METALLICA „MASTER OF PUPPETS”
Już jakiś czas temu stwierdziłem, że najtrudniej jest pisać o zespołach, których muzyka znaczy dla Ciebie nieco więcej, niż dokonania pięciu milionów innych artystów.
Oczywiście takich wykonawców każdy z nas ma dwóch-trzech, są to grupy których albumy oprawione w folie zajmują honorowe miejsce na najwyższej z półek, ściany pokoju wyklejone są (bądź były) wszelkiego rodzaju plakatami, wycinkami z gazet, nie mówiąc już o zdjęciach ze zręcznie podrobionym autografem któregoś z muzyków.
Takim osobistym faworytem są dla mnie zacni „dżentelmeni” (James Hetfield, Lars Ulrich, Kirk Hammett, Clif Barton) ukrywający się pod równie zacną nazwą METALLICA. Ten szanowny i ceniony kwartet w światku ciężkiego grania ma na swoim koncie kilka naprawdę znakomitych produkcji, lecz jedna z nich zasługuje na szczególną uwagę. Tą płytą jest „Master of Puppets”.
Nie od dziś uważam, że jest to jeden z najlepszych albumów w historii heavy metalu. Metallica ma jedna wspaniałą cechę - każda płyta, którą nagrywa jest inna. Nie mówię lepsza. Akurat „Władcę Marionetek” krytycy uparli się nazywać największym osiągnięciem artystycznym zespołu. Ja również pod tymi słowami się podpisuję. Płytę tą nagrano latem 1985 roku w San Francisco.
Album otwiera „Battery”, który rozpoczyna się akustycznym wstępem w stylu flamenco, a po chwili następują mocne riffy i monumentalne brzmienie. Utwór napisano z myślą o fanach, którzy lubili na koncertach poryczeć sobie w refrenach. Słuchając drugiej tytułowej kompozycji możemy się przekonać, w jakim kierunku podążyła grupa. Utwory zaczynają być bardzo rozbudowane, o wyszukanej i kunsztownej formie. Kawałek „Master of Puppets” to bardzo podniosły, obdarzony niespotykaną motoryką utwór ze wspaniałym zwolnieniem w środku i solem gitarowym. Warstwa liryczna dotyka tematu manipulacji jaką niewątpliwie są
narkotyki. Kolejny utwór „The Thing That Should Not Be” to zdecydowany ukłon, a raczej hołd w stronę Black Sabbath. Muzyka jest niesamowicie ciężka, oparta na przytłaczających riffach i wyjątkowo wolnym tempie. Przykuwa uwagę nieprawdopodobnym paranoiczno - obłąkańczym klimatem, który może doprowadzić słuchacza do pewnego rodzaju „transu”. „Welcome Home (Sanitarium)” to kompozycja bardzo przyjemna dla ucha. Delikatne flażolety na wstępie, ładny balladowy temat oraz melodyjne solo wprowadzają odbiorcę w nostalgię i zadumę. Kolejna propozycja „Disposable Heroes” to jeszcze jeden utwór o manipulacji. Tym razem ofiarami są młodzi ludzie posyłani na wojnę by ginąć w imię „demokracji”. „Leper Messiah” ( przypadkiem nie myśleć o „kontrowersyjnym” polskim polityku...Jędrku L.) to protest przeciwko telewizyjnym kaznodziejom wykorzystującym głupotę ludzką do zdobywania fortun pieniężnych. Przedostatnim utworem jest „Orion” doskonałe instrumentarium. Analogicznie do tytułowej kompozycji jest podzielony na kilka części. Łagodniejsza, wstępna część zwraca uwagę kosmicznym klimatem. Obie gitary grają nieco uniesioną melodię, które według Hetfielda miały zabrzmieć jak śpiew syren. Ciekawie zagrał w tym kawałku Ulrich - choć prosto i oszczędnie. Burton popisał się w zakończeniu efektowną solówką. Na koniec pozostaje „Damage, Inc.” . Dziwny, jakby orkiestrowy wstęp (tak naprawdę zabawa potencjometrem i elektroniką), a dalej już tylko czad i karkołomny wyścig pomiędzy jękiem gitar, a łomotem perkusji.
Nieraz rozmyślałem, co decyduje o wielkości tego albumu, ciężko jest mi to określić. Może dlatego, że znajdują się na nim znakomite numery, ukochane przez fanów. Może dlatego, że jest to ostatni album „z dzieckiem kwiatów” Clifem Burtonem. Może dlatego, że to bezkompromisowa muzyka, która bez zbytniej promocji zawojowała listy sprzedaży. Wszystko to razem daje tak niesamowity efekt. Daje najlepszą płytę w historii ostrego grania.
Gorąco polecam.
MIŚ...