066


14 marca 2009 Oddzielić prawo od sprawiedliwości.. Nareszcie  koniec z abonamentem telewizyjnym i radiowym, czyli podatkiem od posiadania, radioodbiornika i telewizora… Miliony ludzi, którzy solidnie płacili nałożony podatek wyszli na frajerów.. bo cały czas płacili- zgodnie z prawem- ale inni nie płacili niezgodnie z prawem, ale nikt się tym nie będzie interesował, bo teraz będzie abonament płacony przez wszystkich bez wyjątków . Trzeba by ścigać tych wszystkich, którzy uchylali się od obowiązku abonamentowego(???). Ale jak tu miliony ludzi postawić przed niezawisłymi sądami? Platforma Obywatelska z Polskim Stronnictwem Ludowym a także z Sojuszem Lewicy Demokratycznej , dogadały się, żeby istniejący do tej pory abonament, był płacony z budżetu państwa przez wszystkich (????).  Do tej pory połowa naszych rodaków nie płaciła tego  nonsensownego podatku, więc nie kijem go- to pałą.. Sytuacja jak w tym dowcipie: Facet poszedł do wróżki, żeby mu przepowiedziała przyszłość: - Do czterdziestego roku życia będziesz żył w nędzy. A potem? - A potem się przyzwyczaisz. A przecież miało być lepiej. Wszystkim. A będzie lepiej tym wszystkim, którzy załapią się do Funduszu Misyjnego, który zostanie utworzony z pieniędzy budżetowych. Warto zostać szefem tego nowego wariactwa, bo skumulowane tam  będą pieniądze, to ponad 800 milionów złotych,  a znając życie w socjalizmie, suma ta dojdzie wkrótce do miliarda.. Kumulacja dosyć wysoka- warto zagrać! Ktoś wygra, a przegranymi będą jak zwykle masy, które na ten Fundusz się złożą pod przymusem.. Masy zawsze wykorzystuje się podczas rewolucji… I nie przeszkadza to promującym Fundusz Misyjny „liberałom” z Platformy Obywatelskiej nakładać nowy ukryty podatek na tych wszystkich, którzy tej propagandy telewizyjnej oglądać nie chcą.. Nie chcą to nie chcą, mają do tego prawo demokratyczne, ale płacić muszą, bo Sejm demokratycznie przegłosował.. A jak wiadomo w demokracji większość Sejmowa ma rację, a tych wybrali ci, co nie mają nic do powiedzenia.. Głuche i ślepe masy… Masy zawsze w demokracji wybierają swoich nadzorców.. Ciekawe jak szybko zaczną się afery związane z powstaniem Funduszu Misyjnego, a tak naprawdę Funduszu Propagandowego, bo telewizja państwowa, to wielkie narzędzie  poprawnościowej  i lewicowej propagandy.. I to często bardzo wyrafinowanej! Można naprawdę w pewne rzeczy nawet uwierzyć.. Jak się narzuca te rzeczy  w nieskończoność.. W tym czasie niezwykle interesujące  rzeczy dzieją się w Narodowym( a jakże!)Funduszu Zdrowia, również utworzonym  na modłę abonamentu zdrowotnego płaconego przez wszystkich pod przymusem, czy leczą się w tym państwowym wariactwie, czy też chodzą leczyć się prywatnie.. I znowu dowcip: Leży facet w szpitalu i narzeka: - Boże, niech to szlag… tu mnie kłuje, tu mnie boli… czuję, że zaraz umrę… Pacjent z łóżka obok pociesza: - Nie pękaj pan, tych umierających dają na dziesiątkę, a my jesteśmy na dwunastce, dla tych, co normalnie nie umierają. Nagle do  sali wbiega siostra oddziałowa i zwraca się do faceta, który przed chwilą narzekał: - Kto tu pana przywiózł… Miał pan leżeć na dwunastce (???). A więc Narodowy Fundusz Zdrowia podlegający Ministerstwu Zdrowia, a więc pani Ewie Kopacz, jako pani minister, a wcześniej panu Zbigniewowi Relidze, właśnie zmarłemu -a dysponującemu niebagatelną sumą 54 miliardów  złotych- okazało się- płaci tylko za jedną chorobę , gdy na przykład dwie wystąpią na raz, jednocześnie(????). Lepiej dla pacjenta leczącego się w państwowej służbie zdrowia byłoby, żeby choroby nachodziły go po kolei.. Najpierw jedna-  do której wyleczenia przyczynia się Narodowy Fundusz Zdrowia, a dopiero po wyleczeniu - przychodziła druga.. Oczywiście - jak to w życiu- czasami zdarza się, że nieszczęścia chodzą parami.. Mamy i wyrostek i przepuklinę.. A dodatkowo jesteśmy zżerani przez raka.. Przyznam się państwu, że nie wiem jaki parytet, pardon  priorytet ma wtedy Narodowy Fundusz Zdrowia, bo sam bym wtedy z pewnością zwariował jaką decyzje podjąć.?. Może leczy wtedy  odciski na palcach nóg? Jak nawaliło jelito i nerka, to żeby nie w okresie 14 dni(???)…Bo będzie kłopot.  .Nie wiedziałem, że pani Ewa Kopacz jest taka pomysłowa, albo pomysłowy był jeden z poprzednich ministrów zdrowia. Trudno to dzisiaj sprawdzić, bo pan profesor Religia- bardzo dobry lekarz- zmarł.. Na pogrzebie orkiestra grała mu utwory Louisa Armstronga, bo tego  twórcę bardzo lubił słuchać pan profesor Religia… No dobrze… Ale dlaczego grano  Armstronga na cmentarzu, podczas ceremonii pogrzebowej? Dobrze, że pan profesor nie lubił tańczyć twista, rumby czy samby… Byłoby widowisko! Wydaje mi się, że cmentarz uświęcony tradycją wymaga powagi i skupienia, a nie rozrywki jazzowej.. Ale wracając jeszcze do leczenia nas przez biurokrację państwowo- funduszowo- zdrowotną. Lekarze uprawiają niejako” hazard moralny”, co powoduje  utworzony system leczenia upaństwowionych pacjentów...  Pieniądze nie idą z pacjentem, ale za pacjentem, ale w jakiej wysokości- o tym decyduje biurokrata z Narodowego Funduszu Śmierci, zwanego mylnie Funduszem Zdrowia… Bo od decyzji urzędnika zależy częstokroć, czy dany pacjent będzie żył, czy też umrze.. Ale na to socjaliści mają zawsze jedna receptę:” Podnieść składkę zdrowotną”.. Gdyby nawet oddać do dyspozycji Narodowego Funduszu Zdrowia wszystkie pieniądze pochodzące z budżetu nie zmieniłoby to sprawy leczenia, bo zły jest cały system państwowego  leczenia  oparty o centralizację i biurokracje chorą  na pieniądze, które pobiera, pośrednicząc miedzy budżetem państwa a pacjentem.. Miedzy pacjentem, a lekarzem nie powinno być już nikogo innego- wtedy byłoby taniej , sprawniej , racjonalniej.. A konkurencja między lekarzami zrobiłaby swoje… Pacjent byłby górą! A tak jest przedmiotem manipulacji w rękach cwaniaków  z NFZ opłacanych bajońsko z naszych kieszeni…. Chyba, że suma 18 000 złotych miesięcznie- to jest wielkie nic! Jeśli pacjent chory jest na nadciśnienie i ucho, to Narodowy Fundusz Zdrowa płaci z ucho.(???). No pewnie - to dobry pomysł..  Nieleczone ucho- to niechybna śmierć, a nieleczone ciśnienie- to nic takiego… Pacjent będzie żył jak przeżyje, a jak nie? - to jego problem, a i mniejszy problem dla Zakładu Upokorzeń Społecznych.. Bardzo na to wszystko zdenerwowany  jest Rzecznik Praw Pacjenta usytuowany w strukturze biurokratycznej tuż przy ministrze zdrowia… Można się do niego poskarżyć na sytuacje w państwowej służbie zdrowia.. a że taka sytuacja będzie permanentnie, dopóki sytuacja systemu się nie zmieni- to już inna sprawa.. Ale co szkodzi pokonywać bohatersko trudności nieznane  w innych ustrojach, innych niż komunizm…? Być może ludzie wolą jednak  żyć bardziej  w kajdanach biurokracji niż na wolności.. Bo wolność - to odpowiedzialność.. Lud pragnie bardziej bezpieczeństwa niż wolności..  Ale z niewoli, wynika tylko  powiększona  statystyka niewolników… A w socjalistycznym niewolnictwie coś musi w końcu pęknąć… Być może do szturmu szykują się kolejni „ uczniowie Spartakusa”… Kto wie? WJR

Coś się zmienia w NIK W gąszczu walk o eutanazję i z eutanazją; o opłacanie z mojej kieszeni (a nie kieszeni p. Kowalskiego...) zabiegu in vitro dla p. Kowalskiej; o ocenę działań p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego; o posyłanie do szkół 6-latków itd. - umknęła uwadze publiki zasadnicza zmiana stanowiska NIK. Otóż do tej pory Najwyższa Izba Kontroli nieodmiennie brała pod lupę każdy przypadek prywatyzacji - i z reguły czegoś się czepiała, kierując wnioski do prokuratury (gdzie na ogół były umarzane, ale nie zawsze). Oczywiście: skoro żadna prywatyzacja nie była prowadzona z licytacji, to w wielu wypadkach były to oczywiste przekręty, w jeszcze liczniejszych: mniej oczywiste przekręty - zaś w każdym przypadku podejrzenie o dokonanie przekrętu;  bo skoro nie było licytacji - to jak można ocenić wartość sprzedawanego towaru? A przecież każda fabryka, każda nieruchomość jest inna. Pamiętam, jak kiedyś KL-D i UPR zgodnie głosiły elementarne hasło; „Towar wart jest tyle, ile ludzie chcą zań dać”. Dziś klon KL-D, czyli PO, też to mówi - ale tylko przed wyborami. Zaraz po wyborach zaczyna mówić o „procedurach przetargowych”, „partnerstwie publiczno-prywatnym” - i innych sposobach wyciągania kazionnych pieniędzy. Bo gdyby sprzedawano z licytacji - to nic nie dałoby się ukraść. Taka zaś perspektywa przeraża każdego członka „Nowej Klasy”. O pieniądzach nie wolno więc „w towarzystwie” mówić - ale szokujące jest, że NIK po raz pierwszy w historii złożyła doniesienie na czterech (!!) ministrów Skarbu - za to, że czegoś NIE sprywatyzowali! Konkretnie chodzi „Zakłady Mięsne” w Płocku, które zbankrutowały - choć (zapewne słusznym zdaniem NIK) po prywatyzacji mogłyby się utrzymać. Podobno nie prywatyzowano ich, by utrudnić życie pp. Olewnikom. Podobno też obecna decyzja NIK jest efektem nacisku rodziny Olewników. Nieważne - dlaczego; ważne - że odwróciły się bieguny. Ważne, że ministrowie zaczną się obawiać, że staną przed sądem jeśli czegoś nie sprywatyzują - a nie wtedy, gdy coś sprywatyzują. Jest rzeczą oczywistą, że bez licytacji w każdej prywatyzacji będzie co najmniej podejrzenie o przekręt. Jednak prywatyzacja jest bardzo ważna - tak ważna, że śp. Milton Friedman twierdził, że nawet tak jawnie niesprawiedliwa prywatyzacja, jak wydrukowanie tytułów własności wszystkiego i zrzucenie ich z samolotów ("Kto znajdzie - to jego!"...) jest lepsza, niż brak prywatyzacji. Z punktu widzenia gospodarki - a nie moralności, oczywiście. Mając więc do wyboru gospodarkę złodziejską i złą, oraz złodziejską i dobrą - wybieramy oczywiście mniejsze Zło, czyli to drugie. Pamiętać jednak trzeba o dwóch jeszcze aspektach: 1) Nie dotyczy to dziedzin, gdzie działa komunizm (szpitale, szkoły). Tam trzeba najpierw zlikwidować komunizm - w przeciwnym przypadku nowi właściciele staną się najgorętszymi zwolennikami komunizmu („Nakładajcie jak największe podatki - a z nich płaćcie na szpitale!”...) 2) Pieniądze z prywatyzacji powinny w 85% iść na fundusz emerytalny... JKM

Narodowa strategia walki z kryzysem? Czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty - mawiali podobno zwolennicy wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera. Ale z mydłem jest jeszcze czyściejszy, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. A cóż dopiero, gdy mydło, podobnie jak inne produkty służące zdrowiu, higienie i pielęgnowaniu urody, wyprodukowane zostało z ludzkiego tłuszczu! Czy jednak czystość powinna być przywilejem tylko typów nordyckich? Nie ma żadnego powodu by takie ograniczenia narzucać obywatelskiemu społeczeństwu otwartemu, jakie stręczy nam, sypiąc obficie srebrnikami, słynny „filantrop”. Dlatego też „Gazeta Wyborcza”, która w innym przypadku podniosłaby nieprawdopodobny klangor, projekt „instalacji”, jaką w gdańskim Centrum Sztuki Współczesnej „Łaźnia”, zamierzała zainstalować Alina Żemojdzin, zrelacjonowała zupełnie spokojnie. Pani Żemojdzin w ramach pracy dyplomowej wyprodukowała „linię kosmetyków”, a więc m.in. różne „balsamy”, no i oczywiście mydło, używając ludzkiego tłuszczu, jako surowca. Podobno miała z tym problemy, bo lekarze, do których się zwracała, reagowali oburzeniem, przypominając, że to właśnie w Gdańsku działał profesor Spanner, oskarżany o produkowanie mydła z tłuszczu wytopionego ze zwłok więźniów obozów koncentracyjnych. Jednak w końcu dopięła swego, tłuszcz skądciś zdobyła i wkrótce była gotowa do zainstalowania „instalacji”. Nie chodziło jednak tylko o reklamę tych kosmetyków. Zasadniczym celem „instalacji” miała być krytyka „kultu ludzkiego ciała”, albo „spojrzenie z dystansu na sytuację kobiety” - bo pani Żemojdzin nie była pewna, który bajer będzie lepiej przyjęty. Jakoż okazało się, że zawiodła koordynacja i cadykowie tresujący tubylców do społeczeństwa otwartego mieli w tej sprawie opinie rozbieżne. Np. pan Stefan Chwin, intelektualista czasu wojny, uznał inicjatywę pani Żemojdzin za „ekscentryczną przygodę sztuki współczesnej”, podczas gdy pan Paweł Huelle był dla pani Żemojdzin bardziej surowy i nawet sformułował zasadę, że „jeśli nie ma żadnych ograniczeń, to może można również gazować i palić ludzi”. Coś podobnego! Czyżby redaktorowi Michnikowi, albo pani filozofowej, tzn. pani Środzie zepsuł się telefon i na razie nie wiemy, co myślimy? A cóż ze spiżowym hasłem: „mój tłuszcz należy do mnie”, jakim epatują przedstawicieli ciemnogrodu wyzwolone panie, na dorocznych „manifach”? Ostatnio domagały się „zdrowia”, a cóż może lepiej służyć zdrowiu, jak nie higiena osobista, a więc - jednak mydło? Dopóki zatem telefony się nie naprawią, proponuję formułę tymczasową, dzięki której będzie można pogodzić i patetyczną zasadę pana Huelle i spiżowe hasło: „mój tłuszcz należy do mnie”. Rzecz w tym, że tłuszcz tłuszczowi nierówny i jeśli, dajmy na to, pochodzi on od przedstawicieli narodów mniej wartościowych, to nie ma potrzeby wszczynać alarmu, bo ten powinien być zarezerwowany dla przypadków naprawdę karygodnych. Potrzeba takiej formuły jest tym większa, że niedawno pan premier Tusk zapowiedział podjęcie prac nad legalizacją eutanazji. Wprawdzie taki finał rządowej polityki miłości może wielu ludziom wydać się zaskakujący, ale z drugiej strony wszechświatowy kryzys daje się coraz bardziej we znaki i nie jest wykluczone, że władze nie widzą innego wyjścia, jak liczbę obywateli nieco zredukować. W czasach kryzysu nie można sobie pozwolić na marnotrawstwo, wobec czego rząd premiera Tuska, jako dobry gospodarz, decydując się na legalizację eutanazji, nie może zaniedbać nawet tych dochodów, jakie można uzyskać z utylizacji zwłok obywateli poddanych ustawowej procedurze. Wszystko zatem przed nami, co zresztą przewidział prze laty Janusz Szpotański, pisząc w proroczej wizji, że „trzeba golić, strzyc to bydło, a kiedy padnie - zrobić mydło”. SM

Kolejna afera - demaskująca kulisy działań reżymowej TV. TVP jest firmą państwową - a więc w sposób niemal nieunikniony, zwiększającą bałagan, biurokrację - i korupcję. Oczywiści, zawsze są możliwe paromiesięczne czy paroletnie odchyłki od tego trendu - jak kadencja śp. Ronalda Reagana w USA - ale są one statystycznie mało istotne. Mamy więc aferę znów pokazującą, że „jak nie wiadomo, o co chodzi - to chodzi o pieniądze”. Niejaka p. Halina Bisztyga-Przebindowa była jednym z setek zbędnych urzędników - konkretnie: „Dyrektorką Biura Programowego” TVP. By kupić sobie wierność urzędasów Telewizja zawierała z nimi kontrakty przewidujące, że za ich zwolnienie trzeba zapłacić jakąś ogromna odprawę - pod płaszczykiem odszkodowania za to, że przez czas jakiś (tu: pół roku) nie wolno będzie im pracować dla konkurencji. Taką też umowę zawarł był p. Andrzej Urbański z p. Przebindową - skądinąd miłą i zacną Panią, specjalistką od plenerowych widowisk ku czci papieży. Nowe władze TVP (posądzane o klerykalizm!) p. Przebindową - słusznie, czy niesłusznie - zwolniły. W dodatku (jako jedyną!): dyscyplinarnie - na co p. Przebindowa zareagowała pozwem o... przywrócenie do pracy! Jednak nowy Prezes doszedł przy okazji do wniosku, że wiedza, jaką ma p. Przebindowa o TVP jest taka, że może ją sobie Ona ogłaszać na dowolnych seminariach i zdradzać każdemu konkurentowi z osobna i wszystkim naraz - w związku z czym postanowił Jej tego nie zapłacić. Oczywiście zwalniając Ją tym samym z zakazu pracy u konkurencji. Na co p. Bisztyga-Przebindowa (będąca współwłaścicielką - z p. Przebindą - firmy TOProduction) zamiast się ucieszyć, że może swobodnie produkować - odwołała się do sądu: chce nic nie robić (lub robić po cichu) - a forsę dostać. Wśród prawników zdania są podzielone. Ponieważ nie znam dokładnego sformułowania owego punktu umowy - na ten temat nie mogę się wypowiadać, bo to zapewne dotyczy niuansów. Może tylko powiedzieć, że zapewne p. Prezes Piotr Farfał ma rację: „tajemnice produkcyjne” TVP , które są przecież swobodnie wymieniane przy pyffku przez pracowników, nie są tego warte. Tłumaczenie innych (też zagrożonych tym samym!) dyrektorów, jest dość bzdurne; piszą np., że dyrektorzy „znają plany wieloletnie” TVP - no, to przed czym uchroni półroczny zakaz pracy dla konkurencji? Co jednak nie oznacza, że można to jednostronnie zerwać. Wszystko zależy od sformułowania tej klauzuli. Jednak samo to, że różni prawnicy różnie ją interpretują, oznacza, że prawnik, który ją sformułował, powinien natychmiast wylecieć z roboty!!! Czego to jednak dowodzi? Tego, że owe „odszkodowania” są rażąco wysokie w porównaniu z rzeczywistymi stratami z powodu niemożności pracy. Nie, iżbym oskarżał za ten proceder p. Andrzeja Urbańskiego (którego skądinąd szczerze nie znoszę); nie. Być może nawet taniej wychodzi zawrzeć umowę z taką klauzula - niż bez niej (a za to z większym wynagrodzeniem). To tylko pokazuje jak światek TV jest przeżarty przez Wielką Forsę. A Wielka Forsa płynie - bo startowanie z konkurencja jest b. trudne, gdyż trzeba mieć koncesję od panującego reżymu. Jeśli już nawet ma się kapitał. I płynie z haraczu zwanego „abonamentem”; za niedługo: z podatku....Jedyna nadzieja, że rozwój multimediów doprowadzi do tego, że WOLNA.TV, ONET.TV i podobne stacje staną się zauważalną konkurencją dla spetryfikowanej struktury polskiej TV. JKM

15 marca 2009 W demokracji słowo tworzy rzeczywistość.. W roku 1958 ukazała się książka  Aldousa Huxleya” Nowy wspaniały świat poprawiony”, w której autor cytuje postać zwaną Wielkim Inkwizytorem z jednej z przypowieści Dostojewskiego, kiedy mówi on:” Ostatecznie ludzie złożą swoją wolność u stóp rządzącego  i powiedzą:” Uczyń nas swoimi niewolnikami, ale nakarm nas”. Huxley podaje nam datę, kiedy mogłyby nastąpić zmiany. Pisze on:” Wiek XXI będzie erą Rządzących Światem”. Następnie tłumaczy on, dlaczego ci” rządzący” nie upadliby:” Starzy dyktatorzy upadli ponieważ nigdy nie byli w stanie zaopatrzyć swoich podwładnych wystarczającą ilością chleba, cyrków, cudów i dziwów. Pod dyktaturą naukową edukacja będzie się sprawdzać- jej rezultatem będzie to, iż większość mężczyzn i kobiet dorośnie do tego, by pokochać swój stan poddaństwa i nigdy nie będzie marzyć o dokonaniu rewolucji.. Wydaje się, że nie ma dobrego powodu, dla którego zupełnie naukowe dyktatorstwo miałoby być kiedykolwiek obalone”(????). Taki cytat znalazłem w książce Teda Flynna” Nadzieja oszustów i przestępców”( Mistrzowski plam globalnej kontroli) w tomie pierwszym na stronie 27 I dlatego nie ma żadnego powodu, żeby totalitaryzm edukacyjny został kiedykolwiek obalony, bo służy on do ujednolicania i unifikowania świadomości ludzi.. Jak już wszyscy zaczną myśleć tak samo, i tak jak życzą sobie tego rządzący- koniec gmerania w nadbudowie.. I stąd tyle tej „ naukowości” wszędzie..  a jest to na ogół zwykła propaganda…. I popatrzcie państwo… Wystarczyło pięćdziesiąt lat…(!!!) „Widzicie więc, że świat rządzony jest przez bardzo inne osobistości, niż wydaje się tym, którzy nie są za kulisami” (Benjamin Disrael, premier Wielkiej Brytanii, 1844). I do tego służy demokracja.. Ale przejdźmy do bardziej przyziemnych spraw.. niż Komisja Trójstronna, ONZ, Rada ds. Stosunków Zagranicznych, Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego czy Klub Bilderberg… Właśnie Polskie Stronnictwo Ludowe przedstawiło swoich kandydatów do  Europarlamentu. Jak to powiedział pan Waldemar Pawlak': Dajemy najlepszych na Europę”(??). Oczywiście szkoda, że najlepszych, bo najlepsi przydaliby się w Polsce.. Tak wielu mądrych ludzi potrzeba nam w Polsce… a tu ci najlepsi kontraktowani są w eksporcie.. A może to tylko taka demokratyczna  sztuczka? Pożyjemy , zobaczymy.. Kłamstwo na stałe przecież wpisane jest w demokrację.. Nie zwróciłem uwagi, ale państwo mi powiecie, czy pan przewodniczący  klubu parlamentarnego Polskiego Stronnictwa Ludowego, pan Stanisław Żelichowski, też wybiera się do Europarlamentu? Bo zaciekawił mnie jego życiorys.. Od początku lat dziewięćdziesiątych jest członkiem naczelnych władz PSL. Obecnie jest również skarbnikiem partii. W latach 1993-1997 i 2001-2003 zajmował stanowisko ministra ochrony środowiska, któremu podlegały tzw. Lasy Państwowe. Wtedy to właśnie była ta słynna sprawa osiedla Eko-Sękocin niedaleko Janek pod Warszawą, jadąc od strony Radomia. Lasy Państwowe wydały na osiedla tam budowane w sumie 21 milionów złotych(???), oczywiście naszych pieniędzy,  a inwestycję rozpoczął ówczesny dyrektor Lasów Państwowych pan Janusz Dawidziuk. Jakoś decydentom nie były potrzebne zezwolenia, na terenie chronionym i na dodatek z pieniędzy przeznaczonych na inne cele.. Wybudowała to osiedle bez przetargu firma Insbud z Mławy, której właścicielem był znajomy ministra Żelichowskiego. Eko-Sękocin pierwotnie składał się z sześciu  jednorodzinnych domów wybudowanych w dwóch szeregach, bloku z 18 mieszkaniami oraz nieukończonej willi z basenem wznoszonej dla wicepremiera Grzegorza Kolorki, tego samego, który tak uporczywie chciał podzielić ten wspólnie wytworzony bochenek chleba.. Zapomniał tylko powiedzieć, że te chmary  urzędników wokół niego,  żadnego wspólnego bochenka nie tworzą, ale za to dzielą… I to naprawdę sprawiedliwie, tak sprawiedliwie, jak tylko urzędnik potrafi „sprawiedliwie” podzielić wytworzone przez nas dobro.. W domkach mieli zamieszkać szefowie Lasów, a jakże Państwowych, czyli niczyich, nadzorowanych przez urzędników państwowych.. Każdy dom miał 200 m2,, garderobę, saunę i dwa garaże.. Osiedle ogrodzono eleganckim płotem, doprowadzone do niego gaz i wybudowano oczyszczalnię ścieków..(???) Czyżby urzędnicy Lasów Państwowych się czegoś przestraszyli, bo do tej pory osiedle nie jest zasiedlone?… Utopiono miliony i nic się nie dzieje.. Nikt się nie czepia pana Stanisława Żelichowskiego.. W latach 1986-89 pan Żelichowski zasiadał jako przewodniczący w Wojewódzkiej Radzie Narodowej w Ciechanowie,  a w 1985 był posłem na Sejm PRL, a jedynie w okresie tzw. Sejmu” kontraktowego” był w Trybunale Stanu.. Do 2001 roku  miał mandat ludowy z okręgu ciechanowskiego, później zaś- elbląskiego.. We wczesnej młodości pracował w Nadleśnictwie Ciechanów,  a od 1974 roku w Nadleśnictwie Dwukoły… Co jest ciekawe w tym życiorysie, podobnym do innych życiorysów ludzi zasiadający w różnych gremiach.. A łączy ich przede wszystkim to, że nigdy samodzielnie nie zarobili pieniędzy, tylko żyją na nasz rachunek  , a przy tym  nami rządzą.. A jak? Przekonać się o tym można przeglądając jedynie pobieżnie gazety.. Myśliwi odstrzeliwujący bezpańskie psy po lasach narazili się stacji TVN… Wałęsa (przepraszam pana Lecha Wałęsę!) się ich  całe setki.. Całymi stadami, mogą stanowić zagrożenie dla dzieci… Myśliwi uzyskali stosowne zezwolenia i przystąpili do- jak powiedziała prowadząca program „ zabójstwa psów”.. (???) Znowu praca w nadbudowie marksistowskiej, która to praca ma zmienić naszą świadomość.. Słowo” zabójstwo” odnosiło się zawsze do człowieka, jako istoty wyjątkowej i niepowtarzalnej… Ale do psa, jako zwierzęcia? Tak jak „zabójstwo” kota, krowy, muchy (przepraszam panią posłankę Joannę Muchę!), konia, dżdżownicy, gęsi, kaczki czy kruka… Pani posłanka Joanna Mucha  z Platformy Obywatelskiej broni oczywiście zabijanych psów, ubrana elegancko w kapelusz a la Nelly Rokita, i a la Jan Maria Rokita… Było jej naprawdę do twarzy! Ale nie mówi co należałoby zrobić z bezpańskimi psami, bo oczywiście instytucja hycla nie wchodzi w rachubę, jako instytucja ”niehumanitarna” i „nieludzka”… Może „Schronisko na Paluchu”? Ale czy te tysiące psów się tam pomieszczą..? I czy starczy nam pieniędzy na ich utrzymanie, podczas gdy dzieci w szkołach chodzą głodne, no i coraz większa część narodu popada w nędzę.? Przez ciągle rosnące podatki! Pani Joanna Mucha „ humanistka”, oprócz tego, że własną piersią  broni. psów przed „zabójcami”, współuczestniczy w  tworzeniu” humanitarnej” ustawy, która dawałaby człowiekowi prawo do „ godnej śmierci”… Mówiąc wprost, prawo do samobójstwa, przeciwko prawu Bożemu..! Jest to oczywiście uchylanie drzwi dla eutanazji… To tylko kwestia czasu. Człowiek nie może przejmować tego co przyrodzone jest Bogu.. Bo człowiek jest na to za głupi.., mimo, że ciągle oświecany…  Kagankiem  „ humanitarnej” światłości… Pies - tak! Człowiek - nie! „Stworzenie autorytatywnego światowego porządku jest ostatecznym celem, do którego musimy dążyć”(????)- powiedział Winston Churchill po II wojnie światowej.. No i z żelazną konsekwencją tworzą.. Może Pan Bóg pomiesza im  szyki…?  Ale musimy mu w tym pomóc…Chociaż biernym oporem.. WJR

Polityka zagraniczna - zapis agonii Państwa dzielą się na dwie grupy: na państwa poważne i pozostałe. Państwa poważne, to takie, które potrafią zdefiniować swoje interesy i nie odstępować od ich realizacji bez względu na warunki zewnętrzne i wewnętrzne. Państwa pozostałe tego nie potrafią. Państwa poważne przeważnie są duże i na arenie międzynarodowej występują jako mocarstwa. Mocarstwowość, jak wiadomo, oznacza zdolność do ustanawiania i egzekwowania własnych praw, albo własnej woli poza własnymi granicami. Najczęściej wielkość i mocarstwowość jest konsekwencją umiejętności realizowania przez państwo własnych interesów. Ale czasami państwa poważne nie są duże, a mimo to potrafią egzekwować własną wolę poza swymi granicami, a nawet narzucać ją państwom dużym. Przykładem jest choćby Izrael, który, postępując cierpliwie i metodycznie, potrafił wypracować mechanizm narzucania własnej woli takim na przykład Stanom Zjednoczonym do tego stopnia, że poświęcają one własne interesy państwowe, żeby tylko dogodzić żydowskiemu państwu. Sytuacja, gdy ogon wywija psem, jest wprawdzie bardzo rzadka, ale właśnie dlatego godna uwagi. Polska należy do drugiej grupy, to znaczy - do państw pozostałych. Składa się na to wiele przyczyn, ale jeśli odrzucimy zmieniające się uwarunkowania historyczne, to można powiedzieć, że polską politykę zagraniczną determinują dwa elementy: wpływ agentury na decyzje państwowe i interesy mocarstw ościennych. Wspomnienie PRL-u Decyzje podjęte na konferencjach w Teheranie i Jałcie przesądziły, iż Polska trafiła do strefy wpływów Związku Radzieckiego i na całe dziesięciolecia stała się „nierozerwalnym ogniwem wspólnoty socjalistycznej”, czyli - Układu Warszawskiego, którego niekwestionowanym kierownikiem politycznym, a właściwie politycznym dyktatorem, był Związek Radziecki. Z tego powodu Polska na arenie międzynarodowej w zasadzie wykonywała zadania zlecone w rodzaju na przykład „planu Rapackiego”. Jego myślą przewodnią było ustanowienie „strefy bezatomowej” w Europie, to znaczy - zablokowanie możliwości umieszczenia amerykańskiej broni jądrowej, a nawet zainstalowania pasa min atomowych w Niemczech Zachodnich. Celem tej inicjatywy było osłabienie możliwości NATO w obliczu ewentualnego ataku Układu Warszawskiego na Europę Zachodnią. Jak pamiętamy, w planach tego ataku Polska miała wyznaczone zadanie nacierania w kierunku Danii i w związku z tym rozbudowywała wojska jednorazowego użytku, tzw. „niebieskie berety”. Dzisiaj już wiemy, że w planach „elastycznego reagowania” NATO Polska, jako terytorium jednak nierosyjskie, a zarazem - rejon koncentracji drugiego rzutu sowieckiego natarcia, miała zostać potraktowana 400 pociskami nuklearnymi, co praktycznie oznaczało zagładę narodu polskiego. Podobnie jak inne państwa Układu Warszawskiego, Polska angażowała się również w akcje pacyfikacyjne wewnątrz imperium sowieckiego, na przykład - w inwazję Czechosłowacji w roku 1968, będącą ilustracją słynnej doktryny Breżniewa o ograniczonej suwerenności państw socjalistycznych. Jak wiadomo, kraje socjalistyczne były - jakże by inaczej? - suwerenne, ale były też socjalistyczne i ta druga właściwość była zdecydowanie ważniejsza. Jeśli zatem socjalizm, tzn. - władza sowieckiej agentury w którymkolwiek z „bratnich” krajów znalazł się w opałach, to inne „bratnie” kraje powinny udzielić mu „bratniej pomocy”, tzn. - przywrócić władzę tamtejszej sowieckiej agenturze, przechodząc do porządku nad deklamacjami o suwerenności. Ale nie znaczy to, by władająca Polską sowiecka agentura nie uprawiała polityki zagranicznej na własną rękę. Każdy dyrektor departamentu ma ambicje mocarstwowe, a cóż dopiero taki, który uważa się za męża opatrznościowego, obdarzonego poczuciem misji? Najistotniejszym, a prawdę mówiąc - jedynym zagadnieniem polityki zagranicznej PRL była granica na Odrze i Nysie. Z punktu widzenia Moskwy, przebieg linii demarkacyjnych odgradzających jedne prowincje imperium od innych, nie miał zasadniczego znaczenia, natomiast dla naszych kacyków - przeciwnie, zwłaszcza w przypadku Polski, gdzie granica na Odrze i Nysie była istotnym elementem jakiejś legitymizacji komuny w oczach społeczeństwa, które przecież musiało pogodzić się z nieodwracalną utratą przez Polskę Kresów Wschodnich. Kiedy więc pewnego razu Chruszczow w przystępie dobrego humoru powiedział w NRD, że to właściwie wszystko jedno, czy Szczecin jest w Germanii, czy w Polsce, Władysław Gomułka nakazał urządzenie w tym mieście wielkiej defilady wojskowej. Nic więcej zresztą zrobić nie mógł, bo za podpisanie układu granicznego z kanclerzem RFN Willy Brandtem w 1970 roku, zanim zrobiła to Moskwa, utracił władzę wskutek gwałtownych rozruchów, w których pewną rolę odegrał elektryk ze Stoczni Gdańskiej nazwiskiem Lech Wałęsa. Odwracanie sojuszów Toteż kiedy w roku 1985 Michał Gorbaczow zaproponował w Genewie Ronaldowi Reaganowi traktat ograniczający zbrojenia, stało się jasne, że wobec niemożności sprostania przez Związek Radziecki wyzwaniu „gwiezdnych wojen” i coraz wyraźniej widocznego fiaska sowieckich projektów związanych z inwazją Afganistanu, Cudny Raj bankrutuje i w tej sytuacji należy liczyć się z możliwością ewakuacji Imperium ze Środkowej Europy. Te przypuszczenia potwierdziły spotkania obydwu polityków w kolejnych latach; w 1986 roku w Reykjaviku, potem w Waszyngtonie i Moskwie - a po zakończeniu drugiej kadencji Ronalda Reagana - z prezydentem Bushem na Malcie i w Waszyngtonie. Negocjacje obejmowały również formę i zakres politycznego wyzwolenia narodów Środkowej Europy. Ze zrozumiałych względów musiało mieć ono pewien ładunek spontaniczności, ale oczywiście w granicach rozsądku, który nakazywał, by pod żadnym pozorem nikomu nic się nie stało. Mikołaj Ceausescu w Rumunii, za karę, był wyjątkiem potwierdzającym tę regułę - o czym warto pamiętać, przy okazji rocznicowego festiwalu dla idiotów, w ramach którego zarówno przedstawiciele „strony rządowej”, jak i „społecznej” przy okrągłym stole, a zwłaszcza pewien cretino, będą się nadymać pychą z powodu swoich „suwerennych decyzji”. Ewakuacja imperium sowieckiego sprawiła, że w Europie Środkowej pojawiła się ponownie próżnia polityczna, podobna do tej z roku 1918. Jak pamiętamy, w tamtej próżni, spowodowanej rewolucją bolszewicką w Rosji i klęską wojenną Niemiec, powstały niepodległe państwa, tzw. „narodowe” i ten stan rzeczy został zaakceptowany przez twórców Porządku Wersalskiego, ufundowanego na założeniu słabości Niemiec i Rosji. To założenie okazało się bardzo nietrwałe, toteż tym razem państwa Europy Środkowej postanowiły spróbować innego rozwiązania w postaci stworzenia „trzeciej siły” zdolnej do równoważenia wpływów Niemiec i Rosji. W 1988 roku Włochy, Jugosławia, Austria i Węgry podpisały w Budapeszcie porozumienie, zwane od czworga sygnatariuszy „Quadragonale”. Wkrótce, jeszcze przed „aksamitnym rozwodem”, dołączyła do niego Czechosłowacja, wobec czego Quadragonale przekształciło się w Pentagonale, a po doszlusowaniu Polski - w Heksagonale. Sygnatariusze Heksagonale zakładali, że Rosja, która właśnie zaczynała pogrążać się z chaosie, nie będzie w stanie storpedować tej inicjatywy, zaś Niemcy, które wprawdzie w żadnym chaosie się nie pogrążają, przeciwnie - wchłaniają właśnie dawną sowiecką strefę okupacyjną, czyli NRD - jednak z uwagi na skrępowanie powiązaniami „europejskimi”, też nie będą próbowały żadnych sztuczek. Niestety to drugie założenie okazało się całkowicie błędne. Niemcy, odzyskawszy swobodę ruchów, natychmiast powtórzyły pomysł Adolfa Hitlera z roku 1940, to znaczy - wywołały krwawą wojnę na Bałkanach, w następstwie zachęcenia Słowenii i Chorwacji do proklamowania niepodległości. Jugosławia, która miała być bałkańskim filarem Heksagonale, w jednej chwili stanęła w ogniu, a ten widok, pokazując, czym grozi politykowanie za niemieckimi plecami, sprawił, że wszyscy sygnatariusze Heksagonale w jednej chwili porzucili mrzonki o „trzeciej sile”. Wprawdzie Inicjatywa Adriatycka - bo taka oficjalną nazwę Heksagonale nosi - nadal istnieje, ale ma wszelkie znamiona życia po życiu i żadnej roli w polityce europejskiej nie odgrywa. Od tej pory polityczną próżnię, jaka w Europie Środkowej pojawiła się wskutek ewakuacji Imperium Sowieckiego, zaczynają wypełniać Niemcy za pomocą „rozszerzania Unii Europejskiej na wschód”. Państwo poważne nawiązuje W XIX wieku pojawiła się idea, która zmieniła nie tylko charakter Europy i świata, ale również - układ sił na naszym kontynencie. Mam na myśli nacjonalizm - a więc pogląd, że każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo. Nacjonalizm sprawił, że Cesarstwo Austriackie, w którym stosunkowo niewielka mniejszość niemieckojęzyczna władała morzem ludów obcoplemiennych zaczęło chwiać się w posadach, zaś jednolite etnicznie Prusy stawały się coraz silniejsze. Przyspieszenie nastąpiło, kiedy pruski „żelazny kanclerz” Otto Bismarck, po rozgromieniu Austrii w bitwie pod Sadową w roku 1866, organizuje z 22 niemieckojęzycznych państewek Związek Północnoniemiecki, którego niekwestionowanym kierownikiem politycznym są Prusy. Tak wzmocnione Prusy prowokują Francję do wojny, którą w 1871 roku wygrywają we wspaniałym stylu, nakładając na pokonaną Francję gigantyczną na owe czasy kontrybucję w kwocie 5 miliardów franków w złocie. Powstaje Cesarstwo Niemieckie z królem pruskim jako cesarzem. W rezultacie Cesarstwo Austriackie staje się ubogim krewnym Cesarstwa Niemieckiego, które staje się głównym aktorem europejskiej polityki. W tym też czasie, kiedy to w Cesarstwie Niemieckim burzliwie rozwijający się przemysł dość szybko natrafił na surowcowo-materiałowa barierę, w kręgach kierowniczych niemieckich pojawia się koncepcja „gospodarki wielkiego obszaru”. W największym skrócie chodzi o to, by Niemcy kontrolowały politycznie obszar znacznie większy od własnego terytorium państwowego, zapewniając w ten sposób odpowiednie warunki rozwoju własnej gospodarki, a zwłaszcza przemysłu. Podczas pierwszej wojny światowej realizacja koncepcji gospodarki wielkiego obszaru przybrała postać projektu „Mitteleuropy”. Był to plan politycznego urządzenia Europy Środkowej po ostatecznym zwycięstwie niemieckim i polegał na ustanowieniu tam państw pozornie niepodległych, ale de facto - niemieckich protektoratów, o gospodarkach peryferyjnych i komplementarnych do gospodarki niemieckiej. Na skutek klęski wojennej Niemiec sprawy potoczyły się inaczej, ale 1 maja 2004 roku Niemcy cel swój po 90 latach od wybuchu I wojny światowej osiągnęły, przyłączając do „Unii Europejskiej” 10 nowych krajów, wśród nich - również Polskę. Warto przy tej okazji przypomnieć, że jeden z pomysłodawców Unii Europejskiej, wielokrotny komisarz Jakub Delors oświadczył, że celem tej Unii jest m.in. wypowiedzenie wojny ekonomicznej Stanom Zjednoczonym. Tym samym, które w XX wieku dwukrotnie spowodowały klęskę wojenną Niemiec. Państwa poważne, jak się wydaje, niczego nie zapominają, ani nie wybaczają. Dlatego też głównym nurtem europejskiej polityki jest - obok strategicznego partnerstwa niemieckorosyjskiego - „europeizacja Europy”, czyli wypychanie z niej Stanów Zjednoczonych, jako politycznego kierownika i arbitra. Jest to jeden z elementów usuwania z Europy skutków II wojny światowej, którą Niemcy też początkowo przegrały. Od „hegemona” do Walczących Cesarstw O ile w początkach lat 90-tych, a zwłaszcza po likwidacji Związku Radzieckiego wydawało się, że świat staje się politycznie jednobiegunowy, ze Stanami Zjednoczonymi, jako hegemonem na czele, o tyle w roku 2009 jest oczywiste, że ta postać świata jest już historycznym wspomnieniem. Stany Zjednoczone nie wykorzystały rysujących się możliwości i wprawdzie armia amerykańska jest w stanie zdewastować każdy kraj, ale nie ma już mowy o uznaniu ich hegemonii przez pozostałe mocarstwa. Wskutek uwikłania się Ameryki w pozbawione sensu i politycznego celu wojny w Afganistanie i Iraku, relatywnie wzrosła siła państw pozostałych, które próbują doprowadzić do nowego podziału stref wpływów na świecie. Mamy zatem świat wielobiegunowy, wkraczający - mówiąc z chińska - w epokę „Walczących Cesarstw”: tworzącego się Cesarstwa Europejskiego, którego kierownikiem politycznym są Niemcy z pewnym udziałem Francji, Cesarstwa Rosyjskiego, które pod rządami Putina opanowało procesy rozpadowe i okrzepło, Cesarstwa Chińskiego, które po reformach Deng Siao Pinga staje się jednym z głównych aktorów światowej gospodarki, mniejszego, ale bardzo ambitnego Cesarstwa Indyjskiego, no i oczywiście - Cesarstwa Amerykańskiego. Polska wprawdzie od 1 maja 2004 roku jest częścią składową Cesarstwa Europejskiego, ale - zdając sobie sprawę, iż w warunkach strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego na polską politykę zagraniczną nie pozostaje wiele miejsca, a prawdę mówiąc, nie ma go wcale - próbuje wyrwać się z tego uścisku strategicznych partnerów na swobodę. Te desperackie próby, w które zaangażowana są penetrujące nasze państwo agentury, kręcąca nim razwiedka, a także oczywiście - mężykowie stanu, przybierają postać wahań między opcją amerykańską i opcją europejską. Ameryka szuka dywersantów Cesarstwo Amerykańskie też nie zapomniało pogróżek Jakuba Delorsa i nie jest wykluczone, że forsowanie przez Amerykanów niepodległości Kosowa jest swego rodzaju pocałunkiem Almanzora dla Cesarstwa Europejskiego, które z wielu powodów podatne jest na bałkanizację, a poza tym implantowanie w Europie mafijnego państwa islamskiego może stać się źródłem poważnych problemów w przyszłości. Ale przede wszystkim Cesarstwo Amerykańskie niechętnie patrzy na próby „europeizacji Europy” i nie ustaje w próbach wzniecenia konfliktu między Cesarstwem Europejskim a Cesarstwem Rosyjskim. Gdyby to się Ameryce powiodło, wtedy Cesarstwo Europejskie musiałoby zabiegać o przyjaźń Cesarstwa Amerykańskiego, które dzięki temu zapewniłoby sobie nie tylko polityczną obecność w Europie, ale przede wszystkim - odgrywanie tu roli arbitra. W przeciwnym razie - tzn. w sytuacji, gdyby fundamentem polityki europejskiej pozostało strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, nie tylko „europeizacja Europy” stałaby się faktem, ale - co gorsza - w perspektywie stworzyłoby to zagrożenie dla dolara, jako światowej waluty transakcyjnej, z czego Stany Zjednoczone ciągną grubą rentę. Warto przypomnieć, że zapowiedź przejścia w rozliczeniach za ropę z dolara na euro zgubiła straszliwego Saddama Husajna i uczyniła zeń wroga ludzkości. W początkach pierwszej kadencji prezydenta Busha wydawało się, że Ameryka przechodzi do aktywnej polityki w Europie. Jedną z takich przesłanek było nakłonienie 8 państw europejskich do podpisania swego rodzaju deklaracji lojalności wobec USA. Wszystkie te państwa, wśród których była również Polska rządzona wówczas przez Leszka Millera, leżały na obrzeżach „Festung Europa”. W polityce okrążania „twardego jądra” Europy pod egidą USA, Polska mogą odgrywać jakąś rolę. W tym właśnie kierunku szły publicystyczne sugestie amerykańskiego agenta Jana Nowaka Jeziorańskiego, który wiosna 2001 roku nawoływał, by powstała koalicja państw „ze Stanami Zjednoczonymi na czele”, która oświadczyłaby, że obecna forma Unii Europejskiej jest „propozycja nie do przyjęcia”. Można to było odczytać, jako propozycję nawiązania do Heksagonale, ale w „wydaniu poprawionym” tzn. - ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Ale 11 września 2001 roku wywrócił wszystko do góry nogami i priorytetem Ameryki stała się „walka z terroryzmem”, to znaczy - uganianie się po krzakach za jakimiś fanatykami i trwonienie 200 mln dolarów dziennie na dewastowanie Afganistanu i Iraku w ramach umacniania tam „demokracji”. Ale - chociaż walka z „europeizacją” zeszła na margines amerykańskiej polityki, to przecież nie została całkowicie odwołana i to jest właśnie „opcja amerykańska”. Stany Zjednoczone poszukują dywersantów, którzy wzniecaliby nieustannie zarzewia konfliktów z Rosją, wystawiając tym samym strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie na coraz to cięższe próby niszczące w nadziei, że któraś wreszcie się uda. W tym celu wypromowany został w Gruzji prezydent Michał Saakaszwili, w tym celu na Ukrainie zorganizowana została „pomarańczowa rewolucja” i w tym celu , na wiosnę 2004 roku Kondoliza oświadczyła w Wilnie, ze trzeba „zrobić porządek” również na Białorusi. Jak pamiętamy, Polska na to wezwanie poderwała do walki z prezydentem Łukaszenką tamtejszy Związek Polaków, co doprowadziło do jego rozbicia i politycznego unicestwienia. Obecnie zwolennikiem opcji amerykańskiej jest prezydent Lech Kaczyński. Oferta zostania amerykańskim dywersantem nie jest może specjalnie zaszczytna, ale innej nikt nam nie proponuje, więc w tej sytuacji należy tylko zapytać o wynagrodzenie, tzn. - co Polska z tego będzie miała. Ale z uwagi na zmienność, żeby nie powiedzieć - kapryśność amerykańskiej polityki, należy tak formułować polskie postulaty, by wynagrodzenie można było zawsze pobrać z góry, bo „dołu” może nie być. Problem polski polega na tym, że poprzedni nasz prezydent Aleksander Kwaśniewski zadowalał się albo gratyfikacjami, jakie Amerykanie wypłacali swoim agentom za pośrednictwem konsorcjum Nur, albo nawet - obietnicami że zrobią go sekretarzem generalnym ONZ lub w ostateczności - NATO. Oczywiście Amerykanom tylko w to graj i w rezultacie nasze dzielne wojska po kilku latach obecności, opuściły Irak z fiutem z garści. Ale wygląda na to, że prezydent Kaczyński naprawdę wierzy w hasło, „za wolność waszą i naszą” i gotów jest pełnić rolę amerykańskiego dywersanta całkiem już bezinteresownie. Do tego stopnia, że przymyka oczy na bezczelne odbudowywanie nie tylko na Ukrainie, ale nawet w Polsce wpływów banderowskich, a więc najbardziej polakożerczego nurtu w ukraińskiej polityce. Na domiar złego, nowy prezydent USA Barack Obama, chyba naprawdę chce normalizacji stosunków Rosją, a w tej sytuacji kto wie, czy Ameryka będzie potrzebowała nawet dyweresantów. Wiele wskazuje na to, że coś jest na rzeczy, bo nawet niemiecki minister spraw zagranicznych otwartym tekstem wezwał do odstąpienia od projektu budowy na terenie Polski amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Widać wyraźnie, jak poważnie Niemcy traktują strategiczne partnerstwo z Rosją. Objawia się to również w poparciu dla projektów budowy gazociągu północnego, który omijałby Polskę - oraz południowego - który omijałby zarówno Polskę, jak i Ukrainę. Jeśli te projekty zostaną zrealizowane, Polska mogłaby zostać zmuszona do zaopatrywania się w gaz albo z terytorium Białorusi, albo z terytorium Niemiec. W tej sytuacji uprawianie Partnerstwa Wschodniego, którym tak nasładza się minister Radosław Sikorski, mogłoby stać się dla Polski szalenie kłopotliwe. O ile bowiem w przypadku Szwecji chodzi o tworzenie kieszonkowego imperium bałtyckiego, na wzór kieszonkowego imperium, jakie buduje sobie Francja w postaci Unii Śródziemnomorskiej, to w sytuacji, gdyby Obama naprawdę zaoferował Rosji zacieśnienie specjalnych stosunków z NATO i odstąpił od uprawiania dywersji wobec Rosji, Partnerstwo Wschodnie oznacza wyłącznie zaangażowanie się w charakterze dywersanta, ale w służbie niemieckiej. Uroki opcji europejskiej Tymczasem Niemcy mają na nas swoje widoki, bo nie przypuszczam, by jako państwo poważne, zadowoliły się wygraniem tylko I wojny światowej, a drugiej - już nie. Jeśli moje przypuszczenia są trafne, to Niemcy jakimś pokojowym sposobem będą próbowały najpierw rozluźnić związki Ziem Zachodnich i Północnych z Polską, a w sprzyjającym momencie dokonać rozbioru naszego państwa. Na jego pozostałości mogą powrócić do pomysłu Judeopolonii, który może nabrać nieoczekiwanych rumieńców zwłaszcza w sytuacji jakichś trudności, na które napotkałby w swojej burzliwej przecież egzystencji Izrael. W takiej sytuacji światowa opinia publiczna mogłaby nawet nie zauważyć inkorporowania Ziem Zachodnich do terytorium Niemiec, bo cały postępowy świat ekscytowałby się wkraczaniem narodu wybranego na nową drogę życia. Z niemieckiego punktu widzenia byłoby to rozwiązanie idealne, bo - po pierwsze - każdy odruch niezadowolenia lub protestu ze strony polskiej można by przedstawić jako wybuch organicznego polskiego antysemityzmu, który, jak wiadomo, trzeba wytępić ogniem i żelazem. Po drugie - takie rozwiązanie idealnie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom strategicznego partnera, czyli Cesarstwa Rosyjskiego. Partnerstwo bowiem partnerstwem, ale „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”. Dlatego też Edward Szewardnadze, jeszcze jako minister spraw zagranicznych Związku Radzieckiego, na pytanie o stosunek ZSRR do ewentualnego zjednoczenia Niemiec odpowiedział, że ZSRR nie ma nic przeciwko temu, pod warunkiem, że między zjednoczonymi Niemcami i Związkiem Radzieckim będzie utworzona strefa buforowa. Biorąc pod uwagę zarówno to, że Niemcy, jako państwo poważne, jeszcze w czasach głębokiego PRL „czapką, papką i solą” zaskarbiali sobie długi wdzięczności u różnych osób, które potem okazały się wpływowe (przykładem „profesor” Władysław Bartoszewski), jak i rozbudowaną agenturę, która dzisiaj już w sposób całkowicie jawny korzysta z urządzeń niemieckiej inżynierii finansowej i wreszcie - naszą razwiedkę, która tym różni się od razwiedek rządzących państwami poważnymi, że patrzy tylko, jakby tu Polskę jak najszybciej rozkraść i potem znaleźć kogoś, kto zapewniłby jej bezpieczeństwo i spokojne przetrawienie nakradzionego - trudno ni z tego, ni z owego trysnąć optymizmem, bo nie ma ku niemu żadnej przesłanki. Nawet wśród wyższego duchowieństwa wpływy tajnego zakonu Ojców Konfidencjałów okazały się znacznie większe, niż można by przypuszczać, więc jest wysoce prawdopodobne, że nawet w obliczu najgorszego scenariusza, nie zostanie podniesiony nawet głos moralnego protestu. SM

Na fundamencie wiary Jakie to szczęście, że Polacy wierzą, iż NATO w razie czego nas obroni, bo gdyby nie to, to kto wie - może nawet by się załamali i rzucili do morza? Na szczęście NATO stoi „jak mur, gwiżdżąc na szwabską armatę”, to znaczy - pardon, oczywiście żadną tam „szwabską”, skoro to właśnie Bundeswehra jest główną siłą wojskową NATO w Europie i to ona w razie czego będzie nas broniła. My zaś, po staremu, jesteśmy tylko „nierozerwalnym ogniwem”, tyle - że już nie Układu Warszawskiego ze Związkiem Radzieckim na czele, tylko w tym politycznym sezonie - NATO. To właśnie podkreślił z naciskiem minister obrony Bogdan Klich, podczas rocznicowych uroczystości na Placu Piłsudskiego. „Na Placu Piłsudskiego trębacze w trąby dmą; tam wódz państwa polskiego przegląda armię swą”. były trąby i było dęcie, więc wszystko się zgadza, oprócz, ma się rozumieć, kasy, bo akurat na „nierozerwalne ogniwo” przypadły największe cięcia w ramach poszukiwania 17 miliardów przez ministrów rządu premiera Tuska. Państwo jest rozbrajane, a w tej sytuacji cóż nam pozostaje, jak nie prężyć cudze muskuły? Toteż z głębi kieszeni, w której siedzimy u Niemców, Władysław Bartoszewski miota bezzębne epitety przeciwko Eryce Steinbach, a Niemcy z coraz większym zniecierpliwieniem powstrzymują objawy irytacji. Ale bronić nas, ma się rozumieć, w razie czego będą i to do ostatniej kropli krwi, bo w NATO - jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego. Więc „Polacy wierzą” i nawet do głowy nam nie przyjdzie się zastanawiać, co w tej sytuacji może oznaczać strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie. Cóż by zresztą przyszło nam z tego, gdybyśmy się nawet zastanowili? Nic by nam nie przyszło, a tylko mielibyśmy zahamowania przed myśleniem pozytywnym, a przecież jest rozkaz, żeby, mimo wszechświatowego kryzysu, myśleć pozytywnie. Tak samo było za komuny i Stefan Kisielewski wspominał, że gdzieś w Indiach jest sekta, która zaleca uporczywe powtarzanie mantry, że „jest mi dobrze, jest mi coraz lepiej”. Podobno jak człowiek dostatecznie długo to recytuje, to w końcu samopoczucie tak mu się poprawia, że już nie może wytrzymać. Więc co nam szkodzi powtarzać, że NATO w razie czego nas obroni? Nic nam nie szkodzi, zwłaszcza, że gdyby nie ta pocieszająca świadomość, to może byśmy się załamali i rzucili do morza, bo właśnie ma miejsce nieporozumienie w klubie gangsterów, to znaczy - w koalicji rządowej. Odbyły się bowiem wybory prezydenta Olsztyna, które ośmielił się wygrać kandydat PSL, stający do tych wyborów przeciwko kandydatowi Platformy Obywatelskiej. Podobno to właśnie stało się kamieniem obrazy, ale ja nie bardzo w to wierzę, bo na takie nieporozumienia, jakie maja miejsce, prezydent Olsztyna, to - z całym szacunkiem - zbyt błahy powód. Myślę, że prawdziwym powodem nieporozumień, które przybrały postać demaskowania wicepremiera Waldemara Pawlaka przez dziennikarzy śledczych, jako swego rodzaju szefa mafii, żerującej na Ochotniczych Strażach Pożarnych, których wicepremier Pawlak tradycyjnie jest umiłowanym przywódcą. Wszystko to oczywiście być może; po to w końcu te ochotnicze straże są, żeby ktoś mógł na nich żerować, podobnie zresztą, jak na całym państwie, ale nawet i to jest za mały pikuś. Żeby dziennikarze śledczy brali pod obcasy samego wicepremiera, będącego partnerem koalicyjnym rządu, wobec którego razwiedka nie ma na razie alternatywy, to powód musi być poważniejszy. No i jest - w postaci sławnych opcji walutowych, które wicepremier Pawlak pragnąłby unieważnić.

Chodzi o zakłady rozmaitych polskich przedsiębiorców z bankami; przedsiębiorcy przeważnie się zakładali, że złotówka będzie mocna, podczas gdy bankierstwo - że będzie słaba. Najwyraźniej przedsiębiorcy ci wierzyli w złotówkę, tak samo, jak my wszyscy wierzymy, że w razie czego NATO nas obroni. Niestety w przypadku złotówki to się nie sprawdziło. Przedsiębiorcy ponieśli ogromne straty, bo zdaje się, że pozakładali się na duże sumy, no i teraz jest płacz i zgrzytanie zębów. W grę wchodzi podobnież ponad 30 miliardów, no a gdy w grę wchodzą takie pieniądze, to taki jeden z drugim wicepremier przecież się nie liczy. Nawiasem mówiąc, takie rzeczy zdarzały się i przedtem. Na przykład księgowy, czy kasjer zgrywał się na wyścigach, ale nie mieszał do tego rządu, tylko zwyczajnie strzelał sobie w łeb. Teraz jednak jest inaczej, między innymi dlatego, że wicepremier Pawlak kategorycznie zaprzecza, jakoby on też wdał się w walutowe opcje przez podstawionych przedsiębiorców. Oczywiście wierzymy w te dementi wicepremiera Pawlaka tak samo, jak w to, że w razie czego NATO nas obroni, ale faktem jest, że wśród przedsiębiorców zakładających się z bankami, były również spółki albo z udziałem, albo w całości należące do Skarbu Państwa. Pan minister Skarbu Państwa Aleksander Grad bardzo mętnie tłumaczył w telewizorze, dlaczego karząca ręka sprawiedliwości na razie nie dosięgnie członków zarządów i rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa, co w efekcie zrodziło fałszywe pogłoski, że zarządcy tych spółek wdali się w opcje walutowe mając za cichych wspólników członków ścisłych sztabów partyjnych i działali na ich polecenie. Co więcej - że lekkomyślnie zaufali ich zapewnieniom, że w razie czego nastąpi desperacka obrona złotego i cokolwiek się stanie - zakład będzie wygrany, a banki - puszczone z torbami. Jeśli tak rzeczywiście było, to lichwiarze okazali się cwańsi i nie tylko wyszlamowali przedsiębiorców na ponad 30 miliardów, ale i mężyków stanu wpędzili w tarapaty. Prędzej czy później bowiem muszą pojawić się pytania, dlaczego ściga się drobnych malwersantów, a pozostawia w spokoju jegomościów, którzy przegrali na wyścigach skarbowe miliardy? Dlatego też wszystkie siły polityczne mobilizują się gwoli wydania ekspresowej ustawy, która by wszystkie te opcje unieważniła, a całość zakończyła wesołym oberkiem. Nawet gdyby te pogłoski były fałszywe, to mogą być wystarczająco denerwujące, by bankierstwo, uruchamiając swoją agenturę w rządzie oraz mediach, rozpoczęło wojnę na górze. A kiedy dopuścimy ewentualność, że w takiej sytuacji na opcjach musiała zagrać sobie też razwiedka, to ani wojna na górze, ani mobilizacja w sprawie ustawy już nas nie dziwi. Czy podkopie to powszechną wiarę w to, że w razie czego NATO nas obroni? Obawiam się, że przed skutkami opcji NATO nie kiwnie palcem, który trzyma na spuście. Znaczy - przed opcjami chyba bronić nas nie będzie, ale czyż wypada tak od razu tracić wiarę, zwłaszcza w 10 rocznicę przystąpienia Polski do Paktu? Jasne, że nie wypada i na tym właśnie fundamencie Episkopat Polski buduje swoją strategię w sprawie lustracji. 11 marca wydał był oświadczenie stwierdzające, że żadnych konfidentów wśród biskupów nie było, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, a także, że Episkopat nie będzie zwracał uwagi na jakiekolwiek tego typu rewelacje również i w przyszłości. Znaczy się - ani nie było, ani nawet nie będzie! W tym momencie dla każdego staje się oczywiste, że wkraczamy w sferę proroctw i to w dodatku takich, do których wiarę trzeba mieć, jak dzwon! Credo quia absurdum (wierzę, bo to nonsens) - oto czego nam w tym kryzysowym momencie potrzeba, zarówno w sferze politycznej, jak i każdej innej. SM

Kryzys? U nas??? Żadnego kryzysu JESZCZE nie ma (zobaczycie Państwo za półtorej roku…) - a na pewno nie ma go dziennikarstwie: tyle, ile na „kryzysie” zarobili (nawet nie mający pojęcia o gospodarce) żurnaliści… Ech - El Dorado! Gdyby kryzysu nie było należałoby go wymyślić… Ale kryzys finansowy jest - co w zasadzie nie powinno być naszym problemem. Jeden spekulant stracił - drugi zyskał… Weźmy przykład p. Bernarda Madoffa: założył „piramidę finansową”, dzięki której przez kilkanaście lat rozmaici bogaci Żydzi (cała afera dotyczy praktycznie tylko Żydów!) zarabiali rocznie i o 20% więcej za nic. Teraz okazało się, że stracili znaczną większość swoich pieniędzy. No, dobrze - ale przecież przedtem zarabiali ponadprzeciętnie… Podobnie z „opcjami”. Ci, co wzięli kredyty w np. frankach szwajcarskich latami wyśmiewali się z frajerów, którzy brali kredyty w złotówkach. Teraz, gdy się odwróciło, jęczą i domagają się, by pokrywać im „straty”. A niby z jakiej racji? Niektóre firmy zawiązały nawet (nielegalne!) „stowarzyszenie” mające obrabować uczciwych obywateli: chcą, by „Rząd” (czyli podatnicy) pokrył im straty, jakie poniosły spekulując na „opcjach”. O - takiego wała, jak Polska cała! Kryzys - to bardzo dobra rzecz! Bankrutują złe firmy - robiąc miejsce dla dobrych. Kryzys (finansowy) działa jak wichura w lesie: powala wielkie spróchniałe drzewa robiąc miejsce dla młodych. Nieszczęściem jest tylko działalność państw, które wszelkimi siłami podpierają te drzewa - przy okazji zadeptując te, które już-już wyrastają. Natomiast to, co się dzieje na Ukrainie, to nie jest żaden „kryzys”, lecz efekt mafijnych rozgrywek. Oraz gierek rozmaitych wywiadów. Ukraina dosłownie trzeszczy. Przed miesiącem pisałem tak: „Doszło do tego, że Republika nie ma ministra finansów, a Prokuratura ogłasza, że posprawdza interesy finansowe pani Premierki. Ta zaś pojechała do Moskwy, podpisała jakieś porozumienia w sprawie gazu i ropy - a b. minister obrony Republiki ogłasza, że „umów, które podpisała, nie widział ani Rząd, ani Prezydent, ani Parlament”!!! Przezabawne! Otóż parę dni temu na ekranach telewizorów widzieliście Państwo kolejny element tej walki: ukraińska bezpieka napadła na siedzibę „Naftohazu” - po to, by zdobyć kopie umów podpisanych przez p. Premierkę w Moskwie!!! Co zresztą się nie udało. Piękna Julia trzyma te kopie zapewne w staniku albo w jakimś bardziej intymnym miejscu. Państwo sobie wyobrażacie: prezydent nasyła bezpiekę na biura państwowej firmy by zdobyć kopie umów podpisanych przez premiera… i w dodatku bezskutecznie! Można być pewnym tylko jednego: kilka wywiadów: amerykański, niemiecki, rosyjski - ale i inne - uwijają się obecnie na Ukrainie jak szaleni. Kto jest czyim człowiekiem; kto został przekupiony lub zaszantażowany - i przez kogo? Tego nie możemy wiedzieć. Gdybym był Ukraińcem, to bym wiedział - ale obecnie z najwyższym trudem śledzę rozgrywki wywiadów i „naszych” służb bezpieczeństwa na terenie Polski. Na zagłębianie się w sytuację na Ukrainie po prostu nie mam już czasu. A i pamięć nie ta… Zwracam natomiast uwagę na wypowiedź p. Roberta Fico, premiera rządu Republiki Słowackiej. Wszyscy pamiętają, ze powiedział On parę dni temu, że jego kraj powinien odejść od wyłącznej orientacji na Zachód i rozwijać partnerstwo z Rosją, która jest coraz ważniejszym graczem na arenie międzynarodowej; „Rosja osiągnęła ogromny postęp, dlatego będziemy w dalszym ciągu dokładać wszelkich sił, by rozwijać nasze dobre stosunki z Rosją” - powiedział w wywiadzie dla moskiewskiego „Echa Planety”. Nie wszyscy natomiast pamiętają, że powiedział też: „Słowacja jest gotowa poprzeć stanowisko Niemiec na szczyt UE”. Z czego tak na oko wynikałoby, że w niektórych przynajmniej sprawach Berlin i Moskwa są zblatowane - a akcja SBU na „Naftohaz” była rozpaczliwą próbą amerykańskiej „razwiedki” (bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że JE Wiktor Juszczenko to człowiek Białego Domu - podobnie jak JE Michał Saakashvili…) ujęcia nie tyle cugli, co przynajmniej wsadzenia nogi między drzwi. Robi się coraz ciekawiej… JKM

Immunitet "świętych krów" Agent wywiadu PRL, działający pod pseudonimami "Vera Cruz" i "Poeta", to Ryszard Kapuściński. Informację taką podał najnowszy "Newsweek". Według tygodnika, w jego teczce znajdują się raporty z krajów, do których jeździł jako reporter, charakterystyki konkretnych osób i pokwitowania otrzymanych pieniędzy. Wszyscy zapewniają, że Kapuściński nikomu nie szkodził i że bez tej współpracy nie powstałyby jego książki. Kilka miesięcy temu te same media oskarżały ks. abp. Stanisława Wielgusa o podobną współpracę. Choć w teczce nowego metropolity warszawskiego - w odróżnieniu od teczki Ryszarda Kapuścińskiego - nie było żadnych dowodów współpracy, jak i tego, by komukolwiek zaszkodził, ci sami ludzie z takim samym uporem przekonywali, że ks. Wielgus na pewno komuś szkodził, choć nikt nie był w stanie wskazać komu. "Z IPN-owskich akt wynika, że Ryszard Kapuściński pisząc analizy i raporty dla wywiadu, nikomu nie zaszkodził, świństwa nie popełnił. Poza faktem współpracy ze specsłużbami PRL w tych dokumentach nie ma nic, co by go obciążało" - czytamy w najnowszym wydaniu "Newsweeka". Choć - jak stwierdza tygodnik - w dokumentach znajdują się wyraźne dowody współpracy Kapuścińskiego ze specsłużbami PRL, redaktorzy nie zapominają zwrócić uwagi, że "wszystko w tej teczce może być oczywiście sfałszowane". W tym miejscu trzeba cofnąć się do sprawy ks. abp. Stanisława Wielgusa. Warto zwrócić uwagę na fakt, że w przypadku byłego metropolity warszawskiego sprawę przedstawiono zupełnie odwrotnie. Choć nie pisał on żadnych analiz i raportów dla wywiadu, powszechnie twierdzono, że szkodził i popełnił jakieś świństwa. Choć w dokumentach IPN, które na stronie internetowej opublikowała "Gazeta Polska", brak było dowodów współpracy ks. Wielgusa ze specsłużbami PRL, nawet odnośnie do tego, co się w nich znajdowało, nikt nawet nie zaryzykował przypuszczenia, że mogą być one sfałszowane. Zasady ułaskawienia Przejdźmy do innego porównania. Otóż, we współpracy Ryszarda Kapuścińskiego z wywiadem PRL nic złego nie widzi Ernest Skalski. "Sądzę, że w jego przypadku to była cena, jaką płacił za to, by móc być korespondentem PAP. Legitymacja oficjalnej agencji państwowej otwierała przed nim liczne drzwi, pozwalała mu występować o wizy, przeprowadzać wywiady z osobistościami całego świata. Gdyby nie praca w PAP, nie powstałyby jego najważniejsze książki" - podkreśla. Co do uczciwości i szlachetności Ryszarda Kapuścińskiego nie ma żadnych wątpliwości również Jerzy Illg, redaktor naczelny wydawnictwa "Znak". W wypowiedzi dla Informacyjnej Agencji Radiowej Illg odniósł się do wypowiedzi Ernesta Skalskiego, który na swoim przykładzie wyjaśnił, że w latach 60. po prostu nie było możliwości odmówienia funkcjonariuszom publicznym spotkania z nimi. "Ta wypowiedź jest o tyle cenna, że uzmysławia pewne fakty tym młodym ludziom, którzy chcą rzekomo poznawać prawdę, a urodzili się w latach właściwie uniemożliwiających im kontakt z tamtą rzeczywistością. W tym czasie na rozmowy z funkcjonariuszami jeszcze się chodziło i nikomu się nie mieściło w głowie, że można by z nimi nie rozmawiać" - stwierdził Jerzy Illg. Ciekawe, że w przypadku ks. abp. Stanisława Wielgusa argumenty środowiska "Znaku" były dokładnie odwrotne... Meandry IPN W sprawie Ryszarda Kapuścińskiego głos zabrał dr Antoni Dudek. "Redakcja traktuje jako oczywiste, że gdyby on nie zgodził się na współpracę, to na pewno nigdy by już nie wyjechał, nie powstałyby jego prace, książki. Z mojego doświadczenia wynika, że to nie jest takie oczywiste. Znam przypadki osób, które odmawiały współpracy z SB, a po roku czy po kilku latach dawano im paszport" - powiedział dr Dudek. W wypowiedzi, która ukazała się na wielu portalach internetowych, historyk i doradca prezesa Instytutu Pamięci Narodowej dodał jednak: "Ujawnione dokumenty nie pokazują go jako złowrogiego konfidenta, tylko raczej jako człowieka, który pewnych informacji udzielał, ale przede wszystkim dotyczyły one osób za granicą; nie było wprost mowy o szkodzeniu komukolwiek w Polsce". Jak widać, w przypadku Ryszarda Kapuścińskiego dr Antoni Dudek zajął dość jasne stanowisko. Można w tym miejscu zapytać, dlaczego nie zajął takiego stanowiska w przypadku ks. abp. Stanisława Wielgusa? Dlaczego Instytut Pamięci Narodowej zgodził się, by nowego metropolitę warszawskiego potraktować jako najgorszego konfidenta, choć - w odróżnieniu od przypadku pana Kapuścińskiego - jego działanie nie posiadało znamion współpracy? Dlaczego jasno nie wypowiedział się na temat publikacji "Gazety Polskiej"? Dlaczego informację o tym, że w Instytucie Pamięci Narodowej są materiały dotyczące ks. Wielgusa, dr Dudek ogłosił dopiero po upływie dziesięciu dni od tej publikacji? Dlaczego jako człowiek, który posiada odpowiednie kwalifikacje do oceny materiałów, sporządzonych przez funkcjonariuszy SB, nie miał odwagi wypowiedzieć się na temat tych, które znalazły się w teczce nowego metropolity warszawskiego? Zarówno na podstawie swoich wartościowych publikacji, jak i wypowiedzi, trudno wątpić w rzetelność i uczciwość dr Antoniego Dudka. Dlaczego więc w sprawie ks. abp. Wielgusa zachował się tak powściągliwie i do dzisiaj unika wszelkich konkretnych komentarzy na temat tej sprawy? Dlaczego nie podał prawdziwego powodu nie wydania dokumentów ks. Wielgusa sądowi lustracyjnemu, co uniemożliwiło księdzu arcybiskupowi oczyszczenie się z zarzutów? Bo mówienie o "kompletowaniu" tych dokumentów nie jest prawdą... Zmowa milczenia Agenturalną przeszłość wypomniał Ryszardowi Kapuścińskiemu w swoim blogu pod koniec stycznia Janusz Korwin-Mikke. Sprawę w mediach przemilczano. Opublikowany w jednym z marcowych wydań "Newsweeka" felieton Mariusza Cieślika, dotyczący współpracy Ryszarda Kapuścińskiego ze specsłużbami PRL, również nie wywołał żadnej większej dyskusji. Obecnie sprawa ponownie pojawiła się na łamach "Newsweeka". Jednak Ryszard Kapuściński, występujący w aktach IPN jako tajny współpracownik, który przekazywał specsłużbom PRL cenne informacje, został przez publicystów "Newsweeka" usprawiedliwiony i przedstawiony jako bohater. Ciekawe, że w tym samym wydaniu tego tygodnika prof. Władysław Mącior, który w aktach IPN nie występuje ani jako tajny współpracownik, ani nawet jako kontakt operacyjny, jest napiętnowany jako tajny współpracownik? Trudno nie zauważyć, że dla niektórych środowisk dziennikarskich podstawowym kryterium wydawania wyroków lub usprawiedliwiania konkretnych osób nie są fakty, lecz ich sympatie czy antypatie. Kiedy zatem mówimy o lustracji, nad wieloma rzeczami należy się głęboko zastanowić. Nie chodzi tu o samą lustrację, bo jej potrzeba w pewnych ramach wydaje się oczywista. Chodzi jednak o jej formę i przebieg, które mogą wyrządzić, i jak na razie wyrządzają, wiele krzywd. W normalnym społeczeństwie oskarżenie przedstawia się po przeprowadzeniu gruntownej analizy dowodów, ich dokładnej weryfikacji i rzetelnego śledztwa. Tymczasem obecnie w Polsce w przedstawianiu spraw związanych z teczkami sporządzonymi przez funkcjonariuszy specsłużb PRL panuje całkowita swawola interpretacji ich zawartości. I - co trzeba z przykrością stwierdzić - w wielu wypadkach dzieje się to przy milczącej zgodzie Instytutu Pamięci Narodowej, by nie powiedzieć: przy pomocy jego przedstawicieli, jak w przypadku prof. Andrzeja Paczkowskiego. IPN spełnia w badaniu historii Polski bardzo ważne zadanie i jest instytucją ze wszech miar potrzebną. Nie może być jednak tak, że jego niektórym przedstawicielom przyświecają cele inne niż uczciwość, sprawiedliwość i prawda. A niestety, z tym właśnie mieliśmy do czynienia w sprawie ks. abp. Stanisława Wielgusa... "Delegat" i inni... W polskich mediach sprawy oskarżeń o współpracę ze specsłużbami PRL nie opierają się o zasady prawdy i uczciwości, lecz funkcjonują według zasady podziału na - przepraszam za określenie - "święte krowy" i "chłopców do bicia". Po tym, jak "Gazeta Polska", nie przedstawiając żadnych dowodów, oskarżyła ks. abp. Stanisława Wielgusa o współpracę z SB, w mediach rozgorzała dyskusja, a brak dowodów był powodem do snucia najbardziej karkołomnych hipotez w taki sposób, byleby tylko udowodnić założoną z góry tezę o zbrodni, którą rzekomo miał popełnić nowy metropolita warszawski. Po tym, jak "Newsweek" przedstawił dowody współpracy Ryszarda Kapuścińskiego, w tych samych mediach najpierw zapadła cisza, potem zaś przedstawiono wszystko w taki sposób, by dowieść jego całkowitej niewinności. Mimo niewątpliwych dowodów współpracy Ryszarda Kapuścińskiego z wywiadem PRL spojrzano na nią przez pryzmat jego dokonań i dobra, które wniósł w dzieje Polski. W przypadku byłego metropolity warszawskiego postąpiono zupełnie odwrotnie. Mimo braku konkretnych dowodów jego współpracy z wywiadem, uznano ją za oczywistą i całą sprawę przedstawiono w ten sposób, by w jakikolwiek sposób nie wspomnieć o całym dorobku naukowym ks. abp. Stanisława Wielgusa, wszystkich jego zasługach dla Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, Kościoła katolickiego i Polski. I to jest przykład wielkiej manipulacji. Jej świadkami jesteśmy nie po raz pierwszy. Wystarczy przypomnieć choćby sprawę tajnego współpracownika o pseudonimie "Delegat". Było o niej głośno do chwili, kiedy bezkarnie dało się "wpisywać" w niego księdza prałata Henryka Jankowskiego. Gdy jednak w pewnym momencie wiele znaków zaczęło wskazywać na Tadeusza Mazowieckiego, sprawa nagle ucichła. Dlaczego? Sebastian Karczewski

Jak bezczelnie można wciskać kit? Pani [a.f.] redagująca w „Najwyższym CZAS!”ie rubrykę „Największe Głupstwo Tygodnia” zwróciła mi uwagę na artykuł p. Ryszarda Petru - z którym akurat polemizowałem (łagodnie...) przed tygodniem na Uniwersytecie W-wskim - pt. „Do euro jak najszybciej” Mówienie o utracie suwerenności przy przystąpieniu do unii walutowej to zwykłe potrząsanie szabelką. W dzisiejszym świecie nie można mówić o pełnej niezależności ekonomicznej - uważa bankowiec Kryzys światowy obecny także w Polsce ma dwa wymiary. Pierwszy to tak zwany wymiar realny objawiający się spowolnieniem gospodarczym. Jest to związane ze zmniejszeniem popytu na naszą produkcję chociażby w związku ze spadkiem zamówień płynących z zagranicy. Warto pamiętać, że naszym największym partnerem handlowym są Niemcy, gdzie idzie prawie 30 proc. naszego eksportu, i tamtejsza recesja znacząco wpływa na naszą gospodarkę. Drugi wymiar to kryzys walutowy wynikający z destabilizacji kursu złotego. Kryzys walutowy nie dotyczy krajów strefy euro, tylko tych, które mają własne, małe waluty. Tego kryzysu moglibyśmy uniknąć, przyjmując wcześniej euro. Ale mleko już się rozlało. Gdyby w naszym kraju euro było walutą płatniczą, kryzys światowy dotknąłby nas, jednak w mniejszym stopniu niż obecnie.

Bez wahań Światowi inwestorzy w czasach kryzysu uciekają z regionów postrzeganych jako potencjalnie ryzykowne do takich, gdzie czują się bezpieczniej. A kraj, w którym waluta w ciągu pół roku osłabia się o 50 proc., postrzegany jest jako bardzo ryzykowny. Trudno się dziwić takiej reakcji. Efektem tego będzie spadek inwestycji zagranicznych, co z kolei oznacza likwidację miejsc pracy. Bez wątpienia większe poczucie bezpieczeństwa dają kraje strefy euro niż te dotknięte potężnymi wahaniami kursu złotego albo hrywny. Polska jest i tak w dużo lepszej sytuacji niż Ukraina, ponieważ naszą wiarygodność wzmacnia członkostwo w Unii Europejskiej, ale w czasach paniki ważniejsza od przynależności do Unii Europejskiej jest prawdziwa integracja - czyli walutowa. Dlatego też złoty traci na wartości, gdy pogarsza się sytuacja Ukrainy. Najbardziej namacalną korzyścią z przyjęcia euro jest likwidacja wahań kursowych. Dzisiaj każdy przedsiębiorca, przeprowadzając każdorazowo operację wymiany walut, ponosi ryzyko kursowe w postaci wahań kursu złotego. Każda operacja handlowa na rynkach międzynarodowych obarczona jest tym nieprzewidywalnym czynnikiem oznaczającym konieczność przyjęcia ryzyka albo ubezpieczenia transakcji przez podmiot krajowy. Dokonując operacji wymiany walutowej, ponosimy także koszt w postaci opłat szacowanych na 2 - 3 mld złotych rocznie. Te pieniądze mogłyby pozostać w rękach przedsiębiorców i obywateli. Kolejna kwestia związana jest z tym, że słaby złoty podraża dobra z importu. Znacząca część naszej produkcji opiera się na imporcie półproduktów i surowców, co oznacza podniesienie kosztów produkcji uderzające w eksporterów. Niewiele się mówi o polskich importerach, a przecież odzież i leki są w większości przypadków importowane. Słaby złoty oznacza wzrost cen na rynku i zmniejszenie siły nabywczej obywateli. W ten sposób brak wspólnej waluty uderza w portfel przeciętnego Polaka, który może być zagrożony nie tylko utratą pracy, ale także wyższymi kosztami życia.

Kryzys walutowy nie dotyczy krajów strefy euro, ale tych, które mają własne waluty Straty polskich przedsiębiorców na opcjach walutowych są szacowane na kwotę 15 mld złotych i o tyle bylibyśmy bogatsi, gdyby Polska była w strefie euro. Posiadanie waluty krajowej to wyższy koszt obsługi deficytu budżetowego. Jest to konsekwencja wyższego oprocentowania obligacji Skarbu Państwa, jakiego żądają inwestorzy w porównaniu z krajami strefy euro. Wszystkie te czynniki wpływają na gwałtowność reakcji polskiej gospodarki na kryzys światowy.

Suwerennie na kolanach Przeciwnicy wprowadzenia euro wskazują na pewną formę utraty suwerenności przy przystąpieniu do unii walutowej. Uważam takie opinie za zwykłe potrząsanie szabelką, ponieważ to jest suwerenność pozorna. Jeśli tylko sytuacja stanie się groźna, to i tak zwrócimy się do Europejskiego Banku Centralnego, czyli do Berlina, o pomoc. Nie można mówić o pełnej niezależności ekonomicznej w dzisiejszym świecie. Problem w tym, że będąc w strefie euro, zmuszamy większy organizm gospodarczy do przejęcia odpowiedzialności za nasze ewentualne trudności ekonomiczne, a będąc „suwerennymi”, musimy prosić na kolanach. Świat nie jest bajką i oczekiwanie, że ktoś nam pomoże z dobroci serca, jest naiwne. Wspólna waluta oznacza, że jesteśmy powiązani z bogatym światem Zachodu walutą, która jest wspólna i której wszyscy chcą bronić.

Koszula bliższa ciału Dowodem na to są komunikaty płynące ze strefy euro o programach wzajemnej pomocy. W przypadku Europy Wschodniej takich deklaracji nie ma, bo każdy stara się w pojedynkę rozwiązać swoje problemy, dystansując się od trudności, jakie przeżywają sąsiedzi. Jak zwykle okazuje się, że koszula jest bliższa ciału. Dlatego powinniśmy wprowadzić wspólną walutę, gdy tylko pojawią się oznaki ożywienia gospodarczego. Uważam więc, że do strefy euro trzeba wejść jak najszybciej. Ale obecnie, przy takiej skali niepewności kursowej oraz niepewności co do skali spowolnienia światowego, pojawia się poważne ryzyko niespełnienia kryteriów obowiązujących w czasie dwuletniego pobytu w korytarzu ERM2. Dlatego uważam, że polskie władze powinny się przygotować, dopinając wszelkie możliwe szczegóły techniczne, aby gdy tylko pojawią się oznaki stabilizacji, móc jak najszybciej podjąć odpowiednie działania w kierunku przyjęcia wspólnej waluty. Obawiam się jednak, że w 2009 będzie trudno wejść do ERM2. Ryszard Petru Panią [a.f.] uderzyło w tym tekście - i za to przyznała PT Autorowi „Kwaśny Ogórek” - to, że z jednej strony pisze: „Świat nie jest bajką i oczekiwanie, że ktoś nam pomoże z dobroci serca, jest naiwne” a nie zastanawia się, że wtedy (według Niego...) „ będąc w strefie €uro, zmuszamy większy organizm gospodarczy do przejęcia odpowiedzialności za nasze ewentualne trudności ekonomiczne”. No to niby dlaczego mają Polskę przyjąć - by zostać zmuszonymi? A ja twierdzę, że to jest drobiazg. Znacznie gorsze, że p. dr Petru po prostu nie widzi najprostszych rzeczy. A raczej widzi je dokładnie odwrotnie. Pisze np. „Drugi wymiar to kryzys walutowy wynikający z destabilizacji kursu złotego. Kryzys walutowy nie dotyczy krajów strefy euro, tylko tych, które mają własne, małe waluty. Tego kryzysu moglibyśmy uniknąć, przyjmując wcześniej euro. Ale mleko już się rozlało. Gdyby w naszym kraju euro było walutą płatniczą, kryzys światowy dotknąłby nas, jednak w mniejszym stopniu niż obecnie”. Hola, panie Petru! To jakie kraje postanowiły wyprodukować 1,8 biliona €urosów by ratować swój system walutowy: te ze strefy €uro - czy te, które do strefy €uro nie weszły? A może by ktoś napisał, jak „kryzys walutowy” dotyka takie kraje jak Indie czy Biała Ruś - które do €urolandii nie należą? Więc jak? Odpowiednia historyjka mówi o Abrahamie Rosenzweigu, którego bank właśnie ma ogłosić bankructwo. I wtedy do kantoru wchodzi uboga wdowa ze słowami: właśnie odziedziczyłam po mężu $100.000 - to moje jedyne pieniądze. Chciałam je wpłacić na konto. Bankier bierze pieniądze, wypisuje kwit, wdowa wychodzi. Żona do Rosenzweiga; „Jak Ty mogłeś wziąć te pieniądze od biednej wdowy; sumienia nie masz?” Na co Rosenzweig: „Nu - ile pieniędzy można podarować biednej wdowie? 10 rubli, 20 rubli... Ale $100.000?!?” Czy Pan, panie Petru, nie jest aby doradcą namawiającym tę wdowę by poszła do banku Rosenzweiga? Pytanie, czy bankrutująca strefa €uro nie chce w ostatniej chwili wzmocnić się nieco kosztem naszej, w miarę silnej, złotówki... Jak pisałem przed dwoma tygodniami (a i wcześniej...) złotówka poszła w dół - to teraz zgodnie z prawami cybernetyki pójdzie w górę. Doradzałem przed tygodniem: „Jeśli brać teraz kredyty - to tylko we frankach szwajcarskich”. Więc wszystko idzie tak, jak przewidywałem - bo tak toczy się światek. Pamiętajmy też, że gdy złotówka była silna, to „ekonomiści” domagali się, by ją osłabić, bo eksporterzy nie wydalają. Teraz osłabła - i co pisze p. Petru: „Kolejna kwestia związana jest z tym, że słaby złoty podraża dobra z importu. Znacząca część naszej produkcji opiera się na imporcie półproduktów i surowców, co oznacza podniesienie kosztów produkcji uderzające w eksporterów. Niewiele się mówi o polskich importerach, a przecież odzież i leki są w większości przypadków importowane. Słaby złoty oznacza wzrost cen na rynku i zmniejszenie siły nabywczej obywateli. W ten sposób brak wspólnej waluty uderza w portfel przeciętnego Polaka, który może być zagrożony nie tylko utratą pracy, ale także wyższymi kosztami życia”. Może by p. Petru przez chwile pomyślał: „jeśli €uro poszło w górę w stosunku do złotówki - to może to Niemcy mają teraz problem? Taki, że nie mogą niczego do Polski wyeksportować?” Mówi się, że zamknie się być może fabryka „OPLA” w Polsce. Ale przecież prawie na pewno zbankrutuje cały „OPEL” w Niemczech!!! To kto ma - panie Petru - te problemy? I - dla kogo Pan pracuje? JKM

Fronczewski ograł funkcjonariuszy SB Bezpieka miała haka na Piotra Fronczewskiego, ale on się nie ugiął: "Zbyszek, ni chu...! Będę jeździł rowerem" - odpowiedział esbekowi. DZIENNIK dotarł do dokumentów, które SB zbierała na znanego aktora. Aktor został złapany przez milicję, kiedy prowadził po pijanemu samochód. Alternatywa była prosta: albo współpraca, albo utrata prawa jazdy.

Mimo odmowy współpracy, Fronczewski odzyskał prawo jazdy, ale werbujący go esbek był do końca przekonany, że znany aktor wkrótce da się zwerbować. Niesłusznie. "Daliśmy się wpuścić w maliny" - przyznawali potem w wewnętrznych raportach oficerowie bezpieki. Pierwszy raz SB zainteresowała się Piotrem Fronczewskim w 1977 r. Był już znanym aktorem. Grał na deskach Teatru Dramatycznego. Ludzie kojarzyli go z filmów. Brawurowo zagrał epizod w "Ziemi obiecanej" Andrzeja Wajdy i jedną z głównych ról w serialu "Parada oszustów". Podpadł bezpiece, gdy podpisał "Petycję 175", w której znani artyści i naukowcy zaprotestowali przeciwko represjom stosowanym przez władzę wobec robotników z Radomia i Ursusa. SB rozpoczęła przeciwko niemu operację pod kryptonimem As.

Bezpieka postanowiła inwigilować Fronczewskiego przy pomocy podsłuchu telefonicznego i agentów ulokowanych w Teatrze Dramatycznym. Po kilku miesiącach obserwacji SB stwierdziła, że aktor nie prowadzi "wrogiej działalności". Po akcji pozostał jednak dotkliwy dla aktora ślad: zakaz wydawania mu paszportu do krajów kapitalistycznych, obowiązujący do stycznia 1979 roku. W operacji As wykorzystany był kolega Fronczewskiego z Dramatycznego - Maciej Damięcki, współpracujący z SB pod pseudonimem Bliźniak. Nie doniósł on niczego, co szczególnie obciążało Fronczewskiego, jednak - jak wynika z akt SB - odbył rozmowę na temat swego kolegi z ppor. Zbigniewem Grabowskim. Damięcki wpadł w ręce SB w 1973 r. Złapano go, gdy po pijanemu prowadził trabanta. "SB mnie szantażowała. Byłem młodym aktorem, bałem się, że koledzy dowiedzą się o moich kłopotach z alkoholem" - tłumaczył Damięcki, gdy  DZIENNIK ujawnił jego teczkę. Dokładnie 10 lat po tym, jak SB zwerbowała Damięckiego, podobną przygodę miał Fronczewski. Był wówczas na topie. Grał ważne role (m.in. Hamleta) w Dramatycznym, w 1983 r. wystąpił w czterech filmach m.in. w hicie "Akademia Pana Kleksa". Okazja zdarzyła się w styczniu 1983 r. Fronczewski wracał polonezem do mieszkania w centrum Warszawy. O 16.40 na ulicy Wilczej zatrzymał go patrol. Sierżant Mirosław Wilkowski wyczuł woń alkoholu. Milicjanci zabrali go na badanie krwi - aktor miał 1,1 promila we krwi. Od tej pory wszystko działo się błyskawicznie - informacja z przebiegu kontroli drogowej i decyzja o odebraniu prawa jazdy wylądowała na biurkach oficerów SB. Zapadła decyzja o zwerbowaniu aktora. Zadanie powierzono Zbigniewowi Grabowskiemu, oficerowi prowadzącemu Damięckiego. Grabowski na pierwsze spotkanie z Fronczewskim umówił się w warszawskiej kawiarni "Pod Kurantem". Pretekstem była rozmowa na temat sytuacji w warszawskich teatrach. Według notatek, które zachowały się w IPN, aktor sam zagaił o utraconym prawie jazdy. "Opowiedział, że przed zatrzymaniem wypił 200 gramów alkoholu z Januszem Gajosem w jego domu" - zanotował ppor. Grabowski. Aktor miał się też skarżyć, że brak prawa jazdy utrudni mu życie. Esbek obiecał, że "zobaczy, co da się zrobić". Od razu złożył Fronczewskiemu propozycję współpracy. "Odmówił, tłumacząc, że byłoby to niezgodne ze względu na swój charakter" - napisał w raporcie Grabowski. Inaczej zapamiętał to Fronczewski: "Odpowiedziałem mu <Zbyszek, ni chu..., będę jeździł rowerem>" - wspomina aktor w rozmowie z DZIENNIKIEM. Grabowski był ciągle pewien, że uda mu się zwerbować Fronczewskiego i postanowił zarejestrować go jako kandydata na agenta. Jego zdaniem artysta połknął haczyk, tym bardziej że zgodził się spotkać ponownie. Do drugiej rozmowy doszło 9 lutego w wilanowskiej restauracji "Kuźnia". Grabowski zagrał va banque. Zwrócił Fronczewskiemu prawo jazdy: "Wytłumaczyłem, że to nagroda za umiar i rozsądną postawę w czasie stanu wojennego" - raportował. Tym razem esbek nie złożył bezpośredniej propozycji współpracy. Wydawało mu się jednak, że aktor w końcu się ugnie i zgodzi być agentem. Radość nie trwała długo. Okazało się, że Fronczewski chodzi po mieście i rozpowiada znajomym, że SB próbowała go werbować. Na początku marca do bezpieki zaczynają wpływać meldunki na ten temat, niedoszły agent był już bezwartościowy. "Fronczewski dokonał tzw. samospalenia. Myślę, że działając w ten sposób, postąpił rozsądnie" - ocenia historyk IPN, dr Małgorzata Ptasińska-Wójcik. "Nie sądzę, aby władza mogła mu bardzo zaszkodzić. Fronczewski był wówczas u szczytu popularności, moim zdaniem nie był dla nich już wtedy zbyt atrakcyjny" - mówi DZIENNIKOWI dr Daniel Przastek, autor książki "Środowisko teatru w okresie stanu wojennego". Odmowa współpracy nie zaszkodziła Fronczewskiemu. Jeszcze w 1983 r. rozpoczął nagrywanie pastiszowej płyty pod pseudonimem Franek Kimono. W jednej z najpopularniejszych piosenek śpiewał: "Nie rycz mała, nie rycz, ja znam te wasze numery". Za to podporucznik Grabowski znalazł się w dołku, szefowie wieszali na nim psy: "Decyzja o oddaniu prawa jazdy była nieprzemyślana. Następnym razem rozmówcy nie mogą nas tak wpuszczać w maliny" - pisali o całej sprawie naczelnicy wydziału III stołecznej SB. Tomasz Butkiewicz

Dudek: Aktorzy nie byli cenni dla SB "Aktorzy nie byli tak cenni dla SB, jak pisarze czy księża" - mówi dziennikowi.pl dr Antoni Dudek z IPN. Według niego, SB werbowało niewielu ludzi ekranu, oferując im głównie przysługi i paszporty. "Pieniądze SB dawało rzadko i tylko tym, którzy o to prosili" - tłumaczy Dudek. Najczęściej właśnie - tak jak Damięckiemu - załatwiano przysługi, jak oddanie prawa jazdy, zignorowanie przestępstw czy przede wszystkim paszport. Tak było najłatwiej skorumpować ludzi. Bo dla esbeków załatwienie takich rzeczy było kwestią jednego krótkiego telefonu do milicji czy lokalnego urzędu. A aktor czuł się wdzięczny i w zamian za to donosił. Dlaczego aktorzy znaleźli się na celowniku esbeków? "Wyjeżdżali na Zachód, a władze PRL panicznie bali się infiltracji przez obcy wywiad, dlatego ich śledzono" - wyjaśnia historyk. Potem infiltrowano ich dlatego, by sprawdzić, czy nie przechodzą na stronę opozycji. Nigdy jednak nie byli tak ważni, jak pisarze czy księża. Dlaczego? Bo czytali swoje role z kartki, już po ocenzurowaniu. Nie mieli więc tak dużego wpływu na społeczeństwo - uważa Antoni Dudek. Andrzej Mężyński

IPN: Damięcki współpracował z SB do 1989 roku Historycy IPN potwierdzają informacje DZIENNIKA: znany aktor Maciej Damięcki przez 16 lat współpracował z SB. "Materiały są wiarygodne. Współpraca trwała do 1989 roku" - zaznacza dr Małgorzata Ptasińska z IPN. W piątek DZIENNIK ujawnił, że Damięcki latami donosił na kolegów z kina i teatru. Dostarczał informacje o Marku Kondracie, Danielu Olbrychskim, Gustawie Holoubku oraz Jerzym Markuszewskim - wynika z dokumentów, jakie znalazły się w teczce Damięckiego. Został zwerbowany w 1973 roku, kiedy prowadził auto po pijanemu. Przyjął pseudonim Bliźniak. Kontakty z SB zerwał dopiero we wrześniu 1989 r. Do tego czasu spotykał się z funkcjonariuszami bezpieki 76 razy i przekazał 70 informacji mających wartość operacyjną. Damięcki przyznał się do współpracy w latach 70., dopiero kiedy zobaczył podpisane przez siebie dokumenty. Przekonywał, że współpraca trwała dwa lata. W piątek Damięcki podtrzymywał swoją wersję. Tłumaczył, że jego kontakty z SB nikomu nie zaszkodziły, a on sam ma czyste sumienie. Przypadek Damięckiego poruszył środowisko kultury. "Przypuszczam, że bardzo wielu artystów przyjmie tę sprawę ze smutkiem, ale ponieważ są rzecznikami wolności i rzecznikami prawdy, to wolą sytuację jawności od sytuacji ukrywania prawdy o bardzo przykrych i destrukcyjnych działaniach" - komentował minister kultury Kazimierz Ujazdowski. Tymczasem wkrótce prace nad działaniami bezpieki wymierzonymi w środowisko ludzi kultury ma zacząć specjalny zespół złożony z dziesięciu historyków pod kierunkiem prof. Andrzeja Chojnowskiego. Kwerenda w Instytucie Pamięci Narodowej ma się rozpocząć już w kwietniu.

Tomasz Butkiewicz

TW "Bliźniak" był kiepskim agentem Sprawa TW "Bliźniak" to dwie opasłe teczki opisujące ze szczegółami współpracę z SB aktora Macieja Damięckiego. Rzadki przypadek, by w archiwach IPN zachowała się tak kompletna dokumentacja. Dowody na to, że artysta donosił na kolegów są w przypadku Damięckiego oczywiste - pisze Paweł Reszka, szef działu śledczego DZIENNIKA Teczki opowiadają z detalami o szesnastoletniej współpracy, o spotkaniach, o donosach, o prezentach i przysługach. Jest zobowiązanie do współpracy z SB podpisane przez aktora. Jest zobowiązanie do zachowania tajemnicy, także z autografem Damięckiego. Podpis pod odbiorem prawa jazdy z rąk SB. Są cztery notatki odręcznie napisane przez artystę. Do tego dziesiątki raportów ze spotkań spisane przez dwóch kolejnych oficerów prowadzących. Jest też notatka esbeka z 1984 r., który sprawdzał oficera prowadzącego. W ramach kontroli spotkał się z Damięckim. Trudno o mocniejsze dowody. Jednak aktor zaprzecza. Twierdzi, że współpracował przez dwa lata i na nikogo nie donosił. Załóżmy, że to prawda. Że beznamiętnie zagrał z bezpieką, by tryumfalnie wyrwać się z jej szponów (przy okazji wyrywając jeszcze wspomniane prawo jazdy). Udało mu się. Niepocieszona esbecja przez kolejnych 14 lat fabrykowała dokumenty. W mistyfikację zaangażowanych było dwóch oficerów prowadzących i jeden nadzorca kontroler. Konfabulowali i dzielili się prezentami: koniakiem i, co znacznie trudniejsze, torbą reporterską. Problem w tym, że wcześniej aktor mówił co innego. "Wprost" pytał go w 2005 r. o to, dlaczego znalazł się na tzw. liście Wildsteina. Wtedy artysta przypomniał sobie jedno spotkanie z oficerem SB. Dwa lata później w godzinnej rozmowie z Tomaszem Butkiewiczem, autorem piątkowego tekstu w DZIENNIKU przedstawił trzy inne opowieści:
1. Że kiedyś zerwał esbekowi odznakę.
2. Że SB prosiła go, by występował z Telesforem dla dzieci.
3. W końcu słynne "Ja pierniczę. Moje", kiedy reporter pokazał dokumenty na stół i pytał o autentyczność po
dpisu.
Tak więc wersja o dwuletniej, pozornej współpracy jest już czwartą z kolei. Damięcki nie był esbeckim Bondem. Nie szukał haków na kolegów, a w latach 80. sama SB doszła do wniosku, że kiepski z niego agent. Nie zmienia to faktu, że zachowywał się paskudnie. F
aszerował esbeków plotkami: ten kręci z tą, tamten pije i ma depresję, a jeszcze inny chciał załatwić koledze opozycjoniście robotę. Bezpieka posługiwała się szantażem, Damięcki dostarczał amunicji. Dlaczego? Dał się zwerbować, bo jechał po pijanemu samochodem:"Po tym fakcie byłem bardzo zgnębiony i przerażony. Zgłosił się do mnie jakiś pan, że on może mi załatwić oddanie prawa jazdy. Poszedłem na to". Strata prawa jazdy oznaczająca, że trzeba odstawić do garażu trabana na jednej szali. Na drugiej esbeckie kwity i donosy. Nie dziennikarzowi oceniać taki wybór. To zadanie dla etyków. Jednak gdy słucha się tłumaczeń Damięckiego, trudno nie poczuć przygnębienia. Paweł Reszka

Rayzacher: Damięcki konfidentem? To bardzo przykre "Maciek Damięcki? On się u nich zatrudnił? To bardzo przykre" - mówi DZIENNIKOWI aktor Maciej Rayzacher. Tomasz Butkiewicz: W latach 70-tych był Pan w opozycji. Czuł Pan, że interesuje się Panem SB?
Maciej Rayzacher: Wiedziałem, na co się decyduję i na to, że będę miał "przyjemności" z tego powodu. Było tak, że w pewnym m
omencie zabroniono mi wykonywania zawodu. Kiedy? Pod koniec lat 70-tych. Zdejmowano mnie planu filmowego. W rozmowach z dyrektorem Hubnerem (Zygmunt, dyrektor Teatru Powszechnego w tamtych czasach) zakazano mu obsadzania mnie w rolach większych niż halabardnika. A w radiu i telewizji mógł pan wtedy występować? Z telewizji i filmu właściwie zostałem "wyślizgany". Ostatnią filmową była rola w "Człowieku z żelaza" Wajdy, ale to było w czasie karnawału "Solidarności". Po stanie wojennym nie miałem pracy.

Znalazłem taką charakterystykę z 1976 roku: "Maciej Rayzacher, bardzo obrotny człowiek, wszędzie potrafi sobie załatwić źródło dochodów. Za przeczytanie książki w radiu otrzymuje 20 tys. złotych". Te stawki to jakieś kompletna bzdury. To jakiś donosiciel napisał? Tę informację przekazał esbekom Maciej Damięcki. Maciek Damięcki? On się u nich zatrudnił? Był współpracownikiem SB, pod pseudonimem Bliźniak. Zaskoczył mnie Pan. To bardzo przykre. Esbecy chcieli, aby Damięcki się z Panem zaprzyjaźnił. Czy tak się stało? Nigdy się nie zaprzyjaźniliśmy. Nie traktowałem go poważnie. To mówił o kolegach Maciej Damięcki

DZIENNIK ujawnia, co agent "Bliźniak" mówił SB o swoich kolegach aktorach.

O Andrzeju Sewerynie, aktorze

Z Andrzejem Sewerynem znamy się jeszcze ze Szkoły Teatralnej, choć nigdyśmy się ze sobą nie kolegowali. W czasie pamiętnych wypadków marcowych w naszym kraju Andrzej bardzo manifestował swoje stanowisko. Obecnie jakby trochę przycichł.

O Marku Kondracie, aktorze W klubie SPATiF-u spotkałem Marka Kondrata. W trakcie rozmowy Kondrat poinformował mnie, że podpisał "List do Sejmu PRL", wyrażający sprzeciw wobec działań organów MO podczas wydarzeń w Radomiu i Ursusie.

O Piotrze Fronczewskim, aktorze Wśród swoich kolegów uważany jest za jednego z najlepszych aktorów "Teatru Dramatycznego", obsadzany jest w niemal wszystkich sztukach. W teatrze posiada opinię człowieka skrytego w sobie i stroniącego od ludzi.

O Macieju Rayzacherze, aktorze Jest to bardzo obrotny człowiek, który wszędzie, gdzie tylko może, załatwia sobie źródło dochodów. Bardzo często czyta książki w Polskim Radiu, za każdy odcinek dostaje 500 zł, a ponieważ jedna książka to około 40 odcinków, a więc 20 tys. zł czystego dochodu.

O Alinie Janowskiej, aktorce Uważam, że Alina Janowska bardzo leci na pieniądze, a przy tym jest bardzo ostrożna, gdyby ktoś jej zaproponował, że przyjęcie roli mogłoby się wiązać z kłopotami na przyszłość - na pewno zrezygnowałaby z niej.

Aktor Maciej Damięcki współpracował z SB TW "Bliźniak" przez 16 lat donosił na najsłynniejsze postaci polskiego świata aktorskiego. Spotykał się z oficerami wywiadu 76 razy, a kontakty z SB zerwał dopiero w 1989 roku. Tym agentem był znany aktor Maciej Damięcki - dowiedział się DZIENNIK. Według DZIENNIKA, TW "Bliźniak" donosił m.in. na: Daniela Olbrychskiego, Marka Kondrata, Piotra Fronczewskiego i Gustawa Holoubka. Za swoje informacje nie brał pieniędzy. Damięcki najpierw zaprzeczył DZIENNIKOWI, by współpracował ze służbami. Jednak gdy zobaczył zobowiązanie przez siebie podpisane, przyznał krótko: "Ja pierniczę. Moje" - przyznał. "No dobra. Przypominam sobie. Głupio mi było się do tego przyznać" - dodał.

Podwójne życie Macieja Damięckiego Maciej Damięcki do końca zaprzeczał swoim kontaktom z SB. Dopiero gdy zobaczył podpisane przez siebie zobowiązanie do współpracy z bezpieką, zmienił zdanie. "Przypominam sobie. Głupio mi było się do tego przyznać" - mówi DZIENNIKOWI aktor. W latach 70. Maciej Damięcki był już znanym aktorem. Zagrał m.in. w bijącym rekordy popularności serialu "Stawka większa niż życie". Wcielił się wtedy w rolę dwóch bliźniaków Wacka i Eryka Słowikowskich. Wacek to dobry Polak i patriota. Za to Eryk - który posługuje się nazwiskiem Getting - został wychowany w Niemczech i jest nazistowskim janczarem. Szef niemieckiego centrum dywersyjnego pułkownik Kraft wpada na szatański pomysł. Trzeba podmienić bliźniaków. Wtedy szpieg Eryk będzie mógł wkręcić się w środowisko polskiego ruchu oporu. Wszystko by się udało, gdyby nie Hans Kloss. Tamten odcinek do dziś popularnego serialu nosił nazwę "Genialny plan pułkownika Krafta". Damięcki nie spodziewał się wówczas, że niedługo później jego życie stanie się podobne do roli, jaką zagrał w "Stawce większej niż życie". 

Genialny plan  podporucznika Filipowskiego Noc z 30 na 31 marca 1973 roku była dla Macieja Damięckiego feralna. Artysta do późna bawił się wtedy w eleganckiej restauracji Budapeszt w centrum stolicy. Tam poznał nowych znajomych. Zabawa była tak szampańska, że postanowił odwieźć towarzystwo do domu. Patrol milicji zatrzymał jego trabanta na rogu ulic Chłodnej i Elektortalnej w Warszawie dokładnie o 1.40. "Podczas kontroli stwierdziłem, że kierowca znajduje się w stanie wskazującym na spożycie alkoholu" - napisał w notatce ze zdarzenia plutonowy Andrzej Winnicki. Opis tego nieprzyjemnego incydentu niedługo potem trafił na biurka oficerów Służby Bezpieczeństwa. Dla bezpieki była to gratka. Znaleźli haka na wziętego artystę, pochodzącego ze znanej aktorskiej rodziny. Spotkali się z nim już 6 kwietnia. "Daliśmy mu do zrozumienia, że oczekujemy od niego pomocy w formie udzielania przez niego informacji ze środowiska aktorskiego" - napisał ppor. Jerzy Filipowski, późniejszy oficer prowadzący Macieja Damięckiego. Pierwsza próba nie była w pełni udana. Aktor się zdenerwował, jednak nie powiedział "nie". Damięcki stwierdził, że "nie może tak od razu zdecydować". Dlaczego? Tłumaczył, że w latach 40. UB prześladował jego ojca. Damięcki nie blefował. Sprawę prześladowań aktora Dobiesława Damięckiego opisała w swoich pamiętnikach jego żona i matka Macieja Irena Górska. "UB wywierało presję, aby zadeklarował współpracę, żeby sypał kolegów. Obiecywano mu, że otrzyma dyrekcję każdego teatru w Polsce, który sobie wybierze. Był też bity" - wspominała Górska w książce "Wygrałam Życie". Maciej Damięcki, mimo oporów, zdecydował się jednak na rozmowy z SB. Kolejne spotkanie wyznaczono mu na 17 kwietnia 1973 roku. Wtedy to aktor podpisał zobowiązanie do współpracy i przyjął pseudonim Bliźniak. Przyznał się do tego dopiero wtedy, gdy pokazaliśmy mu ksero tego dokumentu. "Nie wiem, dlaczego <Bliźniak>, to chyba oni taki pseudonim nadali" - mówi Maciej Damięcki. Na dobry początek wieloletniej współpracy SB zwróciła aktorowi zarekwirowane prawo jazdy. Był cennym nabytkiem, pracował bowiem w Teatrze Dramatycznym w latach 70. i na początku 80. była to jedna z najbardziej prestiżowych scen w Polsce. "To było ważne miejsce dla komunistycznych władz. SB chciała kontrolować tam sytuację, być świadoma tego, co się tam dzieje" - ocenia dr Daniel Przastek, historyk i autor książki "Środowisko teatru w okresie stanu wojennego".

Źródło bez zahamowań Esbecy triumfowali. Raportowali, że nowy agent jest inteligentny, ma dużą wiedzę o środowisku aktorskim oraz ma możliwości wejścia w interesujące ich grupy nieformalne. Uważali też, że Damięcki "nie posiada zahamowań psychicznych w udzielaniu wyczerpujących informacji". Pierwszy donos Damięcki napisał na aktora Andrzeja Seweryna, którego SB podejrzewała o działalność opozycyjną. W tym przypadku "Bliźniak" nie był zbyt dobrym źródłem informacji: "Nigdyśmy się ze sobą nie kolegowali. W czasie pamiętnych wypadków marcowych [1968 r.] Andrzej bardzo manifestował swoje stanowisko. Obecnie jakby przycichł" - przekazał lakonicznie. Po raz kolejny z SB Damięcki spotkał się w październiku 1973 roku. Informował, że w Teatrze Dramatycznym odbywają sie próby dramatu Jerzego Zawieyskiego "Bartleby". Zawieyski był dramaturgiem, działaczem politycznym z Klubu Inteligencji Katolickiej. Zasiadał w Radzie Państwa, ale po wydarzeniach marcowych w 1968 roku zrzekł się tej funkcji. Rok później w tajemniczych okolicznościach wypadł z okna szpitala w Warszawie. "Inspiratorem wystawienia sztuki Zawieyskiego w 1973 roku był reżyser Kazimierz Dejmek (...). Treść sztuki zawiera wiele podtekstów politycznych i sami aktorzy uważają, że niepotrzebnie się ją przygotowuje, bo może być szybko zdjęta" - informował "Bliźniak".Potem Damięcki opowiadał SB już o samej premierze sztuki. W raporcie napisanym przez oficera SB po rozmowie z agentem, można przeczytać, że przed spektaklem dyrektor Dramatycznego Gustaw Holoubek zebrał cały zespół i przypomniał, że w 1968 r. władze nie zezwoliły na wystawienie "Bartleby" w Ateneum. Po premierze w kuluarach teatru pojawił się Stanisław Trębaczkiewicz i zaprosił zespół na przyjęcie do siebie do domu. "Poszło tam około 20 osób. W trakcie przyjęcia obsługiwało dwóch młodych chłopców (homoseksualistów). Podczas spotkania odczytano pamiętnik Zawieyskiego, który pisał o próbie wystawienie tego przedstawienia w 1968 roku. Zawieyski w pamiętniku chwalił Dejmka i Holoubka. Podczas spotkania wznoszono toasty" - relacjonował informacje od "Bliźniaka" porucznik Filipowski.

SB podaje rękę Bezpieka w kwestionariuszu tajnego współpracownika "Bliźniak" opisała m.in. jego zainteresowania osobiste. Wśród nich, obok tenisa i literatury pięknej, znalazło się zamiłowanie do sportu automobilowego. Właśnie to ostatnie hobby było dla aktora źródłem ciągłych kłopotów. W styczniu 1974 roku Maciej Damięcki znów wsiadł do swojego feralnego trabanta i znów nie był trzeźwy.

Na warszawskim placu Konstytucji artysta zderzył się z tramwajem. Okazało się, że ma 2,56 promila alkoholu we krwi. Nie poniósł jednak żadnych konsekwencji. Już 15 lutego 1974 roku aktor otrzymał prawo jazdy od oficerów SB. Osobiście pokwitował odbiór dokumentu - pokwitowanie znajduje się w teczce IPN. W 1975 roku Teatr Dramatyczny wyjechał na tournée do USA. Relację z tego wyjazdu agent "Bliźniak" sporządził własnoręcznie. Poinformował, że w "New Yorku, kiedy publiczność wchodziła na salę, zjawił się jakiś młody człowiek i zaczął rozdawać egzemplarze gazetki "Wolna Polska". 3 listopada 1975 roku porucznik Jerzy Filipowski meldował, że aktor dostarczył mu owe broszurki z USA. Sam Damięcki zaklina się dziś, że nic takiego nie miało miejsca. "Pamiętam, że próbowałem przewieźć wówczas <Playboya>, ale na Okęciu zostałem przeszukany i mi go zarekwirowano" - zaklina się. W trakcie pobicia przez milicję robotników w Radomiu i Ursusie w 1976 roku i po nim agent miał wybadać nastroje osób, które w 1968 roku podpisały protest przeciwko zdjęciu "Dziadów". Jednak Damięcki informacji nie dostarcza. Dopiero we wrześniu 1976 roku podzielił się informacjami, które zainteresowały bezpiekę. Chodziło o aktora Macieja Rayzachera, który zaangażował się wtedy w działalność opozycyjną: "Mogę powiedzieć tyle, że jest to bardzo obrotny człowiek. Bardzo często czyta w Polskim Radio książki, za każdy odcinek otrzymuje 500 zł, a ponieważ odcinków jest 40, a więc 20 tys. czystego dochodu" - taka informacja znalazła się w notatce porucznika Filipowskiego po spotkaniu z TW "Bliźniakiem".

Agent w SPATiF-ie W notatkach z drugiej połowy lat 70., których źródłem miał być TW "Bliźniak", znajdują się informacje na temat znanych polskich aktorów. "Uważam, że Alina Janowska bardzo leci na pieniądze, a przy tym jest bardzo ostrożna, gdyby ktoś jej zaproponował, że przyjęcie roli mogłoby się wiązać z kłopotami i na przyszłość na pewno zrezygnowałaby z niej" - to treść notatki z 20 grudnia 1976 roku. Także tam znajduje się donos, że reżyser Jerzy Markuszewski oraz aktorka Halina Mikołajska zaangażowali się w działalność KOR. Esbecy postanowili wykorzystać te informacje i dać do zrozumienia Alinie Janowskiej, "że wiązanie się z Markuszewskim to sprawa kłopotliwa". Jerzy Markuszewski, który przez swoją działalność miał problemy ze znalezieniem pracy, nie chce rozmawiać o donosach na swój temat. "Wiem, czym się zajmowałem i nie mam ochoty do tego wracać" - powiedział DZIENNIKOWI. Podobnie zachowała się Alina Janowska: "Co mnie to obchodzi?" W teczce TW "Bliźniaka" są też informacje dotyczące grających w Teatrze Dramatycznym aktorów: Marka Kondrata oraz Piotra Fronczewskiego. "Kondrat poinformował mnie, że podpisał <List do sejmu PRL> wyrażający sprzeciw wobec działań MO w Ursusie i Radomiu. Taki list podpisał również Fronczewski" - takie słowa "Bliźniaka" przytacza w swojej notatce oficer SB. Po tej informacji bezpieka zaplanowała przeprowadzenie rozmowy operacyjnej z Kondratem. "Ten list był gestem solidarności z bitymi robotnikami. Potem chyba rzeczywiście przyszedł do mnie do domu jakiś esbek" - wspomina Marek Kondrat. Nie chce jednak dowiedzieć się, kto kryje się za pseudonimem Bliźniak. W kolejnych donosach można przeczytać, że aktor Teatru Rozmaitości Marek Lewandowski "ma niestały charakter i często wpada w depresje". Damięcki, kiedy zapytaliśmy go o te rozmowy z SB, twierdził, że ich nigdy nie było. Wyciszenie po stanie wojennym W 1980 r. na ekrany wszedł właśnie animowany serial "Tajemnica szyfru marabuta", w którym Damięcki użyczył głosu Wróblowi Puciatemu. Na ulicach trwał karnawał "Solidarności". Jednak agent "Bliźniak" nie był specjalnie aktywny. SB próbuje się dowiedzieć od niego, jakie ma poglądy pracownik Teatru Dramatycznego Marek Chimiak. "Nie wypowiada się na tematy polityczne" - relacjonuje "Bliźniak". Informuje również o tym, że szefem "Solidarności" w teatrze został Zbigniew Zapasiewicz, jednak było to wówczas powszechnie znane. Raporty sporządzone na podstawie rozmów z Damięckim nie miały wówczas wielkiej wagi i często zawierały powszechnie znane informacje. W marcu 1983 roku na spektakl "Pieszo" do teatru Dramatycznego wybiera się Lech Wałęsa. Jego przybycie staje się manifestacją polityczną. Widownia odśpiewuje na cześć Wałęsy "Sto lat". Jednak w teczce pracy TW "Bliźniaka" nie zachowała się ani jedna wzmianka na ten temat. O liderze opozycji wzmianka pojawia się dopiero w raportach z sierpnia 1983 roku, kiedy SB starała się wysondować nastroje w teatrze przed zbliżającą się rocznicą porozumień sierpniowych. "Krytycznie zarzuca mu się [Wałęsie] brak doświadczenia politycznego oraz zbytnią fanfaronadę" - czytamy w relacji "Bliźniaka".

Rozmowy kontrolowane By zachęcić "Bliźniaka" do lepszej współpracy, SB wręcza mu upominki: aktor dostał dwa koniaki, kwiaty oraz torbę reporterską. Esbecy skrupulatnie oceniali również wartość agenta: podczas tych spotkań przekazał 70 informacji o charakterze operacyjnym. Co kilka lat sporządzali charakterystyki przydatności swojego agenta. W 1975 i 1978 roku, a więc lata po pozyskaniu Damięckiego do współpracy, SB twierdziła, że "przekazał kilka ciekawych informacji dotyczących osób i zjawisk z terenu Teatru Dramatycznego, w którym na stałe pracuje" i oceniali go jako wiarygodne źródło. Z biegiem lat ocena była gorsza. W 1984 roku napisali, że nie mogą liczyć, że "Bliźniak" będzie realizował "zadania ofensywne wymagające inicjatywy i dużego zaangażowania". W 1986 roku stwierdzili, że TW "nie ma dotarcia do interesujących nas osób", jednak nie zdecydowali się zerwać współpracy. Damięcki, kiedy pokazaliśmy mu zawartość teczki, zdecydowanie wyparł się kontaktów z SB w drugiej połowie lat 70. i w latach 80. "To nieprawda. Nie wiem, jak pana przekonać, ale tak było" - mówi. Archiwa bezpieki są jednoznaczne - Damięcki spotykał się z esbekami w warszawskich kawiarniach 76 razy, informacje przekazywał również telefonicznie. Oficer prowadzący Damięckiego był kontrolowany przez innych esbeków i nie wykryli żadnych fałszerstw. Spotkania Damięckiego z SB trwały aż do 25 września 1989 roku. Niedługo potem aktor zaczął zdjęcia do filmu "Rozmowy kontrolowane". Grał tam działacza "Solidarności" ukrywającego Ryszarda Ochódzkiego. Film wszedł na ekrany 13 grudnia 1991 r., w dziesiątą rocznicę stanu wojennego. Tomasz Butkiewicz

Maciej Damięcki: Głupio mi się przyznać W 1973 mnie złapali i powiedzieli, że jak będę współpracował, to oddadzą mi prawo jazdy. I oddali - tłumaczy się aktor Maciej Damięcki. DZIENNIK dotarł do teczki Damięckiego. Wynika z niej, że aktor współpracował z bezpieką do 1989 roku. Tomasz Butkiewicz: Czy miał pan kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa? Maciej Damięcki: Nie wiem, o jaką sprawę panu chodzi. Miałem kiedyś taką przykrą historię... Zapytam wprost: współpracował pan z SB? Miałem taką sytuację: poszliśmy z kolegami do knajpy po przedstawieniu. Wywołał nas jakiś pan. Machnął mi przed oczami odznaką na sznurku, ja ją urwałem, zabrałem i poszedłem się bawić. Było śmiesznie, że miałem coś takiego. Na drugi dzień zadzwonił do mnie jakiś milicjant i kazał się stawić u nich, bo mam coś, co należy do ich byłego pracownika. Oddałem ją. Który to był rok? Nie pamiętam. Później przychodził taki pan - ja w tamtym czasie robiłem poranki telewizyjne "Pora na Telesfora" - i pytał mnie, czy bym dla dzieci w szkołach nie wystąpił. I występowałem. Nawet chciał zapłacić, ale za występy dla dzieci nie brałem pieniędzy. Pokażę panu coś. 6 kwietnia 1973 roku spotkał się pan z SB, zaraz po tym, jak milicja zabrała panu prawo jazdy za jazdę po alkoholu - podpisał pan nawet zobowiązanie do zachowania tego spotkania w tajemnicy. Oto dokumenty. Pańskie podpisy? Ja pierniczę. Moje. A zobowiązanie do współpracy z 17 kwietnia 1973 roku? No dobra. Przypominam sobie. Głupio mi było się do tego przyznać. Dokumenty mówią że współpracował pan do 1989 roku. To jakaś nieprawda. Tak wynika z notatek, które sporządził Zbigniew Grabowski, pański oficer prowadzący. Na pewno tak nie było! To jakieś przekłamanie. Wtedy w 1973 mnie złapali i powiedzieli, że jak będę współpracował, to oddadzą mi prawo jazdy. I oddali. Potem miał pan jeszcze wypadek. Potem? W styczniu 1974 roku. Na placu Konstytucji. Możliwe, że miałem. To też pilotowali? Miałem jakiś wypadek, władowałem się w tramwaj. Ale nie pamiętam kontaktów z SB. Może chodzi o tego faceta, który mnie prosił, żebym występował w szkołach... Esbecy napisali, że pan spotkał się z nimi 76 razy, a także przekazywał informacje telefonicznie. Co pan na to? Słowo honoru, tak nie było. Pamiętam, że oni mnie bezpośrednio po sprawie z prawem jazdy poprosili, abym napisał coś na temat atmosfery w teatrze. To jedyne, co napisałem. Chcieli mi nawet zapłacić, ale odmówiłem. W IPN znajduje się się meldunek od pana o tym, że w Teatrze Dramatycznym trwają próby spektaklu "Bartleby", a po premierze odbyło się przyjęcie. Opisał je pan esbekom. Pamięta pan?
To również jest informacja od pana. Może to było wtedy, gdy ten esbek mnie prosił, żebym wziął udział w spotkaniach z dziećmi. Może on mnie p
ytał o te sprawy. W jakiej to było szkole? Nie pamiętam. Nawet po tournee w USA nic pan nie przekazywał, ulotek, które pan otrzymał od Polonii w USA? To pański charakter pisma? To moje pismo. Ale nie pamiętam, żebym to przekazywał. Jak wracaliśmy ze Stanów, to na Okęciu mnie zatrzymali, zrewidowali i zabrali mi "Playboya". Czy później się pan spotykał? Z dokumentów wynika, że pańskie kontakty z SB skończyły się dopiero w 1989 roku. Jak Boga kocham, nie wiem, jak pana przekonać, ale naprawdę te opisy spotkań to jakieś bzdury. Jedyne, co mam sobie do zarzucenia, to te kontakty z lat 70. Potem się urwały i byłem z tego powodu szczęśliwy.

Maciej Damięcki przez 16 lat był agentem SB Kondrat, Holoubek, Zapasiewicz, Olbrychski, Fronczewski, Markuszewski - to ludzie teatru i filmu, o których opowiadał SB agent "Bliźniak". Pod pseudonimem kryje się aktor Maciej Damięcki. Z dokumentów IPN wynika, że artysta współpracował z bezpieką 16 lat - ujawnia DZIENNIK. Maciej Damięcki, znany ostatnio z seriali "Plebania" i "M jak Miłość", latami donosił na kolegów z kina i teatru. Teczka, która zachowała się w IPN, jest jednym z najbardziej kompletnych materiałów dokumentujących pracę agenta, jakie udało się odnaleźć historykom.

Podpisał zobowiązanie, przyjął pseudonim Podwójne życie Damięckiego zaczęło się dokładnie 34 lata temu. Wzięty aktor Teatru Dramatycznego jechał nocą przez centrum Warszawy. Prowadził swego trabanta, mimo że właśnie wyszedł z zakrapianej kolacji. Miał pecha - milicjant, który go zatrzymał, wyczuł alkohol. Potem sprawy w swoje ręce wzięła SB. Damięcki początkowo się wahał - jego ojciec był torturowany przez UB w latach 40. Jednak podpisał zobowiązanie i przyjął pseudonim Bliźniak. Kontakty z SB zerwał dopiero w 1989 r. W tym czasie spotkał się aż 76 razy z bezpieką, przekazał 70 informacji mających wartość operacyjną. "Usłyszałem od Marka Kondrata w SPATiF-ie jako ciekawostkę, że Daniel Olbrychski w ostatnim czasie zajęty był bardzo córką Andrzeja Łapickiego (Zuzanną, późniejszą żoną Olbrychskiego - przyp. red.)" - to meldunek z lipca 1977 r. W innych donosach można przeczytać, że aktor Teatru Rozmaitości Marek Lewandowski ma niestały charakter i często wpada w depresje. Damięcki pod koniec lat 70. podsłuchał rozmowę Holoubka ze związanym z opozycją reżyserem Jerzym Markuszewskim. Jej streszczenie dzięki "Bliźniakowi" dotarło do SB.

SB oddała mu prawo jazdy Damięcki nie brał pieniędzy. Esbecy wręczyli mu za to kilka upominków: koniak Napoleon, kwiaty i torbę reporterską. Aktor nie odrzucał też pomocnej dłoni SB. Było tak w styczniu 1974 r., kiedy zderzył się swoim trabantem z tramwajem na placu Konstytucji w Warszawie. Mimo że miał 2,56 promila alkoholu we krwi, już miesiąc później SB oddała mu prawo jazdy do rąk własnych. Wraz z upływem czasu bezpieka była coraz mniej zadowolona z pracy Damięckiego. W latach 80. oceniono, że nie ma on możliwości dotarcia do interesujących SB osób. Jerzy Markuszewski nie chciał rozmawiać o agentach, którzy na niego donosili.

"Nie interesuje mnie to" - stwierdził Marek Kondrat. "Damięcki był tajnym współpracownikiem? To bardzo przykre" - tak zareagował aktor Maciej Rayzacher. Sam Damięcki długo umawiał się na spotkanie. Ma napięty kalendarz, bo gra w serialu "Plebania". Gdy zaprzeczył, że miał kontakty z SB, pokazaliśmy mu dokumenty. Podpisał pan zobowiązanie do zachowania tego spotkania w tajemnicy. Pańskie? Maciej Damięcki: Ja pierniczę. Moje. A zobowiązanie do współpracy z 17 kwietnia 1973 r.? No dobra. Przypominam sobie. Głupio mi było się do tego przyznać. Dokumenty mówią, że współpracował pan do 1989 r. To na pewno jakaś nieprawda.

Jak dzisiaj żyją konfidenci bezpieki?

Barbara Maleszkowa, żona Leszka, nienawidzi dziennikarzy. Całą historię z donoszeniem jej męża SB uważa za zakończoną. Wszystkim, którzy dzwonią na komórkę męża, ostrym tonem mówi: "Nie ma o czym" - pisze DZIENNIK.

Życie z piętnem Nie planowała takiego scenariusza. Pewnie myślała, że będzie żoną opozycjonisty z niezłą przeszłością albo błyskotliwego publicysty, ewentualnie naukowca, bo Maleszka był wybitnie zdolnym studentem i na każdej uczelni lekką ręką zrobiłby olśniewającą karierę. A jest żoną konfidenta. „Ketmana”, „Returna”, „Tomka”, „Zbyszka”. Zapewne był czas, kiedy podając swoje nazwisko (na przykład na poczcie, przy odbieraniu awiza), czuła, jakby grała w rosyjską ruletkę: skojarzą czy nie skojarzą? Dziś już rzadko kojarzą, bo coraz mniej mówi się o Maleszce, ale cały czas jest czujna. Niestety nie zawsze uda jej się odebrać komórkę męża. Poza tym czasem wychodzi z domu, na przykład do sklepu. Wtedy szanse, by porozmawiać z Maleszką, rosną. Jego życie wygląda teraz tak: codziennie wieczorem łączy się z redakcją „Gazety Wyborczej” i na domowy komputer ściąga artykuły, które ma następnego dnia zredagować. To zwykle spory plik, roboty na bite pięć, sześć godzin. Gdyby był człowiekiem nowoczesnym, wystarczyłby do tego po prostu komputer. Ale Maleszka jest redaktorem starej daty. Woli czytać wielkie płachty z papierowym wydrukiem, zwłaszcza jeśli ma dużo tekstu do skracania. Więc i tak następnego dnia wyrusza do redakcji, by osobiście odebrać płachty papieru. Nie ma auta ani roweru, codziennie polną ścieżką wzdłuż wału dochodzi do głównej ulicy. Tam wsiada w autobus 180 lub 522 i po kilkunastu minutach jest w redakcji. Wpada na kwadrans, pół godziny. Czasem przyniesie w torbie książki, które ma w domu w dwóch egzemplarzach, i z satysfakcją przygląda się, jak znikają w kilka minut (nie licząc „Lalki”, bo jej nigdy nikt nie chce). Czasem od razu bierze wydruki i wraca do domu. Czasem wda się w poważniejszą dyskusję na temat, o którym właśnie czyta (układa swoje lektury w ciągi tematyczne, na temat wpada przypadkowo, kiedy trafi na frapującą pozycję). W czasie takiej dyskusji zdarza sie, że zagalopuje się, nie może przestać, mówi i mówi. I trudno to wtedy nazwać dyskusją. Ale redakcja to jedno z nielicznych miejsc, gdzie może tak do kogoś mówić. Prawdę mówiąc, jedyne. Bo potem wraca zawsze prosto do domu. Trzy niewielkie pokoje z miniaturową kuchnią, wieczorem okna starannie zasłonięte storami. Zasiada w swoim, najmniejszym chyba pokoju obłożonym tonami książek. Dość uważnie przegląda prasę (szczególnie starannie studiuje artykuły o tematyce mu bliskiej, np. w „Newsweeku” o uwikłaniach Ryszarda Kapuścińskiego w związki z bezpieką, i wzdycha wtedy, jak okrutnie się dziś go traktuje). Potem zabiera się do czytania redakcyjnych tekstów, poprawia, czyta, poprawia. Uwagi z papierowych wydruków nanosi do komputera. Wrzuca do redakcyjnej teczki: „Przeczytane”. Z krzesła przy biurku przenosi się kilkadziesiąt centymetrów dalej, na fotel i zabiera się za czytanie książek. Robi przerwę na godzinę muzyki lub dwie. Znowu czyta, bez względu na porę dnia popija kawę ze szklanki, wypala przynajmniej ze trzy czerwone pall malle na godzinę. Późnym wieczorem znowu zagląda do komputera, czy teksty na następny dzień już wpadły. To wszystko. Tak dzień po dniu od sześciu lat. Sześć lat temu wyszło na jaw, że przez kilkadziesiąt lat Maleszka współpracował z bezpieką. Donosił m.in. na swoich przyjaciół, w tym Stanisława Pyjasa, który zginął z rąk SB. Od tamtej pory całkowicie osiwiał, lekko utył. Pogodził się z tym, że nie może nic napisać ani nic publicznie powiedzieć i jedynym zajęciem, jakie dano mu wykonywać, jest poprawianie cudzych tekstów. Do końca życia. Słucha jazzu. Słucha go od lat 60. i czuje się z jazzem jak w domu. Na koncertach nie bywa, bo za równowartość jednego biletu może kupić przynajmniej trzy płyty. Antologię gatunku w postaci plików MP3 z okładkami w języku rosyjskim kupił okazyjnie na stadionie. Bywał tam kiedyś po papierosy. Książki kupuje głównie w księgarni niedaleko uniwersytetu. Taniej mógłby zamówić przez internet, ale nie jest przekonany do takich transakcji. Poza tym nie chciałby podawać numeru karty, PIN i innych rzeczy, których tam żądają. Przypuszcza, że transakcje dokonywane przez internet mogą nie być całkowicie bezpieczne. Do nowinek technicznych ma - delikatnie mówiąc - stosunek bardzo ostrożny. (A to by wskazywało, że nie on jest autorem rozmaitych wpisów na forum „Gazety”, o co podejrzewają Maleszkę niektórzy forumowicze). Nie ogląda raczej telewizji. Do kina nie chadza. Zakupy robi w supermarkecie. Na wakacje jeździ z żoną od lat wyłącznie na Słowację, zwykle w to samo miejsce. Przeczytał kilkadziesiąt książek o Chinach, ale do głowy mu nie przyszło, by kiedykolwiek się tam wybrać. Mieszka na zamkniętym osiedlu ze strażnikiem przy bramie. Eleganckie osiedle z czerwonej cegły wygląda na ekskluzywne miejsce, ale mieszkańcy od lat walczą z deweloperem, bo nie mogą założyć wspólnoty mieszkaniowej. Wokół osiedla nie ma nic: pola, baraki i chaszcze. Do najbliższego sklepu kilkaset metrów, idzie się albo poboczem drogi, albo ścieżką. Nie ma dzieci. Nie ma przyjaciół. Myślał o psie, ale żona jest uczulona na sierść. Nie bywa w mieście, bo nie przepada za tłumem. Gdyby osiedle otaczał park, nie przechadzałby się po nim, bo nie lubi spacerów. W budynku, w którym mieszka, i w sąsiednich budynkach, na domofonie ani na drzwiach nie ma, jak to dziś w zwyczaju, tabliczek z nazwiskami lokatorów. Ale na pewno wielokrotnie się przedstawiał, kiedy tu zamieszkali. Poza tym żona (dziś bezrobotna, wcześniej łamała kolumny w „Super Expressie”) jest bardzo popularna wśród sąsiadów, społecznie zajmuje się reprezentowaniem mieszkańców w walce z deweloperem. Nikt z nich nigdy nie zapytał go, czy jest tym Maleszką. Nikt nie dał do zrozumienia, że zna sprawę, a tym bardziej że jest to jakiś problem. Ale może w sąsiedzkich rozmowach poruszano ten temat, tylko nikt nie miał odwagi lub chęci zapytać go wprost? Stał się przecież symbolem „Gazety Wyborczej”, prawie tak wyrazistym jak jej redaktor naczelny. Jest argumentem w każdej dyskusji o lustracji i pretekstem do ataku na lustracyjną albo antylustracyjną politykę tego dziennika. Dla zwolenników zaglądania do teczek kompromitacją jest fakt, że Maleszka wciąż w „Gazecie” pracuje. Dla przeciwników - kompromitujące są szykany wobec jego osoby (skoro i tak sporo wycierpiał przez system). Dla jeszcze innych skandalem jest niejednoznaczna postawa dziennika - ani go nie wyrzucił, ani go nie wsparł. Po prostu schowa Maleszkę pod dywan. Gdy wybuchła sprawa, szefowie „Gazety” dali dziennikarzom wybór - kto nie chce, by „Ketman” redagował mu tekst, może złożyć takie zastrzeżenie. Nie wiadomo, czy ktoś skorzystał z tej możliwości.
Bez przebaczenia Wiadomo za to, że przynajmniej część czytelników wciąż jest ciekawa jego osoby. „Pisała pani, że ma kłopot z Maleszką. Jak to jest, często bywa w redakcji? Codziennie? Pisze pod pseudonimem? Moim zdaniem powinien pisać pod nazwiskiem, a ja chętnie bym się dowiedziała, co myśli ktoś taki jak Maleszka. Czy może już nie pracuje?” - dopytywała się kilka miesięcy jedna z czytelniczek blogu Ewy Milewicz. A Dominika Wielowieyska na swoim blogu tłumaczyła sposób rozumowania „Gazety”: „Jego działalność została opisana wielokrotnie i wielokrotnie została potępiona. Dziś Maleszka jest osobą wyrzuconą poza nawias życia publicznego, więc czego jeszcze się można domagać? »Gazeta« nie zwolniła go, bo kierowała się zwykłym chrześcijańskim miłosierdziem. Maleszka dostaje coś w rodzaju zapomogi, bo przecież nie jest już pełnoprawnym publicystą pobierającym pensję za swą pracę. Takie prawo »Gazety« jako firmy prywatnej i w związku z tym wciąż zbiera cięgi”. Zmuszony przez dawnych przyjaciół ze Studenckiego Komitetu Solidarności opublikował na łamach „Gazety” coś w rodzaju spowiedzi i przeprosił. Ale po kilku latach IPN zebrał wszystkie dokumenty do kupy i okazało się, że przeprosiny nie były szczere, z Maleszką było jeszcze gorzej. Miał nie jeden pseudonim, ale cztery. Współpracował nie z przymusu, ale z własnej woli i chętnie. Donosił nie do czasów stanu wojennego, ale do końca 1989 r. Jeszcze w czwartym kwartale 1989 roku brał od SB pieniądze. Był wyjątkową świnią. Kiedy wszystko już było jasne, Bogusław Sonik (niegdyś przyjaciel z SKS, na którego Maleszka donosił, dziś eurodeputowany) zaproponował, by pojawił się na spotkaniu dawnych SKS-owców. Dostał szansę. Miał się bronić. Maleszka nie chciał. Ale z sekretariatu naczelnych „Gazety” poszedł faks: „Pisze do Was Lesław Maleszka, agent »Ketman«. W swoim życiu popełniłem błąd haniebny, dla którego nie ma usprawiedliwienia. W oczach ludzi, którzy kiedyś uważali mnie za przyjaciela, zasługuję tylko na pogardę. Mam świadomość, że ta pogarda towarzyszyć mi będzie do końca życia. Nie ma słów, którymi mógłbym odkupić swoją winę. Tym, którzy zechcą mi wybaczyć, będę głęboko wdzięczny. Ci, którzy tego nie uczynią, mają oczywiste prawo, by wykreślić mnie ze swej pamięci. Dzięki Wam wszystkim żyję dziś w państwie, o jakim marzyłem - choć w swoim tchórzostwie i zakłamaniu nie umiałem sprostać owym marzeniom”.

Powód do sławy Nie tylko Barbara Maleszkowa nie znosi dziennikarzy. Nikt ich nie lubi. Dziennikarze są jak hieny, które - zamiast zapomnieć - przypominają. Najpierw ujawniają. I wtedy na oczach publiczności na lustrowanego szerokim strumieniem płyną esbeckie pomyje. Powinno wystarczyć, przecież i tak przynosi to mnóstwo wstydu, wiadomość idzie w świat, ludzie słyszą i pamiętają. Ale ci dalej grzebią się w tym temacie, dzwonią, pytają i wciąż wracają do sprawy. Co robić, skoro wygląda na to, że nikt nie analizuje losów ujawnionych konfidentów, nikt nie bada, jak bardzo zmieniło się ich życie, czy odsunęli sie od nich bliscy, jak silna infamia na nich spadła, czy w ogóle spadła. Czy dobrą metodą jest śmiech i kpina, jaką wybrał reżyser „Rejsu” Marek Piwowski, który poszedł do mediów od razu ze swoim ubekiem? Czy reakcje na kolejne teczki są takie same jak przed kilkoma latami, czy może zdążyły pojawić się nowe trendy? Oswoiliśmy się? Zirytowaliśmy się, bo agentami okazali się popularni sprawozdawcy sportowi i lubiani aktorzy? Czy Maleszka, gdyby został ujawniony dzisiaj, też musiałby pokutować w domu, czy trafiłby na okładkę miesięcznika „Sukces” jak dzieci Macieja Damięckiego pod tytułem: „Jak to jest być dzieckiem agenta?”. Nie wiadomo. Na Wydziale Socjologii UW magistranci ostatnich lat chętniej analizują zjawiska romansów w miejscu pracy, problemy tożsamości homoseksualnej, szukają genezy ruchów alterglobalistycznych. O lustracji i lustrowanych ani słowa. "Doskonale widać po tym, że nie jest to temat, który interesuje młodych ludzi" - triumfuje profesor tego instytutu Ireneusz Krzemiński. Być może, gdyby jakiekolwiek badania prowadzili, wyszłaby z nich jakaś prawidłowość - na przykład lustrowani wcale nie zapadają się pod ziemię, raczej unikają oficjalnych mediów (może z wyjątkiem świata filmu, czyli młodych Damięckich i Piwowskiego), ale ich życie się zasadniczo nie zmienia. Robią często to samo co wcześniej, tyle że nie na oczach publiczności, albo sami wybierają sobie publiczność, z którą chcą mieć do czynienia. Milan Subotić, który kategorycznie zaprzeczał informacjom o współpracy ze służbami PRL i przyznał się do niej dopiero, kiedy media ujawniły jego teczkę, nadal pracuje w stacji TVN. Gdy sprawa wybuchła, był zastępcą dyrektora programowego stacji. Teraz jest koordynatorem emisji w dziale techniki. Pilnuje, czy materiały są gotowe do wyemitowania, mają odpowiednią jakość, wymagany czas itd. Czasem dziennikarze stacji żartują sobie na korytarzach, że dział techniki Suboticia to dział techniki operacyjnej i zajmuje się zakładaniem podsłuchów. Daniel Passent, publicysta „Polityki”, który - według TVP - dobrowolnie rozpoczął współpracę z bezpieką, nadal pisuje w tygodniku i bywa w modnych miejscach, towarzysząc swojej córce Agacie. Zdarza się, że nie wszyscy dziennikarze chcą z nim dyskutować w telewizyjnych programach publicystycznych, ale to jednostkowe przypadki. Prowadzi blog. Walczy w sądzie o autolustrację. Irena Dziedzic, dawna gwiazda publicznej telewizji, straciła felietony w Polskim Radiu, ale prowadzi własny blog w internecie. Dzieli się tam wrażeniami na temat ludzkiej zawiści, natarczywości tych, którzy ją przypadkiem spotykają, wyższości doświadczonych dziennikarzy nad niedoświadczonymi. Według TVP nosiła pseudonim Marlena; bezpieka skusiła ją w latach 50. wysokimi pożyczkami. Bogusławowi Wołoszańskiemu, autorowi słynnych niegdyś telewizyjnych „Sensacji XX wieku”, usunięto blog ze stron internetowych publicznej telewizji. Stało się to po tym, jak „Rzeczpospolita” podała, że dziennikarz w II połowie lat 80. współpracował z SB. Strata nie była dotkliwa, bo Wołoszaski od lat ma dwie własne strony internetowe. Forumowicze nazywają go tam „Bossem”. Za cztery tygodnie „Jedynka” rozpocznie emisję serialu „Tajemnica twierdzy szyfrów”, do którego napisał scenariusz i który wyprodukowała firma jego żony i syna. Osobiście pojawił się na pokazie prasowym pierwszego odcinka, gdzie przyćmił nawet Pawła Małaszyńskiego i Karolinę Gruszkę, odtwórców głównych ról w serialu. W Piotrkowie Trybunalskim, z którego pochodzi, rozważano odebranie mu tytułu Honorowego Obywatela Miasta, ale wniosek nie zyskał większości. Ks. Czajkowski tuż przed ujawnieniem ponaddwudziestoletniej współpracy z SB przeniósł się z maleńkiego mieszkania w stolicy do Wrocławia, bo to jego diecezja. Jest na emeryturze, jako wybitny biblista recenzuje prace naukowe. "No i wykonuję zajęcia księżowskie" - dodaje. Był raz w Niemczech, wyjechał też do Stanów. Wizyt w Warszawie unika. Nie jest samotny, wspierają go świeccy i duchowni. "Życie nie jest tylko czarno-białe, a poza tym jestem przecież księdzem" - mówi jeden z przyjaciół.

Czekanie na cud Gdy dominikanin o. Konrad Hejmo leciał do Polski dwa lata temu na Boże Narodzenie, na lotnisku czekały już tłumy dziennikarzy. Przy swoim wzroście nie miał szans ukryć się wśród innych podróżnych. Oczywiście reporterzy rzucili się jak hieny i zakonnika obrzucili - jak zwykle - błotem, wspomina jeden z jego stronników. Zwykle trasę Watykan - Warszawa pokonywał autem, ale skąd miał wiedzieć, że i tym razem powinien wybrać samochód. W kraju wtedy od kilku miesięcy analizowano jego przypadek i spierano się, czy współpracował przez kilkanaście lat z SB, czy nieświadomie informował bezpiekę o otoczeniu papieża, sytuacji w Kościele i opozycji. Historycy z INP nie mieli wątpliwości, ale podzielili się dominikanie. Ówczesny prowincjał o. Maciej Zięba zgodził się z osądem historyków, w zakonie spuszczono głowy, młodzi ojcowie w czasie mszy z ambon przepraszali wiernych za swojego brata. Przedstawiciele starszego pokolenia kwestionowali wiarygodność materiałów i odrzucali oskarżenia o. Konrada. Spór trwa do dziś. Generał zakonu, Argentyńczyk Carlos Alfonso Azpiroz Costa, z wykształcenia prawnik, wezwał o. Konrada i spytał, czy zarzuty są prawdziwe. Zakonnik zaprzeczył. Generał uznał, że dopóki sąd nie orzeknie winy, zakonnik jest niewinny. Plotki o tym, że ma pokutować w jednym z włoskich klasztorów, były wyssane z palca, ale nieco odsunięto go w cień. Przestał być opiekunem pielgrzymów, którzy docierają do Watykanu. Zastanawiano się, czy nadal powinien prowadzić dom Corda Cordi, w którym polscy pątnicy za niewielką opłatą mają co zjeść i gdzie spać. Nadal prowadzi, bo osobiście podpisywał umowę najmu z właścicielem budynku, a jej wypowiedzenie grozi wysokim odszkodowaniem. Ale sześcioletnia umowa lada moment wygaśnie i zakonnik zostanie bez zajęcia. Gdy w marcu 2006 r. w Sali Papieży w Watykanie Stanisław Dziwisz odbierał insygnia kardynalskie, o. Hejmo pojawił się wśród gości, którzy przyszli złożyć mu życzenia.

Wiosną tego roku widziano go w Watykanie razem z polskimi pielgrzymami. "To niemożliwe. Nie zajmuję się pielgrzymkami. Zupełnie wyłączony jestem" - protestuje. 2 kwietnia, w drugą rocznicę papieskiej śmierci modlił się na zamkniętej mszy przy grobie papieża w Grotach Watykańskich. Wolny czas spędza na pisaniu wspomnień - opisuje dzień po dniu ćwierćwiecze, jakie spędził w Stolicy Apostolskiej. Ukończenie jej to - jak twierdzi - kwestia miesięcy, może lat. Gdy przyjeżdża do kraju, nocuje zwykle w domu świeckich przyjaciół. Murów zakonnych raczej unika. Zaprzyjaźnieni eurodeputowani chcieli, by IPN zajęła się prokuratura. Również on sam, wspierany przez starszych ojców, rozważa skierowanie sprawy do sądu. Był u jednego adwokata, potem u następnego. Prawnicy mieli mu pomóc znaleźć sposób na oczyszczenie się z zarzutów, może w drodze autolustracji, może w ramach procesu o ochronę czci. Czas biegnie, a adwokaci nic nie wymyślają. Może celowo zwlekają, może nie chcą powiedzieć wprost, że sprawa nie ma szans. W każdym razie na razie mówią, że trzeba poczekać, aż prawo lustracyjne ostatecznie się wykrystalizuje. O. Hejmo czeka, nawet jeśli media będą pisać, że takie czekanie można porównać z czekaniem na cud. Luiza Zalewska

SB zarejestrowała Zanussiego jako agenta Wybitny reżyser Krzysztof Zanussi był zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako agent "Aktor" - donosi TVP Info. Werbunek był fikcyjny. Po wciągnięciu reżysera do akt funkcjonariusze bezpieki nie spotkali się ze swym "kontaktem" ani razu. Z akt Instytutu Pamięci Narodowej wynika, że Zanussiego SB zarejestrowała w 1962 roku. Jednak sami funkcjonariusze bezpieki przyznali wtedy w raporcie, że "pozyskanie może być połowiczne”, a w rozmowie z kandydatem na tajnego współpracownika "niezbyt jasno wyłożono cel rozmowy” i że reżyser "nie do końca zdaje sobie sprawę z roli i obowiązków, jakie będą na nim ciążyć". Z dokumentów, do których dotarła TVP Info, wynika, że Zanussi zarejestrowany był zaledwie przez 14 miesięcy i przez ten czas funkcjonariusze SB ani razu się z nim nie spotkali. W tamtych czasach Zanussi był studentem łódzkiej szkoły filmowej. Planował wyjazd do Wielkiej Brytanii. W aktach IPN zachowały się dokumenty opisujące jak oficer łódzkiego SB Zdzisław Różański posługujący się nazwiskiem "Śliwiński” ostrzegał Zanussiego przed wyjazdem do Anglii i starał się zbadać, czy artysta jest materiałem na agenta. "Jest osobnikiem dość trzeźwo myślącym, człowiekiem o dużym wyrobieniu osobistym. Włada trzema językami, tj. angielskim, włoskim i francuskim, a obecnie uczy się hiszpańskiego” - napisał oficer w czerwcu 1962 r. Zdecydował, że spróbuje zwerbować Zanussiego. Reżysera rozpracowywało trzech agentów "Ricci", "Wojtek" oraz "Konrad". Werbunek odbył się w grudniu 1962 r. "Przystąpiono do pozyskania kandydata na t.w. W związku z tym oświadczyliśmy, że darząc rozmówcę zaufaniem, naszym życzeniem jest, by w dalszym ciągu utrzymać ścisły kontakt w celu uzyskiwania pomocy w formie tej, jaką już okazał. <Z.> bez namysłu oświadczył, że w zupełności rozumie nasze potrzeby i nasze zainteresowania. Z tego względu w miarę swych możliwości i czasu na naszą propozycję chętnie przystał. Postawił jednak pewien warunek, a mianowicie, by w przyszłości nie angażowano go do jakichś prac, które by zabierały mu i tak bardzo ograniczony czas. (…) Gotowy jest informować nas o sprawach przez siebie zauważonych, a mogących zainteresować Służbę Bezpieczeństwa, jednak, jak oświadczył, tylko w miarę swych możliwości” - raportował oficer Różański.

Krzysztof Zanussi - Ujawniamy akta SB Znany polski reżyser i scenarzysta Krzysztof Zanussi został zarejestrowany przez SB jako TW „Aktor”. Reżyser zaprzecza, aby kiedykolwiek współpracował z bezpieką. Akta SB nt. Krzysztofa Zanussiego - tylko w portalu Niezalezna.pl. Całość artykułu w środowej “Gazecie Polskiej”. Jak wynika z dokumentów, SB zainteresowała się Krzysztofem Zanussim w maju 1962 roku przy okazji planowanej przez niego wycieczki do Anglii. Oficer operacyjny wydziału III Komendy Miejskiej MO w Łodzi R. Sławiński postanowił przeprowadzić z nim profilaktyczną rozmowę. Miała się ona odbyć w jednej z łódzkich kawiarni, a jej zasadniczym celem miało być przestrzeżenie Zanussiego przed „niewłaściwymi krokami” w trakcie jego pobytu za granicą oraz zorientowanie się co do możliwości dalszych kontaktów z nim. Spotkanie odbyło się 16 czerwca 1962 roku. Z notatek SB wynika, że Zanussi zachowywał się dość swobodnie. Opowiadał o warunkach pracy filmowej w Polsce określając je jako „eldorado”. Twierdził, że na Zachodzie podobne warunki byłyby nie do pomyślenia. Wspominał też o cudzoziemcach studiujących razem z nim w łódzkiej filmówce. Po spotkaniu oficer zanotował: „W ciągu całej rozmowy zauważyłem, że Zanussi jest człowiekiem bardzo dobrze ustosunkowanym do obecnej rzeczywistości, do polityki realizowanej przez nasz Rząd. […] Na moją propozycję następnego spotkania nie wyraził zastrzeżeń, w związku z czym umówiłem się z nim na następną rozmowę w początkach m-ca lipca […].” - Zgodnie z namową ludzi, którzy siedzieli w latach stalinowskich, a wbrew nakazaniu bezpieki, opowiadałem dookoła, że byłem wzywany na taką rozmowę. Koledzy moi też tak robili. Chodziło o to, by zdradzając tajemnicę kontaktu sprawić wrażenie człowieka nieprzydatnego, i to się udawało. Potem z tych kolegów, którzy pracowali w kinematografii, nikogo nie dopadli - tłumaczy „GP” swoje ówczesne postępowanie reżyser. (…) W trakcie czerwcowej rozmowy z oficerem SB Krzysztof Zanussi przyznał, iż przed wyjazdem do Anglii ma zamiar wybrać się na Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów odbywający się w Helsinkach. SB postanowiła wykorzystać go w trakcie trwania tej imprezy jako kontakt obywatelski. Z zachowanych dokumentów wynika, że sprawą Festiwalu zajmował się wydział IV departamentu III MSW w Warszawie. 16 lipca 1962 roku SB w Łodzi przesłało do Warszawy charakterystykę Zanussiego jako delegata na Festiwal. W piśmie z 10 października major J. Krynicki z wydziału III Komendy MO w Łodzi zwrócił się do wydziału IV dep. III MSW w Warszawie o przesłanie informacji na temat zachowania się Zanussiego w trakcie trwania Festiwalu. 29 listopada 1962 roku naczelnik wydziału IV major J. Sosnowski przesłał odpowiedź: „W odpowiedzi na Wasze pismo […] dot. Krzysztofa Zanussi i Elżbiety [tu zamazane nazwisko Kaźmierczak - przyp. red.] studentów uczelni łódzkich komunikuję, że zgodnie z naszymi założeniami w/w byli wykorzystywani operacyjnie w Finlandii podczas trwania VIII Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów. Należy stwierdzić, że utrzymywany w tamtym okresie kontakt poufny z Elżbietą [tu zamazane nazwisko Kaźmierczak - przyp. red.] nie wniósł do naszego rozeznania ciekawszych i bardziej wartościowych informacji. […] Inaczej natomiast wygląda sprawa zaangażowania się do współpracy z nami Krzysztofa Zanussi, który poświęcił nam wiele swojego wolnego czasu. K. Z. przyczynił się w dużym stopniu do poznania organizacji i działalności Antyfestiwalowego Centrum Szwajcarskiego w Helsinkach. Trzeba zaznaczyć, że wykazał on przy tym dużą dozę sprytu, inteligencji i własnej inicjatywy. K.Z. po zakończeniu Festiwalu wyjechał do Szwecji i na początku września b.r. miał się skomunikować telefonicznie w Warszawie z utrzymującym z nim łączność w Helsinkach naszym pracownikiem, celem przekazania wyników nawiązanego kontaktu korespondencyjnego z jednym z aktywnych działaczy wspomnianego ośrodka ob. szwajcarską Von Jussy […].” Zanim do Łodzi trafiła pozytywna opinia o współpracy Zanussiego z SB w trakcie trwania Festiwalu w Helsinkach, w jednej z łódzkich kawiarni z reżyserem spotkał się porucznik Zdzisław Różański. Rozmowa odbyła się 14 października 1962 roku. Oficera używającego podczas spotkań fałszywego nazwiska „Śliwiński” interesowały głównie sprawy dotyczące pobytu Zanussiego w Anglii. Z notatki sporządzonej przez esbeka jeszcze tego samego dnia wynika, że reżyser chętnie i obszernie opowiadał o Polakach, z którymi miał kontakt podczas pobytu za granicą. Przeczytać można w niej m.in. że: „[…] Na terenie Anglii w Londynie Zanussi spotkał się z kilkoma osobami z emigracji polskiej. M.in. rozmawiał z K. Lewkowiczem, który jest red. nacz. dwutygodnika „Oblicze Tygodnia” ukazującym się w jęz. polskim w Londynie. Kilka egzemplarzy tego pisma Zanussi przywiózł do kraju i w przyszłym tygodniu udostępni mi je. W Londynie spotkał się również z pewnym krytykiem filmowym o nazwisku Sulik. Jest to Polak, jednak rozmówca mój nie umiał określić, czy jest on w Anglii na stałe, czy też posiada paszport konsularny. W każdym razie Sulik oświadczył, że w tej chwili do Polski nie zamierza wrócić. W rozmowie z Zanussim, Sulika interesowały warunki pracy w kinematografii polskiej, jakie są utrudnienia jaka pomoc, interesowały go również takie sprawy jak aktualna sytuacja w środowisku filmowym, kto z kim się kłóci itp. […]”. W uwadze sporządzonej pod notatką Różański pisze także iż: „Zanussi oświadczył że na temat dwutygodnika „Oblicze Tygodnia” będzie pisał artykuły. W związku z powyższym prosił mnie, bym zorientował go, jak pismo to jest oceniane u nas w kraju. On sam uważa, że można ocenić i tak i tak, tzn. czytając je, można doszukać się i akcentów wrogich i pozytywnych. Wiadomym mu jest że Ambasada nasza w Anglii usiłuje pismo to przeciągnąć na swoją stronę. Oświadczyłem rozmówcy, że odpowiem mu na następnym spotkaniu”. W notatce sporządzonej przez porucznika Różańskiego pada wiele ogólnych spostrzeżeń, lecz niewiele jest szczegółowych danych. Oficer wyjaśnia jednak, że rozmowa odbywała się w zatłoczonej kawiarni i niezręcznie było by mu notować nazwiska i adresy. Szczegółowe dane postanawia uzyskać podczas kolejnej rozmowy z Zanussim. Jego zdaniem reżyser wyraził bowiem chęć dalszych spotkań i pomoc w miarę swoich możliwości. Jak wynika z dokumentów pozytywny wynik rozmowy porucznika Różańskiego z Zanussim oraz owocny wynik kontaktów z nim w trakcie trwania Festiwalu w Helsinkach ośmieliły SB, aby zaproponować mu oficjalną współpracę z aparatem bezpieczeństwa. - Podczas studiów w szkole filmowej cały nasz rok studiów był zapraszany na rozmowy z oficerami bezpieki i wszyscy byliśmy namawiani do współpracy. Obiecywaliśmy, że jeśli coś strasznego się zdarzy, to damy im znać. Każdy miał po dwa spotkania. Na tym się kończyło. Nie było też żadnych specjalnych nacisków. Kilkoro z nas podjęło współpracę. Jedna z osób przystąpiła do etatowej pracy w wojskowym wywiadzie - przyznaje w rozmowie z „GP” Zanussi.

O obcokrajowcach studiujących w Polsce Z zachowanych w archiwach IPN dokumentów SB wynika, że datą kluczową w kontaktach z bezpieką był 5 grudnia 1962 roku. Tego dnia reżyser udał się wraz z porucznikiem Różańskim do lokalu kontaktowego kryptonim „Bachus” jakim było mieszkanie prywatne porucznika B. Mirkowskiego, kierownika grupy IV wydziału III Komendy Miejskiej MO w Łodzi. W trakcie spotkania Krzysztof Zanussi szeroko i szczegółowo informował SB o swoich kontaktach z Polakami w Anglii. Opowiadał m.in. o życiu prywatnym swoich znajomych, w tym udzielał informacji wrażliwych, które później SB mogła wykorzystywać z powodzeniem przeciwko tym osobom. W notatce porucznika Różańskiego czytamy m.in.: „Po udaniu się z kandydatem na miejsce rozmowę rozpoczęliśmy od tygodnika „Oblicze Tygodnia” którego redaktorem jest Lewkowicz. Kandydat stwierdził, że red. Lewkowicza poznał przez Kier. Kult. Ambasady Polskiej który polecił „Oblicze Tygodnia” jako jedyne w którym można coś napisać. Z takim zamiarem właśnie kandydat szukał kontaktu z Lewkowiczem. Po przeprowadzeniu rozmowy z Lewkowiczem uzgodniono że kandydat po przyjeździe do Polski wyśle kilka recenzji filmowych które ukażą się w Tygodniku. Zapłata za recenzje wyniesie około 10₤. Na inne tematy z redaktorem Lewkowiczem nie rozmawiał. W rozmowie kandydat uzupełnił również dane dot. Sulika. Otóż Sulik wyjechał z Polski prawdopodobnie na skutek złego współżycia z żoną. Nie chciał jej dać rozwodu, a raczej wybrał wyjazd za granicę. W jakim okresie Sulik opuścił Polskę kandydat nie wie. Jednak w tej chwili Sulik nie ma zamiaru wracać do Polski. Oświadczył że zaaklimatyzował się na tyle, by mógł spokojnie żyć.” Krzysztof Zanussi zapytany przez nas o to, czy przekazywał informacje o Bolesławie Suliku, krytyku filmowym i znawcy mediów stwierdził: - Nie pamiętam, by ktokolwiek mnie o niego wówczas pytał. Może ma pan wiadomości z podsłuchu. Trzeba było uważać, żeby nie chwalić się znajomością z nim. Sulik przebywał wówczas w Londynie. Znałem go oczywiście. (…)

Rejestracja na podstawie ustnego zobowiązania Po przeprowadzonej rozmowie oficerowie SB przystąpili do werbunku reżysera:

„[…] oświadczyliśmy, że darząc rozmówcę zaufaniem, naszym życzeniem jest, by w dalszym ciągu utrzymać ścisły kontakt w celu uzyskiwania pomocy w formie tej jaką już okazał. „Z” bez namysłu oświadczył, że w zupełności rozumie nasze potrzeby i nasze zainteresowania. Z tego względu w miarę swoich możliwości i czasu na naszą propozycję chętnie przystał. Postawił jednak pewien warunek, a mianowicie, by w przyszłości nie angażować go do jakichś prac, które by zabierały mu i tak już bardzo ograniczony czas. Nadmienił przy tym, że oprócz studiów w Łodzi studiuje w Krakowie w Uniwersytecie Jagiellońskim ponad to jest w kolegium redakcyjnym „Ekranu” (pisze artykuły) jak również niedługo zaczyna cykl artykułów w łódzkich „Odgłosach”. Z uwagi na to gotowy jest informować nas o sprawach przez siebie zauważonych, a mogących interesować Sł. Bezpieczeństwa jednak jak oświadczył tylko w miarę swych możliwości. Zmierzając do tego, by „Z” podpisał zobowiązanie o współpracy i zachowaniu tajemnicy, oświadczyliśmy mu, że sprawy te o których rozmawiamy i będziemy rozmawiać należy zachować wyłącznie dla siebie. W tym punkcie „Z” przerwał, mówiąc - „panowie, w zupełności was rozumiem, że ludzie, którymi się interesujecie, nie powinni o tym absolutnie wiedzieć. Ostatecznie wasz charakter pracy na tym polega, byłoby dziwnym, gdyby wszyscy o tym wiedzieli. Po drugie również i ja byłbym w dość głupiej sytuacji, gdyby moje otoczenie o tym wiedziało.” W związku z takim stwierdzeniem rozmówcy niezręcznym by było, by zaproponować mu napisanie zobowiązania. Uważam, że takie postawienie sprawy mogło by doprowadzić do zmiany na niekorzystne. Z tego względu też na temat zobowiązania nie wspominano.” Zgodnie z panującymi w SB zasadami, mogła ona zarejestrować Krzysztofa Zanussiego pomimo nieodebrania od niego podpisanej deklaracji współpracy. Wystarczyło jedynie ustne oświadczenie, że kandydat zgadza się na współpracę.

Na tej podstawie porucznik Zdzisław Różański wystąpił 9 grudnia 1962 r. o zgodę na zarejestrowanie Krzysztofa Zanussiego jako tajnego współpracownika SB o ps. „Aktor”. Zgodę na rejestrację otrzymał, choć w uwagach kierownictwa znalazły się wątpliwości, co do tego, czy Zanussi był w pełni świadomy, czego się podejmuje, wyrażając zgodę na współpracę. „Sądząc po treści raportu, wydaje się, iż niesłusznie występował u nas jakiś kompleks niższości wobec pozyskiwanego (może się mylę). Zbyt szybko ulegliśmy jego argumentacji o niecelowości odbierania od niego zobowiązania, przy czym niezbyt chyba jasno „wyłożyliśmy” cel rozmowy z nim zadowalając się zgodą z jego strony na postawione przez nas propozycje. Obawiam się, iż chyba nie do końca zdaje on sobie sprawę z roli i obowiązków, jakie ciążyć będą na nim. Pozyskanie tego rodzaju ludzi nie może być połowiczne. Wszystkie związane z tym sprawy muszą być omówione do końca, gdyż przy pierwszym bardziej konkretnym zadaniu spotkać się możemy z odmową i zerwaniem stosunków.”

Zanussi: bez podtekstu agenturalnego - Nie miałem żadnego pseudonimu i nie było żadnych więcej spotkań - stanowczo twierdzi reżyser. - Jeśli był nadany, to ja nic o tym nie wiem. W 1962 r. spotkałem się z oficerami dwa razy w Łodzi. Nie było perspektywy dalszych spotkań. Później, jeśli ubecy pojawiali się, to przychodzili jawnie do biura. Były to rozmowy otwarte, ale pozbawione podtekstu agenturalnego. Gdy pan Kiszczak wzywał mnie do siebie w stanie wojennym, to wcześniej zjawiał się ubek i umawiał mnie na spotkanie. To zupełnie inny tryb rozmowy - mówi w rozmowie z „GP” reżyser. Ze zgromadzonych dokumentów wynika, że Krzysztof Zanussi nie odbył więcej spotkań z porucznikiem Różańskim, który miał być jego oficerem prowadzącym. Różański 19 lutego 1964 roku złożył wniosek o zaniechanie współpracy z TW „Aktorem”. Powody zaniechania współpracy były następujące: […] „Aktor” jest stałym mieszkańcem Warszawy i jego pobyt w Łodzi (studia P.W.S.T. i F) ograniczał się do 2-3 dni w tygodniu względnie nieobecny był nawet przez okres 2 miesięcy. Kilkakrotnie próbowano telefonicznie nawiązać kontakt z Aktorem jednak zawsze oświadczano w Szkole Filmowej że jest on nieobecny. Brak kontaktu z „Aktorem” spowodował wysłanie listu na jego adres prywatny z prośbą o nawiązanie kontaktu. W liście podany został nr. tel. oraz adres pracownika. Przedsięwzięcie to również nie odniosło skutku (list wysłano w dniu 6 XI 63) i z uwagi na powyższe 1II1964 wysłano drugi list, polecony z treścią podobną do pierwszego. Do dnia dzisiejszego nie otrzymano żadnej wiadomości od „Aktora”. Biorąc powyższe pod uwagę - trudności w nawiązaniu kontaktu ze Sł. Bezp. uważam, że dalsze próby nawiązania łączności byłyby niecelowe.” - Wiadomo, że bezpieka rozdymała różne rzeczy. Spotkali się ze mną tylko dwa razy w krótkim odstępie czasu. Jeżeli w aktach są inne rozmowy, to jest to zwykła nieprawda. Takich spotkań nie było aż do czasów stanu wojennego. Spotkań z Kiszczakiem nie zaliczam do takich kontaktów. Dał mi wówczas paszport - mówi reżyser. - W PRL uważałem się za człowieka, któremu nigdy paszportu nie odmówiono - dodaje. Filip Rdesiński, Maciej Marosz

16 marca 2009 Worek zwany ludzką świadomością.... Sąd Administracyjny w Warszawie unieważnił pozwolenie na budowę autostrady na 11- kilometrowym odcinku Lubicz- Czerniewice, bo Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad w swoim projekcie nie uwzględniła.- uwaga!-   w swoim projekcie przebudowy drogi wylotowej z Torunia(????). No naprawdę ręce opadają do kolan i jeszcze niżej… To tak jakby budując  pas startowy nie uwzględnić dojazdu  do niego.. Sama nazwa Toruń niechybnie sugeruje, że musiał palce w całości maczać ojciec Tadeusz.. Może te badania geotermalne spowodowały jakieś niewytłumaczalne zburzenia? MSWiA powinno natychmiast wyjaśnić tę sprawę, zainteresować się nią powinna również  pani  Julia Pitera, pełnomocnik premiera i tak dalej.. Tak jak zainteresować się powinna tym co wyprawia pani Gronkiewicz-Waltz w Warszawie jako prezydent.. Oczywiście sprawa jest niezręczna, bo obie panie na jednym bilbordzie robiły nam lepiej.. Ma się rozumieć wszystkim. W czasie tumanienia wyborczego, gdzie kłamstwa leją się strumieniami. .I mało kto zwraca uwagę na to wodolejstwo- raczej liczy się efekt całościowy… Jak najwięcej powtarzać głupstw, to niektóre przykleją się do świadomości.. Właśnie pani Hania zatwierdziła 58 milionów złotych na nagrody dla ratuszowych urzędników(???).  Z jednej strony urzędnicy mówią, że mamy „ kryzys”, a z drugiej jeszcze więcej sobie biorą.. Może na wszelki wypadek, gdyby kryzys się pogłębił..? 85 tysięcy dostanie wiceprezydent Andrzej Jakubiak, który w głównej mierze przyczynił się do podniesienia czynszów  w mieszkaniach tzw. komunalnych.  O „Tanim Państwie” już nawet nie wspominają… Drugi wiceprezydent, pan Jacek Wojciechowicz dostanie tyle samo, i też wsławił się pracą nad wyraz: powstały opóźnienia przy budowie mostu Północnego  i przy drugiej linii metra.. Wiceprezydent Jarosław Kochaniak, odpowiedzialny za stołeczna służbę zdrowia tak się starał, że kolejki wydłużyły się jeszcze bardziej.. W tym zwiększyły się kolejki do lekarzy pierwszego kontaktu.. Dobrze, że podczas kolejnych  reform nie powołano do życia lekarzy kolejnych kontaktów, żeby utrudnić pacjentom życie. Bo im więcej byłoby kolejnych lekarzy kolejnych kontaktów, tym trudniej byłoby pacjentom dostać się do lekarza ostatniego kontaktu.. I raczej zwiększyłyby się zlecenia w zakładach pogrzebowych  pierwszego  i ostatniego kontaktu.. Pan Wojciech Paszyński, dawny szef kuratorów  pierwszego kontaktu nie wahał się wyasygnować prawie 500 milionów złotych na budowę stadionu Legii należącego do koncernu ITI, w ramach kontaktów partnerstwa prywatno- państwowego..(???) Oczywiście przy aprobacie samej prezydentowej pani Gronkiewicz-Waltz. Kampania parlamentarna za nami, ale sprawy nie zostały jeszcze ostatecznie zapłacone i wywdzięczone.. W końcu TVN z całą mocą popierał Platformę Obywatelską i dzięki wzajemnym kontaktom i wzajemnemu zrozumieniu spraw obywatelskich, obie strony dobrze się rozumieją. Dyrektorzy licznych biur w ratuszu dostaną po kilkadziesiąt tysięcy złotych. Biuro informacji prasowej ratusza nie udziela informacji o tym, ile przyznała sobie pani prezydent, ale oczywiście wszystko jest w najlepszym porządku i nie trzeba niczego mącić.. Zresztą urzędnikom, nie tylko w Warszawie należą się premie z samych urzędów.. Za ich ciężką pracę, zaangażowanie i poświęcenie, za posuwanie spraw do przodu.. Strach pomyśleć , co byśmy zrobili bez  nich w czasach, w jakich żyjemy, w czasach i epoce sloganów..? A może przemawia przez nas po prostu zazdrość? Jednocześnie warszawscy radni uchwalili, że na walkę z bezrobociem i tworzenie nowych miejsc pracy zostanie wydanych prawie 100 milionów złotych(????). Gdyby wszystkie władze samorządowe w całej Polsce miały pod dostatkiem pieniędzy, gdyby im się przelewało finansowo i gdyby nie było żadnych problemów z ich  zdobywaniem - bezrobocie jako problem społeczny by nie istniało.. Po prostu potrzeba więcej pieniędzy  i po problemie..! Nareszcie koniec z bezrobociem! Zmorą naszych czasów, czasów walki z bezrobociem za pomocą sloganów.. Ale skąd wziąć bezrobocie, pardon - pieniądze? Najlepiej dodrukować, ale do tego potrzeba papieru i farby drukarskiej, która też kosztuje, i którą trzeba kupić, można oczywiście za pieniądze wydrukowane.. Co prawda wtedy zwiększa się podaż pieniądza na rynku i maleje jego wartość, ale przy dobrej propagandzie można całą sprawę zwalić na przykład na ojca Rydzyka…

On przecież wierci i wierci w  ziemi, tej ziemi… A to musi odbić się na wartości pieniądza dodrukowanego przez Narodowy Bank Polski… Można też zdobywać pieniądze na walkę z bezrobociem, poprzez podniesione podatki. To jest metoda dobra, sprawdzona, bo  przy niej nie widać, że jak się podatki podnosi, wzrasta bezrobocie w sferze bezpośrednio produkcyjnej i usługowej, ale kto by się tym przejmował? Przecież są rzeczy, które widać, i te których nie widać! Wzrastającego bezrobocia w małych sklepach  i zakładach nie widać, ale tworzenie prac interwencyjnych - na przykład- widać.. A zresztą od czego władza ma propagandę po swojej stronie? Pokazuje się, jak nam rośnie zatrudnienie, a nie pokazuje się, że gdzie indziej maleje… Tak jak w epoce dobrobytu na kredyt ,  Edwarda Gierka.. Do tej pory starsi Polacy powtarzają, że byliśmy dziesiątą potęgą świata..(???) A że byliśmy w sferze propagandy? Ważna jest świadomość i samopoczucie „ obywateli” i to się liczy.. Szczególnie, że wielkimi krokami zbliżają się wybory europarlamentarne.. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik... Szczególnie w sferze propagandy i informacji jawnych i niejawnych.. W ramach warszawskiego programu walki z bezrobociem będzie można dostać od urzędników pieniądze, które pochodzą z okradania  podatników, bo cały ten socjalizm jest systemem grabieży i poniżania zdrowego rozsądku. Urzędnicy wmówią ludziom, że to dzięki nim będzie sobie można wziąć 18 ooo złotych  i założyć własny biznes(???). Ale jakoś dziwnym trafem urzędnicy nie publikują statystyk, z których można byłoby się dowiedzieć ile takich „ miejsc' pracy się zamyka, w ciągu  roku, dwóch? I że ten sposób walki z bezrobociem generuje jedynie straty i pudruje  na jakiś czas bajzel panujący  na regulowanym rynku wolności gospodarczej i dotacji.. Rynku zorganizowanym przez chmary bezproduktywnych urzędników, którzy jeszcze  za wytworzony przez siebie  bajzel przyznają sobie premie.. Znowu z pieniędzy nam ukradzionych.. Naprawdę nieźle wymyślone…Lord Keynes może być z siebie dumny! Żyjemy w czasach socjalistycznej magii, socjalistycznych magików, socjalistycznej gospodarki.. Żyjemy pomiędzy pozorowanym bogactwem, a zbliżającym się bankructwem.. I na razie będziemy   żyli. Wielka socjalistyczna magia, to w końcu czarna magia.. „Społeczeństwo wytwarza optymistów wtedy, gdy nie jest w stanie wytworzyć ludzi szczęśliwych”- pisał Chesterton. I nad tym zorganizowanym optymizmem  permanentnie pracuje socjalistyczna władza. A miało być liberalnie… A będzie jak zwykle- po socjalistycznemu…. Biurokracja przecież musi z czegoś żyć, a nie ma jak życie z socjalistycznej magii… Bo przecież magików mamy pod dostatkiem! Tylko pieniądze się kończą, ale zawsze można podnieść podatki.. WJR

Ścieżka obok drogi: Przedsiębiorca zakałą ludzkości No, nareszcie doczekaliśmy zdemaskowania winowajcy wszechświatowego kryzysu dzięki temu, że zajęli się nim tzw. maleńcy uczeni, których największą wylęgarnią jest u nas "Gazeta Wyborcza", jeśli oczywiście nie liczyć wyższych uczelni, gdzie królują uczeni, co to znali jeszcze samego Józefa Stalina, jak np. sławna pani filozofowa. Wśród tych "maleńkich uczonych" czołowe miejsce zajmuje Sławomir Sierakowski, redaktor "Krytyki politycznej", "polski publicysta lewicowy, socjolog, krytyk literacki i teatralny, zaś okazjonalnie - dramaturg", słowem - człowiek renesansu - oczywiście na miarę naszych czasów, tzn. renesansu starannie przystrzyżonego przykazaniami politycznej poprawności. I oto Sławomir Sierakowski, którego ostatnio sam były prezydent Aleksander Kwaśniewski zachęcał do zajęcia miejsca w pierwszych szeregach nowej lewicy, na łamach "Gazety Wyborczej" zabrał głos w artykule "Kryzys na rynku historii". Dowodzi w nim, podobnie zresztą jak wielu "przedstawicieli myśli prawicowej", że kryzys ostatecznie zdyskredytował liberalizm ekonomiczny, zaś podstawowy argument akuszera interwencjonizmu państwowego, barona Keynesa, kwestionujący naturalną równowagę rynku, nie stracił na aktualności. Argument ten polega na przeświadczeniu, że rzekę powinno się popychać, bo w przeciwnym razie nie popłynie ku morzu. Nie trzeba dodawać, że ten pogląd szalenie spodobał się biurokratom we wszystkich krajach, bo któż by nie chciał zasłużyć się przy popychaniu rzeki, zwłaszcza gdy najważniejszą konsekwencją praktycznego zastosowania poglądów barona Keynesa okazała się nacjonalizacja zasobów złota w Ameryce i stopniowe pozbawianie obywateli władzy nad własnymi pieniędzmi? W tej chwili, np. w Polsce, gdzie wielu "przedstawicieli myśli prawicowej" pod batutą maleńkich i starszych uczonych, co to serca (i portfele) mają po lewej stronie, pomstuje na "liberalizm" i "dziki" kapitalizm. Biurokracja państwowa przejęła kontrolę nad ponad 80 procentami dochodów pracowników najemnych i z narzucenia im swojej troski o ich sprawy znakomicie sobie żyje. Najlepszym tego dowodem jest dynamiczne rozmnażanie się biurokracji w sytuacji, gdy przyrost naturalny drastycznie się obniża. Ale samo wychwalanie poglądów barona Keynesa przez Sierakowskiego nie zasługiwałoby na naszą uwagę, gdyby nie podzielił się on z nami innym odkryciem w postaci poglądu Thorsteina Veblena na rolę przedsiębiorcy w tym całym bałaganie. Okazuje się, że to właśnie przedsiębiorcy są wszystkiemu winni, bo o ile taki - dajmy na to - inżynier czy lichwiarz w pocie czoła pracują nad dalszym doskonaleniem "systemu produkcji", to przedsiębiorca "system produkcji" nie tylko ma w dużym poważaniu, ale w dodatku przeciwko niemu "spiskuje". Dlaczego? Bo opętany jest żądzą zysku, podczas gdy wszyscy pozostali, a zwłaszcza biurokraci, myślą tylko, jakby tu innym przychylić nieba. To jest pogląd rewolucyjny, bo dotychczas przedsiębiorcę uważano za organizatora "systemu produkcji" i to w dodatku takiego, który - w odróżnieniu od biurokraty - jako właściciel "systemu" przyjmuje na siebie całe ryzyko prowadzonego przedsięwzięcia, więc musi zadbać o jego rentowność pod groźbą utraty dorobku całego życia, a często - nawet całych pokoleń. Biurokrata ani lichwiarz o rentowność kierowanych przez siebie przedsięwzięć troszczyć się nie musi, bo w razie czego zawsze może sięgnąć do pieniędzy podatników, którym demokracja pozostawia radosny przywilej wybrania sobie ciemiężyciela. Dlatego teraz biurokraci wespół z lichwiarzami przygotowują dla przedsiębiorców "pakiety pomocowe", by stopniowo zlikwidować ich odrębną własność i w ten sposób doprowadzić do upragnionego powrotu socjalizmu, tym razem oczywiście "prawdziwego" - co obecność Sierakowskiego nam gwarantuje. Stanisław Michalkiewicz

Polemika Liberalizm zawiódł W "Naszym Dzienniku" ukazał się felieton red. Stanisława Michalkiewicza pt. "Przedsiębiorca zakałą ludzkości". Jako ekonomista ze zdziwieniem czytam, że oto wrzuca on do jednego worka poglądy redaktora Sierakowskiego, prezydenta Kwaśniewskiego, "uczonych, co to znali jeszcze samego Józefa Stalina", oraz wszelkiej maści krytyków liberalizmu, a także Johna Meynarda Keynesa, nie wiadomo dlaczego ironicznie nazwanego przez red. Michalkiewicza baronem (o ile wiem, był lordem i zapewne należał mu się ten tytuł, po co więc ironizować) i "niecnym akuszerem interwencjonizmu państwowego". Jako zwolennik poglądu, że Keynes jednak był wybitnym ekonomistą, muszę stanowczo prosić Pana Redaktora Michalkiewicza o odrobinę skromności i wielką ostrożność w wypowiadaniu się w sprawach, na których się nie zna. Oczywiście różni ignoranci, którzy niestety znajdują posłuch u ludzi słabo wykształconych w dziedzinie ekonomii, regularnie zaliczają Keynesa do czołowych socjalistów i wypisują na jego temat różne głupstwa (na przykład, że teoria Keynesa to droga do zrujnowania gospodarki), ale przecież jego wkład w lepsze rozumienie mechanizmów ekonomicznych jest niezaprzeczalny - z tą tezą znajduję się w dobrym towarzystwie - czy zatem wszyscy oni są rzeczywiście głupcami i zwolennikami "popychania rzeki, która sobie wspaniale płynie"? Warto poczytać co nieco o niedoskonałościach rynku - za to były Nagrody Nobla - Keynes nie był ani pierwszym, ani ostatnim, który dowodził, że rynek sam z siebie rodzi problemy i wymaga kontroli oraz korekt za pomocą polityki pieniężnej i fiskalnej. Twierdzenie, że "najważniejszą konsekwencją praktycznego zastosowania poglądów barona Keynesa okazała się nacjonalizacja zasobów złota w Ameryce i stopniowe pozbawianie obywateli władzy nad własnymi pieniędzmi" jest, Panie Redaktorze, po prostu brednią. Keynes ani nie propagował biurokracji i nadmiernej ingerencji państwa w gospodarkę, ani też nie postulował ciemiężenia przedsiębiorców, ale konstatował oczywisty fakt, że w pewnych warunkach niedobór popytu w stosunku do podaży może się pogłębiać, oszczędności mogą nie przekształcać się w inwestycje i to właśnie może stać się przyczyną zapaści gospodarczej. Udowodnił, że w takiej sytuacji państwo jest jedyną instancją, która może wykreować popyt, stosując odpowiednią politykę pieniężną i fiskalną, dzięki czemu przedsiębiorcy otrzymują motywację do rozwijania produkcji i inwestowania. Wielu ekonomistów, którzy twórczo rozwijali jego teorię, to laureaci Nagrody Nobla. W pewnej mierze podobną sytuację mamy obecnie, choć przyczyny kryzysu i jego mechanizmy są inne niż kryzysu lat 30., który był inspiracją opracowań Keynesa. Istnieją różnice, ale jest jedna cecha wspólna: mianowicie niezaprzeczalny fakt, że rynek nie może funkcjonować bez pewnych regulatorów i ograniczeń i że trzeba pilnie skorygować raptowny spadek podaży pieniądza i popytu, jaki nastąpił w wyniku pęknięcia balona operacji finansowych. A po to, by te regulatory ustanowić, potrzebne jest i państwo, i podatki - do tego progresywne. Zachęcam jeszcze raz Pana Redaktora do pilnej lektury poważniejszych prac ekonomicznych, sporo już na ten temat napisano, bo na fakt, że neoliberalizm zawiódł, trudno się obrażać, lepiej starać się po prostu ten fakt zrozumieć. prof. Jerzy Żyrzyński

Agentura wpływu Rozważając polskie niedole, niewykorzystane szanse, błędy, szkodliwe działania, zaniedbania czy zaniechania, wypada choć przez chwilę się zastanowić nad jednym z czynników "niemocy". Szczególnie w czasach kryzysu, gdy niestabilność sytuacji zwiększa poziom zamętu. A wiadomo, że w mętnej wodzie najlepiej łowi się ryby. Warto się zatem przyjrzeć technice działania określanej mianem agentury wpływu, szczególnie w obszarze medialno-informacyjnym. Agentura wpływu to zagadnienie znane od dawna. W Polsce na groźną skalę borykamy się z tym problemem od początku XVIII wieku. Wówczas Austria i Prusy, a szczególnie Rosja, starały się wpływać na politykę ówczesnej Rzeczypospolitej przy pomocy swoich ludzi, którzy byli Polakami i od środka infiltrowali państwo oraz podejmowali działania korzystne dla swoich uświadomionych i nieuświadomionych mocodawców. W przeszłości, na co zwracają uwagę znawcy tej problematyki, najliczniejszą grupę stanowili agenci działający z pobudek ideowych, ale korzystający z materialnego wsparcia tajnych służb, głównie dla utrzymania organizacyjnych form reprezentowanego ruchu i jego propagandy. Później zastąpili ich płatni agenci. Z takich właśnie związków rozwinął się w drugiej połowie XX w. wywiad polityczny i agentury wpływów. W literaturze przedmiotu krajem niemalże wzorcowym, który najbardziej rozwinął technologię agentury wpływu, jest Moskwa. Tak było w czasach komunistycznych, ale tak jest również dziś. Na przykład Oleg Gordijewski, były pułkownik KGB, który współpracuje z brytyjskim wywiadem, publicznie twierdzi, że wydział propagandy, dezinformacji i czarnego PR w rosyjskich służbach jest obecnie trzy razy większy niż za czasów ZSRS, gdy Kreml utrzymywał na całym świecie gazety, infiltrował różne ośrodki badawcze i uniwersyteckie, środowiska intelektualne i kulturalne, media, struktury polityczne, środowiska biznesowe i finansowe. To Rosjanie doprowadzili do perfekcji metodę upowszechniania specjalnie przygotowanych informacji w mediach innych państw, by następnie cytować je we własnym kraju dla określonych celów politycznych, ideologicznych, gospodarczych czy społecznych. Tego rodzaju działanie nabrało szczególnego znaczenia w okresie "zimnej wojny". KGB utrzymywało nawet specjalnie niszowe dzienniki w niektórych krajach basenu Morza Śródziemnego, publikujące wygodne dla Moskwy informacje, na które z kolei z lubością powoływał się Kreml i przywódcy "bratnich krajów socjalistycznych". Sposób działania agentury wpływu w książce "Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko" następująco charakteryzuje jej bohater i niewątpliwy fachowiec w tej dziedzinie, szkolony w Moskwie wieloletni peerelowski szef bezpieki Czesław Kiszczak: "Zadaniem agentów wpływu jest urabianie opinii publicznej lub określonych środowisk w danym kraju. Urabianie w różnym kierunku. Najczęściej chodzi o pozyskanie sympatii dla państwa, dla którego się pracuje, czasami dla służb, dla których się pracuje. Mogą też być bardziej zawiłe kombinacje, na przykład tworzenie atmosfery niechęci wobec kogoś lub czegoś".

Prasa w Niemczech, prasa w Polsce Dwa lata temu Jarosław Kaczyński zaapelował do wydawców i dziennikarzy o zaprzestanie ataków na jego rząd. Ówczesny premier zwrócił uwagę, że w Polsce znaczna część prasy należy do niemieckich wydawców. Szef rządu zaznaczył, iż trzeba się zastanowić, czy nie należałoby zahamować tego zjawiska. Premier odniósł się w ten sposób do publikacji tygodnika "Newsweek" ze stycznia 2007 r., w której styl rządzenia Jarosława Kaczyńskiego został porównany do rządów Władimira Putina w Rosji. Charakterystyczna była reakcja redaktora naczelnego "Newsweeka" - tygodnika wydawanego przecież w Polsce przez niemiecki koncern Axel Springer. Michał Kobosko, który wcześniej pracował w "Gazecie Wyborczej", dzienniku "Puls Biznesu" i był także redaktorem naczelnym polskiej edycji miesięcznika "Forbes", stwierdził, że premier nie rozumie mediów, a w jego wypowiedziach pojawiają się "antyniemieckie fobie". Swoistą puentę do tego sporu dopisało życie. W czerwcu 2008 r. w Instytucie Spraw Publicznych został opublikowany opracowany przez prof. Beatę Ociepko, Agnieszkę Ładę i Jarosława Ćwieka-Karpowicza obszerny raport zatytułowany "Polityka europejska Warszawy i Berlina w prasie niemieckiej i polskiej". Przeprowadzone badania miały na celu określenie, w jaki sposób prasa Polski i Niemiec przedstawiała i oceniała politykę europejską obu krajów od stycznia do października 2007 roku. Przedmiotem analizy był zatem sposób prezentacji przez media drukowane działań drugiego kraju i kwestii ogólnoeuropejskich. We wnioskach autorzy podkreślali, że analizowane tytuły prasy niemieckiej prezentowały bardzo podobną ocenę polskiej polityki europejskiej. W większości przypadków - niezależnie od tego, czy była to prasa lewicowa, czy prawicowa - krytykowały działania polskiego rządu. Analiza obrazu polskiej polityki europejskiej w niemieckiej prasie pozwoliła także na sformułowanie pewnych stwierdzeń odnoszących się do podejścia mediów niemieckich do działań własnego rządu. Widoczny był w tym przypadku konsensus, od lat obecny w niemieckich środkach masowego przekazu, co do tego, że integracja europejska należy do priorytetów polityki zagranicznej Niemiec. Prasa niemiecka solidarnie kreśliła obraz swojego kraju jako państwa proeuropejskiego, którego prezydencja służyła pogłębianiu integracji i przezwyciężaniu impasu konstytucyjnego, w czym olbrzymią i pozytywną rolę odegrała kanclerz Aniela Merkel. Na tym tle Polska postrzegana była jako kraj reprezentowany przez elity antyeuropejskie, niewdzięczne za niemieckie wsparcie w procesie integracji Polski z UE oraz odpowiedzialne za stwarzanie problemów podczas wypracowywania kompromisu w kwestii traktatu reformującego (lizbońskiego). Prasa polska wykazywała zróżnicowanie w ocenie polityki europejskiej Berlina. "Dziennik", "Gazeta Wyborcza" i "Polityka" częściej przedstawiały ją pozytywnie, podczas gdy "Rzeczpospolita" oraz "Wprost" - raczej negatywnie. Podobnie jak w prasie niemieckiej, także w przypadku mediów polskich, przy okazji analizy sposobu przedstawiania polityki europejskiej sąsiedniego kraju, można było wysnuć wnioski na temat ich podejścia do działań własnego rządu. W prasie polskiej - w odróżnieniu od gazet i czasopism niemieckich - nie istniała pod tym względem jedność. "Gazeta Wyborcza" oraz "Polityka" wyraźnie krytykowały gabinet Jarosława Kaczyńskiego za jego działania na arenie europejskiej, a "Rzeczpospolita" oraz "Wprost" - popierały te działania. Z badań wynika też, że się nie zdarzyło, aby dziennikarze i komentatorzy niemieccy używali argumentacji strony polskiej jako swojej. Owszem, cytowali stanowisko polskich władz, ale nie utożsamiali się z nim, a najczęściej je krytykowali. Natomiast w prasie polskiej w bardzo wielu przypadkach stanowisko rządu niemieckiego było tożsame z osobistą opinią autora publikacji ukazującej się w Polsce. Innymi słowy, niektórzy autorzy przedstawiali niemiecki punkt widzenia jako własny.

Subtelna granica Z tych badań jasno wynika, że relacje mediów niemieckich i polskich do własnych rządów nie są symetryczne. Media funkcjonujące w Niemczech w całej rozciągłości utożsamiają się z polityką własnego rządu, a wokół tego, co należy do pryncypiów niemieckiej polityki i zdefiniowania niemieckiego interesu narodowego, panuje powszechna zgoda. Tymczasem media funkcjonujące w Polsce są w tych sprawach podzielone. Nierzadko wyrażają poglądy sprzeczne z polityką władz polskich i nie utożsamiają się z polską racją stanu. Bardzo dobrze się stało, że powstał ten raport, który stanowi cenny materiał analityczny ukazujący różnice między prasą niemiecką a prasą w Polsce. Badaniom przeprowadzonym przez Instytut Spraw Publicznych trudno zarzucić "fobię antyniemiecką". Uzyskane wyniki są tym bardziej znamienne, zważywszy, że badania zostały przeprowadzone przy współpracy z Fundacją Konrada Adenauera. Na stronie internetowej tej instytucji zostały zamieszczone wiele mówiące informacje. Czytamy tam między innymi: "Fundacja Konrada Adenauera jest niemiecką fundacją polityczną. (...) Jej głównym celem jest prowadzona na poziomie narodowym i międzynarodowym edukacja polityczna na rzecz pokoju, wolności i sprawiedliwości. Szczególne znaczenie ma też wzmacnianie demokracji, wspieranie jedności europejskiej i zacieśnianie stosunków transatlantyckich. (...) Dziś jej działalność koncentruje się głównie na rozwoju partnerskich stosunków między Polską a Niemcami, wspieraniu procesu integracji europejskiej, jak również wzmacnianiu społeczeństwa obywatelskiego i budowaniu społeczno-gospodarczego ładu w Polsce. Nie bez znaczenia jest też dialog na temat europejskiej polityki zagranicznej, w tym polityki wschodniej, światowego bezpieczeństwa, wartości i roli Kościoła katolickiego w zjednoczonej Europie. (...) Te zadania Fundacja realizuje poprzez organizację, samodzielnie lub we współpracy z polskimi partnerami, konferencji, seminariów, szkoleń i debat publicznych. Biorą w nich udział wysocy rangą przedstawiciele świata polityki, gospodarki, nauki, Kościoła oraz mediów". Oczywiście istnieje niekiedy subtelna granica między wymianą naukową, organizowaniem spotkań i seminariów, fundowaniem stypendiów, sponsorowaniem wystaw i inicjowaniem różnych projektów kulturalnych i badawczych - co może być działalnością bardzo pozytywną, służącą pogłębianiu wiedzy i dialogu - a tak zwanym białym wywiadem czy zjawiskiem określanym mianem agentury wpływu. Jednak te ostatnie techniki działania niejednokrotnie są specjalnie plasowane "pod przykrywką" szlachetnych celów naukowo-badawczych. Dzięki takiej otoczce mówienie o agenturze wpływu to temat pomijany milczeniem, bo przecież agenci wpływu, by skutecznie oddziaływać, muszą być niewidzialni. Jakby na sprawę nie patrzeć, to faktem jest, że krytykowanie polskiej polityki zagranicznej przez prasę ukazującą się w Polsce w oparciu o tezy prasy niemieckiej - która z reguły przemawia głosem rządu niemieckiego zawsze mającego rację - to dość powszechne zjawisko. Trzeba przy tym pamiętać, że jeśli się uwzględni prasę regionalną, to w zdecydowanej większości rynek dzienników i tygodników w Polsce jest kontrolowany przez kapitał zagraniczny, w tym dominujący niemiecki. Gdy media niemieckie chwalą Polskę, a w ślad za tym znaczna część mediów w Polsce - to znak, że jesteśmy "proeuropejscy" i podążamy "jedynie słuszną drogą". Gdy napiętnują, bo na przykład polskie władze zdobyły się na śmiałość i upominają się o nasze sprawy, to niechybny sygnał, iż schodzimy na "złą drogę", w Polsce odżywają "demony przeszłości", a polska dyplomacja zatraciła "ducha dialogu". Jeżeli polskie władze wyrażają zaniepokojenie niemieckimi roszczeniami czy rewizjonizmem historii i wybielaniem w Niemczech odpowiedzialności za dziesiątki milionów ofiar II wojny światowej, to natychmiast są ośmieszane czy prezentowane jako przedstawiciele "teorii spiskowej" czy "fobii antyniemieckiej". Podobnie jest, gdy ktoś odważy się krytykować ideologiczną i zakłamaną wizję przeszłości naszego kontynentu wykorzystywaną do bieżących celów politycznych. Została ona zaproponowana w projekcie Domu Historii Europejskiej lansowanego przez niemieckiego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Hansa-Gerta Poetteringa. Według tej wizji, grecka filozofia i rzymskie prawo miały znikomy wkład w fundamenty Europy, chrześcijaństwo powstało dopiero w IV wieku po Chrystusie jako kombinacja żydowskiej tradycji i organizującego się Kościoła. Sobieski nie bronił Europy przed islamem pod Wiedniem, Polacy nie zatrzymali sowieckiej nawały w Bitwie Warszawskiej 1920 roku, a wszelki militarny opór Polaków wobec Trzeciej Rzeszy został zdławiony z początkiem października 1939 roku. Ten, kto nie jest ignorantem, choć trochę zna historię i nie przyjmuje z entuzjazmem tych bredni oblanych sosem eurokratycznej nowomowy, ten jest "ksenofobicznym oszołomem" i nie zasługuje na miano "dobrego Europejczyka".

Kontakty wyższego rzędu Alexandre de Merenches, były długoletni szef SDECE, francuskiego wywiadu i kontrwywiadu, mówił: "Istnieją powiązania interesów tak przemożne, że nikt nie ma ochoty ich tknąć". Nie dziwi zatem, że gdy tylko ten problem w Polsce zaistnieje publicznie, jest świadomie ignorowany lub przewrotnie ośmieszany. A przecież centra wywiadowcze czy ośrodki studiów i analiz strategicznych bardzo chętnie współpracują z osobami, które trudno uznać za zwykłych agentów. Według znawców problematyki, są to tak zwane "kontakty wyższego rzędu", "szczególnego znaczenia" i pod "specjalnym nadzorem". Należą do trudnego do zidentyfikowania dla zwykłego człowieka obszaru rzeczywistości. Bo przecież ceniony w mediach profesor, błyskotliwy komentator czy ekspert stosunków międzynarodowych nie wygląda na osobę związaną z wywiadem i kogoś, kto jest inspirowany przez jakieś zakulisowe gremium. Agenci wpływu (zawodowi, społeczni, "pożyteczni idioci" - jak mawiał Lenin, usłużni czy osoby zakompleksione) oczywiście w Polsce nie działają. To czysty przypadek, fakt bez znaczenia, że jakiś dziennikarz był na stypendium ufundowanym przez zagraniczną fundację, wysłał dzięki "miłym kontaktom" dzieci na zagraniczne studia, a naukowiec odbywał staż w cenionym ośrodku czy wykładał "za prawdziwe pieniądze" na prestiżowych uczelniach. A później takie osoby piszą czy mówią to, co mówią, albo działają - jeżeli są usytuowane w miejscu decyzyjnym - zgodnie z interesem swoich "dobroczyńców". Ślady działań mogą być co najwyżej dostrzeżone dopiero po fazie wykonania. Agenci wpływu to tak zwane kanały inspiracyjne. Działają niekiedy w sposób świadomy, niekiedy nieświadomy (a więc z tym większą wiarygodnością) - ale zgodnie z oczekiwaniami owych zakulisowych centrów. Są "naprowadzani" przez odpowiednie instrumenty (finansowe, prestiżowe, ścieżki awansu do elitarnej grupy) czy wręcz przez wyrafinowane psychotechniki do "samodzielnego" prezentowania stanowiska zgodnego z oczekiwaniami nadawcy komunikatu. Zazwyczaj - według znawców problematyki - proces tracenia suwerenności informacyjnej przez dane państwo odbywa się wielofazowo. W pierwszej kolejności podejmowana jest próba uzyskania wpływu na treści upowszechniane przez media. Ważną rolę odgrywają pozyskane już wcześniej i wykreowane na "autorytety" osoby z kręgów opiniotwórczych oraz ze środowisk dziennikarskich. Tym osobom sugeruje się tezy ich wystąpień i publikacji oraz umożliwia i zachęca do udziału w programach radiowych i telewizyjnych. Ponieważ jedną z cech działania ludzi mediów jest "instynkt stadny", do efektywności działania agentury wpływu nie trzeba tabunu ludzi, ponieważ w ciemno można przyjąć, że wypromowany wcześniej "autorytet" będzie bardzo mile witany i chętnie zapraszany do zabrania głosu. Rafał Brzeski w tekście "Wojna informacyjna" zwraca uwagę, jak trudne jest rozpracowanie takiej działalności: "Agent wpływu nie wykrada tajemnic z sejfów i nie sposób go przyłapać na 'gorącym uczynku'. Najczęściej nie kontaktuje się potajemnie z oficerem prowadzącym i nie otrzymuje od niego instrukcji wywiadowczej lub wynagrodzenia. Wyjeżdża na jawne seminaria lub konferencje naukowe, pobiera stypendia naukowe lub wykłada na zagranicznym uniwersytecie, zagraniczni wydawcy publikują jego książki, otrzymuje nagrody twórcze, spotyka się z politykami, ludźmi ze świata gospodarki i nauki. Zebrane 'wrażenia' ubrane we 'własne przemyślenia' publikuje w mediach lub rozpowszechnia w 'politycznych salonach' albo podczas spotkań z politykami i decydentami własnego kraju. Formalnie nie robi nic nielegalnego, tylko skutki jego działalności są niszczące". Jak najbardziej jest zatem słuszna opinia, że odpowiednio zainspirowany człowiek działaniem "w dobrej wierze" może często wyrządzić większe szkody niż zwykły agent. Nie jest bowiem ograniczony strachem przed zdemaskowaniem. I działa jak pan Jourdain, bohater sztuki Moliera "Mieszczanin szlachcicem", który nawet nie wiedział, że mówi prozą.
Jan Maria Jackowski

Mikke nadal łże jak najęty… Po moim wczorajszym wpisie pojawiły się liczne nienawistne komentarze - najwyraźniej pisane przez zwolenników SLD, UP, PiS i innych komunistów - jak to Korwin-Mikke łże jak najęty (przez p. Włodzimierza Putina?) bo tu przecież kryzio panuje straszny. A dziś siedzę sobie w ONET.TV (na tym komputerze nie działają funkcje edytorskie - od razu przepraszam...) dokąd przyjechałem wskutek nieporozumienia, co do daty - i czytam wiadomości ONET.PL. Wśród gospodarczych na pierwszym miejscu streszczenie artykułu z „La Repubblica”: mocna polska gospodarka broni się przed kryzysem. Polską gospodarkę jako najmocniejszą wśród państw dawnego bloku wschodniego i "żywotną" mimo "histerycznych wrzasków opozycji", przedstawia dziennik "La Repubblica" w swym poniedziałkowym dodatku ekonomicznym. Włoska gazeta zwraca uwagę na "determinację" rządu Donalda Tuska, by możliwie najszybciej wejść do strefy euro. Według autora obszernej relacji z Polski Andrei Tarquiniego warszawskie drapacze chmur przypominają panoramę Miami. Nowe wieżowce - jak zauważa - wciąż wyrastają. "Można odnieść wrażenie, że jest się na Florydzie, w Houston czy w Szanghaju" - stwierdza. I zauważa: "stara Europa wydaje się stąd odległa. Inwestorzy wciąż przyjeżdżają, PKB bardzo zwalnia, ale ciągle wzrasta" i "nie przekształci się w recesję, w przeciwieństwie do Pragi czy Budapesztu". Warszawa bowiem - podkreśla włoski publicysta, od lat relacjonujący wydarzenia w Polsce - "wciąż broni się" skutecznie przed międzynarodowym kryzysem gospodarczym i finansowym. "Perspektywa wejścia do strefy euro w 2012 roku z uporządkowanymi finansami publicznymi pozostaje realistyczna. A jednak także tutaj wielki kryzys wywołuje strach" - ocenia "La Repubblica". I dodaje: "Wydaje się, że napięć społecznych nie ma na horyzoncie ani nie czuje się klimatu eurosceptycyzmu, z wyjątkiem histerycznych wrzasków opozycji, narodowych populistów braci Kaczyńskich i postkomunistycznej lewicy". Autor relacji pisze, że Polska "poszukuje własnych recept" i "wyklucza (w przeciwieństwie do Węgier) pakiety nadzwyczajnej pomocy Unii Europejskiej dla nowych państw członkowskich, czyli mówi 'nie' dla dodatkowych środków ratunkowych, o które nadaremnie błagały na ostatnich naradach i szczytach europejskich bankrutujący Budapeszt, czy na Zachodzie będąca w kłopotach Irlandia". Następnie dziennik odnotowuje "ostre starcie" premiera Tuska z ministrem obrony Bogdanem Klichem, w rezultacie którego szef rządu doprowadził do cięć w budżecie wojskowym i rezygnacji z planów powiększenia polskiego kontyngentu w Afganistanie. "Polska strategia jest bardzo jasna: utrzymanie stóp procentowych i podatków na najniższym możliwym poziomie, by wspierać kredytami i ulgami podatkowymi zatrudnienie oraz eksport przemysłu, będącego w coraz większej awangardzie w dziedzinie mechaniki precyzyjnej, elektroniki i w każdym kluczowym sektorze" - podsumowuje dziennik zauważając jednak, że problemów nie brakuje. Wynikają one między innymi z tego, że w Polsce znajdują się fabryki dotkniętych kryzysem wielkich koncernów z Niemiec i Japonii. "Tymczasem żywotna polska gospodarka wciąż reaguje na międzynarodowy kryzys afiszując się upartym optymizmem" - konkluduje dziennik. Przedstawię tu tylko kilka tez p. Andrzeja Tarquiniego: "Stara Europa wydaje się stąd odległa. Inwestorzy wciąż przyjeżdżają, PKB bardzo zwalnia, ale ciągle wzrasta" i "nie przekształci się w recesję, w przeciwieństwie do Pragi czy Budapesztu. Warszawa bowiem wciąż broni się skutecznie przed międzynarodowym kryzysem gospodarczym i finansowym”. Oczywiście, gdyby wprowadzić w Polsce więcej rynku, nie tylko „bronilibyśmy się przed kryziem”, ale - korzystając z wyjątkowej koniunktury - wykupywalibyśmy obecnie upadające firmy Starej Europy (być może „OPLA” będzie można kupić niedługo za symboliczne 1 €uro…). Ale, jak powiada Stanisław Michalkiewicz: „Dobra psu i mucha”; cieszmy się, że nie jest gorzej. A nie jest gorzej bo NIE przyjęliśmy bakterii, która roznosi zarazę kryzia - czyli €uro. Nie jest gorzej - bo nie „ratujemy gospodarki” dodrukowując setki miliardów złotówek… Nie jest gorzej, bo „Rząd” przyjął strategię oszczędzania - a nie  „ratowania gospodarki przez wydatki rządowe”… Nie rozumiem po prostu jak w obliczu tych oczywistych faktów ci sami ludzie, którzy są liberałami na pół gwizdka co najwyżej - ale postępują w miarę racjonalnie - chcą wprowadzić w Polsce €uro. To się po prostu w głowie nie mieści! Dziwię się mocno p. Tarquiniemu. Ci federaści mają ideę „Ein Reich, ein Volk, ein €uro” tak wbitą do głów - że nie są już w stanie logicznie rozumować.  Przypomina się słynna książka śp. adysława Witwickiego „Wiara oświeconych”… „La Repubblica” to pismo liberałów mocno lewicowych: nasze PD raczej, niż PO. ONET przedrukowuje zaś opinię gazety całkiem już komunistycznej, czyli „The Financial Times”. Ale mimo to fakty biją po oczach. Jeśli nie ma się na nich końskich okularów. JKM

17 marca 2009 "Myśl nowoczesna- to nowoczesna bezmyśloność..." (Chesterton) Jest  taka lewicowa organizacja w Polsce, która nazywa się: Federacja na rzecz  Kobiet i Planowania Rodziny(???). Sama nazwa przyprawia mnie o dreszcze ,bo po co komu organizacja zajmująca się planowaniem komuś rodziny(???). Czy człowiek odpowiedzialny i rozumny nie potrafi „ zaplanować” sobie rodziny sam? Co prawda Lewica wszelkiej maści traktuje człowieka jak dziecko, a często jak niemowlę i to jest istota jej działania, ale pod  płaszczykiem planowania rodziny kryje się w istocie propagowanie  „wolności” aborcji i „ wolności” moralnej. Wolność oczywiście jak najbardziej, ale nie wolność moralna, nie wolność od zasad, nie wolność w dowolnym zabijaniu życia, jako największego daru Bożego.. Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny jest właśnie taką instytucją, która właśnie wyłoniła tzw. „Grupę Ponton”, która to grupa wdzierając się do szkół- głosi tam potrzebę „ edukacji seksualnej” i wprowadzenie lekcji w t6ym zakresie.. „Grupie Ponton” przewodzi „ koordynatora” akcji, pani Aleksandra Józefowska, absolwentka pedagogiki na Uniwersytecie Warszawskim i  osławionych” Gender Studies”. Wiecie państwo jaki tytuł nosiła jej praca magisterska”? „Seksualność Figury Matki”(?????) Aż strach pomyśleć jaki tytuł będzie nosić praca doktorska, a potem habilitacyjna.. No i potem zasłużona „ profesura”.. Z tych środowisk wychodzą potem takie określenia jak: „ bezdzietna matka”(???) - to tak jak” sucha woda”. Stefan Kisielewski często mawiał, że: ”Polemika z głupstwem nobilituje je bez potrzeby”. I słusznie, tylko że ten cały feministyczno- planujący rodzinom ruch, staje się coraz bardziej niebezpieczny, bo w rzeczywistości walczy z chrześcijańską moralnością, występując jako jeszcze jeden podstępny oręż ateizmu i nie jest zwyczajnym głupstwem. „Dopóki wiara kwitła, szanowano prawa Była wolność z porządkiem   i dostatkiem sława”- pisał Adam Mickiewicz. Pani Aleksandra Kołłątaj( bolszewicka minister oświaty), pardon pani Aleksandra Józefowska, absolwentka pedagogiki( a przy okazji, czego na tej pedagogice uczą?), była przez środowiska feministyczne w 2006 roku nominowana do tytułu” Polka Roku 2006”(???) Coś tak kuriozalnego do tytułu „Polka Roku”? To dopiero jest pedagogiczna i wychowawcza bezczelność.. Ciekawe jak seksualność  i figura u pani Aleksandry Józefowskiej? Dawniej w uczuciach twoich byłaś poetyczną A teraz mi się zdajesz całkiem prozaiczną”…- chciałoby się powtórzyć za mistrzem. A w tym czasie ogłoszono likwidację kolejnej cukrowni, tym razem w Otmuchowie  w województwie opolskim. Zlikwidowano w Łapach, w Lublinie…. Teraz czas na Otmuchów.. W ramach „ wolnego rynku cukru” likwiduje się ideologicznie kolejne firmy, które przeszkadzają w porządkowaniu rynku cukru, planowaniu jego ilości i  zwiększaniu produkcji  w Niemczech. Likwiduje się administracyjnie.!!!!.… Jakoś tam  Komisja Europejska nie likwiduje cukrowni, stoczni, kopalni., kutrów.? Gospodarka planowa  Unii Europejskiej wzorowana jest na planowaniu  i gospodarowaniu według najlepszych wzorów Hilarego Minca, który pragnął doprowadzić planowanie do każdego stanowiska pracy… Ciekawe, czy w Unii Europejskiej, której na razie jeszcze formalnie nie ma, ale flagi wiszą  wszędzie, jeszcze obok polskiej- planują dalsze planowe likwidowanie pracy ludziom, poprzez planowe „porządkowanie” kolejnych segmentów ludzkiego  życia? To wszelkie planowanie nazywało się  kiedyś” socjalizmem”, ale  takiego słowa w propagandzie nie uświadczysz… Zastąpiono je słowem” demokracja”.. Była przecież też” demokracja socjalistyczna” w odróżnieniu od „ demokracji burżuazyjnej”.. I  tak  wplata się ludowi  różnego rodzaju zbitki słowne, które mają spowodować zapomnienie tego co było, i spowodować, żeby nowy człowiek demokracji, myślał po nowemu.. Ale to nadal jest niesprawdzony w życiu model socjalizmu planowego, utopijny, marnotrawny, biurokratyczny i w dalszej perspektywie czasu niestrawny.. Ale na to musimy jeszcze trochę poczekać, a jak się zawali, to wmówi się ludowi, że to był „ kapitalizm”, który jako ustrój się nie sprawdził, mimo, że właśnie kapitalizm jest ustrojem tworzenia bogactwa,  a socjalizm - nie… Socjalizm jedynie redystrybuuje dobra wytworzone przy pomocy systemu wolnego rynku i prywatnej własności, czyli kapitalizmu… Głównie od produkujących dobra, w ręce biurokracji socjalistycznej- te dobra przejadającej.. Za tamtej komuny przynajmniej codziennie mówili nam, że budują socjalizm.. Teraz unikają tego słowa, jak diabeł święconej wody.. wszędzie przecież ustrój jest ten sam, tylko bardziej zakamuflowany wszędzie okraszony pozorami wolnej prywatnej własności wszędzie pozorami wolnego rynku, tak naprawdę regulowanego wszędzie reglamentowanego przez czuwającą nad tym biurokrację socjalistyczną.. I wszędzie to  śmieciowisko socjalistyczne, ten bałagan, a przecież jak pisał Chesterton:” Nie ma kosza na śmieci w domu Pana Boga”..

Nie dodał tylko, że chwasty socjalizmu mają na ogół długie korzenie..A wieprz marudzi w tyle, dąsa się i zgrzyta I snopy zboża kradnie i na zapas chwyta”… A co słychać w Parlamencie Europejskim? Miało odbyć się( może już odbyło się) głosowanie demokratyczne w sprawie nowelizacji dyrektywy IPPC(???).. Nie wiecie państwo czego ona dotyczy? Ja też nie bardzo w szczegółach, ale dotyczy ona „zintegrowanego zapobiegania zanieczyszczeniom i ich kontroli”(????). I to jest wolny rynek europejski, który tyle ma wspólnego  z wolnością gospodarczą, co Marks z Engelsem, z pochodzeniem rodziny i własności prywatnej… Przyjęcie tej dyrektywy grozi zamknięciem w 2016 roku prawie połowy polskich elektrowni, a drugą połowę  postawi na skraju bankructwa, nad przepaścią.. I tylko wystarczy wtedy  zrobić niewielki krok naprzód.. Tak jak w tym dowcipie kolportowanym za czasów rządów Władysława Gomułki… No cóż….Zwijają się kuchciki, czarne jak szatany Ci niosą drwa, ci z mlekiem i winem sagany”.. Zabawa trwa w najlepsze i orkiestra gra..

WJR

Kapitalizm i własność - ciągle nieodrobiona lekcja Na wykładzie z instytucji gospodarki rynkowej pokazuję studentom, gdy przychodzi omawiać teorię praw własności, prostą tablicę podzieloną na dwie części. Po lewej jest lista zwierząt takich jak krowy, świnie, kury, indyki i inne, a po prawej lista innych zwierząt: lwy, gepardy, słonie, nosorożce, hipopotamy. A następnie proszę o zdefiniowanie różnic między tymi dwiema grupami. Odpowiedzi najczęściej są mało odkrywcze. Dziewięć razy na dziesięć odpowiedź jest następująca: te pierwsze, to zwierzęta hodowlane, a te drugie to „dzikie”, czyli żyjące na wolności. Dużo rzadziej zdarza się dodatkowa klasyfikacja, mianowicie, że tych pierwszych mamy w bród, a te drugie są zagrożone wyginięciem. Ani razu - przez kilka lat i w trzech różnych krajach - nie zdarzyło się, aby ktoś zwrócił uwagę na to, że te pierwsze są własnością konkretnych osób (lub prywatnych firm), a te zagrożone wyginięciem są własnością państwa. A tymczasem warto zwrócić uwagę na ten właśnie związek: to co państwowe, jest zagrożone wyginięciem. Niestety, polityczne dupki żołędne (nie znającym ludowego karcianego nazewnictwa wyjaśniam, że dupek żołędny to walet treflowy - mało ważna figura w większości gier) najczęściej nie rozumieją tego również. Dlatego teraz, w dobie globalnego kryzysu finansowego, którego przyczyny są poza możliwościami ich pojmowania, tak łatwo szermują hasłami państwowego nadzoru, państwowego zarządu, a nawet upaństwowienia, czyli przejęcia prywatnej własności. W krajach, w których żyjące dziko zwierzęta są własnością państwa, liczba tych zwierząt nieubłaganie maleje, bo padają ofiarą kłusowników albo miejscowej ludności, dla której stanowią zagrożenie życia i majątku (jednorazowa wizyta stada słoni na farmie może kosztować rodzinę farmera jego całoroczne zbiory!). Ludność wiejska ma więc bodźce do tego, aby tych zwierząt nie było lub było jak najmniej. Opłacani przez państwo strażnicy mają znacznie słabsze bodźce do tego, aby zwierzęta te chronić. I dlatego jest tak jak jest. Kilka krajów Afryki, pod wpływem argumentacji liberałów-zwolenników kapitalistycznego rynku (i co za tym idzie prywatnej własności; nie ma sprawnego rynku bez prywatnej własności) namówiło władze Afryki Południowej, Namibii, Botswany i niegdyś także Zimbabwe, aby zwierzęta te oddać prywatnym osobom lub grupom mieszkańców (np. konkretnej wioski). Efekty są od paru dziesięcioleci rewelacyjne. Gdy ludzie mają bodźce do tego, by chronić dzikie zwierzęta, bo mogą z tego żyć (np. przy tzw. fotograficznych safari), opłaca im się troszczyć o zwierzęta, będące źródłem dochodu. I liczba słoni, nosorożców, żyraf, lwów itd. stale w tych nielicznych krajach rośnie. To dość nieskomplikowana gałąź gospodarki. Ale mechanizm zysku i straty działa tak samo w przemyśle lotniczym, czy stoczniowym, jak w ochronie zwierząt i turystyce. Jak coś będzie państwowe, to grozi wyginięciem. Nasze stocznie były państwowe i wyginęły. Moda w niektórych krajach zachodnich na nacjonalizację banków - gdyby się utrzymała dłużej - też zapowiada wyginięcie zysków. I jak w krajach trzeciego świata w przeszłości do banków trzeba będzie dokładać. Słyszałem w Londynie taki żart, że w związku z upaństwowieniem niektórych banków przewiduje się, że nie tylko pracownicy, ale nawet bankomaty będą - w ramach równouprawnienia - miały regulaminową przerwę na drugie śniadanie i drugą na obiad. Czekamy na kolejne „sukcesy” nacjonalizatorów… Jan Winiecki

Liberté, Egalité, Fraternité Tzw. „rewolucja francuska” (a właściwie „anty-francuska” - bo po jej zakończeniu Francja, najpotężniejsze przed tą rewolucją państwo świata, z najwyższym trudem uratowała integralność terytorialną i spadła do II kategorii) odbywała się pod hasłami „Wolność, Równość, Braterstwo”. „Braterstwo” polegało na tym, że jedni Francuzi mordowali, dźgali nożami, topili w barkach na rzece, gwałcili na ołtarzach i palili żywcem - że o humanitarnym gilotynowaniu nie wspomnę - innych Francuzów. „Równość” na tym, że jedni stawali się panami życia i śmierci innych, których skazywano po 2-minutowych procesach. A „Wolność”… Właśnie przeglądam sobie książkę p.Ronalda Sechera o rzezi w Wandei: „Ludobójstwo francusko-francuskie”. Nie będę jednak zajmował się tamtejszym ludobójstwem, znacznie gorszym niż za tzw. rewolucji październikowej (zaznaczę tylko, że Związek Sowiecki w ostatnich tygodniach swego istnienia przeprosił za bolszewików - a Republika Francuska cynicznie obchodzi jako święto narodowe (!!) rocznicę wybuchu tych mordów i rzezi - zaś „Marsylianka” nadal jest hymnem tej zbrodniczej Republiki!) - tylko drobną sprawą gospodarczą.

Oto na stronie 231 czytam (o sytuacji po walkach w Wandei):„Wszędzie daje się odczuć brak robotników., a zwłaszcza murarzy i cieśli”. Jasne: fachowców wymordowano, uciekli… Nie całkiem, nie całkiem… Bo zaraz potem czytam: “Prefekt departamentu Deux-Sèvres proponuje rządowi, by porozmieszczał w tym spustoszonym kraju »kilka batalionów sformowanych w departamencie Limousin, gdzie wszyscy mężczyźni są murarzami i mają pozwolenie na pracę«.” Rozumiecie Państwo: kraj cierpi na brak rąk do pracy - a tu, by pracować, trzeba „mieć pozwoleństwo”. „Wolność” - zaiste… I wyobraźcie sobie Panstwo: bodaj większość tzw. “Europejczyków” uważa dziś rewolucję francuską za coś pozytywnego - i sprzyjającego Wolnosci! Dr Goebbels by się nie powstydził takiego wyniku! JKM

Dziejowa pomyłka Rząd pana premiera Tuska przekonuje nas dniem i nocą, że Polska powinna jak najszybciej przyjąć euro. Wtedy nie tylko jednym susem znajdziemy się w cudnym raju, ale przede wszystkim uwolnimy się od ryzyka kursowego. Rzeczywiście - od ryzyka kursowego możemy się uwolnić, ale warto zwrócić uwagę, że ryzyko kursowe nie jest jedynym ryzykiem, na jakie się narażamy próbując kontynuować niepodległy byt państwowy. Z ta niepodległością mamy same zgryzoty; nie tylko trzeba jej bronić, nie tylko odwracać różne niebezpieczeństwa, ale również martwić się, skąd wziąć pieniądze, dajmy na to, na wojsko, jak uchronić je przed pokusami przejścia na obcy jurgielt - i tak dalej i tak dalej. Gdyby tak zrezygnować z niepodległości, to za jednym zamachem pozbylibyśmy się tych wszystkich zgryzot i wtedy pan premier Tusk mógłby już całymi dniami grać z ministrami i marszałkiem w piłkę, a nawet w salonowca, niczym ów „cysorz” ze znanej piosenki Andrzeja Waligórskiego („i może grać w salonowca z Marszałkiem i Ministrami”).

I właśnie ta piosenka o „cysorzu” nasunęła mi straszliwą wątpliwość, czyśmy się aby nie pomylili dziejowo. Chodzi oczywiście o słowa, że „dobrze, dobrze być cysarzem, choć to świnia i krwiopijca”. Jak „krwiopijca”, to wiadomo, że jesteśmy blisko-blisko marksizmu-leninizmu. Klasycy marksizmu-leninizmu używali bowiem tego rodzaju epitetów nie tylko z dużym upodobaniem, ale i ze znajomością rzeczy, opatrując nimi nawet tytuły swoich spiżowych dzieł, np. „Rewolucja proletariacka, a renegat Kautsky”. Ale nie o te epitety w tej chwili chodzi, tylko o rzecz znacznie ważniejszą. Otóż, jak wiadomo, słynna spółka Marks & Engels wypuściła w swoim czasie na rynek prawdziwy cymes w postaci „Manifestu komunistycznego”, w którym autorzy przedstawili zaprojektowany dla głupich gojów model cudnego raju. W cudnym raju nawet żony miały być wspólne, co szalenie rajcowało ówczesnych wyposzczonych rewolucjonistów - i w ogóle - każdemu wszystkiego w bród „według potrzeb”. A wszystko dlatego, że w cudnym raju, oczywiście nie od razu, tylko dopiero wtedy, kiedy zostanie zbudowany, dopiero, gdy „z morza krwi i męczarń wyłoni się przecudna tęcza”, miały zaniknąć pieniądze. A z pieniędzmi - wiadomo - same zgryzoty i to w dodatku jeszcze gorsze, niż z niepodległością. Nie dość, że psują charakter, to w dodatku mało kto chce w to wierzyć. Przeciwnie - każdy chce to sprawdzić osobiście, bo nawet jak jakieś tam pieniądze ma, to myśli, że ma ich za mało, żeby mu zepsuły charakter, no i chce jeszcze więcej. Zupełnie jak ten syn, którego ojciec pytał, co chciałby mieć w życiu. - Tate, ja chciałbym mieć pieniądze. - No dobrze, ale co jeszcze? - nalegał ojciec. - Tate, ja chciałbym mieć pieniądze. - Oj Icek, ty jesteś ein myszygene Kopf. A jak ty byś już miał pieniądze, to co być chciał jeszcze mieć? - Tate, to ja bym chciał jeszcze mieć odsetki!

Z tego wszystkiego same zgryzoty, na nawet - wszechświatowe kryzysy finansowe, bo jakże ma być inaczej, skoro każdy grandziarz chciałby mieć nie tylko pieniądze, ale i odsetki? Toteż kiedy grandziarze zorientowali się, że odsetek może nie być, uderzyli na alarm do rządów. Głupie goje siedzące w tych rządach przelękły się kryzysu i dały grandziarzom niesamowitą masę pieniędzy, przejmując w zamian udziały w ich firmach, które za chwilę mogą nie być warte nawet funta kłaków. Taki kryzys, to prawdziwy dar Nieba i gdyby go nawet nie było, to trzeba by go wymyślić. Tymczasem tego wszystkiego można by uniknąć, podobnie jak i ryzyka kursowego, gdyby nie obalać komunizmu, tylko w ramach dalszego doskonalenia, jeszcze przyspieszyć nadejście cudnego raju! W cudnym raju każdy, nawet najgłupszy goj, byłby taki sam wielki puryc, jak największy dzisiejszy grandziarz, a nawet - jak sam „filantrop”, co to karmi z ręki tubylczych obrońców praw człowieków z Fundacji Helsińskiej, a oni skaczą przed nim z gałęzi na gałąź! A dlaczego? A dlatego, że w cudnym raju nie byłoby już pieniędzy, tylko, na ten przykład, talony, czy to na fiata, czy to na buty, czy to na pół litra do obiadu, które to talony partia dawałaby każdemu czy się stoi, czy się leży, znaczy - według potrzeb. No to po co było obalać partię? Po co była ta cała Solidarność? Po co Lech Wałęsa sam jeden z żoną i dziećmi obalał komunizm? Nie lepiej było poczekać na drugi etap reformy gospodarczej, po którym minister Krasiński już-już zapowiadał „chrupiące bułeczki”, niczym w samej Moskwie? Co się stało, to się nie odstanie, ale przecież każdą, nawet najgorszą omyłkę, można naprawić. A tak się szczęśliwie składa, że dorosło już nowe pokolenie wyznawców spółki Marks & Engels, które, dopatrzywszy się w poprzednich opisach cudnego raju pewnych błędów drukarskich, tym razem obiecuje poprowadzić wszystkich do świetlanej przyszłości jedynie słuszną drogą. Toteż nic dziwnego, że garną się do nich coraz szersze rzesze wyznawców, zarówno niewierzących, jak i wierzących, a nawet - reprezentujących „myśl prawicową”, bo - powiedzmy sobie szczerze - któż by nie chciał zakosztować cudnego raju, no i oczywiście - wspólnych żon, zwłaszcza bez pieniędzy? SM

Czy kobiety kochały Hitlera? Nieoczekiwanie wśród Komentatorów wybuchła dyskusja, czy kobiety mogły głosować na NSDAP? Jeden z Komentatorów twierdził, że to przecież niemożliwe, bo NSDAP głosiła program pełen agresji - czyli czegoś, co jest kobietom obce. Zajrzałem tam - i trochę się rozczarowałem. Kilka "heilujących" pań... Przecież są filmy pokazujące, jak dziesiątki tysięcy kobiet fanatycznie rwą się do Hitlera, jak wręcz mdleją ze wzruszenia na widok Fuehrera... Przecież kobiety podziwiają nas, mężczyzna, za to właśnie, że nie jesteśmy "ciotami", właśnie za to, że czym się od kobiet różnimy - podobnie jak my nie cenimy kobiet za brutalność, szerokie bary czy inteligencję... Podziwia się to, czego się nie ma! Hitler był agresywny - i dlatego podobał się kobietą. To do tych, co twierdzą, że "Mikke zraża do UPT kobiety". Feministki, owszem, zrażam - ale czy feministka jest kobietą? Radzę nie sprawdzać... Co prawda w RPA zapanowała postępowa moda na gwałcenie lesbijek - ale w Polsce może sie to źle skończyć... JKM

18 marca 2009 Wlazły nam okrągłostołowcy na głowy... Nic mnie tak ostatnio  nie rozśmieszyło, jak stwierdzenie posła Szejnfelda z Platformy Obywatelskiej, że senator Misiak, też z Platformy Obywatelskiej, dowiedział się, że jego firma wygrała przetarg na szkolenie i opiekę nad pracownikami likwidowanej stoczni z… Gazety Wyborczej(????). Czy to nie przedni dowcip..? Będąc wpływowym senatorem komisji sejmowej dowiedział się o losach swojej firmy z Gazety Wyborczej..(???) Tak jak Mark Twain swojego czasu oświadczał, że wiadomości o jego śmierci są przesadzone i przedwczesne.. Jeśli ludzie naprawdę  chcieliby, żeby parlamentarzyści wzięli się wreszcie do roboty, więcej by ich nie wybierali.. Ale od dwudziestu lat wybierają tych samych, według tego samego- wpisanego do Konstytucji- systemu proporcjonalnego, czyli partyjnego.. W Osiecku, niedaleko Pilawy na Mazowszu, tamtejsza rada kilka lat temu , uchwaliła- a jakże demokratycznie, że każdy tamtejszy mieszkaniec, który ma działkę mniejszą niż trzydzieści metrów szerokości od frontu ulicy , nie dostanie zgody na budowę domu(????). Bo jak ktoś ma dwadzieścia,  i to jest jego działka, a wystarczy mu dom o szerokości 15 metrów- to takiej zgody nie dostanie.. Nasuwa się podstawowe pytanie: to jest to jeszcze jego działka, czy jego działka jest własnością radnych Osiecka.?. W demokracji można z ludźmi robić co się chce, przegłosować wszystko na temat ich własności, ustalić, zadekretować, odrzucić… Równie dobrze można było przegłosować, że domy mogą stawiać tylko ci co mają po sto metrów od ulicy i po pięćdziesiąt od zaplecza. No i wywapnowany wychodek. Nie można wszystkim przecież pomóc w demokracji, bo w niej każdy może narzucić drugiemu co jest mu miłe lub niemiłe. Niekoniecznie musi to być rozsądne.. Demokracja daje niewielu, możliwość terroryzowania większości niemej i milczącej. Ale jak ta terroryzowana większość zacznie wyć? Wyć razem z wilkami i beczeć razem z owcami.. Nie wiem, czy radni Osiecka przegłosowali, że tamtejsi mieszkańcy mają do siebie mówić na „ty”.., bo akurat tym „problemem” zajmuje się  Wielka i Nadzwyczajna Komisja Europejska do Walki ze Zdrowym Rozsądkiem. Wszystko to  w imię równości.. Wolność, równość, braterstwo… wyłazi z każdej strony! Wolność od Boga, równość szerokopasmowa i solidaryzm społeczny.. Nie wyobrażam sobie, przyznaję się państwu bez bicia, żebym podczas spotkania opłatkowego z biskupem  Zygmuntem Zimowskim  zwracał się do niego per „ Zygmunt”.(???). Albo podczas spotkania z panem prezydentem Lechem Kaczyńskim  w Radomiu, zwracał się do niego „ Leszku”..(???). I pan Wojciech Cejrowski będzie musiał pozwolić „Frytce” mówić do siebie „Wojtku”(???). Będzie naprawdę po bratersku, zdecydowanie równo i „ wolnościowo”.. Bo zamordyzm fiskalny pozostanie po staremu! Poluzuje się tylko obyczaje i to wszystko co w obyczajności od pasa w dół.. Pan prezydent Lech Kaczyński był w Radomiu , żeby promować swój nowy pomysł reformatorski. Wyłączenie Warszawy z Mazowsza, w imię przyszłych dotacji, jakie ma otrzymać pozostały region, jako biedniejszy… Bo teraz jest bogaty..(???) Po  utworzeniu z regionu radomskiego, województwa i powołaniu nowej biurokracji, zapętleniu kompetencji i ustawieniu regionu zamiast na samodzielne zarabianie, na wyciąganie pieniędzy  z Unii- będzie się nam przelewało… uszami. Pominąwszy już fakt, że cała sprawa ma podłoże wyborcze, zbliża się bowiem mamienie tłumów przed wysyłką zasłużonych działaczy na tłuste posady do Brukseli… Im więcej oddawał się swojej partii w mamieniu, tym ma większe szanse dostania tłustej , europejskiej posady… Za  kilka tysięcy euro miesięcznie! Szefowie partii ustawią- a lud wybierze… Czy w obecnym systemie nie jest to ustawianie przetargów politycznych? I nikt nikogo za ustawianie tych przetargów politycznych nie karze, tak jak za kłamanie przed każdymi wyborami w sposób demokratyczny.. Bo demokratycznie kłamać można całą gębą, jeszcze w sądach nie bardzo… To tylko kwestia czasu, żeby rozłożyć dokumentnie państwo.. Ale można zmieniać zeznania do woli..? I twierdzić, że poprzednio zeznawałem pod wpływem presji policji(????) Życie z dotacji nie jest dobrym i ekonomicznym sposobem na tworzenie bogactwa i aktywizację ludzi do pracy.. Dotacje i wszelkiego rodzaju subwencje zabijają przedsiębiorczość, a służą jedynie biurokracji pasożytującej na przelewaniu z  pełnego w puste, ale najpierw to pełne musimy zapełnić naszą składką. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy 2008 roku -uwaga!- Polska dopłaciła do nieistniejącej prawnie Unii 1,5 miliarda złotych(????!!!!). Na ten rok pan Jacek Vincent- Rostowski( znowu jakiś wyimaginowany profesor, nie ma ani profesury ani nawet doktoratu) wpisał do budżetu po stronie dochodów 33 miliardy z „ Unii”(???). A jak nie dostaniemy tych 33 miliardów, tak jak w ubiegłym roku nie odzyskaliśmy tych dwudziestu, które pan minister wpisał po stronie przychodów państwa? Tworzenie wirtualnej rzeczywistości to jest sposób na jej zakłamywanie.. Pan minister Rostowski jest jedynie mianowanym profesorem Central European University, „ uczelni” finansowanej przez pana Sorosa, wielkiego orędownika  tzw. społeczeństw otwartych.. i wielkiego filantropa! Oczywiście ja nie mam nic przeciw temu, żeby ministrem finansów był magister, czy nawet człowiek  bez jakiś specjalnych  tytułów.. Interesuje mnie jedynie, żeby dobrze służył podatnikom, nie obskubywał ich w imię pęczniejącej biurokracji, i nie tworzył mitów finansowych, które mają zamulić prawdę o tym co się naprawdę dzieje… A dzieje się źle, bo zadłużenie państwa polskiego, czyli nas i naszych prawnuków , a może i dalej, ma wynosić na 2011 rok- uwaga!- 670 miliardów złotych, a niektórzy nawet twierdzą, że 720  miliardów. W 2019 roku  tylko ZUS-owi ma zabraknąć 550 miliardów złotych?  A ile zabraknie pozostałej biurokracji? Wygląda na to, że bankructwo państwa zbliża się nieuchronnie; wielu z decydujących  o naszych losach nerwowo rozgląda się za kasą okrętową.. O czym świadczą ciągłe afery, wpisane zresztą w sposób naturalny w istniejący system socjalistyczny.. Socjalizm socjalistyczny tak właśnie  wygląda, a będzie wyglądał coraz gorzej, bo walki z rakiem socjalizmu nie prowadzi się wcale, natomiast  walkę z innymi rakami jak najbardziej.. Właśnie można się zaszczepić  przeciw „ kleszczowemu zapaleniu mózgu”, bo w tym roku będzie wiele kleszczy w naszych lasach i zagajnikach, a szczególnie na Warmii i Mazurach. Pani profesor Marczyńska bardzo interesująco opowiadała o powikłaniach psychicznych wynikających z niezaszczepienia się…Rozumiem, że ona sama się zaszczepiła.. Proszę sobie wyobrazić, jak wyglądałby nasz organizm, gdybyśmy zaszczepili się powiedzmy tylko na pięćdziesiąt chorób,  którymi straszą nas wszelkiego rodzaju lobbyści farmaceutyczni i szczepionkowi.. Żaden organizm nie wytrzymałby takiej dawki zarazków.. Umarlibyśmy niechybnie, a oni nadal powtarzaliby , że szczepionka na wszystko jest dobrem … A my  mamy go   już tak mało…. Tylko dwie sprytne kasjerki wyprowadziły  z dwóch banków 6 milionów złotych(???)…Przelewając z obcych kont na swoje.. A nie lepiej byłoby , żebyśmy wszyscy mieli jedno wspólne konto, tak jak budżet państwa, z którego można ciągnąc do woli.? Jedno wspólne, społeczne., równościowe, wolnościowe i braterskie… Czy to nie wspaniałe? WJR

Zagadkowe lęki W „Dzienniku 1954” Leopold Tyrmand zapisał historyjkę o słynnym locie z Warszawy do, bodajże Szczecina. Kiedy samolot, wystartowawszy z Okęcia, nabrał wysokości przelotowej, z kabiny pilotów wyszedł do pasażerów ZMP-owiec w czerwonym krawacie i rzekł: obywatele - gratuluję wam! Ten samolot reakcyjni inżynierowie przeznaczyli do kasacji, ale nasza brygada ZMP w czynie społecznym postanowiła go wyremontować i oto - lecimy! Wśród pasażerów wybuchł nieopisany lament, kobiety zaczęły mdleć, a obecny na pokładzie wysoki dygnitarz partyjny zawołał: dość tych błazeństw! Natychmiast lądować! Ta historia jest znakomitą ilustracją tzw. podwójnego myślenia, które było powszechne zarówno wtedy, jak i teraz. Ulegają mu ludzie skrępowani strachem. Ludzie, którzy się nie boją, ludzie naprawdę wolni, mówią to, co myślą. Biorąc pod uwagę to kryterium, niewątpliwie wolnym krajem, który nie boi się niczego, jest Izrael. Świadczy o tym nominacja Awigdora Liebermana na stanowisko ministra spraw zagranicznych. Ten urodzony w Kiszyniowie polityk głosi hasło „Izrael dla Żydów” i wszystkich Palestyńczyków w najlepszym razie powyrzucałby za granicę. Warto też przypomnieć, że oficjalną ideologią polityczną Izraela jest syjonizm, a więc żydowska wersja nacjonalizmu, który w innych krajach, np. w Polsce, jest bardzo krytykowany, m.in. przez środowiska żydowskie. Nie bardzo wiadomo dlaczego, bo nacjonalizm jest poglądem, według którego każda wspólnota etniczna powinna zorganizować się politycznie w państwo. Albo to prawda, albo nie, ale przecież nie ma w tym niczego demonicznego. Dlaczego zatem nacjonalizm jest zwalczany wszędzie, a w Izraelu nie? Czego właściwie się boimy? SM

Polsat - po pierwsze pieniądze Polsat jest jedyną ogólnopolską telewizją komercyjną. Podmiot korzystający z tak rzadkiej koncesji powinien być wręcz kryształowo czysty, a emitowane programy przyjazne dla odbiorcy. Wbrew powszechnej opinii, kapitał Polsatu nie jest wyłącznie polski, gdyż wśród jego udziałowców od 2000 r. znajduje się spółka Polsat Media B.V. (32,98 procent udziałów) zarejestrowana w Holandii (zob. Filas R., Zaangażowanie kapitału obcego w polskie stacje radiowe i telewizyjne..., Zeszyty Prasoznawcze, nr 1-2/2003, s. 26). Do podjęcia działalności w zakresie mediów Zygmunta Solorza-Żaka miał namówić Piotr Nurowski, w PRL-u odpowiedzialny za propagandę w Komitecie Warszawskim PZPR, a potem piastujący funkcję I sekretarza ambasady w Moskwie. Obecnie Nurowski zasiada we władzach najważniejszych firm Solorza - m.in. jest członkiem rady nadzorczej Polsatu i przewodniczącym rady nadzorczej Polskiej Telefonii Cyfrowej. Pierwszą inwestycją Solorza w dziedzinie mediów był zakup w 1992 r. dziennika "Kurier Polski". Przed zmianą ustroju był to organ Stronnictwa Demokratycznego, sojuszniczej partii PZPR. Jednym z czołowych działaczy Stronnictwa Demokratycznego był Marcin Nurowski, brat Piotra Nurowskiego. Pierwszym prezesem spółki wydającej "Kurier Polski" został Andrzej Majkowski, który w 1996 r. znalazł pracę w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego (zob. Matys M., Towarzystwo. Biznesmeni i politycy, Warszawa 2003, s. 73).
Dogadywał się ze wszystkimi Na dobre biznes medialny Solorza ruszył wraz z telewizją Polsat, która zaczęła nadawać 5 grudnia 1992 r. poprzez satelitę Eutelsat II z holenderskiego ośrodka telekomunikacyjnego w Hilversum. 27 stycznia 1994 r. Solorz wyszedł zwycięsko z batalii o koncesję, otrzymując zgodę na ogólnopolskie nadawanie naziemne sygnału telewizyjnego (stacja otrzymała koncesję na nadawanie w całej Polsce w odróżnieniu od stacji TVN, której przyznano koncesję ponadregionalną). Członek ówczesnej KRRiT Ryszard Bender, komentując fakt przyznania Polsatowi koncesji, powiedział: "Solorz był w dobrych stosunkach z Kwaśniewskim, z Pawlakiem, dogadywał się z narodowcami, z biskupem Pieronkiem. (...) A więc czego jeszcze wymagać" (zob. M. Łętowski rozmawia z R. Benderem, Wojna o media, Warszawa 1994, s. 59). Przydział koncesji Polsatowi wywołał niemałą burzę. Zadowolony wydawał się natomiast Aleksander Kwaśniewski. Stwierdził on, że ataki na Solorza wszczynają ci, którzy z nim przegrali (zob. Matys M., Towarzystwo. Biznesmeni i politycy, Warszawa 2003, s. 77). A na bankietach z okazji pierwszej i kilku kolejnych rocznic Polsatu bawił się m.in. Włodzimierz Cimoszewicz z SLD (zob. Mac i inni, Ojciec chrzestny, Wprost, nr 15, 13.04.1997, s. 34). Prezydent Lech Wałęsa skrytykował Krajową Radę Radiofonii i Telewizji za przyznanie koncesji Polsatowi. 1 marca 1994 r. odwołał przewodniczącego Rady Marka Markiewicza, w kilka godzin po tym, jak ten złożył podpis na koncesji dla Solorza. Wałęsa wykorzystał także do dokonania dalszych zmian w Krajowej Radzie postępowanie, jakie toczyło się przed Naczelnym Sądem Administracyjnym w sprawie koncesji przyznanej Polsatowi, w wyniku zaskarżenia jej przez stacje konkurencyjne. Powołując się na "rażące naruszenie ustawy" podczas procesu koncesyjnego, odwołał ze składu Rady Marka Markiewicza i Macieja Iłowieckiego. Marek Markiewicz szybko znalazł posadę w Polsacie, gdzie zaczął prowadzić program "Sztuka informacji", dziś przemianowany na "Bumerang". Zajął się też szkoleniem dziennikarzy tej stacji. Pracę u Solorza znalazł również Maciej Iłowiecki. Do mediów przedostał się także fragment raportu Urzędu Ochrony Państwa sugerujący, że przyznanie koncesji Solorzowi stanowi niebezpieczeństwo dla państwa. Urząd Ochrony Państwa twierdził, że "Solorz dysponuje znacznymi środkami finansowymi nieznanego pochodzenia. (...) Z posiadanych materiałów wynika, że zasadnicza część środków, jakimi obecnie dysponuje, pochodzi z 'prania brudnych pieniędzy' należących prawdopodobnie do mafii włoskiej, gdyż część operacji finansowych przeprowadzał on przez bank w Messynie (Sycylia)" (cyt. za: Matys M., Towarzystwo. Biznesmeni i politycy, Warszawa 2003, s. 77). Z tych sensacyjnych doniesień Urząd Ochrony Państwa jednak się wycofał.
Z FOZZ-em w tle Według amerykańskiego miesięcznika "Forbes", założyciel Polsatu Zygmunt Solorz-Żak jest dzisiaj najbogatszym Polakiem, z majątkiem wartym 2 mld USD. Warto więc prześledzić, jak doszedł do takiej pozycji. Zygmunt Solorz-Żak urodził się jako Zygmunt Józef Krok, lecz nie pozostał przy swoim rodowym nazwisku. Po swojej pierwszej żonie nosi nazwisko Solorz, a po ślubie z Małgorzatą Żak dodał do niego nazwisko panieńskie nowej żony. Występował również pod nazwiskiem Piotr Podgórski, które zapożyczył od swego kolegi z czasów szkolnych, a używał do prowadzenia interesów w RFN i Austrii, gdy w 1977 r. opuścił Polskę. Jak wykazały dziennikarskie śledztwa, w związku z prowadzoną działalnością kilkakrotnie wszedł w konflikt z prawem (zob. Bubnicki R., Wielopolska A., Zarzuty podtrzymujemy, Rzeczpospolita, 1.03.1995). Różne nazwiska właściciela Polsatu występowały też w kilku posiadanych przez niego paszportach, które wydawano mu m.in. w misji wojskowej PRL w Berlinie. Fakt ten zrodził spekulacje o jego powiązaniach ze służbami specjalnymi. Gdy 27 kwietnia 2004 r. funkcjonariusze ABW doprowadzili Solorza do Sądu Okręgowego w Warszawie, by zeznawał jako świadek w sprawie FOZZ, oskarżony Grzegorz Żemek zapytał Solorza, czy współpracował ze służbami specjalnymi, na co usłyszał odpowiedź: "Na czym miałoby to polegać?". Tu wtrącił się sąd z uwagą, że w Polsce każdy wie, na czym to polega, i zadał pytanie, czy utajnić rozprawę. Wtedy padła odpowiedź: "Nigdy nie współpracowałem ze służbami specjalnymi" (zob. Solorz pożyczył z funduszu, Rzeczpospolita, 28.04.2004). Jeśli chodzi o pieniądze z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, na którego działalności Skarb Państwa stracił w latach 1989-1990 354 mln nowych złotych, to Zygmunt Solorz wziął z funduszu w maju 1989 r. 100 mln ówczesnych złotych kredytu (obecnie 10 tys. zł). Warto też wspomnieć o pośrednich powiązaniach, których właściciel Polsatu woli nie widzieć. W maju 2003 r. Anatol Lawina, były szef zespołu kontrolerów NIK w FOZZ, wymienił przed sądem wśród osób i instytucji "beneficjentów FOZZ" m.in. właściciela Polsatu Zygmunta Solorza i Dariusza Przywieczerskiego, kierującego niegdyś Universalem (zob. Ordyński J., Lawiny sensacji ciąg dalszy, Rzeczpospolita, 6.05.2003). Gdy w 1994 r. Polsat zaczął szukać inwestora, aby dopasować kapitał spółki do deklarowanego w koncesji - gdyby mu się to nie udało, mógłby stracić koncesję - udziałowcem telewizji z 20 procentami akcji został Universal, kierowany przez Dariusza Przywieczerskiego, byłego pracownika Komitetu Centralnego PZPR. Przywieczerski był też członkiem partyjnej grupy interwencyjnej podczas wydarzeń w Ursusie i Radomiu w 1976 roku. Piastował także urzędy radcy handlowego w Nairobi, dyrektora Centrali Handlu Zagranicznego Paged, a w 1985 r. został dyrektorem Universalu. Według wysokiego aparatczyka PZPR Franciszka Szlachcica, pełniącego funkcję ministra spraw wewnętrznych, stanowiska kierownicze w podmiotach handlujących z zagranicą zajmowali jedynie współpracownicy służb specjalnych. Posądzono również o to Przywieczerskiego, nazywając go "rezydentem KGB" (zob. Mac i inni, Rodzina, Wprost, nr 10, 9.03.1997, s. 25, 27). Dariusz Przywieczerski, oskarżony w aferze Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego o przywłaszczenie 500 tys. USD i kradzież 1 mln USD, został skazany na 3,5 roku więzienia. W związku z przedawnieniem niektórych zarzutów sąd apelacyjny obniżył mu wyrok do 2,5 roku więzienia (zob. Ordyński J., Afera FOZZ w końcu osądzona, Rzeczpospolita, 30.03.2005; Olczyk E., Skazani na więzienie i grzywny, Rzeczpospolita, 30.03.2005; Ordyński J., Wyrok lekko skorygowany, Rzeczpospolita, 26.01.2006).

Kapitalizm polityczny Jak stwierdził Solorz, "Universal był jedyną firmą, która chciała kupić nasze akcje" (zob. M. Matys, Towarzystwo. Biznesmeni i politycy, Warszawa 2003, s. 79). W grupie firm kontrolowanych przez Universal zasiadała czołówka polityków SLD. Universal sprawował pieczę m.in. nad spółką Ad Novum wydającą lewicową "Trybunę", w której przewodniczącym rady nadzorczej do grudnia 1995 r. był Aleksander Kwaśniewski (zob. Mielczarek T., Między monopolem a pluralizmem, Kielce 1998, s. 128; Mac i inni, Rodzina, Wprost, nr 10, 9.03.1997, s. 25-27). "Przez trzy lata między Universalem a Polsatem panowała sielanka. Przywieczerski oskarżał w prasie telewizję publiczną o 'nastawienie antylewicowe' i 'nieuczciwą konkurencję' z Polsatem, któremu odbiera reklamodawców. Polsat bronił Universalu. Między piosenkami disco polo nadawał programy, w których krytykował rząd za utrudnianie Universalowi montażu koreańskich hyundaiów" (zob. Matys M., Towarzystwo. Biznesmeni i politycy, Warszawa 2003, s. 36). W 1996 r. Solorz i Przywieczerski chcieli razem nawet kupić firmę kolportażową Ruch (tamże, s. 79). W 1998 r. Universal, popadając w długi, zastawił akcje Polsatu w banku i był skłonny sprzedać je nawet konkurencji, w tym firmie ITI, właścicielowi TVN. Aby odzyskać akcje swojej firmy, Solorz przeprowadził demonstrację siły i zaczął skupować akcje Universalu, co skłoniło Przywieczerskiego do zawarcia z nim ugody i odsprzedania mu spornych 20 proc. akcji Polsatu (zob. Kluzik-Rostkowska J., Stachóra Z., Idź na całość, Wprost, nr 21, 24.05.1998, s. 24).
O tym, że Solorz starał się przypodobać lewicy, świadczy chociażby materiał atakujący organizacje prawicowe, nadany w Polsacie podczas kampanii prezydenckiej w 1995 r., a zrealizowany w sztabie Kwaśniewskiego. Wypowiadając się na jego temat, Solorz powiedział: "(...) jeśli ktoś zakłóca wiece kandydata na prezydenta, to jest dla mnie łobuzem. Dlaczego mielibyśmy tego nie pokazać?" (zob. L. Zalewska rozmawia z Z. Solorzem, Trzymamy się swoich zasad, Rzeczpospolita, 17.04.2002, s. A4). Ale gdy dziennikarze Polsatu nakręcili w 1999 r. materiał w Charkowie przedstawiający pijanego Kwaśniewskiego nad grobami polskich oficerów, to Solorz osobiście wstrzymał jego emisję, tłumacząc: "Spokojnie. Trzeba to przemyśleć, powoli, żeby pochopnie czegoś nie zrobić" (zob. P. Najsztub rozmawia z Z. Solorzem, Aaaaby kupić Polsat, Przekrój, nr 5, 2.02.2003, s. 24). Pewne spekulacje budzi też fakt zakupu gruntów w Klarysewie pod Warszawą przez ludzi związanych z Solorzem i polityków. W lutym 1996 r. na kupno działki pod wspólną budowę zdecydowali się najbliżsi współpracownicy Solorza: Piotr Nurowski, Aleksander Myszka, Józef Birka oraz Henryk Chodysz, pierwszy prezes Naszej Telewizji powiązanej z Solorzem, a także żona Jerzego Jaskierni, byłego ministra sprawiedliwości z SLD, żona Jacka Buchacza z PSL, Andrzej Piłat z SLD, Marian Woronin z SLD i Andrzej Majkowski, podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego (zob. Matys M., Towarzystwo. Biznesmeni i politycy, Warszawa 2003, s. 81-82). Na przełomie lat 2000/2001 Solorz, ważąc szanse poszczególnych ugrupowań politycznych i biorąc pod uwagę reelekcję Aleksandra Kwaśniewskiego oraz wyniki sondaży przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi, a także sytuację polityczną w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, w której dominowała lewica postkomunistyczna, postanowił otwarcie postawić na SLD. 8 lutego 2001 r. zarząd Polsatu na stanowisko szefa Agencji Informacyjnej wybrał Dariusza Szymczychę, byłego członka PZPR. Agencja kierowana przez Szymczychę przygotowywała informacje dla trzech stacji związanych z Solorzem: Polsatu, Polsatu 2 i TV 4. Szymczycha w latach 1985-1990 pełnił w redakcji "Sztandaru Młodych" podwójną rolę, będąc jednocześnie dziennikarzem i I sekretarzem PZPR. W 1991 r. został szefem "Trybuny". Za jego kierownictwa dziennikarze tej gazety przesiadywali na wszystkich posiedzeniach partyjnych SdRP, niedostępnych dla innych mediów. Podczas wyborów prezydenckich w 2000 r. Szymczycha był rzecznikiem sztabu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego. W 2002 r. został sekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta RP.

Cegiełka dla SLD Z Polsatem jest też powiązana TV 4, która powstała 1 kwietnia 2000 r. z działającej niegdyś Naszej Telewizji i analogowego Polsatu 2. Nasza Telewizja otrzymała koncesję w drugim procesie koncesyjnym na program ponadregionalny emitowany w centralnej Polsce i zaczęła nadawać 17 stycznia 1998 roku. Sugerowano, że stacja ta zyskała koncesję, gdyż była powiązana z SLD, niektórzy twierdzili nawet, że jest to "cegiełka wyborcza dla SLD" (zob. Zawłocka A., Kluzik-Rostkowska J., Telewizja przyjaciół, Wprost, nr 43, 27.10.1996, s. 22). Jak czytamy na łamach branżowego miesięcznika "Press": "Członkowie KRRiT, poza Markiem Siwcem, nie byli entuzjastami Naszej TV. Przyznanie jej koncesji było ceną, jaką wyznaczył SLD za zgodę na nadawanie dla TVN, uważanego za przyjazny UW" (zob. Rostkowski D., Nasza nie wasza, Press, nr 8/1999, s. 48). Pierwszym prezesem spółki Polskie Media SA, będącej właścicielem koncesji, i jednym z założycieli tej stacji był Henryk Chodysz, stary znajomy Zygmunta Solorza. Program tej stacji rozchodził się poprzez nadajniki radomskiej spółki RS TV, kontrolowanej przez Solorza. Głównym udziałowcem spółki Polskie Media została firma Trans Media Group Andrzeja Kuchara, zaprzyjaźnionego z Zygmuntem Solorzem. W Polskie Media SA zainwestowała też cypryjska firma Rexon Overseas (zob. Filas R., Zaangażowanie kapitału obcego w polskie stacje radiowe i telewizyjne..., Zeszyty Prasoznawcze, nr 1-2/2003, s. 26). W skład spółki Polskie Media oprócz Henryka Chodysza wchodzili m.in.: Leonard Praśniewski, Lech Jaworowicz, Iwona Buchner, January Gościmski. Radę nadzorczą stanowili: Wincenty Zeszuta, Wiesław Zwoliński, Leonard Praśniewski, Janusz Wójcik i Tadeusz Przeździecki. Osoby te miały reprezentować interesy SLD (zob. Zawłocka A., Kluzik-Rostkowska J., Telewizja przyjaciół, Wprost, nr 43, 27.10.1996, s. 22; Mielczarek T., Między monopolem a pluralizmem, Kielce 1998, s. 68, 132). Wyżej wymienieni przedsiębiorcy deklarowali "czysty, w stu procentach polski" kapitał, jednak wywiad gospodarczy, który został przeprowadzony na zlecenie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, wykazał, że "większościowym wspólnikiem Chodysza w firmie Inter-Food jest Szwed, partnerami Januarego Gościmskiego w Inreco Poland są firmy i fundusze duńskie, natomiast wspólnikiem Praśniewskiego w Domu Maklerskim Leonard - Siergiej Gawriłow" (zob. Mac J.S., Stachura Z., Stacja przekaźnikowa, Wprost, nr 8, 23.02.1997, s. 22). Dużo kontrowersji wzbudzał zwłaszcza Leonard Praśniewski, prowadzący interesy z byłymi decydentami PZPR, Mieczysławem Wilczkiem i Ireneuszem Sekułą, a zwłaszcza z Rosjaninem Siergiejem Gawriłowem, którym interesowały się polskie służby specjalne, podejrzewając go o pranie brudnych pieniędzy (zob. Mac J.S., Stachura Z., Stacja przekaźnikowa, Wprost, nr 8, 23.02.1997, s. 22-23; Rostkowski D., Nasza nie wasza, Press, nr 8/1999, s. 48). Praśniewski był też założycielem Prywatnego Banku Komercyjnego Leonard, którym kierował Zdzisław Pakuła, znany z czasów PRL-u jako prezes Narodowego Banku Polskiego. Posadę wiceprezesa tego banku piastował Bazyli Samojlik, niegdyś doradca ds. ekonomicznych gen. Wojciecha Jaruzelskiego, a w latach 1986-1988 minister finansów (zob. Kluzik J., Zawłocka A., Interesy w sieci, Wprost, nr 16, 21.04.1996, s. 21). Należy też wspomnieć, że w listopadzie 1998 r. 2 mln zł kaucji za Bogusława Bagsika (afera Art B) wpłacił Klub Kapitału Polskiego, którym kierował wówczas January Gościmski, będący udziałowcem Naszej Telewizji (zob. Rotulska M., Bagsik i przyjaciele, Nasz Dziennik, 20.10.2000, s. 5).

Ręka na Pulsie W 2003 r. Polsat przejął kontrolę nad Telewizją Niepokalanów Puls nadającą program pod nazwą Puls. Działająca od marca 2001 r. na bazie koncesji przyznanej Telewizji Niepokalanów, całkowicie komercyjna Telewizja Puls po dwóch latach działalności okazała się bankrutem. Nie spełniły się więc nadzieje Prowincji Ojców Franciszkanów - właściciela koncesji - na zbudowanie silnej stacji bez przemocy i seksu, która będzie przyjazna rodzinie. Wykup większościowego pakietu udziałów w spółce Antena 1, produkującej program dla stacji Puls, przez Zygmunta Solorza spowodował, że do emisji zaczęły trafiać filmy i seriale znane z Polsatu, które wielokrotnie podważały religijny charakter stacji. Istotna zmiana, uszczuplająca znacznie wpływ franciszkanów na kształt telewizji, zaszła w 2004 roku. Wówczas to nową, 10-letnią koncesję na nadawanie programu pod nazwą Puls otrzymała spółka Telewizja Puls (poprzednia koncesja należała bezpośrednio do zakonu). Obserwując poczynania właściciela Polsatu w tej stacji, należy się zgodzić, iż "(...) od początku było to działanie mające na celu zablokowanie wejścia ewentualnej konkurencji, a nie efekt pomysłu na atrakcyjny kanał dla widzów" (zob. Murawski J., Teleklincz, Press, nr 3/2005, s. 59). Sam Solorz stwierdził, że zakup udziałów w tej telewizji był podyktowany analizą ekonomiczną wykazującą, że Polsat ma nadmiar mocy produkcyjnych, które nie powinny się marnować. Planował on wręcz przekształcić Puls w stację publicystyczno-informacyjną. Jednakże na tak radykalną zmianę nie zgodzili się franciszkanie (zob. tamże, s. 58, por. Telewizyjna decyzja biznesowa, Rzeczpospolita, 28.08.2003). W 2004 r. Solorz uzyskał także koncesję na nadawanie kanału tematycznego Polsat - Zdrowie i Uroda. Rozwija się także Polsat Cyfrowy - satelitarna platforma cyfrowa Polsatu, która ma 700 tys. abonentów i dała przez 11 miesięcy 2005 r. 278 mln zł przychodu (zob. Polsat Cyfrowy zwiększa przychody, Rzeczpospolita, 20.02.2006, s. B3). W ramach Polsatu nadaje także Polsat 2 i Polsat Sport. Zygmunt Solorz zainwestował także w 1999 r. w stacje telewizyjne w krajach bałtyckich. Na Litwie kupił udziały w Baltijos TV, na Łotwie w stacji LNT, a w Estonii w TV 1. Na początku 2002 r. Polsat musiał wycofać się z Estonii, gdyż straty TV 1 przekroczyły 23 mln zł i przestała ona emitować program (zob. www.pb.pl). Obecnie Solorz planuje także pozbyć się pozostałych zagranicznych stacji (zob. Polsat: oferta publiczna poczeka, Rzeczpospolita, 8.12.2005). W planach Solorza było też posiadanie sieci telewizji kablowej. Do 2003 r. Polsat był właścicielem radomskiej telewizji kablowej Dami obsługującej 100 tys. abonentów. Czynił też poważne przymiarki, aby zakupić warszawską sieć telewizji kablowej Aster City. W 2005 r. Polsat pomimo licznych protestów uzyskał koncesję na kanał erotyczny Playboy Polska. Było to możliwe, gdyż rok temu skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji był zdominowany przez lewicę, która wielokrotnie pokazywała, iż nie dba o dobro społeczeństwa. Kilka dni temu Bogusław Chrabota, redaktor naczelny Polsatu, w jednym z programów telewizyjnych przyznał, że obecnie stacja pracuje nad nowymi możliwościami przekazu, by dostosować telewizję do ery internetu.

Totalizator zapłaci Warto też wspomnieć o pozostałych interesach Solorza. Kontroluje on Invest Bank, w którym przewodniczy radzie nadzorczej. Od 1988 r. posiada także Towarzystwo Ubezpieczeń na Życie "Polisa Życie". Solorz dysponuje również udziałami w Elektrimie, równocześnie będąc przewodniczącym rady nadzorczej spółki. Jednakże kłótnie wewnętrzne udziałowców Elektrimu blokują swobodny rozwój Polsatu - w tym wejście na giełdę. Elektrim jest udziałowcem Polskiej Telefonii Cyfrowej, do której należy Era i Heyah (telefonia komórkowa). Solorz działa także w sektorze energetycznym, gdyż jest posiadaczem udziałów Zespołu Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin, dostarczającej na rynek ok. 12 proc. wytwarzanej w kraju energii elektrycznej. Planowane jest również przyłączenie do Zespołu Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin kopalni w Koninie i Adamowie (przeciwko takiemu rozwiązaniu protestują tamtejsi górnicy - w kopalni "Konin" pracuje ok. 5 tys. osób, a w kopalni "Adamów" prawie 2 tys.). W 1998 r. Solorz nabył też tereny po hucie Siechnice niedaleko Wrocławia wraz z hałdą zawierającą stopy żelaza i chromu. Ważną inwestycją Zygmunta Solorza jest także Powszechne Towarzystwo Emerytalne Polsat, którego akcjonariuszami są: Telewizja Polsat, Polsat Media, Invest Bank i Totalizator Sportowy. Podjęcie współpracy z Totalizatorem było istotnym posunięciem marketingowym Polsatu, który nie tylko przyciągnął do siebie wielu nowych odbiorców, ale i zaczął czerpać konkretne korzyści finansowe z udostępnienia od 1996 r. czasu antenowego na losowania. Umowa zawarta z Polsatem określa, jakie kwoty na reklamę w Polsacie powinien wyasygnować Totalizator. Nakłady na reklamę każdego roku muszą wzrastać o 10 proc. (plus współczynnik inflacji). Jako bazowy do obliczania wydatków przyjęto rok 1999, kiedy wydatki wyniosły 31,6 mln zł. Przy tych założeniach do 2009 r. Totalizator Sportowy będzie musiał zapłacić Polsatowi 715 mln zł (zob. Numerki na szklanym ekranie, Rzeczpospolita, 20.11.2001). Według wstępnych danych, w 2005 r. Polsat wypracował 200-220 mln zł zysku netto. Obecnie myśli o wejściu na giełdę, wcześniej bez powodzenia szukał inwestora. Miała nim być spółka Agora, wydawca "Gazety Wyborczej", ale afera Rywin-Michnik przyblokowała te plany. Pojawiła się też cała lista potencjalnych inwestorów spoza Polski, którzy mieli zaangażować się w działalność Polsatu (m.in. Robert Murdoch czy nieistniejący już dziś koncern Leo Kircha). Należy stwierdzić, że w latach 90. Polsat miał dużo łatwiej. Wówczas jako jedyna duża stacja komercyjna mógł zdobyć rynek, a co za tym idzie i pieniądze, emitując muzykę disco polo, kiepskie filmy akcji i tasiemcowe opery mydlane. Według niezależnych raportów, Polsat wielokrotnie też wyprzedzał inne stacje w epatowaniu przemocą i seksem. Dzisiaj, niestety, nie jest lepiej, wizytówką stacji staje się chociażby program Jakuba Wojewódzkiego, w którym ostatnio Kazimiera Szczuka szydziła z Magdy Buczek. W miniony czwartek Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji postanowiła ukarać Polsat za prześmiewcze odnoszenie się do osób niepełnosprawnych i modlitwy. Fakt emitowania tego typu programów powinien skłonić władze stacji do przemyślenia założeń programowych, bo takie naganne zachowania mają miejsce nie pierwszy raz. Paweł Pasionek

Spór o kolaboranta Brzechwę Jan Brzechwa - świetny bajkopisarz dla dzieci - miał w swym życiorysie haniebne 10 lat pierwszego okresu powojennego, kiedy "najdziksze wyprawiał swawole" w ohydnym stalinowskim duchu. 15 stycznia 2007 r. po widocznym kilkuletnim "zapisie" na moje nazwisko w telewizji publicznej, w końcu zostałem do niej dopuszczony na fali ciągle nieśmiałej "odnowy". Nastąpiło to w ramach bardzo ciekawego nowego programu "Errata do biografii", przygotowywanego przez nonkonformistycznego twórcę telewizyjnego Grzegorza Brauna. Wystąpiłem w odbrązowiającym programie nt. Jana Brzechwy. Przypomniałem, że ten świetny bajkopisarz dla dzieci miał w swym życiorysie haniebne 10 lat pierwszego okresu powojennego, kiedy "najdziksze wyprawiał swawole" w ohydnym stalinowskim duchu. W programie obok mnie wystąpiły jeszcze trzy osoby, które co sił wybraniały Brzechwę, zakłamując, minimalizując lub wręcz negując fakty dowodzące umoczenia się Brzechwy po uszy w stalinowskiej mazi. Te trzy osoby stanowiły następujące grono: córka Brzechwy, jego biografka i krytyk literacki Ryszard Matuszewski, niegdyś jeden z najgorliwszych stalinizatorów literatury. Byłem sam przeciw trojgu wybielaczy Brzechwy. Na moją stronę jednak bardzo mocno działały jednoznaczne, wielce smakowite cytaty ze stalinowskich wierszydeł J. Brzechwy, które twórca programu pozwolił mi zacytować. Efekt "pojedynku" okazał się dość niekorzystny dla wizerunku Brzechwy z owych lat. I tego nie mogła mi darować cała grupa rozjuszonych "czerwonych" i "różowych" wybielaczy PRL. W ciągu paru miesięcy doszło do rozlicznych hucpiarskich wystąpień w obronie wizerunku Brzechwy, przy zastosowaniu na ogół tych samych kłamliwych chwytów. Przede wszystkim powtarzano twierdzenie, że oto niezwykle krzywdząco "lustruje się" Brzechwę, który w przerwie między setkami wspaniałych bajek "popełnił" wszystkiego kilka niedobrych socrealistycznych wierszy. Utworów, które mu teraz małostkowy "lustrator" Nowak wypomina. Przypomnijmy więc "czerwonym" i "różowym" kłamczuchom, że nie chodzi o kilka, lecz o paręset wierszy i satyr, zebranych w aż 8 kolaboranckich tomach. Złożyła się na nie stalinowska "radosna" twórczość Brzechwy z następujących publikacji:
1. "Szopka polityczna 1945/46" Janusza Minkiewicza i Jana Brzechwy, Warszawa 1945;
2. J. Brzechwa, "Palcem w bucie. Wiersze satyryczne", Warszawa 1947;
3. J. Brzechwa, "Strofy o planie 6-letnim", Warszawa 1951;
4. J. Brzechwa, J. Minkiewicz, "Pokój zwycięży. Wiersze i satyry";
5. J. Brzechwa, "Cięte bańki", Warszawa 1952;
6. J. Brzechwa, "Gawęda o dawnych latach, różnych kandydatach, o pałach i mandatach, o rzekach i mostach, o cudach i starostach", Warszawa 1952;
7. J. Brzechwa, A. Marianowicz, J. Minkiewicz, "Upominki noworoczne. Szopka satyryczna 1953", Warszawa 1953;
8. J. Brzechwa, "Wiersze wybrane", Warszawa 1955.
Dodać do tego należy jeszcze dwie książeczki-agitki z udziałem Brzechwy. Pierwszą z nich jest wydany w 1952 roku zbiór satyr pod redakcją J. Brzechwy i A. Minkiewicza: "Na obie łopatki", w którym roi się od "utworów" demaskujących "wrogów ludu" i "imperialistów" typu "Na przybycie Ridgwaya do Europy" J. Minkiewicza, "Ami go home!" S. Szydłowskiego, "Głos ciemiężonych" Leona Pasternaka, etc. Druga - to demaskująca amerykańską stonkę ziemniaczaną książeczka Brzechwy "Stonka i bronka". W tomiku Brzechwy zamieszczono ilustrację J.M. Szancera o tym, jak to źli Amerykanie zrzucają samolotami i balonem stonkę, i dodano na końcu odpowiedni komentarz do wierszy Brzechwy o tym, że stonkę w 1950 r. zrzuciły samoloty amerykańskie na terytorium NRD i Czech.

Jak kolaborował Brzechwa? Niegodziwa seria wystąpień wybielaczy stalinowskich służalstw J. Brzechwy wymaga dokładnego sprostowania w oparciu o jakże uparte fakty. Przypomnijmy tu kolejne etapy stalinowskiej kolaboracji Jana Brzechwy. Jest rok 1945. Polska ulega brutalnej sowietyzacji. Dziesiątki tysięcy najlepszych polskich patriotów, żołnierzy Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i Narodowych Sił Zbrojnych są wywożone na Syberię, nieludzko katowane w więzieniach. Prześladuje się, spycha na margines życia publicznego patriotyczne kręgi inteligencji i tak okrutnie już zdziesiątkowanej w czasie wojny. Najwybitniejsza pisarka tamtych czasów Maria Dąbrowska odnotowała w swym dzienniku pod datą 27 lutego 1945 r.: "To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą. I pomyśleć, że ten nieszczęsny naród po pięciu latach tak straszliwych ofiar, takiej niezłomnej walki i pracy podziemnej przeciw Niemcom nie ma nawet tej satysfakcji, żeby historię tej cudownej walki, pracy, ofiar ujawnić i laurem uwiecznić. Bo tę naszą krew i walkę opluto, zbezczeszczono, przekreślono". Na próżno protestują przeciw kolejnemu zniewoleniu Polski władze na emigracji, na próżno protestuje zdradzony przez aliantów w Jałcie prezydent Rządu RP na Obczyźnie Władysław Raczkiewicz. I w takim to czasie pojawia się jako jeden z produktów nowej "czerwonej Targowicy" "Szopka polityczna 1945/1946", wspólne "dzieło" dwóch gorliwych kolaborantów Jana Brzechwy i Janusza Minkiewicza. Wśród tekstów tam zamieszczonych znajdujemy m.in. prezentowany niżej wiersz satyryczny "Raczkiewicz", cyniczny paszkwil na prezydenta RP protestującego przeciw sowietyzacji Polski.
"Raczkiewicz" (wchodzi i śpiewa na melodię: "Kaczki za wodą") Gdy rodacy moi Wracać chcą z tułaczki, By ich straszyć, puszczam Dziennikarskie kaczki... (...) Plotki zawodzą, kaczki zawodzą, Nie chcą iść rodacy pod moją wodzą, Mają dość mych blag, a ja nieborak - Nieboraczkiewicz, ach tak... Od rana wieść straszną Wypuszczam na miasto "Polska republiką Będzie siedemnastą!" (...) Plotki zawodzą, kaczki zawodzą, Coraz mniej rodaków pod moją wodzą! Chcę postępu lecz - wciąż się cofam wstecz, No bo to u Raczka jest normalna rzecz! (wychodzi)
Kolejny etap rozkwitu stalinowskiej twórczości Brzechwy przynosi rok 1947. Jest to rok sfałszowanych wyborów, pełnego zaciśnięcia stalinowskiej obroży na Polsce. Już w 1946 r. liczba więźniów politycznych w Polsce sięgała 110 tysięcy osób. Po sfałszowaniu wyborów nasiliła się czystka administracji ze środowisk niekomunistycznych; władzę w oświacie, kulturze i nauce zdominowali czerwoni "inżynierowie dusz". Brzechwa właśnie wtedy wydaje jeden z najpaskudniejszych płodów swej kolaboranckiej twórczości: tom wierszy satyrycznych "Palcem w bucie". W czasie, gdy straszliwym terrorem, z pomocą sowieckich oprawców rozbijano resztki państwa podziemnego, publikuje jeden z najpodlejszych swych utworków "Ballada o dwóch facetach". W wierszu szkalował niepodległościowe podziemie, nadając mu znamię bandytyzmu.
"Ballada o dwóch facetach" (...) Byli sobie dwaj faceci Zbudowani jak atleci. (...) Gdy przyjechał sędzia z Warki, Pokrajali go w talarki. W mieście bojąc się odwetu, Na noc szli do N. S. Ze-tu, I szerzyli terror w lesie, Jak to pisze się w "Ekspresie". Raz pragnęli w mgle poranku Rozpruć kasę w pewnym banku, Ale szedł milicjant pieszy I wygarnął w nich z pepeszy. Pochowano go dyskretnie, A za trumną szły nieletnie. Byli sobie dwaj faceci, Dwóch facetów zabił trzeci. Nad ich grobem słonko świeci.
Propagandową wizję owego czasu dobrze odzwierciedla również inny wiersz tego tomu "Tak wiele się zmieniło". Brzechwa ukazuje z jednej strony odbudowującą się Warszawę i dzielny ludowy rząd, który tępi spekulację, a z drugiej strony, zajadłego "wroga ludu" Hemara, który dalej z Londynu opluwa tak oddanego Narodowi Brzechwę.
"Tak wiele się zmieniło" Przyjeżdżam do Warszawy Załatwić różne sprawy, I wyznam całkiem szczerze Wprost oczom swym nie wierzę: Już gruzy się uprząta Z każdego niemal kąta, I jak fiołki wiosną Wciąż nowe domy rosną, I jeżdżą już tramwaje, I most na Wiśle staje. Tak wiele się zmieniło, Że wprost popatrzeć miło. (...) I jest w ogóle lepiej, Dzień każdy serce krzepi. Monopol Tytoniowy Wprowadził cennik nowy, Zapałki? Obiecanka Cacanka. Była wzmianka, Że tramwaj już stanieje, I poczta, i koleje. Rząd tępi spekulację, To dobrze. Rząd ma rację Pół darmo. Jednym słowem Tak wiele się zmieniło, Że wprost popatrzeć miło. Toż samo - zagranica.
Świat Polską się zachwyca (...) Nas obca prasa chwali, Że owszem - i tak dalej, I tylko Hemar wieszczy Z Londynu na mnie wrzeszczy,
Żem marna jest osóbka, A on - to ksiądz Skorupka. Tak wiele się zmieniło. Że wprost popatrzeć miło (...)
Kolejny swój wiersz "Kciuk" Brzechwa poświęca "wstrętnym" panikarzom, którzy puszczają "zmyślone" pogłoski o ludziach więzionych za udział w AK (a to tylko malwersanci), szerzą panikarskie wieści o przyłączeniu Polski do Sowietów jako 17 republiki, podważają wiarygodność twierdzeń rządu. Brzechwa gorliwie spełnia zamówienia na satyrę prorządową, która ma napiętnować jak rozżarzonym żelazem wszystkich, którzy "psioczą" na "wspaniały ustrój" importowany przemocą z Rosji.
"Kciuk" Kciuk - nazwisko. Tego Kciuka Gdzieś poznałem przypadkowo, Ciągle dziury w całym szuka, Niepoprawny, daję słowo. Komentuje i tłumaczy Każde słowo, każdy gest: "To coś znaczy, W tym coś jest!" (...) Facet dostał się za kratę, Bo przywłaszczył pół miliona, A Kciuk szepcze: "Znam się na tem, Zresztą sam się pan przekona. Gość z A.K. był, nie inaczej..." I dwuznaczny robi gest: "To coś znaczy, W tym coś jest!" (...) Rząd był w Moskwie. No, i bieda, Bo już Kciuk we wszystko wnika: - "Rząd po prostu Polskę sprzedał... Siedemnasta republika... Pan nie wierzy? Pan zobaczy, Co kosztuje taki gest" "To coś znaczy, W tym coś jest!"
Nie zabrakło w tomie z 1947 r. i paszkwilu na tych, co nie chcą wracać z emigracji - wiersza "Wracać czy też nie wracać?". Przypomnijmy, że powstał on rok po pozbawieniu przez władze reżimowe polskiego obywatelstwa kilkudziesięciu największych polskich oficerów walczących na zachodnich frontach II wojny światowej z generałem Stanisławem Maczkiem na czele. Wiersz powstał w czasie, gdy zaczęły się już pierwsze aresztowania zasłużonych żołnierzy i lotników, którzy niebacznie zawierzyli władzom i powrócili z Zachodu do Polski. Część z nich padnie później ofiarami sfabrykowanych procesów.
"Wracać czy też nie wracać?" Każdy, ponoć, ojczyznę po swojemu kocha: Jeden kocha jak matka, drugi jak macocha, Jeden orze, jak może, drugi tylko gada, Ten, co gada, powiada, że orać - to zdrada, Jeden żyje dla kraju, drugi dla Andersa, Jeden chce, lecz nie może, drugi vice versa, To, co stać się musiało, już się nie odstanie - Wracać czy też nie wracać? Oto jest pytanie! (...) Inny, co już zrozumiał i już się ocucił, Wszystko chętnie by rzucił i do domu wrócił, Ale bardzo się boi, bo tam całkiem serio Straszą go wciąż więzieniem, tajgą i Syberią, Wmawiają, że kto wraca, ten ojczyznę zdradza, Bo w Anglii jest jedyna prawowita władza, A w kraju - tylko zdrajcy i tylko Rosjanie. - Wracać, czy też nie wracać? Oto jest pytanie! (...)
Poetycki spór: Hemar - Brzechwa Prawdziwą istotę sporów owych lat wyrażają powstałe w 1947 r. wierszowane polemiki między Brzechwą a Marianem Hemarem. Z jednej strony stał Brzechwa jako ucieleśnienie cynicznej, gotowej na wszelkie służalstwo Targowicy. Z drugiej strony zaś wielki "niezłomny z Londynu" Marian Hemar (Jan Marian Herscheles), polski twórca żydowskiego pochodzenia podobnie jak Brzechwa, ale w odróżnieniu od niego prawdziwie kochający Polskę i bezgranicznie nieznoszący targowiczan typu Brzechwy. Hemar, twórca wspaniałego kabaretu emigracyjnego, mistrz satyry politycznej, na emigracji był nieugiętym obrońcą polskości (m.in. w czasie wojny w liście do brytyjskiego "Timesa" z 11 lipca 1942 r. ostro skrytykował przejawy żydowskiego antypolonizmu). Był nieubłaganym przeciwnikiem wszelkich przejawów oportunizmu i narodowego zaprzaństwa. Dostawało się w jego tekstach niezwykle ostro różnym płaszczącym się wobec Bieruta i Bermana literatom, nawet najwybitniejszym, jeśli w tym czasie bili pokłony na reżimowym dworze. Nie oszczędzał przy tym Hemar i twórców żydowskiego pochodzenia od Brzechwy po Słonimskiego i Tuwima, którego nazywał wprost służalcem. W głośnej "Naradzie satyryków", piętnującej m.in. Jana Lesmana Brzechwę, Hemar pisał: Na nic talenty poety, gdy on w takiej roli, Że jest obrońcą gwałtu, lokajem niewoli. Kiedy on barbarzyńcy pisze panegiryk Szubrawa jego sprawa. I żaden satyryk Nigdy na niej nie rośnie i nigdy nie wyrósł! Nie dziw, że dziś z Tuwima satyryczny szmirus. Brzechwie poświęcił jedną z najlepszych swych satyr politycznych, małe arcydziełko "Odpowiedź", której fragmenty poniżej przytaczam. Na zawsze muszą utkwić w pamięci słowa Hemara, tak dobitnie wyrażające całą istotę sporu między nim a kolaborantem Brzechwą: (...) Chociaż pan Brzechwa z ironią prześmieszną Wykpiwa, szydzi, w parodię obraca, Że nasza "Greuel-propaganda" - bzdura, Kiep, kto nie wraca i tchórz, kto nie wraca, Żeby pracować w narodzie, z narodem, Kiedy już w kraju pełna wolność pióra, Sumienia, prasy - najlepszym dowodem "Szpilki"! Satyra, swoboda, odwaga, Nieskrępowanie, z jakim tam się smaga Sanację, faszyzm, warszawskie powstanie, Armię Krajową i W. Brytanię, (...) Panie poeto, co w kraju Traugutta, Okrzei, Ziuka i księdza Skorupki, Stajesz w obronie jakiegoś Bieruta, wykpiwasz wrogów jakiegoś Osóbki I to ci starcza za wolność! I taka Twoja poety duma i Polaka - (...) Jeśli tam wolność sumienia i słowa, Jeżeli taka odwaga cywilna, Napisz - co myślisz o Polsce bez Lwowa? Napisz - co myślisz o Polsce bez Wilna? (...) Wolność sumienia? Niech pan nas
przekona! Wolność poezji, wśród wolności mnóstwa? Niech pan napisze, że linia Curzona Jest linią zdrady i linią oszustwa (...). Do szczególnie podłych wybryków stalinowskiego służalstwa Brzechwy doszło w 1951 roku. Był to czas szczytowego rozkwitu sowietyzacji Polski. Świadome bardzo niszczenie części polskiej tradycji narodowej, skrajne przyczernianie i fałszowanie polskiej historii szły w parze z ogromną czołobitnością wobec wszystkiego, co sowieckie i rosyjskie. Odsunięcie, a później uwięzienie W. Gomułki usunęły jakiekolwiek nadzieje na choćby cień tzw. polskiej drogi do socjalizmu. Przyspieszenie sowietyzacji ma swój wyraz symboliczny - mianowanie w 1949 r. sowieckiego marszałka Konstantego Rokossowskiego polskim ministrem obrony narodowej. Szkoły i przedszkola obiegał popularny dwuwiersz satyryczny: Wieczór kasza, rano kluski. Naród polski, a rząd ruski. Sądząc po wierszach Brzechwy, to on dużo mniej wiedział o Polsce niż uczniowie i przedszkolacy, bo właśnie z werwą wysławiał ogrom wolności panującej w ówczesnej tzw. Polsce Ludowej. Właśnie w wydanym w 1951 r. tomie "Strofy o planie sześcioletnim" Brzechwa zamieścił wiersz "Wolności, prowadź", z apelem:
(...) Myśmy dzieci tej samej Wiary, Która ma przeobrazić świat: Obalamy porządek stary, Żeby nowy zbudować ład. My wierzymy, że ludzie szlachetni Atomowy zniweczą grom, My walczymy o Plan Sześcioletni, O fundament pod wspólny dom! (...) Nauczyli nas ludzie prości, Prosty robotnik i chłop, Że trzeba Wolność miłować, Toczyć o nią zaciekły bój. - Ty nas, wolności, prowadź. Czerwony jest sztandar twój. Krystyna Brzechwa twierdziła w wywiadzie dla "Życia" z 8 lipca 2000 r., że jej ojciec chyba w żadnym z wierszy "nie sławił ani Bieruta, ani Stalina". Jest to niestety twierdzenie nieprawdziwe, gdyż - jak udowadniam na przytoczonym niżej przykładzie - Jan Brzechwa z werwą sławił Stalina w wierszu "Nowa Huta". "Nowa Huta" Na to, żebyśmy w Polsce socjalizm zbudowali, Potrzeba więcej maszyn, potrzeba więcej stali, (...) Trzeba nam pióra przekuć na młoty i kilofy, W ogniu hutniczych pieców trzeba hartować strofy, W ogniu, co serca krzepi i mózgi doskonali - Sta - li! Sta - li!! Sta - li!!! Niech mnożą się traktory, które zaorzą pola, Niech mnożą się maszyny i książki, i przedszkola, A jeszcze stal i węgiel. I znowu stal i węgiel! Górnicy i hutnicy kują naszą potęgę. Nie masz granicy szczęścia, gdy tworzy się epoka: Płucom oddech szeroki, młodych droga szeroka, Przyszłość należy do tych, czyja wola niezłomna,
Drogę wskazał nam Stalin - chwała mu wiekopomna! Świat nowy budujemy od podstaw, od podwalin - Sta - lin! Sta - lin!! Sta - lin!!!

W 1951 r. również ukazał się inny kolaborancki tom wierszy i satyr Brzechwy "Pokój zwycięży" (znowu do spółki z J. Minkiewiczem). Znalazło się tam m.in. napisane przez Brzechwę swoiste "arcydziełko" propagandowego nienawistnictwa do wrogów z Zachodu - satyryczny wiersz "Głos Ameryki". W wizji Brzechwy Ameryka została przedstawiona jako ucieleśnienie wszelkiego zła, bezprawia i ucisku. Nie obyło się nawet bez twórczego zdemaskowania imperialistycznej coca-coli. Brzechwa z werwą protestował przeciwko temu, że: Niektórzy coca-colę od wolności wolą, nie wyjaśniając jednak, czy ta wolność miałaby przede wszystkim polegać na zapiciu się sowieckim bimbrem. Bimbrem, ale z Kraju Rad.
"Głos Ameryki" Fala czterdzieści cztery, Dwudziesta pierwsza trzydzieści. Słyszycie Głos Ameryki! Dobre lub złe, ale prawdziwe wieści! (...)* Ameryka! Ta ziemia szczęśliwa i wolna, Ojczyzna Waszyngtona, kolebka Lincolna, Zmieniona w kraj biznesu, kryzysu i reklam,
Wprowadziła zasadę: chwal się, ale nie kłam! Chwal się gumą do żucia, chwal się coca-colą! - Niektórzy coca-colę od wolności wolą,
Niektórych wolność cieszy, a niektórych złości: Fast przez kraty spogląda na Posąg Wolności. Trudno. Truman i trumna - dwa podobne słowa, Zmieści się między nimi bomba atomowa. Za żelazną kurtyną nikt o niczym nie wie, A tu wie nawet Murzyn wiszący na drzewie, I każdy bezrobotny i największy tuman: Dobrobyt, prawda, wolność - to Marshall i Truman (...) 1952 był kolejnym rokiem nasilania się stalinizmu w Polsce. Cały Naród coraz ciężej znosił rozmiary zniewolenia. Tymczasem Brzechwa robi, co może, dla wzmocnienia przedwyborczej agitacji na rzecz reżimu. Wtedy właśnie w 1952 r., roku narzucenia Polakom osławionej stalinowskiej "konstytucji lipcowej", Brzechwa pisze jedną z najhaniebniejszych swych książek, wydaną w półmilionowym nakładzie "Gawędę o dawnych latach, o różnych kandydatach, o posłach i mandatach, o rzekach i mostach, o cudach i starostach". Przedstawia w niej II Rzeczypospolitą jako czas, gdy: "Fabrykant z robotnika ssał soki ostatnie, rząd strzelał do ludu", obszarniczo-fabrykancka sitwa fałszowała wybory, a w Sejmie dominowały "różne mikołajczyki, warchoły i łgarze (...), zdrajcy i dwójkarze, hrabiowie, hitlerowcy, wszelkie psubraty". Z takim potępieniem II Rzeczypospolitej występował poeta, który kilkanaście lat przedtem był autorem sterty żarliwych panegiryków na cześć Marszałka Józefa Piłsudskiego. Który sławił w wierszu "Pogrzeb" (w tomie "Imię wielkości. Wiersze o Józefie Piłsudskim", Warszawa 1938): Wielkie zwycięstwo, dumne przemiany Naród i wojsko w rozkwicie sił I Wódz najmilszy, Wódz ukochany, Co dla nas walczył, cierpiał i żył. Który z patosem opiewał pamięć zmarłego Marszałka w wierszu "Piosenka żołnierska": Zawarłem z Tobą przymierze, Gdy szedłem jesienią w bój: Kto raz był Twoim żołnierzem, Ten zawsze będzie Twój! Rok 1953 okazał się na szczęcie ostatnim rokiem życia Józefa Stalina. Rozpoczął się jednak w atmosferze szczególnie zajadłej nagonki na wszystkich wrogów stalinizmu, od titowców po syjonistów. Kolejne osoby oddawały życie jako ofiary sfabrykowanych procesów lub czekały na egzekucje w celach śmierci. Polscy stalinowscy "inżynierowie dusz" nie siedzieli jednak z założonymi rękami. Pospiesznie, po stachanowsku, na akord produkowali kolejne obrzydliwe wiersze demaskujące coraz liczniejszych wrogów reżimu. Typowym, prawdziwie ponurym przykładem produkcji tego czasu była książeczka "Upominki noworoczne 1953. Szopka satyryczna" autorstwa trzech panów: Jana Brzechwy, Antoniego Marianowicza i Janusza Minkiewicza. W kogo godziło ostrze satyry, pod którą zgodnie podpisali się ci trzej panowie? Przede wszystkim w zbrodniczego Tito, który skwapliwie wyprzedaje po judaszowsku Jugosławię Amerykanom. Autorzy satyry pisali ją w czasie, gdy w różnych krajach, od Węgier po Albanię, stracono rozlicznych przywódców komunistycznych w sfabrykowanych procesach jako rzekomych agentów Tito. Innymi obiektami ich satyry byli amerykański prezydent-gangster i polski emigrant, chcący za wszelką cenę (także Wrocławia, Szczecina, Łodzi) dogadać się z hitlerowcami. Do tego dochodziła satyra na złych kułaków-spekulantów, co chowali przed ludem zboże i za to... przykładnie poszli wreszcie do więzienia. Przykłady służalczych stalinowskich wierszy Brzechwy można by bardzo długo mnożyć w oparciu o haniebny jego "dorobek" z propagandowych tomów obejmujących wiersze od 1945 do 1955 roku. Wbrew bezwstydnym łgarstwom wybielaczy Brzechwy, od michnikowskiej "Gazety Wyborczej" do postkomunistycznego "Przeglądu", nie chodziło wcale o kilka wierszy, lecz o wiele dziesiątków kolaboranckich utworów zatruwających świadomość Polaków. Były to wiersze częstokroć wręcz jadowicie atakujące wszelką opozycję, "wrogów ludu", Kościół, emigrację, itp. W przypadku Brzechwy chodzi bowiem o jednego z najgorszych i zarazem najpracowitszych kolaborantów doby stalinizmu, autora wielu dziesiątków wierszy, i satyr sławiących to, co najpodlejsze, i hańbiących to, co było w Polsce najszlachetniejsze. Czy wreszcie umilkną kłamcy wybielający tę targowicką działalność?
prof. Jerzy Robert Nowak

Homeopatia w homeopatycznych dawkach P. Anna Piotrowska, publicystka popularyzująca naukę, napisała w „Rzeczpospolitej” ogromny artykuł pt. „Kaczka homeopatyczna”. Zanim przejdę do dyskusji z Jej punktem widzenia - słów parę o homeopatii (h-p) - bo podejrzewam, że cześć z Państwa w ogóle nie wie, co to za stworzenie. Otóż h-p to leczenie ludzi „lekami rozwodnionymi”. Piszę to w cudzysłowie, ponieważ metoda h-p polega na tym, że rozwadnia się substancję 10-krotnie, następnie 10-krotnie - i tak 10 razy razy. W efekcie, jak się oblicza, szansa, że w otrzymanym roztworze znajdzie się choć jeden atom pierwotnego leku jest mniejsza, niż 1%!!!

I racjonaliści zgodnie stwierdzają, że takie coś leczyć w ogóle nie może - bo jak może leczyć: NIC? Homeopaci w odpowiedzi bredzą, że "woda zachowuje pamięć substancji, z którą się zetknęła" - ale są to, zgadzam się w wrogami h-p, brednie. Tym niemniej h-p ma miliony zwolenników - z których zdecydowana większość twierdzi, że dzięki h-p wyleczyła się właśnie z choroby. Jakim cudem? Autorka pod koniec walki z h-p wspomina skromnie: „Firmom produkującym specyfiki homeopatyczne udała się rzecz niebywała - wciskają ludziom ładnie opakowane placebo, wmawiając, że ono działa. A niektórzy pacjenci, widząc kolorowy, poważnie wyglądający kartonik, tak bardzo chcą wierzyć w uzdrawiającą moc zawartego w nim specyfiku, że zdrowieją. Nie od dziś jednak wiadomo, że autosugestia ma wielką siłę.” Otóż to!! Ludzie w to wierzą - więc zdrowieją. I komu to szkodzi?!? Szkodzi firmom farmaceutycznym, które twierdzą, że leki h-p są drogie (jak na czystą wodę - to istotnie...) ale produkowane przez nich leki są wielokrotnie droższe. I w dodatku leczą być może daną chorobę - ale bardzo często działają źle na inne organy. Jak mawiał Hipokrates lekarz powinien przede wszystkim nie szkodzić. Otóż leki h-p na pewno jeszcze nikomu - jako leki - nie zaszkodziły. Pod tym względem są więc lekarstwem idealnym. P. Piotrowska pisze na sam już koniec: „Co zatem można poradzić osobie, którą właśnie zaczyna łamać w kościach i ma gorączkę? Zamiast specyfiku homeopatycznego lepiej napić się herbaty z miodem. Według polskiego (i europejskiego) prawa nie można go wprawdzie nazwać lekiem, ale badania wykazują, że jest dobry na wszystko, od grypy po ciężkie zakażenia bakteryjne.” I tu się myli!! Po to, by chory uwierzył w działanie leku, musi za niego zapłacić - i to tak, by jakoś to odczuł! Dlatego herbata z miodem nikogo wyleczyć nie może... Jest to zresztą jeden z powodów, dla którego ludzie są niezadowoleni z "bezpłatnej służby zdrowia" Konkludując: nie ma sensu się spierać, czy leki h-p oddziałują na fizjologię pacjenta - bo jasne, że nie oddziałują. Z drugiej strony jest jednak jasne, że oddziałują na jego psychikę - w sposób korzystny. Więc po co się w to wtrącać? Działa selekcja naturalna. Naiwny wierzący w leki h-p do tego stopnia, że je kupuje, jest, znaczy się, podatny na sugestię. A więc najprawdopodobniej ta woda w kolorowym pudełku może go uzdrowić... A co z tymi, którzy zażywają leki h-p i umierają - choć mogli się wyleczyć? A - to ich problem. Każdy powinien być traktowany jak kowal własnego losu... JKM

Misiak dobrodziej

Tomasz Misiak, senator i koordynator europarlamentarnej kampanii PO, pracował w Senacie nad stoczniową specustawą. Później firma Work Service, której jest współwłaścicielem, bez przetargu dostała lukratywne zlecenie na realizację tego, co w ustawie zapisano

W listopadzie 2008 r. Komisja Europejska uznała, że Stocznia Gdynia i Stocznia Szczecińska Nowa dostały od państwa nielegalnie kilka miliardów euro pomocy. Stocznie pieniędzy oddać nie mogą, więc będą zlikwidowane, ich majątek wystawiony na licytację, wszyscy pracownicy zwolnieni (aż 8 tys. osób). W Polsce takiej operacji jeszcze nikt nie przeprowadzał. Rząd w ekspresowym tempie stworzył więc tzw. specustawę stoczniową.
Senator Misiak i jego firma Tomasz Misiak - 36-letni senator PO z Wrocławia - przewodniczył komisji gospodarki narodowej pracującej nad specustawą, zgłaszał do niej poprawki. Specustawa weszła w życie 6 stycznia. Ustawa stanowi, że za zapewnienie zwalnianym stoczniowcom miękkiego lądowania odpowiada państwowa spółka Agencja Rozwoju Przemysłu. 27 lutego ARP ogłosiła, że "do realizacji usługi szkoleniowo-doradczej" wybrała konsorcjum firm DGA z Poznania i Work Service z Wrocławia. Chodzi m.in. o doradztwo dla zwalnianych stoczniowców, szkolenia, pomoc w pisaniu CV, wyszukiwanie ofert. DGA to giełdowa firma konsultingowa. Work Service założył w 1999 r. Misiak z kolegami. Dziś Work Service to potentat na rynku pośrednictwa pracy - w 2007 r. jej przychody wyniosły 370 mln zł, zysk - ok. 4 mln. Senator był wiceprezesem firmy, dziś przewodniczy radzie nadzorczej. Pozostaje też współwłaścicielem. Według strony internetowej firmy ma 42 proc. akcji; sam twierdzi, że już tylko 30 proc. Bez przetargu?

Mieliśmy prawo Agencja przyznała kontrakt DGA i Work Service bez przetargu, z wolnej ręki. Mimo że wcześniej zachęcała, by zamówieniem interesowały się także inne firmy.- Na stronie internetowej ARP znaleźliśmy zaproszenie do tego projektu. Zgłosiliśmy się, a ARP zaprosiła nas i inne konsorcja na prezentacje - opowiada Aleksandra Janiak z międzynarodowej firmy doradczej Ecorys. - Spodziewaliśmy się, że wybrane firmy zostaną zaproszone do składania ofert, tak się zwykle robi. Z mediów dowiedzieliśmy się, że umowę już podpisano. Mówiąc oględnie, takie zachowanie Agencji bardzo nas zaskoczyło. Gdański region "Solidarności" też chciał zdobyć zlecenie. - Była prezentacja, a potem dostaliśmy odpowiedź, że te prezentacje to była tylko "analiza rynku" - mówi Roman Kuzimski, wiceszef regionu. - Mieliśmy prawo wybrać firmę z wolnej ręki - tłumaczy Zbigniew Mularzuk, dyrektor departamentu organizacji ARP. - Było mało czasu, obejrzeliśmy prezentacje i wybraliśmy najlepszych. Przy tego typu poważnych projektach cena nie jest decydującym czynnikiem. Firma Work Service, w której udziały ma senator Tomasz Misiak, nie będzie pomagać zwalnianym stoczniowcom w szukaniu pracy.

Po decyzji Donalda Tuska o usunięciu Misiaka część Platformy jest w szoku - Work Service zgłosił Agencji Rozwoju Przemysłu możliwość wycofania się z umowy, ARP się zgodziła - powiedział "Gazecie" wiceminister skarbu Zdzisław Gawlik. - To nie znaczy, że przy jej wyborze doszło do naruszenia przepisów prawa czy procedur. Tego nie wiem. Procedury sprawdza rada nadzorcza ARP. W sobotę ujawniliśmy, że firma Work Service, której współwłaścicielem i szefem rady nadzorczej jest Tomasz Misiak (wtedy senator PO), zajmuje się pośrednictwem pracy dla zwalnianych stoczniowców w Gdyni i Szczecinie. Firma Misiaka razem z agencją DGA dostała od ARP kontrakt wart kilkadziesiąt milionów złotych kontrakt bez przetargu. A wcześniej Misiak pracował w komisji gospodarki nad specustawą stoczniową. "Gazeta" opisała też inne przypadki, w których senator mógł popaść w konflikt interesów, pracując nad ustawami.
Wczoraj pierwsi o wycofaniu się firmy Misiaka dowiedzieli się od Gawlika posłowie na posiedzeniu komisji skarbu. - Odetchnąłem. To memento dla parlamentarzystów: polityk odpowiada za skutki, nie tylko za intencje - mówi Tadeusz Aziewicz, poseł PO i szef komisji skarbu. Jeszcze w weekend Misiak przekonywał, że nie ma sobie nic do zarzucenia. W poniedziałek zapowiedział, że rezygnuje z fotela szefa rady nadzorczej Work Service. A we wtorek zrezygnował z członkostwa w klubie parlamentarnym i partii. Wcześniej szef PO, premier Donald Tusk zapowiedział, że będzie o to wnioskował.
Non profit? Nie do końca W Gdyni i Szczecinie zwolnienia stoczniowców już się zaczęły (tylko wczoraj w Gdyni pracę straciło ok. 400 osób). Do końca maja zwolnione będą załogi obu stoczni - ok. 8 tys. osób. Kto zapewni im gwarantowaną przepisami pomoc? DGA miało odpowiadać za szkolenia, Work Service - za doradztwo i pośrednictwo pracy. - Pewnie w miejsce Work Service wybierzemy inną firmę. Ale znów musimy szybko pomyśleć o procedurach: normalny przetarg zająłby trzy miesiące, a jak byłyby odwołania - dłużej. Tyle czasu nie mamy - mówi wiceminister Gawlik. Przedstawiciele ARP od kilku dni zapewniali, że przyznanie firmie Work Service i DGA kontraktu bez przetargu było dobrym rozwiązaniem. - Tryb z wolnej ręki uzasadniony był brakiem czasu, prawidłowość takiej decyzji potwierdzili kontrolerzy z Urzędu Zamówień Publicznych. Wybraliśmy najlepsze firmy. Do przeczytania tekstu w "Gazecie" nie miałem pojęcia, że w jednej z nich udziały ma senator - twierdzi Zbigniew Mularzuk, dyrektor departamentu organizacji ARP, który odpowiadał za wybór firm. Innego zdania są związkowcy. - Jeśli kontrakt został rozwiązany, pewnie znaleziono w nim nieprawidłowości - mówi Marek Lewandowski z "S" Stoczni Gdynia. Kontrakt opiewał na 48 mln zł (łącznie dla DGA i Work Service). Misiak przekonywał, że jego firma nic na nim nie zarobi. - Dał mi słowo honoru, że to kontrakt non profit - mówiła Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. walki z korupcją. - To nie do końca prawda - przyznał wczoraj Mularzuk: - Poza wynagrodzeniem pracowników projekt obejmował koszty zarządzania, choć nie są na wysokim poziomie.
Misiak na ołtarzu, w PO zaskoczeni Wtorkowa decyzja Tuska o rekomendowaniu wykluczenia Misiaka zaskoczyła wielu polityków PO. Dowiedzieli się o niej - jak wszyscy - z konferencji prasowej. Oficjalnie większość chwali "bezkompromisowego premiera". Ale nie wszyscy. - Opisana przez "Gazetę" sytuacja Tomka Misiaka stawiała go w niekorzystnym świetle, ale trudno nie odnieść wrażenia, że premier położył go na ołtarzu kulturowej edukacji PSL-u - powiedział nam jeden z dolnośląskich parlamentarzystów PO, przypominając, że wicepremiera Waldemara Pawlaka oskarżonego o nepotyzm spotkały tylko słowa potępienia. Jeden z senatorów PO powiedział nam, że winne są władze partii, które nie reagowały, gdy Misiak był wybierany na szefa komisji gospodarki. - Były wtedy wątpliwości - dodał.
Wczoraj szef klubu PO Zbigniew Chlebowski powiedział, że na prośbę premiera przygotował listę posłów i senatorów Platformy, którzy prowadzą działalność gospodarczą lub mają udziały w spółkach prawa handlowego. Bo w ich przypadku też może wystąpić konflikt interesów. Ich praca będzie monitorowana, nie będą pracowali nad ustawami, z których mogą czerpać korzyść jako przedsiębiorcy. Powiedział, że to "kilkanaście nazwisk". Na razie PO nie będzie nalegać na zbycie udziałów w spółkach lub zaprzestanie działalności gospodarczej. - Byłoby to z mojej strony nieuczciwe - mówi Chlebowski. - W czasie kryzysu wartość udziałów często jest poniżej faktycznej wartości. Chlebowski przypomniał, że marszałek Sejmu Bronisław Komorowski prowadzi prace nad ustawą, która ma doprowadzić do profesjonalizacji zawodu posła i senatora. - Jeśli ktoś zostaje politykiem, musi się godzić z konsekwencjami - mówi Chlebowski. Rozwiązaniem mogą być m.in. fundusze powiernicze, w których będzie można ulokować udziały w spółkach.

Bo PiS był za spokojny Wczoraj w otoczeniu Tuska usłyszeliśmy, że decyzję o karze dla Misiaka podjął w obawie, że sprawa kontraktu nie jest jedyną, którą senator może mieć na sumieniu. Podejrzenia wzbudziły... spokojne reakcje PiS. - Nie atakowali ostro. Ograniczyli się do komentarzy, że jest konflikt interesów, ale Misiak powinien najwyżej zmienić komisję. Wyglądało, jakby mieli na niego coś jeszcze. A gdyby premier powiedział, że zawiesza Misiaka i daje mu czas na wyjaśnienie, zaatakowaliby nas za brak standardów - mówi nam polityk PO. Według naszych rozmówców Misiaka nie bronił nawet wicepremier Grzegorz Schetyna, choć to on forsował wcześniej jego kandydaturę na szefa kampanii europejskiej PO. Obaj są z Wrocławia, dobrze się znają. - Misiak sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał powagi sytuacji. Powtarzał, że nie ma sobie nic do zarzucenia. To przekonało Tuska, że on nie przestał być biznesmenem. A na polityka się nie nadaje, bo brakuje mu wyczucia - mówi nam polityk z otoczenia premiera.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P29 066
p34 066
066
p02 066
p11 066
066 073 Galusid 6621 Nieznany (2)
05 2005 066 067
p33 066
p06 066
p09 066
P27 066
01 2005 066 068
p08 066
P24 066
2010 03, str 066 071
P31 066
p14 066
P15 066
A A 066

więcej podobnych podstron