Nowe śmieszne propozycje WDost. Jan Rulewski (Bydgoszcz, PO) wpadł na kolejny pomysł: Pomysł na kryzys - podatek na colę i quady Nietypowy pakiet antykryzysowy złożył w Senacie Jan Rulewski z PO. - Chcę opodatkować sztucznie barwione napoje, takie jak cola, a pieniądze przeznaczyć na wyrównywanie szans rozwojowych dzieci - tłumaczył w TVN24. Podatek od napojów (nie objąłby naturalnych soków i wody mineralnej) miałby wynieść 30gr na litrze. Oprócz spodziewanych wpływów do budżetu, miałby też funkcję zdrowotną - dzieci piłyby takich napojów mniej. Innym pomysłem jest opodatkowanie quadów oraz motocykli i samochodów. - Pieniądze z tego tytułu mogłyby pomóc w obniżce cen leków dla emerytów - tłumaczy senator PO. Na pytanie, czy lubi colę, senator Rulewski odpowiedział w Polsat News, że "najchętniej ucieka do zsiadłego mleka". - Te napoje różne są słodzone chemikaliami, sacharyną, jak w czasach okupacji - dodał…. „opodatkować (30 gr/litr) barwione napoje, takie jak cola, a pieniądze przeznaczyć na wyrównywanie szans rozwojowych dzieci”. Poza wpływem do budżetu miałoby to tę zaletę, że dzieci piłyby tych napojów mniej. Proszę zauważyć, że p. Rulewski NIE jest senatorem z ramienia PPS, UP, SLD, ani nawet PiS: jest z Platformy Obywatelskiej. Tej samej, która na listy unio-posłów wstawiła p. Mariana Krzaklewskiego. Nazywa się „partią liberalną”. Internauci zareagowali różnie: propozycjami podatku od robaków dla wędkarzy, od głupoty i od biedy, („co raz na zawsze zlikwidowałoby biedę w Polsce”). Ja proponuję natychmiast po uchwaleniu takiego podatku uchwalić dotacje w wysokości 30gr dla producentów tych napojów - i po herb.. pardon: "Coca-Coli". Tyle, że przypominam sobie jak ćwierć wieku temu razem z p. Janem Rulewski walczyliśmy o to, by Polacy mogli bez przeszkód pić produkowany przez amerykańskich imperialistów napój p/n „Coca-Cola” - a ONI nam przeszkadzali. Oprócz tego p. Senator proponuje podatek od samochodów, motocykli i quadów - z przeznaczeniem na dopłaty do leków dla emerytów. A nie można by podatku od „Coca-Coli” przeznaczyć „na dopłatę do leków dla emerytów” - a podatek od quadów „na wyrównywanie szans rozwojowych dzieci”. Jak zauważył śp. Jan-Maria Arouet zwany w Polsce „Wolterem”: „Sztuka rządzenia polega na tym, by zabrać ile się da jednym - i dać to innym?. I na tym wywróciła się była francuska monarchia. P. Jan Rulewski nie powinien się dziwić, że wszedł właśnie w szeregi ONYCH”. JKM
Vae victis! Wśród komentarzy (weszło wczoraj na portal prawie 4000 osób) pojawił się tylko jeden, który broni stanowiska „piłsudczykowskiego”. {pangrabka} napisał: „Jeżeli do mojego domu wpadną bandyci, zgwałcą mi żonę, pobiją dzieci i zaczną rabować, mogę chwycić za siekierę i bronić swojej rodziny, nawet nie mając szans, albo płakać w kącie, czekając aż policja odwali za mnie całą robotę. Po wielu latach, kiedy ból po poległych wygasł, a Warszawę odbudowano, w ogólnym rozliczeniu to Polacy są zwycięzcami, bo swoim męstwem wprawili w podziw cały świat. W tym wypadku - gloria victis. A powstania nie dało się uniknąć. Nie AK, to Sowieci by je wzniecili. Nastroju młodych żołnierzy nikt by nie ostudził. To do wszystkich, którzy woleliby jednak czekać na policję.” {pangrabka} całkowicie, ale to całkowicie, nie ma racji. Porównanie jest niewłaściwe. Gdyby zrobić nie „powstanie”, a „pospolite ruszenie” 15-IX-1939 - to by to trzymało. Tu natomiast bandyci zgwałcili, pobili, rabowali już 5 lat - a tu {pangrabka} nagle się budzi? Kiedy policja, - co prawda: niesympatyczna - już u bram?!? Większość „całego świata” - o ile w ogóle cokolwiek wie o tym powstaniu (już prędzej wie o powstaniu w getcie - już Żydzi się o to starają) - uważa Polaków za niebezpiecznych durniów. Właśnie za kolejne absurdalne powstania. Co do wzniecenia: najprawdopodobniej istotnie Sowieci dopomogli do podjęcia decyzji o powstaniu? I co? Uważa Pan, że to jest dobrze, że coś korzystnego dla Sowietów uważane jest za „nieuniknione”. Wreszcie myli się Pan. Powstanie raz odwołano - i młodzi ludzie posłuchali. Nie wybuchło. Można go, więc było po prostu nie ogłaszać. Ćwierć miliona trupów, zniszczone całe miasto - i ja to mam jeszcze świętować???!!!??? Uprzejmie Państwa proszę o rozpropagowanie mojego stanowiska na innych forach i portalach - nie zapominając o porównaniu z wybuchem Krakatau!!! JKM
Walentynowicz nie chce benefisu z blogerami Legendarna działaczka Solidarności Anna Walentynowicz stanowczo sprzeciwia się organizacji przez blogerów benefisu z okazji jej 80tych urodzin, które obchodzi 13 sierpnia. Inicjatorka benefisu Małgorzata Puternicka powiedziała, że nie jest zachwycona reakcją Anny Walentynowicz, ale ją rozumie. " Inicjatywa ta nie otrzymała nigdy w żadnej formie mojej aprobaty. Moje stanowisko w tej sprawie było od początku jednoznaczne i negatywne" - napisała Walentynowicz w oświadczeniu przesłanym we wtorek PAP. B. działaczka "S" wyjaśniła, że jej oświadczenie ma związek z ostatnimi publikacjami, że społeczny komitet blogerów reprezentowany przez Elżbietę Schmidt i Małgorzatę Puternicką zamierza zorganizować jej benefis z okazji 80tych urodzin. Walentynowicz podkreśliła, że Schmidt informując media o jej zgodzie na organizację uroczystości urodzinowej "wprowadza opinię publiczną w błąd". "Jestem głęboko oburzona faktem, że pomimo mojego wyraźnego sprzeciwu panie Schmidt i Puternicką podejmują dalsze działania w celu zorganizowania tego benefisu i kontaktują się z przedstawicielami władz na szczeblu lokalnym oraz ogólnopolskim, a także, że prowadzą zbiórkę pieniędzy wśród czytelników blogów" - dodała. W ubiegłym tygodniu po spotkaniu z przedstawicielem blogerów Urząd Miasta w Gdańsku zadeklarował, że sfinansuje wynajęcie sali, jej nagłośnienie i oprawę multimedialną imprezy na cześć Walentynowicz. "Chcę podkreślić, że moje dotychczasowe kontakty z obiema paniami nie upoważniają ich w żaden sposób do zaliczania się do kręgu moich przyjaciół czy nawet znajomych. Panią Schmidt, która jest aktywna na kilku portalach internetowych m.in. pod imieniem Maryla poznałam kilka miesięcy temu przy okazji wywiadu, który przeprowadziła ze mną dla jednego z nich" - zaznaczyła w oświadczeniu Walentynowicz. Dodała jednocześnie, że jest wzruszona reakcją wielu rodaków przekazujących pieniądze na apel blogerów. "Chcę wszystkim Państwu bardzo serdecznie podziękować z głębi serca i jednocześnie jeszcze raz podkreślić, że z tą akcją nie mam nic wspólnego i nie będę w jakikolwiek sposób jej beneficjentem. Zdania nie zmienię: w uroczystościach organizowanych przez panie Schmidt i Puternicką nie wezmę udziału" - kończy swoje oświadczenie Walentynowicz. Stowarzyszenie Blogmedia24.pl, które zbiera pieniądze na benefis Walentynowicz, poinformowało we wtorek na stronie internetowej, że zebrało na ten cel blisko osiem tysięcy złotych. W ubiegłym tygodniu "Rzeczpospolita" napisała, że blogerzy poprosili kancelarię premiera o dotację w wysokości 30 tys. zł, aby uczcić 80tych urodziny Walentynowicz; kancelaria odmówiła dotacji. - Oczywiście nie jestem zachwycona reakcją pani Anny Walentynowicz, ale ją rozumiem - powiedziała inicjatorka benefisu Małgorzata Puternicka. - Mam świadomość, że życie wielokrotnie boleśnie ją doświadczyło i że ma niechęć do publicznych wystąpień. To był błąd ze strony komitetu organizującego benefis, że wystąpiliśmy do urzędu premiera o wsparcie finansowe - a to właśnie sprawiło pani Ani największą przykrość, tym bardziej, że o tym nic nie wiedziała. Zawsze przecież podkreślała, że niczego nie oczekuje dla siebie od państwa - dodała. Puternicka chciałaby teraz "piękną ideę" uczczenia 80. urodzin Walentynowicz przekazać jej znajomym z czasów opozycji, do których ma ona na pewno większe zaufanie, np. zamieszkałemu w USA Leszkowi Zborowskiemu. Podkreśliła jednocześnie, że nie chce natomiast rezygnować z księgi życzeń dla Walentynowicz, umieszczonych w Internecie przez blogerów. - Te życzenia możnaby spisać i wydać - jeden egzemplarz takiej publikacji podarować wówczas jubilatce, a drugi na pamiątkę przekazać na wystawę Drogi do Wolności w Gdańsku - proponuje. Puternicka uważa, że o tym, jak wykorzystać zebrane pieniądze, powinni zdecydować sami darczyńcy. - Część z tych pieniędzy pomogłaby na pewno wydać księgę życzeń - zaznaczyła. Walentynowicz to była działaczka Wolnych Związków Zawodowych i NSZZ "Solidarność". Za niezależną działalność związkową została dyscyplinarnie zwolniona z gdańskiej stoczni, co 14 sierpnia 1980 r. wywołało strajk, w którego wyniku powstał NSZZ "Solidarność". Odeszła ze związku jeszcze w latach 80., krytykując ówczesne kierownictwo związku skupione wokół Lecha Wałęsy. Istotą sporu stało się oskarżenie Wałęsy o współpracę z SB. W 2006 r. została odznaczona przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Orderem Orła Białego. W lipcu 2006 gdański Instytut Pamięci Narodowej ujawnił, że Annę Walentynowicz inwigilowało ponad 100 funkcjonariuszy i tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa w roku 1981, planując jej otrucie.
Kompromitacja a la prawica Kochajmy naszych prawicowców, bo tak szybko się kompromitują. Tragikomedia pt. „benefis Pani Anny Walentynowicz” - dobiega końca, jednak sprawa będzie jeszcze długo budziła nie tylko uśmiech, ale również poczucie niesmaku. Dla tych, którzy nie śledzą tak dokładnie okolic prawej ściany naszego internetowego zaścianka krótkie streszczenie. Miało być tak pięknie: wielki jubel kreowanego przez prawicowców „AntyBolka”, a przy okazji wylansowanie się prawicowego stołka, (bo na kanapę to jest trochę za małe, zresztą zdążyło się już podzieliło na nowe inicjatywy) pod nazwą Blogmedia24 (Swoja droga czy ktoś się zastanawiał, dlaczego nie 28 lub 32? - Tak harują żeby się skompromitować, że należy im się większa liczba niż marne 24;) Wracając do tematu. O imprezce robionej przez Elżbietę Szmidt „prezes Zarządu Stowarzyszenia Blogmedia24.pl” oraz tajemniczą oglądającą „świat znad kuchni” Małgorzatę Puternicką - panie co rusz informowały gdzie się dało. Od Salonu24 a na kancelarii premiera kończąc (swoją drogą, dlaczego nie zwróciły się do kancelarii prezydenta?) - Zapomniały tylko poważnie porozmawiać z główną zainteresowaną. A tak jak się dowiedziała, co wyczyniają nowe "przyjaciółki" - piszące o niej tak poufale na swoich blogaskach per „pani Ania” - walnęła pięścią w stół: „Inicjatywa ta nie otrzymała nigdy w żadnej formie mojej aprobaty (...) Jestem głęboko oburzona faktem, że pomimo mojego wyraźnego sprzeciwu panie Schmidt i Puternicka podejmują dalsze działania w celu zorganizowania tego benefisu i kontaktują się z przedstawicielami władz na szczeblu lokalnym oraz ogólnopolskim, a także, że prowadzą zbiórkę pieniędzy wśród czytelników blogów. (...) Chcę podkreślić, że moje dotychczasowe kontakty z obiema paniami nie upoważniają ich w żaden sposób do zaliczania się do kręgu moich przyjaciół czy nawet znajomych.” I powiało grozą. Zdemaskowana Maryla nagle zamilkła. (Hop, hop Marylu gdzie jesteś? Podła „bolszewia” nie daj Boże cię załatwiła?!) Oświadczenie w imieniu Blogmedia24 zamieścił Franciszek Gajek wiceprezes Blogmedia, który napisał, że stowarzyszenie „ograniczyło się jedynie do wejścia do Komitetu organizacyjnego uroczystości” i poza tym nie ma nic wspólnego z impreza. (Szkoda, że pani prezes Szmidt tak uparcie milczy;) Skromna ta prawica - wyjątkowo. To "nic" to konto na które zbierano kasę na jubel ;) No i list z prośba o dotację od wysłany przez Blogmedia24 do KPRM. A także fakt, że szefowa stowarzyszenia Elżbieta Szmidt vel Maryla była jedną z dwóch współorganizatorek imprezy (dane upubliczniła Anna Walentynowicz - więc nie widzę powodu żeby dalej udawać, że Maryla jest anonimowa) Afera wybuchła, a na prawicy zaczęło się nerwowe poszukiwania winnych. I znaleziono ich to oczywiście "Kuroń z Michnikiem" czyli te wredne media i jeszcze gorsi dziennikarze. „Czy nikt z Was nie zauważył, jak koronkowo rozgrywana jest ta akcja im bliżej benefisu? Najpierw wypuszczono balonik Rzepy, potem DerDz, teraz "życzliwe" otoczenie Pani Ani szepcze do ucha, aby wydała oświadczenie. Ale tu też powstaje pytanie; czy PAP przyszedł z "ofertą" i "argumentami" do Pani Ani, czy też Pani Ania poszła sama do PAPu? Dalszy scenariusz prosty...zniechęcić organizatorów, atakować ze wszystkich stron a potem wylezie sam myndrzec ze swoimi myślami ! Gra operacyjna WSIoków w toku. Niszczenie prawdziwej historii "Solidarności" trwa” - ogłosił niejaki Natenczas (proszę się nie załamywać, niektóre problemy da się pewnie jeszcze wyleczyć). Wytłumaczenie szybko podłapała współorganizatorka Małgorzata Puternicka, która oświadczyła: „Niestety, do Pani Anny Walentynowicz, w ostatnich dniach, było wiele telefonów, od różnych dziennikarzy, które wykrzywiły ideę działania Komitetu. Szkoda” I szybko dodała, żeby teza była jeszcze poważniejsza: „Trwa wojna o net, ale i o Anie Walentynowicz. ot co” Psycholog czytający to, uśmiecha się pod nosem. Wyjaśnienie stare jak świat. Powstał dysonans i zredukowano go najprymitywniejszą metoda: „ my nie mogliśmy się mylić, wiec nie udało nam się z powodu sprzysiężenia przeciwko nam. ”Patrząc na to, co robią nasze „prawicowe pokraki”, wylansowane w S24 przez Igora Janke, który zostało potem oskarżony o lewicowe odchylenia - zaczynam tęsknić za czasami „konwentu św. Katarzyny”. Wtedy ta nasza prawica była taka poukładana i zgodna;) ·Przypomnę pokrótce historię organizatorów niedoszłego „benefisu”. Prawdziwi prawacy po uznaniu, że Salon jest dla nich zbyt mało prawicowy założyli sobie jeden jeszcze bardziej prawicowy portalik (czy pamięta ktoś jeszcze taka inicjatywę jak blog.media.pl? ;). Potem się pokłócili. Założyli kolejne dwa portaliki. A potem Z Blogmedia24 wypączkowało się jeszcze trochę nowych - a jakże - jeszcze bardziej prawicowych portali tworzonych przez jeszcze większych patriotów. Jak zauważył pewien złośliwie ostatnio ujawnił się „prawicowy koniec Internetu”, czyli blog „nieodżałowanego Kambei Shimady”, czyli Pawła Paliwody? Ponoć „dalej na prawo zanika już umiejętność pisania i pozostaje jedynie miarowe uderzanie głową w ścianę.” PS W skomentowaniu całej sytuacji ubiegł mnie niestety na swoim blogu Wojciech Orliński PS II Jako ze niektórzy nie doczytują np. pierwszego zdania. Pisze wielkimi literami: O ile pierwotny pomysł uczczenia Anny Walentynowicz jest dobry (i tego nie warto zarzucać). Chylę czoła przez, 1Maud czyli pani Małgorzatą, że wpadła na taki pomysł i miała ochotę to zrobić. Jednak później zamieniło się to w tragikomedie. Zwłaszcza po zaangażowaniu się w to pani E.S., która zaczęła robić z tej "imprezy" polityczna szopkę. I to miał wykazać mój tekst. Osiecki
Świat wg Kiepskich Są ludzie, którzy nigdy nie są w stanie zrozumieć, że można chcieć zrobić coś dla innych, bez kalkulacji zysków i strat, z czystej potrzeby podziękowania za dobre działania, pomocy z życzliwości bez oczekiwania rewanżu, współczucia dla biedy bez obwiniania biednych, za stan, w jakim się znajdują etc. Trzeba koniecznie poszukać przyczyn „prawdziwych „ tych działań. Bez kalkulacji przecież świat nie funkcjonuje. Ich świat. Że przy okazji kopią, opluwają - nic to. Z wyrachowaniem, a wedle świata wg Kiepskich, ono jest nieodłącznym elementem każdego działania, można walczyć każdymi metodami. A jeśli jeszcze przedmiotem ataku jest jakiś tam bloger, czyli pokraka- to hajda do woli! Na pohybel faktom! Nie pytać takiego, bo i po co. Nie czytać ze zrozumieniem, co taki tam sobie pisze. Po co uruchamiać myślenie, skoro w Świcie Kiepskich tłumaczenie jest proste:zrobił-miał interes. Nie wyszło.. hihihi, nie zrobił interesu! I lecą perełki intelektu. Jakby Kiepski to zrobił, to by zrobił wszystko poprawnie do końca. To jasne. Wiec Kiepski daje sobie prawo do oceny surowej i ostatecznej. Daje sobie prawo do „tańca na grobie” idei przeciwnika. Czy nie ma do tego prawa? Ależ ma, jak najbardziej. Tylko, czy ma być, z czego dumny? Ja z tego, co się stało, za moją przyczyną, nie jestem dumna. Jest mi smutno, przykro. Czuje się rozbita. Że z dobrej woli zaplątałam się w nie mój świat.: intryg, opluwania, Za błąd, który musiałam popełnić, a nadal do końca nie wiem gdzie. Być może w tym, iż sądziłam, że w sferze publicznej, można działać wg schematu, który z powodzeniem stosowałam, w swoim codziennym życiu. Podziękować tym, którzy na to zasługują, zrobić cos dla nich, miło zaskoczyć. Nie kasą, ale czymś, co może sprawić przyjemność. A to błąd. Bo dałam sobie prawo do określenia oczekiwań osoby drugiej. Pani Anna Walentynowicz w oświadczeniu napisała, że nie może określić mnie nawet jako swojej znajomej. Zgadzam się z Nią. Mimo, że rozmawiałyśmy wielokrotnie, po wiele godzin. Mimo, iż pisałam o Niej o na podstawie materiałów, które od Niej samej otrzymałam. Mimo, że miałam przyjemność zapoznawać Ją z dokonaniami na Jej blogu. Nie zostałam Jej znajomą, bo gdyby nie znała, nie obawiałaby się moich działań. Tak jak i ja, gdybym znała panią Annę lepiej, umiałabym przewidzieć Jej reakcję na wystąpienie o wsparcie inicjatywy do władz, bez wytłumaczenia celu tej prośby. Cóż wie o mnie Pani Ania? Że pierwszy raz spotkałyśmy się w 1984 r. w Sadzie? Że spotykamy się ostatnio często, bo wiele o Niej piszę? Może ktoś usłużny ze Świata Kiepskich, szepnął: ona ma tym interes? Bo, co tak, sama z siebie? Pani Ania nie wie, że nigdy nie byłam obojętna na potrzeby innych, ze zorganizowałam, na zasadzie wariackiej akcji, domy dla powodzian w Brzegu. Że staram się pomagać wszędzie tam gdzie mogę, że działałam na rzecz Stowarzyszenia Emaus (Pomoc osobom wychodzącym na Wolność),że od lat karmię bezdomnych w Święta, ze przez wiele lat zaopatrywałam w żywność pogotowie Opiekuńcze, przyjmowałam pogorzelców do domu, ratowałam mienie sąsiadów w powodzi?. Cóż to, bowiem znaczy wobec dokonań Pani Anny... Kiedy prawica z lewica biła się o wykorzystanie medialne przywozu z Niemiec domków dla powodzian, powiedziałam: to nie są domki dla partii tylko dla powodzian? W efekcie transport domów wykonała lewica, która była organizacyjnie, tym razem, sprawniejsza. I zapisała sobie jako sukces. Nigdy nie nagłaśniałam, że to ja byłam inicjatorką i organizatorką tej akcji. Bo brzydzi mnie wykorzystywanie spraw ludzi do własnej autokreacji. Dziennikarz Jan Osiecki napisał na swoim blogu, w odpowiedzi na jasno przeze mnie wyartykułowane, przekłamanie faktów; O pani Małgorzata się objawiła - to znaczy, ze jeszcze nie spaliła się ze wstydu., po czym powtórzył swoje kłamstwa . To jest najwyższa półka dziennikarstwa, Panie Osiecki? Powtarzając swoje, do znudzenia, może się w głowie ludziom na trwałe ustali i za prawdę uznają. Gratuluję. Pan się pokrakami przejmować nie musi, prawda? Najważniejsze kopnąć na początek, a potem leżącego dobić dowolnym ciosem poniżej pasa. Na przykład zgrabnym zlepkiem dwóch różnych, moich wypowiedzi:” Wytłumaczenie szybko podłapała współorganizatorka Małgorzata Puternicka, która oświadczyła: „Niestety, do Pani Anny Walentynowicz, w ostatnich dniach, było wiele telefonów, od różnych dziennikarzy, które wykrzywiły ideę działania Komitetu. Szkoda” I szybko dodała, żeby teza była jeszcze poważniejsza: „Trwa wojna o net, ale i o Anie Walentynowicz. ot co” Że to ”szybko” dotyczyło komentarza Jacka Jareckiego ,czyli zupełnie innego wątku , niż pierwsza część wypowiedzi, to dla wytrawnego dziennikarza, furda. Liczy się efekt. Ale nie podejrzewam, że Pan się spali ze wstydu, Panie Osiecki. Trzeba, bowiem potrafić się wstydzić lub brzydzić kłamstwem. Pisze Pan, że podłapałam od P. Franka Gajka o roli Blogmediów w tej inicjatywie. Gdyby zadał Pan sobie trochę trudu, przeczytałby Pan kolejny komentarz PAP, który zawiera moje wyjaśnienia „na gorąco”, czyli zaraz po odczytaniu mi przez red. PAP całości oświadczenia, a na kilka godzin przed zamieszczeniem informacji przez Pana Gajka.
Nawigacja Serwisy skojarzone - Oczywiście nie jestem zachwycona reakcją pani Anny Walentynowicz, ale ją rozumiem - powiedziała inicjatorka benefisu Małgorzata Puternicka. - Mam świadomość, że życie wielokrotnie boleśnie ją doświadczyło i że ma niechęć do publicznych wystąpień. To był błąd ze strony komitetu organizującego benefis, że wystąpiliśmy do urzędu premiera o wsparcie finansowe - a to właśnie sprawiło pani Ani największą przykrość, tym bardziej, że o tym nic nie wiedziała. Zawsze przecież podkreślała, że niczego nie oczekuje dla siebie od państwa - dodała. Puternicka chciałaby teraz "piękną ideę" uczczenia 80. urodzin Walentynowicz przekazać jej znajomym z czasów opozycji, do których ma ona na pewno większe zaufanie, np. zamieszkałemu w USA Leszkowi Zborowskiemu. Podkreśliła jednocześnie, że nie chce natomiast rezygnować z księgi życzeń dla Walentynowicz, umieszczonych w internecie przez blogerów. - Te życzenia możnaby spisać i wydać - jeden egzemplarz takiej publikacji podarować wówczas jubilatce, a drugi na pamiątkę przekazać na wystawę Drogi do Wolności w Gdańsku - proponuje. Puternicka uważa, że o tym, jak wykorzystać zebrane pieniądze, powinni zdecydować sami darczyńcy. - Część z tych pieniędzy pomogłaby na pewno wydać księgę życzeń - zaznaczyła. W Świecie Kiepskich, jak ryba w wodzie, czują się także blogerzy. Zwykle tropiący, (ale tylko u przeciwników poglądowych) wszelkie niejasności. Mireks, Azrael, (który powiela kłamliwy tekst pana Osieckiego). Najbardziej rajcuje ich konstatacja, że 1 Maud konfabulowała na temat swoich kontaktów z p. Anną Walentynowicz, bo ta w oświadczeniu napisała, że jej nie zna. Czy rzeczywiście tak wynika z oświadczenia? „Chcę podkreślić, że moje dotychczasowe kontakty z obiema paniami nie upoważniają ich w żaden sposób do zaliczania się do kręgu moich przyjaciół czy nawet znajomych.” To w końcu stwierdza, że były czy nie? Ja się niczego nie muszę wstydzić. Mogę jedynie żałować, że popełniłam błąd. I bardzo żałuję. Bo zamiast radości, przysporzyłam Pani Ani, kłopotów. Nie mam grubej skóry, wielu fechmistrzów pióra w mainstreamie czy na blogach. I kalumnie dotykają mnie boleśnie. Wtedy staram się czytać ze zrozumieniem Dezyderatę:
Dezyderata Krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu, pamiętaj, jaki spokój może być w ciszy. Tak dalece jak to możliwe, nie wyrzekając się siebie, bądź w dobrych stosunkach z innymi ludźmi. Prawdę swą głoś spokojnie i jasno, słuchając też tego, co mówią inni: nawet głupcy i ignoranci, oni też mają swą opowieść. Jeżeli porównujesz się z innymi możesz stać się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od ciebie. Ciesz się zarówno swymi osiągnięciami jak i planami. Wykonuj z sercem swą pracę, jakkolwiek by była skromna. Jest ona trwałą wartością w zmiennych kolejach losu. Zachowaj ostrożność w swych przedsięwzięciach - świat, bowiem pełen jest oszustwa. Lecz niech ci to nie przesłania prawdziwej cnoty; wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie jest pełne heroizmu. Bądź sobą, a zwłaszcza nie zwalczaj uczuć; nie bądź cyniczny wobec miłości, albowiem w obliczu wszelkiej oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa. Przyjmuj pogodnie to, co lata niosą, bez goryczy wyrzekając się przymiotów młodości. Rozwijaj siłę ducha, by w nagłym nieszczęściu mogła być tarczą dla ciebie. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności. Obok zdrowej dyscypliny bądź łagodny dla siebie. Jesteś dzieckiem wszechświata: nie mniej niż gwiazdy i drzewa masz prawo być tutaj i czy to jest dla ciebie jasne czy nie, nie wątp, że wszechświat jest taki, jaki być powinien. Tak, więc bądź w pokoju z Bogiem, cokolwiek myślisz o Jego istnieniu i czymkolwiek się zajmujesz i jakiekolwiek są twe pragnienia; w zgiełku ulicznym, zamęcie życia, zachowaj pokój ze swą duszą. Z całym swym zakłamaniem, znojem i rozwianymi marzeniami ciągle jeszcze ten świat jest piękny... Bądź uważny, staraj się być szczęśliwy. Postaram się. A to, co płynie, to nie łzy. Tylko oczy mi się pocą. 1 maud
31 lipca 2009 Najpiękniejsza rzecz na grypę, to odrobina odry... Przychodzi czas na złomiarzy.. Ludzi, którzy do tej pory cieszyli się jako taką wolnością. A wolność- wiadomo- największy wróg Unii Europejskiej. Na razie w pięciu krajach członkowskich rusza program dotyczący złomiarzy. Między innymi w Polsce. Aktywiści w Polsce będą chcieli zorientować się w całości sprawy złomiarzy; prześledzić szlaki ich wędrówek, poznać osobowość, żeby opowiedzieli aktywistom o swoim życiu. Socjaliści europejscy chcą im pomóc(!!!!) Zbierający złom będą mieli szkolenia, biznes plany, i będą zbierali złom „ legalnie”(???). Program obliczony jest na trzy lata. I na te „ badania” socjaliści europejscy przekazali 4 miliony euro(???). Aktywiści się obłowią, biurokracja zarobi, a środowisko złomiarzy zostanie spenetrowane. I słusznie jeden z nich zauważył, że „ chodzi o opodatkowanie nas”(???). I słuszna jego racja…, Bo, o co miałoby chodzić? Ale poznanie osobowości, analiza szlaków wędrówek złomiarzy, ocenienie skali zjawiska.. To wszystko się z pewnością przyda do analizy kosztów i oceny możliwości podatkowych. Żegnajcie wolni złomiarzy - witajcie niewolnicy socjalistycznego państwa! Będziecie mogli zbierać złom, ale pod kuratelą państwa i urzędników! Bo niewola - to wolność!- jak pisał klasyk. Tymczasem z okazji św. Krzysztofa, patrona kierowców, policja obywatelska zorganizowała wspólne patrole drogowe razem z księżmi - patriotami., Łamiący przepisy zamiast mandatów dostawali ulotki na temat bezpiecznej jazdy, byli nie tylko pouczani, ale także zapraszani do skorzystania z symulatora zdarzeń. Księża - patrioci przypominali kierowcom „Dziesięć przykazań kierowcy”(????). Czy oprócz tych przykazań, które otrzymał Mojżesz na Górze Synaj od Pana Boga- istnieją jeszcze przykazania napisane specjalnie dla kierowców? Nie słyszałem, ale księża -patrioci coś na ten temat z pewnością wiedzą.. Obok „ nie bycia egoistą na drodze”,” nie bycia ostrym w słowach, czynach i gestach wobec innych ludzi”,”” bycia trzeźwym” czy „ szanowania pieszego”- spodobało mi się „ przykazanie” o „zapinaniu pasów”(????) Nie dość, że nie ma takiego przykazania, to jeszcze obowiązek zapinania pasów miałby być nakazem Boskim(????). Naprawdę niezłe- a jakie zabawne! Przecież 95% kierowców umierających w czasie zderzeń- to kierowcy umierający w pasach niebezpieczeństwa. Mimo tego władza ludowo- demokratyczna nie chce dać człowiekowi wolności, tylko jeszcze przymusza, przy pomocy usłużnych księży do propagowania niewoli. A przecież sam Pan Bóg dał człowiekowi wolność, jako prawo naturalne. Ale człowiek ponad prawem naturalnym uważa za ważniejsze prawo ustanowione przez grzesznego człowieka, przeciw innemu człowiekowi. I do tego wmieszali jeszcze świętego Krzysztofa..(???). On też był za przymusowym zapinaniem pasów niebezpieczeństwa w samochodach. Nie tylko on! Wszyscy święci byli. Jaką drogową propagandę sączą nam, na co dzień, mając nas za kompletnych imbecyli? I nawet poświęcili jeden dzień nie karząc mandatami. Jakie straty dla budżetu! Ale propaganda zapinania pasów niebezpieczeństwa w samochodach jest ważniejsza..” Na propagandę nie ma, co żałować pieniędzy”- mówiła Bożena Dekiel- w filmie z tamtej komuny. A niewola pasowa- to wolność! No i będzie ustawa łagodząca skutki kryzysu, dodajmy, - jeśli jest - to wywołanego przez rządzących poprzez podnoszenie permanentne kosztów, podatków, a w konsekwencji cen. Od dwudziestu lat! Będą dopłaty dla firm i ich pracowników, którym obroty spadły o 25%(???). Dopłaty będą - jak to w socjalizmie - kosztem tych, którym obroty nie spadły, w ramach solidaryzmu społecznego i socjalnego liberalizmu. Bo solidaryzm społeczny od socjalizmu liberalnego dzieli naprawdę niewielka przełęcz.. Można powiedzieć, że niewielki rów. Natomiast oba te socjalizmy musimy utrzymywać my. Czy tego chcemy- czy też nie? Bo socjalizm, jako system defraudowania bogactwa, poprzez redystrybucję od jednych do drugich poprzez klejące się ręce biurokracji- jest tylko systemem marnotrawstwa niczego pozytywnego do gospodarki niewnoszącym. No, bo co może być pozytywnego z przesypywania pisaku z jednej kupki na drugą, oprócz strat? Chyba, że piasek przesypywany jest w klepsydrze, to, chociaż wiemy, która jest godzina.! Ile będzie problemów; która firma ma dostać, skąd wziąć pieniądze, czy nie za mało, a dlaczego tak późno rząd pomaga, a pan prezydent podpisuje? Bo jakoś dziwnie spotkała się Polska liberalna z Polską solidarną.. I o dziwo - mimo różnicy poglądów- w tej sprawie obie Polski są zgodne! Jakby przypadkiem zgodność decyzji wpisuje się w ponadnarodowe decyzje o dopłatach w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Oczywiście Unia Europejska musi jeszcze wyrazić zgodę, w ramach naszej nowej suwerenności, na tego typu praktyki.. Sama dopłaca jak uważa, a my musimy mieć zgodę. Bo niewola to wolność- jak twierdził Orwell. Jak najwięcej niewoli- to wtedy jest najwięcej wolności? W ramach wolności gospodarczej pozostają również solaria i to od jakiegoś czasu, od czasu do czasu Opalanie się w nich powoduje czerniaka. Rak skóry może być nawet przyczyną zgonu, a przecież nikt nie chce umierać młodo i to od czegoś tak nieprzyjemnego jak rak skóry.. Tak przynajmniej twierdzą wynajęci przez propagatorów nowej idei walki z solariami- usłużni „ naukowcy” z różnych instytutów, gotowi w każdej chwili uzasadnić coś, co akurat potrzebne jest rządzącym. Bo chodzi o argumenty ”za”, a propagującym - jak zwykle chodzi o nasze dobro, a my go oczywiście mamy coraz mniej. Na razie półgębkiem rozważa się ustanowienie wieku dopuszczającego człowieka do opalania się w solariach ma poziomie osiemnastu lat, tak jak to już zrobiono w socjalistycznych Niemczech i coraz bardziej socjalistycznej Wielkiej kiedyś Brytanii, pełnej kiedyś bohaterskich Brytów, którym nikt urzędowo nie zabraniał opalania się wtedy na słońcu, bo solariów nie było. No i nie było tylu urzędów, świadczących o wielkim rozwoju „ cywilizacji biurokratycznej”. A teraz podobno czerniaki atakują Polaków, i to tych opalających się w solariach. Coś musi być na rzeczy, musi być kręcona jakaś nowa socjalistyczna lipa, bo w ostatnim czasie propaganda kładzie nacisk na wmawianie „obywatelom” zła, jakie niosą z osoba solaria. O Słońcu jakby mniej, bo to jednak rzecz istniejąca naturalnie, ale lepiej opalać się w miarę i nie za dużo, bo też może zaszkodzić, i może również pojawić się rak. Solaria w dalszej przyszłości można po prostu zlikwidować, gwałcąc tysięczny raz zasadę, że chcącemu nie dzieje się krzywda, jak to w socjalizmie, a ze Słońcem też coś można zrobić, na przykład zasłonić, problem tylko w tym, skąd wziąć takiego wielkiego słonia. Można również wyznaczyć limity opalania każdemu indywidualnie, a na początek zbiorowo i powołać nowe służby słoneczne, rodzaj patroli słonecznych, które kontrolowałyby „obywateli” pod kątem prawidłowego korzystania z kąpieli słonecznych.. Taki patrol słoneczny musiałby mieć oczywiście jakieś uprawnienia i bloczki mandatowe, żeby móc przynajmniej w zarysach realizować Narodowy Program Walki z Rakiem Słonecznym. Będzie to kolejny krok w kierunku realizacji społeczeństwa otwartego, otwartego na wszelką niewolę, w tym przypadku niewolę dotyczącą limitowanego opalania. Wojna to pokój Wolność to niewola Ignorancja to siła „Nie mają dostępu do twojego mózgu”- powiedziała jedna z bohaterek „Roku 1984”. A jednak mieli. ”To, co ci się tu przydarzy, zmieni cię na zawsze”- powiedział, O'Brien. I nie skłamał Rok 1984 coraz bliżej…, mimo, że minął jakiś czas temu… WJR
Zapomniani przyjaciele Polski W lipcu 1939 roku sytuacja w Europie była wprawdzie napięta, ale nasza dyplomacja była dobrej myśli. Nie tylko, dlatego, że - podobnie zresztą, jak i dzisiaj - państwem naszym kierowali najlepsi z najlepszych - oczywiście, jeśli nie liczyć Mariana Buczka i innych pensjonariuszy Rawicza i Wronek, - ale przede wszystkim, dlatego, że Polska - podobnie jak i teraz - miała potężnych obrońców. Zaledwie w kwietniu gwarancji udzieliła Polsce sama Wielka Brytania, co w powiązaniu z istniejącym od 1921 roku sojuszem wojskowym z Francją wyglądało wręcz znakomicie. Wprawdzie w początkach lipca 1939 roku minister Mołotow przedstawił delegatom Anglii i Francji, mimo spodziewanych trudności ze strony rządu polskiego próbującym pozyskać ZSRR do antyniemieckiego, tzn. pardon - oczywiście antyhitlerowskiego sojuszu, żądanie zgody na przemarsz Armii Czerwonej przez terytoria Polski i Rumunii, ale bawiący 17 lipca w Warszawie szef brytyjskiego Sztabu Imperialnego generał Ironside obiecał bardzo wydatną pomoc angielską, m.in. ze strony 60 batalionów rozlokowanych w tym celu na Bliskim Wschodzie, więc nie było najmniejszego powodu do niepokoju. Jakże z tym optymizmem kontrastował list, jaki 24 lipca wystosował do kanclerza Rzeszy Adolfa Hitlera prezes Rady Ministrów Królestwa Węgierskiego Paweł hrabia Teleky: „Ekscelencjo, Aby uniknąć możliwości wszelkiej fałszywej interpretacji mego listu z 24 lipca, mam zaszczyt oświadczyć Ekscelencji ponownie, że w obecnym stanie rzeczy Węgry, z uwagi na względy moralne, nie mogą przedsięwziąć żadnej akcji militarnej przeciwko Polsce. Mam zaszczyt złożyć Ekscelencji wyrazy mego całkowitego szacunku. Hrabia Paweł Teleky Prezes Rady Ministrów Królestwa Węgierskiego.” Być może hrabia, Teleky skądś wiedział, że Adolf Hitler już 11 kwietnia, a więc zaraz po angielskich gwarancjach, nakazał wprowadzenie harmonogramu godzinowego do „Fall Weiss”, czyli ramowego planu wojny z Polską i że uderzenie nastąpi już 26 sierpnia. Nie mógł jednak wiedzieć, że 25 sierpnia Wielka Brytania zawrze z Polską sojusz wojskowy, wskutek czego Adolf Hitler przełoży termin ataku na 1 września. To, co wydarzyło się potem, jest dość dobrze znane, chociaż, ma się rozumieć, nie uwzględnia jeszcze potrzeb nowego etapu polityki historycznej, inspirowanej przez strategicznych partnerów. Naprzeciw tym potrzebom wychodzą jednakże najbardziej postępowe kręgi w Polsce, a to przygotowując demaskatorskie obrazy o Westerplatte, a to przechodząc od oskarżeń społeczeństwa polskiego o „bierność”, do oskarżeń o „współudział” w zbrodniach II wojny światowej, a przecież nowy etap dopiero się zaczyna i nikt nie powiedział jeszcze w tej sprawie ostatniego słowa. Niejedno zaskoczenie przyjdzie nam w związku z tym przeżyć, bo tylko patrzeć, jak „maleńcy uczeni” już zadbają, by głównym wydarzeniem kampanii wrześniowej 1939 roku stała się „krwawa niedziela” w Bydgoszczy. Zanim to jednak nastąpi, spróbujmy wypełnić pozostałe jeszcze białe plamy i oddać sprawiedliwość ludziom, którzy w tej najczarniejszej godzinie katastrofy naszego państwa, udzielili Polsce i Polakom pomocy, a przynajmniej z wdzięcznością ich wspomnieć. Mam tu na myśli oczywiście Węgrów, a w szczególności wspomnianego już premiera hrabiego Pawła Teleky, który nakazał przyjąć na terytorium węgierskie około 140 tysięcy polskich uchodźców wśród których było około 110 tysięcy żołnierzy próbujących przedostać się do Francji w celu kontynuowania walki. Wiadomo, że władze węgierskie utworzyły ponad 80 cywilnych i 90 wojskowych obozów dla uchodźców, którymi z ramienia rządu opiekował się specjalny komisarz, dr Józef Antall, ojciec pierwszego węgierskiego premiera po transformacji komuny. Jego zasługi zostały zauważone i uhonorowane, ale przecież, na szczęście, nie był on na Węgrzech odosobniony. Bardzo wiele dla polskich żołnierzy zrobiła węgierska arystokracja, m.in. księżna Klara Odescalchi-Andrassy, czy hrabina Ilona Andrassy. Oprócz nich wielkie zasługi położyli również ludzie niesłusznie dziś zapomniani - jak na przykład Antal Szapary. Antal Szapary był Węgrem o polskich korzeniach i to bez żadnej przesady - najlepszego gatunku. Jego matką była Maria Przeździecka, potomkini Sanguszków, Sapiehów i Radziwiłłów, podczas gdy jego ojciec Paweł Szapary wywodził swój ród w 14 pokoleniu od... Króla Władysława Jagiełły! Antal Szapary, jako łącznik Węgierskiego i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża położył wielkie zasługi w organizowaniu pomocy polskich uchodźcom cywilnym, a zwłaszcza żołnierzom. Oto, co pisze na ten temat hrabianka Edelsheim Gyulai Ilona, wdowa po wiceregencie Stefanie Horthym w książce „Honor i obowiązek”: „Problem polski pojawił się w 1939 roku. Otworzyliśmy granice dla członków armii polskiej i dla uciekinierów cywilnych i na skutek tego masowo napływali do nas po inwazji niemieckiej i rosyjskiej w 1939 roku. Wszyscy przyjmowali ich serdecznie. U nas było jedyne w Europie gimnazjum polskie i na uniwersytecie prowadzone były kursy polskiego. Uciekinierzy prowadzili też działalność polityczną i posiadali nawet radiostację. Wielu z nich uciekało do Jugosławii, żeby dalej walczyć u boku aliantów. Naturalnie ucieczki te odbywały się przy pomocy węgierskiej. Za wiedzą ministra spraw wewnętrznych Ferenca Keresztes-Fishera, polski rząd emigracyjny zorganizował regularne połączenie kurierskie przez Węgry z Polską. O wszystkim byłam dobrze informowana przez mojego szwagra Gyulę Karolyi'ego, który wiele robił dla polskich uciekinierów i ściśle współpracował z Anti i Erzsebet Szapary'mi.” Oczywiście nie uszło to uwagi Niemców, tzn. pardon - żadnych tam „Niemców”, tylko oczywiście „nazistów”. Kiedy więc 18 marca 1944 roku rozpoczęli okupację Węgier, natychmiast zaczęli regulować rachunki, między innymi z tymi, którzy tak wydatnie pomagali polskim żołnierzom i cywilom? Oddajmy raz jeszcze głos synowej regenta Michała Horthy'ego: „... Kiedy wróciłam na Zamek, przyszła wiadomość, że Anti Szapary'ego złapali Niemcy? Dalsza część dnia zeszła mi na tym, że próbowałam ratować Anti. Prosiłam o pomoc przybocznego adiutanta Debreceni'ego i pana Baviera, szwajcarskiego pełnomocnika (Międzynarodowego Czerwonego Krzyża - SM). Wszystko na próżno! Nie dowiedzieliśmy się nawet, dokąd go wywieźli.” Okazało się, że wywieźli go do obozu koncentracyjnego w Mauthausen, gdzie był nawet skazany na śmierć, z pewnością za uprzednią działalność na rzecz polskich uchodźców, ale dzięki interwencji szwedzkiego króla Gustawa Adolfa, został po pięciu miesiącach wypuszczony i w 1948 roku osiadł w Stanach Zjednoczonych. Mieszka tam jego syn Paweł Szapary, zaś w Budapeszcie rezyduje aktualna głowa całego rodu - Gyorgy Szapary. Zanim tedy wkroczymy na dobre w nowy etap polityki historycznej, w ramach, której będziemy musieli, (bo chyba będziemy musieli?) Pod rygorem odpowiedzialności przed niezawisłym sądem przyjmować do wierzenia rewelacje, jakich świat nie widział - warto, by Polska okazała wdzięczność tym, którzy w najtrudniejszych momentach pomagali jej żołnierzom, pomagali jej obywatelom. A przynajmniej - żeby, chociaż o nich pamiętała. SM
Z deszczu pod rynnę Chmury gnane zachodnim wichrem znad Atlantyku docierają do wybrzeży Irlandii i tam najpierw zrzucają ładunek, - ale mają jeszcze wystarczająco dużo wody, by deszcze, co prawda już przelotne, dotarły również na wschodnie wybrzeże, w okolice Dublina. W rezultacie pogoda w Irlandii jest - jak mówią fachowcy - „przeokropna”. Niby wszyscy o tym pamiętają, ale kiedy wybraliśmy się na wyprawę górskim szlakiem otaczającym Glendalough na południe od Dublina, wzięliśmy nieopatrznie tylko jeden parasol, co oczywiście okazało się niewystarczające. Kiedy tylko wyjechaliśmy na dobre w miasta i minęliśmy podmiejskie rezydencje, ciągnące się wzdłuż dróg okolonych murami, dotarliśmy na tereny właściwie bezludne i całkowicie bezdrzewne? Wzgórza porośnięte są wrzosowiskami, albo paprociami, spod których co i rusz wyciekają strużki torfowej wody, nadając większym strumieniom brunatny kolor. Jak okiem sięgnąć, nie widać nawet krzaczka, za to coraz częściej pojawiają się kępy sitowia i to nawet na szczytach wzgórz, które - jak się później przekonaliśmy - stanowią jedno wielkie bagnisko? W samym Glendalough znajdują się ruiny bardzo starego kościoła, który jeszcze w XIII wieku przestał już być katedrą oraz resztki klasztoru, obok których stoi równie stara, kamienna wieża, zbudowana jako schronienie przed Wikingami. Wejście do wieży znajduje się na wysokości pierwszego piętra. Mnisi, na wieść o Wikingach wchodzili z zapasami do wieży, wciągali drabinę i oczekiwali zmiłowania Boskiego. Wszystko to położone jest w dolinie wypełnionej przez dwa jeziora i porośniętej stareńkimi dębami, potężnymi jodłami i co najmniej dwustuletnimi sosnami. Obfitość i uroda tego starodrzewu kontrastuje z bezdrzewnością okolicy - a podobno nie jest ona w Irlandii żadna osobliwością. Lasów tu w ogóle jest mało, a sporo ziemi nie nadaje się pod uprawę, w związku z tym użytkowana jest, - jeśli w ogóle - w charakterze pastwisk. W innych częściach wyspy uprawia się też zboże, przede wszystkim jęczmień, z którego powstaje znakomita irlandzka whisky, no i oczywiście piwo marki Guiness. Szlak wokół Glendalough ciągnie się na przestrzeni, co najmniej 10 kilometrów i najpierw zachęcająco przebiega bitymi drogami, ale już wkrótce trzeba rozpocząć wspinaczkę po spojonych metalowymi taśmami, starych podkładach kolejowych, bez których wejście na grzbiety wzgórz pokryte grząskim torfowiskiem byłoby niepodobieństwem. W suchszych miejscach wokół szlaku sitowie wypierane jest przez wrzosy o zadziwiająco dużych liliowych kwiatach oraz całe łany czarnych jagód, którymi gasimy pragnienie. Ta część szlaku przebiega nad prawie pionowymi urwiskami, spadającymi do torfowego jeziora, ale to widać dopiero po zejściu na dół, kiedy, skropieni w międzyczasie kilkoma przelotnymi deszczami, widocznymi już z daleka, najpierw w postaci mgły, ruszamy w drogę powrotną wzdłuż skalistej góry, z której górnicy wydobywający tu ongiś jakieś rudy, zdążyli odłupać ogromne skalne rumowisko. Do punktu wyjścia powracamy dopiero po czterech godzinach marszu, który wprawdzie wymaga trochę wysiłku, ale za to wynagrodzony jest widokami, jakich byle gdzie się nie zobaczy. Na podstawie tego, co zobaczyłem, trudno byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, skąd właściwie w Irlandii miałoby się brać bogactwo. W porównaniu z tym wyspiarskim państwem Polska, ze swoimi żyznymi ziemiami i ukrytymi pod nimi bogactwami mineralnymi, jawi się jako kraj mlekiem i miodem płynący. A jednak to nie Irlandczycy emigrują za pracą do Polski, tylko odwrotnie - Polacy emigrują do Irlandii. Ale bo też w Polsce, nasi okupanci obłożyli pracę narzutami fiskalnymi, jakie stosuje się wobec najbardziej luksusowych, zbytkownych towarów. W rezultacie tej polityki, między ludzką pracą, jaka jest konieczna nie tylko do tworzenia bogactwa, ale i nadrobienia zapóźnień, a chcącymi pracować ludźmi, pojawiła się niewidzialna bariera, blokująca możliwość skojarzenia jednego z drugim. Oczywiście maleńcy uczeni z „Gazety Wyborczej” posłusznie nie wierzą w żadne działania intencjonalne (oczywiście z wyjątkiem dyspensy, jakiej szef udzielił im po pamiętnej wizycie Rywina), ale mimo to warto przypomnieć demograficzną prognozę ONZ dla starej jeszcze Unii. Głosiła ona, że jeśli Unia zamierza utrzymać socjal na dotychczasowym poziomie, to w ciągu najbliższych 50 lat musi importować około 100 milionów ludzi do pracy. No dobrze, - ale skąd? Ludzi wprawdzie na świecie nie brakuje, ale przyjąć 100 milionów Arabów? Już teraz nie bardzo można zmrużyć oko, a jeśli jeszcze 100 milionów...? więc może 100 milionów Chińczyków? Ale to nie czasy Powstania Bokserów; teraz nuklearne Chiny nie pozwoliłyby na jakieś ekscesy, a jeśli ci kulisi zażądaliby praw politycznych? W tej sytuacji argusowe oko padło na łagodnych chrześcijan z Europy Środkowo-Wschodniej. Różnic kulturowych ani cywilizacyjnych wielkich nie ma, a w tej sytuacji trzeba było tylko stworzyć tam takie warunki ekonomiczne, żeby ci łagodni chrześcijanie poza emigracją nie widzieli już dla siebie innego wyjścia. Tymczasem w Irlandii też pojawiają się napięcia w związku z wszechświatowym kryzysem. Banki, które obok rządów, stają się najgroźniejszymi pasożytami gospodarki, poprzejmowały za długi nie tylko domy i mieszkania, ale majątek produkcyjny firm i pragnąc zamienić go na gotówkę, rzuciły na rynek wielkie ilości maszyn, które w rezultacie można było nabyć po cenie zbliżonej do ceny złomu. W rezultacie trwają zwolnienia pracowników - przede wszystkim imigrantów. Bo wprawdzie „jedna rasa - ludzka rasa” - jak powtarzają Zasrancen z politycznie poprawnych organizacji pozarządowych, ale wiadomo, że co swój, to swój, a co obcy - to obcy. Okazało się, że euro, które w opinii naszych mądralińskich, miało Polskę chronić przed kryzysem, Irlandii chronić nie chce. Może to felix culpa, bo w jesiennym referendum Irlandczycy znowu odrzucą traktat lesboński, nasze europejsy pewnie powymierają ze zgryzoty, co ucieszy panią minister Ewę Kopacz, że nie będzie musiała tyle wydawać na „procedury medyczne”, a premier Tusk nie będzie musiał podnosić podatków, do czego podobno „dąży”. To dążenie bardzo martwi pana Ryszarda Bugaja, doradcę ekonomicznego pana prezydenta. I słusznie, bo gdyby podatki wynosiły 100 procent dochodów, to władza państwowa zyskałaby niebywale szeroką swobodę manewru, ludzie przestaliby się martwić, na co wydać tę resztkę, która zostaje im po fiskalnym rabunku, a nawet pan redaktor Lisicki z „Rzeczpospolitej” nie musiałby pryncypialnie piętnować ojca Tadeusza Rydzyka, jakoby nie oddał ludowemu państwu podatkowego kontyngentu. Na szczęście Sławomir Sierakowski, który jeszcze wprawdzie w cieniu p. Pawła Piskorskiego, ale już powoli staje się naszą duszeńką, przywróci w Polsce nieodżałowaną komunę i znowu będziemy mogli spać spokojnie, niechby i snem wiecznym. SM
Odtrutka Pan prezydent Lech Kaczyński zaapelował o uchwalenie ustawy ustanawiającej 1 sierpnia świętem narodowym - Dniem Pamięci Powstania Warszawskiego. Nie będzie on dniem wolnym od pracy, przynajmniej na razie, z uwagi na trudną sytuację kraju. Ale chociaż sytuacja kraju jest trudna, dniem wolnym od pracy jest 1 maja - święto naszych okupantów. Jak bowiem wiadomo, na ziemiach polskich 1 maja ustanowili świętem państwowym nasi okupanci: Adolf Hitler i Józef Stalin? Jak dotąd żaden rząd w Polsce nie ośmielił się podważyć tej decyzji naszych okupantów? Najwyraźniej tedy 1 maja, przynajmniej na razie, będzie miał rangę wyższą od 1 sierpnia, nawet, jeśli ustawa, o którą apeluje pan prezydent, zostanie uchwalona. No dobrze, mniejsza z tym, ale dlaczego właściwie powinniśmy pamiętać o Powstaniu Warszawskim? Jako operacja wojskowa Powstanie to zakończyło się straszliwą katastrofą, zginęło około 200 tysięcy cywilów, pozostałych Niemcy wypędzili z miasta, które zostało niemal całkowicie zniszczone, zaś większość ocalałych powstańców trafiła do niewoli. Bywa jednak, że nawet tak ciężkie straty się kalkulują, o ile oczywiście zostaje osiągnięty polityczny cel operacji. W przypadku Powstania Warszawskiego nie można niestety tego powiedzieć. Jego politycznym celem było zachowanie polskiej suwerenności w sytuacji, kiedy o losach naszego państwa i Narodu przesądzili wcześniej na konferencji w Teheranie przedstawiciele USA, Wielkiej Brytanii i Związku Sowieckiego. Cel ten nie był, zatem w ogóle możliwy do osiągnięcia, gdyż wymagał złamania nie tylko niemieckiej woli, ale również woli angielskiej, amerykańskiej i sowieckiej. Naturalnie, walczący w Warszawie powstańcy tego oczywiście nie wiedzieli, zwłaszcza na początku, później tego i owego zaczęli się już domyślać:, że polskiej suwerenności nie chcą nie tylko Hitler czy Stalin, ale również Roosevelt i Churchill. Szczerze mówiąc, trudno się temu było dziwić zarówno wtedy, jak i teraz, bo dlaczegóż to niby takim Niemcom, Rosjanom, Amerykanom czy Anglikom miałoby zależeć na polskiej suwerenności? Suwerenność polega na zachowaniu możliwości kształtowania swego życia po swojemu. Już z tej definicji wynika, że na polskiej suwerenności mogło wtedy i może dzisiaj zależeć tylko Polakom. Wszystkim innym mogło zależeć raczej na tym, by Polacy zgodzili się żyć według wskazówek przez nich dostarczonych: przez Hitlera, Stalina, Roosevelta czy Churchilla. Wskazówek - czyli, jak to się dzisiaj mówi - "standardów". Ale w 1944 roku Polacy, a w każdym razie ci, którzy ruszyli do Powstania i ci, którzy wspierali je politycznie i moralnie, o żadnym akomodowaniu się do cudzych "standardów" nie chcieli słyszeć. Dzisiaj za to znaczna część pretendentów do politycznego lub choćby tylko moralnego przewodzenia naszemu Narodowi nie tylko otwarcie mówi, iż suwerenność już się "przeżyła", ale ze stręczenia "standardów" opracowanych dla naszego Narodu przez różnych starszych i mądrzejszych czyni sobie program polityczny i pedagogiczny. W tej sytuacji ustanowienie 1 sierpnia Dniem Pamięci Powstania Warszawskiego można potraktować jako rodzaj odtrutki na tę sączącą się truciznę. Ponieważ nie możemy zdobyć się na odwagę przerwania trucia, próbujemy uciec się do odtrutki. Odtrutki, bez której przestalibyśmy w ogóle rozumieć poprzednie pokolenia Polaków: o cóż takiego właściwie im chodziło, że gotowi byli dla tego zaryzykować nie tylko własne życie, ale i szafować życiem innych, a nawet - zniszczyć stolicę? Kto wie, czy na tej pajęczej nitce nie będzie musiało się utrzymać poczucie naszej narodowej tożsamości. SM
Apoteoza Prusaków we Wrocławiu Ulicami Wrocławia mknie tramwaj z portretami Hohenzollernów. Według Muzeum Miejskiego we Wrocławiu, rozbiory Polski to "przyłączenie nadgranicznych ziem", a Prusacy nie byli tacy źli, ponieważ przyczynili się do rozwoju miasta i "asymilowali" mniejszości narodowe. Najwyraźniej, dlatego zdecydowano, żeby ich tradycja była właściwie wyeksponowana, więc zwiedzający mogą zobaczyć pieczołowicie odrestaurowane pokoje dawnej siedziby Hohenzollernów, którzy tak niesławnie zapisali się w historii Polski. Otwarta niedawno w Muzeum Miejskim wystawa stała "1000 lat Wrocławia", której jednym ze sponsorów jest Niemieckie Towarzystwo Kulturalno-Społeczne, zbiera dobre recenzje w prasie, więc wydawałoby się, że warto ją obejrzeć. Jednak zwiedzający, posiłkując się obszernym przewodnikiem po wystawie, mogą być cokolwiek zaskoczeni, kiedy przemierzając salę pruską ekspozycji, przeczytają w nim, że rozbiory to "wcielenie" przygranicznych terenów przez Fryderyka II wespół z carycą Katarzyną. - Te "przygraniczne tereny" stanowiły niemal połowę państwa pruskiego - przypomina prof. Grzegorz Kucharczyk, historyk z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jak dodaje, bez ich posiadania i eksploatacji nie byłaby możliwa budowa mocarstwowej pozycji Prus? Natomiast autor tej części przewodnika, dyrektor placówki dr Maciej Łagiewski, próbuje odwiedzającym wystawę wmówić, iż "przyłączenie do Prus ziem polskich stworzyło jednocześnie dla wrocławskiej wytwórczości i handlu nowe, korzystne rynki zbytu". Profesor Kucharczyk tłumaczy autorom wystawy, że stworzenie tych nowych rynków zbytu osiągnięto m.in. poprzez upadek przemysłu tkackiego w Wielkopolsce. Zwiedzający otrzymują jednak inny, wyraźnie złagodzony obraz Prus i rządzącej nimi dynastii Hohenzollernów, a portrety jej przedstawicieli możemy oglądać w salach wrocławskiego muzeum. Według dyrektora placówki, "mimo pewnych ograniczeń i zakazów w państwie pruskim za czasów Fryderyka II rozpoczął się proces asymilacji mniejszości narodowych i tolerancji religijnej". - Fryderyk II pojawił się we Wrocławiu i na Śląsku jako najeźdźca. Obłożył miasto kontrybucją, ograniczył prawa i przywileje, podwyższył wreszcie podatki - stwierdza prof. Tadeusz Marczak, kierownik Zakładu Studiów nad Geopolityką w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, który podniósł protest przeciwko wrocławskiej ekspozycji. - Fakt ten nie został należycie podkreślony w ekspozycji - dodaje. Podkreśla, że "z chwilą pojawienia się pruskich rządów rozpoczął się proces forsownej, przeprowadzanej metodami administracyjnymi germanizacji". I przypomina, iż Śląsk według badań historyków był wówczas krajem rdzennie polskim, tylko powierzchownie zniemczonym. - Aneksja Śląska w 1742 r. to początek okrążania Polski przez Prusy - mówi prof. Grzegorz Kucharczyk. To wówczas zapoczątkowano tzw. teorię zaokrąglania, łączenia poszczególnych terytoriów państwa pruskiego. Historyk podkreśla, że to tak hołubiony Fryderyk II rozpoczął twardą politykę wobec Polski i Polaków, jaką potem kontynuowali Bismarck i hakatyści. - Fryderyk II należał do tych władców pruskich, którzy osobiście Polaków nienawidzili - podkreśla poznański historyk. Widać to m.in. w jego korespondencji z Wolterem. Dodaje, że wizja pruskiej racji stanu miała charakter antypolski. - Absolutnie nie mogę zgodzić się z tym, że okres pruski jest zbytnio wyeksponowany, przez dużą część rządzili tu Niemcy - mówi nam rzecznik prasowy muzeum Ewa Pluta. Według niej, chciano zrekonstruować wnętrza Pałacu Królewskiego, gdzie mieści się placówka, który był wszak siedzibą królów pruskich. A okres pruski jest eksponowany tylko w jednej sali. - Na siłę nie mogliśmy wprowadzać elementów polskich, których po prostu nie było - zaznacza. - Nie mówimy też o wielu rzeczach, które dla Niemców są ważne - dodaje, wymieniając sprawę odznaczenia Żelaznego Krzyża, który w tym pałacu został ustanowiony. - To pierwsza prawdziwa, rzetelnie zrobiona wystawa o mieście - twierdzi Pluta. Dyrektor biura prasowego urzędu miasta, pod które podlega muzeum, Paweł Czuma, podkreśla w rozmowie z nami, że dr Łagiewski należy do uznanych muzealników i władze miejskie mają pełne zaufanie do jego działalności. Dodaje, iż ekspozycja była oceniana przez specjalistów bardzo wysoko. Natomiast sprawa, czy dany okres jest zanadto wyeksponowany, jest w jego przekonaniu kwestią czysto ocenną. - Nie było krytycznych uwag wobec działalności muzeum - mówi nam Piotr Babiarz, przewodniczący klubu radnych Prawa i Sprawiedliwości Rady Miejskiej Wrocławia. - Ale możemy sprawdzić tę sprawę i domagać się sprawozdania z działalności muzeum - dodaje. - Wrocławska ekspozycja musi skłaniać do niewesołych refleksji nad mentalnością części wrocławskiej elity, tej, która kieruje się ideowo ubogą dewizą: bliżej jest nam do Berlina i Pragi niż do Warszawy - ocenia prof. Tadeusz Marczak. - Jest ona kolejnym dowodem na usiłowania jej reprezentantów mające na celu wbudowanie w świadomość historyczną polskich wrocławian obcej nam, często wrogiej, a nierzadko zbrodniczej tradycji - podkreśla uczony. Zenon Baronowski
AntyRozwojowe Grupy Interesów: zarys analizy
1. CELE TEKSTU W dyskursie potocznym - zarówno prywatnym jak i publicznym oraz tym artykułowanym przez samych polityków - obecne są m.in. takie oto diagnozy polskiej sytuacji: „rządzi prywata i układy”, panuje korupcja, rządzi złodziejstwo, rozpanoszona jest niekompetencja. W 2003 r. płk Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (...), wcześniej wieloletni oficer SB, w rozmowie ze mną powiedział: „układ trzyma wszystko”. Przykłady tego typu „diagnoz” można mnożyć. Nie uważam wszelako, aby wypowiedzi tego typu nie posiadały żadnej wartości poznawczej. Nie chodzi tylko o to, że rozpowszechnienie stwierdzeń tego rodzaju jest samoistnym faktem społecznym (w trybie współczynnika humanistycznego). Wypowiedzi owe mają, co najmniej wartość heurystyczną - ukierunkowują przecież nasze dociekania przecież na pewien niedowolny obszar zjawisk, jako na determinacyjnie nadrzędny w procesach społecznych. Kłopot w tym, że jako badacze zbyt rzadko próbujemy wyrazić kryjące się w takich wypowiedziach intuicje w analitycznie zdyscyplinowanym, mającym empiryczne konsekwencje języku badawczym. Socjolog wie, że świat przywoływanych w dyskursach potocznych prywaty, złodziejstwa, układów nie może być światem w pełni chaotycznym (inaczej by się nie reprodukował), że musi być do pewnego przynajmniej stopnia ustrukturyzowany, czyli, że występują w nim powtarzalne wzory działania. Zatem jednym z zadań socjologii winno być rekonstruowanie owych wzorów, odnajdywanie stref porządku w obszarach tego, co w potocznej obserwacji często jawi się jako chaotyczne. Z teoretycznego punktu widzenia możemy powiedzieć, że te strefy porządku (i typowe dla nich wzory działania) mogą być obszarami dwojakiego rodzaju:
* obszarami porządku spontanicznego, który wyłania się poza czyimikolwiek intencjami jako efekt współoddziaływania wyjściowo ze sobą nieskoordynowanych działań rozmaitych podmiotów (w sposób żywiołowy „rządzi prywata i układy”);
*obszarami porządku świadomie, z rozmysłem konstruowanego przez podmioty, które posiadają odpowiednie zasoby (w tym kompetencje poznawcze), by korzystne dla siebie reguły narzucić innym podmiotom (świadomie skonstruowany „układ trzyma wszystko”).
Na gruncie powyższego rozróżnienia główne cele niniejszego tekstu formułuję następująco:
(a) Uchwycić strukturalny - być może systemowy - mechanizm uniemożliwiający państwu polskiemu spójne działanie na rzecz rozwoju kraju.
(b) W trybie analitycznym zrekonstruować zasady przesądzające o dynamice najważniejszych nieformalnych grup interesów, które są w stanie paraliżować polskie państwo poprzez zdolność do tworzenia czegoś, co (nawiązując do spostrzeżeń Jadwigi Staniszkis) nazwiemy porządkiem anarchicznym.
2. TEZY GŁÓWNE
(1) AntyRozwojowe Grupy Interesu (ARGI) - obecne zapewne w każdym nowoczesnym systemie społecznym - w Polsce posiadają następujące cechy:
* są usadowione w rdzeniowych miejscach organizmu państwowego lub mają do nich bezpośredni dostęp;
* są zagregowane (skoordynowane) w taki sposób, iż działają jako samoregulujący się, aktywnie rozpoznający otoczenie układ, nie tylko elastycznie reagujący na zagrożenia, ale też niekiedy potrafiący z wyprzedzeniem je neutralizować.
* jądrem najsilniejszych ARGI i źródłem ich siły są zasoby i metody odziedziczone po komunistycznych służbach specjalnych (zob. Łoś i Zybertowicz 2000; Zybertowicz 1993).
(2) ARGI uniemożliwiają państwu realizację interesów teoretycznych, tj. spójne działanie na rzecz dobra wspólnego.
(3) Bez impulsu pochodzącego spoza obecnego systemu politycznego nie jest możliwe odzyskanie przez państwo zdolności do konsekwentnego działania na rzecz interesów teoretycznych.
3. DEFINICJE
* Dobro wspólne: zbiór warunków (instytucjonalnych i technicznych), które pozytywnie wpływają na sprawność członków zbiorowości w osiąganiu tych prywatnych celów, które zgodne są z zasadami współżycia społecznego (por. Kamiński 2000:16-17).
* Grupa interesu: grupa obiektów (osób, grup ludzkich bądź instytucji), które posiadają zdolność skoordynowanego oddziaływania na otoczenie w celu realizacji swoich interesów. Przykład: Konfederacja Pracodawców Polskich (zob. Jasiecki 2002)
* Nieformalna grupa interesu: grupa interesu, która nie jest organizacją formalną (tj. prawnie zarejestrowaną), ani formalną częścią (tj. statutowo wyodrębnioną) organizacji formalnej, a która działa w taki sposób, iż mając wpływ (lub dążąc do jego uzyskania) na funkcjonowanie danej instytucji formalnej (np. reprezentującej władzę publiczną) unika podejmowania odpowiedzialności za jej funkcjonowanie (por. Herbut 2003:101; Sroka 2004) . Wpływ ten służy korzystnej dla członków grupy dystrybucji zasobów danej instytucji; mogą to być tak zasoby symboliczne (np. prestiż), jak i materialne (np. rozdział premii, etatów).
* AntyRozwojowa Grupa Interesu: taki rodzaj nieformalnej grupy interesu, której działanie wytwarza efekty niekorzystne dla dobra wspólnego. Innymi słowy, grupa, której działanie współtworzy gry o sumie ujemnej (por. Tarchalski 1999).
* Interes praktyczny: interes rozpoznawany subiektywnie jako taki przez działające podmioty (a przynajmniej w praktyce przez niewyczuwany); zazwyczaj formuje się spontanicznie; może być partykularny (antyrozwojowy), bądź ogólny, tj. zgodny z dobrem wspólnym, (czyli rozwojowy); może być rozproszony bądź zagregowany.
* Interes teoretyczny: jest rozwojowy z definicji, czyli współtworzy gry o sumie dodatniej. Jest artykułowany/konstruowany w ramach praktyk poznawczych (tj. nienastawionych na realizację celów bezpośrednio praktycznych). Praktyki te przyjmują (zawsze z nieuchronną dozą arbitralności) pewną wizję dobra wspólnego, do którego realizacji mają wieść działania kierowane interesem teoretycznym.
* Interes antyrozwojowy: typ konkretnego interesu praktycznego, którego realizacja wyklucza, bądź istotnie utrudnia, realizację interesu teoretycznego. Interes antyrozwojowy uruchamia (lub włącza się w) dynamikę gry społecznej o sumie ujemnej, a - w najlepszym razie - zerowej. Interesy antyrozwojowe mogą być w różnym stopniu skoordynowane; mogą wyłaniać się spontanicznie lub być konstruowane celowo.
* Państwo jako dobro wspólne: współczesne państwo demokratyczne może być tylko wtedy uznawane za dobro wspólne, gdy spełnia co najmniej dwa następujące warunki:
* wspiera identyfikację, artykulację i propagowanie interesów teoretycznych;
* tworzy instytucjonalne warunki, w których istniejące interesy praktyczne mogą być - za pomocą środków zgodnych z prawem i demokratyczną kulturą polityczną - rekonfigurowane w taki sposób, by w jak największym zakresie zgodne były z interesami teoretycznymi, czyli miały charakter rozwojowy.
* Rdzeń państwa: te elementy prawnie określonej maszynerii państwa, które spełniają następujące kryteria: posiadają prawnie (np. konstytucyjne) wyznaczony dostęp do informacji na temat stanu państwa, uprawnienia decyzyjne i formalne instrumenty wywierania wpływu na bieg spraw publicznych. Z normatywnego punktu widzenia legalnym rdzeniem danego układu może być tylko taka jego część, która posiada - przydzielone formalno-prawnie - możliwości wywierania przemożnego wpływu na funkcjonowanie pozostałych części układu, tj. strukturalizacji (determinowania) zasad ich działania .
Przy tak zarysowanych kryteriach do rdzenia polskiego państwa zaliczam: Sejm, Senat, ogniwa rządu najbliżej współpracujące z premierem, część urzędu prezydenta RP skupioną wokół jego osoby, tajne służby, Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Prokuraturę Generalną, Komendę Główną Policji, wreszcie Biuro Ochrony Rządu .
4. TEZY, HIPOTEZY I ZAŁOŻENIA POLA INTERPRETACYJNEGO
Systematyczne rozwinięcie przedstawionych niżej tez, hipotez i założeń wymagałoby osobnej monografii, czyli wyprowadziłoby nas natychmiast poza objętościowe ramy artykułu. Wydaje się wszakże, iż dla badaczy znających problematykę transformacyjną zrozumiała będzie poniższa prezentacja konturów i punktów węzłowych teoretycznego pola interpretacyjnego, w ramach, którego ARGI w Polsce będziemy analizować.
4.1. Założenie o istnieniu dwóch poziomów życia instytucjonalnego
Jeśli uznamy, iż prawdopodobnie żadna, formalnie wyodrębniona instytucja nie funkcjonuje wyłącznie według oficjalnie przypisanych jej reguł, to przyjąć należy, że obok reguł oficjalnych (czasem zamiast nich) ludzie działający w ramach danej instytucji podlegają też regułom nie-oficjalnym, nie-formalnym. Niekiedy można nawet mówić, iż dana instytucja posiada dwa programy swojego działania: formalny (oficjalny, jawny) i nieformalny (nieoficjalny, niejawny). Programy oficjalne instytucji przekazywane są w aktach prawnych, deklaracjach, statutach, w oficjalnych wypowiedziach przedstawicieli instytucji i w programach szkolnych. Programy nieformalne nie są artykułowane w ten sposób - dlatego można nazwać je niejawnymi. Artykułowane są podczas komunikacji prywatnych, często w atmosferze niedomówień; przejawiają się przede wszystkim w działaniach jednostek, elementów instytucji i ich całości. Nie muszą być artykułowane całościowo i spójnie. Przekazywane są w ramach rzeczywistych mechanizmów socjalizacji i kontroli społecznej. O rzeczywistych, obiektywnych funkcjach danej instytucji w obrębie systemu decyduje to, który program jest dominujący.
4.2. Teza Zdzisława Krasnodębskiego o dwóch transformacjach
„W Polsce dokonały się (...) dwie transformacje. Jawna, która polegała na przekształceniu struktur komunistycznego państwa i gospodarki w formalne instytucje demokracji parlamentarnej i gospodarki rynkowej, oraz druga - ukryta - którą była lokalna modyfikacja i ukonkretnienie (interpretacja) nowych instytucji i reguł, by jak najlepiej służyły przetransformowanym elitom komunistycznym i dokooptowanym do nich segmentom dawnej elity opozycyjnej” (Krasnodębski 2004a; por. 2004b). Inaczej mówiąc, transformacja ustrojowa w Polsce - a najprawdopodobniej także w większości krajów postkomunistycznych - przebiega jednocześnie według dwóch programów: oficjalnego/jawnego i nieformalnego/ukrytego (por. Andrzeja Rycharda koncepcję dwóch scen uprawiania polityki w Polsce - 2002).
Wydaje się, iż jedna z konsekwencji tezy Krasnodębskiego jest następująca: niektóre najważniejsze napięcia rozwojowe Polski mają swe źródło w konflikcie między dwoma programami transformacji: jawnym i ukrytym. Jawne programy różnych instytucji zazwyczaj mówią o działaniu na rzecz dobra wspólnego, programy ukryte „nakazują” troskę o interesy klik i nieformalnych grup interesu. Dwa przykłady. (1) Porównajmy ustawowo określone zadania polskich służb specjalnych z niekończącą się serią afer związanych z operacjami tych służb. (2) Porównajmy wyznaczane w dokumentach programowych zadania przedsięwzięć prywatyzacyjnych z faktycznymi rezultatami wielu konkretnych prywatyzacji. W świetle tezy Krasnodębskiego celem niniejszego tekstu jest rekonstrukcja najważniejszych reguł funkcjonowania „drugiej” transformacji, tj. zasad drugiego programu - przynajmniej w odniesieniu do niektórych instytucji lub obszarów praktyki społecznej. Kontekst teoretyczny, w ramach, którego przebiega dalsza analiza współwyznaczany jest przez założenia nawiązujące do teorii systemów Niklasa Luhamnna, który wskazał na znaczenie zdolności systemów (lub podsystemów) do powiększania swej złożoności jako sposobu reagowania na wyzwania otoczenia. Wydaje się bowiem, iż trafna jest następująca ramowa formuła: w grze globalnej role podmiotowe mogą pełnić tylko te państwa (względnie autonomiczne systemy społeczne), które posiadają zdolność elastycznego regulowania (zwiększania lub zmniejszania) poziomu złożoności swoich wybranych podsystemów.
Z kolei systemy społeczne, które funkcjonują głównie według programów „ukrytych”, mają znacznie mniejszą dynamikę regulowania złożoności niż systemy funkcjonujące głównie według programów „jawnych”. Jest tak z tego m.in. powodu, że systemy, których istotne obszary (podsystemy) funkcjonowania zależą od programów ukrytych, stają się nieprzejrzyste dla samych siebie (ich autoreferencyjność jest niedostateczna) i regulują swoją złożoność nie w wyniku wyprzedającego fakty i procesy automonitorowania, lecz jedynie drogą regulacji przez kryzysy, czyli tak jak - w świetle dawnych koncepcji Jadwigi Staniszkis - było w systemie komunistycznym.
4.3. Hipoteza na temat wymiaru obywatelskiego
Wymiar ten pojawia się, gdy analiza zbliża się do poziomu bliskiego procesom postrzeganym w ramach praktyki politycznej. Hipoteza mówi, iż pewien próg rozwoju instytucji społeczeństwa obywatelskiego jest niezbędny, aby system społeczny - przy spełnieniu pewnych innych warunków - reagował na wyzwania rozwojowe drogą zwiększania, a nie zmniejszania złożoności. Pojawiające się w warunkach napięć autorytarne alternatywy polityczne można interpretować jako reakcję systemową występującą w warunkach zablokowania ścieżek rozwoju instytucji obywatelskich - w systemie jako całości, bądź w którymś z jego podsystemów. Wyraźnie rozpoznawane zagrożenie autorytaryzmem (np. w stylu Andrzeja Leppera) to sygnał dla systemu, że dotychczasowe procedury demokratyczne oferują zbyt wąski repertuar zinstytucjonalizowanych reakcji. Wydaje się, iż wiąże się to z fasadowym charakterem demokracji (zob. Zybertowicz 2002b) i istotnym zawężeniem ścieżek rekrutacji nowych osób do klasy politycznej. Inny wymiar fasadowości (zawężonej) demokracji uchwycimy, gdy rozważymy założenie (nawiązujące do myśli Jürgena Habermasa), iż systemy społeczne, w których przemoc (zwłaszcza nielegalna przemoc fizyczna) jest istotnym regulatorem zachowań jednostek i instytucji mają mniejszą dynamikę zwiększania złożoności od systemów, w których istotnym regulatorem jest rynek i rządy prawa (por. Zybertowicz 2003a).
4.4. Teza o transformacji jako mieszaninie dwu typów procesów: spontanicznych i sterowanych
Jeśli przyjąć, że transformację ustrojową konstytuują takie przede wszystkim procesy jak prywatyzacja gospodarki, tworzenie pluralistycznej sceny politycznej, przebudowa administracji państwowej (w tym policji i służb specjalnych), tworzenie instytucji samorządu lokalnego, rozwój przestępczości zorganizowanej, dostosowywanie prawa do wymogów unijnych etc., to w każdym z procesów takiego rodzaju możemy analitycznie wyodrębnić składowe (fazy, obszary) dwóch rodzajów: zjawiska żywiołowe oraz zjawiska podmiotowo inicjowane i koordynowane. Gdy na powyższą tezę o dwóch typach procesów nałóżmy teraz tezę Krasnodębskiego o „dwóch” transformacjach, nasuwa się pytanie, która z transformacji - ta jawna/oficjalna, czy ta ukryta/nielegalna cechuje się wyższym poziomem uporządkowania i koordynacji? Wydaje się, że można tu wysunąć przypuszczenie, że co najmniej mniej więcej od połowy lat 90. (okres okrzepnięcia zreorganizowanych środowisk postkomunistycznych) ta „druga”, ukryta transformacja stawała się coraz lepiej zorganizowana, natomiast ta pierwsza, oficjalna coraz bardziej zanarchizowana. Wydaje się, że niepowodzenie wielkich reform rządu Jerzego Buzka miało swoje źródła właśnie w fakcie, iż reformy wprowadzano w życie w kontekście tkanki społecznej, która podlegała coraz bardziej pogłębiającej się transformacji ukrytej, (do czego przez kooptację włączały się środowiska postsolidarnościowe). Ta „druga” transformacja uzyskała taką rozległość i poziom swoistej spójności, że usprawiedliwiona wydaje się hipoteza o systemowej roli „patologii”. Tak zwane patologie transformacji (korupcja, nieprawidłowości prywatyzacyjne, styk biznesu i polityki, nieprzejrzyste reguły gry politycznej i gospodarczej, przerosty i niekompetencja administracji, brak kontroli nad służbami specjalnymi etc.) nie są rozproszone (ergo głównie żywiołowej natury), ale już w znacznej mierze skonsolidowane. Skonsolidowane patologie ogniskują się wokół rdzeniowych instytucji państwa. W świetle tezy Jadwigi Staniszkis o „funkcjonalizacji patologii” (np. Staniszkis 2001:105), „patologie” nie są dla dynamiki transformacji (i całego państwa) czymś peryferyjnym, przejściowym, chorobowym, (co sugeruje metafora „patologii”), ale zjawiskiem centralnym, istotnie strukturalizującym zjawiska „prawidłowe”, tj. należące do „pierwszej” z transformacji wyodrębnionych przez Krasnodębskiego. Można by, zatem mówić, iż „druga” transformacja jest silniej ustrukturalizowana niż pierwsza, że za „drugą”, nieformalną transformacją stoją silniejsze, trwalsze i lepiej zorganizowane podmioty działania zbiorowego od tych, które tworzą pierwszą transformację (idzie tu głównie o kadencyjne ciała demokratyczne). Bowiem o ile najsilniejsze nieformalne grupy interesu potrafią działać w sposób podmiotowo wysoce skoordynowany (wystarczy uświadomić sobie jak złożonych logistycznie przygotowań wymagały niektóre wielkie afery), to konstytucyjne organy władzy wykonawczej często zachowują się tak, jak gdyby jedynie dryfowały. Innymi słowy, interesy praktyczne, ARGI (choć zazwyczaj tylko skrycie artykułowane) wygrywają z interesami teoretycznymi (tylko deklaratywnie i często niekonsekwentnie artykułowanymi, nie mówiąc już o ich realizacji).
4.5. Hipoteza o próżni regulacyjnej na obszarze tajnych służb
Hipoteza ta zdaje się rzucać światło na niektóre przynajmniej z przyczyn sytuacji konstatowanej powyżej. Otóż komunistyczne służby specjalne, które w nieznacznie zmienionej postaci zostały przeniesione do III RP (dotyczy to zwłaszcza służb wojskowych), znalazły się w swoistej próżni kontrolno-regulacyjnej. Próżnia ta powstała, gdy stare, nieformalne, niezakorzenione w systemie prawnym, typowe dla władzy autorytarnej mechanizmy „zadaniowania”, nadzoru i kontroli służb zostały uchylone, a nowe demokratyczne odpowiedniki tych mechanizmów nie zostały w pełni wprowadzone w życie (np. sejmowa komisja zajmująca się nadzorem nad służbami powstała dopiero w r. 1995). Negatywne skutki owej próżni regulacyjnej zostały wzmocnione przez fakt, że wprowadzenie mechanizmów rynkowych z jednej strony i wiążące się z tym uruchomienie bezprecedensowego dziejowo procesu prywatyzacji środków produkcji i wymiany otworzyły przestrzeń gier społecznych, w których zasoby tajnych służb mogły zostać wykorzystane na szeroką skalę. Innymi słowy, osłabienie kontroli nad służbami nastąpiło w sytuacji, gdy jednocześnie niepomiernie zwiększyły się możliwości ekspansji dla metod działania typowych dla służb: kontrola została osłabiona wtedy, gdy zwiększyły się pokusy i możliwości nadużyć. Ta próżnia regulacyjna nasila zjawisko, które wyraża teza o unikalnie silnej pozycji środowiska służb specjalnych w przestrzeni konwersji kapitałów społecznych. Należy bowiem pamiętać, że służby specjalne, tajne, w każdym ustroju są instytucją enklawową (co sygnalizują już ich same nazwy), czyli taką, którą i w której obowiązują zasady odmienne od panujących w otoczeniu. Enklawowość służb w warunkach demokracji oznacza m.in., że formalnie i faktycznie są one uprawnione do stosowania procedur niezgodnych z zasadami państwa prawa i demokratyczną kulturą polityczną. Kto jest w stanie dysponować zasobami służb jako instytucji enklawowej uzyskuje znacznie większe możliwości konwertowania różnych typów kapitałów (zasobów) społecznych niż w przypadku takich aktorów (grup/podmiotów/ instytucji), którzy podlegają wymogom jawności i we względnie łatwy sposób mogą być poddane kontroli przez insttucje państwa (np. prokuratura) lub społeczeństwa obywatelskiego (np. prywatne media) - zob. też Zybertowicz 2003a: 39-42. Możemy teraz wysunąć tezę o infekcji otoczenia przez enklawę. Do podstawowych elementów warsztatu służb specjalnych należą manipulacja i dezinformacja. Ani wywiad, ani kontrwywiad nie mogą liczyć na sukces swoich przedsięwzięć, gdyby - w imię np. zasad prawa, przyzwoitości, poprawności politycznej, dobrych obyczajów, nienaruszania zaufania jako jednej z podstaw życia społecznego - nakazano im powstrzymanie się od manipulowania i dezinformowania jako metod działania. Nie tylko swoich przeciwników, ale często także własnych współpracowników, nie mówiąc już o postronnych kibicach prowadzonych operacji. Co się tymczasem dzieje, kiedy techniki manipulacji i dezinformacji, których ludzie służb są nauczeni, zaczynają być zastosowane w demokratycznym otoczeniu społecznym i w kontekście ogólnej niewiary w zasady moralne, upadku patriotyzmu, zaniku szacunku dla tradycji, dla prawa, dla autorytetu instytucji państwa? Wtedy techniki te (i wiele innych, np. inspirowania) - opanowane na poziomie profesjonalnym są wykorzystywane dla interesów grupowych i jednostkowych. Co więcej, następuje (w Polsce i w szeregu innych krajów postkomunistycznych bez wątpienia tak się stało) infekcja otoczenia społecznego - tj. instytucji politycznych, gospodarczych i medialnych - przez metody, stosowanie których na szerszą skalę tworzy m.in. długofalowy efekt w postaci wypłukiwanie tego niezbędnego dla sukcesu działań zbiorowych zasobu, jakim jest kapitał społecznego zaufania. Podsumowując ten fragment powiemy, że w efekcie wspomnianej próżni regulacyjnej tajne służby stały się: 1) pod wieloma względami samosterowne (względnie autonomiczne wobec konstytucyjnych mocodawców); 2) podmiotem sterowania pewnymi procesami (np. przepływami finansowymi występującymi przy niektórych wielkich prywatyzacjach); 3) zainfekowały otoczenie - polityczne, gospodarcze i medialne - typowymi dla siebie metodami działania, tj. manipulacją, dezinformacją, podejrzliwością, zastraszaniem etc. (zob. Zybertowicz 1999, 2002b). Kłopot, natury tak politycznej jak i strukturalno-systemowej, w tym, iż w obecnej sytuacji, także międzynarodowej (zagrożenie ze strony terroryzmu!) służby w Europie postkomunistycznej są instytucją, która choć sama niebezpiecznie infekuje demokrację, to jej samej „zdezynfekować” nie sposób. Kłopoty związane z nieudanymi próbami eliminacji schorzeń, „patologii” nasilają i są nasilane przez słabości polskiej lustracji. Lustracja ta jest opóźniona (ustawowo uchwalona w 1997, wprowadzona w życie w 1999 r., tj. w dziesięć lat po rozpoczęciu pożegnania się komunizmem), ma miękki charakter (związki z komunistycznymi tajnymi służbami nie wykluczają pełnienia wysokich urzędów w III RP) i jest ograniczona (nie obejmuje np. środowisk dziennikarskich). Łącznie powoduje to, że organizm państwowy jako system jest nieprzejrzysty dla samego siebie. Wyłącza to działanie istotnych mechanizmów samoregulacji właściwych dla demokracji jako ustroju wymagającego m.in. transparentności (zob. Sojak 2002). Na gruncie powyższego można przedstawić hipotezę o głównych różnicach miedzy sieciami nieformalnych, pasożytniczych interesów w krajach postkomunistycznych i krajach starszej demokracji . Otóż wydaje się, że sieci „zachodnie”, typu old boys networks w odróżnieniu od ARGI cechują się:
- wyższą otwartością, dostępnością dla outsiderów; ze względu na niższe zdeterminowanie przez czynniki biograficzne (członkowstwo w PZPR i związki z tajnymi służbami - w tym moskiewskimi) i ideologiczne (tzw. lewicowość jako kod kulturowy służący identyfikacji środowisk postkomunistycznych);
- niższą skłonnością ich członków do działań nielegalnych, w tym związanych z przemocą (por. Zybertowicz 2003a);
- znacznie niższym stopniem nasycenia osobami związanymi ze służbami specjalnymi, co powoduje m.in. wyższy stopień utajnienia i profesjonalizmu działań aferowych (por. Zybertowicz 2002c).
Mówiąc metaforycznie, można powiedzieć, iż wymienione cechy ARGI zdają się wyjaśniać ich odporność wobec prób „dezynfekcji”.
4.6. Teza o warunku niezbędnym odblokowania rozwoju
Tak zarysowana diagnoza, jeśli trafna, wskazuje pośrednio na skalę i głębokość ewentualnych reform - jeśli państwo polskie ma uzyskać zdolność do działania na rzecz interesów teoretycznych. Innymi słowy, trzeba stwierdzić, że coś, co możemy określić mianem sił społeczeństwa obywatelskiego nie zatryumfuje w grze cywilizacyjnej, jaka ma miejsce w Polsce, bez „demontażu” najważniejszych ARGI, w tym zwłaszcza tych, które ogniskują się wokół ludzi i zasobów środowiska b. komunistycznych służb specjalnych. Z kolei demontaż ten wydaje się być mało prawdopodobny przy ograniczeniu się do zasobów i procedur, które ustabilizowały się w ramach polskiej, kilkunastoletniej, fasadowej demokracji. Prowadzi to do tezy o mobilizacji obywatelskiej jako warunku niezbędnym odblokowania rozwoju. Mobilizacja taka z jednej strony mieści się w ramach procedur demokratycznych, z drugiej jednak ma dla samej demokracji znaczenie „odświętne”, stanowi zazwyczaj coś w rodzaju wstrząsu dla sceny politycznej, która poprzez mechanizm więzi wewnątrz establishmentu, dąży do zachowania własnej stabilizacji. Z kolei zaawansowane procesy anomijne, apatia społeczna, rozgoryczenie, brak wiary w obywatelskie ścieżki rozwiązywania tak problemów na wszystkich bodaj poziomach (prywatnym, środowiskowym i ogólnospołecznym) drogą działania obywatelskiego, w ramach dostępnych ścieżek instytucjonalnych (np. na poziomie spółdzielczości mieszkaniowej) prowadzi do tezy o niezbędności przełomu symbolicznego. Teza ta mówi, iż nie jest możliwe zainicjowanie impulsu aktywności obywatelskiej, która prowadziłaby do istotnego osłabienia ARGI, bez przełomu/wstrząsu symbolicznego na skalę ogólnospołeczną (zob. Zybertowicz 2002a, 2003b). Nasze pole interpretacyjne uzupełniam o dwie jeszcze tezy. Pierwsza mówi o skutkach odmowy wiedzy: polskie nauki społeczne (zwłaszcza socjologia i politologia) niemal nie badając tego, co nazywam zakulisowymi wymiarami transformacji ustrojowej, ułatwiają realizację swoich pasożytniczych interesów środowiskom zainteresowanym w utrzymaniu fasadowego charakteru polskiej demokracji (zob. np. skądinąd wartościowe opracowania Grabowskiej i Szawiela 2001; Wnuka-Lipińskiego i Ziółkowskiego, red., 2001; Wiatra et al., 2004; por. Wicenty 2002; Zybertowicz 2002c). Teza druga przypomina dobrze znany paradoks demokracji:, aby realizować interesy teoretyczne, często trzeba naruszać praktyczne interesy antyrozwojowe, co często owocuje uruchomieniem procedur demokratycznych i mobilizacji przeciw sprawcom owych naruszeń, łącznie z argumentem łamania procedur demokracji (zob. np. retorykę anty-lustracyjną - zob. Łoś 1995; Sojak 2002).
5. DIAGNOZA BEZ KONSEKWENCJI JAKO WSKAŹNIK SIŁY ARGI
Przez diagnozę bez konsekwencji rozumiem zjawisko - występujące w Polsce co najmniej od połowy lat 90. - polegające na tym, iż obecność pewnych problemów rozpoznawanych jako ważne w dyskursie publicznym „nie przekłada się na wiążące ustalenia i konsekwentne rozwiązania” (Hausner i Marody, red. 2001:10). Niektóre z diagnozowanych od kilku co najmniej lat schorzeń to:
* niesprawność wymiaru sprawiedliwości
* niska jakość procesu tworzenia prawa (tzw. buble legislacyjne)
* problemy ze służbami specjalnymi
* nieprawidłowości w zakresie zamówień publicznych;
* uznaniowe zwalnianie z podatków i selektywna egzekucja płatności dla ZUS
* niekonsekwentna restrukturyzacja górnictwa
* nieprawidłowości operacji prywatyzacyjnych
* nierozliczanie i niewyjaśnianie licznych, wielkich afer
* opłakany stan polskich dróg, brak autostrad
* monopolistyczna pozycja TPSA.
6. DROBINY EMPIRII, CZYLI ROBOCZA LISTA NAJSILNIEJSZYCH ARGI
* Część środowisk politycznych, gospodarczych i medialnych posiadająca bliskie związki ze służbami specjalnymi, zwłaszcza wojskowymi.
* Grupy polityczno-biznesowe zogniskowane wokół największych spółek Skarbu Państwa takich jak PKO BP, PKN Orlen, PSE, PGNiG, KGHM „Polska Miedź” etc.
* Kluczowe - w sensie mocy wpływu, czyli posiadanego kapitału społecznego -środowiska SLD.
* Część wpływowych środowisk Kościoła Katolickiego.
* Lobby górniczo-związkowe
* Lobby zawodów prawniczych - adwokatów, notariuszy, komorników, prokuratorów i sędziów.
* Środowisko "Gazety Wyborczej”, (co najmniej do czasu ujawnienia afery Rywina); według informacji pozyskanych przez autora w latach 90-tych w kierownictwie redakcji przyjęto świadomą politykę nie drążenia licznych afer. Czyniono to w szlachetnym celu: by dać okrzepnąć polskiemu, dopiero tworzącemu się kapitalizmowi. W istocie okazało się to funkcjonalne dla okrzepnięcia aury przyzwolenia dla wielu grup pasożytniczych interesów - w tym (chyba przede wszystkim) eSeLDowskich. Ze względu na pozycję Wyborczej i jej środowiska polityka ta osłabiła istotnie siły faktycznie zainteresowane rządami prawa w Polsce. Kryterium włączenia jakiejś nieformalnej grupy interesów do powyższej listy były obiektywne, społeczno-strukturalne skutki działania, a nie zła/dobra wola działających podmiotów lub oficjalnie określone misje danych instytucji. Widać, że wskazane ARGI trudno byłoby uznać za rozłączne. Być może żadna z owych ARGI w pojedynkę, (jeśli w naszej sytuacji nie jest błędem teoretycznym i empirycznym rozpatrywanie kategorii pojedynczej ARGI) nie jest w stanie paraliżować państwa (jeśli nie jest błędne myślenie o państwie jako o jednym i jednolitym organizmie). Roboczo wskazane ARGI nie są rozłączne; i być może funkcjonalnie nie mogą być rozłączne. Może o najsilniejszych ARGI trzeba myśleć jako o pewnym konglomeracie elementów, o sieci cechującej się pewną wspólną dynamiką, a o państwie jako o - w najlepszym razie - całości już minionej (por. Staniszkis 2003). Nie ma nic poznawczo zaskakującego, w tym że ARGI istnieją. Fascynujące jest to, iż w Polsce negatywnego wpływu tych grup nie sposób przełamać (por. wskazane wyżej zjawisko Diagnozy bez Konsekwencji). Dlaczego tak jest? By odpowiedzieć na to pytanie, spróbujmy uchwycić najważniejsze zasady funkcjonowania ARGI.
7. ARGI - PODSTAWOWE ZASADY DZIAŁANIA
Jeśli najsilniejsze ARGI uznamy za sieci (raz funkcjonujące jako samoregulujące się układy relacji międzyludzkich, kiedy indziej zaś jako quasi-organizacje, które są odgórnie i planowo koordynowane), to możemy stwierdzić, iż w swym faktycznym, dającym się w zasadzie uchwycić nawet z zewnątrz, funkcjonowaniu działają one tak, jak gdyby ludzie, których działania tworzą rzeczywistość ARGI, kierowali się następującymi zasadami: „umoczenia”: na odpowiedzialne stanowiska nie awansuje się osób, na które nie ma żadnych haków;
gry na haki: należy gromadzić haki na przeciwników, sojuszników i współpracowników, ale upubliczniać je wolno tylko w ostateczności;
ciągłości układu i reprodukcji bezkarności: osoba opuszczająca kluczowe stanowisko winna zadbać, by sukcesorzy nie stanowili zagrożenia dla interesów poprzedników oraz ich klienteli politycznej; lokalizacji odpowiedzialności (lapidarnie wyraził ją klasyk działań zakulisowych Tony Soprano): „Powinniśmy działać jak dobrze zorganizowana piramida: pieniądze idą w górę, gówno spływa na dół”;
buforowania: do realizacji ryzykownych przedsięwzięć wyznacza się ogniwa (osoby lub instytucje) pośredniczące między mocodawcą a kontrahentem; w razie potrzeby ogniwa te biorą winę na siebie; wzajemności (lojalności): należy odwzajemniać przysługi członkom układu, nawet jeśli wiąże się to z naruszeniem zasad prawa i moralności; kooptacji (czyli zassania i neutralizacji): skuteczniejsze (np. mniej kosztowne) od podjęcia walki z przeciwnikiem może być przeciągnięcie go do swojego obozu; karuzeli stanowisk: osoba dla układu użyteczna lub niebezpieczna (np. ze względu na dysponowanie hakami) wypada z gry tylko w sytuacjach nadzwyczajnych; normalnie osobę tę należy przesunąć na drugi, trzeci lub dalszy plan, ale zawsze w miejsce, gdzie osoba ta może uzyskiwać wymierne korzyści, np. w trybie synekury; towarzyskości: by zneutralizować krytyków, niekiedy wystarczy dopuścić ich do „towarzystwa”; odmowy wiedzy: nie należy przyjmować do wiadomości informacji, które mogą zagrozić naszej dobrej samoocenie (tożsamości); rozprowadzania: członków układu należy umieścić w takich ogniwach otoczenia, aby maksymalizować korzyści możliwe do uzyskania i - zarazem - minimalizować ryzyko związane z niecnymi operacjami; „mordu” założycielskiego: wspólna „zbrodnia” (np. operacja korupcyjna) jest najlepszym źródłem spójności grupy; zarządzania przez kulturę: w celu uzyskania odpowiednich zachowań członków jakiejś grupy, instytucji bądź środowiska nie zawsze trzeba wydawać jednostkowe polecenia, czasem wystarczy wytworzenie odpowiedniego klimatu określającego, co wolno, a czego nie wypada; podczepienia (może najważniejsza): nielegalne interesy należy włączać w działania oficjalnych instytucji posiadających duży prestiż w taki sposób, by ewentualne rozliczanie afer groziło narażeniem na szwank wizerunku owych instytucji. W wersji „pełnej”, wyrafinowanej podczepienie ma trzy warstwy: 1) legalne i jawne działania uprawnionych instytucji państwowych; 2) wplecione w warstwę (1) nadal legalne, ale już niejawne operacje uprawnionych instytucji (np. którejś z tajnych służb zajmujących się tzw. kontrwywiadowczą osłoną obrotu bronią); 3) wplecione w warstwę (2) transferowanie zasobów publicznych w ręce prywatne.
8. ILUSTRACJE I RELACJE MIĘDZY ZASADAMI I ICH STATUS
8. 1. Ilustracje
Kooptacja: bez wzięcia pod uwagę kooptacji elit postsolidarnościowych oraz Kościoła Katolickiego do postkomunistycznych (częściowo i w druga stronę) nie zrozumiemy wielu meandrów III RP. Ale nie zawsze trzeba się faktycznie dopuszczać do podziału łupów - niekiedy wystarczy dopuszczenie do towarzystwa. Towarzyskość: wydaje się, że nie pozbawionym wdzięku przykładem towarzyskiej neutralizacji jest wicemarszałek Sejmu, prof. Tomasz Nałęcz, formułującego publiczne argumenty służące ochronie prezydenta RP przed dociekliwością już drugiej komisji śledczej. Umoczenie: W r. 2004 w rządzie Marka Belki ministrem sprawiedliwości zostaje Marek Sadowski, który ma niewyjaśnioną od 1995 r., sprawę wypadku drogowego. Dopiero presja mediów doprowadza do dymisji ministra. Reprodukcja bezkarności (osób i układu) - dwa przykłady: (1) Jedną z pierwszych decyzji nowego ministra sprawiedliwości, Andrzeja Kalwasa jest mianowanie świeżo zdymisjowanego ministra Sadowskiego prokuratorem prokuratury krajowej, co przedłużyło mu immunitet uniemożliwiający prowadzenie postępowania przez niższe ogniwa prokuratury (zob. np. Gazeta Wyborcza z 10 września 2004). (2) Kandydaturę byłego współpracownika komunistycznych tajnych służb Andrzeja Olechowskiego w wyborach prezydenckich w. 2000 r. można rozpatrywać jako wariant rezerwowy w przypadku niepowodzenia kandydata Aleksandra Kwaśniewskiego. Niezależnie od tego, który z kandydatów wygrałby, kluczowe interesy ARGI nie zostałyby naruszone. Buforowanie: wg byłego ministra skarbu państwa Wiesława Kaczmarka kartkę z nazwiskami pożądanych członków Rady Nadzorczej Orlenu (największej, ale tylko częściowo sprywatyzowanej, firmy zajmującej się obrotem paliwami płynnymi w Polsce) wręczył nie sam prezydent Kwaśniewski, ale Marek Ungier, jeden z najbliższych współpracowników prezydenta. Z kolei instytucjonalnym przykładem buforowania stosowanym przez tajne służby na całym świecie jest „podnajmowanie” grup przestępczych lub pojedynczych przestępców do brudnej roboty (zob. przykład boksera wskazywanego jako domniemany zabójca studenta-opozycjonisty Stanisława Pyjasa w drugiej połowie lat 70.). Rozprowadzenie: umożliwia skoordynowane działania na kilku polach jednocześnie; gdy rozprowadzenie jest ukryte, maskuje konflikt interesów w grze międzyinstytucjonalnej. Na przykład, ludzie ustawieni przez tę samą grupę interesu są w Ministerstwie Skarbu, w prywatnej firmie konsultingowej przygotowującej projekt operacji prywatyzacyjnej, w przedsiębiorstwie prywatyzowanym oraz w mediach kibicujących danej prywatyzacji.
Podczepienie: wydaje się, iż z „pełnym”, tj. trójwarstwowym podczepieniem mieliśmy do czynienia np. w wypadku wielu złożonych logistycznie afer, w tym: FOZZ; Birmańskiej (sprzedaż czołgów); InterAmsu (komputeryzacja resortów centralnych); Wojskowej Akademii Technicznej (wyprowadzenie środków z PKO BP); nielegalnego handlowania bronią przez WSI; WSK Mielec; zapewne też przy aferach paliwowych prowadzonych na styku z firmą PKN Orlen. To skuteczne podczepienie tłumaczy, dlaczego prokuratura i sądy nie są w stanie sobie z tymi aferami poradzić. Odmowa wiedzy: tu artystą jest marszałek Sejmu Józef Oleksy - widać to wyraźnie, gdy tylko dziennikarka Monika Olejnik pyta o aferowe uwikłania partyjnych kolegów marszałka. Ale także zachowanie wspomnianego już wicemarszałka Sejmu, prof. Nałęcza może być wzorcowym przykładem - np. dopiero podczas obrad Sejmowej Komisji Śledczej badającej sprawę Rywina dowiedział się o pożyczce dla premiera Leszka Millera z banku kontrolowanego przez jednego z najbogatszych polskich biznesmenów, Aleksandra Gudzowatego. Wzajemność (czy tylko towarzyskość?). Oto znamienny przykład. Podczas przesłuchania przed sejmową komisją śledczą ds. Orlenu poseł opozycyjny Konstatny Miodowicz „ujawnił zapiski z ministerialnego kalendarza Piwnik [Barbara Piwnik była ministrem sprawiedliwości w rządzie Leszka Millera - dopisek AZ], z których wynika, że Piwnik była u Millera nie tylko w dniu zatrzymania Modrzejewskiego, ale i następnego dnia o 10.00. Po co? Komisja się nie dowiedziała. - Pani lojalność wobec swojego szefa jest rzeczą w polskiej rzeczywistości wyjątkową i wspaniałą, ale koliduje to z interesem publicznym. Dobrze by było, gdyby pani to przemyślała. - Czuję się zastraszana - odpowiedziała na to była minister” (Zalewska 2004). Karuzela: Na pytanie:, „Dlaczego na rozprawę z `układem warszawskim' [określenie używane przez dziennikarzy śledczych oznaczające nieformalną grupa interesów, kontrolująca zamówienia publiczne w stolicy w ostatnich latach - dopisek AZ] czekaliśmy 10 lat?” Julia Pitera z polskiego oddziału Transparency International odpowiada:, „Bo nie było instytucji zainteresowanych jego naruszeniem. Np. prezes Regionalnej Izby Obrachunkowej, która nadzoruje finanse samorządu, jest spowinowacony z jednym z wpływowych członków tego układu. Prokuratorzy dostawali od układu mieszkania z zasobów komunalnych. Mieszkania dostawali również policjanci i urzędnicy. Poza tym istniał korowód stanowisk. Wysocy urzędnicy zamieniali się miejscami i później z wyższego stanowiska kontrolowali to, co robili, gdy byli na niższym” (Pitera 2004). Zauważmy, że chociaż o żadnej z tych zasad nie możemy powiedzieć, że jest ona specyficzna, wyjątkowa dla funkcjonowania tajnych służb, to wszystkie zasady mieszczą się w tym, co bywa niekiedy nazywane „warsztatem tajnych służb” - zwłaszcza komunistycznych.
Z drugiej strony, od razu widać, że tworzą one kulturę współpracy i bezkarności, która jest niezgodna z normatywnym modelem demokracji. Model ten, bowiem zakłada odpowiedzialność funkcjonariuszy publicznych za ich postępowanie, tymczasem podstawowe zasady działania ARGI instytucjonalizują nie-odpowiedzialność (w sensie Jerzgo Hausnera i Mirosławy Marody - zob. Hausner et. al 2000).
8. 2. Niektóre relacje między zasadami
Rozprowadzenie jest zazwyczaj wcześniejszym warunkiem podczepienia - na pewno zaś, gdy podczepienie ma występować we wskazanej wyżej wersji pełnej, trójwarstwowej. Podczepienie traci efektywność w środowisku głęboko anomijnym (wśród aktorów tak bardzo cynicznych, że przestaje działać nawet „brudna wspólnota” - w sensie Adama Podgóreckiego - zob. 1976:24-5; 1993:21, 99). Warunkiem działania podczepienia jest kontekst kulturowy, w którym jednostki (i instytucje) przyswajają informacje i reagują na nie wg pewnych reguł kulturowych. Dlatego powiemy, iż zarządzanie przez kulturę jest częścią procesu podczepienia. Towarzyskość możemy traktować - pod pewnymi względami - jako jeden z elementów zarządzania przez kulturę. Towarzyskość jest mniej kosztowana od kooptacji, która wymaga dzielenia się łupami. Towarzyskość często oznacza funkcjonowanie na informacyjnym i biznesowym marginesie układu, daje jednak poczucie przynależności do wyróżnionych dzięki otrzymaniu zaszczytu „bywania”. Efektem towarzyskości i kooptacji jest neutralizacja potencjalnych konkurentów, krytyków, recenzentów. Nominowanie umoczonych, buforowanie i karuzela stanowisk służą bezkarności jednostek i układu. Nad umoczonymi jest kontrola przez haki, buforowanie daje kozły ofiarne (w terminologii Wałęsy: osoby/„zderzaki” - często chyba godzące się na taką rolę). Wizja kolejnych karuzelowych stanowisk chroni układ przed odgrywaniem się (tj. upublicznianiem haków) na kolegach po wypadnięciu z danej funkcji. Uczestnictwo w „mordzie” założycielskim wytwarza warunki wspólnoty umoczonych (zob. wspomniane już pojęcie „brudnej wspólnoty” Adama Podgóreckiego), sytuację wzajemnego hakowego uzależnienia (lokalny odpowiednik doktryny MAD - Mutually Assured Destruction), podtrzymującą spójność kapitału społecznego grupy. W krajach post-autorytarnych, gdzie wcześniej rolę ważnego regulatora stosunków społecznych pełniła tajna policja, uczestnictwo w dawnej sieci agenturalnej może być postrzegane (przez insiderów) jako oznaka uczestnictwa w „mordzie” założycielskim. Podczepienie może bywać pozorowane - np. sugeruje się, że w danej aferze uczestniczą ludzie ze służb specjalnych, ze środowiska wojewody, ministra X, biznesmena K., mafii rosyjskiej (niepotrzebne skreślić), by zniechęcić konkurenta, policjanta, prokuratora, dziennikarza (niepotrzebne skreślić) do drążenia sprawy. Towarzyskość zwiększa empatię, wyrozumiałość, personifikuje reguły gry, odformalizowuje procedury lub/i neutralizuje je. Prowadzi m.in. do nasilenia kooptacji aż do poziomu wytworzenia się mechanizmu establishmentowego; tego przejawem są „ekumeniczne” (ideologicznie i partyjnie) rady nadzorcze rozmaitych spółek (zob. np. skład RN upadłego banku Posnania lub nie-upadłego Big Banku). Znamienny hołd towarzyskości składa dziennikarka tygodnika Polityka, Janina Paradowska, gdy 18 maja 2003 w programie TVN 24 „Loża Prasowa” krytykuje członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jarosława Sellina za ujawnienie przed Komisją Śledczą Sejmu w tzw. sprawie Rywina prywatnej rozmowy z właścicielem prywatnej stacji telewizyjnej Polsat Zygmuntem Solorzem (w której ten ostatni miał relacjonować swe kontakty ze środowiskiem Leszka Millera słowami: co mamy zrobić, abyś nie sprzedał się Agorze?). Wzajemność i towarzyskość są sobie bliskie. Ogólnie rzecz biorąc, występuje tu mechanizm przewagi lojalności wobec zasad lokalnych, grupowych nad ogólnoludzkimi. Przewaga ta nasila się, gdy oficjalne, działające poza trybem więzi osobistych instytucje państwa, samorządu, prawa etc. są niewydolne (w takim trybie w literaturze często wyjaśnia się mafijność włoską). Buforowanie można uznać też za szczególny przypadek lokalizowania odpowiedzialności. Regulacyjna skuteczność i antyrozwojowa efektywność tych zasad zależy w znacznej mierze od kontekstu kulturowego. W istotnej mierze tworzy go poziom dociekliwości i skuteczności mediów. I przedstawicieli nauk społecznych - chciałoby się powiedzieć...
8.3. Uwagi o statusie zasad
Zbiór przytoczonych zasad - podobnie jak zbiór zachowań społecznych - jest pod wieloma względami niejednorodny. Niektóre zasady można odnieść do zachowań pojedynczych podmiotów (np. osób świadomie promujących umoczonych), inne do szerszych - w tym a-podmiotowych - układów społecznych (zasada podczepienia). Niektóre zasady zostały autorowi wyartykułowane wprost przez insiderów (np. zasada „mordu” założycielskiego”), inne zostały przez autora skonstruowane na podstawie analizy licznych, rozproszonych informacji, np. o wielkich aferach (np. zasada podczepienia). Wydaje się, iż zasady te posiadają spory potencjał eksplanacyjny oraz predykcyjny. W ich świetle wydaje się np., iż łatwiej jest określić zasady działania ARGI niż wyznaczyć ich empirycznie, badawczo uchwytne kontury. Dlaczego? Między innymi dlatego, gdyż przytoczone zasady są bardziej stałe niż ewentualne kontury ARGI. Inną część kłopotów związanych z empirycznym wskazaniem konkretnych ARGI zrozumiemy, gdy przemyślimy społeczne skutki działania zasady podczepienia. Rozmywa ona bowiem „członkostwo” ARGI. Podczepienie wprowadza do gry osoby niezorientowane w jej kulisach i czyni je bezinteresownymi i nieświadomymi (ale faktycznymi w sensie obiektywnych skutków działań lub zaniechań) sojusznikami rozgrywających. Znany teoretyk ewolucji Richard Dawkins wprowadził kategorię obiektów, które nazwał „projektoidami”: „Projektoidy to żywe organizmy oraz ich produkty. Wyglądają, jakby były zaprojektowane, do tego stopnia, że zapewne, niestety, większość ludzi tak sądzi. Osoby te są w błędzie. Ale mają rację, że projektoidy nie mogą być dziełem przypadku. Projektoidy nie powstały przypadkowo. Były w rzeczywistości uformowane przez najczęściej zupełnie nieprzypadkowe procesy, które tworzą doskonałą iluzję do zamierzonego projektu” (Dawkins 1998:15). Te nieprzypadkowe procesy to mechanizmy doboru ewolucyjnego. ARGI (układy/sieci) z kolei działają pod presją zasad doboru społecznego (być może mają one o wiele większą dynamikę historyczną niż ich ściśle biologiczne odpowiedniki). Kształt układu/sieci jest skutkiem zjawisk nieprzypadkowych, ale tylko częściowo mających pochodzenie podmiotowe . Struktury, systemy lub procesy społeczne często zachowują się tak, jakby działały według określonego wcześniej precyzyjnego programu - stąd m.in. występująca u obserwatorów tych procesów pokusa myślenia w kategoriach spiskowych. Natura przytoczonych zasad powoduje, że ARGI:
* Stanowią układy samoorganizujące i samoregulujące się, samopowielające, które tylko cząstkowo lub/i czasowo organizują się na kształt hierarchicznej piramidy.
* Są dynamiczne, pulsują, przez co jawić się mogą jako byty amorficzne.
* W wielu wymiarach są „zarządzane przez kulturę” - w pewnych kontekstach można mówić, iż bardziej podlegają „władzy zasad” niż władzy konkretnych osób.
* Dysponują władzą strukturalną (w sensie Staniszkis i Susan Strange - 1997).
* Dysponują sporą władzą „negatywną” - np. podtrzymują zjawisko „instytucjonalizacji nie-odpowiedzialności” (w sensie Hausnera et al. 2000).
9. EFEKTY (NIEKTÓRE...) DZIAŁANIA ARGI
Globalnym efektem istnienia ARGI jest niezdolność państwa do realizacji interesów teoretycznych. Można jednak wymienić też liczne efekty, by tak rzec, lokalne. Należą do nich:
* Nieformalna, poza-konstytucyjna decentralizacja systemu powodująca m.in. utratę jego sterowności (por. Kamiński 1999:240). Na przykład państwo polskie nie jest w stanie ani określić reguł, według których powinny działać rozmaite podmioty (np. kapitał zagraniczny), a w przypadku, gdy elementy takich reguł są jednak zarysowane, egzekwować ich przestrzegania (por. Gadomski 2004).
* Zacieranie granicy między sferą publiczną i prywatną (por. Kamiński 1999:258).
* Utrwalanie instytucjonalizacji nieodpowiedzialności, (co samo w sobie jest pewnym efektem natury kulturowej), co sprzyja m.in. przewlekłości i niesprawności postępowań organów kontrolnych (skarbowych, sanitarnych, NIK-u etc.) policji, prokuratury i sądów.
* Uchylanie ważności oficjalnie deklarowanych reguł gry w gospodarkę, politykę, kulturę (np. dzięki istotnemu obniżaniu stopnia ryzyka wiążącego się z łamaniem np. ustawy antykorupcyjnej).
* Deformowanie, tj. istotne obniżenie efektywności mechanizmów rynkowej alokacji zasobów, np. przy zamówieniach publicznych (por. Surdej 2002).
* Uformowanie sieci rynków zhierarchizowanych powodujących m.in. marginalizację i wasalizację części sektora małych i średnich przedsiębiorstw.
* Zawyżanie cen płaconych przez użytkowników końcowych.
* Zawyżanie kosztów wejścia do gry gospodarczej i politycznej nowych aktorów, czyli wytłumianie energii społecznej.
* Stabilizacja struktur niepełnego kapitalizmu (zob. Joel Hellman 1998 i Staniszkis 2001).
* Wyłączenie spod zasad konkurencji lub jej marginalizacja w odniesieniu do pewnych sektorów gospodarki. Są to zapewne (poza osławioną TPSA), sektor surowców strategicznych (np. paliw płynnych), część rynków finansowych etc.
* Zmniejszanie zasobów kapitału społecznego zaufania i tworzenie enklaw, w których rozwija się tzw. brudny kapitał społeczny (zob. Wicenty 2004).
* Otwieranie i stabilizowanie przestrzeni dla przemocy (zwłaszcza nielegalnej przemocy fizycznej) jako regulatora stosunków społecznych (por. Zybertowicz 2003a).
* Powstrzymywanie procesów krążenia elit, w tym blokowanie rozwoju klasy średniej; m.in. poprzez hamowanie rozwoju małych i średnich przedsiębiorstw oraz na poziomie efektów kulturowych (np. wytwarzają się zbiorowości pasażerów „na gapę”).
* Rozwój klientelizmu gospodarczego, politycznego i mieszanego powodującego wypłukiwanie potencjału ludzi niezależnych (Nietzsche: „Niejeden całkiem stracił swoją wartość utraciwszy swoją służalczość”). Brak takich osób powoduje słabość instytucji, których misją winno być obiektywne monitorowanie kluczowych procesów społecznych.
W sumie możemy powiedzieć, iż ARGI stoją za procesem, którzy eksperci Banku Światowego określają mianem state capture - zawłaszczania państwa (zob. np. Hellman, Jones i Kaufmann 2000).
10. KU WNIOSKOM
Przedstawiona wyżej analiza ARGI dostarcza m.in. argumentów, na rzecz tezy, iż w Polsce „wyczerpały się już możliwości przebudowy przez kontynuację”. Uznaję, przeto za nietrafne - czyli takie, które pozostaną bez konsekwencji - te diagnozy naszej transformacyjnej kondycji, które właśnie kontynuację postulują (zob. Sztompka 2004). Kontynuacja, bowiem oznacza dalsze diagnozy bez konsekwencji, dalszą niezdolność państwa do realizacji interesów teoretycznych. Stąd formułowany przez niżej podpisanego postulat „wstrząsu kontrolowanego”, którego kluczowym ogniwem miałoby być wprowadzenie ordynacji wyborczej do Sejmu zakładającej jednomandatowe okręgi wyborcze (Zybertowicz 2002a, 2003b). Owa zmiana ordynacji ma na celu zmianę ustabilizowanych już mechanizmów rekrutacji do elit politycznych, mechanizmów, które w obecnej postaci chronią klasę polityczną przed dopływem „świeżej krwi”. Zauważmy, iż owa świeża krew, to właśnie wspomniany na początku tekstu impuls zmian pochodzący spoza systemu - teza główna (3). Zaznaczmy, że ten postulat zmiany ordynacji wyborczej nie ma charakteru stricte politycznego (nie jest on bowiem stronniczy wobec żadnej ze stron obecnej gry partyjnej), stanowi rozwiązanie instytucjonalne z poziomu meta-politycznego - idzie bowiem o przekształcenie ramowych, instytucjonalnych warunków działania, do których wszystkie partie pragnące wprowadzić swych ludzi do Sejmu musiałyby się dostosować.
11. KU PRZESTRODZE
Na zakończenie, głos dajmy Władysławowi Frasyniukowi, szefowi Unii Wolności, partii w sam raz dla intelektualistów: „Kiedyś Dariusz Przywieczerski [biznesmen związany z SLD, jeden z oskarżonych w sprawie FOZZ - AZ] zaproponował mi, żebym robił z nim interesy: Panie Władku, pan wie, kim ja jestem. Dawno już czytałem raporty o panu. (…) Bardzo pana szanuję. Chcę zaproponować panu partnerstwo w biznesie'. Wysłałem go na drzewo. Po paru latach podchodzi do mnie i mówi: `Pamięta pan, jak proponowałem panu spółkę? Niech pan teraz sprawdzi, kto siedzi w moich radach nadzorczych'. To byli moi koledzy, którzy w więzieniu tłumaczyli mi: `Władek, ty jesteś za ostry!' (…) ci, którzy krzyczeli przeciwko czerwonym, umacniali swoją pozycję, robiąc z nimi interesy. To oni zasiadali w radach nadzorczych Przywieczerskiego, robili deal z tymi grupami kapitałowymi, które powstały z niejasnych pieniędzy i zupełnie jasnych powiązań z ludźmi ze służb specjalnych. [w tym miejscu dziennikarz "Gazety Wyborczej" zadaje pytanie dla środowiska tej gazety obowiązkowe:] Czy to nie spiskowa wizja świata? - Nie. Jeśli spojrzeć na najbogatszych ludzi w Polsce, to każdy polityk ze średniej i wyższej półki doskonale wie, skąd są ci ludzie, z kim są powiązani. To, dlaczego, gdy pieniądze przepływają z lewa na prawo, gdy biorą czerwoni, czarni i zieloni, jesteśmy tacy bezsilni?” (Frasyniuk 2004). W ten sposób szef UW dostarczył materiału źródłowego ilustrującego działanie zasady kooptacji. prof. Andrzej Zybertowicz
"To się może źle skończyć dla premiera" Zdaniem Antoniego Macierewicza (PiS) mianowanie Krzysztofa Bondaryka na szefa ABW "może źle się skończyć" dla premiera Donalda Tuska, który odpowiada za służby specjalne. Taką opinię poseł przedstawił w środę w Radiu Maryja. - Nie wiem, jakie powody kierowały panem premierem Tuskiem, żeby dokonać takiego wyboru, czy w jakiej sytuacji pan Tusk się znalazł jako premier, może jako polityk, nie wiem, że uznał, że musi podjąć taką decyzję - powiedział Macierewicz. Zaznaczył, że w sytuacji gdy premier nie wyznaczył koordynatora do spraw służb specjalnych, "konstytucyjna i bezpośrednia odpowiedzialność za służby spada na niego".- To on ponosi konstytucyjną i prawną odpowiedzialność za próbę mianowania pana Krzysztofa Bondaryka. To się po prostu dla pana premiera Tuska, także w wymiarze prawnym, może źle się skończyć, bo to jest akt, który w sposób oczywisty naraża bezpieczeństwo państwa polskiego - mówił Macierewicz. Poseł PiS "szaleństwem" nazwał zajmowanie funkcji szefa ABW przez Bondaryka, którego brat - według informacji prasowych - zamieszany jest w działalność przestępczą. Przyznał jednocześnie, że Bondaryk nie odpowiada prawnie i moralnie za czyny brata. - Tutaj mamy do czynienia nie z jego prywatnymi interesami, tylko z bezpieczeństwem państwa polskiego i nie można igrać tym bezpieczeństwem. Nie można stawiać na stanowisku wymagającym absolutnej odporności na wszelkie naciski człowieka, który siłą rzeczy znalazł się w sytuacji uniemożliwiającej mu pełnienie tej służby - podkreślił Macierewicz. W poniedziałek "Rzeczpospolita" napisała, że brat Krzysztofa Bonaryka, współwłaściciel spółki Sandra, jest zamieszany w sprawę przemytu w połowie 90. lat 700 kilogramów złota z Belgii na Białoruś i do Obwodu Kaliningradzkiego. Według informatorów gazety, nie byłoby to możliwe bez wparcia służb specjalnych, a - jak przypomina autor tekstu - Krzysztof Bondaryk stał wtedy na czele delegatury UOP w Białymstoku. Szef ABW pozwał "Rzeczpospolitą" za ten artykuł. Zagadkowa kariera szefa tajnych służb W sumie nie powinno to dziwić. Każdy by chciał i zjeść ciastko, i je mieć. Dziennikarze też mają takie marzenia, na przykład zarobić w reklamie, a potem wrócić do zawodu. Albo spróbować sił w Sejmie, a po wszystkim znowu zająć pozycję niezależnego komentatora. Wszyscy wiemy, że to niemożliwe. A szef ABW Krzysztof Bondaryk próbuje - piszą reporteży śledczy DZIENNIKA. Wkładał ręce we wszystko - pilnował pieniędzy Solorza, kręcił się koło pierwszej liberalnej partii, (która właśnie rządzi), zasilał spółdzielnię Tomaszewskiego, stawiał pierwsze kroki we własnym biznesie, a gdy był bez pracy, politycy szli w miasto, by poszukać mu atrakcyjnej posady. I teraz Bondaryk wrócił do tajnych służb, by tych polityków i biznesmenów pilnować. Tajne służby nie zawsze miały szczęście do szefów, ale pomysł, by na czele największej z nich stawiać postać z tak ciężkim bagażem, wydaje się szczególnie niefortunny. Na czele Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego stał się jedną z najpotężniejszych osób w kraju, mówi się nawet, że jest drugi po wicepremierze Grzegorzu Schetynie. Ale w kategorii: kontrowersyjna postać tego rządu zajmuje już pierwsze miejsce. Opozycja ostrzega, że nad Bondarykiem nie ma dziś żadnego nadzoru. "O realnej kontroli nie może być mowy" - uważa Zbigniew Wassermann z PiS. I coś jest w tym zarzucie, bo jak sam jeden, mocno zajęty premier może skutecznie monitorować w sumie pięć tajnych służb bez żadnego aparatu, bez pełnomocników? Jak, bez żadnych struktur, może rozwiewać wątpliwości, jakie budzi ta niefortunna nominacja? Czy to możliwe, by w całym kraju nie było odpowiedniego kandydata, którego przeszłość i podejmowane decyzje nie wywoływałyby tak wielu znaków zapytania?
Człowiek od dobrej roboty Nie wahał się szczególnie długo, choć dla posady szefa ABW porzucił fantastyczną karierę w biznesie. Miesięcznie mógł tam zarabiać przynajmniej 50 tysięcy. Był wysoko ceniony. "Ma nosa do łapania przewałów i wielką intuicję prawną. Zawodowiec" - chwali Krzysztof Turkowski, który przyprowadził Bondaryka do Zygmunta Solorza. "Zawodowiec" budował Solorzowe imperium przez dobre pięć lat - najpierw pilnował pieniędzy w Invest Banku, który Solorz kupił, by procenty nie trafiały do obcej kieszeni, potem zaprowadzał porządek w Elektrimie i w Erze. Piotr Nurowski, prezes Elektrimu, prawa ręka Solorza: - Porządny człowiek. Wykonał u nas kupę dobrej roboty. Był z Solorzem na dobre i na złe, także wtedy, gdy pisowski rząd - w cieniu polowania na Ryszarda Krauzego - próbował rozsadzić imperium właściciela Polsatu.
Kłopoty w rodzinie Pierwszych kłopotów zaczęła przysparzać rządzona przez PiS Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Jednego dnia potrafiła nałożyć na Polsat kary sięgające miliona złotych. Drugiego odebrała koncesje pięciu lokalnym stacjom, które kojarzono z Solorzem. A na deser, w wyniku zbiegu okoliczności, odgrzała notatki sprzed 14 (!) lat, w których służby specjalne sugerowały, że firmy Solorza piorą pieniądze włoskiej mafii. Tajne kwity powędrowały do katowickiej ABW, wszczęto postępowanie wyjaśniające. Trwa ono do dziś, ale już teraz pod nadzorem Bondaryka. Od cudownego odnalezienia notatek minął ponad rok i nic nie zwiastuje, by sprawa zmierzała ku finałowi. Jest dokładnie odwrotnie - mnożą się obawy, że ABW straciła serce do tej sprawy. Oficer ABW oddelegowany do wyjaśnienia tajemnic polsatowskiego imperium został odwołany do macierzystej placówki. Następca wgryza się w temat od nowa. "To tylko jeden z wątków bardzo dużego śledztwa. Wciąż jesteśmy na początkowym etapie" - mówi Zbigniew Pustelnik z katowickiej prokuratury.
Pracy po łokcie Przykrościom w świecie mediów miał towarzyszyć kolejny cios w Solorzowy biznes. Chodzi o elektrownie PAK. Choć sprawa nie przebiła się nigdy do gazet, to już był naprawdę poważny kłopot - w grę wchodziły nieporównywalnie większe pieniądze.
PAK to elektrownie (Pątnów, Adamów, Konin), które Solorz włączył do swego imperium. Poprzedni rząd zlecił specsłużbom sprawdzić tę prywatyzację. Chyba słusznie, bo pojawiło się sporo wątpliwości. Jak jesienią opowiadali nam informatorzy z tajnych służb i prokuratury, już szykowano pierwsze zatrzymania, ale ze względu na kampanię wyborczą decyzję wstrzymano. A po wyborach cały impet śledztwa zniknął. O zatrzymaniach nie ma już mowy, o ekspertyzy pytani są kolejni biegli. Jedna z zamówionych wcześniej opinii liczy osiemset stron, więc oczywiste jest, że i ta sprawa zapowiada się na długie miesiące. No i tak się teraz złożyło, że również ten Solorzowy kłopot jest w rękach Bondaryka. I to w pełnym tego słowa znaczeniu, bo akta sprawy PAK były jednymi z pierwszych, jakie chciał widzieć na swym biurku. To jednak nie wszystko - dowiedzieliśmy się, że całkiem niedawno los zrzucił na barki Bondaryka kolejne odpowiedzialne zadanie. Znowu dotyczy PAK, bo właśnie waży się jego przyszłość. Rząd chce odkupić udziały, ale pod warunkiem, że wcześniej zobaczy wszystkie potrzebne papiery. A to oznacza kontrolę w spółce Elektrim, która dla Solorza nabyła udziały PAK.
Kawa z biznesmenem To żadna radość dla biznesmena, nikt nie chce, by mu grzebać w dokumentach, a Elektrim po długoletnich i skomplikowanych sporach właścicielskich nie chce tego szczególnie. Rząd też obawia się, że kupi kota w worku. Resort skarbu wpadł więc na pomysł, by nad kontrolą w Elektrimie i nad przygotowaniem całej transakcji czuwała ABW. Oczywiście pod wodzą Bondaryka, który jeszcze niedawno doradzał prezesowi tej firmy. Teraz więc Bondaryk sprawdzi, czy w zaprzyjaźnionej i świetnie znanej mu spółce nie dochodziło do nieprawidłowości. Zadba, by jego niedawny pracodawca, z którym jest wciąż w doskonałych relacjach, nie wyprowadził Skarbu Państwa w pole. - Widujecie się czasem? - pytamy Nurowskiego na początku maja. - Strach powiedzieć: od momentu nominacji ani razu. Tak sobie myślę, że zadzwonię dopiero w lipcu, na imieniny. Do lipca jednak mnóstwo czasu, trudno wytrzymać. W zeszły czwartek pytamy Bondaryka: - Spotykacie się czasem? - Nie widzieliśmy się od wielu miesięcy. Ale akurat dziś wypiliśmy kawę. - I o czym rozmawialiście? - Że zaraz się z wami spotykam.
Tylko nie Brochwicz Ludwik Dorn, były wicepremier i minister spraw wewnętrznych w rządzie PiS, nie ma wątpliwości, dlaczego nominowano Bondaryka: "Tusk całkowicie świadomie wysyła do określonych środowisk biznesowych sygnały, że ze strony rządu mają gwarancje bezpieczeństwa". Nikt nie chce się przyznać, kto wpadł na pomysł, by zabrać Bondaryka ze świata biznesu, ale wszystkie ścieżki prowadzą do Grzegorza Schetyny. Wypatrzył go już wcześniej, wśród szeregowych członków PO. I już wcześniej próbował ulokować go na atrakcyjnej posadzie wiceprezydenta stolicy. Wtedy się nie udało, bo fotel obiecano wcześniej komuś innemu, ale tym razem kłopotów nie było. Oczekiwania, jakie przed Bondarykiem postawiono, też nie były szczególne - o służbach miało być po prostu cicho, by jeszcze wyraźniej odróżnić się od poprzedniej władzy. "Ławka była krótka" - mówi zresztą jeden z ministrów. A za plecami Bondaryka stał wyjątkowy protektor, prywatnie przyjaciel od lat - Wojciech Brochwicz, który nieraz sterował karierą kolegi. To wpływowy mecenas związany z PO i firmami Krauzego, zaangażowany w tzw. aferę Jaruckiej, która doprowadziła do wycofania się Cimoszewicza z wyborów prezydenckich. Z Bondarykiem zna się z początku lat 90., gdy razem służyli w UOP. Upewniamy się: - Lobbował pan za tą kandydaturą? Brochwicz: - Absolutnie nie. Nikt mnie o niego nie pytał. Pewnie nie ma pojęcia, że Piotr Niemczyk, ekspert komisji ds. specsłużb, też wywodzący się z UOP, mówił nam wcześniej coś innego: "Na długo przed tą nominacją zadzwonił do mnie Brochwicz i spytał, co sądzę o Bondaryku. Nie byłem przekonany, więc Brochwicz poradził, byśmy z Bondarykiem porozmawiali. Spotkaliśmy się i zmieniłem zdanie". Dlaczego Brochwicz nie przyznaje się do swoich wpływów w tym rządzie? Nie wiemy. Może po prostu jest już zmęczony, że tak często z Bondarykiem występują w tym samym duecie?
Z przyjaciółmi raźniej Gdy poznaliśmy tę historię, stanęły nam włosy na głowie. Zanosiło się na bombę, a może nawet megabombę, jaką próbowała zdetonować poprzednia władza. Potocznie określano ich jako Banda Czworga. Dziś trudno ustalić, kto tak nazwał tę grupę, raczej nie był to oficjalny kryptonim powstały w ABW. Ale pełna nazwa mogłaby brzmieć - Banda Czworga do Ochrony przed Kontrolą Państwową. Jest rok 2005. Do władzy dochodzi PiS ze sztandarowym hasłem walki z układem. Ma wszystko: policję jawną i tajną, państwowe urzędy, w parlamencie razem z koalicjantami większość. Ale szybko pojmuje, że to na nic. W resorcie spraw wewnętrznych Ludwik Dorn słyszy od podwładnych: - Nie ma pewności, czy w przypadku założenia podsłuchów osobom wpływowym w biznesie system będzie szczelny. To znaczy - nie ma żadnych gwarancji, że osoby, którym założony zostanie podsłuch, natychmiast się o tym nie dowiedzą. Według naszych rozmówców ze służb, na przełomie 2006 i 2007 roku te obawy zaczynają graniczyć z pewnością. Do ABW trafia wtedy donos od pracownika jednej z firm telekomunikacyjnych. Pisze on, że w czterech spółkach zajmujących się telefonią komórkową za podsłuchy odpowiada grupa dobrych znajomych z czasów UOP. Anonim sugeruje, że owa czwórka wymienia się tymi supertajnymi informacjami, a dodatkowo - pod pretekstem sprawdzania jakości połączenia - sama prowadzi nielegalną rejestrację wybranych rozmów. Czterech znajomych w czterech firmach. Stąd ta nazwa: Banda Czworga.
Dziękuję bardzo Rozpoczyna się operacja, by ustalić, czy to realne zjawisko i jak państwo może sobie z nim poradzić. Agencja identyfikuje owe cztery postacie. Wszyscy faktycznie wywodzą się ze służb i z takim doświadczeniem są dla właścicieli sieci komórkowych fachowcami najwyższej klasy. Wśród nich Krzysztof Bondaryk, pracownik Solorzowej Ery. ABW uzupełnia układankę dzięki doniesieniom z innych służb - te nadają, że kierownikiem grupy miałby być Brochwicz. To on miałby zbierać tajne telefoniczne dane i wykorzystywać inaczej, niż przewiduje prawo. Nieco wcześniej do ABW i do prokuratury wpływa doniesienie o nielegalnym kopiowaniu tajnych danych w Erze. To dokładnie ta sfera, za którą odpowiada Bondaryk. Kilka miesięcy później, gdy rządzi już nowa władza, a Bondaryk jest szefem ABW, prokuratura umarza sprawę. Autor doniesienia nie chce już mieć nic wspólnego z tą historią: - Rozmawiać o człowieku, który stoi teraz na czele wiadomej instytucji? Dziękuję bardzo.
Dlaczego mnie podsłuchujecie? Jeden z naszych informatorów opowiada szczegóły tej supertajnej akcji: "Wszystko to uznaliśmy za prawdopodobne. Nasze podejrzenia rosną, gdy zaraz po zleceniu na podsłuch osobie X. ta osoba przysyła nam pismo z pytaniem, dlaczego jest inwigilowana! To już wygląda na jawną kpinę, ale na zebranie materiału procesowego i wnioski do prokuratury nie mamy szans". Bazujemy na informatorach i próbujemy zebrać dowody. Chcemy założyć podsłuchy, ale okazuje się, że budynki operatorów są tak profesjonalnie zabezpieczone, że nie mamy takiej możliwości technicznej! Rozpaczliwie szukamy pomysłu, jak ich pokonać. Wpadamy na pomysł noweli prawa telekomunikacyjnego i po cichu próbujemy przeforsować to w Sejmie. Ideałem jest rozwiązanie amerykańskie, gdzie służby mogą się podpinać do systemu bez wiedzy operatorów. Nam wystarczy, by wszystkie połączenia były rejestrowane na jednym serwerze, do których dostęp mają też służby. Nowela jednak ostatecznie nie przechodzi. Antoni Mężydło, który w poprzedniej kadencji pilotował nowele prawa telekomunikacyjnego, precyzuje: "Projekt utknął w uzgodnieniach międzyresortowych, a gdy już dotarł do Sejmu, Sejm się rozwiązał".
Bondaryk nie czeka Czy to relacje szaleńców, którzy z innymi szaleńcami zabawiali się tajnymi służbami, by tropić nieistniejące spiski? Czy porażający przykład bezsilności zacofanych państwowych struktur wobec biznesowej elity, która stworzyła własny system bezpieczeństwa? Nie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie. Nasi rozmówcy nie chcą występować pod nazwiskiem ze względu na tajemnicę służbową i państwową, ale zapewniają, że wkrótce te rewelacje i tak wypłyną przed sejmową komisją śledczą ds. nacisków na organy państwowe. "Tylko czekam, aż komisje śledcze zwolnią mnie z tajemnicy państwowej, by opowiedzieć o działalności takich ludzi jak pan Bondaryk" - zapowiadał kilka miesięcy temu były premier Jarosław Kaczyński. Ale ABW pod rządami Bondaryka na te zwierzenia nie czeka. Sama złożyła doniesienie do prokuratury. Tyle że nie ma tam mowy o żadnej nielegalnej czwórce i jej ewentualnej działalności. Wręcz przeciwnie, chodzi o podejrzenie prowadzenia nielegalnej inwigilacji... Brochwicza w czasie rządów PiS. "O doniesieniu dowiedziałem się z gazet" - uśmiecha się skromnie Brochwicz.
Jaki świat mały Czy szefowi ABW, na dodatek z solidarnościowym rodowodem, wypada zarabiać pieniądze w spółce, która mogła korzystać z moskiewskiej pożyczki dla PZPR? I czy to dobry pomysł, by zarabiać te pieniądze w towarzystwie legendarnego skarbnika lewicy Wiesława Huszczy? Mamy wątpliwości. Gdy Bondaryk trafia do rady nadzorczej Bison-Bialu (produkcja przyrządów i uchwytów), głównym udziałowcem tej fabryki jest już Metalexport. A w jego władzach niesamowita konfiguracja: i mecenas Brochwicz, i Wiesław Huszcza. Ten sam Brochwicz, który z ramienia UOP próbował w Moskwie rozwikłać sprawę rosyjskiej pożyczki dla PZPR i ten sam Huszcza, który - jako skarbnik lewicy - ową pożyczkę konsumował. Metalexport należał już wtedy do jednego z najbogatszych Polaków Piotra Buchnera. Według raportu z likwidacji majątku po PZPR, moskiewska pożyczka w części trafiła właśnie do jego fundacji (Buchner zaprzeczał). Piotr Niemczyk: "Zawsze miałem wrażenie, że Bondarykowi wszystko jedno, gdzie pracuje. Byle zarobić pieniądze".
W spółce Medycyna i Farmacja (która - jak ujawni "Newsweek" - wyprowadziła z państwowego Cefarmu majątek ośmiu stołecznych aptek) Bondaryk zetknął się z biznesmenami kojarzonymi z AWS-owską spółdzielnią. Przez firmę przemknął Andrzej Dunajko ze słynnej grupy płk. Lesiaka oskarżanego o inwigilację prawicy. W zielonogórskim GazStalu (rury dla przemysły naftowego) z Bondarykiem mija się Piotr Czyżewski, minister skarbu w rządzie Millera. W firmie TICONS (bezpieczeństwo teleinformatyczne) spotykają się sami znajomi: Wojciech Dylewski (UOP, MSWiA) i Wojciech Drożdż (za AWS doradca wicepremiera Tomaszewskiego, a dziś wiceminister u Schetyny). Drogi tej spółki schodzą się nawet z biznesem Ryszarda Krauzego - jego firmy miały pakiet akcji Sterprojektu, największego udziałowca TICONS-a. I równolegle Bondaryk wciąż pracuje dla Solorza; raz na etacie, raz na umowę-zlecenie.
Zemsta za jubilera Być może obawy o to, że szef ABW załatwia własne porachunki są przesadzone, ale co zrobić, jeśli racje mają białostoccy prokuratorzy? Chodzi o odwołanie znanego prokuratora Słowomira Luksa, którego podwładni przed sześcioma laty wszczęli śledztwo w sprawie przemytu złota i podejrzenia skierowali pod adresem starszego brata Bondaryka. Własne trzy grosze wtrąciła też wtedy skarbówka, naliczając ponad milion zaległego podatku. Gdy brat miał trafić do aresztu, Bondaryk stawał na głowie, by go stamtąd wydobyć. Pod gmachem białostockiego sądu, w aucie, ustalał z obrońcą propozycje dla prokuratury w sprawie poręczenia. I teraz - kilka tygodni po tym, jak Krzysztof Bondaryk zajął w rządzie wpływową posadę - Luks stracił pracę. "To przez niego mam same kłopoty" - wyrzuca z siebie Marek Bondaryk, z którym rozmawiamy przez płot rodzinnej posesji w Sokółce. W białostockiej prokuraturze są zaś pewni, że ta dymisja to tylko początek zemsty wpływowego szefa ABW. Do miejscowego wydziału prokuratury krajowej już wkroczyli funkcjonariusze agencji, by skontrolować obieg tajnych dokumentów. Pytamy o wszystko Bondaryka, a ten mówi nam: "Nie mam z tym nic wspólnego".
Grunt to dobra pamięć Znajomi są dość krytyczni w ocenie: Bondaryk jest trudny w kontaktach, sarkastyczny, mocno złośliwy. "Nawet moja żona za nim zbytnio nie przepada" - żali się Brochwicz. My do tego zestawu dodalibyśmy jeszcze jedną cechę: pamiętliwy.
Gdy tylko zajął gabinet w ABW (i wyrzucił po poprzedniku meble), zabrał się za personalia. Jedną z pierwszych decyzji kadrowych przetrącił karierę Rafała Krawczyńskiego, wiceszefa archiwów ABW. Z warszawskiej centrali Bondaryk zesłał go nagle do zamiejscowego wydziału na głęboką prowincję. Prawie dekadę temu mjr Krawczyński odnalazł w Łodzi lustracyjne papiery Janusza Tomaszewskiego.
To historia z czasów rządów Jerzego Buzka. Lokalne elity walczą o kolejne województwa, eksperci debatują o kasach chorych, a w cieniu czterech reform toczy się ostra walka w wpływy w rządzie. To spór z gatunku "być albo nie być", pod dywanem walczą już nie buldogi, a amstaffy najczystszej krwi. Premier kontra wicepremier, czyli Buzek kontra Tomaszewski.
Za wicepremierem murem Kłopoty zwiastują już pierwsze przymiarki do tego gabinetu. Prezydent Kwaśniewski śle na ręce Buzka opinię na temat przyszłych ministrów. Przy Tomaszewskim dopisuje wątpliwości natury lustracyjnej. Buzek nie bierze tego pod uwagę. Pismo jest właściwie nieformalne, prezydent z SLD, no i sam Tomaszewski wszelkim oskarżeniom zaprzecza. Zostaje wicepremierem i szefem MSWiA. Ale o zarzutach lustracyjnych robi się coraz głośniej. Buzek naciska, ale Tomaszewski nie zamierza składać teki. Zaczyna się wojna o to, kto odejdzie pierwszy. Tomaszewski okopuje się w ministerstwie, liczy, że przeżyje Buzka. Najbliżsi współpracownicy wicepremiera stają za nim murem, wśród nich Bondaryk z Brochwiczem. MSWiA rozpoczyna kontratak.
Dobrzy ludzie Wybucha skandal wokół ustawy o ochronie informacji niejawnych - projekt ma przyznać główne kompetencje premierowi, ale ktoś po drodze przerabia zapis, by wszystkim oddać w gestię szefa MSW. Resortowi urzędnicy - opowiadają nam wpływowe postaci z tamtych czasów - zaczynają zbierać informacje kompromitujące premiera. Jedna z firm ochroniarskich dostaje zlecenie na zebranie niekorzystnych papierów na temat jego przeszłości. W rządzie atmosfera histerii, w końcu Tomaszewski odpowiada za resort siłowy, ma i policję, i GROM. Wrzód w końcu sam pęka, bo lustracja wicepremiera trafia do sądu. Sąd w pierwszej instancji nie znajduje niezbitych dowodów na współpracę Tomaszewskiego z SB. Rzecznik interesu publicznego nie zgodzi się z tym orzeczeniem, ma świadków: na przykład esbeka, który opiekował się lokalem konspiracyjnym, raz osobiście odwiózł gościa do domu swoim autem, zapamiętał i twarz, i adres. Ale do sądu drugiej instancji sprawa nigdy nie dotrze. SLD nowelizuje prawo i w rezultacie procesy osób, które nie pełnią już funkcji publicznych, zostają zamknięte. Gdy Bondaryk brał szefa w obronę, sąd się tą sprawą jeszcze nie zajął. Tomaszewskiemu po prostu zaufał. "Ludzie są z gruntu dobrzy. Poza tym nie można sobie wyrabiać zdania o człowieku tylko na podstawie papierów SB" - wyjaśnia.
Pasjonat archiwista A jednak to do papierów SB ciągnęło go w tamtych czasach w sposób szczególny. Usłyszeliśmy to od kilku wpływowych wówczas osób - gdy tworzył się rząd Buzka, Bondaryk mógł zostać wiceszefem UOP. Ale postawił warunek - chciał, by właśnie jemu podlegały archiwa specsłużb. U niektórych naszych rozmówców budzi to pewne zdziwienie do dzisiaj, bo archiwa, owszem, stanowią niesłychanie ciekawy zasób, ale o ile ciekawsze z perspektywy tajnych służb jest tropienie szpiegów i wszystko inne, co dzieje się w czasie teraźniejszym. Ale może Bondaryk już przeczuwał, co się święci, wcześniej był przecież ekspertem sejmowej komisji, która tworzyła ustawę lustracyjną. I może właśnie na tym mu zależało - by to przez jego ręce przechodziły lustracyjne akta, o które miał występować rzecznik interesu publicznego. Nie wiemy. W każdym razie bez nadzoru nad archiwami UOP Bondaryka nie interesuje. Idzie tam, gdzie Brochwicz, do MSWiA, choć pierwsza posada nie jest szczególnie atrakcyjna - zostaje wicedyrektorem departamentu. Potem awansuje, w końcu na fali sprzątania po Tomaszewskim musi odejść. Ale jego debiut na szczytach rządowych struktur nie zapisał się w historii wyjątkowo udanie. W MSWiA wrze - Janusz Pałubicki, który wchodzi tam po wicepremierze, zarządza kontrolę w jednostce GROM, elitarną formację nazywa bagnem, każe rozpruwać sejfy. Potem przeprasza, a "Gazeta Wyborcza" próbuje zrekonstruować wydarzenia. Pisze, że Pałubickiego miał wprowadzić w błąd podwładny, a całą prowokację wyreżyserować Bondaryk.
Poza salonem W białostockim KPN, w którym niegdyś działał, walka z komuną była sprawą priorytetową. Są nawet tacy, którzy dają głowę, że Bondaryk całkiem poważnie mówił o podkładaniu bomb w ZSRR. Nawet, jeśli w rzeczywistości nie chodziło o bomby, w opinii wszystkich, także w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, miał opinie radykała. "Słynął z ostrych akcji. Wychodził poza sprawy dotyczące spraw studenckich" - mówi Robert Tyszkiewicz, poseł PO, który na Bondaryka studenta patrzył jako uczeń miejscowego liceum. Za ów radykalizm słono zapłacił - w stanie wojennym spędził pół roku w areszcie. W trakcie nieprzyjemnego procesu był wśród nielicznych, którzy nie sypali kolegów i być może ta niezłomność zaprocentowała, gdy w 1989 r. tworzono UOP. Stanął na czele białostockiej delegatury. Nieco różnił się od popularnych kolegów z pierwszego solidarnościowego zaciągu, którzy do dziś brylują na salonach albo nie wychodzą z telewizji. "Typ policjanta. Mnie do służb pchała ciekawość świata, by więcej wiedzieć, a szpiegów przewerbowywać. On wolał ich łapać" - mówi Niemczyk. Wtedy właśnie Bondaryk poznaje Brochwicza, choć początkowo dzielą ich pewne różnice - Bondaryk ma w życiorysie półroczny areszt, a Brochwicz - karierę po drugiej stronie barykady, bo we władzach ZSMP.
Drzwi szeroko otwarte Tak odmienne życiorysy Bondaryk łatwo godzi nie tylko wśród prywatnych znajomych, ale i w pracy. Dlatego fachowcy z PRL i byli esbecy wracają dziś do gmachu ABW. Bondaryk: - Polska jest jedna. Buduje ją teraz Andrzej Barcikowski, aparatczyk PZPR i doradca Cimoszewicza, za rządów SLD szef ABW - na prośbę Bondaryka doradza w szkole oficerów kontrwywiadu.
Buduje Zdzisław Skorża, który nabywał umiejętności w Radomiu w latach 80. jako pracownik kontrwywiadu SB - jest zastępcą Bondaryka. Buduje były esbek Janusz Fryłow - wrócił do kierownictwa kontrwywiadu. Jeszcze szerszym frontem esbecy wracają w ramach tzw. konsultacji (w ten sposób mogą dorobić do emerytury, odświeżyć kontakty i zorientować się, czym agencja akurat się zajmuje).
Janusz Zemke, specjalista od specsłużb w szeregach SLD, mówi, więc tak: "Bondaryk przywraca w ABW porządek. To prawdziwy fachowiec".
Anonimy w redakcjach Ale nie zawsze zbierał tak wysokie noty. Był nawet czas, że nie mógł znaleźć pracy. Pomógł wpływowy wówczas poseł - ulokował go na atrakcyjnej posadzie, dzięki czemu Bondaryk mógł rozpocząć nowy etap w karierze. To Andrzej Anusz z ekipy Tomaszewskiego. Dwa lata po upadku wicepremiera puka do szefa publicznej spółki Tel Energo Piotra Ogińskiego. I prosi: - Bondaryk chce startować w wyborach, ale nie ma pracy. W jednej ze spółek zależnych Ogiński znajduje wakat. Bondaryk zostaje wiceprezesem. Ale szanse na karierę przy AWS są zerowe. Staruje, więc z nowej siły politycznej - Platformy Obywatelskiej. Maciejowi Płażyńskiemu, który koordynował tworzenie PO na Podlasiu, wydaje się, że Bondaryk zgłosił się już sam. - Tomaszewskiego byśmy nie wzięli, ale Bondaryk nie był tak znany, by się zastanawiać, czy nam zaszkodzi. Start nie był udany. Nie pomogły spoty ani magia nazwiska: "Nazywam się Bond. Bondaryk". Mimo to u boku Platformy trwa do dziś. Wszedł na kilka lat do Rady Krajowej, z protokołów posiedzeń wynika, że zgłaszał poprawki do partyjnego regulaminu, a więc partyjne życie traktował nawet dość poważnie. Dziś formalnej funkcji już nie pełni, co pewnie wygodne jest dla obu stron. Dzięki temu w czasie ostatniej kampanii wyborczej bez większego stresu mógł rozprowadzać po redakcjach anonimowe, krytyczne raporty o spółkach dawnego PC i rzekomych nieprawidłowościach w tajnych służbach za czasów PiS.
Cenne osiemdziesiąt metrów Paweł Graś, poseł PO, do niedawna koordynator ds. służb w rządzie Tuska, jest Bondarykiem zachwycony: - Bardzo kompetentny. Myśli propaństwowo. Nie uprawia prywaty. - A historia z mieszkaniem? - Ja się mieszkaniami nie zajmuję - odpowiada Graś. My w zasadzie też nie, ale ta kwestia wydaje się jednak niesamowita. Czy człowiek o propaństwowej postawie korzystałby przez lata, i to lata pracy w prywatnym biznesie, ze służbowego mieszkania z ministerialnej puli? To osiemdziesiąt metrów kwadratowych na ursynowskim blokowisku. Bondaryk zajął je przed dziesięcioma laty. Choć od tego czasu zarobił w biznesie przynajmniej na trzy takie mieszkania, w bloku na Ursynowie mieszka do dziś. W tym czasie nabył na Pojezierzu Augustowskim dom z dojściem do jeziora, kilka działek, w złotówkach odłożył prawie trzysta tysięcy.
Trudne wakacje To niejedyny bonus od tamtej ekipy. Zatrudniając się u Tomaszewskiego, Bondaryk wstąpił też do Straży Granicznej. Zyskał pensję o 15 procent wyższą i szansę na ekskluzywną emeryturę dla mundurowych. Dzięki temu do MSWiA trafił jako funkcjonariusz straży, choć straż nie miała z tego żadnego pożytku, bo Bondaryk pracował jako urzędnik w MSWiA. Gdy wyrzucono go z ministerstwa, ze straży nie odszedł. Dwa lata spędził w tzw. rezerwie kadrowej, co oznaczało, że nie musiał nic robić. Zaledwie trzy, cztery razy w roku stawiał się na komendzie. Ofertę pracy, jaką otrzymał po roku, uznał za nieciekawą. Kolejna, złożona znowu po roku, też nie trafiła w zainteresowania. W końcu odszedł, ale tylko dlatego, że zaplanował start w wyborach. I przez całe dwa lata w tej tzw. dyspozycji inkasował pensję wicekomendanta. - Nie czuł się pan niezręcznie na takich wakacjach za nasze pieniądze? - spytaliśmy Bondaryka. - Szukałem pracy, ale nikt mnie nie chciał. Zajmowałem się sobą. - Joga? - Nie, ryby. Ale to był trudny okres w moim życiu, bo ja bardzo lubię pracować. Tomasz Butkiewicz, Luiza Zalewska, współpraca Robert Zieliński
Wywiad dla tygodnika "Nasza Polska" Ze Zbigniewem Wassermannem (PiS), koordynatorem ds. służb specjalnych w rządzie premiera J. Kaczyńskiego, rozmawia Kaja Bogomilska - Jak Pan ocenia wystąpienie premiera Donalda Tuska dotyczące służb specjalnych. Było profesjonalne? - Byłem rozczarowany. W tym wystąpieniu zabrakło jasnego sprecyzowania, na czym ma polegać reforma służb specjalnych autorstwa PO. Nie dowiedziałem się, co chcą z nimi zrobić ani dlaczego chcą zmian, jakie kompetencje będzie miał następca Pawła Grasia. Do dziś tego nie wiemy. Do tej pory dokonania dotyczą tylko zmiany szefów.
- Ale Mariusz Kamiński pozostał szefem CBA.
- Ten zamach się nie udał. Zarówno ja, jak i inni politycy PiS sygnalizowaliśmy, że mamy do czynienia z polowaniem politycznym na szefa CBA. Podejmując taką decyzję premier Tusk przyznał, że mieliśmy rację.
- Jednak sposób zaakceptowania Mariusza Kamińskiego był co najmniej dziwny. Premier pogroził mu palcem zapowiadając, że pozbawi go stanowiska w wypadku naruszenia prawa lub zmian legislacyjnych?
- Była w tym ukryta nuta groźby - jeśli uda się nam zmienić prawo, to i tak cię dopadniemy. Oznacza to, że żądza całkowitego przejęcia służb obsadzenia ich swoimi ludźmi pozostała. Oburzające jest łamanie standardów prawnych. Niedawno nowy Szef ABW z pominięciem opinii kolegium ds. służb specjalnych spowodował przejęcie dla swoich funkcjonariuszy z budżetu ponad 15 milionów przewidzianych na wynagrodzenia dla funkcjonariuszy CBA i Agencji Wywiadu. To uniemożliwi Mariuszowi Kamińskiemu dokończenie formowania CBA, bo nie będzie miał pieniędzy na wynagrodzenia dla nowych funkcjonariuszy. Jak nie kijem go, to pałką, jak premier nie mógł odwołać Kamińskiego bez naruszenia prawa, to znacznie ograniczył mu możliwość funkcjonowania a przede wszystkim sformowania pełnego składu funkcjonariuszy, zabierając pieniądze na faworyzowaną ABW. Co budzi zdumnienie, operacja została przeprowadzona bezpośrednio przez szefa ABW Bondaryka, który w ten sposób „podzielił się” z kolegami - szefami innych służb - ich pieniędzmi. CBA jest bardzo specjalną instytucją, która pokazała, że można ścigać przestępczość korupcyjną. ABW tego nie robiła w takim zakresie, chociaż miała bardzo podobne uprawnienia ustawowe. CBA pod kierownictwem Mariusza Kamińskiego udowodniła, że istnieje korupcja na najwyższym szczeblu władzy, w świecie polityki, której kwoty sięgają milionów złotych. To osiągnięcie CBA nie daje spokoju obecnej ekipie władzy, bo dotknęło ludzi także z jej grona.
- Czy sekretarz kolegium do spraw służb specjalnych i jednocześnie sekretarz stanu w kancelarii premiera, a zarazem doradca premiera jest w stanie sprawować nadzór nad służbami specjalnymi? Dlaczego Platformie tak bardzo przeszkadza stanowisko koordynatora służb?
- Niezależnie od tego, jaką z tych wymienionych funkcji będzie sprawować ta osoba, to z pełnym szacunkiem dla niej będzie tylko posłańcem. Trzeba zapytać, jakie kompetencje łączą się z tymi stanowiskami. Sekretarz kolegium jest pracownikiem przygotowującym dokumenty. Doradca podpowiada premierowi w dziedzinie, na której się zna - akurat w przypadku pana Cichockiego są to stosunki wschodnie i bezpieczeństwo energetyczne. Sekretarz stanu w kancelarii premiera Tuska to stanowisko figuranta, odwołuję się tutaj do niewielkich uprawnień, jakie posiadał Paweł Graś. Funkcja, którą pełniłem posiadała dwie mocne podstawy prawne: akt wykonawczy - rozporządzenie pana premiera, które na trzech stronach pokazywało moje obowiązki, kompetencje i umocowanie w ustawach o służbach - ABW i służbach wojskowych. Owo umocowanie dotyczyło ministra, członka rady ministrów, a nie podsekretarza. Premier nie lubi nie tylko Wassermanna, ale i stanowiska koordynatora. W tym można się doczytać innej koncepcji służb, która nie jest prezentowana publicznie. Chodzi o to, by powstało superministerstwo, myślę o ministerstwie spraw wewnętrznych i administracji, którym kieruje superminister, który układa sprawy personalne także w służbach. To jest powód, oprócz braku kompetencji, dla którego pan Graś powiedział: dziękuję nie będę tego firmował.
- A więc cała władza nad służbami przeszłaby w ręce Grzegorza Schetyny?
- W tym potężnym ministerstwie byłoby też ABW podporządkowane panu Schetynie. Nie da się połączyć wody z ogniem. ABW to nie policja. Inaczej się łapie złodzieja, inaczej się łapie szpiega. To są inne kompetencje, inna specyfika działania. Trzeba więc założyć, że pod parasolem MSWiA powstaje supersłużba, a szef tej służby będzie superszefem dla innych służb. To niezwykle ryzykowna sytuacja zagrażająca bezpieczeństwu państwa. Zdumiało mnie też stwierdzenie, że pan premier bierze na siebie odpowiedzialność za służby, bo będzie je monitorował i nadzorował za pośrednictwem wspomnianego już kolegium, które przecież jest ciałem wyłącznie opiniodawczo-doradczym, a nie decyzyjnym, stosunkowo licznym i rzadko zbierającym się! Taki rodzaj nadzoru to brak koncepcji nadzoru, co może zaowocować paraliżem służb specjalnych. Decyzja pana premiera jest sprzeczna z prezentowaną w czasie kampanii wyborczej propozycją Platformy, która miała polegać na odciążeniu premiera od nadzoru nad służbami specjalnymi. Pan premier wprowadza swoją osobę, ale jednocześnie z jego wypowiedzi wynika, że nie bardzo zdaje sobie sprawę z ryzyka, które na siebie bierze i nie zawsze w swoich wypowiedziach jest profesjonalny.
-Na przykład, gdy poucza szefa CBA o tym, że musi przysyłać mu raporty?
- No właśnie… Czy pan premier nie wie, że ustawa nakłada na Mariusza Kamińskiego obowiązek przesyłania sprawozdań? Jeśli pan premier tak dobrze zna się na służbach, to dlaczego z naruszeniem prawa powołał panów Krzysztofa Bondaryka i Macieja Hunię na stanowiska szefa ABW i szefa wywiadu wojskowego? Zrobił to, gdyż jego znajomość dotycząca standardów obowiązujących w tej materii jest niewystarczająca.
- Coś na granicy anarchizowania państwa?
- Bardzo złym sygnałem jest fakt, że premier robi, co mu się podoba, a nie to, co stanowi prawo. Jeżeli np. decyzja dotycząca Bondaryka będzie zaskarżona do sądu i okaże się wadliwa, to wszystkie decyzje podejmowane przez tak powołanego szefa okażą się nieważne. Mówię o sytuacji, w której nawet za parę miesięcy jakiś funkcjonariusz będzie skarżył jakąś decyzję. Sąd może wówczas sprawdzić, czy sposób powołania szefa, który taką decyzję wydał był prawidłowy. To cały czas jest igranie ze sferą bezpieczeństwa.
- Sprawa Bondaryka wykazała, że także w sprawie służb specjalnych premier nie zamierza współpracować z prezydentem?
- Przewodniczący Komisji ds. Służb Specjalnych Janusz Zemke mówił, że Komisja - pragnąć rozwiać wątpliwości - przez trzy godziny przesłuchiwała kandydatów na kluczowe stanowiska w służbach. Tego prawa odmówiono panu prezydentowi, który konstytucyjnie sprawuje najwyższy urząd w państwie i konstytucyjnie odpowiada za ciągłość władzy oraz za bezpieczeństwo i suwerenność państwa. To jest sytuacja absurdalna, pokazująca arogancję Donalda Tuska. Nie jest to przypadek odosobniony w relacjach premier-prezydent, gdy Donald Tusk pokazuje, że już się nie czuje premierem tylko kandydatem na najwyższy urząd w państwie i to kandydatem tak istotnym, że uniemożliwia lub utrudnia urzędującemu prezydentowi wykonywanie jego konstytucyjnych obowiązków po to, żeby mieć ułatwioną sytuację w kampanii wyborczej. Będzie mógł wtedy powiedzieć, że prezydent Kaczyński jest konfliktowy i zrzucić na niego odpowiedzialność, przecież to także jest igranie z bezpieczeństwem państwa.
- Premier Tusk powiedział, że najważniejszą sprawą jest reforma służb po tym, "jak zostały one zdewastowane w ciągu ostatnich dwóch lat". Czy służby są zdewastowane?
- Dopiero mogą być. Wzięliśmy w swoje ręce tworzenie legislacji. Zaczęliśmy pisać prawo dla służb, bo one dotychczas robiły to same i utajniały je nawet przed kontrolą. Powiedzieliśmy, że dłużej już tak nie będzie. Prawo będzie stanowione przez ministra koordynatora, zatwierdzone przez pana premiera, a tam, gdzie jest to możliwe, bezie ono jawne. Odebraliśmy więc wykorzystywany przez służby instrument. Zadaniowaliśmy służby wytycznymi, czego nikt dotąd nie robił. Pan premier przy pomocy mojego zespołu wydawał konkretne wytyczne działalności dla służb, obejmujące najważniejsze sprawy związane z bezpieczeństwem państwa. Wedle tego służby były później rozliczane. Platforma na to nie zwróciła uwagi twierdząc, że to ona będzie po raz pierwszy zadaniowała służby. Kolejna sprawa: przed utworzeniem funkcji ministra-koordynatora ds. służb specjalnych służby rywalizowały ze sobą, bo są bogate w swoją wiedzę, niedostępną dla innych służb i niedostępną dla nikogo. To one decydowały, z kim się tą wiedzą dzielić. Funkcja ministra koordynatora powoduje, że to on staje się depozytariuszem tej wiedzy, a służby stają się wobec siebie równe i tym samym zdolne do ścisłej współpracy. Inaczej służby budują swoją pozycję i kreują rzeczywistość. One przecież zdobywają, gromadzą i przetwarzają informacje niejawne, gospodarują tymi informacjami, co pozbawione kontroli, jest bardzo niebezpieczne. Niedanie komuś certyfikatu bezpieczeństwa, oznacza niedopuszczenie człowieka do danej funkcji. Równie groźna może być sytuacja odwrotna, ale także gra przeciekami, która prowadzą. Dawno nie było takiej eskalacji dymisji, jak w rządzie pana Tuska i to w nieobojętnej sferze. Na pięć dymisji cztery dotyczyły sfery bezpieczeństwa: Ministerstwa Obrony Narodowej, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i pana Grasia ze służb specjalnych. Czy to jest przypadek? A gdzie były służby, które mają ustawowy obowiązek informowania premiera czy ministra, że jest przesłanka w sferze bezpieczeństwa, żeby takich osób nie powoływać. I dlatego Pani pytanie o dewastację służb należy skierować do pana premiera. To są już jego szefowie służb, jego zaufani. Ta eskalacja dymisji kompromituje rząd. Nie można tego porównywać z dymisjami za rządów PiS, które występowały w wyniku korygowania przez premiera nieprzydatności osób, które się nie sprawdzały. Tu mamy do czynienia z odmienną sytuacją. To nie była korekta, że ktoś inny będzie lepszy. Większość tych dymisji miała podłoże lustracyjne, o czym publicznie powiedział poseł PO Jarosław Gowin. Z racji swojej przeszłości od początku byli nieprzydatni, o czym służby powinny informować premiera.
- Premier zapowiedział, że czas konferencji prasowych poświęconych służbom specjalnym minął, bo muszą one pracować w spokoju i dyskretnie. Czy nie oznacza to całkowitego zamknięcia tego tematu przed opinią publiczną?
- Tak i to jest bardzo niepokojące, zwłaszcza, że nie mamy osoby odpowiednio umocowanej i odpowiedzialnej za nadzór. Dlatego powołaliśmy w naszym klubie poselskim zespół do spraw służb specjalnych, którym pokieruję. Będziemy monitorować sytuację, także po to, żeby ujawniać nieprawidłowości. Będziemy żądać wytłumaczenia powodów nieprawidłowości i naruszania standardów. To zbyt wrażliwa sfera, żeby ją zostawić bez kontroli, a dziś w takim stanie pozostaje, bo nie jest w stanie kontrolować pięciu służb kadłubowa, czterosobowa komisja sejmowa.
- Nie obawia się Pan, że ten zespół tak samo jak dziennikarze zostanie pozbawiony dostępu do informacji?
- Będzie on działał w sferze jawnej, to oczywiste, ale będzie dysponował wszelkimi uprawnieniami, jakimi dysponuje poseł: interpelacja, zapytanie, sprawa złożona na komisję. To są środki, które wyegzekwują od premiera odpowiedzi, które mogą być także tajne, ale których musi on udzielić, bo może zostać wezwany na posiedzenie Sejmu, a wtedy będzie się musiał tłumaczyć publicznie.
- W swoim dotyczącym służb specjalnych wystąpieniu premier nazwał Pana "politycznym zapaleńcem" i "funkcjonariuszem partyjnym". Co Pan na to?
- Nie chciałbym wchodzić w język inwektyw. To jest uwłaczające i zupełnie niepotrzebne. Proponuję Panu premierowi dyskusję profesjonalną. Znam się na służbach. Rzucanie tego typu określeń dociąga od istoty problemu.
- Dziękuję za rozmowę.
NIETYKALNY - ( 4) „Czy Polsce potrzebne są w ogóle polskie służby specjalne" - to pytanie tylko z pozoru brzmi absurdalnie. Przed czterema laty, podczas konferencji "Wolność i bezpieczeństwo: cyfrowa twierdza", zorganizowanej przez tygodnik Computerworld próbował na nie odpowiedzieć Krzysztof Bondaryk - wówczas członek zespołu programowego Platformy Obywatelskiej ds. bezpieczeństwa. Zbliżały się wybory parlamentarne, po których partia Donalda Tuska spodziewała się zwycięstwa i nowego, politycznego rozdania. Podczas konferencji zastanawiano się nadprzyszłą organizację służb ochrony państwa. Czy są one właściwie przygotowane do zapewnienia bezpieczeństwa teleinformatycznego, czy odpowiednio skupiają siły i środki, aby spełniać wymogi Ustawy o ochronie informacji niejawnych i Prawa telekomunikacyjnego? Rozważano ideę powołania oddzielnej służby ochrony państwa, skupiającej zadania zabezpieczenia technicznego i wywiadu elektronicznego. Tę koncepcję zaproponował wówczaspłk Mieczysław Tarnowski, były zastępca szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pomysłodawca i zwolennik utworzenia Agencji Zabezpieczenia Technicznego (AZT). Nowa służba miałaby również zająć się zabezpieczeniem transmisji danych i informacji. W istniejącym wówczas stanie prawnym - na co zwracał uwagę Tarnowski - każdy operator telekomunikacyjny miał obowiązek na własny koszt udostępnić łącza do podsłuchu, billingi klientów oraz rejestrować ich rozmowy komórkowe. Uprawnionych do tego rodzaju żądań było sześć służb - Policja, Agencja Wywiadu, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Wojskowe Służby Informacyjne, Straż Graniczna oraz Wywiad Skarbowy. Z kolei, każdy przedsiębiorca, który zabiegał o tzw. kontrakt specjalny, musiał spełniać wymogi Ustawy o ochronie informacji niejawnych, tzn. uzyskać certyfikat bezpieczeństwa przemysłowego - co wymagało m.in. budowy kancelarii tajnej i zakupu sprzętu dopuszczonego do przetwarzania informacji niejawnych - oraz pozyskać dla pracowników poświadczenia bezpieczeństwa osobowego. Producent sprzętu kryptograficznego (np. szyfratorów), środków ochrony elektromagnetycznej i fizycznej (sejfów i zamków) musiał certyfikować swój sprzęt w laboratoriach Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego ABW lub Wojskowych Służb Informacyjnych. Za wszystko to trzeba zapłacić i to całkiem wysokie kwoty, a opłaty te znacząco podwyższały koszty wykonania systemu informatycznego - za który zawsze płacił zamawiający podmiot publiczny. W celu ograniczania wydatków na administrację publiczną i zwiększenia konkurencyjności polskich przedsiębiorstw, Tarnowski proponował, by zastanowić się nad unifikacją działań służb specjalnych w zakresie zabezpieczenia technicznego i powołaniem jednej, oddzielnej służby. Biznes miałby w końcu jednego partnera, z którym dzieliłby obowiązki na rzecz obronności państwa i porządku publicznego. „Gdyby istniała jedna służba, która odpowiadałaby za wydawanie państwowych pieniędzy na budowę sieci rządowych, byłaby ona w stanie koordynować całość działań w tym zakresie i np. kupować hurtem przepływności u operatorów komercyjnych" - dowodził płk Tarnowski. Swoje wystąpienie w kwietniu 2005 roku, Krzysztof Bondaryk poświęcił polemice z tezami Tarnowskiego. Wskazywał, że pojawia się obawa, czy nowa służba nie zmonopolizowałaby wiedzy zdobytej środkami technicznymi, bo „w naturze służb leży ograniczanie dostępu do informacji”. Zdaniem Bondaryka - mogłoby się zdarzyć, że AZT w naturalny sposób pozbawiłaby wiedzy z inwigilacji policję, kontrwywiad czy służby ministra finansów. Stałaby się służbą nr 1, chociaż pierwotnie miała uprościć działanie operacyjne wszystkich tajnych służb. Może o wiele lepszym ruchem - twierdził Bondaryk - byłoby przekonanie polityków, aby nie majstrowali przez jakiś czas w służbach specjalnych i mieli czas przekonać się na spokojnie, czy obecne struktury są w stanie zapewnić nam - obywatelom - bezpieczeństwo, również teleinformatyczne. Bondaryk namawiał wówczas polityków do spokojnej analizy dotychczasowych struktur państwowych, które posługują się metodyką operacyjno-śledczą i mają możliwość korzystania z technik specjalnych. Optował za ich umocowaniem ustawowym i za rzeczywistą, prawdziwą kontrolą parlamentarną dla wszystkich służb specjalnych, nie tylko tradycyjnych - w postaci cywilnych i wojskowych służb specjalnych - ale wszystkich posługujących się tymi środkami, w tym także podporządkowanych ministrowi finansów czy ministrowi spraw wewnętrznych. "Tylko kontrola ustawowa, tylko definiowanie ustawowe pozwala tę szarą strefę poddać obywatelskiej przejrzystości i kontroli" - stwierdził i wskazywał na projekty trzech ustaw, przygotowanych przez Platformę. Nadrzędną był projekt ustawy o bezpieczeństwie narodowym, z której wynikać miały projekty ustawy o czynnościach operacyjno-rozpoznawczych i ustawy o zarządzaniu kryzysowym. „Gdyby te ustawy zostały przyjęte przez Sejm nowej kadencji, straciłaby na znaczeniu dyskusja o powołaniu Agencji Zabezpieczenia Technicznego” - dowodził Bondaryk. Zwracam uwagę na to wystąpienie obecnego szefa ABW z dwóch powodów. Po pierwsze - wskazuje ono na głęboki dualizm teoretycznych koncepcji Platformy z praktyką działania tej partii w zakresie funkcjonowania służb specjalnych. Od chwili objęcia władzy przez PO, następuje bowiem zamierzony, przeciwny werbalnym deklaracjom proces wyłączania służb (w szczególności ABW) spod kontroli parlamentu i ograniczania kompetencji sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Złamanie wieloletniej, parlamentarnej reguły, iż na czele tej komisji stoi polityk opozycji, stanowi tylko jeden z elementów tej akcji. Jednocześnie forsuje się takie rozwiązania prawne, które uczynią ze służb specjalnych niepodzielnych i niekontrolowanych suwerenów naszych wolności obywatelskich i zapewnią szefowi ABW pełną władzę - w szczególności - w dostępie do informacji o obywatelach i w obszarze bezpieczeństwa teleinformatycznego. Drugim powodem jest pogląd, iż powołanie na stanowisko szefa największej polskiej służby właśnie Krzysztofa Bondaryka - człowieka owładniętego obsesją gromadzenia i zarządzania tajnymi informacjami, związanego z postkomunistyczną oligarchią III RP i uwikłanego w rozliczne mroczne interesy - było decyzją optymalną i celową, zapewniającą rządzącemu układowi realizację rzeczywistych celów politycznych i biznesowych. Tuż po nominacji Bondaryka, były wicepremier i minister spraw wewnętrznych w rządzie PiS Ludwik Dorn,, wyraził opinię, iż "Tusk całkowicie świadomie wysyła do określonych środowisk biznesowych sygnały, że ze strony rządu mają gwarancje bezpieczeństwa". W kontekście ówczesnego zainteresowania służb specjalnych niektórymi interesami Zygmunta Solorza (prywatyzacja PAK,sprawa prania pieniędzy włoskiej mafii, wyciek tajnych informacji z PTC) ocena Dorna wydaje się zasadna. Umorzenie przez prokuraturę tej ostatniej sprawy, tuż przed objęciem stanowiska przez Bondaryka, urasta do symbolicznego gestu nowej władzy wobec wspierającego ją oligarchy - dawnego współpracownika komunistycznej bezpieki. Również Antoni Macierewicz nie miał wątpliwości, po co powołano Bondaryka i komentując zarzuty wobec niego wskazywał na groźny kontekst tej nominacji „Tutaj mamy do czynienia nie z jego prywatnymi interesami, tylko z bezpieczeństwem państwa polskiego i nie można igrać tym bezpieczeństwem. Nie można stawiać na stanowisku wymagającym absolutnej odporności na wszelkie naciski człowieka, który siłą rzeczy znalazł się w sytuacji uniemożliwiającej mu pełnienie tej służby”. Jeśli sięgniemy po doskonałą analizę prof. Andrzeja Zybertowicza dotyczącą „antyrozwojowych grup interesów” (ARGI), znajdziemy w niej spostrzeżenie, iż „najsilniejszych jądrem ARGI i źródłem ich siły są zasoby i metody odziedziczone po komunistycznych służbach specjalnych”. Stawiając hipotezę o „próżni regulacyjnej na obszarze tajnych służb”, Zybertowicz wskazuje, iż „komunistyczne służby specjalne, które w nieznacznie zmienionej postaci zostały przeniesione do III RP (dotyczy to zwłaszcza służb wojskowych), znalazły się w swoistej próżni kontrolno-regulacyjnej. Próżnia ta powstała, gdy stare, nieformalne, niezakorzenione w systemie prawnym, typowe dla władzy autorytarnej mechanizmy „zadaniowania”, nadzoru i kontroli służb zostały uchylone, a nowe demokratyczne odpowiedniki tych mechanizmów nie zostały w pełni wprowadzone w życie”. „Innymi słowy -twierdzi prof.Zybertowicz - , osłabienie kontroli nad służbami nastąpiło w sytuacji, gdy jednocześnie niepomiernie zwiększyły się możliwości ekspansji dla metod działania typowych dla służb: kontrola została osłabiona wtedy, gdy zwiększyły się pokusy i możliwości nadużyć”. W efekcie tak rozumianej „próżni regulacyjnej”, - według koncepcji Zybertowicza - tajne służby stały się samosterowne (względnie autonomiczne wobec konstytucyjnych mocodawców) oraz nabyły cech podmiotu sterującego pewnymi procesami (np. przepływami finansowymi występującymi przy niektórych wielkich prywatyzacjach), a także zainfekowały otoczenie - polityczne, gospodarcze i medialne - typowymi dla siebie metodami działania, tj. manipulacją, dezinformacją, podejrzliwością, zastraszaniem. Warto dostrzec, że tezy Andrzeja Zybertowicza znajdują uzasadnienie w zdarzeniach, których jesteśmy świadkami od czasu objęcia rządów przez Platformę. Niepowołanie ministra - koordynatora ds. służb, bezpośredni, iluzoryczny nadzór premiera nad pięcioma formacjami specjalnych, pozbawienie parlamentu (a w szczególności opozycji) wiedzy o funkcjonowaniu i zadaniach służb, forsowanie regulacji prawnych rozszerzających ich uprawnienia, liczne „przecieki” służące wewnętrznym i zewnętrznym interesom rządzących - to tylko najbardziej jaskrawe dowody na wytwarzanie celowej „próżni regulacyjnej”, w której służby będą mogły realizować interesy ARGI. Według tego planu - Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego - ma stać się „supersłużbą”, o ogromnych, a niekontrolowanych uprawnieniach, pełniąc jednocześnie rolę gwaranta „antyrozwojowych grup interesów” i „zbrojnego ramienia” rządzącego układu politycznego. Nie przypadkiem, drugim po Wojciechu Brochwiczu protektorem politycznym Bondaryka stał się Grzegorz Schetyna. Jak twierdzą autorzy artykułu „ Zagadkowa kariera szefa tajnych służb” - „Nikt nie chce się przyznać, kto wpadł na pomysł, by zabrać Bondaryka ze świata biznesu, ale wszystkie ścieżki prowadzą do Grzegorza Schetyny. Wypatrzył go już wcześniej, wśród szeregowych członków PO. I już wcześniej próbował ulokować go na atrakcyjnej posadzie wiceprezydenta stolicy. Wtedy się nie udało, bo fotel obiecano wcześniej komuś innemu, ale tym razem kłopotów nie było”. Już w styczniu 2008 roku Zbigniew Wassermann zwracał uwagę, iż w działaniach Platformy można doczytać się innej koncepcji służb, niż ta, prezentowana publicznie. „Chodzi o to - twierdził Wassermann - by powstało superministerstwo, myślę o ministerstwie spraw wewnętrznych i administracji, którym kieruje superminister, który układa sprawy personalne także w służbach. W tym potężnym ministerstwie byłoby też ABW podporządkowane panu Schetynie. Nie da się połączyć wody z ogniem. ABW to nie policja. Inaczej się łapie złodzieja, inaczej się łapie szpiega. To są inne kompetencje, inna specyfika działania. Trzeba, więc założyć, że pod parasolem MSWiA powstaje supersłużba, a szef tej służby będzie superszefem dla innych służb. To niezwykle ryzykowna sytuacja zagrażająca bezpieczeństwu państwa”. Przystępując docyklu wpisów poświęconych Bondarykowi, miałem do wyboru szereg artykułów, w których autorzy stawiają szefowi ABW mniej lub bardziej poważne zarzuty: interwencji w sprawie brata oskarżonego o przemyt złota, pobierania wypłat od PTC, pracy w spółkach Solorza, wycieku informacji z Ery i nielegalnych podsłuchach, sprawy mieszkania służbowego. Każda ze spraw, które już znamy, stanowiłaby w państwie prawa dostateczny argument, by Krzysztof Bondaryk nigdy więcej nie zajmował żadnego stanowiska w administracji państwowej. Jednocześnie każda z nich - a także te, o których być może jeszcze nie wiemy - jest dowodem na prawdziwość tezy prof. Zybertowicza, iż jedną z podstawowych zasad działania ludzi tworzących rzeczywistość ARGI jest zasada „umoczenia”, nakazująca na odpowiedzialne stanowiska nie awansować osób, na które nie ma żadnych haków i związana z nią „gra na haki”, - w której gromadzi się haki na przeciwników, sojuszników i współpracowników. Zgodnie z zasadami tej gry, nic nie stoi na przeszkodzie, by również „zahakowany” posiadał haki na tych, którzy mają je przeciwko niemu. Tu, zatem - wielość kontrowersyjnych spraw związanych z Bondarykiem nie powinna dziwić. Zostały też one, w różnym stopniu opisane i zdają się nie wnosić nic nowego do oceny postaci naszego bohatera, - a tym bardziej - w niewielkim stopniu pomogą nam dostrzec aktualne cele pana Bondaryka i stojącego za nim układu. Nie bez przyczyny, rozpocząłem ten wpis od reakcji Bondaryka na koncepcję płk. Tarnowskiego: powołania nowej służby specjalnej, zajmującej się bezpieczeństwem teleinformacyjnym, wywiadem elektronicznym, zabezpieczeniem transmisji danych i informacji. W tym, bowiem obszarze - gromadzenia i przetwarzania informacji, dochodzi do najważniejszego, interesującego nas spotkania - korelacji: zainteresowań Bondaryka z potrzebami i oczekiwaniami grup interesów III RP. W nim również, upatruję główne zadanie postawione Bondarykowi przez ludzi, którzy powierzyli mu stanowisko szefa ABW. Jak pisałem już w drugiej części cyklu „NIETYKALNY” - kto ma informację, ten posiada władzę. Kto zaś posiada informację pełną, dogłębną i wiarygodną - ten dysponuje władzą totalną. Do takiej władzy dążyli władcy PRL, używając policji politycznej jako narzędzia kontroli i represji wobec społeczeństwa. Ówczesny stan rozwoju technik informatycznych i brak komputerowych baz danych uniemożliwiał uzyskanie pełnej wiedzy o obywatelach i objęcie społeczeństwa totalnym „nadzorem elektronicznym”. Również środki techniczne, służące do inwigilacji społeczeństwa były zbyt ułomne, by zapewnić komunistom komfort posiadania całkowitej wiedzy. Ich niespełniony wówczas ideał państwa totalitarnego - w którym obywatel to numer - zawierający w sobie wszystkie ważne dane, może wkrótce stać się osiągalny dzięki koncepcji stworzenia „superministerstwa” i „supersłużby” oraz powierzenia jej realizacji ludziom takim, jak Krzysztof Bondaryk. Ponieważ „jądrem” wszelkich układów „antyrozwojowych grup interesów” są ludzie i metody odziedziczone pokomunistycznych służbach, również ta idea - totalnego, elektronicznego i informacyjnego nadzoru nad społeczeństwem ujawnia swoje ojcostwo w ludziach komunistycznych służb, zdolnych iść z „duchem czasu”. Wiemy, że nie brakuje ich wśród założycieli i ścisłego zaplecza Platformy Obywatelskiej. Projekt powołania Agencji Zabezpieczenia Technicznego - według zamysłu płk. Tarnowskiego jest dziś faktycznie realizowany, w ramach rozszerzania i zawłaszczania kolejnych uprawnień przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego - przy czy nie chodzi tu o prawo do użycia pałek. „Nowe czasy” III RP, doprowadziły, bowiem „specjalistów” z SB do konkluzji, iż znacznie skuteczniejszą od pałki i donosów tajnego współpracownika formą sprawowania władzy nad społeczeństwem, jest objęcie go systemem elektronicznego nadzoru. „Naszym podstawowym zadaniem jest wiedzieć - możliwie wcześnie i możliwie dużo” - To właśnie ABW, w tych kilku, jakże trafnych słowach zamieszczonych na swojej internetowej witrynie informuje o swoim priorytetowym zadaniu. Nikt inny, niż Krzysztof Bondaryk, nie łączył w sobie tych dwóch, koniecznych dla utrzymania obecnego układu cech: uwikłania w interesy postkomunistycznej oligarchii, - co miało zapewnić jej „państwowe” gwarancje bezpieczeństwa i wpływów, oraz niemal obsesyjnego zainteresowania gromadzeniem i przetwarzaniem informacji. We wszystkich, dotychczasowych częściach tego cyklu zwracałem uwagę, że kariera Bondaryka przebiega głównie tam, gdzie dochodzi do zbierania lub przetwarzania informacji, a jego promotorami są ludzie związani z komunistyczną policją polityczną. Warto, zatem zwrócić uwagę, że to szef ABW nadzoruje dziś liczne systemy informacji: SIP (prokuratura), system informacji więziennictwa, ZUS, system informacji o osobach poszukiwanych, system ewidencji pojazdów, rejestr skazanych, rejestr ewidencji gruntów, NIP, REGON i wiele innych. Wszystkie one gromadzą informacje o najróżniejszych przejawach naszej aktywności życiowej. To, co je łączy, to numer PESEL. Dlatego właśnie, władza na danymi gromadzonymi w tym systemie daje największą wiedzę. Następca, PESELA - PESEL 2, ma za zadanie w istocie umożliwić dostęp do wszystkich danych, jakie władze, ale i firmy prywatne gromadzą o obywatelu. Wprowadzanie tego systemu, związane z nim przetargi, a przede wszystkim dalsza obsługa - otwiera ogromny obszar wpływów i nieograniczonej władzy oraz rokuje wprost gigantyczne zarobki. O tym jednak, już w następnej części. CDN...
To kiedy umorzonko? Andrzej Czuma: Przyznam, że nie pamiętam tak zupełnie w tej chwili dokładnie jakimi instrumentami dysponuje komornik, który ma za sobą prawomocne orzeczenie sądowe. Przyznam, że nie wiem czy najpierw powinien firmę ochroniarską czy policję. Myślę, że on chciał to zrobić bardzo jawnie, uczciwie i na oczach całej publiczności a nie nocą, chyłkiem i to mu się chwali. (...) Ochroniarze zachowywali się wtedy ostrzej, kiedy byli obrzucani kamieniami, znieważani, lżeni. Oni działali w interesie ogółu. (...) Zostali opluci, zostali opluci, znieważani i uderzani kamieniami. Mieli prawo się bronić. Minister Czuma nie przestaje mnie zadziwiać, jestem pod wrażeniem beztroski potraktował tak bulwersującą sprawę, która przecież jest przedmiotem śledztwa jego podwładnych, ostrożność w wypowiedziach jest zatem szczególnie wskazana, ktoś bowiem może ministrowi zarzucić, że takimi publicznymi deklaracjami przedwcześnie rozstrzyga o winie lub jej braku. Minister nie wie lub nie pamięta, co może komornik. I to jest szokujące. Minister też człowiek, ma prawo czegoś nie wiedzieć lub nie pamiętać ale przecież nie został zaskoczony tym pytaniem bo sprawą pacyfikacji KDT media żyją od tygodnia. Było mnóstwo czasu, żeby dokładnie sprawdzić (lub sobie przypomnieć), jakie uprawnienia ma komornik. I były ku temu powody, bo już w momencie samej pacyfikacji prawnicy podnosili wątpliwości wokół tego czy komornik działał zgodnie z prawem. Kto, jak kto ale minister sprawiedliwości powinien po tygodniu wałkowania tej sprawy znać na wyrywki uprawnienia komornika? Tymczasem on przyszedł do studia nieprzygotowany do rozmawiania o konkretach, choć naprawdę jest, o czym. Tylko czy ktoś, kto się nie przygotował powinien wypowiadać się tak stanowczo o winie lub jej braku? Minister usprawiedliwia ochroniarzy. I to też jest szokujące. Nie tylko, dlatego, że każdy, kto oglądał pacyfikację KDT musiał sobie zadać pytanie czy to naprawdę było zgodne z prawem. Przede wszystkim, dlatego, że w tej sprawie jasności nie mieli nawet prawnicy, których trudno posądzić o bezkrytyczne sprzyjanie kupcom, jak choćby poprzednik ministra Czumy czy Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Zbigniew Ćwiąkalski: W pewnych sytuacjach można użyć środków przymusu, ale prawo bardzo wyraźnie określa, w jakich okolicznościach, i kto może ich użyć. Komornik nie może użyć gazu, chyba, że byłaby to obrona konieczna. Podobnie ochroniarze agencji ochrony. Policja ma szersze uprawnienia niż ochroniarze. I to ona jest uprawniona do używania środków przymusu. Helsińska Fundacja Praw Człowieka: Na podstawie relacji obserwatorów z ramienia Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka obecnych na miejscu zdarzenia, a także w oparciu o relacje mediów możemy sądzić, że w czasie prowadzonych czynności egzekucyjnych, charakter działań podjętych przez pracowników agencji ochrony "Zubrzycki" nie spełniał przesłanek, które usprawiedliwiałyby użycie przez pracowników ochrony środków przymusu bezpośredniego. Jeśli pojawiły się poważne zastrzeżenia wobec samego zatrudnienia ochroniarzy a także ich zachowania na miejscu, jeśli sytuacja jest tak niejednoznaczna, stanowcze wypowiadanie się o winie (w tym przypadku o jej braku), gdy podlegli ministrowi prokuratorzy jeszcze na dobre nie ruszyli ze śledztwem, jest nie na miejscu. A w Polsce, gdzie prokuratorzy mają nadmierną skłonność do zgadywania życzeń przełożonych zanim ci zdążą je wypowiedzieć, może faktycznie przesądzić o decyzji śledczych. Bo czy można sobie wyobrazić, że prowadzący sprawę prokurator odważy się teraz na decyzję podważającą to, co publicznie w mediach deklarował jego szef? Tymczasem o tym, że sprawa budzi wątpliwości świadczy fakt, że MSWiA zleciło kontrolę w Agencji Zubrzycki i można było poczekać na jej wyniki, żeby uniknąć niezręczności, jeśli się ministerialna kontrola jednak dopatrzy nieprawidłowości. Nie mówiąc już o tym, że można było przynajmniej odnieść się - ale konkretnie, argumentami prawnymi a nie emocjonalnymi - do poważnych przecież zarzutów stawianych komornikowi i ochroniarzom. kataryna
Spekulacje kanikularne Wprawdzie mamy pełnię lata, czyli tak zwane letnie kanikuły, ale nie oznacza to bynajmniej, że tętno życia politycznego słabnie. Wystąpienie doktora Andrzeja Olechowskiego z Platformy Obywatelskiej i rewelacje generała Gromosława Czempińskiego, który akurat teraz przypomniał sobie, ile to bliskich spotkań III stopnia i operacyjnych rozmów musiał przeprowadzić, żeby ta partia mogła pojawić się na polskiej scenie politycznej, uruchomiło sekwencję wydarzeń, w której - jak mówi Pismo Święte - wyszły na jaw zamysły serc wielu. Przede wszystkim odezwał się prezes koalicyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego Waldemar Pawlak. Polskie Stronnictwo Ludowe od dawna jest bezideową partią renty władzy, co sprawia, iż jego tak zwana zdolność koalicyjna jest stuprocentowa. No - może 99-procentowa, bo sam słyszałem, jak politycy PSL wykluczali możliwość koalicji z Samoobroną. Ale bo też Samoobrona stanowiła potencjalne zagrożenie dla PSL, którego atutem jest okoliczność, iż od zamierzchłych czasów PRL to właśnie ono, do spółki z komunistami, uczestniczy we wszelkich prowincjonalnych układach, uzależniając od siebie tamtejszych mieszkańców, którzy bez pozwolenia lokalnej sitwy nie mogą nawet kiwnąć palcem w bucie. Terenem działania Samoobrony były te same rewiry, a przedmiotem ambicji - te same posady, więc jest rzeczą oczywistą, że w tym przypadku o żadnej zdolności koalicyjnej ze strony PSL mowy być nie mogło. Jest to jednak wyjątek potwierdzający regułę, więc kiedy w tygodniku "Newsweek" wicepremier Pawlak powiedział, że "nie będziemy zabiegać o współpracę z PO w obszarach, w których nie jesteśmy mile widziani", dodając, iż nie wyklucza możliwości przyspieszonych wyborów z uwagi na nieoczekiwane wydarzenia polityczne lub gospodarcze, zahuczało od plotek o "kryzysie", a przynajmniej "zgrzytaniu" w koalicji. Wicepremier Pawlak ze spokojem robokopa zbył te spekulacje uwagą, że dziennikarze mają szczególną skłonność do wyolbrzymiania spraw. I słuszna jego racja, bo dopóki PSL może za pośrednictwem ministerstw, jakie obsadza, doić Rzeczpospolitą, o żadnym kryzysie, ani nawet zgrzytaniu w koalicji mowy być nie może. Cóż w takim razie mogła oznaczać cierpka uwaga wicepremiera Pawlaka w "Newsweeku"? Mogła oznaczać tylko przypomnienie premieru Tusku o owej stuprocentowej zdolności koalicyjnej PSL, żeby nie było żadnych obszarów, w których PSL jest przez PO "niemile widziane" - zwłaszcza w obliczu prywatyzacji, jaka jest planowana przez rząd w celu zatkania dziury budżetowej. Z tą prywatyzacją zarówno tubylcze sfery polityczne, jak i cudzoziemscy grandziarze wiążą wielkie nadzieje, bo rzeczywiście w takich sytuacjach za stosunkowo tanie pieniądze można nie tylko wejść do stanu szlacheckiego, ale nawet założyć starą rodzinę. A przy tym - żadnego ryzyka, bo właśnie prezydent podpisał ustawę, przewidującą uruchomienie pomocy państwa dla firm przeżywających trudności związane z kryzysem. Chodzi tylko o wykazanie w papierach, że zysk spadł poniżej ustawowego minimum, więc tylko patrzeć, jak sytuacja gospodarcza spektakularnie się pogorszy. Ale mniejsza z tym, bo wracając do PSL, to dało ono tylko premieru Tusku do zrozumienia, że jeśli otrzyma alternatywną ofertę dojenia u boku, dajmy na to Stronnictwa Demokratycznego, to jest gotowe do rozmów. Możliwość pojawienia się alternatywy politycznej szalenie rozmarzyła nawet prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który byłby wirtuozem politycznej intrygi, gdyby za każdym razem nie potykał się o własne nogi. W wywiadzie dla "Gazety Polskiej" zasugerował, że PO z obawy przed nadszarpnięciem jej wizerunku przez kryzys, zdecyduje się na ucieczkę do przodu w postaci przedterminowych wyborów, zanim nie spadną sondaże - ale przypomniał, że bez zgody PiS o żadnym samorozwiązaniu Sejmu nie może być mowy. Oznacza to, że PiS mogłoby takiej zgody udzielić, gdyby PO... - No właśnie - co? Ano - gdyby PO dogadała się z PiS przynajmniej, co do powyborczej koalicji, jeśli już premier Tusk nie mógłby wytrzymać bez zgłoszenia swojej kandydatury w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Bo jeśli nie, to - marzy dalej prezes Jarosław Kaczyński - prezydent zaproponuje "swojego bezpartyjnego kandydata na premiera", którego poprze nie tylko PiS, ale - w obawie przez ryzykiem utraty alimentów w razie przedterminowych wyborów - również "ludowcy" i SLD. Wprawdzie prezes Kaczyński nie zdradził, któż mogłby być takim "bezpartyjnym" kandydatem, ale nietrudno się domyślić, że najlepszą osobą byłby pan Janusz Kaczmarek. Z jakichś powodów obdarzał go zaufaniem i pan prezydent, i pan prezes Kaczyński, który dla niego poświęcił przecież nawet semper fidelis Ludwika Dorna, i wreszcie - pan Ryszard Krauze, z czego można wnosić, że również i generał Czempiński, a skoro generał Czempiński, to i Andrzej Olechowski, a w takiej sytuacji poparcie "ludowców" i SLD jest prawie pewne, zwłaszcza gdyby stanowisko wicepremiera uzyskał pan Konrad Kornatowski. Czy te marzenia prezesa Jarosława Kaczyńskiego się spełnią - to inna sprawa, natomiast potwierdzają one jego deklarację jeszcze z wiosny, że odstępuje od walki z układem i pragnie już tylko leben und leben lassen? Ale powiedzmy sobie szczerze, wcale nie jest pewne, że PO przestraszy się kryzysu. Popularność PO może spaść nie na skutek kryzysu, tylko na skutek odjęcia tej partii atutów, jakie razwiedka jeszcze przed czterema laty oddała do jej dyspozycji: poparcia agentury w mediach, dostępu do forsy i immunitetu w niezawisłych sądach. I wcale nie jest pewne, że razwiedka da się skusić syrenimi śpiewami prezesa Kaczyńskiego, że nie chce jej już wysadzać w powietrze, a jeszcze mniej prawdopodobne - że te śpiewy zrobią jakieś wrażenie na naszej Katarzynie Wielkiej, czyli pani Anieli. To już prędzej premieru Tusku może się opłacić pokonanie prezydenta Kaczyńskiego w przyszłorocznych wyborach - ale w tym celu musi układać się przecież nie z prezesem Jarosławem Kaczyńskim, tylko z panem doktorem Olechowskim, to chyba jasne? A pan doktor Olechowski zamierza poruszyć Polskę dopiero jesienią, zatem do jesieni żadne decyzje chyba nie zapadną. W tej sytuacji możemy spokojnie odnotować poprzedzony Mszą Świętą pogrzeb prof. Leszka Kołakowskiego. Podobnie Mszą Świętą poprzedzony był pogrzeb "drogiego Bronisława", obok którego, nawiasem mówiąc, prof. Kołakowski spoczął w Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach. Najwyraźniej mamy do czynienia z narodzinami jakiejś nowej - trudno powiedzieć: świeckiej, czy sakralnej tradycji, zwłaszcza, że zarówno z pośmiertnych wspomnień po "drogim Bronisławie", jak i profesorze Kołakowskim wyraźnie wynika, że i jeden, i drugi obowiązkowo powinien zostać santo subito. SM
Poznaj słynnych szpiegów PRL Nie oceniając czy służyli zbrodniczemu reżimowi, czy tylko wykonywali po prostu swoją robotę, należeli do światowej elity szpiegów. Jak mówi Marian Zacharski - w ich fachu ważny jest urobek? W przypadku bondów PRL ten urobek był spory. Poznaj superszpiegów Polski Ludowej. Koniec lat 70. Warszawa. W kawalerce na Starym Mieście, mieszkaniu konspiracyjnym MSW, spotykają się: Sergiusz, X i Marian. Wszyscy są oficerami peerelowskiego wywiadu. Sergiusz w partyjnej nowomowie komentuje osiągnięcia młodego kapitana, który od kilku miesięcy dostarcza do Polski dokumentacje najbardziej wyrafinowanych amerykańskich systemów uzbrojenia. Część z nich ma wejść do wyposażenia wojsk USA dopiero po 2000 r. Młody kapitan to Marian Zacharski, jeden z najlepszych wywiadowców w historii polskich służb specjalnych. Zupełnie nie przystaje do stereotypu smutnego pana walczącego o prymat dyktatury proletariatu. Mieszka na luksusowym osiedlu z basenem i kortami w Los Angeles. Zamiast siermiężnej atmosfery epoki Gierka rozkoszuje się kalifornijskim słońcem. Wysoki, przystojny, ubierający się z gustem trzydziestolatek jeździ amerykańskim autem po amerykańskich autostradach. Na dłuższych trasach - jak człowiek Zachodu - lata samolotami w klasie biznes. W niczym nie przypomina zakompleksionego polskiego urzędnika bąkającego pod nosem kiepską angielszczyzną. James Bond PRL. Tej rangi agentów w historii wywiadu komunistycznej polski było zaledwie kilku. Nie wchodząc w ocenę tego, czy służyli zbrodniczemu reżimowi, czy tylko wykonywali po prostu swoją robotę, należeli do światowej elity szpiegów. Do dziś nikt zresztą nie rozlicza ich za to, po której stronie żelaznej kurtyny mieli swoich szefów. Jak mówi sam Zacharski - w ich fachu ważny jest urobek. W przypadku bondów PRL ten urobek był naprawdę spory. Oto, kim byli superszpiedzy komunistycznej Polski.
Lutek zakłada izraelski Szin Bet Urodzonemu w 1922 r. w południowej Polsce Lucjanowi Lewemu nawet przez myśl nie przeszło, że dokona spustoszenia w szeregach powołanego zaraz po wojnie izraelskiego kontrwywiadu. Niepozorny Żyd, który w 1939 r. zbiegł do Związku Radzieckiego, swój romans z komunistyczną bezpieką rozpoczął w 1945 r. Właśnie wtedy zgłosił się na ochotnika do współpracy z jedną z wojewódzkich struktur Urzędu Bezpieczeństwa. Zaczynał kiepsko. Przez niemal trzy lata - jako tajny współpracownik - gorliwie donosił na kolegów z organizacji żydowskich, by później zająć się czymś ambitniejszym. Po trzech latach centrala dostrzegła jego niebywały talent. Lucjana przeniesiono do VII Departamentu MSW, który wówczas odpowiadał za wywiad zagraniczny. Od tego czasu zaczęła się jego prawdziwa szpiegowska przygoda. Lewy przeszedł intensywne szkolenia, na których nauczył się dyskretnego kontaktowania ze swoimi oficerami prowadzącymi za granicą. Poznał sztukę kamuflażu. Szczegółowo analizował swoje przyszłe zadanie. Zaraz po utworzeniu państwa Izrael opuścił Polskę, by budować tam siły zbrojne, a w miarę możliwości załapać się do nowo tworzonych izraelskich służb specjalnych. Wywiad UB stworzył niewzbudzającą niczyich podejrzeń legendę. Zresztą w Izraelu, w ferworze walki o nowe państwo, nikomu by nawet do głowy nie przyszło, by go szczegółowo sprawdzać. Jak tysiące innych Żydów chciał budować Wielki Izrael. Jego prawdziwe cele były jednak inne. Lucjan Lewy przybrał kryptonim operacyjny. Od tej pory był agentem "Lutkiem”. Zaraz po przybyciu do Jerozolimy został żołnierzem izraelskich sił obronnych (IDF). Jako jeden z pierwszych funkcjonariuszy wstąpił do tworzonych wtedy służb bezpieczeństwa - owianego legendą Szin Bet. Przez siedem lat Lutek pracował w pionie o niewinnej nazwie "Sekcja obsługi logistycznej - Wydział Wsparcia”. Zajmował się obserwacją zagranicznych dyplomatów i rozpracowywaniem Izraelczyków podejrzewanych o związki z obcymi wywiadami. Na bieżąco raportował centrali, jakie obiekty są na celowniku izraelskiego kontrwywiadu. Na tym jednak nie koniec. Lewy sporządził fotografie niemal całego personelu Szin Bet. Zarówno polski wywiad, jak i sowieckie KGB dysponowało kompletnym dossier na temat obsady swojego bliskowschodniego konkurenta. O takim skarbie inni mogli tylko pomarzyć. Lutek wpadł w 1958 roku. Bynajmniej nie w wyniku popełnionych przez siebie błędów. Na jego trop naprowadził Izraelczyków imigrant, który zanim osiedlił się w państwie żydowskim, pracował dla polskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Aby dopaść Lutka, Mossad zwerbował w Polsce całą sieć agentów. Mieli oni dostarczyć dowodów jego winy. Po aresztowaniu sąd w Tel Awiwie - w poszlakowym procesie - skazał Lucjana Lewego na dziesięć lat więzienia. Wyrok złagodzono, bo Lutek w międzyczasie przystał na współpracę z izraelskimi służbami specjalnymi i opowiedział o swoich zadaniach zlecanych w Warszawie. W 1968 r. Lewy wyszedł z więzienia. Zaraz po tym wyemigrował do Austrii, gdzie wkrótce zmarł. Jego historia do dziś pozostaje przedmiotem studiów w izraelskich szkołach szpiegów i łowców agentów. Również do dziś Lutek pozostaje pierwszym i jednym z nielicznych, którym udało się wniknąć w uznawane za najbardziej szczelne na świecie struktury kontrwywiadu Szin Bet.
Pułkownik, który ograł Bundeswehrę Początek lat 80. Na placówkę dyplomatyczną do Bonn do attachatu wojskowego zostaje wysłany pułkownik X. Oficjalnie oficer ma pełnić standardowe funkcje: utrzymywać kontakty ze swoimi odpowiednikami z kapitalistycznych ambasad, pisać analizy o sytuacji w wojsku niemieckim, pić whisky na rautach. Nieoficjalnie - jako oficer wywiadu wojskowego - ma namierzyć ludzi, którzy pozwolą wybadać, jaki jest stan uzbrojenia niemieckich wojsk pancernych i jakie jest ich rozmieszczenie. Dla dowództwa Ludowego Wojska Polskiego takie informacje mają kluczowe znaczenie. Armia PRL ma w Układzie Warszawskim swoją specjalizację. W razie wybuchu wojny to właśnie polskie kolumny pancerne wezmą udział w uderzeniu w kierunku północnozachodnim. Informacje na temat czołgów przeciwnika są na wagę złota. Pułkownik X odegrał kluczową rolę w ich zdobyciu. Oficerowi udało się zwerbować agenta, który dostarczył dokładne plany mobilizacyjne niemieckich wojsk pancernych. Dotarł również do raportów opisujących, jakimi nowinkami technicznymi dysponuje Bundeswehra. Większość szczegółów jego operacji jest tajna do dziś. Wiadomo jednak, że X, zdobywając informacje, dokonał rzeczy niemal niemożliwej, a po misji w Niemczech dalej kontynuował karierę wywiadowcy. Wśród polskich agentów działających na Zachodzie miał zresztą godnych następców. Niejaki pułkownik Jan Pieterwas dokonał w 1982 r. równie brawurowej akcji. Przemycił do Berlina Wschodniego kompletny egzemplarz nowoczesnego pocisku przeciwpancernego. Pieterwas wiózł rakietę w uchylonym bagażniku swojego samochodu. Była pomalowana na kolorowo i obłożona dziwnymi maskami przebierańców. Gdy celnik pytał, po co Pieterwasowi takie rekwizyty, ten odpowiedział, że jedzie na bal maskowy. Do NRD pocisk wjechał bez najmniejszego problemu. Później zajęli się nim wojskowi inżynierowie.
Następca tronu carskiego oskarża Henry'ego Kissingera Urodzony w 1922 r. Michał Goleniewski, mimo że skończył tylko cztery klasy gimnazjum, przeszedł do historii jako jeden z najbardziej ekscentrycznych agentów peerelowskiego wywiadu. Gdy w 1961r. zgłosił się do placówki CIA w Berlinie Zachodnim i zdekonspirował komunistyczną siatkę wywiadowczą na Zachodzie (dzięki jego informacjom aresztowano między innymi brytyjskiego szpiega George'a Blake'a i słynnego sowieckiego nielegała Gordona Arnolda Lonsdale'a, którego prawdziwe nazwisko to Konon Trofimowicz Mołodyj), wydawało się, że doprowadził do jednej z najbardziej spektakularnych zdrad w historii wywiadu. Po kilku latach jego współpracy z Amerykanami ta wersja wydarzeń nie była już tak oczywista. W połowie lat 60. Goleniewski zaczął twierdzić, że jest następcą tronu carskiego w Rosji - Aleksym Nikołajewiczem Romanowem, któremu potajemnie w czasie rewolucji bolszewickiej udało się - wraz z ojcem Mikołajem - zbiec przez Turcję, Grecję i Austrię do Polski. Dowodem potwierdzającym jego pochodzenie miała być hemofilia (na hemofilię cierpiał Aleksy). W tym samym czasie, gdy przekonywał otoczenie do swojego pochodzenia, zaczął też przedstawiać coraz bardziej sensacyjne wizje tego, kto na Zachodzie jest agentem sowieckich służb specjalnych. Oskarżenia padły między innymi pod adresem wpływowego analityka spraw międzynarodowych Henry'ego Kissingera i późniejszego szefa brytyjskiego kontrwywiadu MI-5 Michaela Hanleya. CIA początkowo brała Goleniewskiego za wariata. Dopiero Richard Helms (dyrektor CIA w latach 1966 - 1973) przedstawił teorię, w myśl, której Polak miał prowadzić sprytną grę dezinformacyjną, od początku do końca sterowaną przez Moskwę i Warszawę. Wcześniejsze "wsypanie" agentury w Europie miało być radykalnym sposobem na uwiarygodnienie Goleniowskiego. Tezę o podwójnej grze pułkownika potwierdził zresztą jego były szef - dyrektor Departamentu I MSW PRL (wywiad) Witold Sienkiewicz. "Sprawa Goleniewskiego miała być specjalną kombinacją operacyjną, przeprowadzoną przez wywiad polski i wywiad ZSRR. Myślę, że nie był on większym wariatem niż my wszyscy" - wyznał Sienkiewicz. Do dziś Amerykanie nie są w stanie oszacować, czy z Goleniewskiego było więcej pożytku czy strat. Jedno jest jednak pewne: zarówno on (przez wielu kolegów z bloku wschodniego uważany jednak za zdrajcę), Zacharski, (któremu po powrocie do Polski przez NRD gratulował legendarny szpieg nad szpiega Marcus Wolf), Lew, X czy Pieterwas - należeli do światowej pierwszej ligi agentów. Zbigniew Parafianowicz
Super szpieg PRL wyda książkę o "Olinie" Szykuje się wojna na książki o sprawie "Olina". Pierwszą pisze Marian Zacharski - szpieg z czasów PRL, oficer wywiadu, który w 1995 roku zbierał materiały dotyczące ówczesnego premiera Józefa Oleksego. Były premier zapowiedział kontrofensywę. Wyda własną publikację na ten temat. Z zamiarem opisania sprawy "Olina" Zacharski nosił się od czasu, gdy wydał pierwszą część swojej autobiografii. Kończyła się ona na 1985 r., gdy w Berlinie szpiegującego w Stanach Zjednoczonych Zacharskiego wraz z trójką innych wschodnioeuropejskich szpiegów wymieniono na 25 osób więzionych w krajach bloku sowieckiego. Teraz powstaje drugi odcinek - o działalności Zacharskiego w Polsce. Autor napisał już blisko 500 stron, wkrótce materiał trafi w ręce redaktorów. "Polska raz musi przeżyć katharsis. Chciałbym, aby Polacy zrozumieli, że Polska nie jest tylko własnością tylko tych, co barwnie opowiadają. Losy Polski, według mnie, muszą się opierać na pewnej czystości, również na czystości historycznej" - mówi Zacharski. Nie chce jednak dokładnie opowiadać, co napisze w książce. Czego powinien się bać Oleksy? "Ja nikogo nie chcę straszyć, ja chcę tylko przekazać fakty, koniec kropka" - ucina Zacharski. Czy boi się pojedynku z Oleksym? "Ja się pojedynku nie obawiam, bo będę mówił tylko o faktach." 21 grudnia 1995 r. szef MSW Andrzej Milczanowski powiedział, że premier Józef Oleksy był źródłem informacji dla wywiadu ZSRR, a później Rosji, miał mieć pseudonim "Olin" i kontaktować się m.in. z oficerem KGB Władimirem Ałganowem. Sprawa rzekomego szpiegostwa Oleksego, ujawniona na kilka dni przed końcem kadencji prezydenta Lecha Wałęsy, wywołała kryzys polityczny. Oleksy nazwał sprawę prowokacją, bo MSW miało sugerować za kulisami jego odejście z urzędu premiera. Zaprzeczył, że był agentem, choć przyznał, że "biesiadował" z Ałganowem. Na początku 1996 r. Oleksy podał się do dymisji, gdy prokuratura wojskowa wszczęła śledztwo w jego sprawie. W kwietniu śledztwo umorzono z powodu niestwierdzenia przestępstwa szpiegostwa. Prokuratura podkreśliła, że materiały zebrane przez UOP na temat Oleksego można traktować "wyłącznie jako poszlaki". Do dziś nie wiadomo, kto był agentem KGB o kryptonimie "Olin". Józef Oleksy do dziś zapewnia, że "Olin" to nie on. Jednak Zacharski przyznaje, że w książce pokaże prawdę. Chce też rozwiać podejrzenia, że mścił się, bo nie otrzymał stanowiska w tworzonym przez niego rządzie. "To Józef Oleksy 24 godziny po wyznaczeniu przez koalicję na stanowisko premiera został przywieziony do mojego domu wraz z małżonką przez szefa Mery, pana Zielińskiego. Bez ochrony BOR. To on miał do mnie prośby" - przekonuje. Zapowiada, że ujawni szczegóły zbierania materiałów do sprawy "Olina". Opisze także spotkanie ze stycznia 1996 r. w Zalesiu Górnym, w domu ówczesnego szefa wydawnictwa BGW. Tam według niego miało dojść do spięcia z politykami lewicy. Uczestniczyli w nim też m.in. gen. Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski. - Spotkanie rozpoczęło się od czegoś, co można nazwać atakiem słownym na mnie i kolegów, którzy pracowali przy sprawie "Olina". Zacharski zamierza też zdradzić kulisy rozmowy, jaką przeprowadził z nim Zbigniew Siemiątkowski, ówczesny minister w kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego. Tuż przed wyjazdem Zacharskiego z Polski miał negocjować los jednego z polityków lewicy. O kogo chodzi? Tego Zacharski nie chce zdradzić. Wiadomo, że Józef Oleksy szykuje odpowiedź, także w formie książki. I też nie chce zdradzać jej szczegółów. Prace nad nią są na etapie wstępnym. Czy przedstawi nowe szczegóły swojej wersji wydarzeń? - Wszyscy znają bieg tej sprawy, tło polityczne i całą kompromitację systemu związaną z tą sprawą - mówi. Czy boi się książki Zacharskiego? "To, co robi szpieg Zacharski, mnie nie interesuje. Jestem przyzwyczajony do tego, że przeciwko mnie staną media w Polsce, Zacharski i Milczanowski" - odpowiada. Drugi tom opowieści Zacharskiego, którą wydawnictwo Zysk i S-ka zamierza wydać jeszcze w tym roku, rozpocznie się od wydarzeń z lutego 1986 r., czyli od chwili rozpoczęcia przez niego pracy w Peweksie. To właśnie tę intratną posadę - dyrektora centrali handlu wewnętrznego - Zacharski dostał w nagrodę za pracę szpiegowską w USA. W Peweksie jako oficer zewnętrzny wywiadu doczekał też transformacji ustrojowej Polski. Jak mówi, praca tam zaowocowała wieloma spotkaniami z politykami? Dochodziło do nich - jak twierdzi - w latach 1989 - 1990. Czego politycy chcieli? "Każda ze stron uważała Pewex za tłustą świnkę, z której chcieliby skorzystać, by finansować swoje partie". Kto do pana przychodził? "Dwie skrajne opcje polityczne". Jakie? Zacharski opisze te spotkania. "Będzie to lewa strona i dosyć radykalna prawa strona sceny politycznej" - zapowiada. Chce też opisać próbę kupna "Expressu Wieczornego" przez Pewex. Uniemożliwiono mu to. Jak? - "Dwóch znanych polityków pojawiło się w moim gabinecie bez uprzedniego umówienia się i zażądało wycofania się z przetargu" - opowiada. Izabela Leszczyńska
Ciągnie się tragikomedia p/t: „Milczanowski-Oleksy”. Co młodsi już nie pamiętają, o co chodzi, - więc streszczam? W grudniu 1995 p. Andrzej Milczanowski, ówczesny minister Spraw Wewnętrznych i Administracji, z trybuny sejmowej powiedział, że ówczesny premier, p. Józef Oleksy, był sowieckim szpiegiem. Wydawałoby się, że są tylko dwie możliwości: albo p. Milczanowski ma dowody na Swoją tezę - i p. Oleksy powinien powędrować na długie lata do kicia -albo p. Milczanowski dowodów nie ma - i do kryminału powinien pójść On, za pomówienie jednego z najwyższych dostojników państwowych. Jednak - jak skomentowałem to tego samego dnia w „PolSat”cie: w Polsce jest tak, że ani jeden, ani drugi, w kryminale nie wyląduje. I miałem, jak zwykle, rację.. Właśnie Sąd Okręgowy w W-wie (na utajnionym posiedzeniu) umorzył jeden z zarzutów wobec p. Milczanowskiego z powodu "znikomej szkodliwości społecznej" (!!!) - a uniewinnił Go z pozostałych zarzutów. Wyrok jest, oczywiście, nieprawomocny - i zanosi się, że prawnicy będą na tej sprawie zarabiać kolejne 14 lat. Najzabawniejsze jest w tym sformułowanie:, że p. AM „ujawnił tajemnicę, iż premier Józef Oleksy miał być źródłem informacji dla wywiadu ZSRS, a później Rosji”. Jak to: „ujawnił tajemnicę”?!? „Ujawnić” można tylko coś, co jest prawdą - nie można np. „ujawnić”, że królowa Bona nadal żyje. Jeśli więc p. AM coś „ujawnił” - to p. Oleksy powinien gnić in fundo. Powstaje pytanie: czy p. AM można za ujawnienie tej tajemnicy postawić przed sądem? Można! Jeśli np. wywiad III RP już to wykrył, i obecnie szantażuje p. Oleksego każąc Mu (pod groźbą więzienia) podsyłać Moskwie fałszywe informacje - to ujawnienie, że p. Oleksy pracował dla Moskwy, było naruszeniem interesów III RP!! O czym mało, kto myśli... JKM
Ciepło, ciepło... gorąco! Nie chodzi w tym przypadku o temperaturę powietrza, chociaż lato jest rzeczywiście ciepłe, - ale o artykuł kol. Rafała Ziemkiewicza w „Rzeczypospolitej”, w którym stawia on pytanie, skąd właściwie większość dziennikarzy w Polsce czerpie wiedzę, co jest dobre, a co złe. Kol. Rafał Ziemkiewicz sugeruje, że wiedzę tę czerpią oni z podszeptów „Salonu”, któremu, jak wiadomo, ton nadaje michnikowszczyzna. Jeśli red. Michnikowi zepsułby się telefon, to złożona z półinteligentów klientela „Salonu” zupełnie nie wiedziałaby, co myśli. Wszystko to oczywiście być może, dzięki czemu red. Michnik pełni w naszym życiu umysłowym niegdysiejsze obowiązki Józefa Stalina, który przecież także decydował o tym, co dobre, a co złe, a wszyscy „ludzie przyzwoici” podporządkowywali się tym orzeczeniom powszechnie i bez zastrzeżeń. Właśnie w Alei Zasłużonych na Powązkach odbył się, poprzedzony Mszą świętą, pogrzeb prof. Leszka Kołakowskiego, przy okazji, którego żałobnicy i komentatorzy podkreślali przywiązanie nieboszczyka do prawdy. I rzeczywiście - w czasach stalinowskich, ze względu na umiłowanie prawdy, prof. Kołakowski był bardzo przywiązany do marksizmu-leninizmu i nawet, zgodnie z ówczesną modą, chodził po uniwersytecie z pistoletem, - ale kiedy na Zachodzie zaczęto hołubić „dysydentów” - umiłowanie prawdy podszepnęło mu, by przedzierzgnął się w dysydenta. Więc, jak powiadam, wszystko to oczywiście być może, jednakże ja zwróciłbym uwagę na okoliczność, iż „Salon” i środowiska pozostające pod jego wpływem zawsze były i są zdecydowanie przeciwne lustracji, a już lustracji dziennikarzy - w szczególności. Tymczasem, niezależnie od PRL-owskiej SB, w III Rzeczypospolitej dorobiliśmy się aż siedmiu tajnych służb: CBŚ, ABW, Agencji Wywiadu, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Wywiadu Wojskowego, CBA i Wywiadu Skarbowego, które przecież muszą werbować agenturę. Ponieważ, jak również powszechnie wiadomo, tajne służby w Polsce nie zajmują się swoimi ustawowymi zadaniami, tylko tzw. kręceniem lodów oraz ustawianiem tubylczej politycznej sceny pod kątem interesów własnych oraz potrzeb swoich zagranicznych mocodawców i protektorów, więc werbują agenturę w środowiskach przydatnych z tego właśnie punktu widzenia. Wśród nich na plan pierwszy wybija się oczywiście środowisko dziennikarskie, no i tradycyjnie - „Salon”. Dlatego też poglądy większości reprezentantów środowiska dziennikarskiego pokrywają się z poglądami „Salonu”, - czemu dziwić się nie można, jako że i jedni i drudzy czerpią wiedzę o dobru i złu z tego samego źródła. Z przyjemnością, zatem stwierdzam, że kol. Rafał Ziemkiewicz, będący publicystą młodszego pokolenia zaczyna wreszcie podążać właściwym tropem! SM
Ciszej nad 250 tysiącami trumien! Już trzeci dzień na swoim portalu walczę z mitem powstania warszawskiego. Państwo oczywiście, możecie znaleźć obszerniejsze teksty na ten temat w Archiwum tego blogu lub w Archiwum tygodnika "Najwyższy CZAS!".
Ja, broń Boże, nie chcę "walczyć z bohaterszczyzną". Przeciwnie: umiejętność ryzykowania życiem, czy nawet: gotowość do oddawania życia za rozmaite imponderabilia stanowi o kulturze; odróżnia nas od zwierząt. By jednak docenić bohaterstwo spełnione powinny być, co najmniej dwa warunki:
1) akty bohaterstwa powinien mieć szanse powodzenia - lub stanowić ofiarę życia w jakimś konkretnym celu;
2) ofiary z życia mają dokonywać bohaterowie - a nie osoby postronne...
Powstańców w 1944 w Warszawie nie było zbyt wielu - więc straty żołnierskie były niewielkie. 90% z tych 250.000 stanowiła ludność cywilna, która nie miała specjalnej ochoty umierać.
I dlatego zdecydowanie sprzeciwiam się czczeniu rocznicy powstania nie jako tragedii narodowej - lecz jako niemal sukcesu! JKM
Bohaterska ofiara lemingów... 10 czerwca 1944 roku żołnierze regimentu „Der Führer” 2. Dywizji Pancernej Waffen-SS z nieznanych do dziś powodów zniszczyli kompletnie miasteczko Oradour-sur-Glane w Limousin - zabijając 642 mieszkańców niezależnie od płci i wieku. Do dziś mówi się o tym we Francji ze zgrozą. Wyobraźmy sobie teraz, że tego samego dnia żołnierze tej samej armii wymordowaliby w całości ludność Kielc, Radomia i Ostrowca Ś-tokrzyskiego na dodatek - zusammen do kupy 250.000 ludzi. To dopiero byłoby, o czym pisać. Otóż tyle właśnie mieszkańców Warszawy (w tym moja Matka) zginęło podczas tzw. Powstania warszawskiego. I zamiast zgrozy - media pokazują to jako budujące wydarzenie, „które przybliżyło zwycięstwo, umocniło hart ducha”, a WCzc. Jarosław Kaczyński chce ten dzień upamiętnić jako Święto Narodowe. Mój protest przeciwko temu jest dwojaki: po pierwsze domagam się, by świętować rocznice zwycięstw, a nie klęsk. Kto bokserowi stale przypomina o przegranych walkach, ten szykuje następną porażkę?.. A po drugie: bohaterska walka powstańców to jedno - a zbrodnicza głupota tych, co podjęli decyzję o powstaniu, to sprawa druga. Czcząc nie „bohaterów powstania”, lecz samo „powstanie” stawiamy na piedestał GŁUPOTĘ. Piszę o tym niemal, co roku od wielu lat - i nie chce mi się już powtarzać argumentów (proszę zajrzeć do archiwum bloga na ONET.pl, do archiwum „Najwyższego CZAS!”u... Ciekawi mnie jedno:, co kilka lat lemingi ruszają na północ - i w sporej części rzucają się ze skał do fiordów norweskich - masowo ginąc. Czy przypadkiem po każdej takiej wyprawie lemingi nie ogłaszają tych, co z'organizowali poprzednią, „bohaterami narodowymi” - i rocznicy tej wyprawy nie czynią Świętem Leminga? Jak pisał śp. Aleksander hr. Fredo: „Nie pomoże i męstwo, gdy przezorność mała; Samobójcze skłonności Polska ma - i miała”. I ma je - jak widać - nadal. JKM
01 sierpnia 2009 Nie trzeba kłaniać się okolicznościom... Jak pisze na swoim blogu pan Andrzej Szczęśniak, którego mam przyjemność znać od wielu lat, jako niestrudzonego krzewiciela prawdy w zakresie rynku paliw i walki o okręgi jednomandatowe - amerykańska rządowa agencja ds. środowiska, ukryła przed amerykańską opinia publiczną własny raport roboczy, podważający założenia polityki zmiany klimatu, czyli tzw. globalnego ocieplenia.(????) Oczywiście bez tego raportu, zdrowo myślący człowiek, wie, że to jest nieziemska lipa, rozkręcona propagandowo, w celu - jak powiedział w jednym z polemicznych programów pan Janusz Korwin-Mikke - zagarnięcia około jednego biliona dolarów, czyli 1 % Produktu Światowego Brutto. Chodzi, więc o bajońskie sumy, i żeby je zachachmęcić, potrzebne jest światowe - piramidalne kłamstwo, w które mają uwierzyć miliardy ludzi na ziemskim globie. Z raportu wynika, że założenia Organizacji Narodów Zjednoczonych są przestarzałe, gdyż nie biorą pod uwagę ostatnich ustaleń, czyli ciągłego obniżania się temperatury, i tego, że huragany nie muszą w przyszłości występować częściej czy intensywniej oraz dowodów, że parowanie wody będzie ograniczać, a nie powiększać zjawisko wzrostu temperatury.(???). Raport, ten upublicznił amerykański think tank Competitive Enterprise Institute, który jednocześnie zawarł informację, że cykle oceaniczne czy słoneczne są jednym z najważniejszych czynników wyjaśniających wahania temperatury. Znowu odwołuję się do zdrowego rozsądku.. Niezależnie, czy temperatura powędruje o pół stopnia w górę, czy pół stopnia w dół - to, co z tego? Świat pozostaje w stanie równowagi, bo został stworzony w sposób doskonały! I nie ma powodu do niepokoju, dopóki oczywiście socjaliści nie znajdą sposobu, żeby kulę ziemska wysadzić z orbity. Może w jakiś sposób zmobilizują masy…(???) Żeby ruszyć bryłę z posad świata… „Każdy człowiek, gdziekolwiek idzie otoczony jest chmarą krzepiących przekonań, które fruną za nim, jak muchy w upalny dzień”- ktoś słusznie zauważył. Może nie każdy, ale z pewnością ludzie o przekonaniach lewicowych, a więc takich, które wynikają z bezbożnego myślenia, że świat nie jest stworzony doskonale, i trzeba go wiecznie poprawiać. Świat jest przyczynowo- skutkowy i tak jest dobrze… Nie trzeba przy nim majstrować… „Niby dusza czyśćcowa; z podziemi, przez dziury Wyskakiwały na kształt potępieńców- szczury”.. I tak to się skończy.. Tak jak z Organizacją Narodów Zjednoczonych, która od wielu lat jest jednym, wielkim biurokratycznym monstrum do marnowania pieniędzy. Właśnie to monstrum biurokratyczne poinformowało świat, że w jej funduszach na 2009 rok brakuje rekordowej sumy 4,8 miliardów dolarów. (????) Zdaniem jej władz związane jest to z kryzysem gospodarczym oraz dziesięciokrotnym wzrostem potrzeb w Pakistanie(????). A jakie to potrzeby ma Pakistan, żeby pompować w niego jakieś gigantyczne sumy? Pamiętam sprzed lat film , emitowany w państwowej telewizji pod tytułem „Smutek ONZ”, w którym to filmie ukazane zostało wielkie złodziejstwo niczyich pieniędzy, bo pozyskanych od rządów 191 krajów, które aktualnie przynależą do smutnego ONZ. Biurokracja gminna trwoni gminnie, powiatowa- powiatowo, wojewódzka - wojewódzko, państwowa- państwowo, europejska- europejsko a biurokracja światowa- światowo. Taka jest istota biurokracji wszelakiej. To nie są ich pieniądze, więc wydają je właśnie tak, jakby ich nie były. I nie ma w tym nic dziwnego! Bo właśnie tak jest! Dopóki istnieje coś tak horrendalnego jak ONZ - to ciągle będziemy świadkami marnotrawstwa i wydawania pieniędzy na jakieś mgliste programy pomocowe i na propagandę. Pamiętam z filmu, że działacze organizacji, zamiast wydać pieniądze, którymi dysponowali na pomoc biednym- pobudowali sobie wille w Republice Południowej Afryki(??). I było tego kilka odcinków, a z pewnością można byłoby nakręcić ich jeszcze kilka.. Bo rządy biurokracji to niekończąca się opowieść o niebywałym i niemożliwym wprost do wyobrażenia sobie marnotrawstwie pieniędzy! Ile by nie dostali- wszystko roztrwonią! Tak jak u nas, ale na mniejszą skalę, bo właśnie rusza ekologiczny program „Life plus” sfinansowany- jak to mówi propaganda przez Unię Europejską-, a kosztuje jedyne 8 milionów złotych, a dotyczyć będzie ochrony zagrożonych gatunków ptaków, w tym głównie Orlika Krzykliwego(???). W programie chodzi również o” podnoszenie świadomości ludzi” dzięki emitowanym spotom i informacjom emitowanym w mediach elektronicznych. No tak… Powiedzmy, że obejrzę wszystkie spoty i wysłucham wszystkich informacji na ten temat ,i nich już szlag trafi te osiem milionów złotych , jako resztkę po składce w wysokości 1 miliarda złotych, którą wpłacamy do kasy europejskich biurokratów każdego miesiąca, a ci- po odliczeniu sobie kosztów poboru tej składki- oddają nam część, którą zmarnują biurokratyczni tubylcy, tu na miejscu. Obejrzę, wysłucham, pomyślę sobie o strasznym losie Orlika Krzykliwego, i co dalej.?. Jak ja mu mogę pomóc, żeby nie wyginął? Jak to mogą zrobić miliony ludzi w Polsce? Nawet po obejrzeniu spotów i informacji za 30 milionów złotych? Można oczywiście stworzyć dla niego specjalnie, wysublimowane otoczenie, w którym Orlik Krzykliwy jeszcze jakiś czas pofunkcjonuje, ale co będzie jak skończą się pieniądze? Tak jak w Kaliforni, która właśnie bankrutuje, bo rozdmuchali wydatki do granic niepoczytalności i nie mają pieniędzy na utrzymanie pięknych parków, a nad tym stanem miało nigdy nie zachodzić słońce. Może by nie zachodziło, gdyby nie ten przeklęty socjalizm, który jak rak drąży, nie tylko Kalifornię. Nawet zwolnienie 20 000 pasożytujących urzędników z posad może temu wszystkiemu nie zaradzić. Raka trzeba wyciąć do kości! Inaczej znowu będzie zżerał. Co innego Orliki jako stadiony, których setki chce wybudować z a nasze pieniądze Platforma Obywatelska. Potrzeba, nie potrzeba - budują, bo mieli w programie wyborczym.. Inne sprawy tez mieli w programie wyborczym, na przykład okręgi jednomandatowe, które być może - choć niekoniecznie - wpuściłyby trochę świeżej krwi w obieg demokratycznego zagadywania i ględzenia. Ale tego akurat nie robią. Robią to, gdzie są do podziału budżetowe pieniądze, bo przy ich wydawaniu, zawsze coś skapnie, tak jak krople z wodospadu, które spadają z wysoka. Z im wyższego pułapu spadają, tym więcej ich rozpyla się w powietrzu. A że potem będzie wielu gminom brakowało pieniędzy na utrzymanie Orlików, tak jak tysiąca szkół na tysiąc lecie - ale o to będzie martwił się już ktoś inny. I nie pomoże nawet Rada Rolnictwa Ekologicznego(???), Znowu muszę państwa przeprosić, bo kolejny raz przegapiłem inaugurację utworzenia tej Rady, tak jak Instytutu Spraw Obywatelskich, bo o Instytucie Spraw Publicznych, finansowanym przez pana Sorosa wiedziałem, a o Sprawach Obywatelskich- nie! W Kraju Rad oczywiście potrzebna jest kolejna rada, bo jak tu radzić, gdy nie ma rady? I jaka jest rada na to? Utworzyć kolejną radę? A jak ta utworzona nic nie wyradzi, to utworzyć jeszcze jedną- może ta wyradzi? Orliku Krzykliwy - do którego zwracam się z apelem! Skoro na ciebie pójdzie z naszych podatków 8 milionów złotych, to chociaż wykrzycz krzywdę, jaka nas podatników spotyka przy tworzeniu tych cholernych rad!… I wykrzycz im, że ekologia to szaleństwo! Doprowadzi kraj na skraj bankructwa! I już niewiele nam brakuje.. 680 miliardów długu publicznego i 190 miliardów dolarów długu zagranicznego. Nie licząc długów pomniejszych- indywidualnych firm i „ obywateli”, wyciskanych z pieniędzy przez państwo, jak cytryna z soku.. Ciekawe ile będą nas kosztowały ekologiczne punkty zbierania elektrośmieci? WJR
Koniec piwa na festiwalach muzycznych? 1 sierpnia wchodzi w życie nowa ustawa o bezpieczeństwie imprez masowych. Jedną z jej najważniejszych zmian, a na pewno najżywiej komentowaną, jest zakaz sprzedawania i spożywania alkoholu na takowych imprezach. Czy oznacza to, że nie wypijemy już piwa na Woodstocku czy Open'erze? MSWiA od czterech dni próbuje nam odpowiedzieć na to pytanie. W głównej mierze ustawa była pisana w celu rozwiązania problemu bandyctwa stadionowego - zawiera rozwiązania, które są efektem dotychczasowych doświadczeń oraz uzgodnień wszystkich zainteresowanych podmiotów uczestniczących w pracach legislacyjnych nad projektem, w szczególności rządu, przedstawicieli Polskiego Związku Piłki Nożnej, Ekstraklasy S.A., Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, Polskiego Związku Motorowego oraz Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Kibiców. Jednak ustawa dotyczy wszystkich imprez masowych, a do takich zaliczają się nie tylko sportowe, ale także artystyczno-rozrywkowe. O "masowości" imprezy decyduje liczba osób w niej uczestniczących - nie mniej niż 1000. A na największych polskich festiwalach, ale także i mniejszych festynach, bywa ich zdecydowanie więcej. Czy w takim razie oznacza to, że na festiwalach nie będzie można sprzedawać i pić piwa? Opinie w tej kwestii są podzielone, głównie jednak wśród prawników. Organizatorzy wielkich imprez nie mają wątpliwości - nic się nie zmieniło. Tymczasem MSWiA od wtorku próbuje udzielić odpowiedzi na to pytanie. Chodzi o alkohol niskoprocentowy, czyli głównie piwo. Teraz za przyjemność wypicia bursztynowego napoju zapłacimy najmniej 2000 zł kary lub ograniczeniem wolności. Art. 8 zabrania nam "wnoszenia na imprezę masową i posiadania przez osoby w niej uczestniczące (…) napojów alkoholowych, środków odurzających lub substancji psychotropowych". Ale bój legislacyjny toczył się o art. 56, który brzmi:, „Kto wnosi lub posiada na imprezie masowej napoje alkoholowe, podlega karze ograniczenia wolności albo grzywny nie niższej niż 2 000 zł". W pierwszym projekcie ustawy mowa była tylko o imprezach masowych "o podwyższonym ryzyku". Jednak po poprawkach Senatu, wykreślono ten zapis i zakaz objął wszystkie imprezy masowe. Co to oznacza w praktyce? - Jeśli chodzi o szczegółowe wyjaśnienie kwestii sprzedaży i posiadania napojów alkoholowych podczas imprez masowych, to na mocy znowelizowanej ustawy jest ono wyłączone w pełni. Oznacza to całkowity zakaz posiadania i dystrybucji tych napojów pod rygorem odpowiedzialności karnej - wyjaśnia Katarzyna Skoczylas z kancelarii prawnej M. Szulikowski i Partnerzy. Tu jednak pojawiają się rozbieżności. Według innych interpretacji prawnych na podstawie tego artykułu (art. 56 - red.) odpowiadać będzie osoba posiadająca/wnosząca alkohol a nie organizator, natomiast niewykluczona jest odpowiedzialność organizatora, jeśli umożliwiłby np. dystrybucję alkoholu na swojej imprezie, ale to jednak określa się na podstawie innych przepisów. Zwraca się też uwagę, że art. 8 i 56 nie jest wcale nowością, bo identyczna regulacja występuje już w dotychczasowej wersji ustawy w art. 21. Tyle rozbieżności prawne. Jak będzie wyglądała sytuacja na najbliższych festiwalach muzycznych, między innymi na Przystanku Woodstock (31 lipca - 2 sierpnia) i Off Festival (6-9 sierpnia)? - W praktyce, odnosząc to do trwania koncertu Woodstock, na organizatorach spoczywać będzie odpowiedzialność za utrzymanie porządku imprezy, w tym także odpowiednie zorganizowanie terenu imprezy i niedopuszczenie do sprzedaży alkoholu od dnia 1 sierpnia. A zatem organizator powinien zawrzeć stosowne porozumienie z podmiotami sprzedającymi alkohol na terenie imprezy i ustanowić stosowny zakaz w tym zakresie - mówi Skoczylas. Wsparciem organizatorowi mogą tu służyć służby porządkowe, które mają ustawowe uprawnienie m.in. do legitymowania uczestników imprezy, przeglądania ich bagażu i odzieży oraz wydalania ich w razie naruszania przez nich porządku i bezpieczeństwa (w tym także pozostawania pod wpływem alkoholu, czy jego posiadanie). Problemu nie widzi Krzysztof Dobies, rzecznik WOŚP, organizatora Przystanku. Na terenach obok festiwalu będzie wioska piwna przygotowana przez kompanię piwowarską. Leży ona poza terenem imprezy masowej, a tam według Dobiesa alkohol można sprzedawać zgodnie z prawem. - Leży to poza gestią organizatora, który nie ma z tym nic wspólnego. Wszystko, jak zwykle, jest zgodnie z prawem. Osobną kwestia mógłby być zakaz sprzedaży alkoholu na terenie całej gminy, ale to zależy od władz samorządowych - mówi Dobies. Organizatorzy imprez i festiwali będą, więc musieli tak wyznaczać tereny imprezy, aby znaleźć gdzieś miejsce, które nie należy do terenu samej imprezy i gdzie będzie można sprzedawać alkohol. Przynajmniej takie wśród nich panuje przekonanie. Podobnie będzie na mysłowickim Off Festival. - Piwo będzie sprzedawane - mówi Małgorzata Jędrzejczyk z Wydziału Promocji UM Mysłowice. Tu również miejsce, gdzie będzie sprzedawany alkohol, nie leży na terenie festiwalu. Gdzie, zatem się znajduje? - Wyznaczony teren jest dość blisko terenu festiwalu. Jest ogrodzony, pilnowany przez firmę ochroniarską, której pracownicy przypilnują, żeby osoby spożywające alkohol nie opuszczały tego terenu i nie wchodziły z piwem na obszar samego festiwalu - mówi Aleksandra Pudełko z Miejskiego Domu Kultury w Mysłowicach, odpowiedzialnego za festiwal pod względem organizacyjnym. Pudełko przyznaje, że większość ustaw jest bez wyobraźni, i według niej nowa ustawa niczym nie różni się od wcześniejszej. - Nasze prawo ma to do siebie, że można je różnie interpretować - dodaje. Według władz Mysłowic wszystko jest, więc w porządku, zgodnie z prawem i ustawą, zarówno nową jak i starą. - Wprowadzenie ustawy w okresie wakacyjnym, bez okresu przejściowego, jest pomysłem chybionym. Ryzyko jest po stronie organizatorów, nie mogę polemizować z ich decyzją - mówi natomiast Skoczylas. Organizatorzy mogą omijać w jakiś sposób prawo, trudno jednak stwierdzić, czy im się to uda i czy zdają sobie do końca sprawę ze zmian w ustawie. Sprzedaż alkoholu mogłaby się tylko odbywać na terenach pod zarządem podmiotów wymienionych w art. 2 ustawy. Okazuje się, że imprezami masowymi - w rozumieniu ustawy - nie są imprezy organizowane przez MON, ministerstwo sprawiedliwości, MSWiA i ministerstwo kultury i oświaty. Czy oznacza to, że na taką imprezę można wnieść alkohol? - Istotnie art. 2 ustawy wymienia podmioty wyłączone spod uregulowań ustawowych, a zatem do imprez przez nich organizowanych (lub na ich terenie) przepisy ustawy nie będą miały zastosowania - mówi Skoczylas. - Nie można tego jednak tak wprost rozumieć. Powyższy zapis stanowi jedynie, że takie imprezy nie podlegają tej ustawie, co nie oznacza automatycznie, że tam wolno pić alkohol (i sprzedawać), bo są pewnie inne regulacje dotyczące takich imprez, które taki zakaz nakładają. Przypomnijmy, że gdy ustawa była uchwalana, w mediach dominowały jednoznaczne komentarze: "W dniu 20 marca br. Sejm RP przyjął poprawkę Senatu zakazującą sprzedaży niskoprocentowego alkoholu na imprezach masowych. Przeciwko zakazowi opowiedziała się tylko Lewica, która argumentowała, że możliwość sprzedawania niskoprocentowego alkoholu na dużych imprezach masowych to standard w wielu krajach europejskich". Ustawa była jednak szykowana głównie pod ME w piłce nożnej w Polsce w 2012 roku. - W celu zapewnienia ustawie funkcjonalności w związku z przygotowaniami Polski do zabezpieczenia UEFA EURO 2012, zaszła konieczność dostosowania przepisów do standardów międzynarodowych. Podjęto, więc inicjatywę mającą na celu ponowne usystematyzowanie rozwiązań w zakresie działania podmiotów zajmujących się organizacją oraz zabezpieczeniem imprez masowych. Efektem przedsięwzięcia jest nowy przepis, wyczerpujący oczekiwania podmiotów realizujących zadania związane z bezpieczeństwem imprez masowych - czytamy na policyjnej stronie Krajowego Punktu Kontaktowego ds. Imprez Masowych. Czy ktoś jednak pomyślał o skutkach ubocznych? Czy wielkie festiwale muzyczne staną się "ofiarą" walki o bezpieczeństwo na stadionach? MSWiA cały czas udziela odpowiedzi. Niewykluczone też, że powyższe przepisy będą w praktyce "martwe". Piwo będzie sprzedawane tuż obok festiwali, zgodnie z prawem, a żadne służby nie będą tego sprawdzać i nakładać kar.
Pić przed telewizorami! Kolejny genialny pomysł: podobno od 1-VIII wchodzi w życie zakaz spożywania napojów alkoholowych na „imprezach masowych”. „Masową” jest impreza, w której bierze udział ponad 1000 osób. Co oznacza, że podczas premiery opery w warszawskim Teatrze Wielkim policjant liczyłby widzów - i gdyby ponad połowa widowni (1840 miejsc) była wyprzedana - w bufecie nie mógłbym napić się wina? Podczas zaś zabawy sylwestrowej nie można by wypić szampana. Podobno ustawa ta jest pomyślana - czytam na stronie: „głównie pod ME w piłce nożnej w Polsce w 2012 roku. - W celu zapewnienia ustawie funkcjonalności w związku z przygotowaniami Polski do zabezpieczenia UEFA EURO 2012, zaszła konieczność dostosowania przepisów do standardów międzynarodowych. Podjęto, więc inicjatywę mającą na celu ponowne usystematyzowanie rozwiązań w zakresie działania podmiotów zajmujących się organizacją oraz zabezpieczeniem imprez masowych. Efektem przedsięwzięcia jest nowy przepis, wyczerpujący oczekiwania podmiotów realizujących zadania związane z bezpieczeństwem imprez masowych - czytamy na policyjnej stronie Krajowego Punktu Kontaktowego ds. Imprez Masowych”, (ale nowo-mowa, - co?). Otóż ja mam może i sklerozę, - ale nie aż taką by nie pamiętać, że podczas ME w Wiedniu skarżono się, że firma, która wykupiła monopol na zapewnienie kibicom jedzenia i picia podyktowała cenę piwa prawie dwukrotnie wyższą, niż rynkowa. Z czego prostym chłopskim rozumem wyciągnąłem wniosek, że jednak piwo tam sprzedawano. To tyle o działalności faszystów z „polskiego” Senatu i Sejmu. Następnym będzie projekt ustawy zakazującej palenia papierosów we własnej ubikacji. JKM
Odtrutka Pan prezydent Lech Kaczyński zaapelował o uchwalenie ustawy ustanawiającej dzień 1 sierpnia świętem narodowym - Dniem Pamięci Powstania Warszawskiego. Nie będzie on dniem wolnym od pracy - przynajmniej na razie, z uwagi na trudną sytuację kraju. Ale, chociaż sytuacja kraju jest trudna, dniem wolnym od pracy jest 1 maja - święto naszych okupantów. Jak bowiem wiadomo, na ziemiach polskich dzień 1 maja ustanowili świętem państwowym nasi okupanci: Adolf Hitler i Józef Stalin? Jak dotąd żaden rząd w Polsce nie ośmielił się tej decyzji naszych okupantów podważyć? Najwyraźniej tedy 1 maja, przynajmniej na razie, będzie miał rangę wyższą od 1 sierpnia - nawet, jeśli ustawa, o którą apeluje pan prezydent, zostanie uchwalona. No dobrze, mniejsza z tym, ale dlaczego właściwie powinniśmy pamiętać o Powstaniu Warszawskim? Jako operacja wojskowa, Powstanie to zakończyło się straszliwą katastrofą; zginęło około 200 tysięcy cywilów, pozostałych Niemcy wypędzili z miasta, które zostało niemal całkowicie zniszczone, zaś większość ocalałych powstańców trafiła do niewoli. Bywa jednak, że nawet tak ciężkie straty się kalkulują, o ile oczywiście zostaje osiągnięty polityczny cel operacji. W przypadku Powstania Warszawskiego nie można niestety tego powiedzieć. Jego politycznym celem było zachowanie polskiej suwerenności w sytuacji, kiedy o losach naszego państwa i narodu przesądzili wcześniej przedstawiciele USA, Wlk. Brytanii i Związku Sowieckiego na konferencji w Teheranie. Cel ten nie był, zatem w ogóle możliwy do osiągnięcia, gdyż wymagał złamania nie tylko niemieckiej woli, ale również woli angielskiej, amerykańskiej i sowieckiej. Naturalnie walczący w Warszawie powstańcy tego oczywiście nie wiedzieli, zwłaszcza na początku, - bo później tego i owego zaczęli się już domyślać. Świadczy o tym wiersz Józefa Szczepańskiego „Ziutka”, napisany 26 sierpnia 1944 roku, że „czekamy ciebie czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci.” „Ziutek” jeszcze i wtedy nie wiedział, że polskiej suwerenności nie chce nie tylko Adolf Hitler, czy Józef Stalin, ale - że nie chce jej również Franklin Delano Roosevelt i Winston Churchill. Szczerze mówiąc, trudno się temu było dziwić zarówno wtedy, jak i teraz, bo dlaczegóż to niby takim Niemcom, Rosjanom, Amerykanom czy Anglikom miałoby zależeć na polskiej suwerenności? Suwerenność polega przecież na zachowaniu możliwości kształtowania swego życia po swojemu. Już z tej definicji widać, że na polskiej suwerenności mogło wtedy i może zależeć dzisiaj tylko Polakom. Wszystkim innym mogło zależeć raczej na tym, by Polacy zgodzili się żyć według wskazówek dostarczonych przez nich samych; przez Hitlera, Stalina, Roosevelta, czy Churchilla. Wskazówek, - czyli, jak to się dzisiaj mówi - „standardów”. Ale w 1944 roku Polacy, w każdym razie ci, którzy ruszyli do Powstania i którzy wspierali je politycznie i moralnie, o żadnym akomodowaniu się do cudzych „standardów” nie chcieli słyszeć. Dopiero, kiedy większość z nich wyginęła, została wymordowana, przeszła przez ciężkie więzienia, albo niekiedy nawet na stronę wroga, przyjmowanie cudzych „standardów” stało się nie tylko usprawiedliwione stanem wyższej konieczności, ale i awansowane do rangi politycznej rozumności, a nawet cnoty moralnej. Dzisiaj znaczna część pretendentów do politycznego lub choćby tylko moralnego przewodzenia naszemu narodowi nie tylko otwarcie mówi, iż suwerenność już się „przeżyła”, ale ze stręczenia „standardów”, opracowanych dla naszego narodu przez różnych starszych i mądrzejszych, czyni sobie program polityczny i pedagogiczny. W tej sytuacji ustanowienie 1 sierpnia Dniem Pamięci Powstania Warszawskiego można potraktować jako rodzaj odtrutki na tę sączącą się truciznę. Ponieważ nie możemy zdobyć się na odwagę przerwania trucia, próbujemy uciec się do odtrutki. Odtrutki, bez której przestalibyśmy w ogóle rozumieć poprzednie pokolenia Polaków - o cóż takiego właściwie im chodziło, że gotowi byli dla tego zaryzykować nie tylko własne życie, ale i szafować życiem innych, a nawet - zniszczyć stolicę. Kto wie, czy na tej pajęczej nitce nie będzie musiało utrzymać się poczucie naszej narodowej tożsamości? SM
Refleksja na 1 sierpnia Jubileusz 65-lecia wybuchu Powstania Warszawskiego skłania do zadumy nad przeszłością. Skłania również do refleksji jak najbardziej współczesnej oraz do pytania o dzisiejsze relacje polsko-niemieckie. Te polityczne, coraz bardziej napięte, bo w Niemczech wzrastają nastroje rewizjonistyczne, są lepiej znane, warto się, zatem przyjrzeć tym gospodarczym. Czy są faktycznie neutralne i stricte biznesowe? Już na początku lat dziewięćdziesiątych w jednej z francuskich gazet pisano, że mapa inwestycji niemieckich w Polsce jakoś dziwnie pokrywa się z mapą zasięgu zakonu krzyżackiego w XIV wieku. Trzeba przyznać, że nasi zachodni sąsiedzi są historycznie, a także współcześnie, na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat, bardzo systematyczni i konsekwentni. Szczególnie w ostatnich miesiącach Niemcy coraz bardziej wyraziście zaznaczają swoją obecność na polskim rynku. Wystarczy przypomnieć polskie stocznie, które rękami urzędników brukselskich w interesie stoczni niemieckich zostały skazane na faktyczny upadek. Dochodzą informacje, że Polskie Linie Lotnicze LOT mogą zostać kupione przez Lufthansę. Taki scenariusz oznacza nie tylko sprowadzenie naszego narodowego przewoźnika do roli linii lokalnej, ale również drastyczne osłabienie znaczenia naszych portów lotniczych. Nasze samoloty będą, bowiem przewoziły pasażerów nie do portów docelowych, ale do niemieckich hubów (portów przesiadkowych). Niemcy bowiem nie będą zainteresowani w rozwijaniu polskich lotnisk, ale w podporządkowaniu sobie rynku lotniczego w Europie Środkowowschodniej i budowaniu międzykontynentalnej siatki połączeń ze swoich hubów w Berlinie i Frankfurcie nad Menem. W mijającym tygodniu podano, że po nabyciu największego prywatnego przewoźnika kolejowego w Polsce PCC Logistics - specjalizującego się w przewozach węgla, materiałów budowlanych i surowców dla branży chemicznej - niemieckie koleje Deutsche Bahn chcą rozbudować bardzo dochodowe połączenia towarowe na wschód. Kupując PCC Logistics, Niemcy chcą wyeliminować z rynku PKP Cargo i przejąć transport na linii wschód-zachód. "Przez Polskę idą - stwierdził przedstawiciel DB - najważniejsze korytarze transportowe z potencjałem rozwojowym, a Polska jest dzięki swojemu położeniu i dynamicznemu rozwojowi gospodarki bardzo interesująca, zarówno jako kraj docelowy, jak i tranzytowy". Deutsche Börse (Giełda Niemiecka) zabiega o przejęcie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Polskie ministerstwo skarbu zakwalifikowało już giełdę we Frankfurcie do kolejnego etapu prywatyzacji GPW. Niemcy również na rynek kapitałowy patrzą perspektywicznie i chcą go całkowicie kontrolować w Europie Środkowowschodniej. Giełdy we Frankfurcie i Wiedniu już ze sobą współpracują, a Niemcy mają świadomość, że aby plan się udał, niezbędna jest im giełda warszawska ze względu na jej atuty, takie jak dynamiczny rozwój obrotów, udane wprowadzanie firm na giełdę oraz bliskość dalszych dużych rynków na wschodzie, w tym zwłaszcza ukraińskiego. W dzisiejszej Europie podbój i dominacja nie dokonują się na drodze militarnej, jak w czasach II wojny światowej, ale na polu gospodarczym. Niemcy do realizacji swoich celów bardzo umiejętnie posługują się Unią Europejską. Nawet wyrok w sprawie traktatu lizbońskiego Federalnego Trybunału Konstytucyjnego pokazuje, że niemieckie elity potrafią dbać o narodowe interesy. Szkoda, że tego nie potrafią polscy rządzący. Dlatego w dniu kolejnej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego ze wszech miar wart jest poparcia przez każdego, komu bliska jest Ojczyzna, "List wzywający polskich polityków do ochrony suwerenności Polski w UE" zamieszczony na stronach internetowych "Frondy". Czytamy w nim między innymi: "Oczekujemy i żądamy [od posłów i senatorów RP] podobnego jak w Niemczech ustawowego zabezpieczenia roli Sejmu i Senatu - reprezentacji narodu, czyli suwerena - w procesach decyzyjnych w stosunkach Polski z Unią Europejską". Jan Maria Jackowski
Kult Polski Walczącej i Zarabiające Prezydent Lech Kaczyński słusznie chce ustanowienia święta narodowego w dniu wybuchu Powstania Warszawskiego. Jest to sposób na wyrwanie zwycięstwa z paszczy katastrofy. Nie chodzi o to aby kultem tamtej klęski zachęcać do następnych. Chodzi o to, żeby wywołać w nas poczucie zobowiązania wobec Polaków, którzy zginęli w powstaniu walcząc o Polskę wolną od nazizmu i komunizmu. Nasz dług moralny wobec powstańców 1944 roku może stworzyć powszechną motywację dla reformy państwa, które reformy wymaga. Kult Holocaustu nie przeszkadza Żydom w doskonałym działaniu w nowoczesnym świecie. A to, dlatego, że kultura judaizmu bardzo wysoko ceni wiedzę i przedsiębiorczość. Kult Polski Walczącej trzeba, więc uzupełnić o kult Polski Uczącej się i Zarabiającej. Potrzeba nam reformy polskiej mentalności obok reformy państwa. Może mam obsesję, ale wydaje mi się, że w reformie polskiej mentalności ważną rolę obok szkoły i wyższych uczelni może odegrać Telewizja Polska. Prezydent Kaczyński mógłby powiedzieć bratu: Wiesz Jarek, polityka polityką, ale chodzi o Polskę, jak sobie będzie radzić w XXI wieku. Użyjmy do tego także TVP. Krzysztof Kłopotowski
Odegrałem pewną rolę w historii Czy będzie to opowieść bezlitosnego, jeśli nie wręcz okrutnego spadochroniarza wykonującego rozkazy? - Po egzekucji wrzuciliśmy ciała do helikoptera. Usiadłem na Ceausescu, bo nigdzie indziej nie było miejsca - mówi człowiek, który rozstrzelał dyktatora Rumunii i jego żonę. - Był jeszcze ciepły i miałem dość wygodnie, ale jego krew poplamiła mi spodnie. Armia nigdy nie zapłaciła mi za ich pranie. Dorin-Marian Cirlan, jeden z trzech ludzi, którzy w Boże Narodzenie 1989 roku zabili komunistycznego dyktatora Nicolae Ceausescu i jego żonę Elenę, wchodzi do secesyjnego, zakurzonego biura Stowarzyszenia 21 Grudnia. Organizacja ta - jej nazwa upamiętnia pierwszy dzień rewolty 1989 roku w Bukareszcie - zaskarżyła do sądu władze Rumunii o ukrywanie prawdy o rewolucji, która 20 lat temu obaliła komunizm w tym kraju. Jak w przypadku wielu zwykłych ludzi tworzących historię, opowieść tego członka plutonu egzekucyjnego rozwija się powoli. Cirlan opróżnił wówczas cały magazynek swojego kałasznikowa, strzelając z najbliższej odległości. Po egzekucji ciała zabitych pokazały telewizje w Rumunii i na całym świecie jako znak, że pewna epoka się skończyła i że najbardziej gwałtowna z rewolucji, które obalały komunizm we wschodniej Europie w 1989 roku, osiągnęła swój bezpośredni cel. Ale rumuńska rewolucja nie była tym, czym się wydawała, to znaczy powstaniem ludowym przeciwko dyktatorowi, w którym po stronie ludu staje wojsko. Człowiek, który kierował tym ruchem i zajął miejsce Ceausescu, Ion Iliescu, był wielokrotnie oskarżany o to, że dokonał zamachu stanu, a nie poprowadził powstanie. Tak wynika również z opowieści Cirlana. Na spotkanie przyszedł ubrany w czarną kurtkę pilota, niebieską koszulkę polo, czarne spodnie i wyglansowane buty. Jego grubo ciosana, poważna twarz wyrażała zdecydowanie. - Po egzekucji wrzuciliśmy ciała do helikoptera. Usiadłem na Ceausescu, bo nigdzie indziej nie było miejsca - mówi. - Był jeszcze ciepły i miałem dość wygodnie, ale jego krew poplamiła mi spodnie. Armia nigdy nie zapłaciła mi za ich pranie. Czy będzie to zatem opowieść bezlitosnego, jeśli nie wręcz okrutnego spadochroniarza wykonującego rozkazy? Nic z tych rzeczy. - Tak, czuję, że odegrałem pewną rolę w historii. Wiem wszystko o Rewolucji Francuskiej, gilotynie i uważam, że zrobiłem coś podobnego. Ale nie czułem się z tym dobrze. Proces trwał minutę i 44 sekundy, a egzekucja mniej niż 10 minut. Zostałem wyszkolony na komandosa, żeby walczyć za ten kraj. Ceausescu był moim najwyższym dowódcą, a ja miałem chronić go za wszelką cenę, a nie zabijać. Cirlan po raz pierwszy opisuje swój los po angielsku (napisał książkę po rumuńsku), z wojskową precyzją, której można było oczekiwać od członka elitarnej formacji. Ale swoją wypowiedź kończy jako człowiek pełen żalu, w dziwny sposób izolowany w społeczeństwie, które podobno jest wolne dzięki temu, że zgładził on dyktatora. W końcu lat 80. Cirlan należał do elitarnej jednostki spadochroniarzy. Rankiem w Boże Narodzenie 1989 roku jego oddział poinformowano, że szuka się ochotników do udziału w "specjalnej misji", która miała kategorię "zero", co oznaczało, że nie wiadomo było, czy ktoś powróci z niej żywy. Ośmiu komandosów przewieziono dwoma helikopterami "z prędkością 150 kilometrów na godzinę, ale by uniknąć radaru, zaledwie 15 do 30 metrów nad ziemią i zygzakiem". Punktem docelowym było pewne miejsce w pobliżu stadionu piłkarskiego klubu Steaua Bukareszt. - Na spotkanie z nami przyjechał konwój złożony z transportera opancerzonego i kilku samochodów, w których byli ważni oficjele i generał Victor Stanculescu, który, co wiedziałem z telewizji, był z ramienia rewolucji wiceministrem obrony i należał do Frontu Ocalenia Narodowego - opowiada Cirlan. - Potem helikoptery poleciały do Tirgoviste w eskorcie powietrznej innych śmigłowców, trzymając się zaledwie 10 metrów nad ziemią. Na znak dany żółtą chustą wylądowaliśmy. Cirlan garbi się, trzyma łokcie na kolanach i splata ręce. Kondycja nie pozwoliłaby mu już być komandosem, ale widać, że 20 lat temu imponował warunkami fizycznymi. - Generał Stanculescu powiedział, że potrzebuje czterech ludzi z każdego helikoptera i że akcję będziemy wykonywać bez żadnych odznak wojskowych, a oprócz naszej broni będziemy mieli również granaty i noże. "Moi drodzy towarzysze - mówił. - Od dawna ufam spadochroniarzom i teraz także wierzę w wasze oddanie rewolucji". Dodał, że odbędzie się "nadzwyczajny sąd wojskowy, który na mocy rozporządzenia Frontu Ocalenia Narodowego osądzi i skaże parę, która tak wiele złego wyrządziła Rumunom. Czy doprowadzimy sprawę do samego końca?" - zapytał, a ja pomyślałem: "Jakiego końca?". - Wtedy generał powiedział:, „Jeśli zapadnie wyrok śmierci, czy jesteście gotowi go wykonać? Chórem odpowiedzieliśmy »Tak«. To mu nie wystarczyło i poprosił, by ci, którzy gotowi są taki wyrok wykonać, wystąpili. Wszyscy zrobiliśmy krok do przodu. Wtedy wyznaczył trzech z nas, kapitana, mnie [kaprala] i sierżanta. Dostaliśmy rozkaz wyprowadzenia wszystkich z budynku, w którym miał odbyć się proces, pilnowania drzwi do sali, gdzie miał się on toczyć i zabicia każdego, kto chciałby tam wejść. Kapitanowi pokazano miejsce, w którym Ceausescu ma zostać zabity, gdyby otrzymał wyrok śmierci. A nam kazano, byśmy strzelając do niego opróżnili cały magazynek". Kiedy Ceausescu pojawił się przed sądem, był, według relacji Cirlana, przerażony: - Nie wiedział, kim jesteśmy? „Jesteście Rumunami?" - zapytał. "Jesteśmy z generałem" - odpowiedziałem. Staliśmy przed drzwiami sali, ale wszystko słyszeliśmy. Kiedy wyrok został odczytany, nastąpił straszny moment? „Apelacja możliwa w ciągu 10 dni - powiedział jakiś głos - a wyrok ma być wykonany natychmiast". Miałem zaraz zabić prezydenta, ale powiedziałem sobie, by działać bez rozmyślania nad tym, zwłaszcza z prawnego punktu widzenia. Generał Stanculescu kazał nam związać skazanych, zaprowadzić pod ścianę, a następnie zastrzelić jego, a potem ją. Wtedy pojawili się Nicolae i Elena Ceausescu. - Płakali jak dzieci - wspomina Cirlan. "Nie możemy zginąć jak psy!" - krzyknął i spojrzał na nas. To była trudna chwila dla nas wszystkich. Wtedy odezwała się ona:, „Jeśli zamierzacie nas zabić, to z szacunku dla naszej wzajemnej miłości nie róbcie tego na moich oczach. Pozwólcie mi umrzeć razem z moim mężem”. Wtedy generał rozkazał: "Weźcie ją pod ścianę razem z nim". Odwróciliśmy się, bo nie mogliśmy na nich patrzeć. Ustawiono ich pod ścianą. Wiedzieliśmy, kim są, ale nagle dostrzegłem jego ludzką twarz. Wyglądał na kompletnie zdumionego tym wszystkim. Potem spojrzał mi prosto w oczy i wykrzyknął: "Niech żyje socjalistyczna republika Rumunii! Historia mnie pomści!" i zaczął śpiewać Międzynarodówkę. Wtedy padł rozkaz i wszyscy trzej zaczęliśmy strzelać z biodra. Zastrzeliliśmy go, kiedy śpiewał. Strzelaliśmy z odległości metra, a może nawet 50 centymetrów. Opróżniliśmy całe magazynki, a oni zostali przyszpileni kulami do ściany. Jej ciało tak wyglądało… Tu Cirlan wstaje, by pokazać, w jakiej pozycji ciało Eleny Ceausescu zastygło na ścianie, i po chwili znów siada na czarnej skórzanej kanapie. - Działaliśmy jak roboty - mówi. - Wszystko to stało się bardzo szybko. Od tamtego czasu bardzo chciałem studiować filozofię i prawo, żeby zrozumieć, co zrobiłem z prawnego punktu widzenia. Byłem kapralem słuchającym rozkazów przełożonych, który zastrzelił człowieka po sfingowanym procesie. Zabiłem Ceausescu w Boże Narodzenie, ale dekret powołujący tamten sąd został podpisany 27 grudnia, kiedy on już od dwóch dni nie żył. Dopiero tego wieczora pokazali w telewizji ciała. Naszych działań nie opisała żadna gazeta ani dokument. Człowiek, którego zabiłem, był podobno znienawidzonym dyktatorem, ale od tamtego czasu zostałem napiętnowany. Iliescu mnie nie lubi, prasa wini mnie w pewien sposób za niesprawiedliwy proces i wystrzelanie całego magazynka. Politycy dystansują się od tej sprawy, a ja w 1998 roku zostałem zwolniony przez Ministerstwo Obrony. Twarz Cirlana nagle się zmienia. Pojawia się na niej wyraz smutku i zagubienia. - Jestem teraz prawnikiem, ale odseparowanym od społeczeństwa, żyjącym na marginesie, czarną owcą, która czasem udziela porad prawnych. Ale dzięki Bogu żyję i mogę przedstawić swoją opowieść. Mówiąc to, były kapral Cirlan, zabójca tyrana, wstaje, ściska mi na pożegnanie dłoń i wychodzi z biura. Guardian, Ed Vulliamy
02 sierpnia 2009 Wolność albo śmierć... Wczorajsze popołudnie spędziłem na Świętym Krzyżu w Górach Świętokrzyskich napawając się pięknem otaczającego mnie krajobrazu, smakując atmosferę przedwiekowej tradycji i rozmyślając o tym, co działo się w tutejszej okolicy podczas okupacji niemieckiej. Przejeżdżałem w Suchedniowie obok domu pana Krzysztofa Kąkolewskiego, mojego wykładowcy z Uniwersytetu Warszawskiego, który to dom stoi zabity deskami, porośnięty i niewiele widoczny z drogi na Bodzentyn. Pan Krzysztof napisał wiele ciekawych książek:” Ksiądz Jerzy w rękach oprawców”.”Diament odnaleziony w popiele”,”Ukradli im czterysta lat”, czy słynny zbiór reportaży” Jak umierają nieśmiertelni”. Był to hit reportażu w czasach tzw. komuny, która to komuna dzisiaj zbliża się wielkimi krokami, i jeszcze większymi niż nam się może wydawać. Były tam sprawy związane z morderstwem w willi Romana Polańskiego, gdzie Manson rozprawił się krwawo z Sheron Tate, żoną pana Romana Polańskiego. Kontynuacji tej sprawy dopatrywał się pan Krzysztof Kąkolewski w wydarzeniach domu pani Karoliny Wajdy za Wyszkowem( była to własność Cypriana Norwida), gdzie też zginął operator Frykowski, ojciec słynnej z Big Brothera - „Frytki”. Pod hasłami wolności, praw człowieka, tolerancji i demokracji, która oczywiście jest zaprzeczeniem wszelkiej wolności, ponieważ zakłada wolę większości i gwałt na wolności jednostki, wprowadza się krok po kroku system uzależnienia człowieka od państwa, pozbawia się go prawa wyboru, ustanawiając wybór za niego ustawami i przymuszając go na przykład do zapinania pasów niebezpieczeństwa - jako wielkiego symbolu braku wolności..”Nienawidzę demokracji, bo kocham wolność”- napisał jeden z konserwatystów. W demokracji nie istnieje prawo do bezwzględnego posiadania własnej osoby, w demokracji człowiek i jego własność jest tak naprawdę własnością państwa demokratycznego, jednostce pozostawiając pusty tytuł do własności, a państwo z nim i jego wolnością, za pomocą większości parlamentarnej może zrobić, co się państwu żywnie podoba. Bo demokracja nie szanuje tzw. praw naturalnych, które już w XVIII wielki odkrył John Locke, a które sprowadzają się do poszanowania prawa jednostki do wolności, życia i własności. Nie przypadkowo Karol Marks zapewniał, że im wcześniej wprowadzi się demokrację, tym wcześniej zbuduje się socjalizm, a potem komunizm. Ale ja dzisiaj nie o tym… Przejeżdżając obok domu pana Krzysztofa Kąkolewskiego pomyślałem jak wielkim zwolennikiem powstań tzw. narodowych był mój wykładowca.. Jego rodzina to powstańcy styczniowi, więc jego myślenie skoligowane i zdeterminowane zostało wydarzeniami przeszłości. A człowiek zajmujący się realną polityką nie powinien kierować się emocjami tylko czystym rachunkiem, zysków i strat. Oczywiście w latach osiemdziesiątych, kiedy studiowałem na ten temat się nie rozmawiało; nie było jeszcze Okrągłego Stołu przygotowanego przez pana gen. Kiszczaka, nie było” przekształceń” własnościowych w Polsce, nie było próby zamiany socjalizmu moskiewskiego, topornego i prymitywnego, na socjalizm europejski, bardziej z ludzką twarzą, ale pełnego tysięcy dyrektyw, rozporządzeń i ustaleń biurokratycznych. Obecnie mamy festiwal pastwienia się biurokracji europejskiej i naszej rodzimej nad szczegółami naszego życia W 1982 pojęto wstępną próbę- w zakresie wtedy ograniczonym - powołania Trybunału Konstytucyjnego, który sprawdza zgodność ustaw z konstytucja, a tak naprawdę- moim skromnym zdaniem - stoi na straży niemożliwości zmiany ustroju. Żeby socjalizm zatriumfował na zawsze. Taka Straż Praw socjalistycznych.. Moim zdaniem powstania to oczywiście pomysł poroniony i straceńczy oraz ze wszech miar polityczny. Od czasów upadku Polski, w 1795, gdy prawie każdy poseł pobierał pieniądze ze szkatuły sąsiednich dworów, i działał na rzecz likwidacji Polski, mieliśmy; Powstanie Listopadowe, Styczniowe, Konfederację Barską, Kościuszkowskie, Krakowskie, Wielkopolskie i Warszawskie. W Krakowskim Austriacy chcieli pozbyć się polskiej inteligencji, więc poburzyli tłum, Wielkopolskie było wymierzone przeciwko Niemcom, a pozostałe były wymierzone przeciwko Rosji, beż żadnych realnych szans na zwycięstwo. Należało czekać na okoliczności sprzyjające wolnej Polsce, a te nadarzyły się dopiero w roku 1914, kiedy wielkie mocarstwa światowe wzięły się za łby. Wtedy pojawiła się szansa do wybicia się na niepodległość i tę szansę nasi ojcowie wykorzystali. Dzięki Romanowi Dmowskiemu, Ignacemu Paderewskiemu, Korfantemu , Witosowi braciom Hallerom, Zamoyskiemu( ten zafundował Polsce Błękitną Armię pod zastaw swoich dóbr) i umiejętnie prowadzonej polityce na arenie międzynarodowej oraz tysiącom ludzi zaangażowanym w sprawę niepodległości - udało się. Dobrze, że nie udał się plan niemiecki i austriacki realizacji przez Piłsudskiego powstania w Królestwie Polskim przeciwko Rosji.. Towarzysz „Ziuk” utopiłby naszych rodaków we krwi. Henryk Sienkiewicz powiedział Wieniawie-Długoszowskiemu, żeby jego ludzie zmienili kierunek… Na Niemcy!. Armia Mikołaja II liczyła wtedy 10 milionów żołnierzy i szykowała się na pomoc Francji napadniętej przez Niemców, w interesie, których Piłsudski organizował kolejną ruchawkę. W polityce powinna obowiązywać doktryna realnej polityki, a nie mrzonek.. I obcych interesów, bo każdy oczywiście ma swoje. Jedyne udane Powstanie Wielkopolskie jest jakoś dziwnie omijane. Nie robiła go żadna masoneria francuska, tak jak poprzednie w okolicznościach międzynarodowych niesprzyjających, zrobili nasi rodacy w interesie odradzającej się Polski, świetnie przygotowani, wyposażeni i zdecydowani. 80 tysięcy dobrze wyposażonego i dowodzonego wojska, Mimo braku pomocy z Warszawy. Mam tę satysfakcję, że mój dziadek uczestniczył jako Powstaniec Wielkopolski w tych walkach … i wygrali! Podczas okupacji niemieckiej już w 1939 roku zakopał w ogrodzie swoje odznaczenia i papiery. Gdyby go zidentyfikowali- na sznur! Była dobra koniunktura międzynarodowa dla Polski, była wola, była armia, i były pieniądze. Udało się! To jest polityka realna a nie rzucanie na stos, na stos, na stos… Jak w I Brygadzie! To samo dotyczy Powstania Warszawskiego. Decyzja o rozpoczęciu walk graniczy z zupełnym obłędem, niemającym nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Rzucić do walki dzieci, z których co trzynasty miał w ręku jakąkolwiek broń, niektórzy dwa granaty, i to była broń - to się kwalifikuje pod sąd.! Bór-Komorowski, Jankowski, Okulicki, Pełczyński - powinni, chociaż odpowiedzieć przed historią. Entuzjazm młodzieży nie powinien być probierzem podejmowanej, tak ważnej decyzji.. Młodzież ma emocje, ma 16 czy 18 lat.. Decyzję mają podejmować doświadczeni ludzie, i nie interesie rozentuzjazmowanej młodzieży, ale w interesie Polski, która zostaje i zostają konsekwencje podejmowanych decyzji. Mimo, że u wrót stała z bronią u nogi” czerwona zaraza”, o której akowcy pisali w swoich ulotkach, było już po Jałcie, a Churchill w lutowym przemówieniu z 1944 roku wyraźnie powiedział, że sprawy Polski już są załatwione, na korzyść Stalina.. Były już doświadczenia z aresztowania akowców na terenach wschodnich przez Armię Czerwoną. Widać było, że żadnego porozumienia z rządem londyńskim nie będzie. Nie będzie pomocy ani zmiany brytyjskiej polityki imperialnej. Churchill doskonale zdawał sobie sprawę, co się w Europie dzieje Uzbrojone i silne Sowiety były poważnym przeciwnikiem i mogły dyktować swoje warunki. Sam zresztą mawiał, że „Każdy jest przekonany, że jeśli karmi krokodyla, krokodyl zje go na samym końcu”. A Sowiety były karmione i wyrosły na potęgę! Na nic się zdało bohaterstwo okupione 200 000 zabitych i zniszczeniem miasta. Mam gdzieś cytat, nie chce mi się go szukać, ale chyba w „Powstaniu Warszawskim” Ciechanowskiego, jak jeden z dowódców powiedział, że im więcej ciał tym lepiej, bo świat zwróci na nas uwagę..(????) To jest podejście do walki? To jest cyniczna głupota i zaślepienie! Zginęło wspaniałe pokolenie międzywojenne, zginęło miasto, olbrzymie straty duchowe i materialne. .Rzecz nie do odwzorowania. Przydaliby się być może w rzeczywistości nowej okupacji, która właśnie nadchodziła.. Część z pewnością wyłapałoby NKWD, ale część by przeżyła i służyła Polsce. A tak? Na stos, na stos, na stos… Podobno Powstanie wymierzone było politycznie w Rosję, a militarnie w Niemcy… Coś potwornie tak idiotycznego tylko może zrodzić się w głowie szaleńca… I politycznie i militarnie działania muszą iść w jednym kierunku. Wtedy może być sukces! Ale tu na żaden sukces liczyć nie można było. Niemcy byli nadal silni., a Rosjanie potężni.. Potęga Niemiecka bez specjalnego problemu rozprawiła się z powstańcami pełnymi entuzjazmu. Bo entuzjazm nie wystarczy, żeby zdobywać cele polityczne..! Entuzjazm dobry jest w romantyzmie i poezji, ale te nie mają nic wspólnego i rzeczywistością.. 1 Sierpień powinien być dniem tragedii narodowej. Analizowania podjętej, złej decyzji i przestrogi na przyszłość dla młodzieży..
A wysłuchując wczorajszych relacji w radio i w telewizji, wyglądało na to, jakbyśmy świętowali zwycięstwo..(!!!) Pan prezydent Lech Kaczyński powiedział nawet, że była to „próba obrony niepodległości kraju”(???). To Polska była wtedy niepodległa - w 1944 roku? (???) Wszystkie te huczne uroczystości pełne patosu i patriotyzmu, wygłaszali ludzie, którzy właśnie pchają Polske pod kuratelę Niemiecką w postaci nowego europejskiego porządku - Unii Europejskiej. I dlatego tak głośno wykrzykują o patriotyzmie, niepodległości i wolności. A czy to coś kosztuje? Polska popada w kolejną niewolę, tym razem ukrytą, niezmilitaryzowaną, niewidoczną. Te same cele- innymi środkami. Bo nie tylko wojna jest przedłużeniem polityki. Bo propaganda była zawsze. 90% praw już płynie z Unii Europejskiej… A co będzie dalej? WJR
Gospodarka - i służby specjalne Wszystkim, którzy zarzucają mi, że za dużo piszę o "bezpiece" zamiast zająć się gospodarką, przypominam, że bez przyjęcia do wiadomości, że wszystkie poważniejsze operacje gospodarcze w Polsce są pod kontrolą służb specjalnych - nie można zrozumieć, o co chodzi w gospodarce. Przy niedzieli nie będę się o tym rozpisywał... Mającym mocne nerwy {hesT} poleca (i słusznie, dziękuję!) taki niby wywiad „Kazik i Michnik w Roxy FM” Hucpa, z jaką Adam Michnik wyjaśnia, jak wszedł z trzema kolesiami do archiwum bezpieki, doprawdy bije rekordy (odcinek o długości 4' 20”). W odcinku o długości 12' 8” można też usłyszeć, jak Adam M. dziwi się, że ktoś mógł głosować na Kaczyńskiego, Giertycha, Leppera „a nawet Korwin-Mikkego” - wypominając p. Kazimierzowi Staszewskiemu to ostatnie... "Kazik" istotnie parę lat temu publicznie oświadczał, że głosuje na UPR. Media tego, oczywiście, nie podawały - ale Adam ma pamięć godną starego ubeka - i takich rzeczy nie zapomina... I chyba nie wybacza - choć p. Staszewski siedział z miną proszącego o wybaczenie... JKM
03 sierpnia 2009 Żyć z odwróconymi do siebie plecami... Przychodzi baba do lekarza z okularami na brzuchu. Lekarz pyta: -Co się stało? Kobieta odpowiada: - Mam ślepą kiszkę. Żart, żartem, ale radni takiego na przykład Skarżyska - Kamiennej nie żartują, szczególnie z pieniędzmi podatnika tamtejszego, zamożnego jak większość naszych rodaków po przemianach. Co takiego zrobili? Ano, pogłębiają demokrację przy pomocy jej udoskonalania, bo demokracja musi być pod każdym względem uratowana, żeby się paliło i waliło, bo wszyscy- nawet powstańcy warszawscy - składali swoje młode życie na ołtarzu demokracji, jak wspomniała pani prezydent Gronkiewicz-Waltz z Platformy Obywatelskiej. Ile to ciekawych rzeczy można się dowiedzieć, przy okazji radosnej rocznicy przegranego powstania. Jak polityka historyczna rządu się utrzyma w tym tempie, to wkrótce się dowiemy, ze od Mieszka I do przynajmniej Zygmunta Augusta wszyscy królowie walczyli o demokrację? A co, może ktoś powie, że nie walczyli? Radni w Skarżysku kłaniając się bałwanowi demokracji zafundowali sobie maszynkę do liczenia demokratycznych głosów za jedyne 50 000 złotych- i to podobno w promocji. Demokracja jest kosztowna - ale naprawdę warto! Nie chciało im się liczyć demokratycznie na piechotę, to nudne i jest przy tym powstaje wiele tumultu i krzyku, a maszynka zrobi swoje i nie będzie grymasić. Gdy nawali wezwie się konserwatora, któremu też podatnik zapłaci i wszyscy będą zadowoleni. Podatnikom jest już wszystko jedno po dwudziestu latach samowoli biurokracji i decyzji wszelkich radnych pochodzących z demokratycznego naboru. I nikt przy tym nie klął, tak jak pani minister Jolanta Fedak z Polskiego Stronnictwa Ludowego, która podczas jednego z posiedzeń Rady Ministrów w ważnej sprawie o randze państwowej, powiedziała kurtuazyjnie ministrowi Markowi Sawickiemu krótko:” sp…..j”(???). Potem, co prawda przeprosiła, ale smród pozostał, na szczęście tylko w sferach rządowych. Jeśli chodzi o sprawy przeklinania to pan premier Donald Tusk, też wypowiedział się na ten temat. Powiedział mianowicie, że:” Jak jesteśmy w wąskim gronie, potrafię kląć jak szewc. A przeklinam jak prowincjusz z podwórka, prosty chłopak z boiska”(???) Żona dzwoni do męża: - Kochasz mnie?- pyta - Ożeż, cholera jasna! Co zrobiłaś z samochodem? Pan Donald Tusk po realizacji rządowego projektu budowy boisk w każdej gminie, przynajmniej będzie miał gdzie przeklinać, jako skomplikowany chłopak z boiska. Mój najmłodszy syn Dominik, też piłkę kopie, ale o ile wiem- nie przeklina. Przeklinał być może też, ale nie na boisku, lecz na autostradzie w Niemczech, państwie policyjnym, pan europarlamnentarzysta Sławomir Nitras z Platformy Obywatelskiej, kiedyś związany z Unią Polityki Realnej. Zachciało mu się cofać na wstecznym biegu na autostradzie, bo prawdopodobnie przejechał zjazd z autostrady i nie chciało mu się dojechać do następnego. Teraz, przez jakiś czas będzie medialną gwiazdą… Ciekawe, co na to premier III Rzeczpospolitej? No i co na to opozycja demokratyczna. Będą żądali jego odwołania ze stanowiska eurodeputowanego? Może wypowie się jakaś rada etyki cofania na wstecznym biegu? Co innego gdyby cofał na biegu przednim?. Natomiast w Krakowie, w tamtejszych szkołach państwowych, od września rusza nowy program samorządowy pod tytułem:” Bułka dla ucznia”(???) Socjalizm rozdawniczy zatacza coraz szersze kręgi. Dopiero, co wdrożono udany program „Szklanka mleka” i popatrzcie państwo, do mleka będzie „bułka”. Na razie za pół ceny.. Mają obniżyć sklepikarzom szkolnym czynsze, a w zamian sklepikarze obniżą ceny bułek Już rodzice nie będą musieli kupować swoim dzieciom śniadania, bo da je, ich dzieciom szkoła - za pół darmo.. A jak się znajdą dodatkowe pieniądze - bułki będą rozdawać dzieciom „za darmo”. No i po co profesor Mises twierdził, że nie ma darmowych obiadów. Ale będą darmowe bułki - mleko już jest! Żelazna Dama, która została premierem Wielkiej Brytanii, pierwsze, co zrobiła, to zlikwidowała „ darmowe mleko” w szkołach. Było wielkie marnotrawstwo, wylewali do zlewów nadmiar, kradli, nie przywiązywali wagi do darmochy.. Bo jednak lepiej jak wszystko dzieje się w układzie rynkowym.. Rynek jest sprawiedliwy, ale nie społecznie. Najnormalniej sprawiedliwy. No nie tak jak NATO w Afganistanie, które też ma być sprawiedliwe, bo będzie „ wspierać wybory prezydenckie”, które tam zbliżają się wielkimi demokratycznymi krokami.. Będą rozrzucać ulotki wyborcze(????) - Rozumiem po stronie kandydata, którego popiera NATO. Ot- demokracja! No i wybory będą demokratyczne po jednej stronie, bo po drugiej już demokratyczne nie będą. Tam ludzie nie czytają, więc wciska im się obrazki z kandydatami.. Który ładniejszy - ten przejdzie, ale najładniejszy będzie ten, którego wystawią w demokratycznych wyborach Amerykanie?. Demokracja po amerykańsku! Musi przejść sukinsyn, ale nasz sukinsyn.. Działa tam, co prawda Ruch Wyzwolenia od Demokracji, ale na razie nie ma siły przebicia. Amerykanie doślą więcej wojska, żeby demokracja się utrwaliła na dobre. Bo o banalności zła szkoda gadać.. Nie zrozumiałem dokładnie gdzie będzie lokalizacja, ale chyba w Warszawie nowego Centrum Nauki o nazwie ”Kopernik”(???). Będą galerie światła, wystawy, wernisaże.. Warszawiacy będą się bawić i oglądać… jak władza marnuje ich pieniądze. Samo Centrum będzie kosztowało 207 milionów złotych(???). Jeśli zabraknie pieniędzy zrobi się aneks do umowy.. To żaden problem! W socjalizmie wydawanie pieniędzy to w ogóle nie jest problem, nawet, gdy gnębieni jesteśmy przez straszny kryzys, który nas ściska za kieszeń. Ale władzy to nie dotyczy. Marnować pieniądze „ w marszu przez instytucje” wg programu włoskiego komunisty Gramsciego - wolno! Co mogą - zamieniają na muzea, a potem robią noc muzeów, można zwiedzać wtedy „za darmo?. Nie ma darmowych obiadów, ale są darmowe muzea.. Ależ to wszystko kosztuje! Natomiast naprawdę za darmo można obchodzić” Dzień Ptaków w ZOO”(???). Naprawdę to nie jest żart? Bo całe nasze życie organizowane przez socjalistów- to jeden wielki żart, a to jest akurat prawda- w postaci żartu z ptaków. Można porozmawiać z gołębiem, oswoić bociana, pogłaskać coś tam.. O ile pamiętam jest nowa świecka tradycja Międzynarodowego Święta Ptaków, a to jest takie subświęto. „Dzień Ptaków w ZOO”(???) Nie wiem, co z papugami w ZOO, też przydałoby się im jakieś odrębne święto.. A kanarki? Żaden geniusz nie istnieje bez domieszki szaleństwa.. Ale to już przekracza wszelkie granice szaleństwa? I ten ciągły piknik medialny Powstania Warszawskiego jako cmentarza, na którym pochowano 200 000 ludzi. Czy ONI zupełnie powariowali? Ciszej nad tą trumną…. WJR
Absurdalne ustawy Jak wiadomo nam było za PRLu: "jak Partia mówi, że bierze - to bierze; jak Partia mówi, że daje - to mówi!". JE Donald Tusk bodaj pół roku temu zapowiedział, że 20 proc. pieniędzy z prywatyzacji ma iść na Fundusz Emerytalny. Jest to za późno i za mało. Np. UPR domagała się, by dawać 25 proc. z prywatyzacji na emerytury - jeszcze w 1988 roku, przed pierwszą prywatyzacją. Nie, dlatego, że my kochamy akurat emerytów - w polityce to ja nikogo nie kocham - lecz dlatego, że jest to sprawiedliwe: państwowe zakłady budowano przecież w dużej części ze składek obecnych i przyszłych emerytów... Jeśli mielibyśmy dziś uratować Fundusz Emerytalny dzięki pieniądzom z prywatyzacji, to trzeba by już dawać nie 20 proc. czy 25 proc. - lecz 85 proc. - bo większość majątku państwowego już, chwalić Boga, wyprzedano. I - pomijając cenę, za jaką to sprzedawano - ani grosz nie poszedł na Fundusz Emerytalny. Jednak dobra psu i mucha - i plasterek na ranę też by się przydał. Tylko: gdzie ta obietnica pana Premiera? Teraz mają być sprzedawane udziały państwa w rozmaitych spółkach - potem pozostaną już tylko szkoły, szpitale i koleje - i koniec. Po wyprzedaniu wszystkiego ludzie zdolni do pracy wyjadą sobie za granicę - a emeryci zostaną z rękami w nocnikach. Zupełnie inaczej jest z projektami ustaw, do których państwo nie musi nic dopłacać. Tu sypnął się ostatnio grad projektów. Jeden śmieszniejszy od drugiego. WDost Jan Rulewski (Bydgoszcz PO) zaproponował wprowadzanie podatku od "Coca-Coli", samochodów, motocykli i quadów (a skutery, hulajnogi, rowery i wrotki - to pies?). Pieniądze z opodatkowania Coli i Pepsi miałyby pójść, zdaje się, na dofinansowywanie zsiadłego mleka, które jest, zdaniem p. Senatora, "zdrowsze". Ja akurat lubię zsiadłe mleko, a nie piję ani coli, ani pepsi - to jednak nie jest powodem, bym godził się, że państwo ma prawo zabrać Kowalskiemu pieniądze - i dać je mnie. Wielu chłopów w 1945 nie chciało brać ziemi zabranej, komu innemu przez państwo - rozumując: "Skoro pozwolimy, by zabrało panu, to jeszcze łatwiej zabierze potem mnie...". Co się i stało? Tak samo i tu: jak raz się zgodzimy - to potem opodatkuje i zsiadłe mleko... Innym absolutnie "genialnym" projektem Platformy Obywatelskiej jest wprowadzenie kodeksu drogowego jako obowiązującego nie tylko na drogach publicznych - ale i na terenach prywatnych. Jest to kolejna nacjonalizacja. Efekt tego byłby taki, że mógłbym zostać ukarany mandatem za jeżdżenie po pijanemu rowerem po własnym podwórku, jeżdżenie po nim bez świateł, mijanie się z lewej strony... Również na to, by w warsztacie przetransportować samochód np. bez karoserii lub hamulca na kanał remontowy trzeba by używać holu - bo przecież poruszanie się niesprawnym samochodem jest zakazane... Żadne wysiłki Senatorów i Posłów, by pousuwać z takiego projektu ustawy, co większe absurdy - nie zdadzą się na nic. Zły, bowiem nie jest ten czy inny zapis projektu - absurdalny jest sam pomysł takiej ustawy. Co kogo obchodzi, jak ja jeżdżę po swojej prywatnej drodze? Politycy i urzędnicy uważają zapewne, że ludzie nic, tylko chcą się pozabijać. Tymczasem jak do tej pory na prywatnych placykach, drogach i podwórkach ludzie jeżdżą bez kodeksu drogowego - i jakoś tam liczba zabitych i rannych jest zdumiewająco mała. Nikt, bowiem nie chce przecież doprowadzić do stłuczki czy zranienia bliźniego. Ważne jest to, że do tych ustaw reżym nie musiałby nic dopłacać - przeciwnie: ściągnąłby trochę pieniędzy w podatkach - i w mandatach za jazdę po podwórku. Natomiast ustawa o dawaniu pieniędzy z prywatyzacji na Fundusz Emerytalny uszczuplałaby dochody budżetu. I dlatego ONI prędzej puszczą ustawę o opodatkowaniu "Coca-Coli" - niż o pieniądzach na Fundusz Emerytalny... JKM