067


19 marca 2009 W za dużych butach władzy.... Co jakiś czas, powracają dyskusje na temat systemu emerytalnego.. Od wielu lat wiadomo, że jest niewydolny, że się do niego dodatkowo dopłaca z budżetu państwa, że grozi bankructwem, że nie rokuje nadziei na przyszłość… Ale wysyła się kolejnych młodych emerytów na emerytury.. W ubiegłym tygodniu zorganizowano panel na temat” Nie aktywizujmy pięćdziesięciolatków”. Wiceminister pracy i polityki społecznej, pani Czesława Ostrowska ostrzegała, że sytuacja demograficzna w Polsce jest  zła i będzie się pogarszać. W 2050 roku na stu pracujących będzie przypadało 98(!!!) niepracujących,  w tym 67 w wieku poprodukcyjnym, dlatego musimy zrobić wszystko, żeby wydłużyć okres aktywności zawodowej. Biurokracji socjalistycznej chodzi o to,  żeby ludzie jak najdłużej pracowali, płacili wzrastający systematycznie  podatek ZUS, i umierali najlepiej przed samym przejściem na emeryturę.. To byłby oczywiście ideał! Pan Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych” Lewiatan” uważa również, że najlepszym sposobem na ratowanie systemu państwowych przymusowych ubezpieczeń jest podniesienie wieku emerytalnego kobiet do 65 lat(!!!). Nic nie wspomina o mężczyznach,  o których się po cichu mówi, że najlepiej, żeby przymusowo i ustawowo wszyscy pracowali do 67 roku  życia…(???) Bo nie może być tak, że każdy ubezpiecza się lub nie i pracuje tyle ile uważa, lub umawia się dobrowolnie z prywatną firmą, ile ma pracować i odkładać, żeby potem móc skorzystać.. Przymus  ubezpieczeń jest fundamentem socjalizmu emerytalnego, który właśnie bankrutuje na naszych oczach i jego utrwalacze i uzasadniacie, wymyślają co rusz nowe sposoby ratowania tego państwowego nonsensu, nakładając na niewolników  tego systemu nowe zobowiązania.. I ciekawe dlaczego ciągle pan Jeremi Mordasewicz i pani Henryka Bochniarz,  swojego czasu lewicowy kandydat na prezydenta zabierają głos w tej sprawie? Przecież reprezentują jedynie Polską Konfederację Pracodawców Prywatnych” Lewiatan”? A czym był przed wojną „Lewiatan”? Niech państwo sobie sprawdzą  sami! I ciągle ci sami od dwudziestu lat  okresu budowy demokracji i „wolności” w III Rzeczpospolitej, powtarzają ustalone prawdy, w które nam przystoi jedynie wierzyć.. Jakoś dziwnym  trafem te powtarzane prawdy są zgodne z europejskimi wymaganiami  i kierunkiem budowy socjalizmu w wersji europejskiej  oraz z tym wszystkim co głoszą kolejne rządy w sprawach zasadniczych.. Pani Henryka Bochniarz - to jest pełną gębą feministka!… Ale czy feministka w ogóle jest kobietą? Jak już podniosą wiek emerytalny dla kobiet do 65 lat, mężczyznom do 67, chwilkę odczekają  dla złapania niezbędnego oddechu przed kolejnymi reformami i ruszą z propagandą, żeby podnieść wiek kobiet do 67, a mężczyznom do 69 lat(???). Nie wierzycie państwo? Ci młodsi doczekają z pewnością.!. Nie ma bowiem takiej zbrodni i takiej niegodziwości, której nie  popełniłby  skądinąd „ liberalny”: rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy..(!!!) Dla utrzymania socjalizmu zrobią wszystko! Nawet poprowadzą Polskę w kierunku wariantu argentyńskiego….  A potem ogłoszą , że samo się zawaliło! I nikt nie jest winien! Samo się porobiło! Socjolog profesor Janusz Czapiński z Wyższej Szkoły Zarządzania i Finansów też dołożył swoje trzy grosze, jako dyżurny satyryk kraju, pardon dyżurny psycholog kraju. Uważa on mianowicie,  że „warto dłużej utrzymywać osoby produktywne na rynku pracy nie tylko ze względów ekonomicznych, ale także ze względu na ich psychiczne samopoczucie, bo bez pracy wpadają w depresję”(!!!). A masło jest oczywiście maślane, a smalec szmalcowny.. W górach malarz maluje pejzaż. Podchodzi do niego baca, przygląda się jak artysta wiernie kopiuje widok i mówi: - Cholera, ile to się człowiek musi namęczyć, jak nie ma aparatu…(???). A co robi baca jak się nudzi? Siedzi i myśli.. A jak mu się nie chce myśleć? To tylko siedzi.. Nie siedzą natomiast, a bardziej myślą mieszkańcy  Zakrzówka pod Krakowem, którym ekoterroryści zrobili psikusa, zgłaszając tamtejszy obszar do Natury 2000. Objęcie tym programem  jakiegoś terenu powoduje zakaz jakichkolwiek inwestycji. Właśnie tam , na podmokłych  łąkach podkrakowskich żyje motyl zwany modraszkiem, który stał się zmorą dla właścicieli nieruchomości. Substancja wydzielana przez larwy motyla mąci w głowach mrówkom, które traktują je jak swoje maleństwa i znoszą do mrowiska.

Tam modraszkowi pomiot dojrzewa, pożerając larwy mrówek, ale później przechodzi metamorfozę i staje się pięknym motylem. Tak przynajmniej twierdzi pan profesor Michał Woyciechowski z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który temu zagadnieniu poświęcił ponad dwadzieścia pięć lat pracy.. Nie należy mylić pana profesora Michała Woyciechowskiego z UJ z panem profesorem Michałem Wojciechowskim z Uniwersytetu Mazursko-Warmińskiego, byłego prezesa Okręgu Mazowieckiego Unii Polityki Realnej… Tamten zajmuje się motylami, a ten jest biblistą i od czasu do czasu wydaje jakąś książkę, dotyczącą tego co dzieje się aktualnie w Polsce.. Na państwa, które niszczą cenne i zagrożone siedliska przyrodnicze, nasz nowy Wielki Brat nakłada dotkliwe kary finansowe, które dyscyplinują państwa i wymuszają określone decyzje .Jest to bardzo poważny instrument polityczny w rękach polityków z Brukseli. Przy jego pomocy można zablokować wszystko! Nie potrzeba posyłać żadnych wojsk.. Unijni „specjaliści” badają obszary naturowe co sześć lat, w związku z czym mieszkańcy Zakrzówka, który to Zakrzówek upodobał sobie modraszek, mają nadzieję, że do tego czasu motyl wyniesie się na inny teren. Wtedy będą mogli spokojnie budować i sprzedawać swoją ziemię.. No tak…  Ale problem będą mieli teraz ci mieszkańcy, na których teren wyniesie się modraszek…(???). I znowu będzie problem! Chyba, że wyniesie się tam, gdzie  wzrok ekoterrorystów nie sięga.. Ale ormowcy ekologicznej poprawności widzą wszystko. Nic się nie ukryje przed ich ekologicznym wzrokiem.. Ale, żeby od motyla zależało życie ludzi i ich decyzje? A ciekawe jakby wyglądała sytuacja w Zakrzówku podczas prowadzenia na przykład działań wojennych? Polskie wojska musiałyby omijać teren zamieszkały przez motyla, a Rosjanie na przykład mieliby to wszystko w nosie… Kto by wygrał bitwę? Przychodzi kobieta do apteki: - Macie jakiś naprawdę skuteczny środek na odchudzanie? - Tak. Plastry. - A gdzie je się przykleja? - Na usta… Przemilczmy to minutą ciszy… WJR

Sprawy błahe i ważne Zamieszanie i jazgot spowodowany nagłym odkryciem nepotyzmu wicepremiera Waldemara Pawlaka oraz urządzona przez premiera Tuska pokazucha w postaci wyrzucenia z partii senatora Misiaka za „złamanie standardów” sprawiły, że mało kto zauważył, iż właśnie wczoraj stocznia w Gdyni rozpoczęła wyprzedaż urządzeń, co oznacza koniec przemysłu stoczniowego w Polsce. Ale, jak to mówią, są sprawy błahe i sprawy ważne. To, czy Polska będzie miała przemysł stoczniowy i w ogóle - jakikolwiek, a nawet - czy sama będzie istniała - to należy do spraw błahych. Do spraw ważnych, a nawet - najważniejszych należy, kto ile i komu ukradł, czy się podzielił z kim trzeba, czy nie, no i - gdzie schował szmal. Nad tym pracują całe sztaby ludzi, zorganizowanych w tajne policje, które mają walczyć z korupcją. Zwróćmy uwagę na to subtelne sprecyzowanie zadań. Wszystkie te policje mają tylko z korupcją „walczyć”, ale tak, by jej, broń Boże, nie zlikwidować. Bo gdyby miały ją zlikwidować, to sprawowanie władzy publicznej straciłoby wszelki urok i kandydatów na posłów trzeba by pozyskiwać z łapanki. Natomiast na walce z korupcją można się całkiem nieźle urządzić, zwłaszcza, gdy przestrzega się zasady, żeby samemu żyć i dać żyć innym. Dlatego też, im więcej mamy tajnych policji oraz innych instytucji walczących z korupcją, tym bardziej korupcja rośnie w siłę, co jest zgodne z zasadą, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Oczywiście jazgot w sprawie nepotyzmu pana wicepremiera Pawlaka powstał nie dlatego, że kogoś takie rzeczy gorszą, tylko dlatego, że wicepremier Pawlak pierwszy zaproponował, by unieważnić umowy przedsiębiorców z bankami na tak zwane opcje walutowe. Wśród tych przedsiębiorców byli również prezesi spółek Skarbu Państwa, co wzbudza podejrzenia, że mogli działać na zlecenie swoich polityków prowadzących, którzy w dodatku mogli ich zapewniać, iż w razie czego rząd podejmie desperacką obronę złotówki, więc żadnego ryzyka nie ma. Tego wykluczyć nie można, bo żaden z tych prezesów nie został wyrzucony z posady, ani nawet z partii, więc wygląda na to, iż pokazucha z senatorem Misiakiem w roli głównej, musi nam wystarczyć, byśmy uwierzyli w srogość i pryncypialność premiera Tuska. Ale możliwość unieważnienia umów na opcje walutowe oznaczałaby utratę zysków dla banków. W bankach zaś, podobnie jak w całym sektorze finansowym, jeszcze na samym początku sławnej transformacji ustrojowej, usadowiła się razwiedka. I co - miałaby wyrzec się zysków tylko dlatego, że wicepremier Pawlak ma takie miękkie serce dla przedsiębiorców, a zwłaszcza - spółek Skarbu Państwa? Toteż za pośrednictwem niezależnych mediów udzieliła wicepremierowi Pawlakowi poważnego ostrzeżenia, z którego wynika, że wcale nie musi być partnerem koalicyjnym Platformy Obywatelskiej, bo w każdej chwili razwiedka może skonstruować inną koalicję, niechby i z posłów niezależnych. W tej sytuacji wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem: Sejm uchwali ustawę umożliwiającą przedsiębiorcom odstąpienie od umów na opcje walutowe, więc przedsiębiorcy żadnej straty nie poniosą. No dobrze - a co z bankami i siedzącą tam razwiedką? A banki zaskarżą tę ustawę do niezawisłego sądu, który nakaże Polsce wypłacić im odszkodowanie. Banki zatem też nie stracą, bo za wszystko zapłaci polski podatnik, który po to właśnie jest. Skoro zatem omówiliśmy sprawy najważniejsze, możemy teraz przejść do spraw błahych, których fragmentem jest rozpoczęcie likwidacji polskiego przemysłu stoczniowego. Wielu ludzi myśli, że jest to następstwem decyzji pani komisarki z Brukseli, ale to nie jest prawda, bo początków tego procesu należy szukać głębiej. Jeszcze w XIX wieku, kiedy w Niemczech zaczął rozwijać się przemysł, pojawiła się tam koncepcja gospodarki wielkiego obszaru. Chodziło o to, by rozwijającemu się przemysłowi zapewnić z jednej strony samowystarczalność, a z drugiej możliwości zbytu. Bez wchodzenia w szczegóły, koncepcja gospodarki wielkiego obszaru sprowadzała się do wniosku, że Niemcy powinny kontrolować politycznie obszar daleko większy od własnego terytorium państwowego, organizując tam życie gospodarcze i podział pracy. W okresie I wojny światowej te idee skonkretyzowały się w postaci koncepcji Mitteleuropy,obejmującej utworzenie w Europie Środkowej i Wschodniej państw pozornie niepodległych, ale faktycznie - niemieckich protektoratów, których gospodarki - w ramach podziału pracy w skali Europy - byłyby peryferyjne i uzupełniające dla gospodarki niemieckiej. Klęska Niemiec w I wojnie światowej niewiele tu zmieniła, bo myśl raz rzucona w przestrzeń żyła już własnym życiem, a dodatkowej dynamiki nabrała po objęciu władzy w Niemczech przez wybitnego przywódcę socjalistycznego Adolfa Hitlera. Pod egidą NSDAP idee gospodarki wielkiego obszaru zostały twórczo rozwinięte, przybierając postać konkretnych rozwiązań, a nawet nazw - jak choćby Europejska Wspólnota Gospodarcza, zaproponowana przez hitlerowskiego ministra gospodarki Funka. Klęska Niemiec w II wojnie światowej tylko nieznacznie opóźniła realizację tych projektów, ale obecnie są one realizowane w ramach Unii Europejskiej, która stanowi ucieleśnienie tamtej XIX-wiecznej koncepcji gospodarki wielkiego obszaru. Już wtedy było jasne, że w tym wielkim obszarze jedne terytoria będą pełniły role ekonomicznego centrum, podczas gdy inne - gospodarczych peryferii. W tym podziale pracy Polsce przypada oczywiście rola peryferii, na co nie tylko się godzimy, ale - za pośrednictwem naszych przedstawicieli - aż przytupujemy z uciechy, bo za posłuszeństwo posłuszni wynagradzani są wynagrodzeniami w postaci tzw. „grantów” i innych podarunków. To jest rzecz przesądzona, w związku z tym mało kto zaprząta sobie nią głowę, bo znacznie bardziej interesujące są sprawy naprawdę ważne, a więc - kto, ile i komu ukradł, czy podzielił się z kim trzeba, no i - gdzie schował szmal. SM

Skutki politycznego darwinizmu "Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi" - czyż nie te właśnie słowa satyry wyśpiewanej niegdyś przez Jerzego Stuhra powinny stanowić prawdziwe motto działania obecnej tzw. klasy politycznej? Tymczasem zaglądając na sejmową witrynę internetową, zamiast przywołanego fragmentu możemy przeczytać cytat ze sławnej Konstytucji 3-go Maja, że "wszelka władza społeczności ludzkiej początek swój bierze z woli narodu". Biorąc pod uwagę, że w czasach Sejmu Wielkiego za naród uważało się jedynie ok. 10 proc. mieszkańców Rzeczypospolitej i mając wzgląd na obecny ustrój, i jego konsekwencje trzeba przyznać, że jest w tym cytowaniu nawet pewien sens. W końcu chyba jakiś pomysł przyświecał Grishamowi polskiej prozy politycznej, czyli Tomaszowi Lisowi, skoro swoją książkę zatytułował właśnie "My, naród". "Narodowiec" Lis w wymienionej publikacji pyta krotochwilnie, czy nie jest aby stratą czasu dociekanie "co politycy powinni zrobić dla nas", skoro zasadnicze pytanie brzmi "co my sami powinniśmy zrobić dla siebie". Lisowi łatwo pytać, gdyż sam dla siebie zrobił już wystarczająco dużo, ale skoro takie pytanie zostało postawione, to wypada zauważyć, że pierwszą rzeczą, którą "my, naród" powinniśmy zrobić dla siebie, to - zmienić sobie polityków. Na dobry początek przynajmniej na takich, którzy by nas nie okłamywali. Wprawdzie "my, naród" specjalnie mądrzy rzeczywiście nie jesteśmy, ale to jeszcze nie powód, aby nas w tej głupocie utwierdzać. Tymczasem poratowawszy się nieco na zdrowiu, była posłanka i profesor Zyta Gilowska powróciła do publicznej debaty "mocnym" wywiadem dla "Rz", w którym opowiadając o zaniechaniach obecnego rządu w sprawie przyjęcia euro, wtrąciła również bardzo interesującą dygresję, jak to po wejściu do UE Rada Europejska sparaliżowała nasz kraj tzw. procedurą nadmiernego deficytu. Była ministerka finansów sama przypomniała, że procedura ta wynika z art. 104. traktatu z Maastricht i tym samym była znana jeszcze przed wejściem do UE, a nawet przed referendum nt tego wejścia, a przecież żaden propagandzista owego czasu nie raczył poinformować społeczeństwa o jej istnieniu. Zyta Gilowska zanim została oparciem klubu PiS, była w latach 2001 - 2005 gwiazdą klubu parlamentarnego PO, który to klub ustami swoich członków dął w gwizdki na prounijnych paradach, zgodnie przemilczając owe paraliżujące procedury, a zamiast tego bałamucąc społeczeństwo o korzyściach i splendorach, jakie spłyną na nas po wejściu do UE. Owszem także obecnie jesteśmy w bezczelny sposób indoktrynowani nt. konieczności przyjęcia waluty euro, ale czy w jakiejkolwiek istotnej dla naszych interesów sprawie byliśmy informowani uczciwie? Pamiętam, gdyż w minionych latach często korzystałem z internetowej strony NBP, że główna strona tego portalu rozpoczynała się pochwałą narodowej waluty, autorstwa bodajże Władysława Grabskiego. Obecnie strona główna banku centralnego przedstawia gwiaździsty motyw UE z zarysami granic krajów wspólnoty, na którym to tle zamieszczono suchy cytat z polskiej konstytucji, z którego ma wynikać, że NBP "odpowiada za wartość polskiego pieniądza". W końcu nawet przystępując do strefy euro, NBP nadal byłby bankiem regionalnym, nadal także dbałby o wartość polskiego pieniądza, w końcu określenie "polski pieniądz" równie dobrze może odnosić się do euro, tak jak niegdyś określenie to oznaczało polskie marki czy tzw. młynarki. Ale paradoksalnie na tej samej stronie można znaleźć biogram Władysława Grabskiego, którego zagajenie stanowi następująca myśl twórcy narodowej waluty: "Podstawą zdrowego rozwoju życia gospodarczego oraz siły finansowania Państwa jest zdrowa i silna waluta. W celu jej stworzenia i zachowania całe społeczeństwo musi ponosić znaczne ofiary". "W celu jej stworzenia i zachowania...", hmm... aż strach pomyśleć, jakiej reprymendy ministrowi Grabskiemu mógłby udzielić minister Rostowski lub inny Balcerowicz, gdyby ten pierwszy cudem ożył i chciał dzisiaj głosić swoje poglądy. Na pewno takie rozumowanie spotkałoby się z szyderstwem Ryszarda Petru, uchodzącego za klon Balcerowicza, który to Petru wszelkie opinie sugerujące, że przyjęcie euro oznacza wyzbycie się suwerenności, uważa za "zwykłe potrząsanie szabelką", a to dlatego, że obecna suwerenność to tylko "suwerenność pozorna". Właściwie to powinniśmy być panu Petru wdzięczni za tak klarowne przedstawienie nam obecnego położenia, w końcu jako bliski współpracownik Balcerowicza ma na temat naszej suwerenności informacje z pierwszej ręki. Bardzo przy tym ciekawe jest uzasadnienie tej myśli, gdyż pan Petru za korzyść z przyjęcia euro uważa, "że będąc w strefie euro, zmuszamy większy organizm gospodarczy do przejęcia odpowiedzialności za nasze ewentualne trudności ekonomiczne, a będąc »suwerennymi« musimy prosić na kolanach" ("Rz" z 13.03.2009). Oczywiście wykładowca SGH nie chce domyślać się, że ta sama zasada działa również w drugą stronę, tzn., że większy organizm może nam narzucić rozwiązania, które akurat mogą dla nas Polaków już nie być takie korzystne i po to właśnie wymyślono suwerenność, abyśmy sami - "my, naród" decydowali o swoich interesach.

I jak widać, kiedyś ludzie za coś normalnego uważali, że w imię takiej suwerenności "...społeczeństwo musi (nawet) ponosić znaczne ofiary". Ale czy zrozumieją to ludzie, dla których takie pojęcia jak suwerenność funkcjonują jedynie wzięte w cudzysłów, a jedyną alternatywą dla "większego organizmu" jest postawa "na kolanach"? Okazuje się, że jakiego problemu nie dotknąć, to zawsze sprawa ta jest już tak obrobiona medialnie i obwarowana opiniami autorytetów, że nawet skromna sugestia, że problem ten można jednak rozwiązać inaczej lub, że jego istota przedstawia się odmiennie niż to się zwykle przedstawia - wywołuje podejrzenia o hołdowanie spiskowej teorii dziejów, bo jak wiadomo - spiski są terminem zapożyczonym z literatury political fiction. Dany stan natury jest zawsze wynikiem określonego etapu selekcji i nie inaczej jest ze społeczeństwem, i jego elitami. Każdy wie, że proces selekcji zależy od warunków i gdyby na ten przykład najokazalsze nawet okazy trzymane w klatkach zoo wypuścić na równinę Serengeti, to finał takiego eksperymentu można dość dokładnie przewidzieć. Wiadomo, jakie były kryteria selekcji w okresie PRL-u i jakie kryteria awansu preferowano w minionym dwudziestoleciu. Stworzono coś na kształt politycznego odpowiednika korytarza walutowego z tym, że był to korytarz ideologiczny, w ramach którego akceptowano i dopuszczano do głosu jedynie tych, których poglądy odchylały się od linii "Gazety Wyborczej" w dozwolonym paśmie. Stąd obecnie nagle wszyscy doznają zgorszenia np. decyzją o zniesieniu ekskomuniki lefebrystów lub z rozdziawionymi ustami odkrywają, że system finansowy to de facto piramida finansowa. Kto wie, może jak taki jeden z drugim salonowy ekonomista ubierze kiedyś owo odkrycie w postępowe formułki, to może nawet doczekać za nie Nagrody Nobla? Oczywiście, gdyby nie kryzys finansowy, to nadal owe odkrycia pozostałyby światu nieznane, tzn. funkcjonowałyby w obiegu na zasadzie teorii nienaukowych, ekstrawaganckich i nie nadających się do cytowania. W końcu redaktor Robert Mazurek z "Dziennika", który przecież nie jest najmniej spostrzegawczy spośród komentatorów politycznych, zapamiętał "Najwyższy CZAS!" (z czasów gdy jeszcze go "przeglądał") jako "...pismo nieco oszalałych, monotematycznych liberałów i oryginałów". Ale konfrontując postulaty prezentowane na łamach "NCz!" w całej 19-letniej już historii gazety z tym, co zdumionym postępowcom odsłania raz po raz rzeczywistość społeczna i gospodarcza - wynika, że rację mieli monotematyczni, szaleni oryginałowie, a nie bufonowaci bywalcy salonów z kilkoma tytułami przed nazwiskiem. Ale jak widać, nie na wiele to się zdaje, bo dzisiaj wszyscy od głównego ekonomisty "Naszego Dziennika", profesora Żyżyńskiego, przez doradcę prezydenta profesora Bugaja po guru postępowych liberałów, profesora Balcerowicza, wszyscy aż kipią od samozadowolenia i o dziwo - wszyscy uważają się za tych, co to mieli rację. Obrazu dopełnia zespół doradców strategicznych premiera z kulturoznawcą i socjologiem kultury, doktorem Michałem Boni na czele. Awansowanie konkubentów politycznych jest zgodne z obowiązującymi kryteriami selekcji, więc opinia żywi się sensacjami nt. źródeł zarobkowania konkubiny wicepremiera Pawlaka i tak jakoś szczęśliwie przeczekujemy kryzys, który też przecież musi kiedyś odpuścić. Pokazują się już zresztą pierwsze jaskółki, że chyba i ten kryzys szczęśliwie pokonamy, gdyż posłowie w dniu 5 marca br. uchwalili ustawę o bateriach i akumulatorach określającą zasady wprowadzania do obrotu oraz wycofywania z tego obrotu właśnie baterii i akumulatorów. Oczywiście samo przez się o niczym to może nie świadczyć, ale czy gdyby faktycznie zagrażała nam gospodarcza katastrofa, a system byłby oparty na zasadzie finansowej piramidy - to posłowie traciliby czas i energię na uchwalanie ustaw o bateriach?... Krzysztof Mazur

O Żydach, anty-semitach i homeopatii

Większość Komentatorów sprawie h-p to ludzie racjonalni, w homeopatię (podobnie, jak ja) nie wierzący. W związku z czym twierdzą, że herbata z miodem (Fuj! Miód dodaje się do kawy - lub do mleka z masłem!) kuruje u nich grypę i przeziębienie znacznie skuteczniej, niż h-p lekarstwa. I piszą prawdę. U nich tak jest. Przy okazji: mam na rozmaite takie choroby własne lekarstwo - ponieważ jednak na ten blog wchodzą również nieletni, nie napiszę: jakie. Podam tylko dla domyślnych, że niektórymi składnikami są: bardzo ciepła kołdra i pewna ilość alkoholu. Może to być rum - rozcieńczony bynajmniej nie homeopatycznie w dobrze osłodzonej herbacie z cytryną. Herbata jest przy tym całkowicie zbędna: powstały bez niej napój nazywa się „grog”. No, i jeszcze drobniejsze składniczki. Leki h-p są, mimo wszystko, o wiele tańsze. Więc jeśli na kogoś działają... Poprzedni (i obecny) wpis to klasyczna ilustracja: w ten sposób polityk traci poparcie zarówno u zwolenników h-p (bo w nią nią wierzę) - jak i u jej przeciwników (bo nie chcę jej zwalczać); natomiast tym, dla których jest to obojętne, jest obojętny i ten tekst: więc tylko ich nużę... Schodząc zatem z h-p na rzecz prostych środków ludowych, warto wspomnieć o bardzo skutecznych roślinach: cebuli i czosnku, których spożywanie jest bardzo korzystne dla zdrowia... i na potencję. Piszę o tym dlatego, że jest to świetna ilustracja metod używanych przez Żydów. Dzięki spożywaniu cebuli i czosnku są jurni i szybko się rozmnażają. By zaś uniknąć konkurencji ze strony gojów, rozpuścili opinię, że spożywanie tych roślin jest niegodne prawdziwego goja, że jadają to-to wyłącznie parchy. Anty-semici nabierają się na to, jak dzieci - i dzięki temu Żydzi plenią się obficiej, niż antysemici. Gdyby nie ten trick, anty-semitów byłoby znacznie, znacznie więcej. By wyjaśnić, co to jest „anty-semita”, przywołam klasyczną definicję podaną przez mądrego rabina z Nowego Jorku - a więc niemal niepodważalną: „Antysemita - jest to człowiek, który nienawidzi Żydów bardziej, niż jest to absolutnie niezbędne”. No, i znów mam przechlapane: i u anty-semitów, i u Żydów... JKM

Sojusz krwi: SLD, PO i państwowe wampiry Grupa krwi w dowodach osobistych, paszportach, prawach jazdy, legitymacjach szkolnych i studenckich oraz dodatkowy obowiązek posiadania karty identyfikacyjnej grupy krwi - to pomysł posłów z SLD i PO na walkę z kryzysem. Przedstawiony projekt stosownej ustawy stanowi także, iż każdy Polak poddany ma być obowiązkowemu badaniu grupy krwi. Choć brzmi to jak fragment prawa nazistowskiego, stanowi rodzimy pomysł. Wkrótce Sejm zajmie się rozpatrywaniem projektu ustawy posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej zmuszającej wszystkich Polaków do ujawniania swej grupy krwi i wpisywania jej w dowodach osobistych, prawach jazdy czy paszportach. Projekt odpowiedniej ustawy jest krótki, jednak skutki mogą być tragiczne. I nie chodzi wcale o kolejny projekt z zakresu totalnej inwigilacji obywateli przez władzę czy też następny czynnik zwiększający koszty funkcjonowania biurokracji. Tragiczne mogą być skutki błędnego wpisu grupy krwi w dokumentach. Jeśli urzędnik popełni błąd i zamiast chociażby „plusa” wpisze komuś „minus” w prawo jazdy, to na podstawie takiego błędnego wpisu lekarz udzielający pomocy poda nieodpowiedni preparat, co może spowodować śmierć pacjenta. Mimo to posłowie Sojuszu są wręcz zachwyceni swoim pomysłem nowego prawa.

Platforma troski „Ujawnienie grupy krwi w dokumentach ułatwi udzielanie pomocy przez lekarzy i ratowników w nagłych przypadkach” - piszą w uzasadnieniu ustawy. Ich zdaniem, brak wpisania grupy krwi w dokumentach urzędowych takich jak dowód osobisty czy paszport utrudnia udzielenie pomocy, a chodzi tu przecież o życie. Według autorów nowego prawa, każdy obywatel RP zostałby przymusowo wysłany na badanie krwi, gdzie otrzymałby „kartę identyfikacyjną” z oznaczeniem swej grupy. Wydanie owej karty - zwanej przez pomysłodawców „krew kartą” - byłoby oczywiście płatne i obciążałoby naszą kieszeń. Dane dotyczące krwi przesyłane byłyby do odpowiednich urzędów, które wpisywałyby ową grupę w nasze paszporty, dowody osobiste i prawa jazdy. Z kolei nowo narodzone dzieci ową kartę otrzymywałyby w szpitalu, a grupa krwi wpisywana byłaby do systemy PESEL. U dorosłych zresztą także. Projekt ustawy nie mówi jednak, w jaki dokument miano by wpisywać grupę krwi dzieciom przed ukończeniem 18. roku życia. Z pomocą posłom SLD przyszła posłanka Platformy Obywatelskiej, Katarzyna Matusik-Lipiec. Zaproponowała, by grupę krwi wpisywać do legitymacji szkolnej, a nawet do legitymacji studenckiej. Z rozpędu dodała jeszcze książeczkę wojskową. To wszystko z troski o nasze życie.

„Nieśmiertelniki” totalniaków Tymczasem specjaliści od udzielania pomocy ratującej życie są sceptycznie nastawieni do pomysłów posłów SLD i PO. Kiedy bowiem dochodzi do wypadku, ratownicy i lekarze nie mają czasu przeszukiwać miejsca wypadku w celu odnalezienie dokumentów z grupą krwi. Często bowiem dokumenty trzymamy w innym miejscu niż kieszenie spodni. Szczególnie kobiety, które mają upodobanie do wrzucania wszystkiego do swojej torebki. Miejsce wypadku przeszukują policjanci i strażacy, by zidentyfikować poszkodowanych, ale też nie jest to ich najpilniejsze działanie. Z kolei w szpitalu tamtejszą biurokrację bardziej interesuje, czy pacjent ma ważną RMUA - czyli ZUS-owski dokument poświadczający opłacenie składek NFZ. Lekarzy z kolei najbardziej interesuje stan pacjenta i wyniki wcześniejszych badań. Jeśli więc informacja o grupie krwi miałaby być szybka do zidentyfikowania dla ratowników i lekarzy, posłowie powinni wprowadzić obowiązek noszenia przez obywateli „nieśmiertelników” - takich jakie mają żołnierze - a policjanci powinni mieć prawo sprawdzania przechodniów i kierowców, czy rzeczywiście na ich szyi wisi odpowiedni urzędowy dokument. Za brak powinny być surowe kary. Wtedy byłoby to zgodne zarówno z ideą państwa totalnego, tak miłą posłom SLD, jak i z praktycznością zastosowania rozwiązań „ratujących życie”.

Kto zapłaci za głupotę? Dobrego serca posłów Sojuszu i posłanki PO nie widzi jednak Krajowa Izba Diagnostów Laboratoryjnych. W piśmie przesłanym marszałkowi Sejmu szef owej Izby wysuwa sporo zastrzeżeń pod adresem proponowanych rozwiązań. Po pierwsze - obala mit, iż posiadanie w dokumentach informacji o grupie krwi przyspieszy „ratowanie życia”. „Oznaczenie grupy krwi w układzie ABO i antygenu D z układu Rh trwa ok. 1 minuty - w ten sposób dobiera się krew do pilnej transfuzji w nagłych wypadkach” - czytamy w opinii szefa KIDL dotyczącej proponowanych rozwiązań. Zapewne więc szukanie choćby prawa jazdy z informacją o grupie trwałoby dłużej. Tak błyskawiczny czas na zdobycie drogą laboratoryjną informacji o krwi pacjenta powoduje, iż lekarze nie wierzą w zapisane nawet na wypisie ze szpitala oznaczenie grupy krwi. Wolą sami dokonać badania niźli później odpowiadać za pomyłkę innego człowieka. Opinia Izby Diagnostów Laboratoryjnych zwraca także uwagę, iż już dziś w stacjach krwiodawstwa można, jak się chce, otrzymać kartę identyfikacyjną grupy krwi, czyli ową „krew kartę”, o której mowa w projekcie ustawy - i to za darmo. Nie trzeba nic płacić. Nie jest obowiązkowa. W swym piśmie Izba pyta więc, w jaki sposób ustalono by opłatę za jej obowiązkowe już wydawanie.

Pytanie jest także, co z tymi osobami, którym zmieniła się grupa krwi. Ponadto po przetoczeniu krwi mogą wytworzyć się przeciwciała, o których informacja musi być także znana przed kolejnym przetoczeniem. Brak tej wiedzy może spowodować śmierć pacjenta.

Dialektyka krwi Pytań jest więcej. Jeśli tak proste rozwiązanie jak wpisanie grupy krwi do dokumentów osobistych może uratować wiele osób, to dlaczego tego nie stosują w USA, Wlk. Brytanii, Francji itp. Jakoś tam te oznaczenia nie są potrzebne, by szybko udzielić pomocy. Trudno nie odnieść wrażenia, że pomysł umieszczania coraz to nowych danych w dokumentach urzędowych to pozostałość nazistowskiego i komunistycznego myślenia o wszechmocnym państwie „troszczącym się” o każdy aspekt życia swoich obywateli.

Trudno jednak zrozumieć, iż ten sam poseł SLD działający w komisji „Przyjazne Państwo”, mającej odbiurokratyzowywać nasze życie poprzez m.in. upraszczanie dokumentów, podpisuje się pod projektem biurokrację zwiększającym. Trudno zrozumieć logicznie, bowiem dialektycznie jedno może wynikać z drugiego. Dariusz Kos

Traktat Lizboński a Rzeczpospolita Obojga Narodów Gdy dziś mówi się o tym, że po ewentualnej ratyfikacji Traktatu Reformującego Polska utraciłaby niepodległość, nie zapominajmy, że 440 lat temu, podczas obrad Sejmu zwołanego na zamku w Lublinie, Królestwo Polskie też ją utraciło. Obrady Sejmu trwały od 10 stycznia do 1 lipca - i głównym problemem było przekonanie do Unii posłów litewskich. Polacy bowiem uważali, że niejako wcielają Wielkie Księstwo Litewskie do Korony więc się utratą niepodległości nie przejmowali. Zupełnie odwrotnie, niż Litwini… Formalnie jednak z chwila utworzenia wspólnego państwa niepodległość utraciły zarówno Królestwo, jak i WX Litewskie. Przestały przy tym być monarchiami: powstało nowe państwo o nazwie „Rzeczpospolita Obojga Narodów”, czyli „Abiejų tautų respublika”. Formalnie na jej czele stał „król” - ale w rzeczywistości nie był to już żaden król, czyli Monarcha z Bożej Łaski - tylko cwaniak, który zdołał „załatwić sobie” poparcie na Sejmie (rozdzieranym przez zwolenników obcych mocarstw…) Zupełnie jak dzisiaj. Tyle, że po połączeniu Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej z Wielkim Księstwem Luksemburskim (i 25 innych państw) w jedno państwo na czele stanąłby jegomość nazywający się nie „królem”, lecz Prezydentem UE. Władza „króla” I Rzeczpospolitej była niemal dokładnie taka sama - nie jak władza prezydenta III RP, pod której okupacją obecnie żyjemy -jak władza I Sekretarza Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Panował praktycznie dożywotnio - chyba, że go jak Stanisława Leszczyńskiego czy Aniceta Chruszczowa obalono. Nawet procent szlachty w I RP był niemal taki sam, jak procent członków KPZS w ZSRS! Ta zmiana miała kolosalne znaczenie: sprawna monarchia, jaką było Królestwo Polskie połączone z WX Litewskim, zamieniło się w republikę, a nawet w d***krację. Co prawda w szlachecką - ale jednak w d***krację. Co wzbudziło gremialny śmiech w Europie. I gdy mechanizmy d***kratyczne zaczęły działać, Rzeczpospolita Obojga Narodów zaczęła się rozpadać - i w końcu rozsypała się niemal jak ZSRS… To samo dzieje się dzisiaj. Dziś też mówi się o utracie przez Polskę niepodległości - poprzez przyłączenie do innego organizmu. Równie, a nawet bardziej niesprawnego. System panujący w biurach i urzędach RzON w Krakowie, Warszawie i Wilnie był jednak chyba sprawniejszy, a od b***elu, panującego w Brukseli, Strasburgu i Luksemburgu! Jeśli jednak robimy analogie między ew. utworzeniem Unii 27 Narodów, a utworzeniem I RzON - to musimy patrzeć z perspektywy Litwinów - czyli perspektywy SŁABSZEGO partnera! To Litwa była de facto przyłączana do „Korony” - podobnie jak Polska jest teraz przyłączana do „Wspólnoty” Może więc zapytajmy teraz Litwinów, dlaczego „Unia Lubelska” jest przez nich uważana za zwykłą okupację przez Polskę? Zapytajmy - a wtedy dowiemy się, dlaczego szlachta litewska (po kilku latach entuzjazmu - bo to tylko litewska magnateria była przeciwko Anschlußowi jej państwa do I RzON) przeszła na pozycje anty-unijne. Gdyby udało się utworzyć państwo p/n „Unia Europejska” - to „polska” kompradorska „klasa polityczna” w kilka lat po Anschlußie zaczęłaby żałować tego kroku. A w jaki sposób przekonano posłów litewskich do podpisania tej nieszczęsnej Unii? O, w bardzo perfidny. Gdy Litwini wyjechali z Lublina, król ściągnął jakichś drapichrustów, którzy udając „posłów podlaskich” uchwalili 5 marca odłączenie Podlasia od Księstwa i przyłączenie do Korony, 26 maja Wołynia, 6 czerwca Kijowszczyzny…

Więc bojąc się, że za chwilę wcielą żywcem całe Księstwo - uchwalili już tą Unię… Ciekawe, czy gdyby Polacy nie chcieli ostatecznie Anschlußu do UE, to Parlament Europejski zacznie uchwalać przyłączenie do WE Pomorza Szczecińskiego, potem Ziemi Lubuskiej…? JKM

Spytajmy Litwinów! Gdy dziś mówi się o tym, że po ewentualnej ratyfikacji Traktatu Reformującego Polska utraciłaby niepodległość, nie zapominajmy, że 440 lat temu, podczas obrad Sejmu zwołanego na zamku w Lublinie, Królestwo Polskie też ją utraciło. Obrady Sejmu trwały od 10 stycznia do 1 lipca - i głównym problemem było przekonanie do Unii posłów litewskich. Polacy bowiem uważali, że niejako wcielają Wielkie Księstwo Litewskie do Korony więc się utratą niepodległości nie przejmowali. Zupełnie odwrotnie, niż Litwini...

Formalnie jednak z chwila utworzenia wspólnego państwa niepodległość utraciły zarówno Królestwo, jak i WXLitewskie. Przestały przy tym być monarchiami: powstało nowe państwo o nazwie „Rzeczpospolita Obojga Narodów”, czyli „Abiejų tautų respublika”. Formalnie na jej czele stał „król” - ale w rzeczywistości nie był to już żaden król, czyli Monarcha z Bożej Łaski - tylko cwaniak, który zdołał „załatwić sobie” poparcie na Sejmie (rozdzieranym przez zwolenników obcych mocarstw...) Zupełnie jak dzisiaj. Tyle, że po połączeniu Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej z Wielkim Księstwem Luksemburskim (i 25 innych państw) w jedno państwo na czele stanąłby jegomość nazywający się nie „królem”, lecz Prezydentem UE. Władza „króla” I Rzeczpospolitej była niemal dokładnie taka sama - nie jak władza prezydenta III RP, pod której okupacją obecnie żyjemy -jak władza I Sekretarza Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Panował praktycznie dożywotnio - chyba, że go jak Stanisława Leszczyńskiego czy Aniceta Chruszczowa obalono. Nawet procent szlachty w I RP był niemal taki sam, jak procent członków KPZS w ZSRS! Ta zmiana miała kolosalne znaczenie: sprawna monarchia, jaką było Królestwo Polskie połączone z WX Litewskim, zamieniło się w republikę, a nawet w d***krację. Co prawda w szlachecką - ale jednak w d***krację. Co wzbudziło gremialny śmiech w Europie. I gdy mechanizmy d***kratyczne zaczęły działać, Rzeczpospolita Obojga Narodów zaczęła się rozpadać - i w końcu rozsypała się niemal jak ZSRS... To samo dzieje się dzisiaj.

Dziś też mówi się o utracie przez Polskę niepodległości - poprzez przyłączenie do innego organizmu. Równie, a nawet bardziej niesprawnego. System panujący w biurach i urzędach RzON w Krakowie, Warszawie i Wilnie był jednak chyba sprawniejszy, a od b***elu, panującego w Brukseli, Strasburgu i Luksemburgu! Jeśli jednak robimy analogie między ew. utworzeniem Unii 27 Narodów, a utworzeniem I RzON - to musimy patrzeć z perspektywy Litwinów - czyli perspektywy SŁABSZEGO partnera! To Litwa była de facto przyłączana do „Korony” - podobnie jak Polska jest teraz przyłączana do „Wspólnoty” Może więc zapytajmy teraz Litwinów, dlaczego „Unia Lubelska” jest przez nich uważana za zwykłą okupację przez Polskę? Zapytajmy - a wtedy dowiemy się, dlaczego szlachta litewska (po kilku latach entuzjazmu - bo to tylko litewska magnateria była przeciwko Anschlußowi jej państwa do I RzON) przeszła na pozycje anty-unijne. Gdyby udało się utworzyć państwo p/n „Unia Europejska” - to „polska” kompradorska „klasa polityczna” w kilka lat po Anschlußie zaczęłaby żałować tego kroku. A w jaki sposób przekonano posłów litewskich do podpisania tej nieszczęsnej Unii? O, w bardzo perfidny. Gdy Litwini wyjechali z Lublina, król ściągnął jakichś drapichrustów, którzy udając „posłów podlaskich” uchwalili 5 marca odłączenie Podlasia od Księstwa i przyłączenie do Korony, 26 maja Wołynia, 6 czerwca Kijowszczyzny... Więc bojąc się, że za chwilę wcielą żywcem całe Księstwo - uchwalili już tą Unię... Ciekawe, czy gdyby Polacy nie chcieli ostatecznie Anschlußu do UE, to Parlament Europejski zacznie uchwalać przyłączenie do WE Pomorza Szczecińskiego, potem Ziemi Lubuskiej...? JKM

20 marca 2009 "Najpierw żarcie, a potem zasady moralne"... (Bertold Brecht- marksista) Czyżby Polska, a my razem z nią znalazła się w punkcie zwrotnym dzięki rządom socjalistów pobożnych i bezbożnych przez ostatnich dwadzieścia lat? Dług publiczny przekroczył sześćset miliardów złotych, dług gospodarstw domowych - około 300 miliardów; z tytułu kredytów hipotecznych -prawie 200 miliardów złotych, na kartach kredytowych - 12 miliardów.(!!!!) Oto spiżowe fundamenty polskiej gospodarki, którą zachwalał Donald Tusk, że jest „wyspą stabilności”, a właściwie łodzią stabilnie tonącą… Owe 'mocne fundamenty' zachwalał także pani minister Rostowski.. Po wysłuchaniu awantury młody człowiek zwraca się do szefa: - Pracuję tylko na pół etatu. Czy mógłby pan być tak uprzejmy i krzyczeć na mnie o połowę ciszej? No właśnie.. Czy mogliby ci panowie o połowę mniej kłamać? Jak pisał Lew Trocki w swoim „Moim życiu” (nie mylić z „Moją zupą”, tę napisał pan Jacek Kuroń);” Przeciętny gatunek ludzki  wzniesie się na wyżyny Arystotelesa, Goethego, Marksa. A spoza tego pasma gór wyłonią się nowe szczyty”(????). Prawda panie Tusk i panie Rostowski? Nowe szczyty… spoza socjalistycznych gór! Socjalizm związkowy w szeregach Platformy Obywatelskiejosobie pana Krzaklewskiego.. Taki fakt się z pewnością filozofom nie śnił, ale jednak układa się w logiczną całość… To jest okrągły stół! Pan Buzek (jego marnotrawne reformy kosztowały nas około 45miliardów złotych!) u pana Krzaklewskiego,  pan Krzaklewski z panem Wałęsą, pan Wałęsa z panem Tuskiem, pan Tusk z panią Hubner, pan Sikorski z panem Kaczyńskim, pan Zalewski z panem Tuskiem i z panem Kaczyńskim, pan rzecznik Paweł Graś, wspólnie z panem Olechowskim, Bieleckim, Grajewskim, Zakrzewskim i Piesiewiczem zakładali „ Ruch Stu” - potem w Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym z Hallem, Ujazdowskim, Marcinkiewiczem. Pan Graś wcześniej kierował niemiecką firmą informatyczną „Pro- Holding”.(???).  Pan Marian Krzaklewski przywiązał się do Europejskiego Komitetu Społecznego i jakiegoś tam… Jurgieltnicy mają się dobrze! Płynie forsa z Unii Europejskiej.. wystarczy przycupnąć gdzieś przy szemrzącym jurgieltem strumyku… „Mocna złotówka to jest tak jak meble na wysoki połysk” - mówi doradca ekonomiczny pana prezydenta profesora( od prawa- lewa  pracy!) Lecha Kaczyńskiego, pan profesor Ryszard Bugaj(???). On naprawdę zna się na ekonomii, jest najlepszym ekonomistą w całym Śródmieściu Warszawy.. A może jeszcze dalej… To znaczy, że należy do wszystkiego dopłacać?… Do diabła z taką ekonomią! To dobre na bachanalia wyborcze, właśnie się zbliżają. Według  Dołęgi Mostowicza, autora „Kariery Nikodema Dyzmy”, są trzy rzeczy wieczne:Wieczne pióro, wieczna miłość i wieczna ondulacja. Najtrwalsze z tego wszystkiego jest wieczne pióro ”. A teraz dochodzi jeszcze wieczne dopłacanie do wszystkiego i to się nazywa ekonomią.. Wiecznie żyjący socjalizm…tak jak Lenin! To o się dzieje w „Stanach” przechodzi ludzkie pojęcie…Utopienie biliona dolarów nic nie dało, a miało pobudzić gospodarkę… AIG dostała w sumie 180 miliardów dolarów! Nic to w stosunku do 220 milionów złotych, które Platforma Obywatelska chce „ zaoszczędzić” na zwieszeniu pobierania przez partie polityczne pieniędzy  z budżetu państwa…A dlaczego tylko na dwa lata? Zlikwidować to utrzymywanie demokratycznych aparatów na stałe, a nie tylko na dwa lata.. Jak powiedział Jarosław Kaczyński:” koniec finansowania partii politycznych z budżetu państwa , to koniec demokracji”(????). No nareszcie byłby koniec tego demokratycznego wariactwa; i tak oligarchia demokratyczna, i tak.. Ci sami ludzie od dwudziestu lat w jednokółko… Wszyscy uczestnicy kanciastego stołu.. Sami swoi i nie ma mocnych, żeby ktoś ich ruszył… Już ustawiają się w demokratyczne wybory do europarlamentu..  Jak zwyciężą oni - zwycięży oczywiście demokracja! Jak pojawią się inni - demokracja będzie oczywiście zagrożona! A przecież wszystkim chodzi o dobro demokracji, bo to jest najwyższa wartość o jaką okrągłostołowcy walczyli.. Bez wartości nie ma poszanowania demokracji,  bez demokracji nie ma wyborów, a bez wyborów nie ma ludowej reprezentacji… A bez ludowej reprezentacji nie ma legitymizacji władzy.. Tylko nepotyzm w tym wszystkim trochę przeszkadza, głównie nepotyzm ludowców, bo nepotyzm koalicjanta nie przeszkadza.. Wprost przeciwnie pomaga - demokracji!Nepotyzm nie jest w poziomie, tylko w pionie” - powiedział czołowy ludowiec, pan poseł Kłopotek. A czy nepotyzm może być w poprzek?  Ale w poprzek czego? Może w poprzek demokracji ludowej? Nie, nie … W poprzek demokracji na pewno nie może być, bo w poprzek demokracji jest nadbudowa wraz z bazą… A do bazy w Afganistanie wyślemy kolejnych czterystu żołnierzy… Po co? Żeby przyczyniać się tam do zasiewania demokracji, to chyba jasne, bo nie może być nic cenniejszego, niż demokracja, najlepszy ustrój na świecie, bo innego ludzkość jeszcze nie wymyśliła, jak mawiał W. Churchill. A po co było coś wymyślać? Naturalnym ustrojem ludzkości była zawsze monarchia, ale należało ją obalić, a potem zaszczepić ludzkości raka demokracji.. A przy okazji opiumować lud.. Ale minister Kopacz nie zgada się na szczepionki, nie przeciwko rakowi demokracji.. Co to to nie! Przeciwko jakiemuś wirusowi i to z budżetu państwa, z kieszeni wszystkich, ale nie dla wszystkich.. Dla wybranych, bo w demokracji są równi i jeszcze bardziej równiejsi, a najrówniejsi są zorganizowani oligarchicznie i w poziomie i w pionie.. Panie pośle Kłopotek! Demokracja jest wszechobecna i niezbędna, chociaż wielcy i nie wychowani w demokracji ludzie twierdzili, że” argumentów nie należy liczyć, lecz ważyć”(!!!), a „ kto szuka prawdy, nie powinien liczyć głosów”… Ale kto przejmowałby się mądrymi ludźmi? W demokracji króluje, przepraszam nieżyjących królów, króluje głupota, wszechogarniająca.. W demokracji nie ma zasad, nie ma autorytetów, nie ma prawdy… Prawda jest zdemokratyzowana na śmierć i przegłosowywana na śmierć… Codziennie! Demokracji nie da się zacumować do niczego.. Demokracja to wieczny dryf, to ciągła walka na rozszalałym morzu demokratycznych namiętności i wpływów politycznych… I w spółkach  skarbu państwa, i w zarządach, i w majestacie demokratycznego prawa… Nie ma dnia bez demokracji, nie ma dnia bez głupoty, nie ma dnia bez demokratycznych głosowań większościowych.. Dzień bez demokracji- dla demokratów - to dzień stracony.. Ile jest na co dzień głosowań we wszystkich radach w całym kraju, Kraju jak najbardziej Rad? Ile nasiadówek demokratycznych, ile zmarnowanego czasu, ile straconych diet.?. Ile codziennych sprzeczności pomiędzy wolnością człowieka, a równością człowieka..  Jaki wielki demokratyczny chaos, jaki bałagan, jaki pojęciowy zgiełk, relatywny i beczący.. I  w sposób demokratyczny pozostaje beczeć razem z owcami.. Bo wyć - to z wilkami - ale w dyktaturach, jak zauważył H. Funke..… Narzędziem  równości likwiduje się na co dzień wolność jednostki.. Brakuje jej tylko jeszcze w rodzinach… To będzie koniec cywilizacji autorytetu! To będzie koniec rodziny! To będzie koniec wszystkiego co jeszcze nosiło znamiona zdrowego rozsądku…Jeśli chcesz demokracji wprowadź ją najpierw we własnej rodzinie”(Likurg) I na koniec cytat z  Erika von Kuehnelta-Leddihna:” Dla liberalnej demokracji nie ma różnicy między wiedzą a ignorancją; ani w przypadku wyborców, ani wybranych. Czyni ona zatem z polityki specjalny obszar, specyficzną dziedzinę, w której obowiązują inne prawa, niż te, obowiązujące w codziennym życiu. W tym wypadku ideologia wypiera rozum, przezorność i doświadczenie.. Innymi słowy wypiera zdrowy rozsądek, promuje brak oryginalnego  i niezależnego myślenia. Walter Bagehot głosił, że aby utrzymać demokrację, potrzebna jest głupota na ogromną skalę. Kuriozalny jest fakt finansowania partii przez państwo. Ponieważ partie wkładają największą energię w zwalczanie swych politycznych przeciwników, szokuje świadomość, że państwo przeznacza pieniądze podatników na wspieranie rozłamów  w społeczeństwie”(!!!). I codziennie to wielkie, demokratyczne żarcie, i to wzajemne, udawane i pozorowane, ale i  walce o posady, o wpływy na nas, w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości… Oni kochają nas za żarcie, tym bardziej zażarcie, im bardziej nas ogołocą za żarcie z pieniędzy.. Tylko żarcie i żadnych zasad moralnych.. Panie Brecht! I to wielkie demokratyczne żerowisko.. WJR

20 marca 2009 O Machabeuszach Zaczynam od tego, że {~bahwak} przypomniał, iż w Dawnych Dobrych Czasach "anty-semitą” nazywano tego, kto nie lubił Żydów. Natomiast dzisiejsza, politycznie poprawna, definicja brzmi: „Anty-semita - to, ten kogo nie lubią Żydzi”. {~bahwak} uważa, że jest w 100% potwierdzona - rozumiem: „tak stosowana”? Ma rację; ale myślałem, że to wszyscy już wiedzą... Będąc w Królewskim i Stołecznym Mieście pogratulowałem krakowskiej studenterii, że nie zareagowała okrzykami oburzenia na dwie absolutnie niepoprawne politycznie wypowiedzi moich Kolegów-panelistów. Co więcej: nikt chyba nie zauważył, co dobrze świadczy o słuchaczach, że są oburzająco niepoprawne... Jedna była taka. Ponieważ ja do wygłoszenia mówki wstałem (co opisuję na blogu na http://korwin-mikke.pl), to p.dr Krzysztof Szczerski też wstał - mówiąc: „To ja też wstanę - choćby po to, by pokazać, ze potrafię wstać!” - co zostało przyjęte życzliwym śmiechem... a uczucia niepełnosprawnych - to pies? A człowiek siedzący na wózku inwalidzkim - który zdaje sobie sprawę, że taki śp. Franklin Delano Roosevelt mógł zostać prezydentem jeżdżąc na wózku - ale w czasach telewizji wygranie wyborów przez inwalidę jest już niemożliwe? A tu taki doktor jakichś podejrzanych nauk sobie z tego szydzi? A druga była taka: p. prof. Alojzy Nowak, mówiąc o nadciągającym Żółtym Niebezpieczeństwie, powiedział, że 20 milionów Chińczyków straciło pracę - i zostali bez pieniędzy, bez kobiet... Przecież to straszliwie maskulino-centryczny punkt widzenia!! Jak to? Faktem jest, że wskutek polityki „jedno dziecko na rodzinę” Chińczycy (wierzący, że ojciec MUSI mieć syna, by ród trwał) często zabijają noworodki płci żeńskiej - w wyniku czego jest spora nadreprezentacja mężczyzn... co grozi powtórzeniem najazdu Mongołów. Jednak dlaczego mamy biadolić nad losem Chińczyków - a nie pomyśleć, że dzięki temu Chinki mają o wiele większy wybór kandydatów na mężów czy kochanków? Feministki powinny zawyć z oburzenia. Na szczęście nie było ich zapewne na sali (bo ile jest w Polsce feministek? 1000 - razem z p. Alicja Tysiąc jako 1001.szą?) a jeśli jakaś była, to przysnęła. Ale ja zauważyłem! Piszę to, ponieważ na ONETcie przeczytałem:

„USA: szokująca wpadka Obamy w telewizji Barack Obama popełnił największą gafę swej prezydentury. Do zdarzenia doszło w talk-show prowadzonym przez Jaya Leno - informuje serwis telegraph.co.uk. Barack Obama, opisując swe życie w Białym Domu, powiedział, że ćwiczy grę w kręgle w znajdującej się w nim specjalnej alejce. Jak mówi, ostatnio zaliczył 129 punktów, na 300 możliwych do zdobycia. Jak podkreślił, jest to znaczna poprawa w porównaniu do poprzedniej rozgrywki, w której uzyskał tylko 37 punktów. - To jest taki przypadek, jak igrzyska dla osób niepełnosprawnych albo coś w tym rodzaju - oświadczył prezydent USA. Obama szybko jednak zorientował się jak poważna pomyłkę popełnił wypowiadając te słowa, w związku z czym natychmiast zadzwonił do przewodniczącego komitetu organizującego Olimpiady Specjalne Tima Shrivera i przeprosił go za swą wypowiedź. Wpadka Obamy została określona przez media jako szokująca, ponieważ zwykle starannie dobiera on słowa swych wypowiedzi - informuje serwis telegraph.co.uk”. Przeczytałem to trzy razy - i zupełnie nie rozumiem, za co JE Benedykt Hussein Obama przepraszał - i kogo? Jeśli inwalidzi (Jacy? Są różni inwalidzi...) rzucają tak samo słabo - to za co przepraszać? A jeśli rzucają lepiej - to się pośmieją, że rzucają lepiej, niż Prezydent USA.

A czy w ogóle kręgle są w programie tzw. „Olimpiad dla Niepełnosprawnych”? To tyle refleksyj. A dla porządku wyjaśniam, komu trzeba, że słowo „żydzi” oznacza „ludzi wyznania mojżeszowego”, natomiast „Żydzi” - ludzi narodowości Żydowskiej. Miarą ogłupienia zaś jest to, że 10 lat temu w Katowicach, pisząc (jako Mistrz Ortografii z poprzedniego roku) tekst na dyktando ortograficzne użyłem obydwu form - i większość również w przypadku „chrześcijanie, muzułmanie, żydzi” pisała „Żydzi” dużą literą. Jednak jury uznało, że „to jest błąd - jednak, ponieważ chodzi o Żydów, należy uznać, że to nie jest błąd”. Nigdy dość czołobitności w stosunku do Starszych Braci we Wierze. Chwała Bogu jeszcze, że drużynie koszykarskiej „Machabeusze” nie doliczają punktów for... JKM

Wojna o 30 miliardów W jednym ze swoich opowiadań Marek Nowakowski opisuje wieczór autorski pisarza w jakimś poprawczaku, czy domu kultury w szemranej dzielnicy - już nie pamiętam. W każdym razie publiczność była złożona prawie w stu procentach z gitowców. Pisarz zaprezentował więc fragmenty utworów traktujących o kryminalistach i obfitujących w slangowe określenia. Słysząc to gitowcy ostentacyjnie się dziwili: „to takie słowa są?” Z identyczną ostentacją dziwują się publicyści krytykujący Waldemara Pawlaka za nepotyzm - na przykład pan red. Zaremba w „Dzienniku”. Ten pan red. Zaremba w ogóle musi być jakiś mało spostrzegawczy, bo na przykład pisze, że prawo antykorupcyjne mamy „dziurawe”, albo - że w latach 90 zafascynowaliśmy się „najbardziej ordynarną wersją liberalizmu”. Tymczasem, gdyby był spostrzegawczy, to z pewnością by zauważył, że prawo antykorupcyjne w Polsce ma na celu „walkę z korupcją”, ale broń Boże jej likwidację, ani nawet - ograniczenie. W przeciwnym razie prawodawcy polikwidowaliby wszystkie, a jeśli nawet nie wszystkie - to większość okazji do korupcji. No tak - ale po co wtedy mieliby starać się o mandaty poselskie lub senatorskie, po co mieliby zostawać ministrami, prezydentami miast, burmistrzami, starostami, wójtami, czy nawet radnymi? Przecież większość z tych dygnitarzy nie tylko nie ma żadnego pomysłu na rządzenie państwem, ale jestem przekonany, że nigdy nawet nie zaprzątali sobie tym głowy. Widać to choćby po rządzie pana premiera Tuska; z dawnego „gabinetu cieni”, składającego się z tęgich głów, co to wszystkie reformy państwa miały mieć dokładnie poukładane, do rządu weszła tylko pani Kopacz, a i to okazało się... Jak to pisał Gogol? „U nas adin prokuror czestnyj czeławiek, no i on, prawdu skazat'- swinia”. Dlaczego inne tęgie głowy do rządu nie weszły? A? No i ta „najbardziej ordynarna wersja liberalizmu”, jaką według pana red. Zaremby mieliśmy się zachłysnąć w latach 90-tych. Przecież pan red. Zaremba w latach 90-tych był już całkiem dużym chłopczykiem, więc powinien pamiętać, że od 1990 roku, kiedy to weszła w życie naprawdę liberalna ustawa o działalności gospodarczej, do roku 1999 przywrócono różne formy reglamentacji w postaci koncesji, licencji, zezwoleń i pozwoleń w ponad 200 o b s z a r a c h życia gospodarczego. Od kiedy to recydywa socjalizmu nazywa się jakąś wersją liberalizmu, niechby nawet „najbardziej ordynarną”? „Otruł gościa kotletem, nazwał to kabaretem...” Skąd u pana red. Zaremby takie pojęć pomieszanie? No tak - ale gdyby był spostrzegawczy, albo gdyby nie mieszałyby mu się pojęcia, to zapraszaliby go do telewizora, żeby komentował otaczającą nas coraz ciaśniej rzeczywistość? Jasne, że by go nie zapraszali, więc nie ma o czym mówić.

Wicepremier Pawlak twierdzi, że zaatakowany został wprawdzie za nepotyzm, ale to tylko pretekst, bo ale tak naprawdę - to za postawę w sprawie opcji walutowych. Ano, skoro pan wicepremier tak mówi, to nie wypada zaprzeczać. Za sam nepotyzm nikt by go nie atakował, zwłaszcza w sytuacji, gdy kierowane przezeń PSL jest uczestnikiem rządowej koalicji. W katolickim, ba - nawet w protestanckim kraju, byle - „judeochrześcijańskim” - każdy przecież zna, a jeśli nawet przypadkowo nie zna, to powinien znać biblijną dyrektywę: „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”, którą Izraelitom przekazał sam Pan Bóg Wszechmogący. Więc kiedy np. pani Hanna Gronkiewicz-Waltz przekazała pół miliarda publicznych złotych na prywatny stadion „Legii”, to żadnych „ataków” na nią nie było, bo i za cóż tu ją atakować, kiedy przecież chciała dobrze? I dzisiaj jest „królowa polskiej polityki” - czy przypadkiem nie właśnie za to? Więc nie wypada wicepremierowi Pawlakowi zaprzeczać, zwłaszcza, że do chwili, gdy to piszę okazało się, że co najmniej 30 z 660 spółek z udziałem Skarbu Państwa pozakładało się z bankami na opcje walutowe. Minister Grad ostrzega ich prezesów, że w związku z tym „muszą się liczyć” z utratą pracy, ale to niekoniecznie musi być prawda, bo jeśli, dajmy na to, okazałoby się, że prezesi tych spółek zastosowali się do sugestii, albo - strach pomyśleć - do poleceń polityków prowadzących , którzy przy okazji zapewnili ich, że kursu złotego dopilnują na mur-beton - to co? Jakże tu wyrzucać takich z pracy, kiedy po wyrzuceniu jeden z drugim rozwiąże gębę i wszystko opowie - oczywiście nie panu red. Zarembie, ale jakimś bardziej spostrzegawczym redaktorom? Wprawdzie w ostatecznej instancji czuwają jeszcze fachowcy od uszczelniania, ale lepiej do takich ostateczności się nie posuwać, bo weźmy taki FOZZ - ile potem było hałasów? Wprawdzie na pożarcie wytypowany został pan Żemek i pani Chim, więc i tak można powiedzieć, że wszystko skończyło się wesołym oberkiem, ale lepiej jest jednak, gdy wszyscy są zadowoleni. Dlatego też wicepremier Pawlak będzie forsował ustawę, której ideą przewodnią jest wywodząca się z prawa rzymskiego condictio propter poenitentiam, kiedy to pretekstem odstąpienia od umowy jest okoliczność, że strona żałuje dokonanego świadczenia. Tutaj stratne na opcjach strony (poenitet me - żal mi) żałują nie tyle świadczenia, bo jeszcze nie zostało dokonane, tylko samego faktu zawarcia umowy, ale czyż musimy ślepo imitować te rzymskie archaizmy? Toteż i Platforma i PiS i SLD też mają własne projekty stosownej ustawy, co wskazuje, że wszystkie partie mogą być, że tak powiem, zainteresowane w tym, by nie tylko firm, ale i prezesów nie doprowadzać do desperacji. Wspiera je mądrość ludowa w postaci przysłów cytowanych obficie przez kapitana Rykowa, a zwłaszcza „i to przysłowie: lepsza zgoda od niezgody; zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody”. Po co do wody? Po to, żeby końców węzła nie było widać, nieprawdaż? A kiedy nie będzie widać? Nie będzie widać wtedy, gdy woda będzie wystarczająco mętna - panie redaktorze Zaremba. No dobrze, ale jeśli wicepremier Pawlak powiada, że został zaatakowany za postawę w sprawie opcji - to właściwie przez kogo? Formalnie przez niezależnych dziennikarzy, ale wiadomo przecież, że niezależne media nikogo nie atakują bez rozkazu. Zatem - kto wydał taki rozkaz? Nietrudno się domyślić, że ten, kto wskutek postawy wicepremiera Pawlaka w sprawie opcji mógłby stracić co najmniej 30 miliardów złotych. Wprawdzie złoty ostatnio trochę spuścił z tonu, ale po 30 miliardów nadal warto się schylić. Jedną stroną umów na opcje walutowe były przedsiębiorstwa, a drugą - banki. Czy jednak banki mogą wydawać rozkazy niezależnym mediom? To nie jest takie oczywiste, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jednak na drugi rzut oka, zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie, kto jeszcze na początku sławnej transformacji ustrojowej położył swoją niezawodną rękę na sektorze finansowym w Polsce, to już nie mamy żadnych wątpliwości, że banki mogą, jak najbardziej, wydawać rozkazy niezależnym mediom, zwłaszcza w sytuacji, gdy w grę wchodzi co najmniej 30 miliardów złotych. Dlatego nawet wicepremier Pawlak, tak dumny ze swojej nieprzejednanej postawy w sprawie opcji walutowych, w przedstawionym przez PSL projekcie ustawy pozostawia „stronom” 4-miesięczny tempus deliberandi, bo przecież i on wie, że z razwiedką lepiej dogadać się po dobroci, niż iść na noże. Toż właśnie ona tworzy „otoczenie Tuska”, o którym poseł Kłopotek powiada, że chce „rozwalić koalicję”. SM

Poza domem i w domu Jeszcze nie ochłonęliśmy z radości po sukcesie odniesionym przez naszą dyplomację w Niemczech, a tu już nowy sukces - tym razem na Białorusi. W Niemczech, wskutek obrzucenia przez Władysława Bartoszewskiego bezzębnymi epitetami Eryki Steinbach, wyrosła ona na rzecznika milczącej większości niemieckiej opinii publicznej. Ostatnio wyrazy uznania przekazała jej również kanclerz Aniela Merkel, stwierdzając, że ataki na panią Erykę są „nie do przyjęcia”. Pani kanclerz poparła też ideę Centrum Przeciwko Wypędzeniom, które, pod nazwą „Widocznego Znaku”, będzie ważnym elementem nowej niemieckiej polityki historycznej, która niejeden raz wprawi nas w zaskoczenie. Skoro tak znakomicie udało nam się na zachodzie, to nic dziwnego, że spróbowaliśmy i na wschodzie. Kiedy przed kilkoma laty Kondoliza bawiąc w Wilnie kazała zrobić porządek na Białorusi, polski minister Daniel Rotfeld uruchomił Związek Polaków na Białorusi w charakterze głównej siły opozycyjnej wobec tamtejszego prezydenta Aleksandra Łukaszenki. Tamtemu zaś tylko tego było trzeba; zaraz oskarżył Związek o działalność agenturalną, nakazał swoim agentom utworzyć konkurencyjny Związek Polaków, a ten popierany przez Polskę - zdelegalizował. W związku z tym wpływy Związku Polaków kierowanego przez panią Andżelikę Borys na sytuację Polaków na Białorusi zostały zredukowane do zera. W tej sytuacji, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma - i za sukces naszej polityki wschodniej uznajemy to, że Aleksander Łukaszenka nie rozgonił ostatniego zjazdu, dzięki czemu nie tracimy nadziei, że może z powrotem Związek pani Andżeliki Borys zalegalizuje. W znacznie lepszej sytuacji jest Związek Ukraińców w Polsce, który nawet próbuje podpowiadać polskim władzom, w jaki sposób mają postępować. Jako członek Światowego Kongresu Ukraińców sztorcuje polskie władze państwowe, żąda od Polski odszkodowań, rehabilituje Ukraińską Powstańczą Armię - a minister Schetyna jeszcze mu za to płaci. Czym tak go oczarowali, czym oczarowali prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że toleruje on nawet sformułowania o „ukraińskim terytorium etnicznym” na określenie województwa podkarpackiego oraz części województw małopolskiego i lubelskiego - doprawdy trudno zgadnąć. Możliwe, że przedstawiciele naszych władz państwowych tak są zajęci prowadzeniem mocarstwowej polityki w skali światowej, że z tej perspektywy nie zauważają różnych bliskich szczegółów. Zupełnie tak samo, jak ten matematyk z fraszki Jana Kochanowskiego, co to „ziemię pomierzył i głębokie morze, wie, jako wstają i zachodzą zorze, wiatrom rozumie, praktykuje komu, a sam nie widzi, że ma kurwę w domu”. SM

Żądamy wyjaśnień Podobno rząd zamierza zwiększyć polski kontyngent wojskowy w Afganistanie o dodatkowych 400 żołnierzy, których liczba osiągnie w ten sposób 2 tysiące. Jako przyczynę generałowie podają wzmożoną aktywność talibów, na którą zamierzają odpowiedzieć „bardziej ofensywnie”. Ponieważ w sytuacji, gdy polski kontyngent w Afganistanie był o połowę mniejszy, koszty jego wyposażenia i funkcjonowania wynosiły ok. 300 mln złotych, wypada zapytać, o cele wojenne, jakie Rzeczpospolita Polska ma w Afganistanie. Za taki cel nie można bowiem uznać ani chęci zabawy w wojnę, jaką mógł odczuwać Radosław Sikorski, jeszcze jako minister obrony narodowej w rządzie premiera Kaczyńskiego, ani też pragnienia objęcia funkcji sekretarza generalnego NATO, jaką odczuwa będąc ministrem spraw zagranicznych w rządzie premiera Tuska. Jak dotąd, nie otrzymaliśmy żadnych wiarygodnych wyjaśnień, ponieważ informacja, jakoby NATO pragnęło zaprowadzić w Afganistanie demokrację, jest przeznaczona niewątpliwie dla idiotów, a nie dla polskiej opinii publicznej. Żądamy zatem odpowiedzi na pytanie, jakie cele wojenne stawia sobie Polska w Afganistanie, bo tylko wtedy będziemy mogli wiedzieć, czy wygraliśmy tę wojnę, czy nie i czy wydatkowanie co najmniej 300 milionów zł rocznie było uzasadnione interesami naszego państwa. Ponieważ jest bardzo mało prawdopodobne, by rząd premiera Donalda Tuska zechciał z własnej woli udzielić prawdziwej odpowiedzi na to pytanie, trzeba wykorzystać każdą okazję, by go do tego nakłonić. Akurat nastręcza się sposobność, ponieważ bardzo wielu czynnych polityków zamierza ubiegać się o mandat do Parlamentu Europejskiego. Zachęcam tedy wszystkich wyborców, by od kandydatów do PE i posłów zasiadających w Sejmie żądali jasnej odpowiedzi na to pytanie pod rygorem odmowy głosowania zarówno na nich, jak i na partię, jaka ich rekomenduje. SM

21 marca 2009 Wrogiem mitu jest prawda.... Pan Jacek Kurski z Prawa i Sprawiedliwości, brat pana Jarosława Kurskiego z Gazety Wyborczej, słynny burterier tego „ prawicowego” ugrupowania, któremu bliżej do socjaldemokracji niż do prawicy, powiedział swojego czasu, że” głupi lud wszystko kupi”(!!!). Co jest oczywiście prawdą. Ale za to został zrugany, nawet przez samego pana Romana Giertycha, który w ludzie widzi jakieś właściwości,  które predestynują go do wyboru swoich przedstawicieli do władz. Przypomnę przy okazji  co o ludzie mówił pan Fryderyk Nietsche, niemiecki filozof:” weź kamień , rzuć w tłum z pewnością. a trafisz głupca” Oczywiście demokraci rzucać kamieniami nie chcą, bo wyszłoby szydło z worka… Za to okłamują lud niemiłosiernie i udoskonalają propagandę.. Oczywiście przy okazji wyboru przedstawicieli, lud  wybiera sobie swoich nadzorców, którzy nadzorują jego pracę niewolniczą, mówią mu co ma robić, on i jego żona i decydują o losach jego dzieci. No i rozkradają codziennie owoce jego pracy, co zresztą robią zgodnie z demokratycznym prawem, które sami sobie uchwalili, w imieniu oczywiście - ludu.. Tak jak z tym napojem o nazwie koniak, który piją najlepsi przedstawiciele ludowi w    jego imieniu.. Robią to, co pewien kenijski  biegacz podczas mistrzostw świata w lekkiej atletyce, który to biegacz zaplątał się we wstęgę wiszącą nad linią mety i zdobył przy okazji medal w gimnastyce artystycznej. Bracia Kurscy sprytnie zostali poumieszczani w różnych miejscach naszego życia społeczno- politycznego; jeden  pośród rządzących  i popierających Platformę Obywatelską, a drugi w opozycji do rządzących,  opozycji rządzącej, jak nie teraz to potem, zgodnie z zasadą okrągłostołową; raz my, a raz wy.. No i muszą wyć razem z wilkami… Teraz rządzi Platforma Obywatelska z przystawką, którą zamierza zjeść, jak to się robi zwyczajowo z przystawką, co mnie oczywiście nie dziwi, tak jak nie dziwiła mnie wypowiedź pana Włodzimierza Cimoszewicza, obecnie kandydata Platformy Obywatelskiej Do Rady Europy, który w 1997 roku powiedział szczerą prawdę  o powodzianach, którzy powinni się byli ubezpieczyć.. Co prawda wyrwało mu się, bo prawda zawsze się w końcu przebije, ale do tej pory zbiera cięgi za swoją” niewyparzoną” wypowiedź.. To  były jedyne jego słowa prawdy, w całej jego karierze, bo jak wiadomo jedynie prawda jest ciekawa., a to właśnie za te słowa jest co jakiś czas atakowany, między innymi przez pana Jacka Kurskiego.. Oczywiście mam cichą nadzieję, że braci Kurskich  spotka  metaforyczny los okrętu „Kursk”, który swojego czasu zatonął, chociaż był o napędzie atomowym.. W tym czasie po  burzy spowodowanej przez media wobec pana Andrzeja Czumy, morze sprawiedliwości się jakby uspokoiło i pan minister sprawiedliwości przystąpił do pracy.. Oczywiście po linii sprawiedliwości, ale już jakoś o prawie do posiadania broni jakby mniej, za to ma nowy pomysł, wpisany w rozbudowę tego „burdelu” który panuje wokół nas.. Zamiast przystąpić do upraszczania prawa, jego jednoznacznej interpretacji, znoszenia wielu jego zapisów, żeby ludzie mieli więcej wolności, ale z odpowiedzialnością- szykuje się do powołania … nowej rady przy sobie, czyli przy ministrze sprawiedliwości o bajecznej nazwie: ”Rada do spraw Pokrzywdzonych”(???) Wiadomo, że w Kraju Rad najważniejsze są rady, które oczywiście niczego nie rozwiążą, a stworzą jedynie jeszcze jedną atrapę,  atrapę sprawiedliwości, a młyny sprawiedliwości będą meły jeszcze bardziej skomplikowanie, bardziej skomplikowanie niż do tej pory… Bo będzie nowa rada, która będzie analizowała, przepisywała, odbierała, odpowiadała, ustosunkowywała się,  załatwiała odmownie i pozytywnie, gromadziła archiwa, od czasu do czasu je przeszukiwała na wniosek pokrzywdzonego  i wydawała stosowne opinie, a może i ostateczne wyroki, wydane równie ostatecznie przez sądy, które wcześniej skrzywdziły pokrzywdzonego,  w ramach krzywdzącego go prawa, które powinno być jak najszybciej zmienione, a nie zastępowane atrapami rad… Stosowne prawa krzywdzące' „obywateli” są uchwalane przez  innych wcześniej „obywateli” , a teraz wybrańców ludu stanowiących w Sejmie  krzywdzące dla nich prawa, na wniosek ministra sprawiedliwości, który przygotowuje te krzywdzące prawa, tworzące prawny” burdel”.. Bo skoro rady są dobre przy samym ministrze sprawiedliwości, to są dobre również przy składach orzekających  w sądach… A po radach już tylko trybunały sprawiedliwości, których najlepsze wzory można znaleźć w czasach  Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Francuskiej i Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji  Bolszewickiej zwanej Proletariacką.. W sądach grodzkich takie rady  przydałyby się do orzekania wyroków  w sprawach konfiskaty rowerów mieszkańcom wsi i samochodów mieszkańcom miast i wsi.. co przeforsował, w ramach poprawy sprawiedliwości pani minister Zbigniew Ziobro.. Swoją drogą cieszę się, że  wybiera się do Europarlamentu- tam to dopiero pokaże co potrafi! Może poodbiera rowery mieszkańcom całej socjalistycznej Europy? Ucieszą się Chińczycy, którzy być może, po okresie dobrobytu przesiądą się na rowery zakupione z przetargu od mieszkańców Europy.. Najważniejsze czynić sprawiedliwe dobro, a że rower nic nie ma do czynu popełnianego przez człowieka, to ministra Ziobro nigdy nie obchodziło… Rower i samochód są rzeczami, ale też są winne.. No i winne są budziki!

Bo żeby wsiąść na rower wcześniej trzeba się było obudzić… A co najlepiej budzi śpiącego człowieka? Oczywiście budzik! A niektórzy śpiewają… „ Budzikom śmierć!”.. A to takie niehumanitarne… No i będą pisać pokrzywdzeni na Berdyczów.. Do Rady ds. Pokrzywdzonych , pokrzywdzonych przez wymiar sprawiedliwości, którego szefem jest pan Andrzej Czuma.., kiedyś działacz antykomunistyczny, dzisiaj współuczestniczący w budowie neokomunizmu.. W medycynie znana jest zasada” po pierwsze nie szkodzić”.  .Primum non nocere W wymiarze sprawiedliwości też takowa powinna obowiązywać…… Prawo  po pierwsze nie powinno szkodzić… A rozejrzyjcie się państwo dookoła? Najnowsza informacja z mostu Poniatowskiego w Warszawie …. Poparcie dla Platformy Obywatelskiej skoczyło! I znowu te pozorowane działania medialne.. Jak nie można nic sensownego zrobić powołuje się radę, która też nie może niczego sensownego zrobić, ale robi dobre miny do złej gry.. A ludzie listy piszą, zwykłe , polecone… I mają nadzieję, że w kraju o nazwie Polska, kiedyś będzie normalnie i zwyczajnie.. Będzie sprawiedliwie, spokojnie, twórczo i zasobnie… Mam przykrą wiadomość… Nie będzie!

Dopóki Polską rządzą ludzie o mentalności sługi, wszelkiego rodzaju karierowicze i wszyscy ci co mają na ustach słowo” Polska, „ demokracja”. „prawa człowieka”..”.. Łatwo ich odróżnić! Widzimy  i słyszymy  ich codziennie po kilka razy… Jak napisał swojego czasu  Jean Giraudoux:” Żaden poeta nigdy nie interpretował natury w równie dowolny sposób, w jaki prawnik interpretuje prawdę”. I co pan na to panie Andrzeju Czuma? Często przez głowę przebiegają mi różne myśli.. Ale ONI nie mają odwagi, żeby zwolnić kroku.. WJR

Taka, panie dzieju, kombinacja Bardzo trudno zaufać przedstawicielom naszych elit. Prawdę mówiąc, jest to w ogóle niepodobieństwem. Weźmy dla przykładu takiego profesora Leszka Balcerowicza. Już mniejsza o to, czy słusznie, czy niesłusznie - chwali się, że położył fundamenty pod stabilną złotówkę, ale co z tego, skoro jednocześnie nawołuje, byśmy tę złotówkę jak najszybciej puścili kantem i przyjęli euro, którego banknoty nie są nawet przez nikogo podpisane? Gdyby nie było to niegrzeczne, można by go zapytać, co takiego dzisiaj palił, ale nawet bez pytania jasne jest, że ufać mu nie można ani na jotę. Podobnie słyszymy lamenty, że obywatele wzięli kredyty we frankach szwajcarskich i z powodu spadku wartości złotego przeżywają dziś katusze. To może być akurat prawda, ale z drugiej strony - ilu jest takich obywateli? Bo pozostali wzięli pożyczki w złotówkach, więc siedzą cicho i obliczają, ile na spadku złotówki zyskali. I tak dalej, i tak dalej. Niezależne media zaatakowały wicepremiera Pawlaka za nepotyzm, jakby nepotyzm był w Polsce czymś osobliwym. Dlaczego zauważyły ten nepotyzm dopiero teraz? Ano pewnie dlatego, że wicepremier Pawlak zaproponował unieważnienie umów, jakie przedsiębiorstwa zawarły z bankami na tzw. opcje walutowe. Okazało się, że wśród tych przedsiębiorstw było także sporo spółek z udziałem Skarbu Państwa. Ciekawe, czy prezesi tych spółek działali na własną rękę, czy może - na polecenie polityków prowadzących - bo przecież każdy z nich ma jakiegoś polityka prowadzącego. Wicepremier Pawlak energicznie zaprzecza, by sam wdawał się w opcje, zarówno bezpośrednio, jak i za pośrednictwem jakiegoś prowadzonego prezesa, więc nie wypada zaprzeczać, że przynajmniej w tej sprawie działa bezinteresownie. Z drugiej jednak strony rosyjski minister spraw zagranicznych książę Gorczakow twierdził, że nie wierzy informacjom nie zdementowanym. Więc czy aby na pewno bezinteresownie? Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było - powiadał dobry wojak Szwejk, więc już mniejsza o to, czy wicepremier Pawlak wdawał się w opcje, czy nie, bo ważniejsze jest, dlaczego niezależne media akurat teraz zauważyły, że PSL uprawia nepotyzm. Wydaje się, że ktoś musiał zwrócić na to ich uwagę, a nawet - że wetknął im nos w świeże tropy. Któż to mógł być? Starożytni Rzymianie mawiali, że is fecit cui prodest, to znaczy, że ten zrobił, kto skorzystał. Skorzystał, albo obawiał się, że straci. A gdyby pomysł wicepremiera Pawlaka został zrealizowany, to około 30 miliardów złotych stracić mogły banki komercyjne. No dobrze, a kto siedzi w bankach komercyjnych - również w polskich filiach banków zagranicznych? A któż by, jeśli nie wypróbowani towarzysze z rawiedki, która jeszcze na początku sławnej transformacji ustrojowej położyła swoją niezawodną rękę na sektorze finansowym? To by wyjaśniało również przyczyny, dla których niezależne media, jak na komendę, dopiero teraz zauważyły nepotyzm PSL. Już tam oficerowie prowadzący pieniędzy za darmo nie biorą! Ale na tym nie koniec, bo oto podejrzliwy Czytelnik przedstawia mi hipotezę następującą: Wicepremier Pawlak lamentuje, że tracą polskie przedsiębiorstwa i staje w ich obronie. To bardzo szlachetne, ale czyż w takim razie straty mają ponieść banki i towarzysze z razwiedki? O tym nie ma mowy; zaraz pokazaliby wicepremierowi Pawlaku, skąd wyrastają mu nogi i pan wicepremier dobrze o tym wie. Więc jakże będzie? Ano - będzie tak, że Sejm jednomyślnie uchwali ustawę unieważniającą opcje i pokaże, jak twardo stoi na nieubłaganym gruncie obrony interesu narodowego. Przed wyborami to sam cymes. Ale banki też nie mogą stracić, więc podadzą Polskę do niezawisłego sądu, tak samo jak kiedyś Eureko - i oczywiście wygrają. Polska będzie musiała im te co najmniej 30 miliardów wypłacić. A kto zapłaci? Ano oczywiście podatnicy, bo ktoś przecież zapłacić musi. Więc i w tym przypadku widać, że kto wierzy naszym elitom, ten sam sobie szkodzi. SM

Spytajmy Litwinów! Gdy dziś mówi się o tym, że po ewentualnej ratyfikacji Traktatu Reformującego Polska utraciłaby niepodległość, nie zapominajmy, że 440 lat temu, podczas obrad Sejmu zwołanego na zamku w Lublinie, Królestwo Polskie też ją utraciło. Obrady Sejmu trwały od 10 stycznia do 1 lipca - i głównym problemem było przekonanie do Unii posłów litewskich. Polacy bowiem uważali, że niejako wcielają Wielkie Księstwo Litewskie do Korony więc się utratą niepodległości nie przejmowali. Zupełnie odwrotnie, niż Litwini…

Formalnie jednak z chwilą utworzenia wspólnego państwa niepodległość utraciły zarówno Królestwo, jak i WXLitewskie. Przestały przy tym być monarchiami: powstało nowe państwo o nazwie „Rzeczpospolita Obojga Narodów”, czyli „Abieju tautu respublika”. Formalnie na jej czele stał „król” - ale w rzeczywistości nie był to już żaden król, czyli Monarcha z Bożej Łaski - tylko cwaniak, który zdołał „załatwić sobie” poparcie na Sejmie (rozdzieranym przez zwolenników obcych mocarstw…) Zupełnie jak dzisiaj. Tyle, że po połączeniu Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej z Wielkim Księstwem Luksemburskim (i 25 innych państw) w jedno państwo na czele stanąłby jegomość nazywający się nie „królem”, lecz Prezydentem UE. Władza „króla” I Rzeczpospolitej była niemal dokładnie taka sama - nie jak władza prezydenta III RP, pod której okupacją obecnie żyjemy -jak władza I Sekretarza Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. Panował praktycznie dożywotnio - chyba, że go jak Stanisława Leszczyńskiego czy Aniceta Chruszczowa obalono. Nawet procent szlachty w I RP był niemal taki sam, jak procent członków KPZS w ZSRS! Ta zmiana miała kolosalne znaczenie: sprawna monarchia, jaką było Królestwo Polskie połączone z WX Litewskim, zamieniło się w republikę, a nawet w d***krację. Co prawda w szlachecką - ale jednak w d***krację. Co wzbudziło gremialny śmiech w Europie. I gdy mechanizmy d***kratyczne zaczęły działać, Rzeczpospolita Obojga Narodów zaczęła się rozpadać - i w końcu rozsypała się niemal jak ZSRS… To samo dzieje się dzisiaj.

Dziś też mówi się o utracie przez Polskę niepodległości - poprzez przyłączenie do innego organizmu. Równie, a nawet bardziej niesprawnego. System panujący w biurach i urzędach RzON w Krakowie, Warszawie i Wilnie był jednak chyba sprawniejszy, a od b***elu, panującego w Brukseli, Strasburgu i Luksemburgu! Jeśli jednak robimy analogie między ew. utworzeniem Unii 27 Narodów, a utworzeniem I RzON - to musimy patrzeć z perspektywy Litwinów - czyli perspektywy SŁABSZEGO partnera! To Litwa była de facto przyłączana do „Korony” - podobnie jak Polska jest teraz przyłączana do „Wspólnoty” Może więc zapytajmy teraz Litwinów, dlaczego „Unia Lubelska” jest przez nich uważana za zwykłą okupację przez Polskę? Zapytajmy - a wtedy dowiemy się, dlaczego szlachta litewska (po kilku latach entuzjazmu - bo to tylko litewska magnateria była przeciwko Anschlußowi jej państwa do I RzON) przeszła na pozycje anty-unijne. Gdyby udało się utworzyć państwo p/n „Unia Europejska” - to „polska” kompradorska „klasa polityczna” w kilka lat po Anschlußie zaczęłaby żałować tego kroku. A w jaki sposób przekonano posłów litewskich do podpisania tej nieszczęsnej Unii? O, w bardzo perfidny. Gdy Litwini wyjechali z Lublina, król ściągnął jakichś drapichrustów, którzy udając „posłów podlaskich” uchwalili 5 marca odłączenie Podlasia od Księstwa i przyłączenie do Korony, 26 maja Wołynia, 6 czerwca Kijowszczyzny… Więc bojąc się, że za chwilę wcielą żywcem całe Księstwo - uchwalili już tą Unię… Ciekawe, czy gdyby Polacy nie chcieli ostatecznie Anschlußu do UE, to Parlament Europejski zacznie uchwalać przyłączenie do WE Pomorza Szczecińskiego, potem Ziemi Lubuskiej…? JKM

W wirtualnej gościnie u Kaszubów Szukając rozpaczliwie swych własnych wystąpień na YT (gdzieś mi się zadziały...) natrafiłem przypadkiem na ślady swojej bytności na portalu „Nasze Kaszuby”; przekazuję jako ciekawostkę: Tam mnie dość obficie cytują, podaję przykłady: "Nawet za Hitlera czy Stalina, góral mógł sobie robić oscypki, jakie chciał, a dzisiaj stoi nad nim urzędnik unijny" "Republiki to jest 0,5% historii ludzkości. To jest rzadki wyprysk na zdrowym ciele społeczeństwa. Tylko dzisiaj jest przypadkiem dużo republik. To jest tak, jak na statku. Albo lepszy przykład: samolot. Leci Pan samolotem, jest tam 100 osób, czy 200 osób samolotem leci. Nagle ktoś proponuje wprowadzenie demokracji, że pilot będzie skręcał w lewo, w prawo, orczyk do siebie, w zależności od tego, jak ludzie podniosą rękę. Pan by się zgodził na demokrację na pokładzie samolotu? Ja czy Pan, po dwóch tygodniach szkolenia, moglibyśmy od biedy prowadzić samolot, natomiast prowadzenie państwa, jest rzeczą o wiele bardziej skomplikowaną. Dlaczego ludzie godzą się na demokrację w państwie, a nie godzą się na demokrację w samolocie?" Tylko tu gdzieś zginęła pointa, brzmiąca: ”Odpowiedź kryje się w aforyzmie śp. don Mikołaja Gómeza Dávili: „Ludzie o wiele częściej waliliby się młotkiem w palec, gdyby ból występował dopiero po roku". Po wprowadzeniu d***kracji w samolocie katastrofa nastąpi po kwadransie - a w państwie dopiero po 200 latach. I tylko dlatego godzimy się na wprowadzenie d***kracji w państwie!!” Autor komentarza dodaje - jakże celnie - od siebie: Jô téż pamiãtajã co czedës rzek Hincków Jadam: "Donald Tusk to najlepszy kandydat na prezydenta. No może mógłby być lepszy, ale lepszego LUDZIE BY NIE WYBRALI" Jô òd se dodóm, jëż człowiek w pòdswiądze brëkùje mònarchijë, np. më mòdlimë sã "Przińdze Królestwò Twòje...", a nié "Przińdze demòkracëjo Twòja...". Je to téż widzec w pòpùlarny kùlturze np. je knéga "Pón Pierzsceniów. Warcenié Króla", a nié "Pón Pierzsceniów. Warcenié Demòkracëji". Czë J. Korwin-Mikke je narą ? Òtaksujce pò jegò kôrbionce z M.Saryusz-Wolsczim. A co do Szwedzczi ë jinszi socjaliznë przeczëtôj téż tuwò. To nie je òd J. K-M: "We wiôldżé łgarstwa lëdze są barżi w sztądze wierzëc niżlë w môłé łgarstwa" (Hitlerów Jadulf, 1889-1945, nôrodny socjalësta, prachtik demòkracëji) (To już przełożę na polski: „Ludzie są bardziej skłonni uwierzyć w wielkie kłamstwa, niż w małe kłamstwaPS. Okazuje się, że przypomnienie, że pisownia „żydzi” oznacza ludzi wyznania mojżeszowego, a „Żydzi”: naród - było potrzebne nie tylko na tym blogu. Tyle, że okazało się spóźnione. Wczorajsza „Rzeczpospolita” zamieściła artykuł pt. : „Ks.Chrostowskiego trudny dialog z Żydami”; Z dnia na dzień z wybitnego biblisty, znawcy judaizmu i zwolennika dialogu chrześcijan i Żydów ks. Waldemar Chrostowski stał się największą przeszkodą w dziele tegoż dialogu - pisze publicysta "Rzeczpospolitej". Księdza Waldemara Chrostowskiego poznałem kilka lat temu na warszawskich targach książki. Ogromny szum medialny poprzedzał właśnie pojawienie się w kinach ekranizacji bestsellera "Kod da Vinci". Z tej okazji zorganizowano dyskusję, w której - między innymi - obaj wzięliśmy udział. Grono dyskutantów, włącznie ze mną, było mocno rozemocjonowane. Na tym tle tym bardziej widoczny był spokój, z jakim ksiądz profesor przewidywał ewentualne skutki filmu wymierzonego - przypomnę - w Kościół katolicki. Mocno akcentował za to pozytywne przyjęcie przez polską publiczność innego głośnego filmu tamtego czasu - "Pasji" Mela Gibsona. Jego zdaniem przeważyć miało ono szkodliwość "Kodu". Nie ukrywam, że stanowisko księdza wydało mi się wtedy nadto optymistyczne, choć również uważałem, że wytwarzanie psychozy przed obrazem, który okazać się miał sztampową, płaską produkcją, jest niepotrzebne. Przypomniała mi się tamta dyskusja po przeczytaniu wydanej ostatnio przez Frondę rozmowy rzeki Grzegorza Górnego i Rafała Tichego z ks. Waldemarem Chrostowskim. Nie tylko dlatego, że w jej trakcie ksiądz opowiada o manipulacjach wokół "Pasji", takich jak m.in. wymuszenie na twórcach filmu usunięcia sekwencji ze słowami: "Jego krew na nas i na dzieci nasze". W efekcie wycięty został arcykapłan wznoszący ten okrzyk, natomiast tłum - po aramejsku - powtarza jego słowa. Ksiądz Chrostowski zwraca też uwagę na podobne zdarzenie, w Jerozolimie, po remoncie kościoła św. Piotra o Pianiu Koguta (w tym miejscu prawdopodobnie odbył się sąd nad Jezusem). Otóż w ikonografii świątyni wyróżnia się scena tego właśnie sądu Sanhedrynu. Wisiał nad nią napis z cytatem z Ewangelii według św. Mateusza: "Oni odpowiedzieli "Winien jest śmierci"". Po remoncie malowidło wprawdzie zostało, ale napis zniknął. Tak to się dzieje w naszym pod każdym względem poprawnym świecie. W myśl znanej piosenki: "Po cichu, po wielkiemu cichu...".

Bohaterska napaść Ale bywa inaczej. Z wrzaskiem, przez który z trudnością dochodzi sens sprawy, z hałasem, z wszechogarniającą hucpą. Jak wtedy, gdy latem 1989 roku przybyły z Nowego Jorku rabin Avi Weiss chciał osobiście usunąć karmelitanki ze znajdującego się na zewnątrz oświęcimskiego obozu budynku starego teatru. Z Karmelu, który utworzono na życzenie Jana Pawła II, który, sprawując mszę świętą na terenie byłego obozu Auschwitz -Birkenau w czerwcu 1979 r., podczas swej pierwszej papieskiej pielgrzymki do ojczyzny, wyraził pragnienie, by w bliskości tego miejsca masowej zbrodni mogła płynąć do Boga chrześcijańska modlitwa. Po napaści na klasztor prymas Józef Glemp mówił: "...wprawdzie nie doszło do zabójstwa sióstr, bo zostali powstrzymani, ale nie nazywajcie napastników bohaterami". To po tych słowach premier Izraela orzekł, że "polski antysemityzm wyssany jest z mlekiem matki", natomiast rabin Weiss stał się na pewien czas symbolem współczesnego judaizmu. "Gdyby chrześcijanin - zauważa ks. Chrostowski - posunął się do czegoś podobnego wobec Żydów, na przykład wtargnął na teren jakiejś synagogi w Stanach Zjednoczonych, zostałby natychmiast zakuty w kajdanki i aresztowany, a przy braku szczęścia po prostu zastrzelony. Rabin Weiss wybrał sobie na protest dobry kraj, w którym własność prywatna ciągle nie jest należycie szanowana, a bezczelność i obrażanie innych pozostają całkowicie bezkarne". Co do tego możemy być pewni, ale cała ta gorsząca sprawa ma znacznie szerszy wymiar. Było to bowiem wydarzenie bez precedensu. "Nie zdarzyło się - mówi ks. Waldemar Chrostowski - że przeniesiono klasztor oddający się modlitwie kontemplacyjnej w inne miejsce na żądanie innej wspólnoty religijnej". W kontekście tematu określonego tytułem tego wywiadu rzeki "Kościół, Żydzi, Polska", starcie o Karmel, starcie - trzeba to powiedzieć wyraźnie - przegrane przez stronę polską, a raczej chrześcijańską, było w ostatnich latach kluczowe. Nie tylko dla bohatera książki, który w konsekwencji zdarzenia z dnia na dzień z wybitnego biblisty, znawcy judaizmu i zwolennika dialogu chrześcijan i Żydów stał się największą przeszkodą w dziele tegoż dialogu, wstecznikiem, wreszcie - co tu się rozwodzić - antysemitą, jak nazwał go Paweł Śpiewak. Waldemar Chrostowski odsłania kulisy faktów, które prezentowane na łamach "Gazety Wyborczej" i "Tygodnika Powszechnego" wyglądały zgoła inaczej niż w rzeczywistości. Krytycznie wypowiada się o roli, jaką w tym odegrali Jerzy Turowicz i ks. Stanisław Musiał. To oni, nazwani później przez biskupa Pieronka "samozwańcami", byli faktycznymi sprawcami kompromitacji w Genewie w 1987 r., gdy po rozmowach z przedstawicielami strony żydowskiej, przy wydatnej współpracy przedstawicieli episkopatów Francji, Belgii i Holandii, na "przeniesienie" karmelitanek zgodził się kardynał Franciszek Macharski. I to uznane zostało za zwycięstwo! Zwycięstwo oznaczające nieobecność na terenie dawnego obozu śmierci wszelkich miejsc i symboli kultu religijnego.

Edukacja jednostronna Ksiądz Chrostowski od jesieni 1986 roku brał udział w pracach Podkomisji (a później Komitetu) do spraw Dialogu z Judaizmem. Ani on, ani przewodniczący tej komisji w sprawie porozumienia genewskiego nie byli konsultowani, a o podjętych zobowiązaniach dowiedzieć się mogli z enigmatycznego tekstu w "Tygodniku Powszechnym". Kiedy jednak później, w konsekwencji sporu o Karmel, wybuchł następny - o krzyże na Żwirowisku, a w gruncie rzeczy o jeden, wyjątkowy krzyż, pod którym Jan Paweł II odprawiał mszę w Birkenau - i trzeba było wiernym wyjaśnić stanowisko Kościoła, i Turowicz, i ks. Musiał odmówili. W listopadzie 1990 roku do Oświęcimia pojechał ks. Chrostowski i była to, jak mówi - "jedna z najtrudniejszych decyzji w życiu i jeden z najtrudniejszych wieczorów, jaki przeżyłem". A przecież trudno się z nim nie zgodzić, że w tym dramatycznym spotkaniu winni uczestniczyć ci, "którzy tego piwa nawarzyli". Wystąpienie Waldemara Chrostowskiego odbiło się wówczas szerokim echem. "Nie próbowałem nikogo przekonywać - wspomina - dałem tylko wyraz swojej wrażliwości i pewności, że sprawy zabrnęły tak daleko, że spokój wywiązania się z zobowiązań jest jedynym właściwym rozwiązaniem. A co się tyczy krzyża, nie może być mowy, by ktokolwiek odważył się go przenieść. Żwirowisko jest miejscem kaźni Polaków, a my musimy być wierni tradycji ojców i własnemu sumieniu". Wydarzenia związane z konfliktami z Oświęcimiem w tle zweryfikowały też postawę bohatera książki co do szans dialogu chrześcijańsko -żydowskiego. Niewątpliwie stał się bardziej sceptyczny, ale posiadł również niemałe doświadczenie, które w końcu spowodowało jego rezygnację ze współprzewodniczenia Polskiej Radzie Chrześcijan i Żydów. I to ono dyktuje mu następującą odpowiedź na pytanie, czy w ogóle taki dialog jest możliwy i czy istnieje. "Skuteczność dialogu religijnego nie następuje automatycznie, bez pułapek i wysiłku. Po stronie katolickiej jest on o tyle zasadny i sensowny, o ile pozwala się zintegrować z całokształtem nauczania i działalności Kościoła. Dialog nie jest celem, lecz środkiem do osiągnięcia wartości wyższych i ważniejszych, a mianowicie pojednania i braterstwa. Powołaniem chrześcijan nie są rozmowy i debaty, lecz ewangelia i świętość. Wszystko, co temu służy, zasługuje na uznanie; wszystko, co się temu sprzeciwia, powinno zostać zdemaskowane i doczekać się odprawy". Tymczasem wzajemne stosunki chrześcijan i Żydów cechuje asymetria. Nasze kontakty winny mieć, oczywiście, charakter przede wszystkim edukacyjny, ale dlaczego chodzi o edukację jedynie jednej strony - retorycznie pyta ksiądz Chrostowski. "Jak po stronie chrześcijańskiej istniało "nauczanie pogardy" wobec Żydów, tak po stronie żydowskiej istniało "nauczanie pogardy" wobec chrześcijan. O ile jednak elementy tego nauczania są w chrześcijaństwie rozpoznawalne, piętnowane i przezwyciężane, o tyle po stronie żydowskiej nadal pozostają w zasadzie bezkarne i można je swobodnie powielać. Etykieta antysemity brzmi dla wszystkich groźnie, natomiast etykieta antychrześcijanina lub antyklerykała brzmi dla wielu jak komplement - i to jest chore!". Antypolska fobia Objawów tej choroby jest multum i dają o sobie znać w nieoczekiwanych momentach. Dość przypomnieć żenujące pochwały antypolskich książek Jana Tomasza Grossa włącznie z niedorzecznością napisaną przez Adama Michnika, który w przedmowie do niemieckiej edycji "Sąsiadów" stwierdził, że "swą książką Gross wpisuje się w długi szereg najświetniejszych polskich intelektualistów, począwszy do Mickiewicza i Słowackiego, a kończąc na Gombrowiczu i Miłoszu". Ks. Waldemar Chrostowski mówi: "Używanie słowa "prawda" w kontekście nawiązywania do Grossa jest obraźliwe dla pojęcia prawdy", jeśli zaś chodzi o przyczyny aberracji jego promotora z "Gazety Wyborczej", to - zdaniem księdza - jest to zadanie dla psychologa, który "powinien badać pobudki i motywy tak mocnego zakłamania, a może samozakłamania oraz tak silnych antypolskich fobii". Reinterpretacja Holokaustu, a i całej II wojny światowej, powoduje coraz większe przesunięcie środka ciężkości między ofiarami, świadkami i sprawcami zbrodni. Bynajmniej nie chodzi tylko o Niemców. Gdy w lutym 1994 roku rabin Byron Sherwin - na którego ks. Chrostowski powołuje się bardzo często jako na tego, kto rzeczywiście przyczynia się do dialogu judaistyczno-chrześcijańskiego - na spotkaniu z młodzieżą w Chicago mówił o męczeństwie Polski podczas wojny, młodzi ludzie zaprotestowali, wołając, że nie chcą go słuchać, bo to umniejsza i godzi w męczeństwo Żydów. Tak więc II wojna jest interpretowana jako wojna przeciwko Żydom". Trudno przecenić wkład, jaki w tę manipulację wnieśli autorzy utworów literackich i filmowych, prawem kaduka zwanych "świadectwami". Przypomnijmy sobie Urisa z jego "Miłą 18", "Malowanego ptaka" Jerzego Kosińskiego czy w swoim czasie tekst wręcz kanoniczny - "Wszystkim, których kochałem", apokryf, napisany przez kłamcę. Tych kłamców było znacznie więcej. Stosunkowo niedawno wybuchnął skandal wokół książki "Przeżyć z wilkami" reklamowanej jako "prawdziwa historia o przeżyciu Zagłady". Przeżyła ją 72-letnia dziś Misha Defonseca, która dopiero po ponad dziesięciu latach od premiery "Przeżyć z wilkami" przyznała się, że rzecz cała jest tworem jej wyobraźni. I co? Oto już po demaskacji oszustki książka zostaje przed miesiącem wydana w Polsce i jestem pewny, że doczeka się wielu życzliwych recenzji.

Krzyż stoi Waldemar Chrostowski - wyraźnie rozróżniający tradycyjny judaizm od nowoczesnego judaizmu rabinicznego - przypomina, że w Państwie Izrael nie wolno przynosić do szkoły ani posługiwać się wydaniem Biblii, w którym został umieszczony Nowy Testament. U nas nie brakuje egzegetów kabały, powstają uczone eseje o żydowskim Golemie, zachwycamy się mądrością chasydów. To jeszcze pół biedy, gorzej, że za dobrą monetę przyjmuje się haggady, powtarzane opowieści o rzekomo osobiście przeżytych wydarzeniach z antysemityzmem chrześcijan, a zwłaszcza chrześcijańskich kapłanów w roli głównej. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji każdy, ale to każdy zostać może antysemitą (patrz: artykuł Rafała Ziemkiewicza w "Rz" z 28.02). A czy w ogóle jest coś w tej kwestii optymistycznego, co może napawać nadzieją? To tylko, że, jak przypomina ks. Chrostowski, "Crux stat, dum volvitur orbis!". (Krzyż stoi, choć zmienia się świat!). Krzysztof Masłoń: Ks. Chrostowskiego trudny dialog z Żydami Księdza Waldemara Chrostowskiego poznałem kilka lat temu na warszawskich targach książki. Ogromny szum medialny poprzedzał właśnie pojawienie się w kinach ekranizacji bestsellera “Kod da Vinci”. Z tej okazji zorganizowano dyskusję, w której - między innymi - obaj wzięliśmy udział. Grono dyskutantów, włącznie ze mną, było mocno rozemocjonowane. Na tym tle tym bardziej widoczny był spokój, z jakim ksiądz profesor przewidywał ewentualne skutki filmu wymierzonego - przypomnę - w Kościół katolicki. Mocno akcentował za to pozytywne przyjęcie przez polską publiczność innego głośnego filmu tamtego czasu - “Pasji” Mela Gibsona. Jego zdaniem przeważyć miało ono szkodliwość “Kodu”. Nie ukrywam, że stanowisko księdza wydało mi się wtedy nadto optymistyczne, choć również uważałem, że wytwarzanie psychozy przed obrazem, który okazać się miał sztampową, płaską produkcją, jest niepotrzebne. Przypomniała mi się tamta dyskusja po przeczytaniu wydanej ostatnio przez Frondę rozmowy rzeki Grzegorza Górnego i Rafała Tichego z ks. Waldemarem Chrostowskim. Nie tylko dlatego, że w jej trakcie ksiądz opowiada o manipulacjach wokół “Pasji”, takich jak m.in. wymuszenie na twórcach filmu usunięcia sekwencji ze słowami: “Jego krew na nas i na dzieci nasze”. W efekcie wycięty został arcykapłan wznoszący ten okrzyk, natomiast tłum - po aramejsku - powtarza jego słowa. Ksiądz Chrostowski zwraca też uwagę na podobne zdarzenie, w Jerozolimie, po remoncie kościoła św. Piotra o Pianiu Koguta (w tym miejscu prawdopodobnie odbył się sąd nad Jezusem). Otóż w ikonografii świątyni wyróżnia się scena tego właśnie sądu Sanhedrynu. Wisiał nad nią napis z cytatem z Ewangelii według św. Mateusza: “Oni odpowiedzieli “Winien jest śmierci”". Po remoncie malowidło wprawdzie zostało, ale napis zniknął. Tak to się dzieje w naszym pod każdym względem poprawnym świecie. W myśl znanej piosenki: “Po cichu, po wielkiemu cichu…”. sądzić należy, że Autorowi - p. Krzysztofowi Masłoniowi - szło raczej o dialog księży z rabinami. Chociaż nie jest to do końca pewne. JKM

Sztuka uników Z inicjatywy Pragi zwołany został nieformalny szczyt Unii Europejskiej, aby politycy poszczególnych państw odsłonili swe karty: jak zamierzają walczyć z kryzysem finansowym w ramach Unii Europejskiej? Niestety, szczyt brukselski nie udzielił na to pytanie żadnej wiarygodnej odpowiedzi. Wprawdzie unijni politycy dość chętnie zadbali o swój medialny wizerunek, deklarując, że nie będą się odwoływać do „egoizmu i protekcjonizmu” jako odrębnych, narodowych sposobów walki z kryzysem, że „stoją twardo na gruncie wolnego rynku” i że nie poniechają „wewnątrzunijnej solidarności” silniejszych państw ze słabszymi - ale poza tymi osłuchanymi banałami i ogólnikami nie padły żadne konkretne propozycje wspólnego przezwyciężania skutków finansowego kryzysu. Jeśli nawet padały takie propozycje - zatajono je przed opinią publiczną, która dysponuje zatem wiedzą sprzed 2 miesięcy, kiedy to Bruksela nadmieniła o 400 miliardach euro, potrzebnych Unii Europejskiej na przezwyciężenie kryzysu. Niedawny szczyt ani nie potwierdził tej wzmianki, ani jej nie zaprzeczył. Nie wiadomo zatem, czy ta „ratunkowa kwota” jest nadal aktualna, z jakich źródeł miałyby pochodzić te pożyczone pieniądze, w jakich proporcjach miałyby obciążać poszczególne kraje… Jeszcze przed szczytem w kręgach brukselskich pojawiła się propozycja wyemitowania „euroobligacji” przez kraje, w których obowiązuje już euro, ale szybko upadła, oceniona jako krzywdząca dla pozostałych krajów UE, a także dla tych słabszych gospodarczo, które nie bardzo mają już co do zastawienia zarówno u „światowych inwestorów”, jak i spekulantów. W tej sytuacji odpowiedź na pytanie: Jak Bruksela chce przezwyciężać skutki kryzysu? - jest nadal otwarta, nie pozostaje więc nic innego, jak czekać na kolejny „szczyt”, który, być może, udzieli nam odpowiedzi w tym względzie. Tymczasem Węgrzy postanowili najwidoczniej przetestować wiarygodność najnowszych niemiecko-francuskich zapewnień o „wewnątrzunijnej solidarności silniejszych państw ze słabszymi”, proponując, by niespełna połowa wzmiankowanej „kwoty ratunkowej” 400 miliardów euro przeznaczona została na wsparcie gospodarki najsłabszych państw UE, państw Europy Środkowo-Wschodniej, a więc tych, które ciągle borykają się ze skutkami 50 lat socjalistycznych eksperymentów na żywych narodowych organizmach. Niestety, ta propozycja została odrzucona przez najsilniejsze kraje unijne, w tym przez Niemcy i Francję, co stawia pod wielkim znakiem zapytania wiarygodność „szczytowych” deklaracji brukselskich o „wewnątrzunijnej solidarności” i o „odrzuceniu protekcjonizmu”. Raczej potwierdza obawy, że ostatni szczyt brukselski był tylko wielkim unikiem, prezentacją fasadowych, politycznych frazesów, a dopiero zza tej fasady wyłaniać się będzie prawdziwa strategia zarówno poszczególnych państw UE, jak i Brukseli. Z powodów zupełnie niezrozumiałych obecny na szczycie brukselskim premier Donald Tusk nie poparł propozycji węgierskiej, chociaż stanowi ona niewątpliwie krok w dobrym kierunku - przynajmniej jeśli „wewnątrzunijna solidarność państw silniejszych ze słabszymi” ma być realizowana, nie zaś pozostawać frazesem i pustą propagandą. Tymczasem Tusk podzielił całkowicie w tym względzie niemiecki i francuski punkt widzenia, zdecydowanie niechętny węgierskiej propozycji. Powiedzieć można zatem, że Węgrzy już na samym wstępie „unijnej walki z kryzysem” obnażyli i zdemaskowali dwuznacznie nieszczere stanowisko Paryża i Berlina w sprawie „wewnątrzunijnej solidarności bogatszych z biednymi”, a nam pozostaje tylko pytać, dlaczego rząd Tuska zidentyfikował się w tej kwestii akurat z Berlinem i Paryżem, z Niemcami i Francją… No i, oczywiście, co konkretnie rząd PO i PSL ma zamiar robić samodzielnie dla łagodzenia skutków kryzysu finansowego, bez wyczekiwania na dyrektywy z kolejnego brukselskiego szczytu… Wiele wskazuje, że te skutki będą w Polsce nie tylko długotrwałe, ale i bardzo bolesne, że nie będzie nam oszczędzony ani gwałtowny wzrost bezrobocia, ani inflacji, ani drożyzny. Tymczasem dotychczasowa „strategia” Platformy Obywatelskiej sprowadza się już jakby wyłącznie do dwóch celów, bardzo odległych od przezwyciężania kryzysu: do walki o fotel prezydencki dla Tuska w przyszłych wyborach prezydenckich i do opanowania w międzyczasie mediów publicznych, w ścisłej współpracy z postkomunistami z SLD. Marian Mieszalski

Wykłady PAFERE Gdzie kończy się wolny rynek? Nurtowała mnie swego czasu rozbieżność między wrażeniem zgodności w uprawianiu ekonomii przez Bastiata i Misesa, a ilością elementów wspólnych, które mogłem wskazać w ich  koncepcjach ekonomicznych.

Produktem ubocznym moich rozważań na ten temat, było szereg artykułów zamieszczonych na stronie www.mises.pl/ które miały  wywołać dyskusje wokół proponowanych sposobów ich powiązania. Znalezione w „Ekonomii wolnego rynku” Murray'a N. Rothbarda  przykłady wyjaśniające fenomen dobrowolnej wymiany faktem odwrotnego wartościowania dóbr przez biorących udział w wymianie, pozostawiały uczucie niedosytu. W żadnym z przykładów Rothbard nie podejmował zagadnienia, skąd te dobra brali uczestnicy wymiany i dlaczego w ich posiadaniu znalazły się dobra mniej cenione. Przecież cele działania wyznaczane są przez hierarchie pilnych potrzeb i nie widać powodu dla którego miałoby być realizowane dobro o mniejszej wartości w miejsce bardziej wartościowego. Spróbujmy odwołać się do doświadczenia. Każdy z nas nieraz zrezygnował z pożądanego celu gdy uświadomione koszty okazywały się zbyt duże. Popularne powiedzenie „lekko przyszło, lekko poszło” stwierdza, że inaczej traktujemy 1000zł znalezione niż ciężko zapracowane. Podobnie zachowamy się pod drzewem owocowym rezygnując z ładniejszych bardziej dojrzałych owoców na trudno dostępnych gałęziach. A więc subiektywne wartościowanie nie kończy się na prostym porządkowaniu celów według natężenia potrzeb lecz uwzględnia ono koszty, które pojawią się przy ich osiąganiu. Wartościowanie polega na zderzeniu wyobrażenia satysfakcji, z działaniami prowadzącymi do wyznaczonego celu. Ale każde działanie przebiega w jakimś czasie, wymaga pewnego wysiłku, uwzględnienia praw rządzących materią. To zderzenie wartości oczekiwanej z wartością koniecznych nakładów daje pewną wartość  wypadkową, która dopiero znajduje swoje miejsce na naszej indywidualnej skali. Bastiat uświadomił mi, że ponoszone subiektywne koszty (uciążliwość) maleją proporcjonalnie do zaangażowania sił natury w działaniu (technologia), co z kolei wpływa na rzadkość, a ta dalej na subiektywną ocenę wartości uzyskanego dobra. To splątanie czynników subiektywnych z realną materią w działaniu powoduje, że analiza jednej składowej bez uwzględnienia drugiej prowadzi na manowce ( a przecież i wielkość zapasu odgrywa tu pewną rolę). Zanegowanie wpływu kosztu na wartościowanie, neguje sens wymiany. Bo wtedy nie ma uzasadnienia dla produkcji niżej cenionych dóbr, po to by ponosząc ryzyko związane z wymianą, i wydłużając czas oczekiwania, uzyskać pożądany produkt. Tak więc głównym „motorem” wymiany jest przewaga komparatywna (różnica w wydajności), zaś występowanie odwróconej skali wartości jest tylko tego efektem.  Większość usług za które płacimy możemy przy pewnych nakładach  wykonać samemu np.: majsterkowanie, gotowanie, ale nasza wydajność będzie zawsze niższa od wydajności profesjonalisty ( pomijam marnowane wybitne uzdolnienia). Może ktoś uznać, że jest to mało istotny szczegół, bo dalej mamy do czynienia z subiektywną skalą wartości. Niestety ma to wpływ na poprawność wniosków. Rothbard rekonstruując teorię dobrobytu wprowadza pojęcie „demonstrowanej preferencji”, by pozbyć się sprzeczności między deklarowanymi preferencjami a rzeczywistymi wyborami np. nie chcę płacić podatków a mimo to płacę je, uważam palenie za szkodliwe i wstrętne a dalej palę. Według Rothbarda w pierwszym przypadku demonstruję preferencję bycia opodatkowanym, co gryzie się z sensem pojęcia preferencji. Ale gdy potraktujemy lęk przed karą za niezapłacony podatek, jako koszt wyboru to działanie będzie wynikiem kalkulacji-porównania wartości dobra preferowanego z jego kosztem. Jest oczywiste, że płacenie podatków jest działaniem pod przymusem, a słowo wybór ma w tej sytuacji taki sam sens jak stwierdzenie, że w kołchozowej stołówce zawsze był wybór: można było jeść lub nie. Bowiem za wybór zwyczajowo uznajemy wybór większego dobra lub mniejszego zła, a do logicznej sprzeczności prowadzi konstrukcja wyboru zła zamiast dobra, bo albo zło nie jest złem albo dobro nie jest dobrem. Natomiast nic nie stoi na przeszkodzie by zło było łagodzone przez dobro lub dobro pomniejszane przez zło. Zwykle nie podejmujemy działań, których koszt jest większy od wartości spodziewanego efektu, lub też gdy drogą okrężną poprzez wymianę poniesiemy mniejsze koszty uzyskując to samo (pomijam przypadki fiksacji i innych objawów chorobowych). W tym ujęciu wybór nie musi być zgodny z preferencją a więc i pojęcie demonstrowanej preferencji jest zbędne. Z takich założeń da się wyprowadzić inne ciekawe konsekwencje. Rozpatrzmy bardziej złożony przypadek i zastanówmy się co może odwieść bezrobotnego młodzieńca od włamania się do babci, która ma schowane oszczędności: a. ryzyko złapania i wielkość kary, b. koszt włamania ( czas wyczekiwania bo babcia rzadko wychodzi, wyrafinowane zamki w drzwiach), c. wyrzuty sumienia (to jest  jego ukochana babcia, która wpoiła mu zasady moralne), Pierwszy koszt jest potencjalny, drugi to rzeczywisty koszt, który zawsze wystąpi ale jest zmienny bo zależy od techniki, trzeci jest psychicznym dyskomfortem. Dwa pierwsze można znacznie zredukować, po dokładnym zaplanowaniu i wyliczeniu spodziewanego zysku. Trzeci przy starannym wychowaniu, jest nieredukowalny i nie zależy od zewnętrznych okoliczności (jest wewnętrznie generowany z przyswojonych norm etycznych). Owszem są pokusy i czasami dochodzi do działań niezgodnych z wyznawaną etyką ale za cenę stałego dyskomfortu. Natomiast w dwóch pierwszych przypadkach powodzenie wzmacnia skłonność do kradzieży (od rzemyczka do koniczka). To wyjaśnia dlaczego wszystkie kultury znane antropologom przepojone były wierzeniami z których wynikały normy moralne i sens egzystencji, a zestaw sankcji karnych był niewielki i stosunkowo rzadko stosowany. Znane są przypadki zgody na naruszanie normy np. zakaz oszustwa (podstępu) w handlu, ale tylko wobec nacji uznanych za gorsze lub wykluczone. Również przynależność do wyróżnionych warstw społecznych wiązała się z dobrowolnym przestrzeganie obowiązujących norm. O sile oddziaływania świata wartości wyższych- który musi być ciągle odtwarzany dzięki nieustającemu wysiłkowi jednostek znaczących- na zachowanie człowieka świadczy fakt, że każdy okupant zaczynał od niszczenia zastanej kultury i jej podstaw materialnych. Demontaż struktur społecznych i kultury, której były one nośnikiem, wypromował lumpen-elitę, a ta pustkę po normach moralnych zaczęła się wypełniać normami prawnymi. W miejsce stale obecnego sumienia (wewnętrznej policji), wkracza rozbudowany aparat represji i inwigilacji. Ale człowiek odarty z etyki, ukierunkowany na konsumpcję, zawsze znajdzie sposób by zredukować koszty (a) i (b), a nadto żadne represje nie są w stanie zrównoważyć rozbudzonych do granic wytrzymałości emocji (adrenalina) zarówno pozytywnych jak i negatywnych. Dlatego nie ma kary, która mogłaby odwieść pijaka od jazdy samochodem, natomiast wewnętrzny nakaz etyczny zapobiegnie temu, bo nie dopuści do upicia się. Coś takiego jak wyrabianie silnej woli, opanowania, odporności psychicznej, kształtowanie potrzeb wyższych, we współczesnych teoriach wychowania uznano za wyraz represji i tłumienia samorealizacji. W tym kontekście norma prawna nie jest konsekwencją norm moralnych, sposobem ochrony przed jednostkami zdemoralizowanymi (stanowiących niegdyś margines społeczny), lecz przejawem arbitralnych ograniczeń narzuconych przez władzę w imię jakiegoś interesu „społecznego”. Tę niedoskonałość norm prawa, próbuje się uzupełniać wdrukowując w podświadomość, technikami z arsenału opracowanego na potrzeby wojny psychologicznej - pseudo etykę. Ale tak jak wyczerpujący i spójny opis geometrii otaczającego nas świata da się wyprowadzić tylko z kilku wyselekcjonowanych w drodze dedukcji zdań zwanych aksjomatami, tak też zupełna i niesprzeczna etyka porządkująca przestrzeń wewnętrzną, musi opierać się na normach, które przez wieki utrwaliły się jako niepodważalne kryteria pozwalające odróżnić dobro od zła. Co to wszystko ma wspólnego z ekonomią? Tam gdzie zanika etyka, zanika też wolna wymiana, narasta strach przed kontaktem z nieznanym i nieprzewidywalnym, rośnie tendencja do autarkii ( nie wpuszczę hydraulika bo może mnie zgwałcić, okraść itd.). Uczciwa, zbudowana na rachunku ekonomicznym oferta nie ma sensu gdy podstęp przy względnie niskim ryzyku daje wielokrotnie większe profity (piramidy finansowe, kreatywna księgowość, umowy wykorzystujące brak dostatecznej wiedzy prawnej lub technicznej kontrahenta). Walka z terroryzmem to zbiorowa paranoja zatruwająca normalne relacje międzyludzkie. Nie istnieje w wymiarze realnym skuteczna obrona przed aktami desperacji, którymi tak naprawdę są masowe zabójstwa i akty terroru. Linia frontu przebiega w sferze emocjonalnej a gleba na której się ona rozwija i podlega „obróbce” to etyka, tam też obraz drugiego człowieka przefiltrowany zostaje przez wyobrażenie samego sobie. Gdy usuniemy etykę to właściwym podręcznikiem skutecznego działania nie będzie podręcznik ekonomii tylko egzemplarz „Sztuka wojny” Sun Tzu. Wojciech Czarniecki

22 marca 2009 "PRaca przestanie być ciężarem, stanie się przyjemnością"... (Fryderyk Engels) …w . komunistycznym raju do którego niechybnie się zbliżamy , krok po kroku. Ale póki co upaństwawiają  kolejne , kiedyś prywatne banki. W zamian za ubezpieczenie toksycznych aktywów, państwo brytyjskie  przejęło spółkę Cheltenham & Gloucester PLC PLC zależną od banku Lloydsa w dniu 4 marca. Oznacza to,  że udziały brytyjskiego skarbu państwa w grupie bankowej Lloyds wzrosną z 43 do 65 %- co ogłosiło samo ministerstwo skarbu WB. Ponieważ straty zanotował też Halifax Bank of Scotland, przejęty w ubiegłym roku przez Lloydsa, podatnicy brytyjscy dołożyli do tych dwóch banków w ubiegłym roku 17 miliardów funtów(!!!). Ale co tam 17 miliardów… W ubiegłym tygodniu podobne porozumienie o ubezpieczeniu toksycznych aktywów, na sumę 325 miliardów funtów, rząd brytyjski zawarł z Royal Bank of Scotland. Ależ tam się bawią.. I to na jaką skalę! Jeszcze jakiś czas, i wszystkie te banki przejmie skarb państwa, co będzie oznaczało pełny finansowy komunizm, którego nawet nie zauważą mieszkańcy Brytanii.. Tym bardziej,  że każdy ciułacz w cichości marzy, żeby to co włożył do banku było mu gwarantowane, najlepiej przez państwo.. A jak już wszyscy będą gwarantowali wszystkim wszystko, a zarządzać będą niektórzy w imieniu wszystkich, to wszyscy będą szczęśliwi i komunizm sam przyjdzie.. Wystarczy tylko wtedy skolektywizować żony i każdy będzie miał każdą wspólnotową, gotową, równouprawnioną- dla wszystkich.. Maniacy seksualni z pewnością się ucieszą i oni  gremialnie poprą projekt kolektywizacji  żon, co zaprowadzi nas w prostej linii do wspólnoty pierwotnej.. Ale nie wyprzedzajmy faktów.. Na razie w wyżej wymienionych bankach posiada kredyty pan minister polskich finansów Jan Vincent -Rostowski, kredyty w wysokości 165 000 funtów brytyjskich.. Sam się zadłużył, a ponieważ uważa, że zadłużanie jest  czynem dobrym i chwalebnym, podobnie zadłuża państwo polskie, na sumy oczywiście wielokrotnie większe. W swoim przypadku zadłużył się sam na własne życzenie, ale nas zadłuża bez naszej zgody. Co prawda robi to  w zgodzie z demokratycznym prawem, ale czy jest to moralne? Ale kto dzisiaj  przejmuje się moralnością uchwalając demokratycznie prawo? W demokracji na moralność nie ma miejsca, ponieważ ze swej natury jest ona niemoralna. .Przegłosować można wszystko co się chce i co człowiek jest w stanie wymyślić… Dziwię się jeszcze rządzącym i sejmującym, że nie przegłosowali pomysłu wspólnych żon, komunizm by oczywiście na tym odcinku  przyspieszył.. I byłoby dużo radości, a na tym odcinku szczególnie, ale oczywiście po wpisaniu prawa do orgazmu dla obu stron, w ramach równouprawnienia, nie tak jak w Ekwadorze, tylko dla kobiet.. Co to za równouprawnienie, jak jedna strona ma- a druga nie ma..? No i można przegłosować nacjonalizację wszystkiego, a co to komu szkodzi? Zyska komunistyczna biurokracja, która zalega wszędzie wzdłuż i wszerz nie jest tak jak mówił poseł Kłopotek, że „ nepotyzm nie jest w poziomie tylko w pionie”.(???).… Jak i tak  każdy- w demokracji- ma prawo do bycia tyranem innego, a ten inny naszego- to co za problem.! Nepotyzm też na stałe wpisany jest w demokrację, bo w jednej partii wszyscy są braćmi i jak partia  dorywa  się do koryta, to dawaj nepotyzować wszystkie dziedziny życia demokratycznego.. Inna logika w demokracji nie obowiązuje!. A mówiąc szerzej:'” bo Polacy to jedna rodzina”, wyłączywszy oczywiście naród spod skrzydeł biurokracji.. Bo biurokracja to jedna rodzina, a i tam zdarzają się kłótnie, szczególnie podczas bachanalii wyborczych, w wyniku których, jedni zaczynają czytać „Twój styl”, a inni przestają, jak słusznie zauważył Stanisław Michalkiewicz. Bo taka budowa  w Radomiu komunizmu muzycznego w postaci państwowej szkoły muzycznej za dziesiątki milionów złotych, tylko po to, żeby kształcić nadmiar muzyków w systemie bezrynkowym, za pieniądze wszystkich,   także  tych co słuchu nie mają, bo będąc w zoo mieli kontakt ze słoniem, a rzecz dotyczyła uszu- to nie jest przejaw przyspieszania komunizmu..??? W komunizmie obowiązuje wspólnota, w normalnym kraju, do których Polska już dawno nie należy- obowiązuje indywidualność. Każdy może się kształcić w kierunku jakim ma zdolności i w jakim chce… Ale za swoje. To jest uczciwe, bo nigdy nie wiadomo, czy jest  to  słuszne z punktu widzenia  decydującego się na dany wybór, czy też nie..? Jeśli źle wybrał- to jego problem! Jeśli dobrze to będzie szczęśliwy i zrobi karierę, nawet międzynarodową.. Jest to szkoła duża nie taka jak dotychczas była w Radomiu… Tylko  patrzeć jak w sklepach, urzędach, piekarniach, firmach prywatnych będzie mnóstwo muzyków, absolwentów tej szkoły, ale będą robić zupełnie co innego… Ale pieniądze na wykształcenie akordeonistów, skrzypków, wiolonczelistów- zostały wydane.. Bo jak będzie „ za darmo”, to każdy rodzic będzie  starał się  wepchnąć swoją pociechę do takiej szkoły.. Niech się nauczy grać na jakimkolwiek instrumencie, nawet gdy do końca życia będzie na poziomie pierwszego stopnia umuzykalnienia… To znaczy będzie wiedział, kiedy grają, a kiedy nie.. A przecież filharmonii mamy w Polsce niewiele… No właśnie czas stawiać  wszędzie filharmonie i opery.. Za pieniądze wszystkich, kształcić tylko wybranych.. Niech jak najwięcej „ obywateli” potrafi śpiewać sopranem czy altem. I czas  stawiać szkoły, gdzie będzie można nauczyć się śpiewać operowo… To się z pewnością każdemu   przyda! Szczególnie , że nadchodzą ciężkie czasy, czasy budowy komunizmu- najlepszego ustroju na świecie.. I może być nawet smutno.. Murzyni kiedyś śpiewali w Ameryce „work songi”, a było im ciężko… Dlaczego Biali Murzyni nie mogą sobie też trochę  pośpiewać? Pośpiewać to pośpiewać, zawsze to weselej, ale pokurzyć będzie zdecydowanie gorzej, jak pani minister od naszego kolektywnego zdrowia, pani Ewa Kopacz wprowadzi sprzedaż papierosów spod lady..(???) Nie dość, że palacze nie mogą palić na własnych balkonach,, to teraz będą chodzić do sklepów  i prosić o  papierosy spod lady. Wyjątkiem może być Szydłowiec, miasteczko rodzinne pani Ewy, gdzie kiedyś stanie pomnik pani minister, najlepiej  w jakimiś widocznym miejscu, tuż koło zamku, gdzie przebywa jak najwięcej przyjezdnych.. Oczywiście za fosą, żeby palący anarchiści nie polewali go co jakiś czas czerwoną farbą.. Bo kolor czerwony, jest jak najbardziej odpowiedni dla pomysłów pani minister.. A miało być bardzo liberalnie? A jest zamordystyczno- solidarnie.. Żeby była jasność; ja nie palę od zawsze, ale  jestem przeciw decyzjom, które zakazują  dorosłemu człowiekowi własnego wyboru, nawet, gdy propaganda powtarza, że „ palenie” zabija” i że „powoduje raka”(???). I nawet gdy nieżyjący już profesor Religia też powtarzał te słowa… On był kardiochirurgiem! I nigdy - o ile wiem- nie prowadził żadnych badań, dotyczących związków pomiędzy paleniem papierosów a rakiem.. Tak jak nie prowadził badań dotyczących związków pomiędzy szczepionkami  a rakiem, którego ludzkość nie znała, jak nie było szczepionek.. Może należałoby  pójść  w tym kierunku? Ale co na to powiedziałyby  wielkie koncerny farmaceutyczne produkujące miliardy szczepionek i robiących pieniądze na propagandzie wmawiającej ludzkości, żeby się cała zaszczepiła? I to na każdą chorobę.. Ciekawe, czy prezesi tych koncernów szczepią się szczepionkami , które produkują..? A może im chodzi o coś zupełnie innego? Strach pomyśleć , o co..! WJR

Pod rózgą surowości „Zasłużyliśmy co prawda przez złości, by nas Bóg karał rózgą surowości lecz kiedy ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy kto się do matki uciecze”. Podobno wykryło się, że tak stara kościelna pieśń do Matki Boskiej zawiera jakieś straszliwe herezje, ale w Polsce mamy teraz konstytucyjny rozdział Kościoła od państwa, więc herezje - herezjami, a jak ojciec rozgniewany - to siecze aż miło! Doświadczył tego na własnej skórze senator Platformy Obywatelskiej Tomasz Misiak. W cywilu jest on właścicielem firmy, która zawarła kontrakt z upadłą Stocznią Gdańską. Jak wiadomo, polskie stocznie zostały zlikwidowane na rozkaz pani komisarki z Brukseli. Rząd premiera Tuska nie ośmielił się nawet pisnąć, chociaż w czynie społecznym doradzałem mu, by przemianował stocznie na banki, w które nie tylko w Unii, ale i w Ameryce można pompować publiczne pieniądze, ile dusza zapragnie - a że banki budują okręty, to właśnie po to mamy wolność gospodarczą, żeby każdy bank mógł robić, co tylko chce. Ale premieru Tusku najwyraźniej ten pomysł się nie spodobał, bo pewnie nie chodziło tu o żadną publiczną pomoc, jak pyskowała pani komisarka, tylko o zadanie zlikwidowania w Polsce przemysłu stoczniowego, zgodnie z XIX-wieczną niemiecką doktryną „gospodarki wielkiego obszaru”. Więc tylko uruchomione zostały fundusze na przekwalifikowanie stoczniowców, żeby, dajmy na to, pani Jolanta Kwaśniewska nauczyła ich układać bukiety, albo jeść bezę - ale też nie bezpośrednio, tylko za pośrednictwem jakiegoś pośrednika. Na takiego właśnie pośrednika nastręczył swoją firmę pan senator Misiak. Jak dotąd wszystko było w jak najlepszym porządku, nawet i to, że pan senator podobnież na terenie parlamentarnym „lobbował” za takim właśnie rozwiązaniem problemu stoczniowego, ale nie ma w tym nic złego, skoro rozkaz tak czy inaczej już padł i teraz chodziło o to, kto na tym nieszczęściu zarobi. No a kto ma zarobić, jeśli nie parlamentarzysta, co to własną piersią broni interesu narodowego? Więc senatorowi Misiakowi szczęśliwie udało się nastręczyć swoją firmę i wszyscy byliby zadowoleni, gdyby nie wicepremier Pawlak, który wpadł na pomysł ustawy, na mocy której przedsiębiorcy mogliby odstąpić od umów z bankami na opcje walutowe. Ponieważ okazało się, że wśród tych przedsiębiorców są również spółki z udziałem, a nawet stanowiące wyłączną własność Skarbu Państwa, po mieście zaczęły krążyć fałszywe pogłoski, że prezesi tych spółek mogli działać na polecenie swoich polityków prowadzących, którzy w dodatku mogli ich zapewniać, że w razie czego rząd podejmie desperacką obronę złotówki kosztem wszystkich swoich rezerw walutowych, więc żadnego ryzyka nie ma. Ale wypadki potoczyły się inaczej i przedsiębiorcy popłynęli na co najmniej 30 miliardów złotych. Ile w tym strat spółek Skarbu Państwa - tego nie wiadomo, chociaż i one musiały nieźle popłynąć, skoro taki Katowicki Holding Węglowy, CIECH i jeszcze jedna spółka węglowa straciły w sumie miliard? Wprawdzie poeta powiada, że „co raz człek stracił, tego nie odzyszcze”, ale nie z wicepremierem Pawlakiem takie numery. Jak wy tak, to my ustawę! Ale banki, w których zasiadają przecież wypróbowani towarzysze z razwiedki, co to jeszcze samego znali Stalina, postanowiły przytrzeć trochę rogów wicepremieru Pawlaku. Zaraz dziennikarze śledczy z dziennika „Dziennik” wykryli, że wicepremier Pawlak nepotyzował się na potęgę na ochotniczych strażach pożarnych, których wicepremier Pawlak pozostaje honorowym i umiłowanym przywódcą w randze generała. Wicepremier, idąc za przykładem hierarchów, wszystkiemu oczywiście zaprzeczył i nawet zapowiedział podanie oszczerców do niezawisłego sądu, ale skoro nie ogłosił rezygnacji z pomysłu wydania wspomnianej ustawy, niezależne media nadal stawiały kłopotliwe pytania, co na to premier Tusk, który przecież w celu walki z korupcją wziął do rządu minister Julię Piterę. A premieru Tusku było niezręcznie zabierać głos w sprawie cennego koalicjanta, zwłaszcza, że tę sprawę zaczął skwapliwie wykorzystywać wyrzucony ongiś z PO Paweł Piskorski, który niedawno został szefem SD i nie ukrywa, że chętnie się na premieru Tusku odegra. Po kilku dniach wykrztusił, że wicepremier Pawlak ma „inne standardy”, ale nikogo oczywiście to nie udelektowało. W tej sytuacji senator Misiak ze swoją firmą spadł mu niczym prawdziwy dar Niebios! Kiedy zatem sprawa wyszła na jaw, premier Tusk zawrzał gniewem i tak się zamachnął rózgą surowości, że nie tylko wyrzucił senatora Misiaka z partii, ale w dodatku zaczął mu się dobierać do firmy. W chwili, gdy to piszę, umowa z firmą senatora Misiaka została rozwiązana, wskutek czego może on stracić nawet 50 milionów złotych, a to dopiero początek, bo jakieś argusowe oczy już się dopatrzyły, że na jakąś wycieczkę parlamentarzystów senator Misiak zabrał swoja narzeczoną w charakterze jakiejści bizneswoman. Sam senator już się zorientował, że przypadkowo wlazł między ostrza potężnych szermierzy i tak naprawdę nie chodzi o niego, tylko o te co najmniej 30 miliardów, na jakie opiewają umowy z bankami na opcje walutowe - ale o ile oni krzywdy sobie nie zrobią i cała sprawa może zakończyć się wesołym oberkiem, to on może już tego nie doczekać. Premier Tusk rozgniewany siecze, a tu, wbrew zapewnieniom starej kościelnej pieśni, wcale nie ma gdzie uciec. Co tu ukrywać; pod maską pobożności muszą się tam ukrywać jakieś herezje, skoro gdy przychodzi co do czego, finał jest żałosny. Jedyna nadzieja dla senatora Misiaka leży w niezawisłym sądzie. Nie to, żeby kogokolwiek pozywał, co to, to nie. Ale skoro wygląda na to, że przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, w których z ramienia PO ma wystartować nawet niegdysiejszy przywódca „Solidarności” Marian Krzaklewski, żadna partia nie przepuści okazji, by zaprezentować się przez przedsiębiorcami w charakterze niezłomnych defensorów interesu narodowego, to ustawa pewnie zostanie uchwalona. Czy jednak banki i siedząca tam razwiedka miałyby stracić 30 miliardów? O tym nie ma mowy, więc wprawdzie na podstawie ustawy przedsiębiorcy, jak to w demokratycznym państwie prawnym, od umów z bankami odstąpią, ale banki niezwłocznie pozwą Polskę do niezawisłego sądu, jak w swoim czasie uczyniła to spółka Eureko, no a niezawisły sąd zasądzi od Polski na ich rzecz odszkodowanie. W ten sposób ani przedsiębiorcy, ani banki niczego nie stracą, bo za wszystko zapłaci polski podatnik. Czy jednak senator Misiak zdąży, czy prędzej przez rózgę surowości zostanie zaćwiczony? SM

Czy Karol Marx to akurat przewidział? Po Sieci krąży (dostałem to już osiem razy - w trzech różnych językach) następujący rzekomy cytat: "Posiadacze kapitału będą stymulować popyt klasy robotniczej na coraz większą ilość towarów, mieszkań i wytworów techniki. Jednocześnie będą udzielać coraz więcej coraz droższych kredytów na zakup tych dóbr, aż rzeczone kredyty nie będą mogły być spłacane. Nie spłacane kredyty doprowadzą do bankructwa banków, które z kolei zostaną znacjonalizowane. To w rezultacie doprowadzi do powstania komunizmu". Karol Marx, rok 1867 Niestety: nikt nie wie, czy to rzeczywiście proroctwo niezbyt świętej pamieci teoretyka komunizmu - czy jakiś apokryf. Gdyby ktoś z Państwa to przypadkiem wiedział, to proszę nas poinformować - zaczynając komentarz od "MARX". Pewne jest natomiast, że Marx przepowiedział, że „Komunizm zostanie najpierw zbudowany w najwyżej rozwiniętych krajach Zachodu”. To, co robiono w Sowietach, Chinach, Kambodży itd. to poronione eksperymenty przerabiane na podludziach. Wszelako komunizm jest nie utopią, lecz anty-utopią. Anty-utopią nieludzką, pasującą jedynie do społeczeństwa termitów, komunistów lub mrówek. Albo więc zostanie w ten czy inny sposób (przez muzułmanów?) zniszczony - albo zniszczeniu ulegnie cywilizacja ziemska. To znaczy: zginie (ku radości obrońców środowiska naturalnego...) cywilizacja ludzka. Mrówki, małpy (i Tybetańczycy, i Indianie Aymara - ku radości swoich obrońców?) przeżyją. Pesymiści twierdzą, że tak przebiega nieunikniony rozwój każdej cywilizacji - i właśnie dlatego nie otrzymujemy żadnych sygnałów z Kosmosu. Zanim cywilizacja wyjdzie poza planetę, ujednolica się, komunizuje... i ginie. JKM

Faszyzm ma się nieźle Jak wiadomo sejm odrzucił weto prezydenta w sprawie reformy edukacji i wszystko wskazuje na to, że rządzący Polską uzyskają to co chcieli - konfiskatę naszych dzieci i przymusowy ich pobór do szkół już od 6-go roku życia. Wpadł mi właśnie w ręce wywiad z “Rzeczpospolitej” sprzed tygodnia, przeprowadzony z ministrem Michałem Boni (według listy Macierewicza - TW “Znak”, który oczywiście na nikogo nie donosił i nikomu nie szkodził. Tak na marginesie… ostatnio jeden z polskich literatów ze Związku Literatów Polskich stwierdził wręcz, że owszem, donosił, ale robił dzięki temu więcej dobrego niż złego…Może wszyscy TW powinni przyjąć taką taktykę…). W owym wywiadzie minister Boni mówi tak: “Sześciolatki mają iść do szkoły z prostego powodu, że wszędzie na świecie uważa się, iż z punktu widzenia efektywności nauczania, im wcześniej tym lepiej. Bo w ten sposób wyrównuje się szanse. Jak ktoś tego nie rozumie, niech poczyta prace laureatów Nagrody Nobla na ten temat”. Ciekawe spostrzeżenie… “wszędzie na świecie uważa się…” Ciekaw jestem, czy gdy nagle “wszędzie na świecie” zacznie się uważać, że trzeba mordować Żydów, pan Boni również będzie temu przyklaskiwał? Pan minister Boni robi oczywiście z rodziców idiotów, bo wydaje mu się, że są oni debilami i sami ze swoimi dziećmi nie pracują. Owszem, są pewnie tacy, może nawet jest ich wielu, ale czy to powód by wszystkich pakować do jednego wora? Czyje są dzieci, swoich rodziców, czy osobników typu minister Boni czy pani Hall, którym akurat los dał możliwość decydowania o życiu innych ludzi? Bo jeśli należą do rodziców, to wara takim osobnikom od naszych dzieci, łapska precz! A jeśli dzieci nie są rodziców, to niech rządzący nami powiedzą to wprost. Zresztą pan Boni poniekąd to mówi, w dalszej części wywiadu: “Gdy sześciolatki pójdą do szkoły, to za dwadzieścia lat jeden rocznik zacznie pracować o rok wcześniej”. Na pytanie dziennikarza: “Czyli więcej osób będzie pracować na nasze emerytury?”, pan minister odpowiada: “Tak, i w każdym kraju otwarcie o tym mówią. Takie są wymagania demograficzne”. No proszę… Do roboty trzeba ludzi zaciągnąć jak najwcześniej, bo socjalizm pęka w szwach! “Arbeit macht frei”? No i znów argument… “w każdym kraju otwarcie o tym mówią…”. Czyli co, jeszcze trochę i wprowadzą przymus pracy. I niech ktoś powie, że komuna nie wraca… Pan Michał Boni ma chyba jakąś obsesję. Marzy mu się, by wszystko było jak najwcześniej; “im wcześniej tym lepiej”. Czyż to nie ukłon w stronę tych, co domagają się przymusowej edukacji seksualnej w szkołach, a nawet w przedszkolach? “Im wcześniej tym lepiej”… Czyż to nie ukłon w stronę lobby pedofilskiego, które gdzieś tam się pewnie przyczaiło i czeka okazji, by hasło pana Boniego “im wcześniej tym lepiej” przekuło się na obowiązujące prawo? Ktoś może mi zarzucić, że doprowadzam sprawę do absurdu. Może i tak, ale czasem jest to niezbędne… Konsekwencje tego, co robi się w sferze tzw. inżynierii społecznej dziś, w przyszłości mogą być tragiczne. I nie chodzi tu już tylko o przymus szkolny dla 6-latków, ale - w ogóle - o zagrożenia dla wolności człowieka. 6-latki to jest bardzo wymowny przykład tej niebezpiecznej tendencji, kiedy to ideologia totalitarna bierze górę nad wolnością. Hitler popełnił kilka błędów - nie cierpiał Żydów oraz wywołał wojnę, podczas której wielu Żydów wymordowano. Gdyby ograniczył się tylko do prania mózgów swoich rodaków, do budowania autostrad i do wymachiwania rączką w nazistowskim pozdrowieniu, dziś pewnie uchodziłby za kogoś w rodzaju Che Guevary, czy Lenina, a noszenie koszulek z jego podobizną mało kogo by raziło. Poszedł jednak o kilka kroków za daleko. Gdyby mordował tylko arystokrację i przebrzydłych kapitalistów, tak jak bolszewicy, byłby dziś OK. Kto wie, może minister Boni powoływałby się nawet na pewne rozwiązania w dziedzinie socjalnej i edukacyjnej wprowadzane przez Hitlera. Jednak to, że dzisiejsze kraje demokratyczne nie wywołują wojen i nie mordują Żydów, nie czyni z nich od razu oaz wolności. Wręcz przeciwnie - pomysły wyklute w głowach takich demokratów jak pan Boni czy pani Hall pokazują wyraźnie, że faszyzm ma się całkiem nieźle.

Paweł Sztąberek

Pod rózgą surowości „Zasłużyliśmy co prawda przez złości, by nas Bóg karał rózgą surowości lecz kiedy ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy kto się do matki uciecze”. Podobno wykryło się, że tak stara kościelna pieśń do Matki Boskiej zawiera jakieś straszliwe herezje, ale w Polsce mamy teraz konstytucyjny rozdział Kościoła od państwa, więc herezje - herezjami, a jak ojciec rozgniewany - to siecze aż miło! Doświadczył tego na własnej skórze senator Platformy Obywatelskiej Tomasz Misiak. W cywilu jest on właścicielem firmy, która zawarła kontrakt z upadłą Stocznią Gdańską. Jak wiadomo, polskie stocznie zostały zlikwidowane na rozkaz pani komisarki z Brukseli. Rząd premiera Tuska nie ośmielił się nawet pisnąć, chociaż w czynie społecznym doradzałem mu, by przemianował stocznie na banki, w które nie tylko w Unii, ale i w Ameryce można pompować publiczne pieniądze, ile dusza zapragnie - a że banki budują okręty, to właśnie po to mamy wolność gospodarczą, żeby każdy bank mógł robić, co tylko chce. Ale premieru Tusku najwyraźniej ten pomysł się nie spodobał, bo pewnie nie chodziło tu o żadną publiczną pomoc, jak pyskowała pani komisarka, tylko o zadanie zlikwidowania w Polsce przemysłu stoczniowego, zgodnie z XIX-wieczną niemiecką doktryną „gospodarki wielkiego obszaru”. Więc tylko uruchomione zostały fundusze na przekwalifikowanie stoczniowców, żeby, dajmy na to, pani Jolanta Kwaśniewska nauczyła ich układać bukiety, albo jeść bezę - ale też nie bezpośrednio, tylko za pośrednictwem jakiegoś pośrednika. Na takiego właśnie pośrednika nastręczył swoją firmę pan senator Misiak. Jak dotąd wszystko było w jak najlepszym porządku, nawet i to, że pan senator podobnież na terenie parlamentarnym „lobbował” za takim właśnie rozwiązaniem problemu stoczniowego, ale nie ma w tym nic złego, skoro rozkaz tak czy inaczej już padł i teraz chodziło o to, kto na tym nieszczęściu zarobi. No a kto ma zarobić, jeśli nie parlamentarzysta, co to własną piersią broni interesu narodowego? Więc senatorowi Misiakowi szczęśliwie udało się nastręczyć swoją firmę i wszyscy byliby zadowoleni, gdyby nie wicepremier Pawlak, który wpadł na pomysł ustawy, na mocy której przedsiębiorcy mogliby odstąpić od umów z bankami na opcje walutowe. Ponieważ okazało się, że wśród tych przedsiębiorców są również spółki z udziałem, a nawet stanowiące wyłączną własność Skarbu Państwa, po mieście zaczęły krążyć fałszywe pogłoski, że prezesi tych spółek mogli działać na polecenie swoich polityków prowadzących, którzy w dodatku mogli ich zapewniać, że w razie czego rząd podejmie desperacką obronę złotówki kosztem wszystkich swoich rezerw walutowych, więc żadnego ryzyka nie ma. Ale wypadki potoczyły się inaczej i przedsiębiorcy popłynęli na co najmniej 30 miliardów złotych. Ile w tym strat spółek Skarbu Państwa - tego nie wiadomo, chociaż i one musiały nieźle popłynąć, skoro taki Katowicki Holding Węglowy, CIECH i jeszcze jedna spółka węglowa straciły w sumie miliard? Wprawdzie poeta powiada, że „co raz człek stracił, tego nie odzyszcze”, ale nie z wicepremierem Pawlakiem takie numery. Jak wy tak, to my ustawę! Ale banki, w których zasiadają przecież wypróbowani towarzysze z razwiedki, co to jeszcze samego znali Stalina, postanowiły przytrzeć trochę rogów wicepremieru Pawlaku. Zaraz dziennikarze śledczy z dziennika „Dziennik” wykryli, że wicepremier Pawlak nepotyzował się na potęgę na ochotniczych strażach pożarnych, których wicepremier Pawlak pozostaje honorowym i umiłowanym przywódcą w randze generała. Wicepremier, idąc za przykładem hierarchów, wszystkiemu oczywiście zaprzeczył i nawet zapowiedział podanie oszczerców do niezawisłego sądu, ale skoro nie ogłosił rezygnacji z pomysłu wydania wspomnianej ustawy, niezależne media nadal stawiały kłopotliwe pytania, co na to premier Tusk, który przecież w celu walki z korupcją wziął do rządu minister Julię Piterę. A premieru Tusku było niezręcznie zabierać głos w sprawie cennego koalicjanta, zwłaszcza, że tę sprawę zaczął skwapliwie wykorzystywać wyrzucony ongiś z PO Paweł Piskorski, który niedawno został szefem SD i nie ukrywa, że chętnie się na premieru Tusku odegra. Po kilku dniach wykrztusił, że wicepremier Pawlak ma „inne standardy”, ale nikogo oczywiście to nie udelektowało. W tej sytuacji senator Misiak ze swoją firmą spadł mu niczym prawdziwy dar Niebios! Kiedy zatem sprawa wyszła na jaw, premier Tusk zawrzał gniewem i tak się zamachnął rózgą surowości, że nie tylko wyrzucił senatora Misiaka z partii, ale w dodatku zaczął mu się dobierać do firmy. W chwili, gdy to piszę, umowa z firmą senatora Misiaka została rozwiązana, wskutek czego może on stracić nawet 50 milionów złotych, a to dopiero początek, bo jakieś argusowe oczy już się dopatrzyły, że na jakąś wycieczkę parlamentarzystów senator Misiak zabrał swoja narzeczoną w charakterze jakiejści bizneswoman. Sam senator już się zorientował, że przypadkowo wlazł między ostrza potężnych szermierzy i tak naprawdę nie chodzi o niego, tylko o te co najmniej 30 miliardów, na jakie opiewają umowy z bankami na opcje walutowe - ale o ile oni krzywdy sobie nie zrobią i cała sprawa może zakończyć się wesołym oberkiem, to on może już tego nie doczekać. Premier Tusk rozgniewany siecze, a tu, wbrew zapewnieniom starej kościelnej pieśni, wcale nie ma gdzie uciec. Co tu ukrywać; pod maską pobożności muszą się tam ukrywać jakieś herezje, skoro gdy przychodzi co do czego, finał jest żałosny. Jedyna nadzieja dla senatora Misiaka leży w niezawisłym sądzie. Nie to, żeby kogokolwiek pozywał, co to, to nie. Ale skoro wygląda na to, że przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, w których z ramienia PO ma wystartować nawet niegdysiejszy przywódca „Solidarności” Marian Krzaklewski, żadna partia nie przepuści okazji, by zaprezentować się przez przedsiębiorcami w charakterze niezłomnych defensorów interesu narodowego, to ustawa pewnie zostanie uchwalona. Czy jednak banki i siedząca tam razwiedka miałyby stracić 30 miliardów? O tym nie ma mowy, więc wprawdzie na podstawie ustawy przedsiębiorcy, jak to w demokratycznym państwie prawnym, od umów z bankami odstąpią, ale banki niezwłocznie pozwą Polskę do niezawisłego sądu, jak w swoim czasie uczyniła to spółka Eureko, no a niezawisły sąd zasądzi od Polski na ich rzecz odszkodowanie. W ten sposób ani przedsiębiorcy, ani banki niczego nie stracą, bo za wszystko zapłaci polski podatnik. Czy jednak senator Misiak zdąży, czy prędzej przez rózgę surowości zostanie zaćwiczony? SM

Kradzież a ekonomia i rozwój gospodarczy - relacja z konferencji Relacja z konferencji “Kradzież a ekonomia i rozwój gospodarczy”, która odbyła się w dniach 14-15 października 2005 roku w Warszawie. Konferencję zorganizowała i w całości sfinansowała Polish-American Foundation for Economic Research and Education “Pro Publico Bono”

DZIEŃ PIERWSZY Przybyłych gości i prelegentów powitał sekretarz Fundacji pan Krzysztof Zawitkowski, który wskazał na cel PAFERE. Jest nim propagowanie podstawowej wiedzy ekonomicznej, zwłaszcza w Polsce, gdzie nawet osoby z wyższym wykształceniem słabo rozumieją ekonomię. Jako prawdę przyjmuje się mity, a to z kolei skutkuje podejmowaniem przez władze i osoby prywatne decyzji i działań, których rezultaty są przeważnie przeciwne od zamierzonych i prawie zawsze szkodliwe. Utrudnia to rozwój gospodarczy, powoduje bezrobocie i inne nieszczęścia społeczne. Dalszą część obrad poprowadził pan Stanisław Michalkiewicz. Zauważył on, że temat konferencji wydawać by się mógł osobliwy, ale 45 lat komunizmu nie spłynęło z pewnością po nikim jak woda po kaczce i stereotypy zaszczepione przez te lata pokutują w społeczeństwie do dziś. Efektem jest fakt, że tematyka poruszana na konferencji ciągle jest niejako terenem działalności misyjnej. Gdyby bowiem, zdaniem Michalkiewicza, okazało się, że 45 lat po wojnie, u fundamentu Niemiec stoją ustawy norymberskie, to świat przyjąłby to ze zdziwieniem. U nas dekrety nacjonalizacyjne ciągle obowiązują, zaś kolejne władze centralne i lokalne podpierają się złodziejskim “prawem” PRL. O tym niemal nikt, w tym żaden z “poważnych” kandydatów na prezydenta nawet się nie zająknął.

Religijne korzenie Dom Literatury przy Krakowskim Przedmieściu, w którym miały miejsce wykłady, gościł w pierwszym dniu pochodzącego z Argentyny, dr Aleksandra A. Chafuen, prezesa amerykańskiej Atlas Economic Research Foundation. W Polsce znana jest jego książka (Wyd. Acana) “Chrześcijanie za wolnością” traktująca o ekonomii późnoscholastycznej. Przedstawił on wykład p.t. “Religijne korzenie własności prywatnej”. Wskazał na syntezę jakiej dokonał św. Tomasz z Akwinu, bazując na Starym i Nowym Testamencie i prawie rzymskim. Przejęli tę myśl scholastycy hiszpańscy słynnej szkoły w Salamance, która w 1571 kształciła ok. 6000 studentów! Myśl ta rozszerzyła się na inne kraje sięgając aż Adama Smitha i Wysp Brytyjskich. Prelegent wykazał, że prawo własności sięga Prawa Bożego zaś sama ekonomia nie będąc nauką normatywną nie wydaje sądów, lecz wskazuje przyczyny i skutki. Lekceważenie więc ekonomii w imię fałszywej sprzeczności i wyższości etyki nad ekonomią prowadzi tylko do nieporozumień i nie pozwala na dotarcie do prawdy.

 Opierając się na Ewangelii można zauważyć, że bogacenie się czy bogactwo nie jest nigdzie potępiane. Potępiane jest nadmierne przywiązywanie wagi do własności, do bogactwa. Co więcej, własność jest rzeczą dobrą dla ogółu społeczeństwa. Zniesienie własności jako idea zostało już przez uczonych z Salamanki uznane za szkodliwe. Francisco de Vittoria zwracał uwagę, że przyjęcie modelu redystrybucyjnego państwa powoduje łatwy do przewidzenia efekt. Założenie, że każdy składa swe dobra w magazynie i następnie każdy może wziąć ile potrzebuje spowoduje, że człowiek zły będzie się starał oddać mało i brać dużo, zaś dobry dać jak najwięcej i brać niewiele. W efekcie model ten promuje osoby o najgorszym usposobieniu i prowadzi je na szczyty. Podobne przykłady dawał Bernard ze Sieny, wykazując, że własność wspólna szybko staje się niczyją, w efekcie jest marnowana. Spowiednik św. Teresy z Avila powiedzieć miał, że tylko najdziksze z dzikich narodów nie uznają własności prywatnej. Dr Chafuen wskazał też na współczesne trzy rodzaje ataków na własność: inflation, taxation i corruption, czyli inflację, opodatkowanie i korupcję. Sposób pierwszy jest znany od dawna i stosowany po dziś dzień. Od fałszowania monet, po dodruk “pustych” pieniędzy rządzący oszukiwali ludzi i nie potrafiąc gospodarować mądrze uciekali się do tej formy kradzieży. Drugim sposobem kradzieży, niezwykle popularnym jest opodatkowanie. Ponieważ konfiskata własności a`la bolszewicy nie jest dobrze przyjmowana przez obywateli pozbawianych własności, rządy i parlamenty stosują system podatkowy. Dość powiedzieć, że w uznawanych za “ciemne” wiekach średnich, podatek 10% (dziesięcina) wywoływał bunty. Obecnie przeciętne państwo zabiera średnio 50% dochodów i zejście do kilkunastu procent samego tylko podatku dochodowego uważane jest za radykalną obniżkę podatków. Trzecim ze sposobów okradania obywateli jest korupcja. Ma ona korzenie w grzechu, i nie znika całkowicie, ale łatwo dostrzegalny jest związek w którym im więcej wolności, mechanizmów rynkowych i własności prywatnej tym mniej korupcji. To jest też odpowiedzią, dlaczego w Polsce rządy tak niechętnie pozbywają się fabryk i innego majątku. Ponieważ jednak część prywatyzacji była jawnie złodziejska, etycy przeciwni wolności gospodarczej czasem bezwiednie wspierają trwanie w systemie korupcyjnym. Podsumowując dr Aleksander A. Chafuen wskazał na pkt 2431 Katechizmu Kościoła Katolickiego: “Działalność gospodarcza, zwłaszcza w zakresie gospodarki rynkowej, nie może przebiegać w próżni instytucjonalnej, prawnej i politycznej. Przeciwnie, zakłada ona poczucie bezpieczeństwa w zakresie gwarancji indywidualnej wolności i własności, a ponadto stabilność pieniądza oraz istnienie sprawnych służb publicznych. Naczelnym zadaniem państwa jest więc zagwarantowanie tego bezpieczeństwa, tak by człowiek, który pracuje i wytwarza, mógł korzystać z owoców tej pracy, a więc znajdował bodziec do wykonywania jej skutecznie i uczciwie… Kolejną funkcją państwa jest czuwanie nad realizowaniem praw ludzkich w dziedzinie gospodarczej i kierowanie nim; tu jednak główna odpowiedzialność spoczywa nie na państwie, ale na poszczególnych ludziach oraz na różnych grupach i zrzeszeniach, z których składa się społeczeństwo”. Podsumowując wykład S. Michalkiewicz stwierdził, że jest rzeczą zdumiewającą niemal zupełna nieznajomość dorobku katolickich myślicieli w dziedzinie wolności gospodarczej, wskutek czego wielu sądzi, że wolny rynek jest wytworem szatana. Byłoby, dodał, źle, gdyby taki pogląd (o szatańskim pochodzeniu wolności gospodarczej) się utrwalił.

Własność prywatna w Biblii Taki tytuł miał odczytany referat biblisty, prof. Michała Wojciechowskiego. Wskazał on, że podobnie jak przykazanie “Nie cudzołóż!” ma za zadanie ochronę małżeństwa, tak przykazanie “Nie kradnij!” chronić ma własność. Biblia w wielu miejscach podkreśla, że złodziej godny jest pogardy, i biada temu, kto dla swego domu ciągnie nieuczciwe zyski. Biblia piętnuje nadmierne opodatkowanie i dopuszcza zabicie włamywacza napadającego dom nocą. Jednakże własność nie jest absolutna - podlega prawu Bożemu. Sprawiedliwość i miłosierdzie nakładają pewne ramy, ale nie podważają fundamentu jakim jest przykazanie “Nie kradnij!”. Co prawda wolno było zrywać kłosy z nie swojego pola, ale nie wolno było ich żąć. Wolno było głodnemu zjeść winogrono w winnicy, ale nie wolno było mu ich wynosić. Życie stoi ponad własnością, ale w pewnych okolicznościach - jak przy wspomnianym już nocnym napadzie rabunkowym, zabicie agresora nie powinno pociągać za sobą winy. Jako podsumowanie wykładu padło zdanie “Ilekroć banda złodziei uchwyci władzę, okrada całe państwo” i nie był to powyborczy komentarz, tylko pierwszy zachowany komentarz do dekalogu Filona z Aleksandrii. Wskazywał on na kradzież instytucjonalną dokonywaną przez podatki i przywileje dla urzędników i pasożytów. Profesor Wojciechowski wskazał też na obowiązujący i jaskrawo sprzeczny z Biblią podatek spadkowy. W podsumowaniu wykładu S. Michalkiewicz przytoczył słowa George'a Gildera, który wykazał, iż sprzeczność pomiędzy własnością prywatną a powszechnym przeznaczeniem dóbr jest pozorna, bowiem ten drugi element zawsze realizuje się wówczas, gdy właściciel inwestuje. Jeśli trafnie odgaduje ludzkie potrzeby, jest nagradzany zyskiem. Jeśli błędnie lub nieumiejętnie, karany jest stratą, którą sam ponosi. Mechanizm ten działa jedynie w warunkach wolnego rynku. W przypadku monopoli i mechanizmów np. poręczeń rządowych czy samorządowych, ta zdrowa dla gospodarki zasada zaczyna szwankować. Co do poglądów stawiających w sprzeczności z Biblią prawo własności, S. Michalkiewicz zauważył, że czasami wynikają one z braku przemyślenia tematu. Przypomniał on, jak podczas wykładu dla studentów jednego z seminariów duchownych, stwierdził, że przymusowa opieka państwowa wcale nie jest konieczna. Na co jeden z alumnów zaprotestował twierdząc, że gdyby brakło przymusu, to nikt nie chciałby innym pomagać. I otrzymał gromkie brawa. S.Michalkiewicz stwierdził ze zdumieniem, że właśnie usłyszał oświadczenie, które dowodzić ma, że Ewangelia Chrystusowa nie nadaje się do stosowania w życiu, co z uwagi na miejsce jest poruszającym stwierdzeniem.

Negacja własności gruntem pod krwawą rewolucję Jednym z najbłyskotliwszych wykładów pierwszego dnia konferencji były “Prawa własnościowe w historii Rosji i Polski”, które przybliżył słuchaczom dr Władysław T. Kulesza z Uniwersytetu Warszawskiego. W barwnej i niezwykle ciekawej opowieści pokazał on podejście do własności na terenie Rosji i Polski na przestrzeni tysiąclecia. Ewolucja praw dotyczących własności na terenie Polski miała znaczące momenty, wśród których warto wymienić pochodzącą z 1588 roku konstytucję o wpisach regulującą sprawę hipotek czy Kodeks Napoleoński dla Księstwa Warszawskiego, którego zapisy w dziedzinie praw własnościowych okazały się jednakże ułomniejsze niż polskie prawo z 1588 roku. W roku 1918 dochodzi do tego kodeks zobowiązań i handlowy i przygotowane w 1937 prawo rzeczowe, którego wprowadzenie uniemożliwiła agresja narodowych socjalistów z Niemiec i socjalistów sowieckich. W 1952 roku pojawia się konstytucja PRL, która sankcjonuje barbarzyńskie prawa kraju komunistycznego i dzieli własność wedle ideologicznych kryteriów, wedle których istnieje własność osobista, będącą najmniej godną uwagi formą posiadania. Dopiero rok 1989 przywraca tradycyjne pojęcie własności. Tymczasem w Rosji od zarania władza może wszystko. Pojęcie własności już od zarania zanika. Nawet rosyjska szlachta ziemię ma do użytkowania do śmierci. Co stanie się później z potomkami, zależy od kaprysu cara. Przesiedlenia, wywłaszczenia i traktowanie każdego poddanego jak niewolnika, z którym można zrobić wszystko, nie bacząc na jego godność, jest cechą ustroju panującego w Rosji. Wymieniany jako wzór cywilizacyjny Piotr Wielki nacjonalizuje ziemię. Spadek można, o ile car pozwoli, przekazać tylko jednemu dziecku. Stąd późniejszy dekret Lenina o zniesieniu spadkobrania nie był niczym nadzwyczajnym. Ziemia jest w użytkowaniu pozornego właściciela, ale ani las ani pasieka nie są jego. Zachowane ogłoszenie w gazecie z 7.10.1853 roku mówi, że dokonywana jest sprzedaż majątku - dziewczyna, chłopka, za 41 rubli srebrem na pokrycie długów żony. Para wołów i koń kosztowały 60 rubli. Na przestrzeni historii Rosji miało miejsce unicestwienie zasad państwa cywilizowanego. Prawo rosyjskie pozbawione zostało, w wyniku odwrócenia się od Rzymu i najazdu Mongołów w 1226 roku, ducha rzymskiego. Fundament prawa jakim jest sprzęgnięcie wolności i własności został tam przekreślony. Stąd gleba pod rewolucję co znakomicie oddaje tytuł książki Jana Kucharzewskiego “Od białego caratu do czerwonego”. Potwierdza to tylko, że idee mają konsekwencje, to jest, że dominująca ideologia ma z czasem wpływ na życie każdego z nas.

Nie kradnij! Rząd nie znosi konkurencji Pana Roberta Gwiazdowskiego z Centrum im. Adama Smitha zna z komentarzy telewizyjnych wielu Polaków. W trakcie konferencji przedstawił on wykład p.t. “Podatki a kradzież”. Stwierdził że progresywne opodatkowanie dochodów pochodzących z pracy jest sprzeczne z Katolicką Nauką Społeczną. System podatkowy nie opiera się na sprawiedliwości tylko na teorii “zdolności podatkowej”. W skrócie sprowadza się on do zasady “masz więcej - łożysz więcej”. Pojawia się jednak pytanie o funkcje państwa. Bo jeśli uznać za uzasadnione i sprawiedliwe, że mający więcej płaci więcej na policję chroniącą jego większy majątek to już przeznaczenie owego “więcej” na redystrybucję za pomocą opodatkowania progresywnego jest kradzieżą. A poziom kradzieży rzędu 50% jest już zwykłym wywłaszczeniem rozłożonym w czasie. Bolszewicy zabierali własność od razu. Współczesne państwa, w tym rządzący Polską zabierają ją w miesięcznych ratach. W efekcie systemy podatkowe przypominają bardziej kradzież niż opodatkowanie i nie jest przypadkiem, że znakomita większość podatków to podatki tzw “ukryte” w cenach (VAT, akcyza), dochodzące nawet do 90% całkowitej ceny produktu. Do tego dochodzą tzw. “składki ubezpieczeniowe” będące gigantycznym oszustwem ze strony państwa. Oszustwem, gdyż żadnego gromadzonego kapitału nie ma! Nikt nie płaci ze swojej pensji składek na własną emeryturę. Wszystko jest na bieżąco, z deficytem, rozdawane na siedziby ZUS i OFE i na aktualne potrzeby. Sam mechanizm OFE, mających być remedium na ZUS, jest - zdaniem prelegenta - złodziejskim majstersztykiem. OFE otrzymują za pośrednictwem ZUS pieniądze podatników. Przeznaczają je głównie na zakup obligacji państwowych. Państwo uzyskane pieniądze wydaje - niczego nie odkłada. Kiedy przyjdzie czas wypłat emerytur z OFE, te zwrócą się do państwa by odkupiło obligacje. Skąd państwo weźmie pieniądze na ich wykup? Z podatków zabranych dzieciom rodziców, którym ma wypłacić emerytury. W ten sposób dwa razy nasze rodziny zapłacą za to samo. Gdyby zrobił tak prywatny sprzedawca zostałby okrzyknięty bezczelnym złodziejem. Co prawda gdy OFE wrzucają pieniądze na giełdę, to akcje idą w górę, ale kiedyś OFE pieniądze zacznie równie masowo wyciągać, by wypłacać emerytury. Trudno w tym stanie rzeczy dziwić się, że obywatele traktują państwo jak złodzieja. W dobie terroryzmu jest to szczególnie niebezpieczne, jako że głównym zadaniem państwa jest zapewnienie bezpieczeństwa. Trudno ufać instytucji, którą uważamy za złodziejską. Innym aspektem panującego systemu jest fakt, że toleruje on stan, w którym wielkie sieci handlowe płacą np. 700 zł podatku przez cały rok. Zdaniem dr Gwiazdowskiego nie jest to przypadek, przy czym o ile na listach płac w OFE łatwiej znaleźć polityków, o tyle listy płac wielkich sieci handlowych są zapewne mniej jawne. Prelegent pytany o podatek katastralny stwierdził, że w planowanej formie powinien on być raczej nazwany katastrofalnym z uwagi na właściwości wywłaszczające. Najważniejszy będzie w tym wszystkim przetarg na oprogramowanie do jego wprowadzenia oraz rzesze chętnych do wyceniania nieruchomości, którzy brać będą łapówki za zaniżanie oficjalnej wartości nieruchomości.

Podobieństwo i różnice Na zakończenie pierwszego dnia wystąpił pisarz, dziennikarz i wydawca, pan Jan M. Fijor i Paweł Szałamacha z Instytutu Sobieskiego. Pierwszy przedstawił “Nowoczesne metody konfiskaty własności”. Stwierdził on, że powiększanie obszaru wolności i obniżka podatków powodowały wzrost zamożności krajów, które tego dokonały. Drugi z prelegentów w wykładzie “Gdy prawo legalizuje konfiskatę przez państwo. Jakie wartości mogą usprawiedliwiać konfiskatę.” zwracał uwagę, że przegląd systemów gospodarczych państw świata pokazuje wyraźnie powiązanie między dużym udziałem rządu w konsumpcji PKB i wysokim bezrobociem i spadającym rozwojem gospodarczym. Jednakże, wg prelegenta, istnieją wartości usprawiedliwiające konfiskatę. Wśród celów na jakie konfiskata byłaby usprawiedliwiona pan Szałamacha wymienił m.in. jadłodajnie dla ubogich. Niemal wszyscy uczestnicy konferencji przyjęli ze zdumieniem łamiącą zasadę pomocniczości propozycję przymusowego zaboru mienia przez struktury państwowe na cel, którym mogłyby bez trudu zająć się osoby prywatne, czy organizacje niosące pomoc innym.

DZIEŃ DRUGI Prelekcje drugiego dnia rozpoczęło się od wystąpienia p. Mateusza Machaja, fundatora Instytutu Ludwiga von Misesa w Polsce, który przedstawił konsekwencje wypływające z założenia, że prawo własności jest prawem naturalnym. Następnie ekspert Sejmowy, mec. Jan Stefanowicz w niezwykle ciekawym wykładzie o “Teorii prawa własności” pokazał istniejące w polskim prawie sprzeczności dotyczące ochrony własności i równości sektorów. Ukazał też obszar, o który toczą się prawdziwe bitwy przy przejmowaniu władzy. Okazuje się bowiem, że poza budżetem poza kontrolą przechodzą w Polsce miliony złotych. Dość powiedzieć, że kilkaset jednoosobowych spółek skarbu państwa, firmy państwowe, czy “gospodarstwa pomocnicze” czyli zakamuflowane firmy znajdujące się przy ministerstwach, stanowią żerowisko polityków, przy którym poselskie diety wyglądają rzeczywiście jak skromne diety. Rozmiar tego żerowiska uzasadnia brak ogólnopolskiej dyskusji na ten temat i milczenie wszystkich mediów i klienteli wszelkich organizacji, sterczącej u rządowych klamek. Jako podsumowanie rozmiarów tej gangreny posłużyć może fakt, że “rzutem na taśmę” poprzedni parlament pozwolił urzędnikom na jednoosobowe przedłużanie tajemnicy służbowej i państwowej w sprawach finansowych firm państwowych z 5 do 20 lat.

Odzwyczajanie od własności Kołchozy to wielki problem, zwłaszcza we wschodniej Ukrainie, ponieważ tam, w przeciwieństwie do zachodniej części, nie zachowała się tradycja prywatnego posiadania i ludzie nie są przyzwyczajeni żeby coś mieć. Takie słowa wypowiedział na początku lat 90-tych ambasador Ukrainy w Polsce na pytanie, co zrobią z kołchozami. Przytoczył te słowa pan Stanisław Michalkiewicz występujący z prelekcją “Substytuty własności”. Po PRL takim substytutem własności jest choćby tzw. użytkowanie wieczyste, forma nieznana na świecie, czy spółdzielcze prawo do lokalu, które jest prawem zbywalnym. Co ciekawe, rozporządza się prawem, a nie rzeczą. Wszystko to stanowiło przesłanki do odzwyczajania ludzi od posiadania własności, efektem zaś jest złe traktowanie własności w ogóle. Z prawa własności bowiem wypływa możliwość czerpania zysków. Ale zyski można czerpać także z przywileju. Jeśli władza publiczna może rozdzielać przywileje, to pojawia się korzyść z dostępu do władzy. Najbardziej rozpowszechnionym w ostatnim czasie terminem jest lobbing będący ładną nazwą korumpowania polityków. Najbardziej znanym lobbystą jest w Polsce ostatnio Marek D. Można by powiedzieć, ikona lobbingu. Innym rodzajem przywileju jest cło zaporowe, mające utrzymać status quo. Kolejną formą czerpania zysków z władzy są koncesje. Liczba obszarów które objęły one w ostatnich 15 latach zwiększyła się o około 1000 %… Wszystko to wskazuje na konsekwencje wypływające z przyjęcia obecnej formuły funkcjonowania państwa.

Libertariańskie odcienie i ekonomia chrześcijańska. Całą gamę odcieni ruchów wolnościowych na świecie w aspekcie ich relacji z chrześcijaństwem przedstawił wiceprezes Fundacji Niepodległości dr Tomasz Teluk, natomiast na zakończenie konferencji, swój drugi wykład zatytułowany “Czy istnieje ekonomia chrześcijańska?” zaprezentował Stanisław Michalkiewicz. Podkreślił on, że ekonomia zajmuje się opisywaniem powiązań występujących przy produkcji i podziale dóbr. Te powiązania można podzielić na incydentalne i występujące zawsze. I choć rozwiązania wolnorynkowe mają swoje wady wynikające najczęściej z ułomności ludzkiej natury, to, pamiętając o przypowieści o pszenicy i kąkolu, warto wystrzegać się zbytniego perfekcjonizmu, jakim zdaje się być teoria trzeciej drogi prowadząca ku zniewoleniu. Tym bardziej, że system redystrybucji narusza zakaz kradzieży i zakaz pożądania rzeczy bliźniego swego.

Główna zasada zdrowej gospodarki Nawet jeśli wszystkie tematy tego spotkania uleciałyby nam z głów, warto zapamiętać dwa zdania prezesa fundacji PAFERE pana Jana M. Małka: “Przykazanie NIE KRADNIJ! w najszerszym znaczeniu, to najważniejszy imperatyw gospodarczy. Stosowanie się do niego zarówno przez rządy, jak i przez ogół obywateli jest podstawowym warunkiem optymalnego rozwoju gospodarczego i dobrobytu”. Wojciech Popiela

Najpierw dobrobyt, później demokracja Samuel Huntington w jednym ze swoich esejów pt. “Przyszłość demokracji” zastanawia się nad naturą demokracji, możliwościami jej przetrwania i tym, co stanowić może o jej zaistnieniu. Jeden z wniosków jakie stawia sprowadza się do konstatacji, że istnieje zależność pomiędzy bogactwem a demokracją. Jak jednak kształtuje się ta zależność? Otóż Huntington jednoznacznie stwierdza, że demokracja wynika z bogactwa, nie zaś odwrotnie. Na rzecz potwierdzenia swojej tezy przytacza następujące argumenty: a). w kraju bogatym wyższy jest poziom oświaty i bardziej rozwinięte środki masowego przekazu, co sprzyja demokracji; b). bogactwo łagodzi konflikty polityczne - przegrani politycy mają wiele innych, niepolitycznych możliwości zaspokojenia swoich ambicji; c). w krajach wyżej rozwiniętych dochód, a także i bogactwo rozłożone są bardziej równomiernie. Uwzględniając fakt, że istotnym elementem demokracji są tzw. rządy większości, najlepiej by było, gdyby większością taką okazała się “(…) dość zadowolona klasa średnia, nie zaś ubogie masy stojące naprzeciw bogatej oligarchii”. Trudno oczywiście mechanicznie stwierdzić, który moment jest tym najwłaściwszym do wcielenia demokracji. Nie ma jednego wskaźnika, który obowiązywałby wszystkie państwa. Np. w Chile, zreformowanym i odbudowanym po rządach socjalistów przez dyktaturę generała Pinocheta, potrzeba na to było kilkunastu lat. Hiszpania stała się demokratyczna dopiero po śmierci gen Franco. Zarówno jednak w Chile, jak i w Hiszpanii zaistniała jedna z przesłanek, o których wspomina Samuel Huntington, tzn. dobrobyt.

Co spowodowało, że w krajach tych pojawił się dobrobyt? Warunkiem niezbędnym zaistnienia dobrobytu jest poszanowanie własności prywatnej. Mimo że Chile i Hiszpania przez szereg lat nie były państwami demokratycznymi, ich rządy nie wykorzystały swej dyktatorskiej pozycji do wyzucia ludzi z własności. Nie należy przesadzać w twierdzeniu, że zarówno Pinochet, jak i Franco byli gospodarczymi liberałami. Oczywiście nie byli, niemniej mieli w pewnym momencie odwagę otoczyć się młodymi ludźmi, którym powierzyli czuwanie nad ekonomicznymi przeobrażeniami. W Chile byli to tzw. “Chicago Boys”, związani z laureatem Nagrody Nobla Miltonem Friedmanem, natomiast w Hiszpanii pieczę nad sprawami gospodarki przejęli pod koniec lat 50-tych “fachowcy z Opus Dei”, organizacji wpływowej w tamtym czasie w Hiszpanii, od dawna już usiłującej nakłonić generała Franco do wprowadzenia liberalnych reform.

Na efekty wprowadzonych zmian nie trzeba było czekać zbyt długo, choć nie od razu wszystkim zaczęło się poprawiać. Nie zmienia to faktu, że w pewnym momencie warunki ekonomiczne zarówno Chile jak i Hiszpanii polepszyły się na tyle, że można było łagodnie przejść do demokracji. Oba kraje mogą być potwierdzeniem tezy Samuela Huntingtona: najpierw dobrobyt - później demokracja. Ich przykłady dowodzą przy okazji, że państwo może rozwijać się gospodarczo w warunkach dyktatury, oczywiście przy zachowaniu zasady poszanowania własności prywatnej i wolnego rynku. Inny dyktator, Fidel Castro wybrał swego czasu zgoła odmienną drogę. Podobnie jak inni socjalistyczni zamordyści, wykorzystał on swą władzę do konfiskaty prywatnej własności i oddania jej pod kuratelę państwa. Skazał tym samym swoich rodaków na długie lata życia w nędzy. Wszyscy mamy jeszcze w pamięci nasze przechodzenie do demokracji. Pierwsze spostrzeżenie jakie się tu narzuca, nieuchronnie prowadzi do wniosku, że u nas proces ten, dokonał się jakby od tyłu: najpierw demokracja, a potem … No właśnie, co potem? Red. Stanisław Michalkiewicz zauważył kiedyś, że w roku 1989 Polacy dostali demokrację, natomiast nie dostali wolności. Brzmi to może trochę jak paradoks, jednak “coś w tym jest”. Gdy w 1989 roku zmienił się ustrój polityczny Polska nie była krajem zamożnym, Polacy zaś nie byli narodem właścicieli. Kraj wyniszczony był latami komunizmu, a ludzie przyzwyczajeni do roli niewolników. I nagle “niewolnicy” dostali prawo głosu wyborczego. Na zasadzie odreagowania zagłosowali oczywiście przeciwko swojemu dotychczasowemu władcy, gdyż mieli go już dość. A potem? Wszystko wyglądałoby może inaczej, gdyby równolegle z prawem głosu wyborczego Polakom na trwałe przyznano jeszcze szereg innych praw, zwłaszcza w sferze gospodarczej. Nie można oczywiście negować faktu, że nastąpiła liberalizacja gospodarki, powstawać zaczęło mnóstwo firm, a wielu Polaków wzięło się do ciężkiej pracy. Pozytywy tego dało się odczuć dość szybko. Jednak byłoby ich znacznie więcej, gdyby hasło “wolności gospodarczej” i “poszanowania własności prywatnej” władze III RP potratowały z całą powagą. Tymczasem już wkrótce, zamiast poszerzania sfery wolnego rynku obmyślać zaczęto sposoby jego ograniczenia. Stan ten trwa, niestety, do dzisiaj. Nasza demokracja coraz bardziej przypominać zaczyna architekturę baroku - cechuje ją przerost formy nad treścią. O ile jednak barok jest dziś przez nas podziwiany, o tyle demokracja zaczyna powoli wychodzić nam bokiem i wątpliwe, by potomni wspominali ją z nostalgią. Jeślibyśmy mieli trzymać się stanowiska Samuela Huntingtona należałoby stwierdzić, że jeden z podstawowych warunków zaistnienia i zachowania demokracji nie jest u nas spełniony, a mianowicie dobrobyt. Staczamy się raczej w kierunku jakiejś formy totalitaryzmu maskowanego demokracją, z tą różnicą, że funkcję dawnej bezpieki pełnić będą przeróżni funkcjonariusze skarbowi. Zdaje się, że to, czego nasi politycy nie są w stanie zrozumieć, zdołał pojąć prezydent Rosji, Włodzimierz Putin. Ten młody i dynamiczny polityk podpisał niedawno nowy kodeks podatkowy wprowadzający od 2001 roku jednakowy dla wszystkich obywateli 13-procentowy podatek liniowy. Postanowił jednocześnie ograniczyć samowolę gubernatorów poszczególnych obszarów Rosji. Niski i jednakowy dla wszystkich obywateli podatek dochodowy oznaczać może, że Putin na poważnie zamierza potraktować swoje zapowiedzi wprowadzenia Rosji na drogę szybkiego rozwoju gospodarczego. Być może zdał on też sobie sprawę z tego, że droga do dobrobytu wiedzie przez częściowe chociaż ograniczenie demokratycznego bezhołowia. Przeczytałem też gdzieś, że na szkoleniu u amerykańskich Republikanów przebywa od jakiegoś czasu grupka młodych działaczy partii stanowiącej zaplecze polityczne Putina. Kto wie, czy już wkrótce nie odegrają oni w Rosji podobnej roli do tej, jaką swego czasu w Chile odegrali “Chicago Boys”, a w Hiszpanii “Opus Dei” … Paweł Sztąberek

Wolność wolności nierówna Zanim przejdę do sedna trochę uwag w sprawie około dyskusyjnej. Myślałem, że sobie tak spokojnie dyskutujemy jak równy z równym, że będziemy się skupiać na meritum spraw i problemów… Niestety pan Machaj występuje z pozycji pasterza nawracającego zbłąkane owieczki. Ja zaś dostałem chyba rolę wyjątkowo napastliwego wilka. Już nie chodzi mi nawet o to, że niemal z marszu zarobiłem łatkę “zdrajcy” w listach na Stronę Prokapitalistyczną, ale że w swoim tekście Dlaczego to nie wolność? pan Machaj suponuje mi co i rusz wojownicze zapędy: “Witold Świrski zaatakuje…”, “Poczekajmy, bo już widzę jak autor mnie zaatakuje za złe zrozumienie tekstu.” Czytelnicy dostają w ten sposób sygnał, że moja odpowiedź nie ma zbyt wielkiej wartości, bo jest tylko obroną dla obrony (atakiem dla ataku?!). Wszak zarzucanie nieumiejętności czytania panu Machajowi to zbyt gruba intryga prędzej ja nie umiem dobrze pisać. Dalibóg odechciewa się klepać w klawisze. Przecież ja chcę tylko co nieco w miarę spokojnie powyjaśniać. Trudność swoją widzę jeszcze z jednego powodu. Pan Machaj pisząc o swojej definicji wolności autorytarnie oświadcza: “Każda inna definicja jest konstruktywna, opiera się na swoich własnych metodologicznych założeniach”. Można pomyśleć, że to nie www.kapitalizm. tylko strona domowa Kongregacji Nauki i Wiary. Przecież ja właśnie o definicję wolności chcę się spierać. I co teraz mam zrobić? Zakładam jednak, że Mateusz Machaj to nie internetowa ksywka kard. Ratzingera i spróbuję jakoś odeprzeć zarzuty.

Pojęcie wolności Moim zdaniem punktem wyjścia do rozważań o wolności powinna być jednostka jako byt realnie istniejący. Czyli trzeba zacząć od wolności jednostki a nie od wolności w ogóle czy wolności narodu, społeczeństwa itp. Przyczyną wyboru takiego punktu wyjścia jest fakt, że co do istnienia czy też sposobu istnienia powszechników wciąż między filozofami toczą się spory a ja nie ukrywam, że mi bliżej do Arystotelesa niż Platona. Tak więc po kolei. Do zaistnienia wolności potrzebny jest rozum (świadomość) i wolna wola, ale to nie wszystko, bo ktoś może np. chcieć przysłowiowej gwiazdki z nieba, dlatego powinna istnieć także możność (umiejętność) np. ktoś chce chodzić, jeździć, powystrzelać parlamentarzystów, jeżeli tylko potrafi proszę bardzo - jest wolny, bo chce i potrafi. Jednak dopełnieniem przyrodzonej wolności jest prawo stanowione, które może uczynić pewne możności nielegalnymi (np. zabicie parlamentarzystów), lub dostępnymi w ograniczonym zakresie (prawo jazdy). Prawo stanowione ma też swoje tzw. organa ścigania, które czuwają, by te zakazane możności pozostawały zakazane nie tylko na papierze, ale i w rzeczywistości. O prawie naturalnym pomówię w innym miejscu. Teraz krótkie podsumowanie. Wolność można rozpatrywać w trzech aspektach. Pierwszy wolitywno-rozumny to fakt, że mogę coś robić świadomie i nieprzymuszony, czyli jestem wolny, bo chodzę, gdyż chcę chodzić (lub strzelam, bo chcę zastrzelić posła N.N.). Drugi aspekt, możnościowy to fakt, że coś potrafię czyli jestem wolny, bo mogę chodzić i potrafię strzelać a przy pośle N.N. ręka nawet mi nie zadrży. Trzeci aspekt prawny polega na tym, że jestem wolny, bo nikt (to znaczy żaden przedstawiciel prawa) nie zabrania mi chodzić no i niestety nie jestem wolny, bo strzelanie do posła N.N. wciąż jeszcze podpada pod pewien paragraf KK, ale po zebraniu odpowiedniej większości sejmowej kto wie.

Protokół rozbieżności Pan Machaj trochę namieszał posługując się w swojej wypowiedzi licznymi pojęciami niezgodnie z ich tradycyjnym rozumieniem. Chodziło mu jak sam przyznaje o to “żeby zerwać z tradycyjnymi skojarzeniami, jakie przychodzą na myśl po usłyszeniu tych słów”. Powyższy cytat pochodzi z akapitu w którym pan Machaj anarchię nazwał państwem a państwo anarchią. Podobną operację przeżyła definicja wolności, którą określa jako “system, jaki polega na absencji przymusu i przemocy. Natomiast przemoc trzeba zdefiniować jako ekspropriację i przywłaszczanie cudzego majątku.” Czyli wolność, to przestrzeganie VII przykazania. Przy szerokim rozumieniu kradzieży (zabójstwo to kradzież życia, kłamstwo to kradzież prawdy itd.), wolność okazuje się brakiem przestępstw. W ten sposób pan Machaj ściśle wiąże wolność z idealistycznie pojmowaną sprawiedliwością: “Tak więc prawdziwy sprawiedliwy system opiera się na tym, że każdy ma prawo do swojej własności i nikt nie może jej naruszać.” Tak więc pan Machaj traktuje wolność jako pozytywną wartość moralną. W ten sposób wszystko co ja uważam za wyraz wolności jednostki a co jest zarazem moralnie naganne automatycznie wypada poza definicję wolności sformułowaną przez pana Machaja: “>Wolność do zabicia< drugiej osoby nie jest wolnością, tylko naruszeniem tej wolności…”. W podobny sposób niektórzy czynią z solidarnością nadając jej głębokie pozytywne znaczenie. Dlatego za nonsensowne uważają sformułowania typu: solidarność bandytów w zbrodni, czy solidarna ucieczka klasy na wagary. Dla nich solidarność bandytów, czy solidarna ucieczka całej klasy na wagary nie jest solidarnością, ale jest zaprzeczeniem solidarności. Bandyci będą solidarni wtedy, gdy zgłoszą się wszyscy na policję i złożą wyczerpujące zeznania, klasa będzie solidarna wtedy, gdy cała pozostanie w szkole i będzie się pilnie uczyć itd. Na podobnych zasadach utożsamia pan Machaj wolny rynek z uczciwością, jak gdyby paserstwo równało się systemowi kartkowemu, który to system kartkowy jest właśnie “prostolinijnym zaprzeczeniem słowa” rynek. Tymczasem ja używam pojęcia wolności w znaczeniu poza(pre)moralnym. I to jest pierwszy punkt w protokole rozbieżności między mną a panem Machajem. Pragnę się tu podbudować cudzym autorytetem. Bo nie tylko ja tak definiuję wolność. Czyni tak także Kościół: “Aniołowie i ludzie - stworzenia rozumne i wolne - muszą zdążać do swego ostatecznego przeznaczenia przez wolny wybór (…). Mogą więc błądzić” (KKK 311). Owszem Kościół np. papież mówi o “wolności do”, wolności jako oddaniu się w niewolę Maryi totus tuus itd., ale przy rozpatrywaniu konkretnych przypadków np. w konfesjonale trzeba zostawić na boku poezję i konkretnie rozpatrywać, że np. mniejszą winę ma ten kto kradł, bo był zniewolony szantażem niż ten kto dysponował w zakresie swojego grzechu wolną ręką (czyli był wolny bez pozytywnych moralnych implikacji tego faktu a nawet przeciwnie, wolność jest tu okolicznością obciążającą). Przedstawione wcześniej trzy mutacje mojej definicji wolności nie uzależniają istnienia wolności jednostki od moralnego poziomu czynów i pragnień tej jednostki, czy od poziomu moralnego stanowionego prawa. W szczególności wolność jednostki nie zależy od tego czy jej czyny powodują sprowadzenie niewoli na innych. Ponieważ to czy inni są wolni czy też zniewoleni wcale nie musi implikować wolności lub niewoli dla omawianej jednostki. Łowca niewolników sam nie staje się automatycznie z racji pełnionej funkcji (zamienianie wolnych w niewolników) niewolnikiem. Gdyby tak było nie odróżnilibyśmy strażników więziennych od więźniów. I tu dochodzimy do drugiego punktu w protokole rozbieżności. Ja w swojej definicji wolności nie uzależniam wolności jednostki od wolności innych jednostek. Moja definicja różni się od definicji pana Machaja jak zdanie “ja myślę” od zdania “ja rozmawiam”, jak “jestem wolny” od “jestem wolny, bo inni są wolni”. Pan Machaj wolność uczynił pojęciem międzyjednostkowym, interpersonalnym uczynił relacją dwuelementową. Ja do tej pory mówiłem o wolności jednostki, o relacji jednoargumentowej.

Wolność zbiorowości Przyznam szczerze, że istnieje tu pewna wątpliwość interpretacyjna, bowiem pan Machaj pisze: “>Wolność do zabicia< drugiej osoby nie jest wolnością, tylko naruszeniem tej wolności…”. To zdanie można rozumieć wielorako. Słowo wolność pada w nim trzy razy. Przy trzecim użyciu pojawia się zaimek “tej” świadczący najprawdopodobniej, że chodzi o jedną i tą samą wolność. Dlatego wpisałem taki a nie inny punkt drugi do protokołu rozbieżności mniemając, że w zacytowanym zdaniu chodzi o wolność zabójcy, bo początkowe słowa: “>Wolność do zabicia< drugiej osoby…” wyraźnie świadczą, że rozpatrujemy wolność zabójcy. Jednak może też chodzić o wolność zabitego czy nawet o wolność w ogóle, wolność w społeczeństwie. Jeżeli w tym zdaniu miało chodzić o wolność zabitego, to początek powinien brzmieć: “>Wolność do bycia zabitym< nie jest wolnością…”. Może jednak najpierw chodziło o wolność zabójcy a potem o zabitego? Ale wtedy zdanie powinno brzmieć: “>Wolność zabójcy do zabicia< drugiej osoby nie jest wolnością dla zabijanej osoby, tylko naruszeniem jej wolności…”. Wtedy takie sformułowanie jest zgodne z podaną przeze mnie definicją. Morderca nie staje się przez morderstwo mniej wolnym choć jego ofiara i owszem. Jeśli nawet nie w aspekcie wolitywnym (bo np. chciała swojej śmierci), to przynajmniej możnościowym - po śmierci niewiele zostaje z dotychczasowych możności - i prawnym, jeśli w ustawodawstwie jest pozytywne sformułowanie o prawie do życia i zakaz eutanazji. Obawiam się jednak, że panu Machajowi mogło chodzić nie o wolność jednostki, obojętnie, ofiary czy zabójcy, ale o wolność jako taką, wolność społeczeństwa. Wtedy zabójstwo jest nie tyle zamachem na wolność innych, ale na system wolnościowy w ogóle. No bo i rzeczywiście jeżeli wolność, jak mówi pan Machaj, to nieobecność przemocy (a zabójstwo jest uobecnieniem przemocy), to przy morderstwie możemy mówić o zamachu na wolność w ogóle. Gdzie tu tkwi różnica między mną a panem Machajem? Otóż wolność w ogóle według p. Machaja niewiele nam mówi o rzeczywistej sytuacji jednostek. Dopiero posługując się definicją podaną przeze mnie, definicją odnoszącą się do bytów realnie istniejących tzn. do ludzi a nie do jakiejś idei wolności, możemy mówić o tym, że wolność osoby zabitej została naruszona a wolność zabójcy nie (można nawet mówić, że jemu wolno więcej niż jego ofierze). Ktoś może powiedzieć, że p. Machaj opierając się w konstrukcji swej definicji wolności na nieobecności przemocy dotknął jednak bytów jednostkowych, ponieważ przemoc jak najbardziej dotyczy jednostek (pisałem już o interpersonalnym charakterze jego definicji). Jednak kradzież, przymus, przemoc itd. (czy raczej ich nieobecność) nie są relacjami symetrycznymi, to znaczy nie jest tak, że automatycznie, jeżeli Kowalski okradł Nowaka, to i Nowak okradł Kowalskiego. Definicja pana Machaja nie bierze tego faktu pod uwagę, nie bierze pod uwagę zasadniczej różnicy między byciem złodziejem a byciem okradanym. Według pana Machaja kradzież to naruszenie wolności, w które zamieszane są dwie osoby. Podkreśla on naruszenie wolności w ogóle, a nie wolności konkretnej osoby. Dla definicji sformułowanej przez pana Machaja obojętne jest czy to ty ukradłeś czy ciebie okradziono, dla niej w obu przypadkach skutek jest ten sam - “naruszono wolność”. Przeczytajmy to jeszcze raz: “>Wolność do zabicia< drugiej osoby nie jest wolnością, tylko naruszeniem tej wolności…”. Tymczasem nawet Kali zauważył, że np. złodziejstwo w niczym nie uszczupla wolności złodzieja a nawet ją powiększa, bo złodziej powiększył swój majątek, którym może “dobrowolnie dysponować”. Oczywiście Kali nie ma racji. W celu zobaczenia dlaczego, należy skonstruować realistyczną definicję wolności społecznej, to jest wolności społeczeństwa. W tym celu posłużę się innym pojęciem niż przymus, to jest takim, które w przeciwieństwie do przemocy jest relacją symetryczną, czyli, że jeżeli Kowalski coś tam Nowak, to automatycznie także Nowak coś tam Kowalski. Tym “coś tam” jest równość czy to przed Bogiem czy to wobec prawa. Wiem, że trudno na prawicy posługiwać się tym pojęciem, bo od rewolucji francuskiej zostało ono skutecznie zohydzone. Teraz podobne rzeczy wyprawia się z kapitalizmem i wolnym rynkiem. Ale to właśnie równość jest podstawą budowy wolnego społeczeństwa. I to fakt równości ludzi przed Bogiem (albo jak kto woli zasada równości wobec prawa) sprawia, że Kali nie ma racji. Tak więc dla mnie to nie wolność do zabicia drugiej osoby jest “naruszeniem wolności”, lecz to zakaz zabijania jest naruszeniem, ograniczeniem wolności jednostek przedsiębranym w imię równości wszystkich ludzi. I tym się różnimy. Przy czy na marginesie pragnę dodać, że wolę fakt równości przed Bogiem niż zasadę równości przed prawem. Bo fakt zawsze pozostanie faktem a zasada to tylko arbitralne ustanowienie, które można skorygować słynnym Orwellowskim stwierdzeniem: “Wszystkie zwierzęta są równe, a niektóre są równiejsze”. Tak więc dla mnie wolne społeczeństwo to takie, które składa się z wolnych jednostek, które część swojej jednostkowej wolności poświęciły na ołtarzu wzajemnej równości. Jak mówi przysłowie: “Wolność mojej pięści jest OGRANICZONA bliskością twego nosa”. Pan Machaj te ograniczenia np. zakaz zabójstwa nazywa dialektycznie wolnością, a świadome skorzystanie z możności i chęci zabicia kogoś nazywa niewolą. I tak wygląda punkt drugi protokołu rozbieżności, jeżeli nie mówimy o wolności jednostki tylko o wolności społeczeństwa. Są i inne. Pan Machaj ograniczając swoją definicję do nieobecności przemocy nie bierze pod uwagę świadomości, woli i możności człowieka. Gdyby się więc zdarzyło, że cała populacja ludzka niezdolna by była do przemocy w wyniku np. jakiegoś wrodzonego kalectwa, gdyby rodziły się same muminki, to takie społeczeństwo muminków byłoby dla pana Machaja skończonym ideałem wolności. Polecam “Powrót z gwiazd” Lema na odtrutkę (choć u Lema nie do końca jest tak, jak opisałem, bo u niego muminkowatość serwuje się pod przymusem). To trzeci punkt rozbieżny między nami. Czwarty: staram się do wszystkiego podchodzić praktycznie, realistycznie, “utylitarnie” jak to napisał pan Machaj. Tymczasem dla odmiany pan Machaj buja w obłokach idealizmu. Na przykład moim zdaniem i nie tylko moim, przemocy nie da się wykluczyć z naszego życia. Mało tego, przemoc w pewnych sytuacjach jest konieczna do… uratowania wolności grupy ludzi. Tak, dla mnie fakt, że kat ma “>wolność do zabicia< drugiej osoby” nie jest “naruszeniem wolności”, ale służy wolności społeczeństwa. Podobnie polscy żołnierze Września strzelając i zabijając wroga nie byli siepaczami niewoli, lecz obrońcami wolności. Niestety pan Machaj wpadł w pacyfistyczną pułapkę. Pan Machaj pisze: “Tak więc prawdziwy sprawiedliwy system opiera się na tym, że każdy ma prawo do swojej własności i nikt nie może jej naruszać”. A ja się pytam. Nie może naruszać, bo zabronione (VII nie kradnij, paragraf KK itp.), czy też, bo nie jest w stanie z powodu np. lobotomii mózgu? Piszemy o muminkach czy o ludziach? Być może prawnie da się coś zakazać, ale jak wpłynąć na wolę, świadomość i możność człowieka? Definicja pana Machaja nic nie mówi o sytuacji gdy, ktoś jednak naruszy cudzą własność. Czy nie lepiej porzucić takie mrzonki na rzecz realistycznej michalkiewiczowskiej definicji sprawiedliwości mówiącej, że każdemu trzeba oddać to, co się mu należy? Nawet wbrew jego woli, nawet pod przymusem? Nie zawsze ograniczenie czyjejś wolności indywidualnej jest pogwałceniem wolności zbiorowej. Są takie instytucje jak komornik, kat (to już nie w Polsce), które, co tu dużo mówić, zajmują się zawodowo i legalnie ograniczaniem wolności innych osób w imię wolności społeczeństwa, czyli w imię wzajemnej równości jego członków - Kowalski zabił Nowaka świadomie i dobrowolnie? Niech więc i Kowalski odniesie na sobie ten sam skutek swojego czynu, co Nowak. Nie będzie Nowak gorszy od Kowalskiego. Będą sobie równi.

Podsumowanie protokołu rozbieżności

1. Pan Machaj uważa wolność, wolny rynek, przymus, przemoc za wartości o zabarwieniu moralnym (jedne negatywnym, inne pozytywnym). Ja nie. Według pana Machaja wolność jest wtedy, gdy człowiek trzymając nóż wybiera między ukrojeniem chleba, bułki i rogalika, a gdy do możliwych opcji dołącza zadźganie kogoś nożem, wtedy nie ma wolności.

2. Ja pojmuję wolność indywidualistycznie. Wychodzę od świadomości, woli i poprzez możność dochodzę do prawa stanowionego. Nawet definicję wolności społeczeństwa buduję na wolności jednostki (a konkretnie na jej ograniczeniu). Dla mnie wolność zawsze jest czyjaś. Nie istnieje wolność jako taka siedząca w platońskiej jaskini idei i sycząca z bólu za każdym razem, gdy ktoś ją “naruszy” np. dźgając nożem człowieka zamiast bułki.

3. Pan Machaj mówi o sytuacji idealnej, gdy nie ma przemocy. Tymczasem ja uważam, że nieobecność przemocy w pewnych warunkach byłaby koszmarem (społeczeństwo muminków).

4. Za idealizm uważam także nieuwzględnienie przemocy i przymusu jako niekiedy jedynych narzędzi jakimi może się posłużyć realna sprawiedliwość w realnym świecie.

Co sądzi pan Machaj o moich poglądach? Tytuł jak tytuł - mam nadzieję, że trafnie oddaje, co w nim zawarte. Na początek smakowity cytat: “Anarchistyczny pomysł Witolda Świrskiego na zorganizowanie świata mnie po prostu przeraża…”. Muszę tu się zgodzić z moim adwersarzem. Po przeczytaniu moich poglądów przy pomocy okularów pana Machaja po prostu boję się zaglądać do lusterka. Nie wiedziałem, że opisany przeze mnie świat anarchii to takie draństwo. Ale żarty na bok. Spróbuję powyjaśniać. W poprzednim artykule wyraźnie zaznaczyłem fakt rozróżniania wolności pojmowanej jako legalność (aspekt trzeci mojej definicji wolności) od wolności pojmowanej jako możność (aspekt drugi). Uczyniłem to np. poprzez porównanie skuteczności zakazu patrzenia ze skutecznością wyłupienia oczu zaś opisując stan całkowitej wolności wyraźnie podkreśliłem, że chodzi mi o sytuację, gdy nie istnieje prawo stanowione: “zakładam, że w kraju pełnej anarchii wolno wszystko, ale to absolutnie wszystko, nie tylko nosić broń, ale i mordować kogo popadnie, kraść, gwałcić itd. Nie ma tam czegoś takiego jak kodeks karny, więzienie, sądy, policja i tym podobne”. Niestety pan Machaj w swoim kontr-artykule nie wziął pod uwagę takiego rozróżnienia. W efekcie większość jego argumentów sformułowanych przeciwko mnie po prostu chybia celu, a w jednym miejscu mój adwersarz wręcz popada w sprzeczność. Cytat nr 1: “Na początku każdy miał broń, mógł chwycić za kołek i zadźgać sąsiada. Każdy mógł kraść, występuje tendencja do równoważenia się i ustalenia jakiegoś porządku. No, ale ktoś w końcu to łupienie wygrywa”. Zwracam uwagę na czas przeszły (podkreślenia moje), który jak to bywa z czasem przeszłym mówi o czymś czego już nie ma, bo “ktoś w końcu to łupienie wygrywa”. A teraz cytat nr 2: “Nie wyszliśmy dotąd z anarchii i nigdy z niej nie wyjdziemy, bo kto broni w imię wolności wziąć ludziom do ręki karabiny i rozstrzelać wszystkich parlamentarzystów?” To jak, wyszliśmy z tej anarchii czy nie? Pan Machaj pomylił możność ze stanem prawnym. Wolność jako możność istnieje niemal zawsze, ale obecny stan prawny jest taki, że nie wolno strzelać do parlamentarzystów (choć jak najbardziej jest to możliwe i w kilku parlamentach było już praktykowane). Gdyby w ogóle nie istniało prawo stanowione, albo też istniałaby w nim specjalna klauzula pozwalająca strzelać do posłów, to co innego. Pan Machaj zakłada przemianę anarchii w kierunku jakiegoś totalitaryzmu (padają słowa “feudalizm”, “kastowość”) lub przynajmniej w kierunku stanu obecnego. Przyczyny tej przemiany widzi w stanie nieograniczonej wolności. Dlaczego? Już cytuję: “No jak to dlaczego? A dlaczego nie, skoro wszystko wolno, a układ sam wprowadzi siebie w równowagę?”. Jednak czy po takiej zmianie istniejący system nadal będzie anarchią? Pan Machaj zdaje się to potwierdzać: “Czy to nie jest przypadkiem system, w jakim dzisiaj żyjemy? Czy to właśnie nie jest owa wymarzona anarchia? Z pewnością usłyszymy odpowiedź, że nie. No, ale dlaczego?” Już tłumaczę dlaczego. Załóżmy, że przyczyną rewolucji bolszewickiej było postępowanie caratu, czy wobec tego Rosję Radziecką można nazwać caratem? Jeżeli nawet anarchia jest przyczyną swojej zguby, to system powstały na jej gruzach anarchią już nie jest. Nie popadajmy w orwellowskie dwójmyślenie - wolność, to niewola, miłość to nienawiść itd. Pan Machaj podjął się próby opisu przemian w anarchii (uwaga dłuższy cytat): “Na początku każdy miał broń, mógł chwycić za kołek i zadźgać sąsiada. Każdy mógł kraść, występuje tendencja do równoważenia się i ustalenia jakiegoś porządku. No, ale ktoś w końcu to łupienie wygrywa, bo >konkurencja< w kradzieżach i rozbojach, >konkurencja< w łamaniu prawa wolności i własności jest destrukcyjna, gdyż różni się od pokojowych sposobów pozyskiwania bogactwa. W pokojowej sytuacji ekonomia skali nie prowadzi do wykańczania przez jednego dużego wszystkich konkurentów, ale w przypadku walk i łamania praw naturalnych w konfrontacji wygrać może jeden i jeden może przegrać. Z takiego systemu >konkurencji< wyrastają zwycięzcy i przegrani. Wygrani swoją pozycję wzmacniają, a efektem kuli śnieżnej pozyskują coraz większą władzę i jako jedyni przyznają sobie monopol na kradzież w postaci podatków”. Jak nieprawdziwie opisuje pan Machaj tą ewolucję anarchii. Po pierwsze nie ma czegoś takiego jak oficjalne współzawodnictwo złodziei. Zło zawsze się maskuje przybierając szaty dobra, to jest zawsze promocja trzy w cenie jednej, raty bez odsetek żyrantów i gotówki. Tak jest niezależnie od tego czy prawo stanowione jest, czy go nie ma. Niestety tylko w filmach wiadomo od razu, które to są czarne charaktery. Diabeł zawsze ubiera się w ornat inaczej nawet najwięksi sataniści zostawiliby go w try miga. Popatrzmy na tak dzisiaj opluwanego Hitlera, teraz wydaje się on oczywistym diabłem wcielonym i apoteozą zła. Tymczasem dla ludzi przed 39 rokiem nie było to takie oczywiste, bo jego usta były pełne słów o pokoju. Cały czas powtarzał, że chodzi mu wyłącznie o pokój, że się troszczy o pokój itd. Gdyby za samo gadanie o pokoju dawano nobla, to Hitler pewnie zasłużyłby na pięć nobli. Poza tym nie chodzi mi o konkurencję między złodziejami, ale między złodziejstwem a uczciwością. Uważam, że uczciwość popłaca nie tylko dlatego, że jest niekaralna (a złodziejstwo jest), ale ze względów zasadniczych. Obce są mi filozoficzne prądy głoszące równość dobra i zła, Arymana i Ormuzda, Jing i Jang itd. Dobro nie potrzebuje prawa, by utrzymać przewagę nad złem. To zło potrzebuje prawa, by móc zrównać się lub pokonać dobro. Wystarczy posłuchać Kołodki jak wielkim dobrem uzasadniał deklaracje majątkowe i inne ustawy. Mnie najbardziej ujęły złowieszcze słowa: “Uczciwi mogą spać spokojnie”, od których dreszcz przerażenia przebiega człowiekowi po plecach i natychmiast zrywa się z łóżka, by sprawdzić czy drzwi zamknięte na wszystkie spusty, czy proch na panewce pistoletu pod poduszką, aby nie zawilgł itd. Spróbujcie zresztą usnąć powtarzając w kółko: “Uczciwi mogą spać spokojnie”, nawet jeżeli się to uda, to koszmary gwarantowane. Jednak diabeł obojętnie Boruta, Rokita czy inny Lucyper, jest tylko potężnym stworzeniem zaś Bóg jest Bogiem. Pan Machaj pisze: “No, ale ktoś w końcu to łupienie wygrywa, bo >konkurencja< w kradzieżach i rozbojach, >konkurencja< w łamaniu prawa wolności i własności jest destrukcyjna, gdyż różni się od pokojowych sposobów pozyskiwania bogactwa.” Czyli, że jeżeli wszystkie supermarkety oszukują klientów na kasie (bo np. tak nakazuje prawo stanowione), to na wolnym rynku wygra ten, który oszukuje najwięcej? A przecież ja mówię o sytuacji, gdy nie tylko nie ma prawa zabraniającego oszukiwania, ale i nie ma prawa zmuszającego do oszukiwania! Po drugie rzeczywiście selekcja negatywna występuje w przyrodzie. Jednak pojawia się ona wszędzie tam, gdzie prawnie ograniczono wolność jednostek. Opisał dokładnie ten fakt Fryderyk Hayek w swojej “Drodze do zniewolenia”. I ja pisałem już o tym w Manifeście anarchistycznym. Nawet największy złodziej pójdzie na zakupy do tego sklepu, gdzie nie oszukują na kasie zaś zawodowy morderca na spacer wybierze dobrze oświetloną reprezentacyjną aleję miasta, a nie jakiś “Trójkąt Bermudzki”. O selekcji negatywnej w mafii za chwilę. Po trzecie. Czytam takie coś i mnie zatyka: “Przyjmowanie zasady >mechanizm rynkowy (a jednak nie rynkowy!) w każdej sferze naszego życia< zmusza nas do godzenia się na każdy system, w jakim żyjemy. Dla mnie to wolność nie jest i wolnością tego nigdy w życiu nie nazwę”. Od kiedy to mechanizm rynkowy kogokolwiek zmusza? Czy to, że większość słucha “Ich Troje” zmusza mnie w jakikolwiek sposób do wyrzucenia kolekcji płyt Bacha? Czy to, że mamy system jaki mamy, zmienia moje poglądy na to, jak powinno być? Immanentną cechą rynku jest możność wyboru. Jak więc jego zastosowanie może ograniczyć wybór? Po czwarte. Dostało mi się nie tylko za fakt, że moje widzenie anarchii “zmusza”. Dostało mi się także za coś dokładnie odwrotnego, za to, że mój system do niczego nie zmusza: “To jest anarchizm, który ma na celu atak obecnego porządku, ale nic do zaoferowania w zamian poza >puszczeniem na żywioł<”. Jeżeli chcę pozostać na gruncie logiki, muszę z tym zarzutem całkowicie się zgodzić, inaczej obrona poprzedniego zarzutu straciłaby sens. Tak więc owszem zgadzam się. Podobnie jak wszyscy zwolennicy wolnego rynku pietruszki, broni, przewozów lotniczych, alkoholu, usług telefonicznych itd. nie mam nic do zaoferowania na miejsce obecnego systemu poza “puszczeniem na żywioł”. Pan Machaj proponuje co innego: “Zatem naszym celem nie powinno być puszczanie na żywioł, a coś dokładnie odwrotnego: promowanie porządku, opierającego się na solidnych nienaruszalnych przez nikogo zasadach”. Co ja widzę? Koniec z dzikim XIX wiecznym kapitalizmem, koniec z rozpasanym rynkiem, porządku nam trzeba, i to nienaruszalnego. Jeżeli to nie jest idealizm, to jest to apoteoza ustroju nakazowo-rozdzielczego, ustroju, który niestety “zmusza nas do godzenia się na każdy system w jakim żyjemy”. Po piąte: “Wyobraźmy sobie jakiś kraj, w którym nagle znosimy istnienie wszelkich instytucji państwowych, sądów, policji, wojska itd. W efekcie zawala się system, a do rąk mafii i środowisk post-politycznych dostają się w ręce narzędzia niebywałe (to hipoteza, nie twierdzę, iż tak będzie zawsze). Społeczeństwem zaczyna rządzić określona kasta - mamy fatalny system feudalny - no i ktoś powie: >Chcieliście anarchii? No to ją macie!<”. Tak, tak - feudalizm to inna nazwa anarchii. Tyle się natłumaczyłem, że to właśnie teraz mafia ma olbrzymie pole do popisu, to właśnie teraz elity polityczne zażywają luksusu. Mają przecież do swojej dyspozycji prawo, które mogą narzucić innym, a którego sami nie muszą przestrzegać. To właśnie w obecnym systemie mafia i środowiska polityczne mają handicap nad resztą społeczeństwa. Gdy znoszono prohibicję w USA, był to czas jednej wielkiej stypy dla mafii, koniec jej złotej ery dochodów, na szczęście dla niej zabroniono narkotyków. Pan Machaj pisze “zawala się system” tak jakby był on cokolwiek warty, można jeszcze dodać “Stalin umarł” itd. ludzie kiedyś serio myśleli, że to będzie katastrofa, bo kto im będzie mówił jak mają żyć.

Strach przed wolnością Nie wiem czyj świat opisał pan Machaj (przypisując go mnie), ale nie był to na pewno ten o którym pisałem w poprzednim artykule. Dlaczego? Pan Machaj wpadł w pułapkę strachu przed wolnością. Niestety niektórym wciąż się wydaje, że anarchia to odwrotność obecnej sytuacji. Mylą brak prawa stanowionego z prawem a rebous, prawem wywróconym do góry nogami, w którym to, co dzisiaj zakazane będzie nie tylko legalne ale i obowiązkowe, a to, co dziś legalne czy obowiązkowe będzie zakazane. Jeżeli tak sprawę stawiamy, to to jest rzeczywiście ostatni koszmar i ja też przeciwko temu występuję. Ale tu tkwi właśnie podstawowy błąd. Brak prawa stanowionego niczego nie ustala i do niczego nie zmusza. Pan Machaj pisze: “Ktoś to łupienie wygrywa”, a przecież świat wolności, to nie tylko konkurencja pomiędzy złodziejami. Gdzie w świecie przedstawionym przez pana Machaja podziali się ludzie uczciwi? Ot tak podwinęli ogon pod siebie i schowali się do mysiej dziury? Czy oni już nic nie mają do gadania? Czy nie mają praw naturalnych, które - jak mówi Pismo Św. - Bóg wyrył w ich sercach? Ten strach przed anarchią jest pochodną strachu przed jakąkolwiek dawką wolności w dzisiejszym świecie, który preferuje obrzędy religii bezpieczeństwa. To strach tego typu co strach przed prywatyzacją szpitali - bo ludzie będą umierać pod płotami, a jak się sprywatyzuje sklepy spożywcze, to ludzie będą umierać z głodu. Też się boję głodu i śmierci pod płotem, czy to znaczy, że powinienem być przeciwnikiem prywatyzacji? Jakoś dziwnie nie mam ochoty przechodzić na pozycje syzyfowych naprawiaczy socjalistycznych wypaczeń. Wszyscy bojący się anarchii zapominają o drugiej stronie równania. Wydaje im się, że kraj anarchii to będą strzelaniny na ulicach, porwania w biały dzień itd. Ludzie zamiast samochodów będą kupować lekkie wozy piechoty, a wyprawa do supermarketu bez żelaznego zapasu 10 magazynków uzi, to będzie przykład kompletnego braku rozsądku. Przypomina to propagandę radziecką na temat życia w Stanach Zjednoczonych - burżuje krwiopijcy w pancernych limuzynach i cylindrach, strzelaniny na ulicach (Kargul i Pawlak w USA), rzęsiście oświetlone wystawne restauracje z kelnerami kłaniającymi się w pas (w menu także robotnicza krew), sklepy z jachtami na wystawach, tłumy głodnych, obdartych żebraków na ulicach itd. Młodsi tego nie wiedzą, więc przypomnę, że to nie kto inny tylko Polska Ludowa, kraj pod rządami PZPR miodem i mlekiem płynący, w najlepszym okresie swego rozkwitu (lata stanu wojennego) wysłała do podupadającego kapitalistycznego USA transport śpiworów dla bezdomnych śpiących na ulicach. Jak silna może być propaganda świadczy przegranie tzw. referendum uwłaszczeniowego w Polsce (pomijam czy było słuszne czy nie). Pytanie w nim zawarte brzmiało mniej więcej tak: “Czy chcesz dostać coś za darmo?” I ludzie powiedzieli nie! Naprawdę! Pamiętam, jak w tą niedzielę idąc głosować spotkałem sąsiadkę, która oczywiście chciała oddać głos na “nie”. Odbył się taki mniej więcej dialog: “Nie chce pani dostać za darmo kawałka pola albo łąki?”; “E pole i łąkę to ja już mam, a po co mi więcej jak krowy polikwidowałam, bo się nie opłaca”; “To pani sobie sprzeda”. Wtedy dopiero oczy jej się zaświeciły: “To gdzie mam skreślić, żeby coś dostać?”. Tyle propaganda. Rzeczywistość wygląda dokładnie odwrotnie. Wszystkie prawicowe idee na papierze wyglądają okropnie, a wszystkie lewicowe wspaniale. Przy realizacji jest natomiast odwrotnie. W praktyce prawicowe idee sprzyjają człowiekowi a lewicowe go niszczą. Dlaczego jednak konkretnie anarchia nie będzie taką potwornością? Bo choć nie będzie “odpowiedzialności karnej”, to pojawi się inny rodzaj odpowiedzialności o wiele bardziej odstraszający, polegający na tym, że inni mogą nam odpłacić pięknym za nadobne bez oglądania się na prawo do adwokata, zwolnienia lekarskiego, doręczenia pozwu listem poleconym, bez oczekiwania na uprawomocnienie się wyroku itd. tu i teraz, natychmiast. Podeprę się tu autorytetem samego pana Machaja, który pisze: “Wolność jest matką porządku”. Co prawda mojemu adwersarzowi chodziło o jego wersję wolności, ale i moja urodzi nie byle co: “Dla Witolda Świrskiego te prawa będą automatycznie dzieckiem >systemu bez ładu<”. No jeśli wolność pana Machaja może być matką porządku, to i dziecko mojej wolności będzie porządne. Na przykład w anarchii tragedia 11 września byłaby po prostu niemożliwa. Jeżeli nawet w obecnym systemie ludzie potrafili poradzić sobie w jednym z samolotów z porywaczami choć okupili to ceną życia, to w anarchii porywacze nie tylko zginą, ale i pasażerowie cało wylądują. Jest miasteczko w USA, w którym wolno nosić broń na wierzchu, jak w westernie. Wszyscy bandyci i przestępcy omijają je szerokim łukiem, a statystyki przestępczości są niebywale niskie. To naprawdę działa, w wolności prym wiedzie selekcja pozytywna. Działa to nawet w ten sposób, że ludzie marzący tylko by okraść i oszukać innych zachowują się porządnie. Można to zaobserwować nawet w naszym małym kapitalizmiku. Z czasów komuny zapamiętałem pewną sklepową jako osobę zrzędliwą i gburowatą, teraz pracuje ona w prywatnym sklepie i ma serce na dłoni dla klienta, założę się, że po upaństwowieniu handlu jej zachowanie wróci do poprzedniego stanu. Jeszcze inny przykład będący zarazem przykładem na poparcie słuszności powszechnego dostępu do broni i tego, że słabi i bezbronni mają szansę się obronić tylko w wolności. Otóż niedawno przeczytałem “Pożegnanie z Marią” Borowskiego. Autor opisuje tam historię śmierci pewnego okrutnego esesmana z obozu w Auschwitz. Esesman ten należał do elitarnego grona Niemców, którzy osobiście pięścią, łopatą czy bronią zabili kilka tysięcy ludzi. Otóż przyszedł transport Żydów do gazu. Byli to polscy Żydzi, którzy wiedzieli co ich czeka, więc oprócz żydowskiego sonderkomando pakującego swoich rodaków do gazu zjawiło się dużo esesmanów między innymi ów okrutnik, który przyszedł sobie wybrać jakąś ładną kobietę do łóżka. Ponieważ transport był bardzo niespokojny, esesman wyciągnął pistolet. Gdy wszyscy się rozebrali, wybrał sobie jedną Żydówkę i złapał ją za rękę. Ona schyliła się i sypnęła mu piaskiem w oczy. Esesmanowi wypadł pistolet, kobieta chwyciła broń i wypaliła kilka razy do esesmana. Na widok tego co się stało WSZYSCY ESESMANI NATYCHMIAST UCIEKLI Z RAMPY!! Esesman został ciężko ranny w brzuch a ostatnie jego słowa były: “Mój Boże, za co? Mój Boże za co muszę tak cierpieć?”. Sytuację opanowali Żydzi z sonderkomanda, którzy byli już bardzo doświadczeni i umiejętnie zapakowali wszystkich “do łaźni”. Oto dlaczego nasza władzuchna tak boi się dać ludziom broń do ręki. A nawiasem mówiąc ciekawe jakby wyglądał Wrzesień 39, gdyby w drugiej RP każdy mógł posiadać broń bez żadnych ograniczeń. Nie bójmy się więc wolności, tylko ona może uratować najsłabszych, nie ubezpieczenia, nie idealistyczne “promowanie porządku, opierającego się na solidnych nienaruszalnych przez nikogo zasadach”. Nie dajmy się nabrać na górnolotne deklaracje propagandowe, które rzeczywistość prawa stanowionego rozmieni na millerowsko-lepperowską drobnicę.

Prawo stanowione i prawo naturalne. Mój adwersarz przedstawił dla kontrastu inną wizję świata anarchii. Nie wiem czy istnieje w nim prawo stanowione, ale prawa przyrodzone są “ogólnie przyjęte” i przestrzegane całkowicie np. “niemożliwe jest niewolnictwo”. Nie ma przemocy, przymusu, bo “prawa naturalne działają zawsze i wszędzie”. Ja podchodzę sceptycznie do prawa stanowionego, aż tak bardzo, że w poprzednim artykule napisałem, że świat bez prawa stanowionego byłby lepszy niż obecny czy ten w nieodległej ZSRE. Pan Machaj poszedł w przeciwnym kierunku tak iż nawet zrobiło mu się szkoda obecnego systemu, który przecież jest tylko karykaturą prawa, jest tylko fasadą za którą kryje się obecna kasta feudalna naszych okupantów. Żeby nie szukać daleko - podobno aby dostać się na aplikację adwokacką trzeba zapłacić 50 tys. albo dać tzw. “dupy”, takie podejrzenie wystarczy aby podstawę systemu, to jest zawody prawnicze, zakwalifikować nie jako elitę kraju, ale jako jego rynsztok. A tu jeszcze gen. Papała tak nieszczęśliwie potknął się o kilka gram ołowiu, że mu się zmarło, świadek w tej sprawie popełnił samobójstwo w więziennej izolatce, bo komisja stwierdziła, że to samobójstwo, choć potrzebowała do tego dwóch sekcji zwłok i ekshumacji, pewien prezes NIKu miał nieszczęśliwy wypadek i tak dalej i tak dalej. I co tu ma się zawalać? Prawo stanowione w najgorszym razie ma pełnić funkcję trzymania w ryzach całego społeczeństwa. Państwo (czyli rząd) występuje wtedy jako największy buldog w kraju, którego gniewu obawia się każdy, od człowieka uczciwego po zawodowego bandytę. Niestety rząd nie jest największym buldogiem, bo nie raz się zdarza, że bandyta zgłasza się sam na komendę, bo bardziej boi się swoich kolesi niż wysokiego sądu. Ale tak naprawdę prawo stanowione powinno odzwierciedlać prawa naturalne i służyć temu, by ludzie nie mogli uciec przed odpowiedzialnością za swoje czyny. Jednak tak się dziwnie poskładało, że współcześnie wolność rozumie się w ten lewacki sposób, że nie trzeba ponosić odpowiedzialności za swoje czyny, czyli, że można zjeść ciastko i dalej mieć ciastko, coś jak Dorian Grey. Prawo dostosowuje się do tego, tak więc narkomani mają zagwarantowane darmowe leczenie, rodzice dodatek rodzinny (a w kolejce czeka aborcja) itd. itp. W efekcie społeczeństwo jest obecnie podzielone na trzy kasty. Pierwszą i trzecią odróżnia poziom zarobków. Pierwsza to nasi okupanci ustanawiający prawa, których po faryzejsku nie chcą tknąć nawet palcem, należą tu zarówno politycy jak i wierchuszka mafijna itp. Trzecia kasta to również ludzie, których prawo nie dotyczy - drobnica bandycka, bezdomni, żebracy. Jako przykład tej kasty podam autentyczne zdarzenie. Pewien człowiek przypominający jako żywo wytatuowanego sąsiada z “Miodowych lat” (tego od “u nas w Rawiczu pod celą”) był sprawcą wypadku samochodowego. Dostał kolegium itd. Nie miał jak zapłacić, bo i tak wydawał wszystko na wódkę, kolejne ponaglenia używał zamiast papieru toaletowego, bo w PRL było z tym krucho. Wreszcie z kolejnym ponagleniem zjawili się milicjanci: “Albo płacisz, albo odsiadka”. Oczywiście wybrał odsiadkę, bo nie miał czym zapłacić. Oto jego słowa po powrocie: “Zajeb… było, spotkałem starych kumpli. A jak gotują w pier…! Lepiej niż moja stara.” Tak więc wrócił do domu wypoczęty, dobrze odżywiony, zadowolony. Wyobraźmy sobie teraz przeciętnego członka kasty drugiej - ojca dwójki dzieci, męża uroczej żony, pracującego w jakiejś firmie. Czy on poszedłby siedzieć? Tak więc jego prawo dotyczy, bo ma za dużo do stracenia (np. żonę, pracę) a za małe plecy by korzystać z przywilejów kasty pierwszej. To dlatego strażnicy miejscy wlepiają mandat babinie co rozłożyła na chodniku pietruszkę, a szerokim łukiem omijają awanturniczych pijaków spod monopolowego (był kiedyś na ten temat artykuł w “Najwyższym Czasie!”). Zupełnie nie szkoda mi takiego obecnie obowiązującego systemu kastowego. A jeśli chodzi o prawa naturalne … Czy bandzior rezygnujący z napadu, bo zobaczył patrol policji, rezygnuje, bo ruszyło go sumienie? Bo dały o sobie znać zapisane w sercach ludzkich przez Boga prawa? Nie. To obawa przed przymusem i przemocą organów ścigania tak go zmroziła. Jednak ten margines, dla którego prawa naturalne są tylko pustymi słowami i który w życiu kieruje się zasadą Kalego zawsze pozostanie marginesem, zaś w anarchii straci swe obecne przywileje trzeciej kasty. Witold Świrski

Na zakończenie przykład działania anarchii w praktyce. Fragment pochodzi z częściowo autobiograficznej powieści Marka Twaina “Pod gołym niebem”: “Kapitan Ned Blakely (jest to nazwisko fikcyjne, gdyż kapitan żyje i może nie życzy sobie rozgłosu) pływał od wielu lat na statkach wychodzących z macierzystego portu San Francisco. Był to wciąż krzepki weteran mórz o gorącym sercu i jastrzębim wzroku; od dziecka pływał po morzach i był żeglarzem od blisko 50 lat; człowiekiem szorstkim, uczciwym, pełnym odwagi i rzeczowej prostoty. Nie cierpiał czczych konwenansów i nazywał je dyrdymałkami. Miał cechującą wszystkich żeglarzy pogardę dla kruczków i wybiegów prawnych i wierzył głęboko, że jedynym celem i zadaniem prawa jest działać na szkodę sprawiedliwości. Pływał między SF a wyspami Chincha na statku przewożącym guano. Załogę miał doskonałą, ale jego ulubieńcem był mat Murzyn, którego przez długie lata bezgranicznie podziwiał i szanował. Był to pierwszy rejs kapitana na wyspy Chincha, jego sława szła jednak przed nim, sława człowieka, który zaczepiony natychmiast podejmie walkę i nie da się wystrychnąć na dudka - sława dobrze zasłużona. Przybywszy na wyspy kapitan przekonał się, że głównym tematem rozmów są wyczyny niejakiego Billa Noakesa, brutala, mata na jednym ze statków handlowych. Z niewielka przesadą można powiedzieć, że człowiek ów zaprowadził na wyspach rządy terroru. O godzinie 9 wieczorem kapitan Ned przechadzał się w świetle gwiazd po pokładzie. Był sam na statku. W mroku jakaś postać wspięła się na burtę i zbliżyła się do niego. Kapitan Ned zapytał: - Kto to? - Jestem Bill Noakes, najważniejszy człowiek na wyspach. - Czego tu chcesz? - Słyszałem coś o kapitanie Nedzie Blakely. Jeden z nas jest ważniejszy od drugiego… zanim wrócę na brzeg przekonam się który. - Nie mogłeś lepiej trafić. Zaraz się przekonasz, jak to jest kiedy ktoś przychodzi na statek bez zaproszenia. Schwycił Noakesa za kark, postawił go pod głównym masztem, rozkwasił mu gębę i wyrzucił za burtę. Noakes nie był jednak przekonany. Wrócił nazajutrz wieczorem i z na nowo rozkwaszoną twarzą poleciał za burtę, głową na przód. Tym razem uwierzył. W tydzień później, gdy Noakes pił z kompanami na lądzie, nadszedł czarny mat kapitana Neda i Noakes próbował wszcząć z nim kłótnię. Murzyn nie dał się sprowokować i odszedł. Noakes udał się za nim, Murzyn zaczął uciekać, Noakes strzelił kładąc go trupem na miejscu. Kilku kapitanów widziało to zajście. Noakes wycofał się potem z dwoma kompanami na statek, do małej kajuty na rufie, i oznajmił, że każdy, kto ośmieli się mu tu przeszkadzać, dostanie kulę w łeb. Nikt nie próbował pochwycić łotrów; nikt nie miał takiego zamiaru, chyba nikt nawet o tym nie pomyślał. Na wyspach nie było sądów, nie było policji, nie było żadnej władzy; wyspy Chincha należały do Peru a Peru było daleko i nie miało tu oficjalnego przedstawicielstwa żadne inne państwo. Kapitan Ned nie przejmował się jednak takimi sprawami. Nic go one nie obchodziły. Miotała nim wściekłość i żądza wymierzenia sprawiedliwości. O 9 wieczorem naładował obie lufy fuzji, wziął kajdanki i latarnię okrętową, przywołał kwatermistrza i (…) odnaleźli kryjówkę Noakesa, a gdy kwatermistrz pchnął drzwi, ujrzeli w świetle latarni trzech desperados siedzących na podłodze. Kapitan Ned powiedział: - Jestem Ned Blakely. Mogę w każdej chwili strzelić (…) Noakes załóż sobie kajdanki. Kwatermistrzu umocuj kajdanki, przełóż klucz na zewnątrz. Wy tam słuchajcie, zamknę was a jeżeli będziecie próbowali wyważyć drzwi… no cóż słyszeliście chyba o mnie. Noakes spędził tę noc na statku Blakely'ego pod silną strażą. Wczesnym rankiem kapitan Ned odwiedził kolejno wszystkich kapitanów w porcie i z zachowaniem morskiego ceremoniału zaprosił ich na pokład statku, na 9, aby mogli być świadkami wieszania Noakesa na rei. - Jakże to! Przecież ten człowiek nie był sądzony! - Pewnie, że nie był. Ale Murzyna zabił, co? - Owszem, zabił. Nie masz pan chyba zamiaru wieszać go bez sądu? - Bez sądu! A po cóż miałby go sądzić, kiedy wiadomo, że zabił Murzyna? - Ależ tak, tak, kapitanie, temu nikt nie przeczy, tylko, że… - No to go powieszę i już. Wszyscy z którymi rozmawiałem mówią kubek w kubek to samo (…) Nie rozumiem takiego głupiego gadania. Sądzić go! Zresztą ja się nie sprzeciwiam… jak trzeba można go osądzić choćby dla samej satysfakcji. Przyjdę i sam dorzucę kilka słów, chętnie wam pomogę. Ale odłóżcie to sądzenie do popołudnia - odłóżcie sądzenie do popołudnia, bo dokąd go nie pogrzebią, będę miał ręce pełne roboty… - To niemożliwe, kapitanie? Chcesz go powiesić a potem sądzić? - A czy nie powiedziałem, że go powieszę? W życiu nie widziałem takich ludzi jak wy tutaj. Co za różnica? Prosisz mnie pan, żebym się na coś zgodził, a ja się zgadzam, jeszcze ci mało. Wszystko jedno czy go powieszę przed czy po sądzeniu… I tak wiadomo, jaki będzie wyrok. Zabił Murzyna. Och… muszę już lecieć (…) Poruszenie w osiedlu było ogromne. Wszyscy kapitanowie przyszli do kapitana Neda prosząc go, żeby nie działał zbyt pochopnie. Obiecywali, że powołają sąd przysięgłych złożony z samych ludzi o nieskazitelnej reputacji; przyrzekli poprowadzić wszystko tak, jak tego wymagała powaga chwili, zbadać sprawę wszechstronnie i obiektywnie osądzić oskarżonego. Zwracali kapitanowi Nedowi uwagę, że jeżeli powiesi oskarżonego na statku będzie to zwykłe morderstwo karalne według prawa amerykańskiego. Przytaczali dziesiątki argumentów. Kapitan powiedział wreszcie: - Panowie nie jestem uparty i nie jestem głupi. Staram, się zawsze postąpić najlepiej jak mogę. Długo to będzie trwało? - Pewnie niedługo. Bardzo krótko. - A jak z tym skończycie, będę go mógł wziąć na brzeg i powiesić? - Jeżeli sąd uzna go winnym, egzekucja odbędzie się natychmiast. - Jeżeli sąd uzna go winnym! Na wielkiego Neptuna! Uważacie, że on jest nie winien co?! To już przechodzi wszelkie pojęcie. Przecież wiecie wszyscy, że jest winien. Po długich perswazjach udało im się przekonać kapitana Neda, że nie mają żadnych sekretnych zamiarów. Wtedy kapitan powiedział: - No dobrze zróbcie sąd, a ja pójdę tymczasem do niego, przemówię mu trochę do sumienia i przygotuję go na śmierć, na pewno mu się to przyda. Chciałbym mu dać szansę dostania się na tamten świat. Była to nowa przeszkoda. W końcu zdołali mu jakoś wytłumaczyć, że oskarżony musi być obecny w sądzie. Powiedzieli, że przyślą po niego straż. - Co to, to nie, panowie! Sam go przyprowadzę… ani myślę go wypuszczać z rąk. Zresztą tak czy siak muszę iść na statek po sznur. Sąd ustanowił się z zachowaniem należytego ceremoniału, zaprzysiężono 12 ławników, a niebawem zjawił się kapitan Ned; jedną ręką trzymał oskarżonego, w drugiej niósł Biblię i sznur. Usiadł obok swego więźnia i powiedział sądowi, żeby >podniósł kotwicę i rozwinął żagle<. Potem spojrzał na ławę a zobaczywszy dwóch kompanów Noakesa podszedł do nich i powiedział im poufnym tonem: - Jesteście tu, żeby bruździć wiadomo. Ale radzę wam głosować sprawiedliwie, rozumiecie? Bo inaczej zaraz po tym sądzie będziecie mieli rozprawę na dwie lufy, a wasze resztki pojadą do domu w dwóch koszach. To ostrzeżenie poskutkowało. Sąd przysięgłych jednogłośnie orzekł: >Winny<. Kapitan Ned zerwał się z krzesła i powiedział: - Chodź chłopcze teraz już jesteś mój. Panowie ta rozprawa przynosi wam zaszczyt. Proszę, żebyście teraz poszli ze mną i zobaczyli czy postępuję jak należy. Pójdziemy do kanionu o milę stąd. Sąd zawiadomił kapitana, że wyznaczono już szeryfa, który wykona egzekucję i… Kapitan Ned stracił cierpliwość. Jego gniew nie miał granic. Sąd przezornie zrezygnował z szeryfa. Gdy już cały tłum zebrał się w kanionie, kapitan Ned wszedł na drzewo, przerzucił sznur przez gałąź, a potem zszedł i założył oskarżonemu stryczek na szyję. Następnie zdjął kapelusz i otworzył Biblię. Wybrał na chybił trafił rozdział i odczytał go niskim głosem nabrzmiałym szczerą powagą. Potem rzekł: - Chłopcze, za chwile przeniesiesz się na tamten świat, gdzie będziesz musiał zdać sprawę ze swego życia. A im krótszą ma człowiek listę grzechów, tym dla niego lepiej. Zrzuć, chłopcze grzechy z sumienia i weź ze sobą na tamten świat dziennik okrętowy, którego się nie powstydzisz. Zabiłeś Murzyna? Żadnej odpowiedzi. Długie milczenie. Kapitan odczytał następny rozdział, dla większego wrażenia zawieszając od czasu do czasu głos. Potem wygłosił do skazańca pełną powagi mowę i kończąc spytał ponownie: - Zabiłeś Murzyna? Znowu żadnej odpowiedzi tylko błysk wściekłości w oczach. Kapitan odczytał dwa pierwsze rozdziały Genesis; czytał z wielkim przejęciem, a gdy skończył milczał chwilę, potem z wielkim szacunkiem zamknął księgę i rzekł nie bez satysfakcji w głosie: - No proszę 4 rozdziały. Niewielu ludzi zadałoby sobie tyle trudu, mój chłopcze. Potem podciągnął skazańca w powietrze i umocował koniec sznura; odczekał pół godziny z zegarkiem w ręku, następnie wydał ciało sądowi. W chwilę później, gdy stał wpatrzony w nieruchomy kształt na ziemi, cień wątpliwości pojawił się na jego twarzy; widocznie sumienie zaczęło mu czynić wyrzuty albo poczuł żal w sercu. Westchnąwszy ciężko powiedział: - Może by się przyznał, gdybym go tak ze dwa razy przypalił… Ale chciałem jak najlepiej.”

Ronald Reagan: bezpieczeństwo, dobrobyt, wolność! We wtorek, 1 lipca 2003, odbyła się w warszawskim Hotelu Sheraton konferencja “Ronald Reagan - Legacy for Europe”. Organizatorzy spotkania, Nowa Inicjatywa Atlantycka z Waszyngtonu i Centrum im. Adama Smitha, zaprosili osoby z otoczenia prezydenta Reagana jak też prelegentów z Polski do refleksji nad fenomenem prezydentury Ronadla Reagana i jego dziedzictwa dla Europy. Mowę przewodnią wygłosił były Speaker Izby Reprezentantów USA, pan Newt Gingrich. Uczestników konferencji, ponad 200 osób, powitał gospodarz spotkania, pan Radek Sikorski, dyrektor wykonawczy NAI, członek rzeczywisty American Enterprise Institute i pan Andrzej Kondratowicz z Centrum im. Adama Smitha. Uwagi wstępne wygłosił prezes NBP - pan Leszek Balcerowicz, mówiący o przemianach w Polsce i odwołujący się do spuścizny prezydenta Reagana, Ludwiga von Misesa, Miltona Friedmana i innych… Tematem pierwszej dyskusji panelowej było “Zwycięstwo nad Imperium Zła”. Jako pierwszy głos zabrał John Lenczowski, doradca d.s. sowieckich, obecnie dyrektor Institute of World Politics. Przypomniał on tło polityczne ówczesnych czasów, narastające rozprężenie w partiach komunistycznych i sytuację w jakiej znajdowała się polityka amerykańska. Dość powiedzieć, że prezydentura Cartera odbierana była jako ciąg ustępstw, który jedynie rozzuchwalał Imperium Zła. Określenie to lub jemu podobne nigdy zresztą nie padło z ust Cartera i jego doradców. Polityka amerykańska była za jego czasów w głębokiej defensywie. Można powiedzieć, że prześcigała się w złych posunięciach z jego polityką gospodarczą. Drugi z prelegentów, obecny Ambasador USA w Polsce, pan Christopher R. Hill, przypomniał swoją pracę na placówce dyplomatycznej w Polsce w latach osiemdziesiątych i atmosferę tamtych lat. A był to inny świat. Obraz wiecznych kolejek, specjalne sklepy dla korpusu dyplomatycznego, kawałki mięsa pakowane w “Trybunę Ludu” i nieustanne nagabywanie jednoosobowych PRL-owskich “kantorów wymiany walut”… Jednym z zaproszonych gości z zagranicy był były premier Estonii Mart Laar, człowiek, który wprowadził w swoim kraju podatek liniowy. Był on jedynym uczestnikiem spotkania, który żył w latach osiemdziesiątych wewnątrz Imperium Zła, we wcielonej do Związku Sowieckiego Estonii. Przypomniał, jak oficer komunistycznej armii, oznajmił im w wojsku, na początku lat osiemdziesiątych, że na czele Stanów Zjednoczonych stanął jakiś niebezpieczny wariat… Był to znak, że Sowieci zaczęli się bać. Po raz pierwszy ktoś stawił im opór. Polskim prelegentem tej części dyskusji był pan Piotr Wierzbicki z “Gazety Polskiej”. Krótko ukazał on sytuację w Polsce w latach poprzedzających prezydenturę Reagana i lata po wprowadzeniu stanu wojennego. Wspomniał, że wbrew powszechnej opinii ówczesna opozycja domagała się jedynie kosmetycznych zmian systemu komunistycznego, a głównym postulatem było… dopuszczenie opozycji do władzy. Jedynie garstka propagowała po prostu kapitalizm. Wśród tych osób wymienił ś.p. Stefana Kisielewskiego i Mirosława Dzielskiego. Ostatnim z panelistów pierwszej części konferencji był pan Peter Wallison, doradca prezydenta Reagana i autor książki “Ronald Reagan: potęga przekonań i sukces jego prezydentury”. Jako dwie cechy charakteryzujące prezydenturę Reagana wskazał on niewzruszoność poglądów i strategię pozwalającą wprowadzić je w życie. Przypomniał, że dopiero Reagan odważył się nazwać zło po imieniu. Zresztą wbrew wielu swoim doradcom. Co więcej, podobnie było w kwestiach polityki gospodarczej. Opinia jaka krąży do dziś mówi, że prezydent Reagan był marionetką w rękach doradców, tymczasem wpływowi współpracownicy prezydenta Reagana (np. James Baker) wprost błagali Reagana, zgodnie z panującą powszechnie doktryną ekonomiczną, by w trudnej sytuacji gospodarki dokonał … podwyżki podatków. Był on jednak - na szczęście - nieugięty. W tej, jak i wielu innych sprawach to prezydent Reagan narzucał swoją wolę. I szedł pod prąd.

Nawiązując do sytuacji obecnej, pan Wallison przypomniał, że przy próbie rozmieszczania rakiet średniego zasięgu w Europie i rozbudowie programu zbrojeń, czego już się nie pamięta, protestowały wówczas zarówno Niemcy jak też Włochy, Francja a nawet Wielka Brytania. Podobnie było z pomysłem sankcji wobec reżimów podlegających wówczas Sowietom. Po przerwie rozpoczęła się druga część konferencji, której temat brzmiał “Dwudziestoletni boom - jaka lekcja dla Europy?”. Panelistami tej części byli panowie James Glassman, członek rzeczywisty AEI i felietonista Washington Post i Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha, przewodniczący Komisji Podatkowej Centrum. James Glassman podkreślał, że czasy w których prezydent Reagan obejmował rządy w USA były uważane, za największy kryzys i bałagan od okresu Wielkiego Kryzysu. Podatki rosły, ilość regulacji zalewała Stany, wydatki na cele socjalne stawały się coraz wyższe, udział wydatków państwa stale wzrastał, gospodarka obciążona była bezrobociem i inflacją. Ronald Reagan stanął przed trudnym zadaniem. I sprostał mu. Zapanowała odmienna filozofia podejścia do kwestii gospodarczych, zaś obniżka podatków i deregulacja zrobiły swoje. Pan Glassman stwierdził, że te zasady mogą być cenną wskazówką dla Polski. Zwłaszcza warto zapamiętać, że wolna konkurencja o wiele lepiej wpływa na stabilizację rozwoju gospodarczego niż etatyzm i próby ręcznego sterowania gospodarką. Przemawiający w drugiej kolejności pan Robert Gwiazdowski stwierdził, że oczywiście nauki jakie płyną z prezydentury Reagana są dla Polski istotne, ale w naszej sytuacji musimy iść jeszcze dalej, choćby w kwestii podatku dochodowego dla osób fizycznych. Dodał także, że niestety, to o czym mówi się na tej konferencji jest zrozumiałe może dla dwóch procent Polaków… Przedstawił skrótowo propozycje reform, które można znaleźć na nowej stronie internetowej Centrum. Po tej części rozpoczęła się dyskusja z udziałem zgromadzonych na sali osób. Pan Janusz Korwin-Mikke zwrócił uwagę na stwierdzenie pana Gwiazdowskiego “optymalny system podatkowy, przynoszący największe dochody” i stwierdził, że nie chodzi - jeśli już mówimy o konserwatywno-liberalnej koncepcji gospodarki - o to by budżet miał jak najwięcej, ale by to podatnicy mieli jak najwięcej pieniędzy. Pan Gwazdowski zgodził się i odparł, że oczywiście użył słowa “optymalny” w tym znaczeniu, by optymalnie pokrywał wydatki państwa na wojsko, policję, sądy i niezbędną administrację. Drugie pytanie było nawiązaniem do pierwszej części konferencji. Pan Stanisław Michalkiewicz wskazał na pewną istotną kwestię, mianowicie na to, że Ronald Reagan był rycerzem wolności i walcząc o wolność walczył z “Imperium Zła”. Walka ta wynikała właśnie z umiłowania wolności, a nie z jakiejś zapiekłej wrogości do Związku Sowieckiego jako takiego. Tym bardziej, że walkę taką, także na polu gospodarczym, musiał toczyć także u siebie, w Stanach Zjednoczonych. Tymczasem i obecnie, choćby w Paryżu gdzie zadający pytanie był niedawno, chodzą sobie w najlepsze całkiem żywi marksiści i mają się zupełnie dobrze. W odpowiedzi pan Glassman potwierdził, że jest to bardzo ważna kwestia, jako że wolność nie jest dana raz na zawsze, i właściwie nieustannie jest zagrożona na różnych polach, zarówno w sferze gospodarczej jak i politycznej. Kolejne pytania dotyczyły sojuszników Centrum im. Adama Smitha w propagowaniu i wprowadzaniu reaganomiki do Polskich rozwiązań gospodarczych, jak też kwestii jednomandatowych okręgów wyborczych jako wsparcia przemian systemowych w Polsce. Kulminacyjnym punktem spotkania stało się wystąpienie byłego Speakera Izby Reprezentantów, architekta “Kontraktu z Ameryką” - pana Newta Gingricha, który gościł w Polsce w towarzystwie małżonki. Newt Gingrich zwrócił uwagę na trzy cechy Ronalda Reagana i jego polityki. Były to wytrwałość, pragmatyzm i radosny optymizm. Wytrwałość towarzyszyć musiała Ronaldowi Reaganowi przez lata, bowiem od lat 60-tych mówiło się właściwie o klęsce republikanów na arenie politycznej USA. Porażka następowała po porażce, zaś etatyzm święcił tryumfy. Głoszenie haseł wolnego rynku, odpowiedzialności i twardej polityki zagranicznej było właściwie gwarancją wyborczej porażki. A jednak Reagan nie ustawał. Gdy już osiągnął cel, potrzebny był pragmatyzm. Kongres nie był republikański, musiał więc zabiegać, nieraz nocami, o poparcie swoich pomysłów u wielu Demokratów, jako że to oni mieli przewagę w obu Izbach. Był to olbrzymi wysiłek, tym większy, że częstokroć trzeba było zabiegać o poparcie rozwiązań także u samych Republikanów… Ale nad tym wszystkim unosił się radosny optymizm, wiara w powodzenie i poczucie misji. Speaker Gingrich przypomniał też wiele anegdot z czasów prezydentury Ronalda Reagana. Jedna ze słynniejszych to wypowiedź z początku pierwszej wygranej kampanii prezydenckiej. Prezydent Reagan powiedział wówczas: Czy możecie powiedzieć, że przez lata ostatniej prezydentury wasza sytuacja się polepszyła? Demokracji chcą od nas definicji, wykłócają się o nie. Spełniam ich życzenie. Recesja jest wówczas, gdy twój sąsiad straci pracę. Depresja jest wówczas, gdy ty jesteś bezrobotny. Ale ożywienie będzie miało miejsce wtedy, gdy Carter będzie bezrobotny! Na zakończenie Newt Gingrich zwrócił uwagę jeszcze na jeden aspekt tej prezydentury. Tzw. elity były cały czas nieprzychylne Reaganowi, uczelnie zaczadzone socjalistycznym myśleniem. Co zrobił Reagan? Ignorował ich. Zwracał się bezpośrednio do Amerykanów i podkreślał stale kilka prostych spraw: bezpieczeństwo, dobrobyt i ich gwarancję - wolność. Po wygłoszeniu tej przewodniej mowy konferencji ogłoszono przerwę na lunch. W jego trakcie zostałem przedstawiony panu Gingrichowi, jako że w imieniu Unii Polityki Realnej, kilka lat temu złożyłem wniosek o nadanie jednej z nowych ulic w Tarnowie imienia Ronalda Reagana. Dziś Tarnów jest jedynym miejscem w Europie mającym tego typu obiekt - Rondo Ronalda Reagana. Ostatnia część konferencji poświecona była mediom i polityce sukcesu. Panelistami byli panowie Mark Burson z Prezydenckiej Biblioteki im. Ronalda Reagana, Jarosław Sellin z KRRiT i Steven Hayward, publicysta, członek F.K. Weyerhaeuser. Pan Jarosław Sellin zwrócił uwagę na sytuację mediów w Polsce po roku 1989 i przedstawił swoje spostrzeżenia na ten temat. Goście z Ameryki omówili kwestę mediów w sukcesie Reagana. Czasy w których obejmował on prezydenturę były okresem niezwykłej popularności hasła o “równości ludzi”. Tymczasem Reagan położył nacisk na wolność. Stwierdzili też, że media amerykańskie… blokowały wypowiedzi Reagana. Ale nawet gdy chciały je krytykować, musiały je ujawniać. Zaś siła tych wypowiedzi i ich prosty przekaz zrozumiały dla każdego, docierały do Amerykanów i sprawiały, że polityka Reagana zyskiwała poparcie. Ważne było też doświadczenie prezydenta Reagana i jego poczucie humoru. Pozwalało to radzić sobie w trudnych sytuacjach, ale też pomagało zyskiwać przychylność opinii. Pan Hayward zwrócił uwagę na dwa aspekty. Po pierwsze zauważył, że Ronald Reagan nigdy nie atakował ludzi w swoich wypowiedziach, a po drugie, że powtarzał zawsze proste komunikaty. Czasem wywoływało to, zwłaszcza w trakcie kampanii, irytację sztabu wyborczego. Tym niemniej taktyka ta okazała się słuszna. Tym bardziej, że Reagan nigdy nie ukrywał swojego prawdziwego programu. Oczywiście nie zawsze omawiał wszystkie sprawy w szczegółach, ale przemawiała przez niego taka wiara w słuszność promowanych pomysłów, że nie bał się otwarcie mówić o sprawach trudnych i wywołujących sprzeciw. Nawiązując do kwestii zrozumienia przekazu przez kilka procent słuchaczy, paneliści amerykańscy podkreślali, że to nie jest problem słuchaczy, tylko nasz problem - kierujących do nich swoje słowa. To my musimy używać języka zrozumiałego i zdolnego przekazać nasze intencje. Podsumowując pan Steven Hayward stwierdził z przykrością, że prezydent Ronald Reagan był przez media niedoceniany i niezrozumiany, i wiele z tych opinii przetrwało do dziś. Na zakończenie konferencji wręczono nagrody laureatom konkursu na najlepszy esej na temat “Dlaczego prezydent Ronald Reagan zasłużył na ulicę swojego imienia w mojej miejscowości?”. Laureatami w kategorii uczniów zostali: Anna Jurczak, Jan Polak i zdobywczyni pierwszej nagrody - Maria Ebner. Wśród studentów: Paweł Rogalski, Karolina Nowak i zwycięzca - Leszek Paterek. Uroczyste zakończenie konferencji miało miejsce wieczorem z udziałem pana Lecha Kaczyńskiego. Urząd Miasta Stołecznego Warszawy był współorganizatorem konferencji. Dla konserwatysty-liberała zagadnienia poruszane w czasie konferencji nie były nowością. Tych zasad się trzymamy, te same poglądy podzielamy, ta sama wiara w wolność gospodarczą, potwierdzona sukcesami Ronalda Reagana jest nam drogowskazem w programie jaki chcemy realizować w Polsce. Najlepszym podsumowaniem relacji z warszawskiej konferencji będą chyba słowa z przemówienia prezydenta Ronalda Reagana, inaugurującego jego drugą kadencję prezydencką: “Doszliśmy do punktu zwrotnego, chwili na trudne decyzje (…) teraz zadaję wam to samo pytanie: jeśli nie my, to kto? I jeśli nie teraz, to kiedy? To musi być dokonane przez nas wszystkich (…) razem możemy to zrobić i musimy to zrobić. Tak mi dopomóż Bóg.” Wojciech Popiela

Stanisław Michalkiewicz: Czym jest Unia Europejska? (Wystąpienie Stanisława Michalkiewicza wygłoszone w dniu 23 kwietnia 2003 roku podczas spotkania z uczniami Liceum Społecznego w Piotrkowie Trybunalskim ) Chciałbym w swojej wypowiedzi powstrzymać się od namawiania do czegokolwiek, jak też od zniechęcania do czegokolwiek. Mamy taki problem: czy Polska powinna przystąpić do Unii Europejskiej. Żeby mieć jakieś rozeznanie tego problemu, żeby wiedzieć, jak się do niego ustosunkować, musimy wiedzieć z czym mamy do czynienia, czym Unia Europejska tak naprawdę jest, ponieważ co do tego narosło wiele nieporozumień. Swoje wystąpienie chciałbym poświęcić nakreśleniu portretu szkicowego Unii Europejskiej, tak, byście mogli się zorientować, czy to się wam podoba, czy to się wam nie podoba, czy chcecie mieć cokolwiek z tym wspólnego czy nie chcecie …

Potrójny eksperyment Unia Europejska jest takim potrójnym eksperymentem. Nie jest to eksperyment bez precedensu, bo miał on swoich poprzedników. Realizacja takiego eksperymentu rozpoczęła się bardzo dawno temu. Po raz pierwszy próbę zrealizowania go podjęto w dzień Bożego Narodzenia 800 roku, kiedy to Karol Wielki, monarcha frankoński, został koronowany w Rzymie na cesarza rzymskiego. Była to próba politycznego zjednoczenia Europy, odtworzenia w Europie państwa uniwersalnego, podobnego do Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego, które - jak wiadomo - rozpadło się w roku 476. Ci wszyscy, którzy pamiętali, że takie państwo kiedyś istniało, bardzo tęsknili do jego odtworzenia. Kiedy tylko pojawiła się szansa, że komuś się uda Europę zunifikować politycznie, wówczas papież koronował Karola Wielkiego na cesarza rzymskiego, co było świadomym nawiązaniem do idei państwa uniwersalnego. Potem te idee były kontynuowane w postaci Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Ostatni ślad Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego został skasowany po bitwie pod Austerlitz, kiedy to Napoleon pokonawszy Austrię wymusił na cesarzu austriackim rezygnację z tytułu cesarza rzymskiego. Napoleonowi na tym zależało, gdyż chciał ten tytuł zachować dla siebie. Myślał, że samemu uda mu się zjednoczyć Europę pod hegemonią francuską. Sporo mu się w tej materii udało, ale ostatecznie przegrał. W 1815 roku ten eksperyment został zakończony. Potem ideę zjednoczenia Europy próbowali jeszcze podjąć Niemcy, w wyniku czego wybuchła I-sza wojna światowa. Następnie próbował to jeszcze uczynić wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, lecz ostatecznie także poniósł klęskę. Niemniej - co trzeba przyznać - w 1943 roku Europa była niemalże zjednoczona. Unia Europejska jest kolejną próbą takiego zjednoczenia Europy, utworzenia w Europie państwa uniwersalnego, które by przypominało Zachodnie Cesarstwo Rzymskie. Przedstawiłem tu na razie tylko rys historyczny eksperymentu zjednoczenia Europy. Unia Europejska jest jednak eksperymentem dużo bogatszym. Składa się na nią aspekt gospodarczy, polityczny - o którym już tu trochę wspomniałem - oraz ideologiczny. Zacznę od ekonomicznego aspektu tego eksperymentu.

Aspekt ekonomiczny Czym Unia Europejska jest z punktu widzenia gospodarczego? Jest to jednolity rynek. Polska ma do tego rynku taki interes, że chciałaby mieć dostęp do niego. Każda gospodarka musi mieć, z jednej strony, dostęp do źródeł energii i surowców, a z drugiej strony musi mieć dostęp do rynku żeby móc sprzedawać to co wytwarza. Jeżeli gospodarka nie ma takiego dostępu wówczas zaczyna się dusić, zwijać a nie rozwijać. Polski interes polega na tym, że chcemy mieć dostęp do tego rynku. No i mamy. 65 procent obrotów handlowych z zagranicą Polska ma właśnie z Unią Europejską. Czyli mamy dostęp do rynku Unii nawet do niej nie należąc.

W takim razie o co nam chodzi? Ano chodzi o to, że ten nasz dostęp nie jest gwarantowany, gdyż Unia zamyka go nam od czasu do czasu. Ponieważ nasze obroty handlowe z Unią są znaczne, istnieje ryzyko, że jeśli tak z dnia na dzień dostęp do rynku zostanie nam zamknięty, wówczas dużo na tym stracimy. Dlatego właśnie Polska chce mieć dostęp gwarantowany do rynku, tak żeby nikt nie mógł już go zamknąć. I Unia Europejska mówi: w porządku, jeśli wy tak chcecie to my możemy wam pójść na rękę, pod jednym wszak warunkiem - że się dostosujecie do naszych standardów. Jest to warunek, jak gdyby, oczywisty, bo jeśli ktoś chce się zapisać do jakiegoś klubu to musi przestrzegać panujących w nim zwyczajów. Problem jednak polega na tym, że tym programem dostosowawczym, który u nas przybrał postać 170 ustaw włączanych do naszego systemu prawnego, są rzeczy słuszne i pożyteczne, które należałoby u nas zastosować nawet gdyby Unii w ogóle nie było, ale jest mnóstwo rzeczy, które mogą okazać się dla naszej gospodarki niebezpieczne. To niebezpieczeństwo polega najogólniej mówiąc na tym, że przyjmowanie tych standardów osłabia konkurencyjność polskiej gospodarki, gdyż podnosi koszta jej funkcjonowania Podam jeden przykład, co prawda z naszego podwórka, ale ukazujący jak działa ten mechanizm … Trzy lata temu rząd ustalił z chłopskimi związkami zawodowymi opłacalną cenę pszenicy - 510 zł za tonę. Tego samego dnia na giełdzie w Chicago tona pszenicy kosztowała 348 zł. Polska pszenica była więc około 150 zł droższa od tej, którą sprzedawano na rynkach światowych. Jak wobec tego można prowadzić eksport? Kto kupi pszenicę, która jest droższa, jakość zaś - powiedzmy - taka sama? Wiadomo, że jest to bariera nieprzekraczalna. Właśnie na takie ryzyko się wystawiamy przyjmując te standardy, które Unia Europejska nam przedstawia. Te obawy znajdują jeszcze potwierdzenie w warunkach, na jakich Polska ma wejść do Unii Europejskiej, a które zostały wynegocjowane przez naszych negocjatorów i podpisane przez premiera Millera w dniu 13 grudnia 2002 roku w Kopenhadze. Wygląda na to - przyjmując optymistyczne założenie - że na początku Polska będzie w stanie wykorzystać środki, które Unia nam oferuje, jedynie w 20 procentach, a to by oznaczało, że musielibyśmy dopłacać każdego roku co najmniej pół miliarda euro do Unii Europejskiej. Krótko mówiąc nie wygląda to na dobry interes. Jeśli tak, to można postawić duży znak zapytania: po co my to właściwie robimy skoro z punktu widzenia polskiego ten interes nie wygląda dobrze. Natomiast z punktu widzenia Unii Europejskiej wygląda on znacznie lepiej. Pół miliarda euro to nie jest może wielka kwota, ale nikt też taką kwotą nie pogardzi, każdy się po nią schyli.

Aspekt polityczny Ale to jeszcze nic, w porównaniu z tym na jakie ryzyko wystawiamy państwo w związku z politycznym aspektem Unii Europejskiej. Czym Unia Europejska jest politycznie? Otóż to jest taka umowa między Francją i Niemcami na wspólne zarządzanie Europą. Widać to teraz zwłaszcza w sytuacji konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi, gdzie Francja, Niemcy oraz kraje Beneluksu tworzą tzw. twarde jądro Unii. Spróbujmy przez chwilę się zastanowić, co oznacza dla Polski to, że Unia jest właśnie taką umową na zarządzanie - m.in. przez Niemcy - Europą… Otóż, w związku z tym ryzykujemy jedną rzecz: jest nią “drobiazg”, który się nazywa jedną trzecią polskiego terytorium państwowego. Dlaczego tak twierdzę? Niemcy nie ukrywają przed nami, iż chcą wykorzystać tę okoliczność, że Polska do Unii Europejskiej wejdzie, do przeprowadzenia rewindykacji własności niemieckiej, czyli mienia tzw. wypędzonych. To nie oznacza oczywiście od razu zmiany granicy. 29 maja 1998 roku Bundestag niemiecki podjął, w bardzo uroczystej formie, uchwałę, w której, po pierwsze, dziękował wszystkim poprzednim rządom niemieckim, że w sprawie wypędzonych zachowywały pryncypialną opinię, tzn. nigdy nie uznały faktu wypędzenia. Po drugie, Bundestag stwierdzał, że wypędzenie było aktem bezprawia w stosunkach międzynarodowych i - po trzecie - zalecał wszystkim przyszłym rządom niemieckim żeby w tej sprawie trzymały się tej pryncypialności. W ubiegłym roku, kandydat na kanclerza Niemiec z ramienia CDU-CSU, premier Bawarii Edmund Stoiber, powiedział nam, jak Niemcy wyobrażają sobie załatwienie tej sprawy. Otóż wyobrażają sobie tak, że trzeba będzie zwrócić własność niemieckim właścicielom. To wciąż nie oznacza zmiany granic. Ale wejście Polski do Unii Europejskiej, które wiąże się z tym, że Polska przyjmie wszystkie ustawowe akty unijne, całe prawo traktatowe, taka masowa rewindykacja własności niemieckiej stanie się możliwa. Wejście Polski do Unii otwiera właśnie taką możliwość. Co - przypominam - nie oznacza jeszcze zmiany granic państwowych. Natomiast zgodnie z prawem Unii Europejskiej, ktoś, kto ma własność na jakimś obszarze ma prawo brać udział w wyborach samorządowych. Niemcy to jest państwo poważne i w związku z tym już teraz na obszarze Ziem Zachodnich i północnych, czyli tzw. Ziem Odzyskanych, mniej więcej 80 procent gazet, rozgłośni radiowych, stacji kablowo-telewizyjnych stanowi własność niemieckich spółek. Można więc rzec, że aparat propagandowy jest już przygotowany. W tych warunkach nie jest wykluczone, że obywatele niemieccy mogą politycznie zdominować samorządy terytorialne na Ziemiach Zachodnich. To też jeszcze nie oznacza zmiany granic, tym bardziej, że Niemcy i Polska podpisały w 1975 roku w Helsinkach akt końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy, który zabrania w Europie zmiany granic przy użyciu siły lub za sprawą groźby użycia siły. Pytanie jakie należy postawić brzmi: czy jest możliwa zmiana granicy polsko-niemieckiej bez użycia siły? Otóż jest taka możliwość. Jeśliby doszło do tego, że samorządy terytorialne na obszarze Ziem Zachodnich zostaną zdominowane przez obywateli niemieckich, no to bardzo prostą rzeczą jest zaproponowanie takiego demokratycznego środka jakim jest plebiscyt. Dotyczyłby on nie sprawy granicy, lecz rozstrzygnięcia następującej kwestii: do której stolicy odprowadzamy podatki z danego euroregionu - do Berlina czy do Warszawy? Jeśliby się okazało, że do Berlina, wówczas oznacza to de facto zmianę przynależności państwowej tych terenów. I tu pojawia się kolejny problem: jeśli Unia Europejska przestałaby z jakichś powodów istnieć - np. z takich, że Amerykanie ją rozbiją, albo że Niemcy stracą do niej zainteresowanie i przestaną płacić składkę, która pokrywa jedną czwartą budżetu UE, co oznacza, że bez ich zainteresowania finansowego zabawa w jedność europejską następnego dnia by się skończyła - no to wtedy warto zadać sobie pytanie: jakie granice miałaby Polska. Nikt tego nie wie, a takie pytanie naprawdę warto sobie postawić.

Aspekt ideologiczny I ostatnia sprawa, o której chciałbym powiedzieć, dotyczy aspektu ideologicznego Unii. Unia Europejska jest przedsięwzięciem politycznym. Każda polityka sprowadza się do odpowiedzi na jedno pytanie: kto mówi, a kto się słucha … To jest istota polityki. Reszta to są tylko dekoracje, po to żeby było ładnie. Otóż w Unii Europejskiej ta kwestia też musi być rozstrzygnięta, bo nie może być tak, że wszyscy mówią, a nikt się nie słucha. Natomiast jest jeszcze drugie bardzo ważne pytanie: dlaczego tak ma być, że jeden mówi, a drugi się słucha? … Dlaczego właściwie tak ma być? Odpowiedź na to drugie pytanie to jest właśnie ideologia polityczna. Unia Europejska także musi mieć jakąś ideologię polityczną. Z deklaracji niemieckiego kanclerza Schroedera, z wiosny 2000 roku wiemy, że tą ideologią polityczną na pewno nie może być nacjonalizm. Kanclerz Schroeder powiedział, że agresywny nacjonalizm będzie przez Unię zwalczany. Skoro nie nacjonalizm to co? Wydawać by się mogło, że pewne funkcje ideologiczne mogłoby pełnić chrześcijaństwo, jednak widzimy, że ze wszystkich oficjalnych dokumentów Unii Europejskiej wszelkie wzmianki o chrześcijańskiej przeszłości Europy są starannie usuwane. W takim razie co? Wygląda na to, że taką ideologią polityczną Unii Europejskiej będzie “polityczna poprawność”. Podam dwa przykłady… Kilka lat temu odbyły się wybory w Austrii i w tych wyborach pewien sukces uzyskała Partia Wolności Haidera. Zaraz go tam zaczęto wyzywać od faszysty, co akurat jest nieprawdą, ale mniejsza z tym… I kiedy Partia Wolności została wmontowana w koalicję rządzącą, czternaście pozostałych państw Unii Europejskiej zastosowało wobec Austrii sankcje. Jakie było uzasadnienie do zastosowania tych sankcji? Nie pojawił się zarzut, że w Austrii zostały sfałszowane wybory, czy że Partia Wolności użyła przemocy. Pojawił się natomiast bardzo dziwaczny zarzut: naród austriacki wybrał wprawdzie prawidłowo, ale wybrał “nie tak jak trzeba”. Znaczy to, że ktoś już wie, jak trzeba wybrać i jak naród nie wybierze “jak trzeba” to się naraża na różne przykrości, np. na sankcje ekonomiczne. Warto na to zwrócić uwagę, bo po raz pierwszy od rewolucji francuskiej tak ostentacyjnie została w Europie podważona zasada suwerenności narodowej. I drugi przykład … Podczas szczytu Unii Europejskiej w Nicei podjęto decyzję o utworzeniu euro-polu, czyli policji Unii Europejskiej. Skatalogowano też 35 przestępstw, które mają być ścigane na obszarze całej Unii Europejskiej. Ktokolwiek popełnił przestępstwo, wszystko jedno gdzie, to może być osądzony i ukarany. To akurat nie jest nic nadzwyczajnego, natomiast ciekawostką jest to, że wśród tych 35 przestępstw są 2, których nie ma jeszcze w kodeksach karnych żadnego z państw członkowskich Unii, natomiast tam zostały już wymienione. Te dwa przestępstwa to rasizm i ksenofobia. Można się tu zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi … Ksenofobia to, etymologicznie, lęk przed obcymi. Lęk przed obcymi to jeszcze nic strasznego, bardzo wielu ludzi odczuwa lęk przed obcymi, np. przed Marsjanami, czy innymi kosmitami. I to jest naturalne. Droga od lęku do maltretowania, prześladowania czy zabijania tych obcych jest jeszcze bardzo daleka, niemniej już zadecydowano, że sam lęk przed obcymi, czyli ksenofobia mają być przestępstwem. Cóż można na ten temat powiedzieć? Dopóki Unia Europejska nie miała własnych sił zbrojnych to można było nie przejmować się zbytnio tego typu sygnałami. No, ale Unia Europejska tworzy właśnie własne siły zbrojne, niezależne od sił Sojuszu Atlantyckiego. Na kolejnym szczycie Unii w Portugalii pojawiła się taka myśl, żeby w przypadku zachwiania demokracji w jakimś państwie członkowskim siły zbrojne Unii Europejskiej mogły nagle interweniować, by tę demokrację tam umocnić. Jest to bardzo podobne do tzw. doktryny Breżniewa. Pojawiła się ona w 1967 roku, tj. rok przed najazdem Związku Sowieckiego na Czechosłowację. W doktrynie tej chodziło o to, że jeśli w jakimś państwie bloku sowieckiego ustrój socjalistyczny zostałby podważony, wówczas inne państwa socjalistyczne miały prawo udzielić takiemu krajowi tzw. bratniej pomocy, co było równoznaczne z wojskową agresją i z zaprowadzeniem porządku siłą. “Doktryna Breżniewa” głosiła ograniczoną suwerenność partii komunistycznych w poszczególnych krajach.

Ta myśl o “obronie demokracji”, rzucona podczas wspomnianego przeze mnie wcześniej szczytu Unii w Portugalii, jest bardzo podobna do “doktryny Breżniewa”, tyle że tu nie chodzi o socjalizm, lecz o demokrację. W każdym razie istnieje ryzyko, że coś, co jest tam rozumiane jako “demokracja” - cokolwiek miałoby to znaczyć - może być narodom europejskim narzucane siłą, przy pomocy tworzących się właśnie sił zbrojnych. Stanisław Michalkiewicz

Stanisław Michalkiewicz: „Jak forsa - to mi wsuń ją” Wprawdzie przystąpienie Polski do unii walutowej zostało przesądzone w referendum akcesyjnym, kiedy to 8 czerwca 2003 roku większość głosujących zdecydowała o przyłączeniu Polski do Wspólnot Europejskich, w następstwie czego Polska ratyfikowała traktat akcesyjny bez żadnych zastrzeżeń, jakie np. w kwestii unii walutowej poczyniły Wielka Brytania i Szwecja - ale nie przeszkadza to oczywiście biciu piany na temat urządzenia w tej kwestii referendum. Takie referendum mogłoby co najwyżej dotyczyć momentu przystąpienia Polski do unii walutowej, czyli wprowadzenia u nas euro zamiast złotego. Z punktu widzenia partii, które, na użytek skołowanych wyborców, musza czymś się „pięknie różnić”, ma to pewien sens, natomiast merytorycznie - już niekoniecznie. Bo albo wprowadzenie euro zamiast złotego jest dla Polski dobre - a w tej sytuacji powinniśmy wprowadzić je jak najszybciej, albo złe - a wtedy nie powinniśmy wprowadzać go w ogóle. Jednak, jak już wspomniałem, „w ogóle” to już nie mamy w tej sprawie nic do powiedzenia, więc partie muszą ograniczyć się do bicia piany w sprawie terminu. Nie ulega wątpliwości, że wprowadzenie do Polski euro z punktu widzenia gospodarczego nie ma większego znaczenia. Euro jest bowiem takim samym pieniądzem „fiducjarnym” a więc mającym wartość dlatego, że ludzie wierzą, że ma wartość - a jeśli czymś różni się od innych walut, to tym, że banknoty euro nie są nawet przez nikogo podpisane. Wprawdzie propagandziści, którzy kiedyś doktoryzowali się i habilitowali z „centralizmu demokratycznego”, albo z „ekonomii politycznej socjalizmu”, czyli z czegoś czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie, prawią duby smalone o korzyściach, jakimi obsypana zostanie nasza gospodarka, kiedy tylko w transakcjach zaczniemy posługiwać się euro, ale właśnie im nie wolno w żadnym wypadku wierzyć, bo za pieniądze, albo na polecenie oficera prowadzącego - co na jedno wychodzi - gotowi są uzasadnić i propagować cokolwiek. Choć wydaje się to niepodobieństwem, liczba prostytutów wśród tzw. pracowników nauki może być znacznie większa, niż wśród polityków, chociaż dla niepoznaki kamuflują oni swój proceder, drapując się w kostiumy patetycznych durniów. Nie jest wykluczone, że to jest właśnie przyczyna, dla której zarówno politycy, jak i naukowcy cieszą się w naszym społeczeństwie wysokim poważaniem. Zwrócił na to uwagę Stanisław Cat-Mackiewicz, twierdząc, że szczególnie wysokim prestiżem cieszą się u nas właśnie patetyczni durnie. Na czele owych rzekomych korzyści, jakie ma naszej gospodarce przynieść euro, wymieniane jest uwolnienie się od ryzyka kursowego przy transakcjach eksportowo-importowych w ramach Unii Europejskiej. To oczywiście prawda, ale warto zwrócić uwagę, że przy walucie złotej unika się ryzyka kursowego nie tylko w ramach Unii Europejskiej, ale w ramach całego świata! Skoro zatem unikanie ryzyka kursowego jest takie ważne i zbawienne dla gospodarki, to dlaczego Unia Europejska, ani Stany Zjednoczone, ani nikt inny nie przywraca złotej waluty, która jeszcze przed I wojną światową była w państwach rozwiniętych, a nawet w Rosji regułą? Co więcej - tamte waluty, jak np. krugerandy, luidory, złote dwudziestodolarówki, czy złote ruble, nadal mają wartość, mimo, że państwa, które wypuściły kiedyś te pieniądze, już dziś niekiedy nie istnieją. Tymczasem, gdyby tak z jakiegoś powodu Unia Europejska przestała jutro istnieć, nie wiadomo, czy euro warte byłoby przysłowiowy funt kłaków. Tymczasem tak się jakoś składa, że akurat ci sami ludzie, którzy stręczą nam euro z powodu zbawiennych korzyści dla gospodarki, kręcą nosami na każdą propozycję przywrócenia standardu złota. A przecież pojawienie się pieniądza „fiducjarnego” jest najlepszą ilustracją działania prawa Kopernika-Greshama, według których pieniądz gorszy wypiera z obiegu pieniądz lepszy. Skoro w obiegu jest np. euro, podczas gdy złoto leży schowane w piwnicach banków centralnych („już w podziemiach synagog wszystko złoto leży”), to nieomylny to znak, iż euro jest walutą znacznie gorszą od złota, nieprawdaż? Żeby się o tym przekonać, nie trzeba robić doktoratu z ekonomii, a wystarczy odpowiedzieć szczerze na pytanie - co zostawiłbym sobie na tzw. „czarną godzinę” - czy banknoty euro, czy raczej złote rosyjskie półimperiały? Nie ulega wątpliwości, że zdecydowana większość wybrałaby złoto. Tymczasem euro, podobnie jak inne waluty „fiducjarne”, wbrew pozorom wcale nie są przez ludzi wybierane, tylko przeciwnie - narzucane przez polityków, na zasadzie przepisów o „prawnym środku płatniczym”. To narzucanie ludziom obowiązku posługiwania się gorszymi walutami ma kilka ukrytych celów. Po pierwsze - dzięki temu łatwiejszy staje się gigantyczny rabunek obywateli przez własne rządy poprzez tzw. podatek emisyjny, czyli inflację. Po drugie - narzucona waluta staje się jednym z ważnych czynników państwotwórczych - i to właśnie jest główny powód stręczenia euro przez promotorów Eurosojuza. Oczywiście wolą oni głośno tego nie mówić, a zamiast tego robią ludziom wodę z mózgu, opowiadając o zbawiennych skutkach wprowadzenia tej waluty dla gospodarki. Tymczasem - poza nielicznymi sytuacjami, jak np. hiperinflacją - rodzaj waluty nie ma dla gospodarki większego znaczenia. Znacznie większe znaczenie ma np. zakres wolności gospodarczej, poziom obciążeń fiskalnych, koszty pracy i model państwa - ale o tym - sza! O tym nasi okupanci wolą nie dyskutować, po pierwsze - że im nie wolno, a po drugie - żeby nie wywoływać wilka z lasu. Dlatego będą próbowali nas wciągać do bicia piany. Stanisław Michalkiewicz

Oto kradzież zuchwała Czym to się w ostatnich dniach nie ekscytowaliśmy? Najpierw były uroczyste obchody 20 rocznicy rozpoczęcia rozmów okrągłego stołu. Z tej okazji generał Jaruzelski znowu się nadymał, że podjął „suwerenną decyzję” o podzieleniu się władzą z lewicą laicką. Ciekawe, że nie wpadł na ten suwerenny pomysł w grudniu 1981 roku. Przecież już wtedy mógł podjąć taką suwerenną decyzję, zamiast wprowadzać stan wojenny. No tak, ale wtedy Leonid Breżniew na taką suwerenną decyzję by mu nie pozwolił. Wtedy Leonid Breżniew pozwolił generałowi Jaruzelskiemu, żeby podjął suwerenną decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego. A w 1989 roku Michał Gorbaczow, który z prezydentem Ronaldem Reaganem ustalił ramowy sposób ewakuacji imperium sowieckiego ze Środkowej Europy, pozwolił generałowi Jaruzelskiemu już na całkiem inną suwerenną decyzję - żeby mianowicie ustalił z zaufanymi partnerami generała Kiszczaka, jak podzielić władzę nad narodem polskim, żeby naród niczego nie skapował. Taki to ci z generała Jaruzelskiego tęgi suweren. Więc najpierw były jubileuszowe uroczystości, potem premier Tusk szukał 17 miliardów, później talibowie w Pakistanie ucięli głowę polskiemu geologowi, wreszcie Jan Maria Rokita własna piersią bronił przed Niemcami płaszcza Konrada - i w ten sposób umknęło naszej uwadze wydarzenie szalenie interesujące - mianowicie wypłata pierwszej emerytury z tak zwanego II filaru, czyli - z tak zwanych Otwartych Funduszy Emerytalnych. Emerytura ta wyniosła 23 złote i 65 groszy miesięcznie. Te Otwarte Fundusze Emerytalne zostały wprowadzone na podstawie ustawy z 13 października 1998 roku, stanowiącej jedną z czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka, co to kierował rządem firmowanym przez koalicję Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności. Na podstawie tej ustawy każdy musiał sobie wybrać fundusz, który odtąd będzie z niego ściągał haracz w wysokości 7,3 procenta składki ubezpieczeniowej, w zamian za co zapewni mu dostatnią emeryturę. Tak w każdym razie przedstawiały to reklamy telewizyjne.

Prawda zaś, jak zwykle, była nieco inna. Chodziło o to, żeby utrzymać obowiązek ubezpieczeń emerytalnych i dzięki temu dopuścić do ograbiania obywateli polskich również firmy zagraniczne. Co z tego mieli politycy, którzy te rozwiązania forsowali - tego nie wiem. Być może z głupoty działali bezinteresownie, to znaczy - nie wzięli żadnej łapówki, chociaż takie przypuszczenie znakomicie nadawałoby się do wstępu do bajek. Więc Otwarte Fundusze Emerytalne dostawały od Zakładu Ubezpieczeń Społecznych te 7,3 procenta i następnie pieniądze te „inwestowały”. Przede wszystkim - kupowały obligacje Skarbu Państwa, zapewniając sobie tak zwany „zysk bez ryzyka”. Inwestować w ten sposób mógłby każdy - nawet najmniej rozgarnięty obywatel, zmuszony przez władze Najjaśniejszej Rzeczypospolitej do „wybrania” sobie Funduszu. No tak - ale wtedy żaden z Otwartych Funduszy Emerytalnych nie mógłby odliczyć sobie 15 procent tytułem tak zwanej „prowizji”. I o to właśnie chodziło! Czy z tej „prowizji” jakoś korzystali autorzy i promotorzy tej wiekopomnej reformy? Oto pytanie! Ta wiekopomna reforma weszła właśnie w życie i pierwsza emerytura wypłacona z Otwartego Funduszu Emerytalnego 6 lutego br. wyniosła - jak już mówiłem - 23 złote i 65 groszy. Wyniosła tyle, bo ubezpieczona pod przymusem w tym funduszu pani zgromadziła na swoim koncie „tylko” 6 tysięcy złotych. No dobrze, ale przecież taki np. Kredyt Bank ogłasza, że za umieszczenie pieniędzy na lokacie terminowej płaci 8,3 procenta rocznie. Zatem policzmy: 8,3 procenta rocznie od 6 tysięcy złotych, to 498 złotych. Podzielone przez 12 miesięcy daje 41 złotych miesięcznie. Jest to prawie dwa razy więcej, niż wyniosła emerytura uzyskana z Otwartego Funduszu Emerytalnego! Widać zatem wyraźnie, że poprzez zmuszenie do lokowania swoich pieniędzy na kontach Otwartych Funduszy Emerytalnych na podstawie ustawy z 13 października 1998 roku, obywatele zostali przymuszeni do niekorzystnego rozporządzenia własnym mieniem. Pomijam już drobiazg, że w czerwcu ub. roku niezawisły Sąd Najwyższy ostatecznie zdecydował, iż pieniądze na kontach Otwartych Funduszy Emerytalnych nie są własnością osób ubezpieczonych - to już samo zmuszanie kogokolwiek do niekorzystnego rozporządzenia własnym mieniem stanowi przestępstwo kryminalne z artykułu 282 kodeksu karnego: kto w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, przemocą (…) doprowadza inną osobę do rozporządzenia mieniem własnym lub cudzym - podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10. W tym przypadku przemoc wynikała z ustawy, ale przecież ustawa stwarzała tylko pozory legalności dla tej kradzieży zuchwałej. Nie tylko dlatego zuchwałej, że dotyczącej milionów ludzi, ale przede wszystkim dlatego, że instrumentem, przy pomocy którego to przestępstwo zostało popełnione, dzięki któremu stało się w ogóle możliwe, była ustawa. Posługiwanie się prawem w celu osiągnięcia skutku przestępczego dowodzi niesłychanego cynizmu sprawców i ich głębokiej i nieodwracalnej demoralizacji. W tej sytuacji pozostaje nam tylko przypomnieć, kto dopuścił się tego czynu. Możemy się tego bez kłopotów dowiedzieć, sprawdzając, kto i w jaki sposób głosował nad ustawą z 13 października 1998 roku o systemie ubezpieczeń społecznych. Głosowanie to odbyło się 22 września 1998 roku. Za ustawą głosowało 168 posłów Akcji Wyborczej Solidarność, wśród nich Bronisław Komorowski, Stefan Niesiołowski, Marian Krzaklewski, Jerzy Buzek, Kazimierz Marcinkiewicz, Ryszard Czarnecki i Kazimierz Michał Ujazdowski. Spośród posłów Akcji Wyborczej Solidarność przeciwko tej ustawie głosował tylko poseł Jan Maria Jackowski. Za ustawą głosowali tez posłowie Unii Wolności, a wśród nich: Leszek Balcerowicz, Mirosław Czech, Jerzy Osiatyński, Bogdan Borusewicz, Mirosław Drzewiecki, Tadeusz Mazowiecki, Grzegorz Schetyna, Hanna Suchocka, Adam Szejnfeld, Henryk Wujec i Janusz Lewandowski. Niektórzy z tych posłów nadal korzystają z immunitetu parlamentarnego i z tego powodu ich czyny na razie muszą ujść im bezkarnie. Mówię na przykład o panu Bronisławie Komorowskim, czy Stefanie Niesiołowskim. Ale na przykład Leszek Balcerowicz nie ma już immunitetu, podobnie jak Mirosław Czech, czy Tadeusz Mazowiecki, więc w stosunku do nich mogłoby zostać wszczęte stosowne postępowanie. Nie może bowiem być tak, by czyny spełniające wszelkie znamiona kradzieży zuchwałej miały pozostać bezkarne tylko dlatego, że popełnili je posłowie w ramach tak zwanego procesu ustawodawczego. Przestępstwo jest przestępstwem również wtedy, gdy jest kamuflowane pod postacią ustawy. Wyrok Międzynarodowego Trybunału w Norymberdze, piętnującego ustawodawstwo III Rzeszy stanowi tu wyraźna wskazówkę. Ale niezależnie od pociągnięcia winnych do odpowiedzialności, przykładnego ich ukarania i niezwłocznego pozbawienia przestępczych ustaw mocy obowiązującej, trzeba szybko podjąć kroki zapobiegające tego rodzaju przestępstwom w przyszłości. Myślę, że najlepszym zabezpieczeniem byłby konstytucyjny zakaz wprowadzania przymusu ubezpieczeń społecznych, których szkodliwość, zarówno majątkowa, jak i społeczna od dawna nie budzi wątpliwości. Zniesienie przymusu ubezpieczeń społecznych nie oznacza ich likwidacji. Jeśli ktoś nadal będzie chciał niekorzystnie rozporządzać swoim mieniem, to nadal będzie mógł to robić. Chodzi o to, żeby do takich głupstw nikogo nie zmuszać. Stanisław Michalkiewicz

Mocne postanowienia Trudno tak od razu stopić lodowce biegunowe, bo nawet żarliwy optymizm, jaki w swoim czasie wzbudzali przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze „organów”, nakazywał poetom przezornie pokładać nadzieję raczej w energii atomowej, a nie, dajmy na to, gorących sercach („ciepło energii atomowej stopi lodowce biegunowe, bo siła, którą kryje atom, da ludziom zdrowie, ciepło, światło” - ciekawe co by na to powiedzieli bojownicy z globalnym ociepleniem). Toteż nic dziwnego, że również przełamywanie lodów w stosunkach między Platformą Obywatelską, a Prawem i Sprawiedliwością, postępuje nadzwyczaj powoli. Można to nawet przyrównać do starego sługi z opowiadań Franciszka Fiszera („Fiszer głośno o starym słudze opowiada, który tańcząc kozaka skacze wściekle w górę, a potem niesłychanie powoli opada”), zwłaszcza, że te wzajemne obwąchiwania obudziły w końcu wzmożoną czujność razwiedki, która wyraziła się m.in. w naznaczeniu premieru Tusku pana Pawła Grasia na rzecznika jego rządu. Skoro już tak folgujemy sobie różnym skojarzeniom, to nadal folgujmy, bo pan Graś na tym stanowisku przypomina kapitana Prystora, towarzyszącego generałowi Żeligowskiemu, kiedy ten na rozkaz Józefa Piłsudskiego „zbuntował się”, zajął Wileńszczyznę i proklamował tzw. „Litwę Środkową”. Z tej okazji dziennikarze na konferencji prasowej wypytywali go o to i tamto, a generał, po każdym pytaniu spoglądał wyczekująco na kapitana Prystora, który odpowiadał: „pan generał uważa, że…” - i tak dalej, zaś dobroduszny generał kończył: „nu i wot!” Więc, jak już informowałem, w obliczu srożącego się kryzysu zarówno rząd, jak i opozycja zaprezentowały swoje zbawienne i oczywiście - całkowicie odmienne plany ratunkowe, ale w tym momencie do walki z kryzysem włączył się pan prezydent, który zwołał do swego pałacu szczyt antykryzysowy. Ponieważ intencją pana prezydenta było włączenie do walki z kryzysem całego społeczeństwa, tedy na szczycie zasiadło całe społeczeństwo, oczywiście nie in corpore, tylko zadami swoich przedstawicieli. Oprócz pana premiera na szczyt przybyli pracownicy, urzędnicy, kryzysiarze i grandziarze i docenci i agenci, słowem - wszyscy święci. Po zagajającym naradę przemówieniu pana prezydenta dziennikarzy wyproszono, bo i po co obywatele, a już zwłaszcza cudzoziemcy mają wiedzieć, jaką mądrością rządzona jest Polska? Nie musi to być bowiem nic nadzwyczajnego, skoro z komunikatu ogłoszonego już po wszystkim okazało się, że uczestnicy zgodzili się z potrzebą sformułowania narodowej strategii walki z kryzysem. Znaczy - na razie nie wiedzą, co robić, poza tym, że mają mocne postanowienie, by z kryzysem walczyć. Z tym mocnym postanowieniem pan premier uda się do Brukseli, gdzie mu pewnie powiedzą, jaka ma być, ta nasza narodowa strategia, no a jak przyjedzie, to już opowie nam o tym własnymi słowami, tzn. nie tyle może własnymi, tylko słowami pana Grasia, który już tam będzie wiedział, co powiedzieć. Wynika z tego, że pan prezydent najwyraźniej zignorował również zbawienny plan walki z kryzysem, jaki przedstawiło Prawo i Sprawiedliwość według pani Natalli-Świat, uchodzącej w PiS za tęgą głowę i specjalistkę od walki z kryzysem. Uprzejmość za uprzejmość, toteż premier Tusk ze swej strony przestał się upierać, by Polska przystąpiła do strefy euro najpóźniej w 2012 roku i ogłosił, że sprawa terminu jest „otwarta”. Łatwość, z jaką premieru Tusku przyszła rezygnacja z 2012 roku, zwłaszcza w kontekście gorączkowych zapewnień, że im wcześniej, tym lepiej, pokazuje, że solenne deklaracje o zbawiennym wpływie rezygnacji z własnej waluty na skuteczność walki z kryzysem można śmiało włożyć między bajki, chociaż do grona bajkonurów dołączył ostatnio Leszek Balcerowicz. Jaki ma w tym interes, kto mu i ile za tę przysługę obiecał - tego oczywiście nie wiem, ale z pewnością nie jest jedynym zainteresowanym, bo również żydowska gazeta dla Polaków już nie może się doczekać, kiedy Polska przyłączy się do Ziemi Obiecanej pod błękitnym sztandarem z wieńcem z dwunastu gwiazd, symbolizujących 12 pokoleń Izraela. Agata Nowakowska, Piotr Stasiński i Dominika Wielowieyska w rozmowie z prezydentem Kaczyńskim powiedzieli m.in., że „gdybyśmy mieli euro, nie byłoby wahań kursu złotego, problemu opcji walutowych”. Ciekawe, że taką samą, a może nawet jeszcze większą ulgę poczulibyśmy, gdybyśmy się pozbyli własnego państwa. Czy, dajmy na to, podczas rozbiorów musieliśmy martwić się o kurs walutowy? O takie sprawy martwiono się w Berlinie, Petersburgu i Wiedniu, podczas gdy w Warszawie nikt nie musiał takimi głupstwami zaprzątać sobie głowy. Toteż pan prezydent uspokoił wysłanników „Gazety Wyborczej”, że sprawa przyłączenia Polski do strefy euro jest przesądzona w traktacie akcesyjnym, a chodzi tylko o wybór odpowiedniego terminu. To znaczy - nie tylko, bo pan prezydent jakby zapomniał, iż zarówno on, jak i PiS, stoją na nieubłaganym gruncie obrony interesu narodowego, w odróżnieniu od Platformy Obywatelskiej, która nic, tylko myśli, jakby tu Polskę przefrymarczyć naszej Katarzynie, to znaczy - pardon - oczywiście naszej pani Anieli. Dotychczas najjaskrawszym dowodem stania PiS-u na nieubłaganym gruncie obrony interesu narodowego był postulat przeprowadzenia referendum w sprawie terminu przystąpienia Polski do strefy euro. Tymczasem, wobec ustąpienia premiera Tuska z nieubłaganego 2012 roku, pan prezydent ani słowem o referendum już uprzejmie nie wspomniał. Toteż wicemarszałek Sejmu z ramienia PiS, pan Krzysztof Putra powiedział, że w tej sytuacji referendum nie jest już takie ważne. Ta deklaracja została jednak natychmiast zdezawuowana przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który z wyraźną irytacją oświadczył, że pan marszałek Putra mówił we własnym imieniu, podczas gdy „my” uważamy inaczej. Obserwatorzy zachodzą w głowę, co w tej sytuacji może oznaczać liczba mnoga tego zaimka, ale cokolwiek by oznaczała, to niewątpliwie świadczy nie tylko o pewnym rozchwianiu dyscypliny partyjnej w PiS, ale również - że Jarosław Kaczyński nawet własnemu bratu nie da się tak łatwo wyślizgać z pierwszego szeregu obrońców interesu narodowego. Stanisław Michalkiewicz

Przedsiębiorca zakałą ludzkości No - nareszcie doczekaliśmy zdemaskowania winowajcy wszechświatowego kryzysu, dzięki temu, że zajęli się nim tzw. „maleńcy uczeni”, których największą wylęgarnią jest u nas „Gazeta Wyborcza”, jeśli oczywiście nie liczyć wyższych uczelni, gdzie królują uczeni, co to znali jeszcze samego Józefa Stalina, jak np. sławna pani filozofowa. Wśród tych „maleńkich uczonych” czołowe miejsce zajmuje pan Sławomir Sierakowski, redaktor „Krytyki politycznej”, „polski publicysta lewicowy, socjolog, krytyk literacki i teatralny, zaś okazjonalnie - dramaturg” słowem - człowiek renesansu - oczywiście na miarę naszych czasów, tzn. renesansu starannie przystrzyżonego przykazaniami politycznej poprawności. I oto pan Sławomir Sierakowski, którego ostatnio sam były prezydent Aleksander Kwaśniewski zachęcał do zajęcia miejsca w pierwszych szeregach nowej lewicy, na łamach „Gazety Wyborczej” zabrał głos w artykule „Kryzys na rynku historii”. Dowodzi w nim, podobnie zresztą, jak wielu „przedstawicieli myśli prawicowej”, że kryzys ostatecznie zdyskredytował liberalizm ekonomiczny, zaś podstawowy argument akuszera interwencjonizmu państwowego, barona Keynesa, kwestionujący naturalną równowagę rynku, nie stracił na aktualności. Argument ten polega na przeświadczeniu, że rzekę powinno się popychać, bo w przeciwnym razie nie popłynie ku morzu. Nie trzeba dodawać, że ten pogląd szalenie spodobał się biurokratom we wszystkich krajach, bo któż by nie chciał zasłużyć się przy popychaniu rzeki, zwłaszcza, gdy najważniejszą konsekwencją praktycznego zastosowania poglądów barona Keynesa okazała się nacjonalizacja zasobów złota w Ameryce i stopniowe pozbawianie obywateli władzy nad własnymi pieniędzmi? W tej chwili, np. w Polsce, gdzie wielu „przedstawicieli myśli prawicowej” pod batutą maleńkich i starszych uczonych, co to serca (i portfele) mają po lewej stronie, pomstuje na „liberalizm” i „dziki” kapitalizm, biurokracja państwowa przejęła kontrolę nad ponad 80 procentami dochodów pracowników najemnych i z narzucenia im swojej troski o ich sprawy, znakomicie sobie żyje. Najlepszym tego dowodem jest dynamiczne rozmnażanie się biurokracji w sytuacji, gdy przyrost naturalny drastycznie się obniża. Ale samo wychwalanie poglądów barona Keynesa przez pana Sierakowskiego nie zasługiwałoby na naszą uwagę, gdyby nie podzielił się on z nami innym odkryciem w postaci poglądu Thorsteina Veblena na rolę przedsiębiorcy w tym całym bałaganie. Okazuje się, że to właśnie przedsiębiorcy są wszystkiemu winni, bo o ile taki, dajmy na to, inżynier, czy lichwiarz w pocie czoła pracują nad dalszym doskonaleniem „systemu produkcji”, to przedsiębiorca „system produkcji” nie tylko ma w du…żym poważaniu, ale w dodatku przeciwko niemu „spiskuje”. Dlaczego? Bo opętany jest żądzą zysku, podczas gdy wszyscy pozostali, a zwłaszcza biurokraci, myślą tylko, jakby tu innym przychylić nieba. To jest pogląd rewolucyjny, bo dotychczas przedsiębiorcę uważano za organizatora „systemu produkcji” i to w dodatku takiego, który - w odróżnieniu od biurokraty - jako właściciel „systemu”, przyjmuje na siebie całe ryzyko prowadzonego przedsięwzięcia, więc musi zadbać o jego rentowność, pod groźbą utraty dorobku całego życia, a często - nawet całych pokoleń. Biurokrata ani lichwiarz o rentowność kierowanych przez siebie przedsięwzięć troszczyć się nie musi, bo w razie czego zawsze może sięgnąć do pieniędzy podatników, którym demokracja pozostawia radosny przywilej wybrania sobie ciemiężyciela. Dlatego teraz biurokraci wespół z lichwiarzami przygotowują dla przedsiębiorców „pakiety pomocowe”, by stopniowo zlikwidować ich odrębną własność i w ten sposób doprowadzić do upragnionego powrotu socjalizmu, tym razem oczywiście „prawdziwego” - co obecność pana Sierakowskiego nam gwarantuje. Stanisław Michalkiewicz

Polecam poniżej polemikę z powyższym artykułem, jaka ukazała się w “Naszy Dzienniku”: “Liberalizm zawiódł We wczorajszym numerze “Naszego Dziennika” ukazał się felieton red. Stanisława Michalkiewicza pt. “Przedsiębiorca zakałą ludzkości”.
Jako ekonomista ze zdziwieniem czytam, że oto wrzuca on do jednego worka poglądy redaktora Sierakowskiego, prezydenta Kwaśniewskiego, “uczonych, co to znali jeszcze samego Józefa Stalina”, oraz wszelkiej maści krytyków liberalizmu, a także Johna Meynarda Keynesa, nie wiadomo dlaczego ironicznie nazwanego przez red. Michalkiewicza baronem (o ile wiem, był lordem i zapewne należał mu się ten tytuł, po co więc ironizować) i “niecnym akuszerem interwencjonizmu państwowego”. Jako zwolennik poglądu, że Keynes jednak był wybitnym ekonomistą, muszę stanowczo prosić Pana Redaktora Michalkiewicza o odrobinę skromności i wielką ostrożność w wypowiadaniu się w sprawach, na których się nie zna. Oczywiście różni ignoranci, którzy niestety znajdują posłuch u ludzi słabo wykształconych w dziedzinie ekonomii, regularnie zaliczają Keynesa do czołowych socjalistów i wypisują na jego temat różne głupstwa (na przykład, że teoria Keynesa to droga do zrujnowania gospodarki), ale przecież jego wkład w lepsze rozumienie mechanizmów ekonomicznych jest niezaprzeczalny - z tą tezą znajduję się w dobrym towarzystwie - czy zatem wszyscy oni są rzeczywiście głupcami i zwolennikami “popychania rzeki, która sobie wspaniale płynie”? Warto poczytać co nieco o niedoskonałościach rynku - za to były Nagrody Nobla - Keynes nie był ani pierwszym, ani ostatnim, który dowodził, że rynek sam z siebie rodzi problemy i wymaga kontroli oraz korekt za pomocą polityki pieniężnej i fiskalnej. Twierdzenie, że “najważniejszą konsekwencją praktycznego zastosowania poglądów barona Keynesa okazała się nacjonalizacja zasobów złota w Ameryce i stopniowe pozbawianie obywateli władzy nad własnymi pieniędzmi” jest, Panie Redaktorze, po prostu brednią. Keynes ani nie propagował biurokracji i nadmiernej ingerencji państwa w gospodarkę, ani też nie postulował ciemiężenia przedsiębiorców, ale konstatował oczywisty fakt, że w pewnych warunkach niedobór popytu w stosunku do podaży może się pogłębiać, oszczędności mogą nie przekształcać się w inwestycje i to właśnie może stać się przyczyną zapaści gospodarczej. Udowodnił, że w takiej sytuacji państwo jest jedyną instancją, która może wykreować popyt, stosując odpowiednią politykę pieniężną i fiskalną, dzięki czemu przedsiębiorcy otrzymują motywację do rozwijania produkcji i inwestowania. Wielu ekonomistów, którzy twórczo rozwijali jego teorię, to laureaci Nagrody Nobla. W pewnej mierze podobną sytuację mamy obecnie, choć przyczyny kryzysu i jego mechanizmy są inne niż kryzysu lat 30., który był inspiracją opracowań Keynesa. Istnieją różnice, ale jest jedna cecha wspólna: mianowicie niezaprzeczalny fakt, że rynek nie może funkcjonować bez pewnych regulatorów i ograniczeń i że trzeba pilnie skorygować raptowny spadek podaży pieniądza i popytu, jaki nastąpił w wyniku pęknięcia balona operacji finansowych. A po to, by te regulatory ustanowić, potrzebne jest i państwo, i podatki - do tego progresywne. Zachęcam jeszcze raz Pana Redaktora do pilnej lektury poważniejszych prac ekonomicznych, sporo już na ten temat napisano, bo na fakt, że neoliberalizm zawiódł, trudno się obrażać, lepiej starać się po prostu ten fakt zrozumieć. prof. Jerzy Żyżyński”

Wszystko zrozumieć, to wszystko wybaczyć Pan profesor Jerzy Żyżyński, zaszczycając mnie artykułem polemicznym, zaapelował o „odrobinę skromności” i „wielką ostrożność” w wypowiadaniu się w sprawach, „na których się nie znam”. Na początek wytknął mi nazwanie Johna Meynarda Keynesa „baronem”, przypisując mi intencję ironiczną i utrzymując, że ten brytyjski ekonomista był „lordem”. Wyjaśniam więc z całą skromnością, na jaką w tej sprawie mogę się zdobyć, że tytuł „lorda” nie jest samodzielny. Oznacza on, że osoba mająca tytuł księcia, hrabiego, wicehrabiego, markiza, czy barona, jako szlachcic zasiada w Izbie Lordów. Keynes był baronem (baron Keynes of Tilton), więc w tej intytulacji nie ma niczego ironicznego. Ponieważ nie jestem docentem, więc przytłoczenie mnie autorytetem jest sprawą dziecinnie łatwą. Z argumentacją natomiast jest już nieco trudniej. Keynes dowodził - podkreśla pan profesor - że „rynek sam z siebie rodzi problemy i wymaga kontroli oraz korekt za pomocą polityki pieniężnej i fiskalnej”. Że rynek stwarza problemy - to wiadomo, bo życie w ogóle stwarza mnóstwo problemów. Ta okoliczność zachęca wielu ludzi przekonanych o własnej kompetencji, do kontrolowania i korygowania życia - w tym również życia gospodarczego. Milton Friedman, laureat Nobla z ekonomii, przypisywał takim ludziom pychę, w dodatku - nieuzasadnioną, bo twierdził, że nikt nie ma dostatecznej wiedzy, by naprawdę kontrolować gospodarkę. Zatem - tylko markują kontrolę, a tak naprawdę - mozolnie pchają rzekę. Nie można wykluczyć, że miał na myśli m.in. Keynesa, bo był jego ostrym krytykiem. Keynes uważał, że jeśli ludzie nie chcą kupować tego, czego naprodukowano, to wtedy „państwo” powinno „wykreować popyt”, poprzez progresję z jednej i ulgi podatkowe z drugiej strony, „tanie” kredyty oraz bezpośrednie inwestycje państwowe. No dobrze, ale dlaczego właściwie ludzie nie chcą czegoś kupować? Możliwości są dwie: albo nie kupują bo np. nie podobają im się buty z cementu, których jakiś gorliwy producent naprodukował całe góry, albo dlatego, że nie mają pieniędzy. Mniejsza już o pierwszą możliwość, więc zajmijmy się drugą. Jeśli ludzie nie mają pieniędzy by kupować towary, których potrzebują, to skąd „państwo” weźmie pieniądze na „kreowanie” popytu? Może je zdobyć zaciągając dług publiczny - a więc zachęcając aktualnie żyjących (i głosujących) obywateli do konsumpcji, bez uświadamiania im, że odbywa się ona na koszt ich dzieci i wnuków, albo - „wypłukując złoto z powietrza” - czyli „kreując” pieniądze, albo przy pomocy obydwu sposobów jednocześnie. Gdyby jednak przy pomocy „kreowania pieniądza” i temu podobnych sztuczek można było rzeczywiście rozwiązać problemy gospodarcze w sposób trwały, to życie byłoby piękne, ponieważ do tej pory bylibyśmy już, wszyscy co do jednego, bogaci. Niestety „kreowanie” pieniądza przez „państwo” nie polega na wypłukiwaniu złota z powietrza, tylko - na wypłukiwaniu go z kieszeni obywateli, co nazywa się inflacją. Bo za „kreowanie” pieniądza ktoś prędzej czy później musi zapłacić - czego właśnie jesteśmy świadkami w związku z wszechświatowym kryzysem finansowym. Uboczną konsekwencją tych wszystkich interwencyjnych przedsięwzięć jest biurokratyzacja gospodarki oraz korupcja, ponieważ amatorzy „tanich” kredytów, ulg podatkowych, subwencji, a nawet państwowych inwestycji bezpośrednich - chętnie podzielą się korzyściami z przedstawicielem „państwa”, od którego te wszystkie decyzje zależą. Widząc te wszystkie następstwa można oczywiście pocieszać się myślą, że to „liberalizm” się skompromitował, ale - powiedzmy sobie szczerze - nie jest to świadectwem wielkiej spostrzegawczości. Czy Keynes był socjalistą? To dobre pytanie. Socjalistą bowiem jest nie tylko ten, kto należy do SLD, ale również ten, który, będąc nawet baronem, uważa, że można przechodzić do porządku nad cudzą własnością, na przykład konfiskując mu w ramach interwencjonizmu, prawie cały dochód przy pomocy progresji podatkowej i finansując z tego „tani” kredyt dla jakiegoś faworyta „państwa”. W wydaniu radykalnym to lekceważenie cudzej własności przybiera postać komunizmu, w którym rabunku nie osłania się już żadnymi pozorami. John Meynard Keynes komunistą oczywiście nie był. Na to był nazbyt kulturalny. Za socjalistę pewnie też się nie uważał, ale to o niczym nie przesądza, bo mnóstwo ludzi jest socjalistami, jak to się dzisiaj mówi - „bez swojej wiedzy i zgody”. Wielu z nich naprawdę nie wie, co czyni i dlatego wszystko powinno zostać im przebaczone. No - prawie wszystko. Na koniec zgadzam się z panem profesorem Żyżyńskim co do potrzeby czytania poważniejszych prac ekonomicznych. Staram się to, w miarę możliwości, robić i niektóre (np. „Wolny wybór” Miltona Friedmana) nawet wydałem w swoim wydawnictwie „Kurs”, w tzw. II obiegu w latach 80-tych. Problem w tym, które prace są poważne, a które nie. Bo tych niepoważnych chyba szkoda czytać, chociaż wiele z nich wydano bardzo starannie, a nawet luksusowo, między innymi dlatego, że były subwencjonowane przez „państwo”, które na pewno miało w tym jakiś zagadkowy interes. Stanisław Michalkiewicz

Komuna wchodzi kuchennymi drzwiami Włazi nam Marksizm przebrany za liberalizm. Socjaliści już dwa wieki testują różne warianty zarządzania gospodarką, w różnych skalach i kontekstach kulturowych. Uspołecznienie środków produkcji nie potwierdziło słuszności marksistowskiej tezy, że byt kształtuje świadomość. Wygrał chwilowo kompromisowy wariant wylansowany jeszcze przez Bismarcka. Obrazowo ujął go tak: „krowę należy chłopu pozostawić, bo będzie o nią dbał, wystarczy tylko zawłaszczyć mleko”. Stosunkowo niedawno uświadomiono sobie, że teoretyczne założenia  marksizmu, oparte są na błędnej teorii wartości. Wartość dóbr ich zadaniem miała być wyznaczona przez ilość zakumulowanej w nich pracy ( pogląd ten podziela 90% mieszkańców ziemi; niezmiennie na transparentach strajkujący wypisują „za ciężką pracę - godna płaca”). Wystarczyło więc by administracja zbilansowała społecznie uzasadnione potrzeby a technokraci niezbędne dla ich realizacji środki, by unikając kapitalistycznego marnotrawstwa, wyznaczyć szybką ścieżkę nieprzerwanego rozwoju. Niektórzy, w rewolucyjnym amoku, planowali nawet likwidację pieniądza. Według apostołów nowej religii, można by było, wartość dodaną zawłaszczaną przez kapitalistów, sprawiedliwie podzielić na - jak to ujął p. Stanisław Michalkiewicz - kawior dla klasy robotniczej jedzony ustami jej wybitnych reprezentantów i produkcję środków produkcji. W praktyce okazało się, że bilanse wykonywane przez administrację, mimo twórczego udziału NKWD w likwidacji wszelkich przejawów dywersji, obarczone są grubymi błędami. Chcąc nie chcąc, przywrócono do łask prawo podaży i popytu w zakresie dóbr konsumpcyjnych co pociągało za sobą konieczność ustalenia cen urzędowych. Manipulacja cenami pozwalała dostosowywać wielkość konsumpcji do założonej przez planistę. Teraz rzesza biurokratów mogła się zająć strategią przeganiania „zachodu” w ilościach produkcji na głowę mieszkańca. Gazety z lat 60-tych ubiegłego wieku, naszpikowane były informacjami na jakich odcinkach frontu produkcyjnego kapitalizm został zdeklasowany. Dopiero w latach 80-tych dotarło do komunistów, że wyścig przebiega inną trasą., że o tempie rozwoju decyduje szybkość kumulacji kapitału i innowacyjność gospodarki oraz „coś” co do teraz nie mogą zrozumieć. Oprócz znanego mechanizmu „niewidzialnej ręki” opisanego przez Adama Smitha, który przekształca skąpca w „producenta” kredytu dla rentownych inwestycji, istnieje mechanizm wiedzy rozproszonej opisany przez F.Hayeka, który sprawia, że zespół złożony przez najlepszych specjalistów przegra z milionową masą „kombinatorów”. Zacytuję tu Hayeka „(…) dane stanowiące punkt wyjścia rachunku ekonomicznego nigdy w przypadku całego społeczeństwa nie są dane pojedynczemu umysłowi, który mógłby odkryć ich implikacje”. Stąd prosty wniosek, żaden problem gospodarczy nie może być efektywnie rozwiązany przez rząd składający się nawet z najlepszych fachowców. Wiedza ta wspierana jest przez mechanizm spontanicznego tworzenia struktur i narzędzi porządku społecznego. Język, pieniądze, reguły wymiany handlowej, etyka, prawo naturalne nie było przez nikogo zaprojektowane i ustanowione. Nasuwa się pytanie jak ta wiedza rozproszona włącza się w nieustający proces produkcji i wymiany. Nośnikiem tej wiedzy są ceny. Większość z nas dobrze rozumie rolę pieniądza jako nośnika wartości ale zapomina o jego funkcji informacyjnej. Dzięki kumulacji tej wiedzy cząstkowej w formie cen przedsiębiorcy są w stanie oszacować opłacalność inwestowania jak również zarejestrować spadek (wzrost) zainteresowania konsumentów poszczególnymi dobrami. Dlatego brak świadomości jak wielkim źródłem dezinformacji jest oddziaływanie rządu na gospodarkę, powoduje że ingerencja rządu w gospodarce nie tylko jest tolerowana przez ogół ale i oczekiwana nawet przez przedsiębiorców. Aktualne ceny nie są cenami czysto rynkowymi lecz wypadkową oddziaływań banku centralnego, rządu, reklamy i na końcu preferencji konsumentów, a więc przestały pełnić one rolę wiarygodnego źródła informacji. Jest rzeczą znamienną, że socjaliści z jednej strony propagują Darwinowską teorie ewolucji, a z drugiej zaprzeczają istnieniu naturalnych mechanizmów regulujących wolny rynek ( za poprawianie ewolucji dopiero się zabierają, prawdopodobnym efektem będzie to co widzimy w gospodarce - od katastrofy do katastrofy). Analizując wnioski które wynikają z badań antropologów  staje się oczywiste że natura rzeczy toleruje ewolucyjne (choć tylko dopasowane do pozostałych elementów struktury) zmiany, natomiast nie toleruje rewolucji. Rewolucja dezintegruje to co dotychczas harmonijnie współistniało. Międzynarodówka etatystów - w tym komuniści, socjaliści, socjaldemokraci, narodowi socjaliści (różni ich metoda a nie cel)- wycofała się chwilowo na linię wyznaczoną przez Bismarcka. Okres „Reganomiki” wykorzystała na przetrawienie źródła własnych błędów. Zdołała adaptować do swoich potrzeb analizy szkoły austriackiej, tak by nie tracąc z oczu głównego celu, dokonać zmian w strategii. Jeśli wartość dóbr wyznaczana jest subiektywnie przez każdego z nas, jako wynik zderzenia naszych potrzeb z rzadkością środków do ich zaspokojenia, to kluczem do „porządkowania” rynku jest oddziaływanie na indywidualnie kształtujące się potrzeby. Powstały dogodne ku temu narzędzia, część krypto komunistów kierując się założeniami Gramsciego opanowała większość znaczących ośrodków uniwersyteckich (Sorbona wykształciła wielu czerwonych oprychów w tym wybitnego rzezimieszka Pol Pota), Keynesiści dopracowali teorię uzasadniającą potrzebę interwencji państwa, modernizm wylansował względność klasycznego pojęcia prawdy, a wiedza o sposobach manipulacji i dezinformacji rozwijana dla potrzeb armii trafiła pod strzechy. Już nie trzeba zmuszać do noszenia mundurków, wystarczy by dyktator mody ustalił, że w tym sezonie są one trendy. Już nie trzeba wyznaczać norm wydajności, uruchamiać akcji współzawodnictwa pracy, wystarczy pobudzać wewnętrzny przymus konsumpcji dóbr wyznaczający status społeczny. Mamy tego efekty: tysiące młodych zdolnych ludzi zostaje wyciśniętych jak cytryna. Wypaleni w wieku 40 lat bez pomocy psychologów nie potrafią przetrwać, targani obsesyjnym lękiem i brakiem sensu w życiu, popadają w alkoholizm bądź narkomanię. Usunięto ze świadomości społecznej etykę, spoiwo które od wieków kształtowało relacje między ludźmi, korygowało odtwarzaną nieustannie, pod presją bieżących potrzeb, hierarchię celów. Ten filtr etyczny zapewniał jednostce poczucie wewnętrznej integralności oraz pewności co do przyszłych swoich zachowań (punktualność, wierność, rzetelność, uczciwość itd.), jak i osób wychowanych w tej samej cywilizacji. Jednym z głównych czynników integrujących było poczucie sprawiedliwości osadzone na strukturze wyznawanych norm moralnych. Dlatego godnym podziwu i szacunku był władca surowy ale sprawiedliwy. Natomiast władcy schlebiający tłumom ginęli z ręki tych, którzy uznali iż byli dla nich za mało łaskawi. To że ekonomia nie rozważa etycznej strony realizowanych celów, nie znaczy że w praktyce nie powinny one podlegać takiej ocenie. Z tych samych powodów inżynier nie zastanawia się do jakich zbrodniczych celów może być wykorzystane urządzenie, nad którym pracuje, przez totalitarny system. Wolny rynek to swoboda wyboru ale nie wykraczająca poza uznaną w społeczności etykę. Przez wieki kupiec, rzemieślnik podlegał surowym ocenom społeczności, a ignorowanie tych ocen powodowało społeczne wykluczenie i degradację. Konflikty na tym tle, kiedyś rozstrzygał władca, potem uznany sędzia. Rozstrzygnięcia miały być sprawiedliwe. Zapytam szanowną palestrę, kto obecnie czyni sprawiedliwość? Na pewno nie sądy. Sędziowie, po ocenie wiarygodności dowodów, orzekają w jakim stopniu oskarżony naruszył przepis prawa ustanowionego przez władzę. Nie ma znaczenia czy w rozważanym przypadku zastosowanie przepisu doprowadzi do ewidentnej niesprawiedliwości, sędzia musi wydać niesprawiedliwy wyrok. No to może sejm wydając przepisy dogłębnie rozważył skutki każdego przepisu. Wolne żarty, to co nazywamy prawem bywa eleganckim opakowaniem dla interesów aktualnie wybranej koterii, które ma chronić a czasami i wspierać. Z pojęcia sprawiedliwości wyłuskano treści. Jeszcze niektórzy są zdolni odczuwać, że dzieje się im niesprawiedliwość, więc wokół słychać lament pokrzywdzonych. W odpowiedzi słyszą cyniczne potwierdzenie, że winny jest jakiś sknocony przepis. Nikt nie jest w stanie przywrócić sprawiedliwość, wcześniej musi być zmienione prawo. Wmawia się nam, że wszelkie konflikty, zagrożenia, mają rozstrzygać przepisy prawne ( etyka to wyśmiewana przypadłość dinozaurów), a ponieważ rzeczywistość tworzy nieskończone kombinacje sytuacji, które nie sposób przewidzieć, mamy biegunkę legislacyjną w której gubi się już i sam prawodawca. Zgodnie z klasyczną logiką z dwóch sprzecznych zdań wynika dowolne zdanie, więc i wyroki zaczynają zależeć od tego jaka interpretacja wpadnie do głowy sędziemu. Tak w imię rządów prawa tworzy się bezprawie. Tak w miejsce wolnego rynku tworzy się rynek sterowany. Jednak naturalny porządek rzeczy niepostrzeżenie wytwarza antidotum na to modernistyczne odurzenie. Tworzą się nieformalne grupy kultywujące tradycję, spektakularnym przykładem jest całkowicie autonomiczny ruch odtwarzający znaczące wydarzenia historyczne, powstał konkurencyjny do oficjalnego obieg informacji - internet ciągle jeszcze słabo nadzorowany przez państwo. Powstają ośrodki krystalizacji niezależnej myśli np.: Centrum A. Smitha, Instytut Misesa, Fundacja PAFERE. Niektórzy przedsiębiorcy sięgają pośrednio po klasyczną instytucję sędziego ustalając przy zawieraniu umowy arbitra, który sprawiedliwie rozstrzygnie ewentualne spory. Coraz więcej ludzi rozumie że pieniądze są środkiem a nie celem aktywności. A celem budującym w nas poczucie sensu i spełnienia jest twórcze działanie wynikające z autentycznej pasji. Wojciech Czarniecki

Reakcyjny Prokapitalizm.pl Kapitalizm od czasów zakończenia Drugiej Wojny Światowej nie miał w Polsce dobrej prasy. W PRL - z wiadomych względów, dyktatura komunistyczna nienawidziła kapitalizmu z przyczyn ideologicznych. Kapitalizm, wolny rynek, liberalizm, liberalna gospodarka, Ludwig von Mises, Friedrich August von Hayek, Milton Friedman, czy inne pojęcia, bądź nazwiska kojarzące się ze znienawidzonym, “imperialistycznym Zachodem”, tępione były z całą zaciętością. Ludzi, którzy w okresie PRL-u starali się przecierać szlak dla programu wolnorynkowego, takich chociażby jak Janusz Korwin-Mikke, Stanisław Michalkiewicz, Mirosław Dzielski, prześladowano, a nawet zamykano do więzień. Cóż, to wszystko wydaje się zrozumiałe… Każda wydana przez tych ludzi publikacja, każda wydrukowana ulotka, godziła wszak w “podstawy ustroju socjalistycznego…”. Czemu jednak również w III RP kapitalizm nie cieszy się zbytnią popularnością - trudno czasem pojąć, choć jedna odpowiedź jakby sama się narzuca - demokracja, a w każdym razie ten ustrój, który zrodzony został z okrągłostołowego fetoru… Z jednej strony “politycy” z SB-ckiego (kiszczakowego) nadania, z drugiej koncesjonowani opozycjoniści spod skrzydeł Adama Michnika i Jacka Kuronia, którzy tak naprawdę nigdy nie dążyli do obalenia socjalizmu, a jedynie do jego “ulepszenia”, oczyszczenia z “wypaczeń”. Trzeba tu jeszcze dodać o innej, wynikającej z obecnie obowiązującego ustroju, potencjalnej przyczynie, dla której kapitalizm nie ma w naszym kraju dobrej prasy… Otóż ustrój, w którym znaczącym politykiem zostaje ten, kto potrafi przypodobać się tłumowi, siłą rzeczy, tych, którzy mówią o wolności a jednocześnie o odpowiedzialności, spycha na margines. Na powierzchnię wypływają ci, którzy obiecują wolność bez odpowiedzialności, a jednocześnie pełne bezpieczeństwo, czyli tak naprawdę totalne bezhołowie. Ta opcja, jak dotąd zwycięska, wcześniej czy później prowadzić musi do jakiejś nowej formy tyranii. Pierwsze jej zwiastuny możemy powoli obserwować - choćby Unia Europejska. Jeśli nie nastąpi przebudzenie, za jakiś czas może nie być za wesoło… PROKAPITALIZM.PL to serwis internetowy, którego głównym celem jest propagowanie takich idei jak wolny rynek, kapitalizm, liberalizm gospodarczy, ekonomia wolnorynkowa. Jest to ważne szczególnie teraz, kiedy to, w związku z rozlewającym się po świecie kryzysem, na kapitalizmie, wolnym rynku, liberalizmie gospodarczym, powszechnie wiesza się psy i obwinia za zjawiska, za które odpowiada tak naprawdę ktoś inny. W ramach serwisu nie będziemy stronić również od innej tematyki, zarówno historycznej, jak i - na przykład - religijnej. Są to zagadnienia ściśle powiązane z tematyką wiodącą serwisu, bo to przecież historia różnych krajów dowodzi, iż wszędzie tam, gdzie szanowana była własność prywatna, gdzie panowała wolność gospodarcza, gdzie w sposób nieskrępowany mogła się rozwijać przedsiębiorczość, ludziom żyło się o wiele lepiej, niż tam, gdzie panował socjalizm, interwencjonizm, etatyzm… Religia chrześcijańska natomiast, jako nośnik etyki, to spoiwo społeczeństwa jako pewnego organizmu, mający wpływ na uchwalane prawa i panujące obyczaje. Nie trzeba tu nikogo przekonywać, jak duże korzyści odnoszą ludzie, gdy do tej etyki się stosują, ot chociażby, gdy przestrzegają np. VII Przykazanie Dekalogu - “Nie kradnij” Coraz bardziej etatyzująca się Polska, ale i pozostałe kraje Unii Europejskiej (i nie tylko), upodabniającej się do jakiegoś euro-kołchozu, gdzie perspektywa wsadzania ludzi do więzień za wyrażanie poglądów innych niż „oficjalnie obowiązujące”, jest coraz bardziej realna - te zjawiska muszą wyzwolić reakcję. PROKAPITALIZM.PL jest jedną z nich. I dotąd, dopóki internet stanowił będzie najistotniejszą obecnie przestrzeń dla rozwoju wolnej myśli, oby podobnych „reakcji” było jak najwięcej. Paweł Sztąberek

Pod rózgą surowości „Zasłużyliśmy co prawda przez złości, by nas Bóg karał rózgą surowości lecz kiedy ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy kto się do matki uciecze”. Podobno wykryło się, że tak stara kościelna pieśń do Matki Boskiej zawiera jakieś straszliwe herezje, ale w Polsce mamy teraz konstytucyjny rozdział Kościoła od państwa, więc herezje - herezjami, a jak ojciec rozgniewany - to siecze aż miło! Doświadczył tego na własnej skórze senator Platformy Obywatelskiej Tomasz Misiak. W cywilu jest on właścicielem firmy, która zawarła kontrakt z upadłą Stocznią Gdańską. Jak wiadomo, polskie stocznie zostały zlikwidowane na rozkaz pani komisarki z Brukseli. Rząd premiera Tuska nie ośmielił się nawet pisnąć, chociaż w czynie społecznym doradzałem mu, by przemianował stocznie na banki, w które nie tylko w Unii, ale i w Ameryce można pompować publiczne pieniądze, ile dusza zapragnie - a że banki budują okręty, to właśnie po to mamy wolność gospodarczą, żeby każdy bank mógł robić, co tylko chce. Ale premieru Tusku najwyraźniej ten pomysł się nie spodobał, bo pewnie nie chodziło tu o żadną publiczną pomoc, jak pyskowała pani komisarka, tylko o zadanie zlikwidowania w Polsce przemysłu stoczniowego, zgodnie z XIX-wieczną niemiecką doktryną „gospodarki wielkiego obszaru”. Więc tylko uruchomione zostały fundusze na przekwalifikowanie stoczniowców, żeby, dajmy na to, pani Jolanta Kwaśniewska nauczyła ich układać bukiety, albo jeść bezę - ale też nie bezpośrednio, tylko za pośrednictwem jakiegoś pośrednika. Na takiego właśnie pośrednika nastręczył swoją firmę pan senator Misiak. Jak dotąd wszystko było w jak najlepszym porządku, nawet i to, że pan senator podobnież na terenie parlamentarnym „lobbował” za takim właśnie rozwiązaniem problemu stoczniowego, ale nie ma w tym nic złego, skoro rozkaz tak czy inaczej już padł i teraz chodziło o to, kto na tym nieszczęściu zarobi. No a kto ma zarobić, jeśli nie parlamentarzysta, co to własną piersią broni interesu narodowego? Więc senatorowi Misiakowi szczęśliwie udało się nastręczyć swoją firmę i wszyscy byliby zadowoleni, gdyby nie wicepremier Pawlak, który wpadł na pomysł ustawy, na mocy której przedsiębiorcy mogliby odstąpić od umów z bankami na opcje walutowe. Ponieważ okazało się, że wśród tych przedsiębiorców są również spółki z udziałem, a nawet stanowiące wyłączną własność Skarbu Państwa, po mieście zaczęły krążyć fałszywe pogłoski, że prezesi tych spółek mogli działać na polecenie swoich polityków prowadzących, którzy w dodatku mogli ich zapewniać, że w razie czego rząd podejmie desperacką obronę złotówki kosztem wszystkich swoich rezerw walutowych, więc żadnego ryzyka nie ma. Ale wypadki potoczyły się inaczej i przedsiębiorcy popłynęli na co najmniej 30 miliardów złotych. Ile w tym strat spółek Skarbu Państwa - tego nie wiadomo, chociaż i one musiały nieźle popłynąć, skoro taki Katowicki Holding Węglowy, CIECH i jeszcze jedna spółka węglowa straciły w sumie miliard? Wprawdzie poeta powiada, że „co raz człek stracił, tego nie odzyszcze”, ale nie z wicepremierem Pawlakiem takie numery. Jak wy tak, to my ustawę! Ale banki, w których zasiadają przecież wypróbowani towarzysze z razwiedki, co to jeszcze samego znali Stalina, postanowiły przytrzeć trochę rogów wicepremieru Pawlaku. Zaraz dziennikarze śledczy z dziennika „Dziennik” wykryli, że wicepremier Pawlak nepotyzował się na potęgę na ochotniczych strażach pożarnych, których wicepremier Pawlak pozostaje honorowym i umiłowanym przywódcą w randze generała. Wicepremier, idąc za przykładem hierarchów, wszystkiemu oczywiście zaprzeczył i nawet zapowiedział podanie oszczerców do niezawisłego sądu, ale skoro nie ogłosił rezygnacji z pomysłu wydania wspomnianej ustawy, niezależne media nadal stawiały kłopotliwe pytania, co na to premier Tusk, który przecież w celu walki z korupcją wziął do rządu minister Julię Piterę. A premieru Tusku było niezręcznie zabierać głos w sprawie cennego koalicjanta, zwłaszcza, że tę sprawę zaczął skwapliwie wykorzystywać wyrzucony ongiś z PO Paweł Piskorski, który niedawno został szefem SD i nie ukrywa, że chętnie się na premieru Tusku odegra. Po kilku dniach wykrztusił, że wicepremier Pawlak ma „inne standardy”, ale nikogo oczywiście to nie udelektowało. W tej sytuacji senator Misiak ze swoją firmą spadł mu niczym prawdziwy dar Niebios! Kiedy zatem sprawa wyszła na jaw, premier Tusk zawrzał gniewem i tak się zamachnął rózgą surowości, że nie tylko wyrzucił senatora Misiaka z partii, ale w dodatku zaczął mu się dobierać do firmy. W chwili, gdy to piszę, umowa z firmą senatora Misiaka została rozwiązana, wskutek czego może on stracić nawet 50 milionów złotych, a to dopiero początek, bo jakieś argusowe oczy już się dopatrzyły, że na jakąś wycieczkę parlamentarzystów senator Misiak zabrał swoja narzeczoną w charakterze jakiejści bizneswoman. Sam senator już się zorientował, że przypadkowo wlazł między ostrza potężnych szermierzy i tak naprawdę nie chodzi o niego, tylko o te co najmniej 30 miliardów, na jakie opiewają umowy z bankami na opcje walutowe - ale o ile oni krzywdy sobie nie zrobią i cała sprawa może zakończyć się wesołym oberkiem, to on może już tego nie doczekać. Premier Tusk rozgniewany siecze, a tu, wbrew zapewnieniom starej kościelnej pieśni, wcale nie ma gdzie uciec. Co tu ukrywać; pod maską pobożności muszą się tam ukrywać jakieś herezje, skoro gdy przychodzi co do czego, finał jest żałosny. Jedyna nadzieja dla senatora Misiaka leży w niezawisłym sądzie. Nie to, żeby kogokolwiek pozywał, co to, to nie. Ale skoro wygląda na to, że przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, w których z ramienia PO ma wystartować nawet niegdysiejszy przywódca „Solidarności” Marian Krzaklewski, żadna partia nie przepuści okazji, by zaprezentować się przez przedsiębiorcami w charakterze niezłomnych defensorów interesu narodowego, to ustawa pewnie zostanie uchwalona. Czy jednak banki i siedząca tam razwiedka miałyby stracić 30 miliardów? O tym nie ma mowy, więc wprawdzie na podstawie ustawy przedsiębiorcy, jak to w demokratycznym państwie prawnym, od umów z bankami odstąpią, ale banki niezwłocznie pozwą Polskę do niezawisłego sądu, jak w swoim czasie uczyniła to spółka Eureko, no a niezawisły sąd zasądzi od Polski na ich rzecz odszkodowanie. W ten sposób ani przedsiębiorcy, ani banki niczego nie stracą, bo za wszystko zapłaci polski podatnik. Czy jednak senator Misiak zdąży, czy prędzej przez rózgę surowości zostanie zaćwiczony? Stanisław Michalkiewicz

Czy Karol Marx to akurat przewidział? Po Sieci krąży (dostałem to już osiem razy - w trzech różnych językach) następujący rzekomy cytat: "Posiadacze kapitału będą stymulować popyt klasy robotniczej na coraz większą ilość towarów, mieszkań i wytworów techniki. Jednocześnie będą udzielać coraz więcej coraz droższych kredytów na zakup tych dóbr, aż rzeczone kredyty nie będą mogły być spłacane. Nie spłacane kredyty doprowadzą do bankructwa banków, które z kolei zostaną znacjonalizowane. To w rezultacie doprowadzi do powstania komunizmu". Karol Marx, rok 1867 Niestety: nikt nie wie, czy to rzeczywiście proroctwo niezbyt świętej pamięci teoretyka komunizmu - czy jakiś apokryf. Gdyby ktoś z Państwa to przypadkiem wiedział, to proszę nas poinformować - zaczynając komentarz od "MARX". Pewne jest natomiast, że Marx przepowiedział, że „Komunizm zostanie najpierw zbudowany w najwyżej rozwiniętych krajach Zachodu”. To, co robiono w Sowietach, Chinach, Kambodży itd. to poronione eksperymenty przerabiane na podludziach. Wszelako komunizm jest nie utopią, lecz anty-utopią. Anty-utopią nieludzką, pasującą jedynie do społeczeństwa termitów, komunistów lub mrówek. Albo więc zostanie w ten czy inny sposób (przez muzułmanów?) zniszczony - albo zniszczeniu ulegnie cywilizacja ziemska. To znaczy: zginie (ku radości obrońców środowiska naturalnego...) cywilizacja ludzka. Mrówki, małpy (i Tybetańczycy, i Indianie Aymara - ku radości swoich obrońców?) przeżyją. Pesymiści twierdzą, że tak przebiega nieunikniony rozwój każdej cywilizacji - i właśnie dlatego nie otrzymujemy żadnych sygnałów z Kosmosu. Zanim cywilizacja wyjdzie poza planetę, ujednolica się, komunizuje... i ginie. JKM



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
p34 067
mat bud 067 (Kopiowanie) (Kopiowanie)
067 (2)
P16 067
P21 067
05 2005 066 067
p10 067
067
p37 067
pf 2015 067 071
067 Williams?thy Zauroczeni soba
P18 067
P28 067
p36 067
A A 067
p39 067
P24 067
p41 067
067
12 pytań z laboratorium wytrz. mat. 067, Akademia Morska -materiały mechaniczne, szkoła, Mega Szko

więcej podobnych podstron