współczesności) barszcz czerwo­ny z uszkami. Naturalnie, prawdziwy, a nie na sztucz-nej esencji.

- Na kwaszonych burakach, proszę ojca?

- Otóż, nie. Zdecydowanie tego nie zalecam. Bu­raki nastawione na kwaszenie z dodatkiem razowe­go chleba pokrywają się warstwą pleśni z żółtym obrzeżem, w której znajdują się bardzo zjadliwe, ra­kotwórcze grzybki. Barszcz robimy na burakach pieczonych. Radzę parę dni przed Wigilią upiec w piekarniku na blasze kilka umytych średniej wiel­kości buraków (wstawiając tam kubek z wodą, żeby trochę parowało), w temperaturze około 250 st. C, przez pół godziny. Po ostygnięciu wstawiamy je do lodówki i kiedy tylko chcemy zrobić barszcz - tarku­jemy trzy lub cztery buraki, zalewamy przegotowa­ną wodą, dodajemy ząbek czosnku utarty z solą, trochę kwasku cytryno-wego, cukier, łyżkę oleju i jest wspaniały barszcz, którego nawet zagotowywać nie musimy. Uszka robimy z ciasta pierogowe­go (tylko mąka i gorąca woda), dodając nieco więcej mąki, żeby się nie rozlaty-wało. Nadziewamy je go­towanymi, przepuszczonymi przez maszynkę grzy­bami, które można zagęścić przy pomocy odrobiny tartej bułki. Smacznym dodatkiem do barszczu jest też litew­ski kulebiak. Przygo-towujemy go z ciasta drożdżo­wego, nadziewanego farszem z kapusty lub kapu­sty z grzybami Są to po prostu duże drożdżowe pie­czone pierogi.

- Co robić, żeby ciasto na nich nie pękało i nie kruszyło się?

- Na każdy kilogram mąki - radzi ojciec Jan - na­leży wsypać trzy łyżki mąki ziemniaczanej. A pod­czas wyrabiania, kiedy ciasto rozczyniane na mleku z drożdżami tak już nieźle wyrośnie - wklepujemy w nie rękami pół kostki masła. Będzie pulchne, kruchutkie, ale nie łamliwe.

Po barszczu możemy podać fasolę Jaś ugoto­waną na sucho z masłem.

Czwarta i piąta potrawa - to ryby. Najważniejszy z nich jest karp. Pieczemy go na oleju, panierując w mące i jajku, kilka godzin przed kolacją i podaje­my po podgrzaniu. Organizm najlepiej toleruje ry­bę, która zdążyła ostygnąć i stężeć. Natomiast do­piero co upieczona, gorąca ma nieprzyjemną galare­towatą konsystencję, jakby te tkanki były jeszcze ży­we. Po karpiu może być szczupak w galarecie.

- A po nim pewnie śledź w śmietanie - uzupeł­niamy.

- Bez śmietany, jegomoście - kategorycznie zale­ca nasz mistrz - wszak mamy post, a śmietana jest daniem niepostnym. Podajemy na Wigilię śledzia w oleju z cebulką.

Proponujemy, by zrobić w tym miejscu króciutki przystanek i zastanowić się - jak to jest z tym postem oraz - następującym mu na pięty - karnawało­wym obżarstwem? Jakie znaczenie dla ludzkiego zdrowia mają takie żywieniowe fazy?

- Post był niegdyś ostro przestrzegany - opowia­da ojciec Jan. - W adwencie przez wszystkie środy i piątki wstrzymywano się od potraw mięsnych, ja­dając zupy jarzynowe na oleju, kasze z masłem, śle­dzie... Post nastrajał ludzi wewnętrznie, przygoto­wywał ich na przyjście Zbawiciela, a przy tym orga­nizm fizyczny przez te 40 dni odpoczywał sobie, wyjaławiał się trochę, normalizował gospodarkę tłuszczową. Proces ten, niezwykle chwalebny, umożliwiał regenerację organizmu niejako od pod­staw. Należałoby namawiać ludzi do przestrzega­nia postu w całym adwencie. Jest w tym przekazie zdrowotnym mądrość wynikająca z doświadczeń długich wieków.

Zgadzając się w pełni z ojcem Janem, przynaj­mniej teoretycznie, wracamy do naszych dań wigi­lijnych. Już pewnie będzie szóste, a może siódme...

- Rygor dwunastu potraw traktujemy symbo­licznie - zauważa nasz rozmówca. - W regionach zachodnich, po rybach podawano gotowane grzy­by w mącznym sosie z ziemniakami. A na wscho­dzie, bliżej Ukrainy, stawiano na stole zapiekaną kapustę. Przyrządza się ją następująco: rzucamy na patelnię z rozgrzanym olejem (około szklanki) pół kilograma posiekanej cebuli, leciutko solimy. Kiedy się upruży na różowo, dodajemy kilogram kwa­szonej, nie płukanej ka-pusty. Wsypujemy trochę kminku, prażymy około pól godziny. W innych regionach kraju podaje się kapustę z fasolą lub gro­chem.

Ponieważ nasza Wigilia jest już dość zaawanso­wana, muszę powtó-rzyć, żebyśmy nakładali - dla własnego zdrowia - małe porcje z każ-dego dania.

- O, proszę ojca, na tym etapie to już zazwyczaj luzujemy wszystkie paski i gumki w okolicach brzucha.

- Potrawy wigilijne są dość ciężko strawne i wzdymające - ostrzega zakonnik - dlatego pole­cam, jako zielarz, aby na stole stała podczas wiecze­rzy w jakimś estetycznym kryształowym dzbanusz­ku, herbatka ziołowa zaparzona z mięty, odrobiny melisy, dziurawca, kminku, koperku włoskiego. Nie słodzona. Popijając między daniami, nie będzie­my musieli sięgać nerwowo po tabletki na trawie­nie.

- Wszystko, co dobre, ma swój finał i chyba - pro­szę ojca - widać już koniec naszych wigilijnych przysmaków.

- Pozostały jeszcze potrawy płynne: kompot z suszonych owoców, lub

- zwyczajem Polski za­chodniej - zupa z suszonych owoców zaciągnięta ki­sielem, z lanymi kluskami. A na sam koniec podaje­my lekkie, wytrawne, czerwone wino (ciężkie wina rozcieńczamy niega-zowaną wodą mineralną w pro­porcji 1:1) oraz postne ciasta.

- To istnieją ciasta niepostne? - nasze zdziwienie jest autentyczne.

- Naturalnie. Na Wigilię podajemy wyłącznie ciasta drożdżowe i makowce. Wszystkie inne, w których są jajka, masło, śmietana, kremy zacho­wujemy na pierwszy i drugi dzień świąt. Świetnie nadają się na stół wigilijny drożdżowe racuchy z ro­dzynkami: rzadkie ciasto droż-dżowe mieszane z ro­dzynkami - wcześniej namoczonymi i oprószo-nymi mąką - smażymy na patelni, na gorącym oleju, z obu stron aż do wyrośnięcia. I tak, objedzeni, za­dowoleni, trochę rozleniwieni - po-winniśmy teraz śpiewać kolędy przy pięknie ubranej, pachnącej la­sem choince.

- Sztuczna nie pachnie.

- Dla mnie, sztuczna choinka - oburza się ojciec Jan - jest zaprzecze-niem świątecznego nastroju. To tak, jakby ktoś trupa z trumny wydo-był, posadził na krześle, przybrał, wyperfumował i udawał, że ten ktoś żyje. Panie Boże, odpuść.

- Brrr..., proszę ojca.

Nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego, że olej­ki eteryczne świerku czy sosny zabijają bakterie w mieszkaniu. Niechby choć jedna żywa gałązka była w dzbanie. Osobiście, przepadam za sosną w domu, która nie zgubi jednej szpilki aż do lutego, a pachnie oszałamiająco...

Święta krzepią

Nie wyczerpaliśmy świątecznego tematu pod­czas ostatniego spotka-nia. Dobrze wiemy, że ojciec Jan Grande ma jeszcze wiele ciekawego do powie­dzenia.

- Warto wspomnieć tak zwany karawaj, ciasto rodzinne - słyszymy.

- Ciasto rodzinne, a cóż to takiego?

- Na wschodzie piecze się je po dziś dzień. Z bia­łego, maślanego ciasta drożdżowego, wymieszane­go z rodzynkami formuje się dużą bułkę, do której przykleja się kukiełki, ptaszki, gałązki, listki - koro­wód ozdób. Dzieci - ile ich jest w rodzinie - każde formuje kawałek ciasta według własnego pomysłu i aż piszczy z uciechy, a potem nie może się docze­kać, kiedy jego laleczka albo ptaszek wyjedzie z pie­karnika. Przed pieczeniem smaruje się całą kon­strukcję białkiem. Na rosyjskim wschodzie takie cia­sto występuje również na weselach i dożynkach, a jego geneza sięga staropogańskiego święta plo­nów. Tak więc nasze, wigilijne ucztowanie zakoń­czyć możemy łamaniem puszystego, białego, lekko strawnego karawaja. Przy śpiewaniu kolęd każdy odłamuje swoją cząstkę, bez używania noża.

- Przyszło nam do głowy takie pytanie: czy śpie­wanie kolęd podczas Wigilii w domach, ma prócz wszelkich innych, również jakiś sens zdrowotny, te­rapeutyczny?

- Powiedziałbym nawet - ojciec Jan jest wyraźnie poruszony tematem - iż te proste stare kolędy, któ­rych nikt się nie uczy, ale jakoś wszyscy je znają (choćby pierwsze zwrotki) - potrafią tak ukoić i roz­radować serca, że człowiek - jak przy ogniu w zim­ną noc - przekonuje się, że żyje, umacnia się w swo­im istnieniu. Jest tylko jeden warunek - abyś-my śpiewali kolędy sami, nie wyręczając się cudzym głosem z płyty, taśmy magnetofonowej, telewizora, czy radia.

- Czarodziejska noc wigilijna: zwierzęta mówią, ludzie śpiewają własnym głosem...

- Żadna elektronika i jej sztuczne produkty, któ­re tworzą nową neo-pogańską kulturę i obyczajo­wość, nie licują ze świętem zjawienia się Odkupicie­la. Telewizor, mimo że ja sam pokazuję się w nim od czasu do czasu, ma być zamknięty, wyłączony z prądu, a nawet zawieszony jakąś serwetą. Zamiast w telewizor, wpatrujmy się podczas świąt w żywe światło płonących świec. Obowiązkowo powinna być świeca na stole wigilijnym i, choćby mała, sym­boliczna, płonąca świeczka na choince. Nie nakładamy na nią mrugających lampek. Jest to nowo-czesne barbarzyństwo przypominające dyskotekę, które wznieca napięcie nerwowe i nie wiadomo dlaczego, nagle, w czasie świąt wybucha jakaś sprzeczka.

- Czy świece powinny być z wosku, proszę ojca?

- Dawniej bardzo tego przestrzegano. Wosk, ze­brany przez nasze pracowite, jak powiadał Zagłoba, muchy Boże, daje specyficzny, nie męczący wzroku, równy płomień. Świece takie można dziś nabyć w cerkwiach prawosławnych i w niektórych skle­pach z wyrobami pszczelimi.

- Osobiście uważam - dodaje ojciec Jan - że świe­ca jest największym wynalazkiem ludzkości. Wy­płoszyła wieczorne mroki z chałup i salonów, prze­dłużyła człowiekowi czas aktywności, trzyma stra­że przed ciemnością. Jej płomień symbolizuje mi­łość, pamięć, trwanie. Komu zapalają na grobie świeczkę, ten jeszcze do końca nie umarł.

- Jak mamy odpoczywać podczas świąt, proszę ojca?

- Dobrze. Po pierwsze - nie przejadać się. Pamię­tajmy też o tym, aby w czasie gościny nie sadzać lu­dzi przy niskich stołach, na fotelach czy ławach, bo to jest tragedia dla układu trawiennego, a także dla krąże-nia ze względu na ucisk tętnic podkolanowych. Po kilku godzinach puchną nam nogi i led­wie możemy wstać od stołu. Kolejna bardzo ważna sprawa: kiedy już wróciliśmy z kościoła i spożyli­śmy świą-teczny obiad - nie uwalamy się jak morsy na tapczany i fotele, tylko maszerujemy na rodzin­ny spacer. Nawet, jeśli na dworze plucha - otwieramy parasole i idziemy: wy nad morze, my - wrocła­wianie - do lasu.

- W pierwsze i drugie święto pojawia się na sto­łach pieczyste we wszelkich możliwych postaciach. W niejednym z trójmiejskich domów będzie to karkówka w jarzynach a la ojciec Grande...

Ojca Jana rozbawiła ta informacja. Dodaje, iż równie smaczna a tańsza, jest przyrządzona w po­dobny sposób biała kiełbasa, dostępna przed świę­tami w każdym sklepie. Nacieramy ją olejem słoneczni-kowym, żeby nie pękała w czasie pieczenia i układamy na blasze. Następnie obkładamy jarzy­nami według indywidualnych pomysłów, mogą to być te same zestawy co przy karkówce. Pieczemy pół godzi-ny, po czym wyjmujemy blachę z piekar­nika, smarujemy kiełbasę łagodnym ketchupem, na warzywa kładziemy ze dwie łyżki masła i ponow­nie zapiekamy około 20 minut. Wykładamy na pół­misek, część zjadamy na gorąco z jarzynami, resztę - po wystudzeniu - bierzemy ze sobą na rodzinne przyjęcie. Do tego wspaniale pasuje surówka z ki­szonej kapusty, albo kapusta zapiekana z cebulą, która została z Wigilii.

Inną, bardzo przyjemną potrawą na święta jest golonka na chłodno. Przed ugotowaniem należy ją koniecznie bardzo dokładnie wygolić starą maszyn­ką pod bieżącą wodą, podobnie jak i nóżki do gala­rety.

- A nie wystarczy opalić nad ogniem?

- Nie - twierdzi ojciec - opalamy tylko drób. Go­lonkę gotujemy dość długo, tak jak na galaretę, żeby nabrała swoistej lepkości. Wyjmujemy z wywa­ru, odejmujemy mięso od kości, kroimy w kawałki i układamy warstwami, najlepiej w niewielkich, wy­sokich foremkach, takich jak do pieczenia pierni­ków. Nie zalewamy wywarem, który następnego dnia możemy zużyć do ugotowania krakowskiego kapuśniaku. Świet-nie będzie smakował po tych wszystkich świątecznych słodkościach. Golonka po schłodzeniu, a najlepiej na drugi dzień, ma ścisłą konsys-tencję i doskonale nadaje się na przekąskę, zwłaszcza na tak zwanych zakrapianych przyję­ciach. Panie Boże, odpuść.

- Zbliżoną potrawą - dodajemy - są bardzo popu­larne i bardzo pas-kudnie nazwane „zimne nogi".

- Gotujemy nóżki wieprzowe z dodatkiem ja­rzyn, pieprzu, owoców jałowca, oddzielamy mięso od kości, układamy je w foremkach, zalewamy przecedzonym wywarem, do którego dodaliśmy wcześniej ząbek surowego roztartego czosnku. Daje on lepszy smak i klarow-ność. Tłuszcz, który zebrał się po wystudzeniu, odrzucamy.

- Jakie znaczenie odżywcze mają orzechy, tak nieodłącznie związane ze świętami?

- Orzech jest niezwykle bogatą, wszechstronną substancją - zachwyca się nasz rozmówca - zawiera tłuszcz, białko, witaminy, mikroele-menty, biopierwiastki. Jest nimi przepełniony wprost po brzegi sko-rupki. W dawniejszych czasach, gdy wyżywie­nie na co dzień było uboższe, orzechy zbierane jesie­nią znakomicie uzupełniały wszelkie niedobory. Nie było telewizorów, więc ludzie gromadzili się, śpiewali, opowiadali baśnie, a przy okazji łuskali sobie orzechy. Pamiętajmy o tym, by odrzucać brą­zową łuskę.

Nie wolno też jeść zbyt świeżych, jeszcze wilgot­nych orzechów, bo łatwo się nimi zatruć z powodu pleśni z niezwykle zjadliwymi grzybkami.

- Czy można „ratować" butwiejące orzechy?

- Nie - odpowiada ojciec - żadne wysuszanie nic tu nie pomoże i należy je po prostu wyrzucić. Na drugim miejscu po orzechach znaj-dują się migdały. Zdarza się nam czasem, że odczuwamy jakieś takie szczególne łaknienie, nadzwyczajny apetyt nie wia­domo na co. Wtedy powinniśmy wziąć dwa migda­ły do buzi i żuć. Są one także znako-mitym uzupeł­nieniem niedoborów żywieniowych, jeśli ktoś ma nerwi-cowe, przyśpieszone przyswajanie materii. To znaczy - jego system trawienny pozbywa się zbyt szybko treści pokarmowych nie wyko-rzystując ich do końca. Wtedy migdały są zbawienne.

Przychodzi nam do głowy następujące pytanie: jakie są ulubione potrawy ojca Jana?

- Nie potrafię wymienić - odpowiada - co mi po­stawią na stół, wszystko zjem z jednakowym sma­kiem.

- A może ulubione potrawy zapamiętane z mło­dości czy z dzieciństwa?

- A cóż to za smakołyki mogły być na Syberii... -ojciec Jan uśmiecha się, ale niewesoło. Jeśli tylko coś było jadalne, to już było ulubione. Po wojnie wróci­liśmy do kraju, gdzie też panował niedostatek i nie było mowy o grymaszeniu. Dziękowało się Bogu za Jego dary bez szemrania. W doświadczeniach moje­go życia i pewnie sporej części mojego pokolenia za­tarł się podział na smaczne i niesmaczne, lubiane i nie lubiane...

Sekrety życiowej energii

Kolejny wyjazd do Wrocławia, na sesję rozmów o zdrowym jedze-niu, o zdrowym życiu. Jest sobot­nie południe, kiedy zjawiamy się w klasztorze. W soboty ojciec Jan nie przyjmuje pacjentów, w po­zostałe dni powszednie - ciżba. Publikacje prasowe zrobiły swoje, teraz zamiast kilkunastu, nawet i pięćdziesięciu pacjentów dziennie dobija się o przyjęcie u ojca Jana. Przybyło też odpisywanie na listy. Rekor-dowo - 1450 listów czekało na odpo­wiedź w wielkim, łykowym koszu. Ojciec Jan jest przygnieciony tą popularnością, szczególnie że nie ubywa mu innych obowiązków, np. gotowania bra­ciom. Dziś była na obiad zupa pomidorowa, częstu­je nas. Smakowita. Czy to ojca ulubiona zupka? - za­gadujemy.

Ojciec Jan Grande nie grymasi. Jednakowo lubi wszystkie potrawy nie dzieląc ich na smaczne i nie­smaczne. Zastanawiamy się - czy tak powinno być. Po coś przecież Przedwieczny wyposażył nas w rozko-sze podniebienia i zindywidualizowane gu­sty...

- Niewątpliwie - przytakuje sprzątając po nas na­czynia. Jedzenie, podobnie jak ubiór, jest jednym z elementów kultury osobistej każde-go z nas. Nie należy jednak nazbyt sobie schlebiać. Przy układa­niu jadłospisu bierzemy pod uwagę przede wszyst­kim te potrawy, które zawierają substancje niezbęd­ne do życia, są pożywne, proste i nie-przepitraszone. Ulubione dania, przysmaki mogą być tylko uzupeł­nieniem. Pamiętajmy o tym, że jemy nie dla przy­jemności, a jedząc nie robimy nikomu łaski. Na­szym świętym obowiązkiem jest podtrzy-mywanie odpowiedniej życiowej formy własnej persony fi­zycznej.

- Czy jedzenie może stać się nałogiem?

- Zdarzają się takie przypadki i to wcale nierzad­ko - potwierdza. Właśnie wtedy, kiedy wyszukuje­my to, co nam smakuje - popadamy w jakieś natręc­two myślenia o jedzeniu. Jest to uzależnienie takie samo jak każde inne i podobnie wytrąca organizm z równowagi. Czasem rozwija się taka przypadłość na podłożu nerwicowym. Ktoś sięga po jedzenie w sytuacji zagrożenia i stresu, tak jak inny sięga po papierosa. A poza tym, takie wyszukiwanie, przy­wiązywanie wagi do jedzenia i jego smaku jest do­wodem bardzo szybko nadchodzącej sklerozy.

- Z drugiej strony jednak, apetyt na określone potrawy może sygna-lizować żywotne potrzeby or­ganizmu - szukamy usprawiedliwienia. - Niewątpliwie. Organizm sam podpowiada i koryguje stosowną dietę. Na przykład, ktoś chory na wątrobę cierpi na samą myśl o spożywaniu po­traw z nasion strączkowych, inny - mając problemy z trzustką i układem trawiennym - nie znosi zapa­chu gotowanego jedzenia...

- Czy w reżimie jedzeniowym ojca Grande jest miejsce na kulinarną wykwintność?

- Sprowadziłbym ją wyłącznie do formy, sztuki układania i kompono-wania tych samych składni­ków, które zjadamy na co dzień w mniej pięknej po­staci. Wykwintność potrawy to artystyczny sposób jej poda-nia, nic więcej. W powszedni dzień nie ma­my czasu na takie subtel-ności, co nie znaczy, że je­steśmy zwolnieni z obowiązku dbania o estetykę stołu - czyste, ładne obrusy i naczynia.

- Rozpoczyna się karnawał, czas wizyt i przyjęć. Jak dziś urządzać przyjęcia w domach?

- Zanikają już przyjęcia, do jakich przywykli­śmy w czasach PRL-u. Ze względu na rosnący nie­dostatek materialny nasze stoły są coraz skrom­niejsze. Pewnie jest to zdrowsze od niegdysiej­szych mocno zakrapianych libacji imieninowych przy głośnej muzyce, w których - chcąc nie chcąc -uczestniczyli wszyscy sąsiedzi w bloku... Uważam - stwierdza mistrz - że Polacy powinni spotykać się rodzinnie i towa-rzysko w nieco innym stylu. Nie wymagajmy wielkich przyjęć. Niech to będzie smaczna, dobrze zaparzona herbata, lampka wina, ciasto własnej roboty według oryginalnego prze­pisu. - Na przykład, proszę ojca?

- Dajmy na to, taki sernik grodzieński na niety­powym, bo drożdżo-wym spodzie, jaki piekło poko­lenie mojej babki. Wszyscy dziś robią kruche spody, tymczasem stokroć smaczniejszy jest sernik na war­stwie dość twardego waniliowego ciasta drożdżo­wego. Rozrabiamy je na mleku waniliowym, które pozyskujemy gotując w nim dwie lub trzy posieka­ne laski wanilii. Nawiasem mówiąc, trzeba koniecz­nie wprowadzić na powrót do naszych polskich kuchni wanilię, która nie tylko daje nadzwyczajny smak i aromat, ale też jest substancją lecz-niczą, dzia­łającą ściągające i przeciwzapalnie... Ażeby nasz spód do sernika był nieco twardszy, bierzemy na kilogram mąki 5 dekagra-mów drożdży i dodatkowo przed samym pieczeniem wklepujemy w ciasto pół kilograma mąki i pół kostki masła. Kie­dy już trochę zaczy-na rosnąć, rozwałkowujemy je na blasze na grubość palca i wstawia-my do piekar­nika. Po upieczeniu smarujemy ciasto roztrzepa­nym białkiem i nakładamy warstwę tłustego sera, który w przeddzień wy-gnietliśmy ręką (nie prze­puszczając przez żadną maszynkę) i zosta-wiliśmy, by leciusieńko zgliwiał. Naturalnie, dodajemy do sera żółtka (może być kilka ugotowanych na twardo i przetartych przez maszyn-kę), gruboziarnisty cu­kier, trochę posiekanej wanilii, zapachy. Wierzch obsypujemy rodzynkami, migdałami, grubym cu­krem z cynamonem, układamy na nim kratownicę z ciasta. Pieczemy wyłą-czając grzanie od spodu. Za­pach i smak takiego ciasta jest nieporów-nywalny z żadnym innym, zwłaszcza fabrycznie produko­wanym.

- Pogadajmy o alkoholach. I niech nas w tym usprawiedliwi zbliżająca się, jedyna w roku, sylwe­strowa noc.

- Zamiast tych wszystkich byle jakich wódek i ta­nich win - obrusza się ojciec Jan - chciałbym widzieć na polskich stołach elegancki i zdrowy alkohol w postaci nalewek owocowych czy ziołowych na spirytusie, własnej produkcji. Trzeba, naturalnie, pomyśleć o tym w lecie, w porze zbiorów malin, je­żyn, czarnej porzeczki... Zasypujemy umyte owoce cukrem w szklanym naczyniu i czekamy aż puszczą sok i zaczną fermentować. Dodajemy wówczas czy­sty spirytus w proporcji 1:5 i wlewamy do butelek, najlepiej ciemnych. Niech to sobie leży aż do kolej­nego Sylwestra. Im starsze nalewki, tym większą mają moc.

- A słynna staropolska śliwowica?

- Sekret jej klarowności polegał na tym, że robiło się ją ze śliwek lekko niedojrzałych. Wedle najdaw­niejszych przepisów, należało wrzucić do butli wia­dro jeszcze twardych owoców (miękkie i dojrzałe dają trunek ciężki, mazisty), wlać 30 litrów przego­towanej wody, w której rozpuszczono około 10 kilo­gramów cukru oraz 15 dekagramów drożdży win­nych lub piwnych. Zamykało się butlę korkiem z rurką fermentacyjną. Po dwóch tygodniach, kiedy ustawał proces fermentacji, należało wino sfiltrować i rozlać do butelek. Amatorzy mocnych alko­holi dodawali na tym etapie czystego spirytusu wedle uznania. Śliwowica była zdrowym, krzepiącym, „męskim" trunkiem.

- Dziś w sklepach kupujemy szampany i wina obwarowane - aż trudno dać temu wiarę - terminem przydatności do spożycia.

- Niemożliwe - dziwi się ojciec Jan - jeśli tak, to najlepszy dowód, że nabywamy, w miejsce praw­dziwego alkoholu produkt chemiczny, na dodatek gazowany. Strach podawać taki trunek gościom, bo faktycz-nie można ich potruć.

- Aż się prosi w tym miejscu przypomnieć spo­sób ojca Jana Grande na kaca, który nas niechybnie dopadnie noworocznym rankiem. Otóż - zjadamy na śniadanie dwa jajka na miękko, popijamy dużym kubkiem kakao, po chwili - wypijamy szklankę so­ku z kiszonej kapusty.

- Niekoniecznie musimy w noc sylwestrową pić tyle niezdrowych, fabrycznych alkoholi -sprzeciwia się nasz rozmówca - by odwodnić or­ganizm i wytracić zapasy magnezu. Pora roku nie sprzyja takim ekscesom. Nasze organizmy zimą są słabsze z powodu niedoboru serotoniny - hormo­nu produkowanego przez przysadkę mózgową pod wpływem słońca. Szara pogoda, brak świeże­go powietrza, brak po-światy słonecznej w po­mieszczeniach powoduje, że mamy mniej ży-cio­wej energii, zdechłe samopoczucie i wisielcze hu­mory. Brak sero-toniny powoduje zanik życiowego optymizmu.

- Stąd pewnie samobójstwa i choroby depresyjne w Szwecji?... - dopowiadamy. - W niektórych okresach roku kraje skandynaw­skie są całkowicie pozbawione światła słonecznego. A w Polsce jesienią i zimą, kiedy gruba warstwa chmur wisi nam nad głowami, musimy karmić się okruchami życiodajnej energii słonecznej. Po pierw­sze - nie wolno przesypiać całych poranków, ale już od rana starajmy się mieć kontakt z jasnym dniem - zaleca zakonnik, zachwalając własne wstawanie o godz. 5. Uciekajmy z zamkniętych pomieszczeń, orga-nizujmy spacery za dnia. Po drugie - poodsłaniajmy okna. Na okres zimy zdejmujemy z nich za­słony i rozsuwamy firanki tak, żeby jak najwięcej światła wpadało przez czyste szyby. W Holandii już od dawna firany wyszły z użycia.

- U nas sąsiedzi gotowi pomyśleć, że jakoś nie potrafimy uporać się z remontem w mieszkaniu... Czy serotoninę można czymś zastąpić?

- Nie. Żadne lampy, czy sztuczne słońca nie spo­wodują jej wytwarza-nia. Zimą musimy po prostu wstawać o piątej lub szóstej, a kłaść się o dwudzie­stej drugiej.

- Ba, proszę ojca... Większość z nas już dawno zapo­mniała, że taki właśnie jest naturalny porządek doby.

- Niech więc ta większość powyrzuca telewizory za okno i zadba o takie wyżywienie, które przywró­ci normalny bieg zegarowi biologicz-nemu. Wieczor­ne ożywiania się i poranna senność - to symptom braku magnezu w organizmie. Spożywajmy więcej roślin strączkowych, ciemnozielonych warzyw, su­rówek, polskich jabłek, pijmy - o czym już wcześniej mówiliśmy - dużo kakao.

- Co ojciec Grande sądzi o zapożyczaniu energii od innych, kon-kretnie - od energoterapeutów?

- Uważam, że jest to znachorstwo i nabieranie lu­dzi. W samym Wro-cławiu urzęduje obecnie około 40 szarlatanów różnej maści, a w Polsce będzie ich legion. Jestem życiowym realistą i praktykiem i nie uznaję żadnej bioenergoterapii. Każdy z nas ma w sobie samym włas-ną elektrownię, bioprądy, nie­zbędny mu do życia zasób energii i opty-mizmu. Jeżeli organizm jest zdrowy, dobrze trawi, ma kontakt z natu-rą i słońcem, nie bombardujemy go nadmiarem stresów - to energia i radość życia, bez niczyjej pomocy, wprost z niego promieniują.

Kobiety, nie łamcie się...

- Ojcze Janie, co jest zdrowsze: towarzystwo lu­dzi czy ich brak? - wybieramy problem do kolejnej rozmowy.

- Jedna i druga sytuacja wpływa na nasze zdro­wie, humor, samopo-czucie - salomonowo rozpoczy­na ojciec Jan. Człowiek jest istotą społeczną i nie po­winien izolować się, ale też nie należy wchodzić w byle jakie towarzystwo. Wiadomo, że wiecznie narzekający pesymista podziała na nas przygnębia­jąco, natomiast optymista podbuduje psy-chicznie. Szukajmy więc osób dobrze nastawionych do życia, rados-nych, uśmiechniętych, nie przejmujących się na wyrost, otwartych, prostolinijnych. Unikajmy złośliwców, zgorzknialców, histeryków, ludzi na­rzucających otoczeniu swoją wolę, rubasznych, ha­łaśliwych, prowadzących podwójną grę...

- O tych ostatnich jakby łatwiej wokół nas - przy­znajemy. Ojciec Jan jest dziś w świetnym nastroju, jakby mniej zmęczony, chętnie podej-muje każdą kwestię:

- Typ psychiczny dnia dzisiejszego jest znerwico­wany, niepewny siebie, zakompleksiony; nawet je­śli się uśmiecha, to krzywo, jeśli prawi mile stówka - to jest w nich jakiś podtekst, a jeśli się śmieje - to jest to śmiech podszyty histerią. Takie reakcje fatal­nie wpływają nie tylko na otoczenie, ale też rykosze­tem uderzają w człowieka, który nie potrafi być otwarty i szczery. Jego natura bardzo to przeżywa. Każdy zły, zafałszowany kontakt odbija się na zdro­wiu i fizycznym, i psy-chicznym.

- Jak ojciec sądzi, czy zostało coś jeszcze w lu­dziach z kulturowej przynależności do poszczegól­nych zaborów?

- Myślę, że tak, choć w coraz mniej uświadomio­ny sposób. Otwartość granicząca nawet z naiwno­ścią, charakterystyczna jest dla regionów wschod­nich - pogranicza polsko-litewskiego i polsko-białoruskiego. Kiedy rozmawiam z kimś z Białostockie­go czy Suwalskiego - to on jest szczery aż do bólu. Rypie prawdę prosto w oczy i nawet nie pomyśli, że ktoś może się czuć dotknięty. Tak a tak było - kocha­nieńki - tak a tak ktoś powiedział, i nie ma co tu ukrywać... Taka prostolinijność jest formą uczciwo­ści i zdrowego stosunku do życia. Co ciekawe - lu­dzie w tej enklawie na wschodzie Polski żyją dłużej.

- Zdrowie a dekalog, proszę ojca... Nie ma wśród przykazań bezpo-średniego nakazu: szanuj zdrowie.

- Jestem zauroczony, wręcz zahipnotyzowany -z przejęciem przyznaje ojciec Jan - mądrością tej epoki, w której wystąpił Mojżesz. Jak długo istnieć będzie ludzkość, tak długo nikt nie zdoła ani deka­logu popra-wić, ani coś do niego - w sensie uzupeł­nienia - dorzucić. W tych dzie-sięciu punktach za­warte są wszystkie zasady i kodeksy prawne. Doty­czą one życia każdego człowieczego indywiduum, a także każdego narodu. Żaden filozof czy mędrzec, posługujący się tylko ludzkim rozumem, nie byłby w stanie czegoś tak wspaniałego jak dekalog wy­kombinować. Nawiasem mówiąc - źle się dzieje, że prawnicy różnych epok, również i naszej - rozbudo­wują systemy prawne gubiąc „po drodze" istotę dziesięciu przykazań. Gdyby tylko one wciąż obowią-zywały, na świecie dawno już panowałby po­rządek.

Wracając do pytania... Otóż, dekalog bierze pod uwagę również zdrowie i system żywieniowy. Pią­te przykazanie najwyraźniej odnosi się do ochrony życia i zdrowia. Jeśli ktoś pali, pije, nadużywa ka­wy, cukru, niewłaściwie się odżywia - no to sam sie­bie zabija. Ileż przed-wczesnych cywilizacyjnych zgonów sami na siebie sprowadzamy.

- Czy, wobec tego, brak troski o zdrowie jest w pojęciu chrześci-janina grzechem? - pytamy reto­rycznie.

- Jak najbardziej. Z zaniedbań tego typu należy się spowiadać. Są to wykroczenia przeciwko piąte­mu przykazaniu. Jeżeli sam siebie zabijam, świado­mie skracam życie, bo truję organizm, niewłaściwie się odżywiam, czy zaniechałem leczenia - to są to grzechy, które ja uznałbym za ciężkie. - Przystąpmy teraz, ojcze Janie, do bardzo deli­katnej kwestii. Jak mamy sterować własną płodno­ścią? Czy okresowa wstrzemięźliwość jest faktycz­nie tą najmniej zawodną metodą? Co w tej sprawie mają do powiedzenia ojcowie bonifratrzy? - pytamy ostrożnie.

Ojciec Jan świetnie radzi sobie i z tym tematem:

- Jest to niezwykle trudne zagadnienie. Iluż to medyków i seksuolo-gów nabiedziło się od naj­dawniejszych czasów, by coś definitywnego tutaj powiedzieć. Bezskutecznie. Żywy organizm ko­biety nie jest do końca przewidywalny. Wpływa na niego mnóstwo czynników zewnę-trznych i we­wnętrznych, nigdy nie będzie funkcjonował jak zaprogra-mowana maszyna. Tylko mniej więcej można orzekać o okresach płodnych i niepłod­nych. Nie ma na to gwarancji, podobnie zresztą, jak nie dają gwarancji wszelkie sztuczne zabezpie­czenia. Chciałbym przy tej okazji powiedzieć, że dar przekazywania życia jest dowodem wiel-kiego za­ufania Przedwiecznego i musimy być w kontaktach seksual-nych niezwykle inteligentni. Trzeba umieć rozróżniać pościg za przy-jemnością, o której już drugiego dnia nie pamiętamy, od zbliżenia z kocha­ną osobą przeznaczoną nam przez Boga. Powołując do istnienia nowe życie, przekazując w genach sa­mych siebie - dotykamy życia wiecznego. Dopóki żyją nasze geny w kolejnych pokoleniach żyjemy i my... Jest to, obok duchowej, forma nieśmiertelno­ści fizycznej.

- Raczej mniej czy więcej kontaktów seksual­nych, proszę ojca? Mamy na względzie te właściwe, z kochaną osobą. Jak wpływają na nasze zdrowie? - dociekamy.

- Zalecałbym wstrzemięźliwość. Sam przebieg i doznanie kontaktu cielesnego po okresie pewnej przerwy - są intensywniejsze. Wszystko dzieje się jakby od nowa... Przy nadużywaniu seksualności ograbia się organizm z białka, cynku i selenu, wysia­da serce i krążenie. Można nawet zauważyć, że ludzie stojący na rubieży rozpusty żyją kilka-naście lat krócej.

- Czy impotencja może mieć związek z wcze­śniejszym nadużywaniem seksualności? - stawiamy kwestię.

- Naturalnie - potwierdza ojciec Jan - nadużywa­nie powoduje nerwice seksualne, bardzo trudne do wyleczenia. Podłożem impotencji może być także brak fosforu, cynku, selenu i białka w organizmie. Powo-duje to rozstroje hormonalne, wstrzymanie wzrostu komórek rozrod-czych i mężczyzna, mimo że młody czy w średnim wieku - czuje się jak stara babcia. Jeżeli jednak uzupełnimy braki poprzez od­powiednie żywienie, dodając do tego witaminy z grupy B - to człowiek stanie na nogi i będzie ina­czej na wszystko reagował. Są to jednak sprawy zbyt poważne, by leczyć je na łamach gazet, czy od­wołując się do rad przy-jaciół. Zaburzenia seksualne leczymy wyłącznie u dobrego specjalisty.

- Czy to prawda, że w diecie osoby mającej kło­poty seksualne, powin-ny się znaleźć pestki dyni? -sprawdzamy zasłyszaną receptę.

- Tak, ze względu na dużą zawartość pierwiast­ków, o których wcześ-niej mówiliśmy. Polecam też ryby morskie w miejsce dań mięsnych.

- Jak przeżyć menopauzę, ojcze Janie?

- Spokojnie - odpowiada stanowczo mistrz Jan. - Bez sztucznego i zarazem histerycznego podtrzy­mywania działalności hormonów, odpowiedzial­nych za rozrodczość kobiety. Jeśli natura sama dzia­ła w ten sposób, żeby ją wyciszyć - to należy tego głosu posłuchać. Włą-czenie preparatów hormonal­nych może być niebezpieczne. Wyobraź-my sobie, że do świecy, która pomaleńku gaśnie - dolewamy kropel-kami wosk. Taka świeca może jeszcze - co nie daj Bóg - zamienić się w wielki płomień, który spali własną podstawę. Nie narażajmy na-szych organi­zmów na nieprzewidywalne tragedie. Dobry lekarz powi-nien zwrócić uwagę kobiecie, która wchodzi w okres menopauzy, na konieczność spożywania dużej ilości wapnia - w mleku i jego prze-tworach. W tym czasie bowiem zaczyna się proces szybkiego ubytku wapna w kościach i - w ślad za tym - osteoporoza, czyli szczególna podatność na złamania.

- Dlaczego tak się dzieje? - dopytujemy zaintry­gowani.

- Ze względu na zaburzenia hormonalne, powo­dujące przyśpieszoną pracę serca, które wzmacnia się „wydziobując" wapń z kości. Zacho-dzi również pewien proces nieprzyswajania wapnia przez orga­nizm kobiecy, co ma na celu spowodowanie uwiądu organów rozrodczych. Jeśli więc tej ucieczki wapnia nie uzupełnimy poprzez pożywienie, to po pięćdziesiątce 90 proc. kobiet ma zwyrodnienia układu kostnego i mięśniowego, które łączą się z dotkliwy­mi bólami krzyża, kości biodrowych, nóg, mięśni całego ciała.

- Czy należy stosować jakieś preparaty wapnio­we?

- Raczej nie. Litr mleka i dziesięć deka sera na do­bę jest podstawą regeneracji organizmu w wieku średnim - stwierdza ojciec Jan, jak zawsze zwolen­nik metod naturalnych. Jeśli ktoś nie toleruje mleka słodkiego, niech je spożywa w postaci przetworzo­nej - kefiru lub jogurtu.

- Co stosować na bolesne miesiączkowanie?

- Zaparzamy łyżeczkę nasion najzwyklejszej marchwi w szklance wo-dy i pijemy dwa, trzy razy dziennie w dniach poprzedzających okres i podczas krwawienia. Marchew działa rozkurczowo, bóle mijają lub są znacznie słabsze.

Jak zabezpieczyć się przed nagłym nieszczęściem

- Proszę nam powiedzieć - jakie znaczenie w ży­ciu dojrzałego czło-wieka ma fakt, iż był on w nie­mowlęctwie karmiony mlekiem własnej matki?

- Kolosalne - mówi ojciec Jan. - Mleko matki - z czego mało kto zdaje sobie sprawę - jest w swoim składzie niepowtarzalne, zindywidualizo-wane, po­dobnie jak ona sama i jej dziecko. Nie tylko nie jest obojętny fakt, czy niemowlę karmi się mlekiem kro­wim czy kobiecym, ale też - czy mleko to pochodzi wprost od własnej matki. W języku polskim prze­chowało się powiedzonko o tym, że coś zostało „wyssane z mle-kiem matki". Otóż, wysysamy za­równo wartości odżywcze, jak i - w pewnym sensie - charakterologiczne, determinujące nas życiowo, na podobieństwo genów. Na szczęście, w naszym społeczeństwie prze-mija moda na karmienie sztucznymi, sproszkowanymi mieszankami mlecznymi i ambicją kobiet staje się karmienie piersią. Tym samym zaopatrują one własne dzieci w ciała odpornościowe, chroniące przed wiru­sami i bakteriami. Żadne inne mleko takiej odporno­ści nie zalew-ni. Dodajmy jeszcze, że dzieci karmione mlekiem matki nigdy nie mają skazy białkowej.

- Jak długo - zdaniem ojca - należy karmić pier­sią?

- Przynajmniej do roku. W poprzednich pokole­niach był taki obyczaj, że matka między jednym a drugim porodem wciąż karmiła. Na Sybe-rii, gdzie spędziłem dzieciństwo, zdarzyło mi się obserwować przeróż-ne sytuacje. Kiedyś, wracając z kolegą ze szkoły (a chodziliśmy do trzeciej klasy) - zaszedłem do jego domu. Patrzę i oczom nie wierzę. Wowka, podrośnięte chlopaczysko dostawia się do matki, a ona siada, wyjmuje pierś i podaje mu do ssania... Jak się okazało, wśród azja-tyckiej ludności oby­czaj karmienia piersią przez długie lata był po­wszechny. Cywilizacja, do jakiej myśmy przywykli, nie dotarła w okolice Kirgizji czy Kazachstanu. Tam ciągle było średniowiecze, nikt nie słyszał o szpita­lach czy lekarzach. Ale za to podczas siedmiu lat, które tam spędziłem, widziałem tylko trzy pogrze­by miejscowych. Polacy natomiast wymierali gro­madami. W naszej cywilizacji niechby kobiety karmiły do roku, a już zaoszczędzą ciężkie pieniądze na lekach i wizytach lekarskich.

Informujemy ojca Jana o najnowszych badaniach przeprowadzonych w USA, które wykazały, że mle­ko kobiece niszczy komórki rakowe.

- Wiedziano o tym już za czasów mojej młodości i wcześniej - repli-kuje rozmówca. Rak był wtedy trudniej wykrywamy, ale też o wiele rzadziej wystę­pował. Diagnozowano go zwykle w dość zaawanso-wanej fazie, kiedy pojawiały się guzy, lub orga­nizm był już znacznie wyniszczony i starano się po­móc podając mleko kobiece - dwie szklanki dzien­nie. W niejednym wypadku następowało zahamo­wanie rozwoju komórek rakowych i wyzdrowienie.

- A jakie mleko powinniśmy kupować - w wo­reczkach foliowych, czy - niemal dwukrotnie droż­sze - w kartonikach?

- Mleko kartonikowe jest odparowane - odpo­wiada ojciec - zabez-pieczone działaniem temperatu­ry przed nadmiarem zanieczyszczeń. Generalnie, dużo lepsze od tego w workach foliowych. Można to zresztą samemu sprawdzić stawiając oba rodzaje w słoiczkach. Po kilkunastu godzinach mleko z wo­reczków zsiądzie się jako bardziej zanieczyszczone. No i dwie trzecie jego zawartości to woda. Uwa­żam, że lepiej wypić szklankę pełnowartościowego napoju niż litr byle czego.

Interesuje nas kolejna sprawa: czy - mianowicie -podawać maleń-kim dzieciom odżywki, zupki, prze­ciery kupowane w sklepach?

- Matki powinny unikać tych gotowych specja­łów, jak - nie przymie-rzając - diabeł święconej wody - sugestywnie przedstawia swoje stanowisko ojciec Jan. - Różne firmy, zwłaszcza zachodnie, robią na tym kolosalne interesy... A czy to tak trudno ze­trzeć własnemu dziec-ku jedną marchewkę, jabłuszko, czy odrobinę jarzyn? Niechże ta mat-ka sama po­próbuje smaku potrawy ze słoiczka pewnej znanej firmy, albo jeszcze lepiej - niech dyrektor tej firmy żywi się przez jakiś czas tym co produkuje, a zoba­czymy jak na tym wyjdzie. Wcale nie dziwię się dzieciom, że plują takim niesmacznym, jałowo przyprawianym je-dzeniem... Generalnie, bardzo boję się o generacje chowane na sztucz-nych pokar­mach i od maleńkości faszerowane antybiotykami i che-mią. Po trzydziestym roku takie organizmy mogą się już nie nadawać do życia.

- Proszę ojca - wpadamy w kwestię - te piękne, długonogie, cieniut-kie jak gałązki dziewczyny, któ­re osiągają i do dwóch metrów wzros-tu... Czy są to zdrowe sylwetki?

- Po pięćdziesiątce - jeśli zabraknie właściwego odżywiania i odpo-wiedniego trybu życia - kręgo­słupy tych ludzi będą trzaskać jak za-pałki. Boże uchowaj! - Ojciec Jan nie szczędzi nam, jak widać, sil-nych wrażeń. - Gołym okiem widać - kontynuuje - że to pokolenie wybujało w nienaturalny i nieko­rzystny sposób. Modna dziś sylwetka przypomina wiotką lebiodę hodowaną gdzieś w zacienionym, betono-wym kącie, bez dostępu słońca i odżywczych soków zdrowej ziemi.

Zwracamy uwagę naszego rozmówcy na ton czarnowidztwa przebi-jający w tej rozmowie...

- Jako zielarz i medyk zakonny obserwuję w cią­gu ostatnich dziesięciu lat wyraźny regres zdrowot­ny naszego społeczeństwa. I to wszystkich jego ge­neracji - pada zdecydowana riposta. - Wystarczy powiedzieć, że wróciła gruźlica, już przecież w pewnym okresie zupełnie zlikwi-dowana. Zubo­żenie materialne, niedożywienie, napięcia psychicz­ne, wieczna irytacja spowodowana zachowaniami polityków, beznadzieja życiowych perspektyw - do­prowadzają do osłabienia odporności organizmu i załamania zdrowia. Ludzie odpowiedzialni za po­litykę zdrowotną powinni zdawać sobie sprawę z tego, że gruźlica w społe-czeństwie jest jak tykają­ca bomba. To nie AIDS, którym zarażamy się przez krew. Gruźlica rozprzestrzenia się błyskawicznie. Wystarczy, że do autobusu, biura, szkoły, sklepu wejdzie jeden prątkujący... Jeśli się przed nią nie uchronimy, to większość środków budżetowych pójdzie na leczenie, zamiast na rozwój gospodarki.

Podłożem 90 proc. chorób, z jakimi przychodzą do mnie pacjenci, jest nerwica, od której zaczyna się rozbrojenie organizmu. Jeśli do tego dodamy zanie­czyszczenia atmosfery i brak troski o ekologię, to -

- generalizując - powiedzieć można, że chorujemy na własną epokę.

- Czy można w dzisiejszej dobie zabezpieczyć się w jakiś sposób przed kataklizmem, nagłym nie­szczęściem? - pytamy dalej, choć ojciec Grande ner­wowo zerknął na zegarek.

- Odpukajmy w nie malowane... Póki co - nie słychać w naszej strefie geopolitycznej o żadnych te­go typu zagrożeniach. Specjalnością wie-ku są za­grożenia ciche, podstępnie działające, nie spektaku­larne. I to one zbierają największe żniwo. Jednak ja osobiście, nauczony do-świadczeniem syberyjskim, nie byłbym spokojny nie mając w szafce po kilka ki­logramów różnych kasz, mąki z otrębami, fasoli i grochu, suchych makaronów, soli oraz kilku bute­lek oleju... Kiedyś, każda szanująca się gospodyni przechowywała te produkty w woreczkach płócien­nych, w tak zwanych komórkach, czyli przewiew­nych, chłodnych pomieszczeniach przy kuchniach. Dobrze jest mieć trochę zapasów pod ręką, niezależ­nie od humorów światowej polityki.

- Czy zdążymy, proszę ojca, omówić jeszcze jed­ną sprawę? - Niepo-koimy się o czas, który tu we Wrocławiu biegnie nam szybciej. - Czy, mianowicie, wolno sięgać od czasu do czasu po smakowicie pachną-cy, przetopiony w domowych warunkach smalec? Mamy na uwadze fakt, że jest to sam tłuszcz nasycony, a taka - dajmy na to - choroba Alzheimera tylko czeka...

- Byle ów smalec nie spotykał się z białym pie­czywem i cukrem, a możemy go z pożytkiem dla zdrowia spożywać - odpowiada rozmów-ca. - Przez całe wieki był w powszechnym użyciu; smarowano nim chleb, wypiekano placki. Ludzie dożywali dziewięćdziesiątki zacho-wując jasność umysłu. Choroba Alzheimera to znów, niestety, specy-fika naszych czasów.

Ciekawi nas czy ojciec Jan - człowiek Wschodu, gdzie często jadało się „sało", czyli słoninę - zna ja­kiś ciekawy sposób jej przyrządzania?

- Bierzemy dość grube plastry zwykłej surowej słoniny - z miejsca możemy notować gotowy prze­pis - rzecz jasna, smaczniejsza będzie ta z wiejskiego uboju, opalona ogniem, o specyficznej strukturze i nacie-ramy ją solidnie czosnkiem roztartym z solą. Następnie kładziemy do glinianego garnka, przyci­skamy czymś ciężkim. Po paru dniach, kiedy słoni­na nieco się sprasuje, przewracamy ją. Robimy tak kilka razy, mniej więcej przez dwa tygodnie. Kiedy zauważymy, że słonina wchłonęła wcześniej wy­dzielony płyn i naciągnęła czosnkiem, wyj-mujemy ją, oskrobujemy z nadmiaru soli i wieszamy na ha­czykach w przewiewnym miejscu. Podsuszoną przechowujemy w lodówce, a wieczorami kroimy do razowego chleba z kwaszonym ogórkiem i zbo­żowej kawy. Zamiast kiełbasy. Jest także bardzo smaczna do piwa.

Nasz przyjaciel ból

Ludzie mają coraz mniej czasu, farmacja wycho­dzi temu naprzeciw. Zastanawiamy się, czy byle ja­kie jedzenie uzupełnione preparatem witaminowo-mineralnym typu „Multi-tabs" staje się pełnowartościo-we?

- Taki proceder - uśmiecha się ojciec Jan - jest możliwy, ale na krótką metę, w jakichś nadzwyczaj­nych okolicznościach. Na przykład - jes-teśmy poza domem, bez możliwości regularnego spożywania posił-ków, albo też nie dojadamy podczas kuracji czy rekonwalescencji... Wówczas uzupełniamy nie­dobory żywieniowe w sposób sztuczny. Nigdy jed­nak nie zrównoważy to w pełni zasobu witamin i mikro-elementów przyswajanych z normalnym, wartościowym pożywie-niem. Na co dzień, jeśli od­żywiamy się właściwie i mamy zdrowy, sprawny organizm - nie potrzeba nam żadnych dodatko­wych witamin w tabletkach. Zatem, nie kupujmy ich na wyrost w aptekach, choćby miały być najcu­downiejsze. Człowiek bardzo łatwo przyzwyczaja się do myśli, że tabletka załatwi za niego wiele spraw i - nierzadko - wpada w lekomanię.

- Zjawisko to było dość nagminne w epoce tanich leków, ale chyba już nie dzisiaj...

- Strach przed utratą zdrowia powoduje, że lu­dzie chcą się zabez-pieczyć i nadużywają lekarstw -utrzymuje nasz rozmówca - nieświa-domi tego jak bardzo sobie szkodzą. Zażywajmy leki tylko w okresie, kiedy występują objawy chorobowe i ty­le, ile trzeba. Na Zachodzie jest taki obyczaj, że resztki lekarstw - nie zużyte w czasie choroby - za­nosi się w zakorkowanej buteleczce do apteki i od­zyskuje za nie część pieniędzy. Również tabletki sprzedawane są na sztuki, a nie zaraz w całych opa­kowaniach. Natomiast w polskich domach, mimo obecnej drożyzny, wystarczy otworzyć szafkę z le­karstwami, a wysy-pują się z niej napoczęte tubki, fiolki, opakowania - przeterminowane lub na grani­cy ważności, z którymi nie wiadomo co zrobić...

- Czy zioła wymagają podobnej precyzji i ostroż­ności w zażywaniu? - dopytujemy.

- Naturalnie. Źle dobrane i niewłaściwie stoso­wane zioła mogą wyrzą-dzić wielkie szkody w or­ganizmie. Dlatego zalecając laikom zakłada-nie ap­teczek zielarskich, zarazem zastrzegam, by czynili to odpowie-dzialnie. Trzeba prowadzić notatnik, w którym zapisujemy przezna-czenie każdej rośli­ny. Jest na rynku dużo poradników, między inny­mi bonifraterskich, którymi możemy się posługiwać przygotowując mie-szanki. Zaobserwowałem w czasie mojej praktyki pewien fenomen w zioło­lecznictwie. Mianowicie, zioła zbierane i przygoto­wywane własną ręką, oddziałują skuteczniej od in­nych - wygłasza oryginalny pogląd zdeklarowany zielarz.

- To ciekawe. Ale, proszę ojca, wśród ziół, po­dobnie jak wśród grzybów, są jadalne i „trujaki" -popisujemy się wiedzą.

Zakonnik poprawił się w krześle i rozpoczął wy­wód:

- Pierwsze, najbardziej niebezpieczne trucizny, jakimi posługiwała się ludzkość, pochodzą ze świa­ta roślinnego. Na polach i łąkach Europy rośnie około 30 trujących gatunków, wśród nich słynna cy­kuta, którą wypił Sokrates, wilcza jagoda, pokrzyk... W średniowieczu każda zielarka miała wła­sny, trzymany w tajemnicy specyfik, będący kombi­nacją trujących ziół.

- A piołun - leczy czy truje? Podaje się go dzie­ciom w herbatkach na apetyt; dorośli piją „piołunówkę", niekoniecznie na apetyt...

- Piołun jest lekiem tylko w minimalnych, kro­pelkowych, dokładnie odmierzonych dawkach. Przedawkowany staje się śmiertelną trucizną.

- Ojcze Janie, czy mocz - Panie Boże, odpuść - za­pożyczamy od naszego rozmówcy porzekadło - le­czy? Są w świecie, a ostatnio też w Polsce, entuzja­ści tak zwanej urynoterapii.

- Gdyby mocz leczył - odpowiada rozmówca - to Przedwieczny nie wyposażyłby naszych organizmów w nerki, żeby z ich pomocą usu-wać toksyny i wszelkie inne paskudztwa.

- Ale ponoć już w starożytności, w Indiach...

- Każda moda - nie daje nam dokończyć ojciec Jan - a zwłaszcza ta najgłupsza, szuka dla siebie uzasadnienia w „starożytności". Przyszła kiedyś do mnie urynoterapeutka (obraza Boska, a nie słowo), w do-datku pani doktor i jak nie zacznie wywo­dzić... Wreszcie tak mnie zdenerwowała, że pora­dziłem jej, by oprócz moczu, podawała rów-nież swoim pacjentom fekalia na jakimś ładnym talerzy­ku.

- Czy równie kontrowersyjnym środkiem leczni­czym jest nafta? - sprawdzamy i ten specyfik.

- Nafty nie wolno pić. Jest trucizną, która czyni spustoszenie, jeśli dostanie się do wnętrza żywego organizmu. Można ją stosować tylko zewnętrznie, do smarowania skóry przy stanach zapalnych czy odmro-żeniach.

- Od niedawna dostać można na naszym rynku tak zwaną naftę kos-metyczną do pielęgnacji wło­sów. Stosowana z dodatkiem żółtka i cytryny ma działać wzmacniająco na cebulki - rewanżujemy się przepisem.

- Spójrzmy, jak to wyglądało w praktyce po­przednich wieków - oży-wia się ojciec Jan. - Naftę, jako środek higieniczny, stosowali Żydzi, Gruzini, Cyganie. Ludy te całymi miesiącami nie myły wło­sów, nato-miast wylewały na głowę naftę, która oczyszczała, dezynfekowała, usuwała wszelkie bakterie i grzyby, a jednocześnie zbierała tłuszcz, zapobiegając łojotokowi. Przy tym wszystkim nafta odstręcza insekty. Dziś nie mamy wątpliwości, że włosy tych ludów były nadzwyczaj mocne i piękne. Tak więc nie potępiam nafty jako kosmetyku, zale­cam jednak ostrożność osobom skłonnym do uczu­leń.

- To, co dawne, mądrzejsze jest od nowego. Po­równajmy wobec tego żucie tytoniu z paleniem pa­pierosów - proponujemy.

- O tym, że papieros skraca życie, wie dzisiaj na­wet dzieciak w przed-szkolu... Azjaci od niepamięt­nych czasów aż do dzisiaj - nie znając papierosów -zakładają sobie w kącikach ust prymki tytoniu i co chwila spluwają jak wielbłądy. I cóż się okazuje? Ludy te nic nie wiedzą o katarach, nieżytach gór­nych dróg oddechowych, gruźlicy, gronkowcach czy paciorkowcach - tak dalece ten tytoń jest bakte­riobójczy - i takie rewelacje zna nasz cicerone.

- W jakiej postaci się go zażywa?

- Niektórzy tną zielone, żywe liście, inni - suszo­ne, jeszcze inni sproszkowane. Zwyczajem arysto­kracji tatarskiej, która wprowadziła tabakę - kładą sobie na dłoń sproszkowane liście tytoniowe pośled-niejszego gatunku i wdychają.

- Wychodzi na to, że kichanie ma również zna­czenie zdrowotne?

- Jak najbardziej - potwierdza ojciec. - Wstrząs podczas kichnięcia oczyszcza przewody nosowe i gardło, wyrównuje ciśnienie, nie dopuszczając do szumów w głowie, a sam proszek (byle nie była to tabaka palona) działa bakteriobójczo.

- Ojcze Janie - proponujemy - poświęćmy teraz trochę miejsca sprawie, która od wieków zajmuje umysły filozofów i uczonych: czym jest ból w życiu człowieka? Jak sobie z nim radzić i co o nim myśleć?

- Ból jest zawsze okropnym przerażeniem dla człowieka. I ten fizycz-ny, i ten psychiczny. Kiedyś ludzie lepiej go znosili, byli bardziej od-porni. Dziś, niestety, ból powala nawet silnego mężczyznę, zmieniając go w kwilące dziecko.

- Ale też dzisiaj mamy do czynienia z czymś, co jest niemal ekstrak-tem bólu, przy niektórych nowo­tworach...

- W takich sytuacjach musi się go likwidować sięgając nawet po osta-teczne środki, jak na przykład morfinę. Tu musi działać dobry lekarz, traumatolog specjalizujący się w walce z cierpieniem. Powstaje jed-nak pytanie - czy każdy ból należy likwidować? Jeśli Przedwieczny uczynił go atrybutem naszego życia, to widocznie jest on potrzebny. Na przykład -podczas porodu. Matka, która urodziła dziecko bez bólu, a tym bardziej pod narkozą, nie ma odpo­wiedniego uczuciowego rozeznania sytuacji. Ni stąd, ni zowąd pojawia się przy niej istota, którą ona nieraz z trudem akceptuje. A jak kobieta przejdzie przez ból, który zaaplikowała jej mądrość Boża, to w momencie pierwszego pła-czu dziecka dozna tak cudownych uczuć, że bardzo szybko zapomni o trudnych chwilach. Zdarza się i tak, że kobieta, która już zdecydowała się oddać dziecko w adopcję, po przejściu bólu porodu jest tak z nim zjednoczo­na, że zmienia życiową decyzję.

- Gdzie jeszcze jest potrzebny ból? - zastanawia­my się.

- Niemal wszędzie. Ból jest arcyważnym przyja­cielem człowieka, pierwszy go ostrzega: „Uważaj. Coś niedobrego dzieje się z tobą!". I zaczynamy in­teresować się własnym zdrowiem, reperować je, prze-dłużać nasze fizyczne istnienie. Tak to już do­skonale jest wszystko urządzone przez Przedwiecz­nego - z przekonaniem konkluduje ojciec Jan.

- A ból zawiedzionej duszy, proszę ojca, ból ser­ca?

- Ten typ bólu jest najcięższy do zwalczenia -przyznaje zakonnik. -

- Trzeba jednak starać się prze­tworzyć złą energię, którą on ze sobą niesie - w do­brą, przezwyciężyć zwątpienie i rozpacz, popatrzeć na swoje sprawy z dystansu i - po jakimś czasie -znów nabrać życiowego optymizmu. Jeśli kto wie­rzący - niech uda się do spowiedzi. Rozmo-wa z za­ufanym spowiednikiem przynosi wielką ulgę, na­stępuje wyciszenie i złagodzenie wewnętrznego na­pięcia.

„Moja siostra śmierć..."

W naszych rozmowach tematy praktyczne i przyziemne sąsiadują z bardziej abstrakcyjnymi, przepisy kulinarne z filozofią życia, troska o zdro­wie z pochwałą Boga... Silva rerum ojca Grande - bogactwo, w którym - jak wynika z listów Czytelni­ków - każdy coś dla siebie znaj-duje. Dziś także część rozmowy, poświęconą współczesnej sztuce umiera­nia, poprzedzimy pytaniami o kilka drobnych, bar­dzo prak-tycznych spraw.

Zajadając kanapki przyniesione wraz z herbatą z klasztornej kuchni przez ojca Jana zapytujemy:

- Czy vegeta - przyprawa, która zdobyła sobie szturmem polskie kuchnie (sypiemy ją do zup, so­sów, pieczonych mięs, gotowanych warzyw...) nie szkodzi czasem naszemu zdrowiu?

- W vegecie - objaśnia ojciec Jan - znajduje się ca­łe mnóstwo zdrowo-nych, suszonych warzyw, nie­stety - zniszczonych przez sodę - gluta-minian i inozynian sodu. Podnoszą one znakomicie smak potra­wy, zmiękczają, przyspieszają gotowanie, ale zara­zem likwidują 30 do 60 proc. wartości przygotowy­wanych produktów. Soda niszczy też ślu-zówkę przewodu pokarmowego i żołądka. Radzę vegetę wycofać z kuchni, albo przynajmniej radykalnie ją ograniczyć.

- A inne przyprawy, takie jak maggi, musztarda, chrzan? - ustalamy.

- Brunatna maggi jest wywarem z roślin o tej sa­mej nazwie, zakon-serwowanym chemicznie. Można ją dodawać do polepszania smaku, ale też - bardzo ostrożnie. Musztarda, w której skład wchodzi biała i czarna gorczyca, sól, cukier, kwas cytrynowy, jak również utarty chrzan są przyprawami naturalnymi i można spożywać je bez obaw.

- Czy to prawda, że nie należy mieszać w sałat­kach warzyw z owocami? Od jakiegoś czasu z przedszkolnych menu zniknęła popu-larna tarta marchewka z jabłkiem i cytryną...

- Zasada niemieszania warzyw z owocami znana jest od dawna -

- twierdzi ojciec Jan - jednak zapomi­namy o niej w codziennej prak-tyce. W czasach mo­jej młodości, gdy ktoś pracował w branży żywie-nio­wej i zdarzyło mu się podać w jednej potrawie zmieszane świeże ogórki ze świeżym pomidorem -popełniał jako fachowiec błąd kardy-nalny. Pomię­dzy zasadowym środowiskiem ogórka a kwaso­wym -

- pomidora, zachodzi dość burzliwa reakcja, która powoduje, że taką mieszankę trawi się przez dwa dni z ogromnym trudem... Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na sałatki majonezowe, które tak ochoczo serwujemy gościom w naszych domach. Otóż, owszem, można nasie-kać gotowanych jarzyn i zmieszać je z majonezem, ale nie wymia-tajmy przy okazji wszystkich resztek z lo­dówki, tworząc jakąś okrop-ną jarzynowo-majonezowo-kiełbasianą bryję. Również nie wolno w sałat­ce wiązać śledzia z nasionami strączkowymi. Sam śledzik w śmietanie - proszę bardzo, ale żaden gro­szek, żadna kukurydza do tego.

- Proszę ojca, jak wygląda, smakuje i pachnie kwas chlebowy -

- napój, który powojenne pokolenia Polaków znają wyłącznie z książek?

Ten temat najwyraźniej ożywia ojca Jana.

- Wyparły go przywleczone z Zachodu sztuczne, farbowane lemo-niady, oranżady, pepsi i cole. W Ro­sji czy na Ukrainie kwas chlebowy nadal jest bardzo popularny i można go dostać niemal na każdym ro­gu ulicy. Nie znam bardziej wartościowego napoju - wspaniale gasi pragnienie, likwiduje zmęczenie, posiada ogromne stężenie witaminy B, dużo selenu i cynku, a przy tym leczy likwidując nadkwasotę, wzdęcia, wszelkie zaburzenia trawienne. Napój ten można robić w warunkach domowych, a kosztuje grosze.

- Jeśli czyta nas ktoś przedsiębiorczy, szukający pomysłu na rynkowy przebój letniego sezonu, to - być może - właśnie mu coś podpowie-dzieliśmy...

- Nie myślę w tej chwili o skali przemysłowej. Na potrzeby domowe wystarczą trzy kilogramy sucha­rów z ciemnego razowego chleba, pół kilograma miodu, dwa kilogramy cukru oraz drożdże winne. Wszyst-ko to zalewamy wodą w dużym kamien­nym garnku, przykrywamy lnianym ręcznikiem, stawiamy na dwa, trzy dni w ciepłym miejscu. Gdy zacznie fermentować, przelewamy do butelek, szczelnie zamy-kamy i przez kilka dni przetrzymu­jemy gdzieś w chłodzie. Na lato jest to znakomity, orzeźwiający i zarazem leczący napój.

Smutno się robi na myśl, ile wszelakiego dobra zawartego w najprostszych, tanich produktach, leży odłogiem. Mówiliśmy już wcześniej o burakach, dodam jeszcze, iż są one doskonałym natural-nym lekarstwem przeciw zaparciem i chorobom jelita grubego. Jeśli kto cierpi na te przypadłości - niech codziennie rano na czczo zje 5 do 10 łyżek utartych - wcześniej upieczonych w całości w piekarniku -buraków, do których należy dodać łyżeczkę zmielo­nego kminku, łyżkę oleju jadalnego i soli do smaku. Już po trzech dniach zauwa-żymy poprawę. Czerwonofioletowy barwnik buraka jest na dodatek substancją antyrakową.

- Proszę ojca, przejdźmy do zapowiedzianego te­matu: nasze niezręcz-ne, usuwane z pola widzenia, wyrzucane z domów, jakby wstydzące się siebie, pokątne umieranie...

- Mówiliśmy już w którymś z wcześniejszych wywiadów o tej sta-ruszce, która budząc się każde­go ranka tak bardzo dziwiła się, że jeszcze żyje -wspomina ojciec Jan. - W jej przypadku umieranie było jakby wysychaniem energii życiowej... Obser­wowałem wiele zgonów w moim życiu i każdy z nich zostawił we mnie swój odrębny ślad. Praco­wałem kiedyś w środowisku najuboższych z oso­bą niezwykle wartościową - panią Eugenią, hra­biowskiego pochodzenia. Bardzo się przyjaźnili­śmy. I raptem ona zachorowała, a po krótkim cza­sie zmarła. Pamiętam swoje wrażenie, kiedy wsze­dłem do jej mieszkania pełnego cennych bibelotów, pamiętających jeszcze czasy carskie. Za życia Eugenii była tam zawsze ciepła, serdeczna atmos­fera. Naraz zobaczy-łem ją leżącą pośrodku pokoju, na wysuniętym tapczanie, wśród rze-czy, które po­krywał kurz wcześniej niedostrzegalny; zimnych, obojęt-nych. Pojąłem, że one też umarły, nawet te dwa koty syjamskie, krę-cące się między nogami, wszystko to w jakiś sposób poszło za swoją panią. Szybko stamtąd wyszedłem, wprost porażony pustką, jaka wy-tworzyła się po umarłym człowie­ku...

Śmierć dla człowieka jest sprawą ważną i wspa­niałą. Wszystko, co chcemy o niej wiedzieć, wyja­śnia nasza katolicka wiara. Przygodo-wanie do śmierci... Praktycznie, trzeba to robić przez całe ży­cie, pamiętając, że każdy dzień witający nas słoń­cem, zarazem przybliża do kresu. Taka perspekty­wa pozwala człowiekowi żyć lepiej, mądrzej, w większej wolności. Na przykład - świat rzeczy czy politycznych stanowisk nie zwiąże mu rąk.

- Co począć z lękiem przed śmiercią?

- Powiem coś bulwersującego - stwierdza mistrz. - Jeżeli człowiek pamięta o śmierci, przygotowuje się do niej, traktuje jako naturalne prawo - to, kiedy już wejdzie w lata i śmierć zaczyna się przybliżać -

- może temu wszystkiemu towarzyszyć nawet rado­sne oczekiwanie. Zwłaszcza w naszej katolickiej wierze.

- Moja siostra śmierć - mawiał święty Franciszek. Proszę ojca, tak się troszczymy o naszych bliskich, a w tej ostatecznej próbie oddajemy ich w obce rę­ce...

- Uważam, że polskie społeczeństwo powinno pomału zmieniać oby-czaj transportowania swoich umierających do szpitali. Odchodzenie w domu, na­wet w najgorszych warunkach, lepsze jest od zim­nej, służbo-wej obojętności szpitala. A i rodzina kon­soliduje się wokół śmierci i wzbogaca wewnętrznie.

- A hospicja? - dopytujemy.

- Hospicja przeznaczone są dla bezdomnych i sa­motnych. Natomiast rodziny mają naturalny obo­wiązek - mimo wszystkich niedogodności - towa­rzyszyć swoim bliskim do końca, trzymać w tej ostatniej chwili za rękę. Nikt ich w tym nie zastąpi. Przypomina mi się pewne zdarze-nie z młodości. Umierał na gruźlicę 25-letni młodzieniec, mój ró­wieśnik, taki życiowy dziwak - trochę filozof, trochę histeryk, ateista. Był to chłopak z domu dziecka, ktoś absolutnie samotny, kto nie zaz-nał w życiu odrobiny ciepła. I do końca nie pogodził się ze śmiercią. Klęczałem przy jego łóżku, trzymałem go za ręce, próbowałem wes-przeć modlitwą. Nic, żad­nego uspokojenia, miotał się tylko i spazmo-wał. A kiedy przyszedł ten ostatni moment, wbił się pa­znokciami w moje ręce z taką determinacją, że nie szło nas potem długi czas rozer-wać. Noszę to zda­rzenie w pamięci przez całe życie.

- Czy odesłanie do szpitala może przyspieszyć śmierć?

- Tak, to się zdarza, zwłaszcza w przypadku tych osób, które panicz-nie boją się szpitali.

- A co może przynieść ulgę umierającemu? Ojciec Jan przez chwilę zastanawia się:

- Myśl o tym, że jednak czegoś w życiu dokonał. Ktoś leczył ludzi przez dziesiątki lat, ktoś godnie wychował dzieci, inny służył ludziom uczciwą pra­cą... Jeśli swoim życiem zrobiliśmy jakieś dobro in­nym, to lżej umieramy. Ważne jest także, aby przed śmiercią uporządkować doczesne sprawy. Pogodzić się z kim trzeba, kogo trzeba - przeprosić, uregulo­wać sprawy finansowe. Jest to ważne zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. Przygotowanie do śmierci to także rachunek sumienia według dekalo­gu, spowiedź, która daje wewnętrzny spokój i na­wet ból fizyczny łagodzi. Człowiek, który nie rozli­czył się z ziems-kich spraw i nie przygotował - umie­ra rozpaczliwie.

- Co jest tak naprawdę ważne w życiu, proszę oj­ca?

- Samo życie, cudowny dar Przedwiecznego. Musimy je szanować dbając o zdrowie, sposób od­żywiania, nasze obyczaje, higienę oso-bistą, higienę otoczenia... Warto też zadbać o właściwe nastawie­nie do bliźnich i świata - mniej materialistyczne i konsumpcyjne. Podejście do życia takie trochę ro­mantyczne, idealizujące, kontemplacyjne -

- procentuje zdrowiem fizycznym i psychicznym. Pozwala również pamiętać o tym, że Bóg zakodował w nas cząstkę samego siebie.

Ojciec Jan Grande przyjmuje pacjentów w placów­ce

„Dobry Samarytanin",

w klasztorze ojców bonifra­trów we Wrocławiu,

ul. Traugutta 57/59,

tel. 071-44-84-74,

udzielając porad ziołoleczniczych

w dni po­wszednie, w godz. 8 -15.

W przyklasztornej aptece, sąsiadującej z gabine­tem ojca Jana, można nabyć zioła, nalewki, balsamy, proszki i maści przygotowywane przez ojców boni­fratrów według własnych receptur.

90



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Marzena i Tadeusz Woźniakowie Ojca Grande przepisy na zdrowe życie
Ojca Grande przepisy na zdrowe życie Marzena i Tadeusz Woźniakowie
Ojca Grande przepisy na zdrowe ýycie
Ojca Grande przepisy na zdrowe życie Marzena i Tadeusz Woźniak
Wstrząsająco proste przepisy na zdrowe życie(1), + TWOJE ZDROWIE -LECZ SIE MĄDRZE -tu pobierasz bez
Wstrząsająco proste przepisy na zdrowe życie, + TWOJE ZDROWIE -LECZ SIE MĄDRZE -tu pobierasz bez log
Przepis na zdrowe i długie życie
Wstrząsająco proste przepisy na zdrowe życie
Przepisy na zdrowe Życie J G Majewski

więcej podobnych podstron