097


Ustawiony przetarg w ministerstwie sprawiedliwości? Warunki największego od trzech lat przetargu na rynku elektronicznym wartego 300 milionów złotych zostały tak sformułowane, że może go wygrać tylko jedna firma - ustaliła „Rz” Chodzi o przetarg na system dozoru elektronicznego rozpisany przez ministerstwo sprawiedliwości. Interesował się nim m.in. obecny szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztof Bondaryk Dozór elektroniczny to odbywanie kary wymierzonej przez sąd poza więzieniem. Skazani otrzymują specjalne obrączki umieszczane na ręce lub nodze, które monitorują, czy skazany nie opuszcza miejsca, w którym przebywanie nakazał mu sąd. Najnowocześniejsze urządzenia pozwalają również sprawdzać czy skazany nie zbliża się wbrew zakazowi sądu do określonych osób - np. pedofil do dzieci, czy przestępca do swojej ofiary. Pozwalają też ustalić czy skazany pił alkohol lub przyjmował narkotyki. Warunki przetargu na system dozoru elektronicznego (SDE) zostały już oprotestowane przez trzy firmy. Wszystkie protesty zostały odrzucone. Jedynym ustępstwem ze strony ministerstwa było przesunięcie o 11 dni terminu składania ofert. Warunki, które trzeba spełnić, zapisane są w Specyfikacji Istotnych Warunków Zamówienia (SIWZ). Przed potencjalnymi oferentami postawiono bardzo wysokie wymagania, jeśli chodzi o kondycję finansową - m.in. wyznaczono bardzo wysoką cenę polisy ubezpieczeniowej, jaką musi posiadać firma chcąca wystartować w przetargu. Z drugiej strony wymagania techniczne wobec urządzeń zostały ustalone na bardzo niskim poziomie. Jednak najważniejszym warunkiem sformułowanym w SIWZ jest wymóg posiadania przez oferenta koncesji ochroniarskiej. Wymóg ten wprowadziło ministerstwo. Ustawa stanowi jedynie, że „upoważnionym podmiotem dozorującym może być instytucja państwowa, przedsiębiorca lub podmiot zagraniczny mający siedzibę w Rzeczypospolitej Polskiej, jeżeli jest przedsiębiorcą w rozumieniu prawa kraju rejestracji i spełnia warunki do wykonywania w Rzeczypospolitej Polskiej działalności gospodarczej, który może wykonywać działalność gospodarczą polegającą na wykonywaniu czynności materialno-technicznych związanych z kontrolą”. W rezultacie warunki przetargu sformułowane przez ministerstwo eliminują w praktyce z przetargu światowego lidera w produkcji urządzeń do monitoringu izraelską firmę Elmotech. Jej rozwiązania zostały wprowadzone w większości krajów, gdzie wprowadzono dozór elektroniczny m.in. w Niemczech, Hiszpanii, Portugalii, Szwecji czy w Estonii. Jako jedyna na rynku oferuje ona wszystkie produkty do monitoringu skazanych od najprostszych pozwalających sprawdzić czy przestępca opuszczał miejsce zamieszkania aż do urządzeń monitorujących czy skazany zbliża się do swoich ofiar lub pije alkohol. Prezes Elmotechu Guy Greitser w ostatnich dniach przebywał w Polsce. - Warunki przetargu w praktyce wykluczają, byśmy mogli wystartować w przetargu samodzielnie. Promują one natomiast naszą bezpośrednią konkurencję - mówi „Rz” Greitser. Nie chce wymieniać nazwy firmy, która jego zdaniem jest promowana. „Rz” ustaliła jednak, że na rynku urządzeń dozoru elektronicznego w większości krajów głównym konkurentem Elmotechu był brytyjska grupa G4S. Jednak rozwiązania tej firmy do tej pory w przetargach przegrywały z Elmotechem. Głównym rynkiem G4S jest Wielka Brytania, ale nawet tam ma ona konkurencję. Tymczasem warunki przetargu sformułowane w Polsce przesądzają, że Izraelczycy już na starcie są na przegranej pozycji. Paweł Moczydłowski, były szef więziennictwa oraz autor książki poświęconej dozorowi elektronicznemu „Przestępca na uwięzi”, po przeczytaniu SIWZ uważa, że został on napisany z myślą o Brytyjczykach. - Niewątpliwie firma brytyjska ma w tej dziedzinie doświadczenie. Jednak zdrowsze by było, gdyby miała ona realną konkurencję - mówi „Rz”. Przetarg budzi też emocje wśród polityków. Katarzyna Piekarska, wiceprzewodnicząca Sojuszu Lewicy Dyplomatycznej za rządów SLD była pionierką pomysłu na wprowadzenie SDE w Polsce. Przyznaje, że na temat tego przetargu docierają ją niepokojące sygnały. - Osobiście prosiłam ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego, by przyjrzał się temu przetargowi - mówi „Rz”. Systemem Dozoru Elektronicznego interesują się nie tylko politycy. Jak ustaliła „Rz”, jeszcze za poprzedniego rządu SDE było w obszarze zainteresowania obecnego szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofa Bondaryka. Pracował on wówczas u operatora telefonii komórkowej Era. Sieć telefonii komórkowej obok pozycjonowania satelitarnego GPS jest głównym systemem pozwalającym ustalić pozycję skazanego. Brał on udział, w co najmniej jednym ze spotkań poświęconych SDE w ministerstwie sprawiedliwości. Wiceminister sprawiedliwości Łukasz Rędziniak, który nadzoruje ten przetarg, odrzuca zarzuty o to, że SIWZ został napisany z myślą o konkretnej firmie. - Wysokie wymagania finansowe wobec oferenta to nic dziwnego w przetargach o tej wartości. Firma, która nie ma polisy o żądanej wysokości zawsze może na potrzeby przetargu się doubezpieczyć. To normalna praktyka - mówi Rędziniak. Twierdzi też, że wymóg posiadania koncesji na działalność ochroniarską nie jest warunkiem zaporowym. - Warunki przetargu pozwalają, by firmy łączyły się w konsorcja. Producenci urządzeń mogą łączyć się z firmami ochroniarskimi - mówi Rędziniak. Prezes Elmotechu mówi, że stworzenie w tak krótkim czasie konsorcjum mogącego wystartować w przetargu w praktyce w tak krótkim czasie jest niemożliwe - Nie ma szansy by uzgodnić szereg szczegółowych rozwiązań między partnerami w tak krótkim czasie - mówi Greitser. Minister Rędziniak twierdzi, że przychodząc do resortu już zastał opóźnienia. - Zgodnie z ustawą system musi ruszyć we wrześniu przyszłego roku, dlatego terminy są tak napięte - mówi. Przedstawiciel G4S dyrektor ds. rozwoju Jerzy Bochenek potwierdza, że jego firma weźmie udział w przetargu. - Owszem weźmiemy udział w postępowaniu przetargowym spełniamy, bowiem warunki określone przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Mogę równocześnie zapewnić, że nie braliśmy w jakikolwiek sposób w przygotowaniu warunków określonych przez ministerstwo - mówi „Rz” Bochenek.

Przestępca z obrączką System dozoru elektronicznego to rodzaj wirtualnego więzienia. Skazani dostają specjalne obrączki umieszczane na ręce lub nodze, które monitorują, czy nie opuszczają oni miejsca, w którym nakazał im przebywać sąd. Najnowocześniejsze urządzenia pozwalają też sprawdzać, czy skazany nie zbliża się wbrew zakazowi sądu do określonych osób - np. pedofil do dzieci czy przestępca do swojej ofiary. Dzięki nim można również ustalić, czy wirtualny więzień pił alkohol lub brał narkotyki. Najczęściej na elektroniczny dozór skazywane są osoby, które pierwszy raz dopuściły się przestępstw. Karze się nim też sprawców drobnych przestępstw, np. kradzieży, bójek, jazdy po pijanemu. Dzięki temu, że nie idą do więzienia, lepiej przebiega ich resocjalizacja. Elektroniczny dozór uważa się też za receptę na rozładowanie tłoku w zakładach karnych. Cezary Gryz

ABW: kontrola listów Poczty Polskiej - zgodna z prawem Generalny Inspektor Danych Osobowych przeprowadzi kontrolę w Poczcie Polskiej, by dowiedzieć się, w jaki sposób przetwarzane są dane pozyskiwane podczas skanowania listów i przesyłek. O tym, że naszą korespondencję śledzą funkcjonariusze ABW napisał "Dziennik". Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego uznała za "nieuprawnione" sugestie "Dziennika" jakoby wpływała na wynik przetargu na dostawę maszyn sortujących dla Poczty Polskiej i podejmowała niekonstytucyjne działania. Podkreśla jednocześnie, że jest ustawowo zobowiązana do "ochrony bezpieczeństwa i kontroli korespondencji".Wkrótce specjalny system na Poczcie Polskiej w całym kraju zeskanuje koperty, a dane o adresatach, nadawcach i analiza grafologiczna trafi na biurka Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Na razie taki system działa w Poznaniu - informował "Dziennik". Według ekspertów, pomysł jest kontrowersyjny, bo narusza prawa obywatelskie i jest niezgodny z konstytucją. - Dane umieszczone na kopercie są objęte tajemnicą korespondencji, a Poczta Polska jest instytucją zaufania publicznego - mówi sekretarz Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka Adam Bondar. "Dziennik" podał, że ABW wpływa na wynik przetargów, a przy wyborze urządzeń sortujących faworyzuje firmę Siemens. ABW opublikowało oświadczenie na ten temat: "W związku z treścią artykułu autorstwa Leszka Kraskowskiego pt. „Służby śledzą nasze listy”, który ukazał się w dzisiejszym wydaniu „Dziennika”, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego oświadcza, iż wszelkie sugestie, jakoby wpływała na wynik przetargu na dostawę maszyn sortujących dla PPUP Poczta Polska i podejmowała działania niekonstytucyjne, są nieuprawnione. ABW jest ustawowo zobowiązana do ochrony bezpieczeństwa i podstawowych interesów państwa. Wykonując związane z tym zadania korzysta ze specjalnych uprawnień, między innymi do kontroli korespondencji (art. 27 ustawy o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu). Jest zatem właściwa do określania technicznych warunków brzegowych, które powinny spełniać maszyny sortujące w celu zabezpieczenia obrotu pocztowo-kurierskiego przed przestępczym wykorzystaniem (przestępczość zorganizowana, terroryzm, bioterroryzm). Uprawnienie takie posiadają także inne służby. Poczta Polska jest zobowiązana do respektowania przedstawianych przez nie wymagań na podstawie art. 41 Ustawy Prawo pocztowe z dnia 12 czerwca 2003 roku oraz Rozporządzenia Ministra Transportu z dnia 30 kwietnia 2007 roku w sprawie wykonywania przez operatorów zadań na rzecz obronności, bezpieczeństwa państwa lub bezpieczeństwa i porządku publicznego. ABW w żaden sposób nie próbowała wpływać na końcowy wynik przetargu. W dniu 11 marca 2008 r. Zastępca Szefa Agencji skierował do Dyrektora PPUP Poczta Polska pismo, w którym podkreślił, iż wskazanie przez Agencję parametrów, jakie powinny spełniać maszyny sortujące, nie może być traktowane jako wskazówka o do wyboru konkretnego kontrahenta. Jest to ostateczne stanowisko ABW w tej sprawie." Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych zapowiada przeprowadzenie kontroli na Poczcie Polskiej i zbadanie, czy tworzona jest baza danych, a także, kto przetwarza gromadzone w niej informacje. W ocenie GIODO Michała Serzyckiego "ważne będzie także ustalenie wielu szczegółów technicznych, m.in., w jaki sposób skanowane dane docierają do ABW". ABW - jak napisał GIODO - ma prawo zbierać informacje o obywatelach, ale tylko w określonych sytuacjach przewidzianych przepisami prawa. GIODO zaznaczył, że "upoważnione służby mogą zbierać informacje dotyczące konkretnych osób, gdy toczy się postępowanie przeciwko nim lub postępowanie w sprawie". Zaznaczył, że "zbierania informacji 'na przyszłość' zabrania m.in. art. 51 Konstytucji". GIODO przypomniał, że ma ograniczone uprawnienia w stosunku do służb specjalnych, do których zalicza się również ABW. Przysługuje mu prawo żądania złożenia pisemnych bądź ustnych wyjaśnień, jednak co do zasady nie może służb tych kontrolować, a więc i wydawać decyzji administracyjnych. Ponadto ABW jest zwolnione z obowiązku rejestracji zbiorów danych osobowych. Rzecznik Poczty Polskiej Zbigniew Baranowski zapewnił, że firma przestrzega przepisów dotyczących bezpieczeństwa, które obowiązują wszystkich operatorów pocztowych i kurierskich w kraju. Przypomniał, że prawo pocztowe i rozporządzenia nakładają na operatorów pocztowych i kurierskich w Polsce obowiązki związane z obronnością i zapewnieniem bezpieczeństwa państwa i Poczta je spełnia. - Poczta Polska, podlegając tym rozwiązaniom prawnym, stosuje się do nich - powiedział. Baranowski zaznaczył, że przetarg i jego warunki są jawne, można je znaleźć na stronach internetowych Poczty, a cała procedura podlega zasadom ustawy o zamówieniach publicznych. - Firma dopełniała tych formalności i zarzuty o nieprawidłowości przy przetargu są bezzasadne - dodał. Rzecznik Poczty zapewnił, że firma przestrzega też przepisów dotyczących ochrony korespondencji i ochrony danych osobowych, a wszelkie działania związane z kontrolą korespondencji lub danych osobowych odbywają się zgodnie z tymi przepisami. Baranowski nie chciał odpowiedzieć, czy Poczta Polska ma bazę danych ze skanowania przesyłek i czy przechowuje takie dane. - Poczta chce do 2013 r. wyposażyć w automatyczne systemy sortujące wysokiej klasy 8 wielkich węzłów sortujących pocztę. Zautomatyzowane są już 4 węzły, kolejne czekają na maszyny w ramach obecnego przetargu. To element działań przed liberalizacją rynku pocztowego - poinformował rzecznik.

Tajne służby śledzą nasze listy Nasze listy śledzi ABW. Na razie w Poznaniu, ale wkrótce specjalny system na pocztach w całym kraju zeskanuje koperty, a do agentów trafią dane o adresatach, nadawcach i analiza grafologiczna - pisze DZIENNIK. ABW wpływa nawet na przetargi Poczty Polskiej, by mieć dane z listów Polaków. Informator DZIENNIKA tak opisuje przetarg na dostawę maszyn sortujących: poczta informuje ABW, że planuje zakup maszyn, a ABW odpowiada: "Interesują nas funkcje specjalne". Chodzi o elektroniczny system opracowywania korespondencji, który umożliwia tworzenie bazy danych o adresatach i nadawcach oraz analizę grafologiczną. Zbiera się komisja przetargowa, sporządza specyfikację istotnych warunków zamówienia. Swoje wymagania techniczne przysyła ABW. Komisja nie wtrąca się do oceny funkcji specjalnych, pyta o to agencję. Wysyła do niej pismo z prośbą o ocenę ofert. ABW odpowiada, pismo jest poufne, a uzasadnienie ocen dla poszczególnych firm ściśle tajne. DZIENNIK dotarł do takiej poufnej korespondencji wysyłanej z ABW do Dyrekcji Generalnej Poczty Polskiej. W piśmie z 3 listopada 2003 r. ówczesny zastępca szefa ABW Mieczysław Tarnowski chwali ofertę firmy Siemens jako spełniającą "warunki funkcji specjalnych realizowanych na potrzeby obronności i bezpieczeństwa państwa". Podobnego zdania dwa lata później jest wiceszef ABW Marek Wachnik. W piśmie z 20 grudnia 2005 r. poleca Poczcie Polskiej ofertę Siemensa, która "zakłada rozwiązania bezpieczne z punktu widzenia konspiracji wykonywanych przez ABW działań". Jak wynika z korespondencji, firma Siemens jest od wielu lat preferowana przez ABW? Maszyny Siemensa kupowano już w latach 90. dla pocztowych sortowni w Krakowie, Łodzi i Katowicach. Gdy w 2003 r. rozstrzygano przetarg na dostawę maszyn sortujących dla poznańskiego centrum ekspedycyjno-rozdzielczego, wygrał Siemens, choć niemieckie maszyny były droższe od japońskich aż o 30 proc. O tym, że poczta przepłaca, napisała wówczas "Gazeta Wyborcza". Nie wiadomo było, dlaczego poczta woli droższe maszyny. Oficjalnym powodem odrzucenia oferty firmy Mitsui był błąd rachunkowy. Japończycy, kalkulując cenę, zaokrąglili się ją o... 20euro na niekorzyść poczty. Przewodniczący komisji przetargowej Arkadiusz Idzik był nieugięty. "Rozmiar błędów i ich przyczyny nie mają znaczenia" - tłumaczył. "Maszyny Siemensa były droższe, bo robiły analizę grafologiczną. Tej funkcji nie mieli Japończycy" - opowiada pracownik Poczty Polskiej. Wiele wskazuje na to, że przetarg rozstrzygnęły wówczas specsłużby. Teraz może się to powtórzyć. W kwietniu, tuż przed ogłoszeniem ostatniego przetargu na dostawę maszyn o wartości 250 mln zł, doszło do spotkania kierownictwa poczty i szefów ABW. Nie wiadomo, jakie zapadły decyzje. Wszystko objęte jest klauzulą tajemnicy państwowej. "Umowa ABW z Pocztą Polską jest ściśle tajna" - opowiada wysoki rangą przedstawiciel poczty. "W umowie jest lista osób, które mają do niej dostęp. Wglądu do umowy odmówiono nawet dyrektorowi generalnemu poczty Andrzejowi Polakowskiemu, bo nie był na liście i poczta musiała wystąpić do ABW o zgodę" - mówi nasz informator. DZIENNIK zapytał rzeczniczkę ABW o rolę specsłużb w przetargu. "ABW nie ocenia ani specyfikacji istotnych warunków zamówienia, ani poszczególnych ofert. Agencja wyznacza techniczne warunki brzegowe, które muszą być spełnione ze względu na wymogi bezpieczeństwa" - odpowiedziała mjr Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska. Czyżby nagle coś się zmieniło? Wcześniej ABW nie tylko oceniała oferty, ale nawet wskazała swojego faworyta. W poufnym piśmie byłego wiceszefa ABW Marka Wachnika z 20 grudnia 2005 r. czytamy: "Eksperci ABW poddali szczegółowej analizie propozycje firm Siemens i Elsag w zakresie funkcji specjalnych". Orzekli, że lepszy jest Siemens. "W stanie wojennym wykorzystywane są globalnie" - mówi płk Mieczysław Tarnowski. "Pojawia się cenzura korespondencji. Poczta musi być przygotowana". A co na to poczta? Jej rzecznik Zbigniew Baranowski potwierdza, że poczta kupuje "odpowiednio wyposażone maszyny", w ten sposób "wychodząc naprzeciw oczekiwaniom organów ścigania".

Leszek Krakowski

MSWiA: obowiązek meldunkowy zniknie od 1 stycznia 2009 roku Warszawa (PAP) - Według założeń MSWiA, od 1 stycznia 2009 r. zlikwidowany zostanie obowiązkowy meldunek i będziemy jedynie powiadamiać urząd gminy o naszym miejscu zamieszkania. Rubryka "adres zameldowania" zniknie z dowodu osobistego i prawa jazdy. Wiceszef resortu SWiA Witold Drożdż mówił na piątkowym spotkaniu z dziennikarzami, że nie ma żadnych strategicznych przeszkód do zniesienia obowiązku meldunkowego. Meldunek ma zostać zastąpiony zgłoszeniem miejsca zamieszkania urzędowi gminy, na obszarze, której przebywamy. Na tym będzie kończyła się nasza rola. Wszystkie inne instytucje, które powinny posiadać informację o tym, gdzie mieszkamy - np. urzędy skarbowe - dostaną ją od urzędu, do którego się zgłosimy. W razie zmiany miejsca zamieszkania nie będzie trzeba się wymeldowywać. Rejestrowanie miejsca zamieszkania automatycznie wyrejestruje poprzednie zgłoszenie. Ministerstwo chce, by zgłoszenie zmiany miejsca zamieszkania mogło się odbywać np. poprzez stronę internetową, tak by można było załatwić formalności w kilka minut. By to zrobić, musimy jednak być wyposażeni w specjalny podpis elektroniczny. Obecnie odpowiedni czytnik wraz z kartą kryptograficzną kosztuje około 200 zł. Jednak problem autoryzacji z czasem będzie się sam rozwiązywał. Pod koniec 2009 r. - według zapowiedzi MSWiA - mają się pojawić elektroniczne dowody biometryczne, a od 2011 będą one zastępować obecnie używane dokumenty. Zgłoszenia naszego nowego miejsca zamieszkania będziemy mogli dokonać również w tradycyjny sposób - udając się do urzędu. Resort rozważa też możliwość załatwiania formalności przez telefon. Przepisy nie będą precyzowały, ile czasu będzie przysługiwało obywatelowi od momentu przeprowadzki na zarejestrowanie się w urzędzie. Dana osoba będzie mogła to zrobić - jak mówił Drożdż - dopiero, gdy zdecyduje, że w tym miejscu koncentruje się jej aktywność życiowa. Za nie zgłoszenie miejsca zamieszkania nie będzie groziła żadna sankcja. Obecnie - zgodnie z ustawą o ewidencji ludności i dowodach osobistych - za uchylanie się od obowiązku meldunkowego można zostać ukaranym karą grzywny lub nawet ograniczeniem wolności do miesiąca. Drożdż podkreślił, że sankcje te były nieskuteczne, a proponowane przepisy będą wykonywane przez obywateli, dla ich własnej wygody. Zaznaczył, że na adres, który podamy, będzie przychodziła np. urzędowa korespondencja. Zgodnie z rejestrem obywatele będą również przypisani do właściwych okręgów wyborczych. Resort - zaznaczył - liczy, że ludzie szybko zrozumieją, że to jest w ich interesie. Dodał, że filozofia zmian sprowadza się do przeniesienia środka ciężkości z sankcji na stronę korzyści dla obywateli. Zniesienie meldunku rozwiązuje też problem dyskryminacji osób bezdomnych, które były w wielu sytuacjach życiowych poszkodowane z racji braku meldunku. Drożdż poinformował, że do MSWiA wpłynęło pismo od Rzecznika Praw Obywatelskich, który napisał, że z satysfakcją odnotowuje propozycje tych zmian. Wiceminister uzasadniał, że meldunek był fikcją, dlatego rząd zdecydował się dopasować przepisy do rzeczywistości. Jak podkreślił, z tego powodu, że wiele osób nie meldowało się tam, gdzie faktycznie mieszkało, instytucje nie miały potrzebnych im informacji? Np. gminy, na terenie, których faktycznie mieszka więcej osób niż jest zameldowanych, są poszkodowane finansowo, bo od niezarejestrowanych nie przysługują im podatki. Jeszcze w maju ministerstwo chce zorganizować konferencję z wszystkimi zainteresowanymi instytucjami, by uzgodnić z nimi szczegóły projektu. Po wakacjach ma być gotowy pakiet projektów zmian w ustawach. MSWiA nie wie jeszcze, ile dokładnie ustaw będzie musiało zmienić, ale - jak zapewnia Drożdż - resort zna skalę trudności tego przedsięwzięcia.(PAP)

Komunikat o zakończeniu realizacji Projektu PESEL2 Realizacja Projektu PESEL2, tworzonego przez MSWiA w ramach działania 1.5 Sektorowego Programu Operacyjnego Wzrost Konkurencyjności Przedsiębiorstw, została zakończona dnia 30 września 2008 roku. W grudniu 2007 roku, z uwagi na znaczące opóźnienia w realizacji Projektu w latach 2005-2007, MSWiA opracowało plan naprawczy, który zakładał istotne ograniczenie zakresu projektu do elementów realizowalnych w czasie pozostałym do rozliczenia projektu. Uzgodniony zakres usług obejmował gruntowną modernizację infrastruktury sprzętowej centralnych rejestrów państwowych wraz z uruchomieniem w jej środowisku e-usług. Z powodzeniem wykonano modernizację systemu rejestrów państwowych funkcjonującego na przestarzałym środowisku informatycznym "JANTAR" (pochodzącym z lat 70-tych). Zrealizowano również następujące usługi:
1. "Weryfikacja istnienia dowodu osobistego, zawierającego określony zestaw danych w bazie aktualnych dowodów osobistych" - po podaniu określonych informacji zawartych w dowodzie osobistym usługa wyszukuje dokument w Ogólnokrajowej Ewidencji Wydanych i Unieważnionych Dowodów Osobistych. W przypadku, gdy podane informacje będą zgodne z zapisami w bazie danych, system zwróci informację o pomyślnej weryfikacji.
2. "Weryfikacja danych adresowych osób ewidencjonowanych w rejestrze PESEL" - na podstawie danych osoby i wskazanego adres, usługa pozwala zweryfikować, czy osoba jest zameldowana pod podanym adresem.
3. "Udostępnianie danych adresowych osób ewidencjonowanych w rejestrze PESEL" - po wprowadzeniu danych osoby usługa pozwala uzyskać jej bieżący adres zameldowania. Usługi zostały przygotowane do udostępnienia dla przedsiębiorców: pierwsze dwie w trybie teletransmisji, a trzecia przez ePUAP (elektroniczną Platformę Usług Administracji Publicznej). Przebudowując rejestry państwowe, zdecydowano się wykorzystać rozwiązania technologiczne pozwalające sprawnie i dynamicznie zreformować eksploatowane systemy w celu ich dostosowania do planowanego odmiejscowienia czynności urzędowych. Pomyślnie zrealizowane zadania nakreślone w ramach planu naprawczego stanowią podstawy do rozpoczęcia przez MSWiA prac nad projektem pl.ID - elektronicznym dokumentem tożsamości.

Elektroniczny dowód osobisty: nowy standard dokumentu - nowa jakość kontaktów z urzędami 

Cele projektu: Strategicznym celem projektu jest wdrożenie elektronicznego dowodu tożsamości z funkcją uwierzytelnienia w systemach IT jednostek sektora publicznego, zgodnego z unijnymi koncepcjami narodowego dokumentu identyfikacyjnego (eID). W ramach tego projektu  mieszczą się także działania związane z informatyzacją Urzędów Stanu Cywilnego oraz przebudową, modernizacją i integracją istniejących rejestrów państwowych. Projekt przewiduje realizację następujących celów: Identyfikacja, weryfikacja i uwierzytelnienie tożsamości obywatela w oparciu o nowy dokument tożsamości w  systemach informatycznych jednostek sektora publicznego (administracja publiczna, ochrona zdrowia itp.), Integracja rejestrów państwowych mająca zapewnić skuteczny przepływ informacji pomiędzy rejestrami oraz systemami informacyjnymi różnych podmiotów publicznych, a także uspójnienie danych dotyczących obywatela wraz z informacjami o jego dokumentach, które gromadzone są w rejestrach państwowych (m.in. PESEL, NIP, CEPiK, OEWiUDO, CEWiUP), Usprawnienie obsługi obywatela i przedsiębiorcy przez przebudowę, standaryzację i integrację procesów wewnątrz administracji - przeprojektowanie wewnętrznych procesów administracyjnych w oparciu o systemy informacyjne, Zwiększenie dostępności usług elektronicznych i wolumenu zasobów informacyjnych administracji publicznej. Usprawnienie to dotyczyć będzie m.in. kwestii uproszczenia procedur administracyjnych dla przedsiębiorców i obywateli poprzez zmniejszenie ilości wymaganych dokumentów w zakresie potwierdzania danych osobowych oraz stanu cywilnego.

Rezultaty projektu: Wdrożenie elektronicznego dowodu osobistego i systemu potwierdzania tożsamości obywatela w oparciu o podpis elektroniczny, stosowanego w systemach informatycznych administracji publicznej, w tym także w  systemie ochrony zdrowia,

Zapewnienie referencyjności  istniejących rejestrów państwowych (PESEL, OEWiUDO),

Udostępnienie rejestrów na potrzeby Urzędów Stanu Cywilnego Modernizacja systemów rejestrów państwowych na poziomie lokalnym oraz centralnym. Elektroniczny dowód osobisty - dokument tożsamości wzbogacony o mikroprocesor - zawierać będzie bezpłatny elektroniczny podpis (równoważny z podpisem tradycyjnym w kontaktach z urzędem) ułatwiający każdemu obywatelowi uwierzytelnienie w kontaktach z administracją. Elektroniczny dowód osobisty będzie spełniał także funkcję „klucza” umożliwiającego dostęp do znajdujących się w rejestrach państwowych danych dotyczących obywatela. Ta funkcja będzie szczególnie przydatna w przypadku konieczności dołączenia dodatkowych dokumentów (zaświadczeń, odpisów) znajdujących się w innych urzędach. Obecnie ich dostarczenie spoczywa na obywatelu, docelowo urzędy będą wymieniać odpowiednie dokumenty między sobą. Dzięki realizacji projektu zostaną zniwelowane bariery administracyjne, a tym samym stworzone zostaną warunki dla rozwoju zintegrowanych usług publicznych, wg koncepcji "jednego okienka". Łatwy i skuteczny dostęp do informacji zawartych w kluczowych rejestrach państwowych będzie prowadzić w konsekwencji do uproszczenia procedur związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej przez przedsiębiorców (np. przy uzyskiwaniu zaświadczeń urzędowych o nie zaleganiu w spłacie zobowiązań wobec budżetu państwa). Projekt przyczyni się również do usprawnienia przepływu informacji pomiędzy różnymi szczeblami administracji, a szeroko rozumianym klientem. Zaplanowana w ramach pl. ID rozbudowa infrastruktury technicznej zapewni wysoką dostępność i niezawodność proponowanych rozwiązań.

Budżet projektu: Całkowita wartość projektu wynosi 370 mln PLN brutto, z czego: 85%  to środki pochodzące z dofinansowania UE - 7 oś Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, 15% - stanowią środki pochodzące z budżetu Państwa.

Prognozowane korzyści projektu: Dla obywateli i przedsiębiorców: Możliwość korzystania z usług urzędu w dogodny dla obywatela sposób - tradycyjnie lub drogą elektroniczną, Skrócenie czasu poświęcanego na załatwienie spraw urzędowych, Umożliwienie korzystania z usług urzędu bez konieczności osobistego stawiennictwa - potwierdzenie tożsamości obywatela za pomocą podpisu cyfrowego,

Umożliwienie korzystania z usług urzędu poza godzinami pracy, dzięki uwierzytelnieniu obywatela bez konieczności osobistego kontaktu z urzędnikiem, Ograniczenie ilości dodatkowych dokumentów koniecznych do dołączenia przy realizacji sprawy urzędowej (zaświadczenia, odpisy) dzięki przekazywaniu określonych danych z rejestrów państwowych bezpośrednio pomiędzy zainteresowanymi urzędami,

Możliwość uzyskania odpisu z księgi stanu cywilnego w dowolnym miejscu w Polsce, Możliwość realnej kontroli nad swoimi danymi osobowymi zgromadzonymi w rejestrach państwowych, w tym także możliwość zdalnej zmiany adresu urzędowego.

Dla  administracji i budżetu państwa: Stworzenie jednego systemu poświadczania tożsamości obywatela, który może być wykorzystywany w różnych systemach e-Administracji, Możliwość udostępnienia obywatelom drogą elektroniczną usług publicznych wymagających silnego uwierzytelnienia, np. głosowania przez Internet czy złożenia wniosku o zmianę w księgach wieczystych, dzięki wiarygodnemu mechanizmowi zdalnego uwierzytelnienia obywatela, Możliwość rzetelnego rozliczania środków publicznych przeznaczanych na ochronę zdrowia dzięki uwierzytelnieniu w systemach publicznej służby zdrowia, Wyeliminowanie błędów i sprzeczności dotyczących danych obywatela zawartych w rejestrach poprzez ich systemowe powiązanie i możliwość dokonywania aktualizacji, Ograniczenie liczby wydawanych odpisów dokumentów urzędowych, a przez to oszczędność czasu i kosztów, Uzyskanie możliwości wykorzystania nośnika, jakim jest mikroprocesor w dowodzie do umieszczenia  w przyszłości dodatkowych danych, np. biometrycznych, w przypadku zmiany standardu wymagań unijnych w tym zakresie, Możliwość wykorzystywania mechanizmu uwierzytelnienia obywatela w obecnych oraz planowanych systemach dziedzinowych i uzyskanie szybkiego, autoryzowanego dostępu do danych gromadzonych w tych systemach, jak np.: grupa krwi i ewentualnie numer ICE do powiadamiania bliskich w przypadku wypadku, brak zgody na transplantację, numer identyfikacji podatkowej i ewentualnie dane podmiotu gospodarczego w przypadku działalności gospodarczej prowadzonej przez osobę fizyczną, orzeczenie o niepełnosprawności, pełnomocnictwa urzędowe, itp.

Przetarg na PESEL2 został unieważniony Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji (MSWiA) ograniczyło projekt informatyczny PESEL2 aż o 75 proc, ponieważ doszło do wniosku, że nie uda mu się wydać w terminie, czyli do czerwca 2008 r., 126 mln zł dotacji UE - donosi "Puls Biznesu". W rezultacie unieważniono budzący kontrowersje przetarg na dostawę 7,5 tys. komputerów dla urzędów w całej Polsce. Zdaniem kilku firm cięcie finansowania jest jedynie pretekstem do unieważnienia zakupu na komputery, bo resortowi nie podobał się wynik przetargu - czytamy w „PB” . Zaprotestowały już firmy Consortia i Koncept, partnerzy giełdowego Actiona. Firmy są rozżalone, ponieważ na przygotowanie ofert wyłożyły sporo pieniędzy. PESEL 2 to projekt przebudowy rejestrów państwowych, który miał się stać podstawowym źródłem danych osobowych dla wszystkich systemów administracji, umożliwiając wprowadzenie różnych usług przez internet. Ludwik Dorn, wicepremier w rządzie PiS, i Piotr Piętak, główny architekt informatycznych planów tej partii postanowili podzielić zadanie na części. Miało to usprawnić projekt i uniemożliwić uzależnienie od wykonawcy. Spowodowało to sporo zamieszania. Po dwóch latach wybrano jedynie konsultanta, który miał pomóc opracować założenia projektu. Pozostałe przetargi odwlekano, a szczytem kompromitacji okazał się przetarg na zakup sprzętu komputerowego. Między innymi w październiku MSWiA z banalnych powodów odrzuciło niemal wszystkich oferentów. Ostatecznie w przetargu zostały tylko dwie firmy, obie z komputerami firmy Dell. Inni wykonawcy zaprotestowali zarzucając MSWiA nieuczciwe rozstrzygnięcie. - Resort był gotów zapłacić za Della kilka milionów więcej. A gdy mógł kupić porównywalny i tańszy sprzęt Actiona, okazało się, że nie ma pieniędzy. To skandal - mówi przedstawiciel jednego z oferentów.
MSWiA zaprzeczyło jakoby preferowało komputery marki Plan naprawczy Projektu PESEL2 Cel programu PESEL2 Celem strategicznym Programu PESEL2 "Przebudowa i integracja systemu rejestrów państwowych" jest usprawnienie obsługi obywatela i przedsiębiorcy poprzez umożliwienie dostępu do zasobów informacyjnych rejestru PESEL oraz budowa Zintegrowanego Systemu Informatycznego PESEL2 (ZSI PESEL2) jako rejestru referencyjnego dla ewidencji ludności w ramach budowy nowoczesnej infrastruktury informacyjnej państwa. Celem operacyjnym programu jest umożliwienie korzystania w trybie on-line z usług dostępu do danych zawartych w rejestrach systemu PESEL. Projekt PESEL2 jest współfinansowany ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego i realizowany w ramach Narodowego Programu Rozwoju na lata 2004-2006, którego częścią jest Sektorowy Program Operacyjny Wzrost Konkurencyjności Przedsiębiorstw (SPO WKP), Działanie 1.5 Rozwój systemu dostępu przedsiębiorców do informacji i usług publicznych on-line. System PESEL2 polega na zintegrowaniu i przebudowie istniejących rejestrów państwowych. Należy podkreślić, że zasób informacyjny PESEL2 będzie zawierał wyłącznie dane w zakresie dotychczasowego zasobu PESEL, pomniejszonego o takie dane jak np. służba wojskowa. W szczególności planowany zakres gromadzonej informacji nie zawiera danych o wysokości zarobków, wysokości podatków, miejscu leczenia i jego powodów ani ilości mandatów za złe parkowanie. W systemie nie będą umieszczone informacje o fakcie zalegania ze składkami ZUS ani o statusie rozliczeń z urzędem skarbowym. W planowanym zakresie gromadzonych informacji nie znajdą się dane o kontach bankowych obywateli ani o statusie stosunków z Policją. Nie zakłada się także przetwarzania informacji o fakcie korzystania z pomocy opieki społecznej.

Geneza programu i realizacja zadań do listopada 2007 Na początku 2005 roku Ministerstwo Nauki i Informatyzacji jako Instytucja Wdrażająca działanie 1.5 Programu SPO WKP ogłosiło konkurs na projekty do realizacji w ramach tego działania. Jednym z wyłonionych w ramach konkursu projektów był projekt zgłoszony przez MSWiA "Przebudowa i integracja rejestrów państwowych" zwany powszechnie Projektem PESEL2. We wrześniu 2005, podpisano umowę pomiędzy MSWiA, a Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego na dofinansowanie PESEL2, w której okres realizacji Projektu przewidziano od 1 czerwca 2005 do 31 grudnia 2007, a całkowite nakłady na projekt wynosiły 200 mln zł. W sierpniu 2006 roku powstało Biuro Projektu i przystąpiono do prac planistycznych i organizacyjnych. Wszczęto również postępowanie o udzielenie zamówienia publicznego dotyczące wyboru konsultanta w zakresie projektowania architektury systemu, asysty technicznej i usług zarządzania. Ostatecznie postępowanie zostało rozstrzygnięte dopiero w czerwcu 2007 roku, wyłaniając konsultanta - firmę UNIZETO. Do końca 2007 roku trzykrotnie zmieniano kierownika projektu. Zmieniono też w trakcie realizacji koncepcje wykonania dokumentacji technicznej projektu - wbrew pierwotnym założeniom przewidującym wynajęcie zewnętrznego wykonawcy - istotna część dokumentacji miała zostać wykonana siłami własnych specjalistów. Kolejne aneksy do umowy o dofinansowanie projektu ograniczały zarówno wartość, jak i zakres projektu: W grudniu 2006 r. - podpisano aneks nr 2, który zmniejszał wartość projektu do 167 mln zł. W październiku 2007 r. - podpisano aneks nr 3, który zmniejszał wartość realizacji projektu do 126 mln zł oraz ograniczał zakres realizowanych usług z planowanych ośmiu do pięciu.  

Program naprawczy Wykonany w grudniu 2007 przez Komitet Sterujący przegląd realizacji programu PESEL2 wykazał, iż istnieje istotna różnica pomiędzy deklarowanymi wcześniej zamierzeniami, a faktyczną możliwością realizacji projektu. Dotychczasowy brak sukcesów w kontraktowaniu prac dotyczących realizacji programu PESEL2 stawiał pod znakiem zapytania sensowność kontynuowania programu i groził utratą dofinansowania unijnego ze środków SPO WKP w wysokości 126 mln zł. W terminie od września 2005 do listopada 2007 udało się zakontraktować tylko zadania konsultacyjne, a praktycznie cała część zakupu sprzętu i realizacji oprogramowania pozostawała w sferze zamierzeń. Założenie, iż uda się zakontraktować i zrealizować w ciągu 7 miesięcy (do czerwca 2008) praktycznie cały system, skoro na prace przygotowawcze nie wystarczyło 2 lat, nie znajduje racjonalnego uzasadnienia. W związku z dotychczasowymi niepowodzeniami i ogromnym opóźnieniem rozważano dwie opcje - całkowitego przerwania realizacji programu albo urealnienia celów programu i ograniczenia projektu do części, która rokuje wykonanie. Ze względu na fakt, iż program PESEL2 jest kluczowym dla rozwoju eAdministracji w Polsce oraz na to, że wprost są zależne od niego inne ważne przedsięwzięcia informatyczne w kraju (pl.ID, ePUAP) Komitet Sterujący podjął w grudniu 2007 decyzję o kontynuacji realizacji projektu. Decyzja została podjęta mimo świadomości ryzyka jakie stanowi kontynuowanie projektu, którego dotychczasowa realizacja była nieskuteczna i zagrożonego odebraniem środków unijnych. Opracowany został plan naprawczy budowy systemu PESEL2 zawężający i urealniający funkcjonalność w ramach perspektywy finansowej SPO WKP. Znacząca większość prac nad budową systemu zogniskowana zostanie na modernizacji centralnego rejestru PESEL. Decyzja ta, podyktowana jest względami strategicznymi - technologie użyte do budowy poprzedniej wersji systemu PESEL są dziś archaiczne i w praktyce uniemożliwiają jakikolwiek rozwój systemu. Ograniczono do 2 liczbę usług, jakie zostaną zrealizowane do czerwca 2008. Zaniechano natomiast kontynuacji zadań, których realizacja w obecnej perspektywie finansowej nie jest w żadnym stopniu prawdopodobna. W końcu grudnia 2007 roku podpisano aneks nr 4 do umowy o realizację Projektu z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Aneks stanowi środek realizacji planu naprawczego, który polega na realizacji do dnia 30 czerwca 2008, tych części docelowego Projektu PESEL2, których wykonanie jest możliwe w tak krótkim okresie. Przeniesienie pozostałych zadań, w tym zbudowanie warstwy lokalnej (dostarczenie komputerów i infrastruktury sieciowej do gmin i modernizację oprogramowania lokalnego) oraz wdrożenie nowych przebiegów informacyjnych w systemie, będzie realizowane w ramach Projektu pl.ID, który stanowi kontynuację działań rozpoczętych w ramach Projektu PESEL2. W konsekwencji, zdając sobie sprawę z braku możliwości wydatkowania środków w ramach projektu drastycznie zmniejszono finansowanie o ok.75% - z 126 mln do 31 mln zł. Ponieważ nierealnym stało się wykorzystanie wszystkich środków w ramach projektu PESEL2, to postanowiono umożliwić wykorzystanie ich istotnej części w ramach innych projektów SPO WKP, gdyż inaczej środki te mogłyby zupełnie przepaść. Ograniczono zakres projektu do modernizacji warstwy centralnej i świadczenia za jej pomocą jedynie dwóch usług: "dostępu w formie elektronicznej do wydanych i unieważnionych dokumentów" oraz "weryfikację danych osobowo-adresowych on-line". Działanie usługi "dostępu w formie elektronicznej do wydanych i unieważnionych dokumentów" będzie polegało na wpisaniu przez beneficjenta danych identyfikujących dokument tożsamości, którym posługuje się obywatel. W wyniku odpowiedzi udostępniony zostanie odpowiedni zakres danych, wynikający z przepisów prawnych, dotyczący informacji zawartych w dokumencie tożsamości. Z kolei proces "weryfikacji danych osobowo-adresowych on-line" polegał będzie na wysłaniu zapytania o ściśle określony zakres danych, na które zwrócona zostanie odpowiedź świadcząca o istnieniu lub nie, danego zestawu danych w Systemie PESEL2 (TAK/NIE). Skutkiem analizy sytuacji i wprowadzenia programu naprawczego jest unieważnienie postępowania na dostawę sprzętu komputerowego dla urzędów gmin i urzędów stanu cywilnego. Kontynuacja zakupu sprzętu dla gmin uznana została za bezzasadną, skoro nie ma żadnych możliwości przygotowania aplikacji, które miały umożliwić korzystanie z tego sprzętu.

Przyszłość programu PESEL2 Realizacja programu PESEL2 (i jego kontynuacji - programu PL-ID) jako systemu, który w zasadniczy sposób może wspomóc działania administracji rządowej, samorządów i biznesu jest niewątpliwie konieczna dla Polski. Trudno wyobrazić sobie rozwój eAdministarcji bez dostępu do rejestru danych o obywatelach. Doświadczenia z wielu krajów wskazują, że jest to minimum niezbędne dla wsparcia procesów administracyjnych i gospodarczych w nowoczesnym państwie. Nieskuteczność w dotychczasowej realizacji projektu, która spowodowała konieczność istotnego ograniczenia zakresu projektu, wciąż stwarza ryzyko związane z terminową realizacją zamierzeń, co z kolei zagraża finansowaniu go ze środków unijnych. Jednak ważność projektu PESEL2 uzasadnia w opinii Komitetu Sterującego potrzebę poniesienia takiego ryzyka.Oprócz braku terminowości w zakresie technicznej realizacji projektu mamy do czynienia opóźnieniami w pracach legislacyjnych. Dotyczy to zwłaszcza ewentualnej nowelizacji Ustawy o Ewidencji Ludności i Dowodach Osobistych, która w sposób bardzo restrykcyjny ogranicza możliwość elektronicznego dostępu do usług akurat tym instytucjom, które są tym szczególnie zainteresowane. Obowiązujące w ww. Ustawie restrykcyjne podejście do udostępniania danych w formie teletransmisji wymaga dostosowania do realiów nowoczesnego państwa.

NIETYKALNY - ( 5 ) Niemal natychmiast po wygranych przez Platformę wyborach 2007 roku, przystąpiono do tworzenia supersłużby i superministerstwa, - jak Zbigniew Wassermann nazwał w styczniu 2008 roku ABW i MSWiA. Nominacja Krzysztofa Bondaryka na szefa ABW, była z całą pewnością posunięciem idealnym z punktu widzenia celów, jakie zamierzano osiągnąć. Jak już podkreślałem - osoba Bondaryka łączyła interesy postkomunistycznej oligarchii, której wsparcie umożliwiło wyborcze zwycięstwo partii Tuska, z potencjałem największej służby specjalnej w zakresie budowania nadzoru teleinformatycznego? Warto zwrócić uwagę na te obszary działań, które zgodnie z zamysłem rządzącego układu miały doprowadzić do stworzenia potężnego aparatu władzy, a jednocześnie zapewnić gigantyczne zarobki grupom biznesowym związanym z establishmentem III RP. Jedną z pierwszych decyzji, podjętych przez nowe kierownictwo MSWiA, było unieważnienie przetargu na zakup 7,5 tysiąca komputerów mających obsługiwać system PESEL2. Nowe władze otrzymały ów przetarg (jak również projekt PESEL2) w spadku po poprzednim rządzie. Ponieważ stwierdzono, że system nie powstanie, to sprzęt do jego obsługi tym bardziej nie będzie potrzebny. W pierwszym podejściu MSWiA podało, więc jako podstawę utratę funduszy na sfinansowanie zamówienia. Jednocześnie, w grudniu 2007 roku, opracowano „plan naprawczy” związany z wprowadzeniem PESEL2, ograniczając projekt o 75%, do wartości 31 mln zł. Czytamy w nim m.in.: „Realizacja programu PESEL2 (i jego kontynuacji - programu, PL-ID) jako systemu, który w zasadniczy sposób może wspomóc działania administracji rządowej, samorządów i biznesu jest niewątpliwie konieczna dla Polski. Trudno wyobrazić sobie rozwój eAdministarcji bez dostępu do rejestru danych o obywatelach....  Opracowany został plan naprawczy budowy systemu PESEL2 zawężający i urealniający funkcjonalność w ramach perspektywy finansowej, SPO WKP. Znacząca większość prac nad budową systemu zogniskowana zostanie na modernizacji centralnego rejestru PESEL. Decyzja ta, podyktowana jest względami strategicznymi - technologie użyte do budowy poprzedniej wersji systemu PESEL są dziś archaiczne i w praktyce uniemożliwiają jakikolwiek rozwój systemu.” Historia systemu PESEL sięga lat 70 -tych. Poprzednikiem dzisiejszego PESEL był system MAGISTER, opracowany w latach 1973-1974 przez zespół złożony z pracowników MSW i ZETO ZOWAR. Znajdowały się w nim informacje o wszystkich Polakach z wyższym wykształceniem - cały przebieg kariery zawodowej i naukowej a także adres. Oficjalnie system miał służyć do prowadzenia polityki kadrowej, ale używała go Służba Bezpieczeństwa do inwigilacji inteligencji. System liczył 633 tys. zapisów, aktualizowanych informacjami nadsyłanymi z 60 tys. zakładów pracy i wyższych uczelni. Już wówczas planowano utworzenie kolejnych systemów m.in. z danymi o studentach, emerytach i robotnikach. Rejestr PESEL - Powszechny Elektroniczny System Ewidencji Ludności prowadzony jest od 1979 roku i zawiera „dane osób przebywających stale na terytorium RP, zameldowanych na pobyt stały lub czasowy trwający ponad 3 miesiące a także osób ubiegających się o wydanie dowodu osobistego lub paszportu, a także osób, dla których odrębne przepisy przewidują potrzebę posiadania numeru PESEL. Są to następujące dane: nazwiska, imiona, data urodzenia, imiona i nazwiska rodowe rodziców, płeć, obywatelstwo, stan cywilny, imię i nazwisko małżonka, adres zameldowania, seria i numer aktualnego i poprzednich dowodów osobistych, datę zgonu i numer aktu zgonu”. Opracowany przez rząd Tuska „Plan naprawczy” dla systemu PESEL2, nie oznaczał bynajmniej zakończenia projektu. Przewidywał, bowiem przeniesienie części działań pierwotnie realizowanych w projekcie PESEL2 do projektu pl.ID - czyli wdrożenia elektronicznego dowodu tożsamości. Od chwili objęcia rządów przez Platformę nie zwoływano już posiedzeń Rady Konsultacyjnej, będącej ciałem doradczym i opiniodawczym Komitetu Sterującego PESEL2. Odtąd też, wszystkie informacje dotyczące projektu stały się niezwykle lakoniczne i ogólnikowe, a prace nad projektem utrzymywano w tajemnicy. Warto podkreślić, że w projekcie pl.ID, realizowanym przez ministerstwo Grzegorza Schetyny, jako podstawowy cel założono: „ Identyfikację, weryfikację i uwierzytelnienie tożsamości obywatela w oparciu o nowy dokument tożsamości w  systemach informatycznych jednostek sektora publicznego (administracja publiczna, ochrona zdrowia itp.) oraz „Integrację rejestrów państwowych mająca zapewnić skuteczny przepływ informacji pomiędzy rejestrami oraz systemami informacyjnymi różnych podmiotów publicznych, a także uspójnienie danych dotyczących obywatela wraz z informacjami o jego dokumentach, które gromadzone są w rejestrach państwowych (m.in. PESEL, NIP, CEPiK, OEWiUDO, CEWiUP). W rzeczywistości jest to kluczowy składnik systemu PESEL2, dotyczy, bowiem Rejestru Identyfikacyjnego Obywateli (RIO), stanowiącego centralną bazę danych do wydawania dowodów osobistych i sprawdzania tożsamości wszystkich, dorosłych obywateli Polski. Elektroniczny dowód osobisty przewidziany w projekcie pl.ID, jest w istocie integralną częścią systemu identyfikacyjnego PESEL2. Warto zauważyć, że w opracowanym w marcu 2007 roku, przez ekspertów Instytutu Sobieskiego „Raporcie o PESEL2”, zawierającym analizę koncepcji MSWiA zwraca się szczególną uwagę właśnie na Rejestr Identyfikacji Obywateli i Elektroniczny Dowód Osobisty. W rejestrze byłyby przechowywane tzw. rekordy z danymi osobowymi i identyfikacyjnymi, które w ciągu życia są stałe lub zmieniają się bardzo rzadko. Autorzy raportu zwracali uwagę, iż „w tak ważnej kwestii jak kontrolowany przez Państwo centralny rejestr danych identyfikacyjnych należy precyzyjnie wskazać zakres gromadzonych danych, czego niestety zabrakło w materiałach udostępnionych przez MSWiA. Raport Instytutu Sobieskiego dotyczył projektu PESEL2, realizowanego przez rząd PiS. Eksperci Instytutu przestrzegali wówczas, iż „W przypadku wprowadzenia PESEL2 stworzymy techniczną możliwość pełnego profilowania całej populacji! Pamiętajmy, że w bazie PESEL2 mają być również zapisane adresy. Oznacza to, że będzie możliwe spełnienie marzenia każdej totalitarnej władzy o technicznej możliwości regularnej identyfikacji grup podejrzanych ze względu na jakieś kryterium i wskazaniu gdzie podejrzani mieszkają!” I zadawali pytanie: „Czy w imię oficjalnie deklarowanego, a niewynikającego z logiki konstrukcji PESEL2, hipotetycznego polepszenia komunikacji obywatela z urzędem społeczeństwo ma zaakceptować stworzenie systemów, które umożliwią taką kontrolę nad sobą samym? Sprawa ta ma związek z tzw. obowiązkiem meldunkowym i zastąpienia go rejestracją stałego lub czasowego miejsca zamieszkania. Choć obecny rząd od dawna zapowiada zniesienie tego obowiązku (miało to nastąpić z dn.1.01.2009r), przygotowana nowelizacja ustawy o ewidencji ludności nadal czeka na uchwalenie. Jej projekt, w drugim etapie, którego realizację przewidziano po 2011 r. przewiduje możliwość funkcjonowania rejestru PESEL w całkowitym oderwaniu od rejestracji miejsca zamieszkania; przy czym dane związane z tożsamością osoby i jej statusem prawno-administracyjnym mają być aktualne i wiarygodne z uwagi na wprowadzoną projektem zasadę zasilania rejestru PESEL bezpośrednio przez organy administracji rejestrujące zdarzenia powodujące wytworzenie tych danych. Wypada jedynie żałować, że Instytut nie opracował podobnego raportu i nie dostrzegł żadnego zagrożenia, gdy w listopadzie 2008 roku obecny rząd wydał lakoniczny „komunikat o zakończeniu realizacji projektu PESEL2”. Wśród zrealizowanych usług wymieniono, bowiem „weryfikację danych adresowych osób ewidencjonowanych w rejestrze PESEL" - na podstawie danych osoby i wskazanego adresu, usługa pozwala zweryfikować, czy osoba jest zameldowana pod podanym adresem” oraz "udostępnianie danych adresowych osób ewidencjonowanych w rejestrze PESEL" - po wprowadzeniu danych osoby usługa pozwala uzyskać jej bieżący adres zameldowania”. Jednocześnie prowadzone są nadal prace nad projektem Elektronicznego Dowodu Osobistego, których harmonogram przewiduje do roku 2010 - „zakończenie przekształcania infrastruktury w gminach oraz zakończenie prac nad uspójnieniem systemów ewidencji PESEL i OEWiUDO”. Od 2011 roku przewiduje się wydawanie e-dowodów oraz uruchomienie usług uwierzytelniania obywateli. Można się, zatem spodziewać, że wkrótce zostaną ogłoszone przetargi na poszczególne komponenty systemów, a przede wszystkim - na obsługę tego gigantycznego przedsięwzięcia. Ponieważ całkowita wartość jednego tylko projektu pl.ID projektu wynosi 370 mln zł, czyni go niezwykle atrakcyjnym i dochodowym przedsięwzięciem biznesowym. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ma często decydujący wpływ na przebieg tego rodzaju przetargów. Mogliśmy się o tym przekonać na przykładzie przetargów na maszyny sortujące dla Poczty Polskiej. W listopadzie 2008 roku sprawę opisał Leszek Kraskowski z „Dziennika”, informując, iż ABW wpływa na przetargi Poczty Polskiej, by mieć dane z listów Polaków. Chodziło o elektroniczny system opracowywania korespondencji, który umożliwia tworzenie bazy danych o adresatach i nadawcach oraz analizę grafologiczną. Wymogi, jaki winny spełniać użyte do tego celu urządzenia zostały określone przez ABW, w zakresie tzw. funkcji specjalnych, do czego zresztą Agencja ma prawokorzystając z uprawnień, między innymi do kontroli korespondencji. Komisja przetargowa, sporządzając specyfikację istotnych warunków zamówienia musiała brać pod uwagę wymagania techniczne stawiane przez ABW i pytać Agencję o ocenę ofert. „Wiele wskazuje na to - pisał Kraskowski, - że przetarg rozstrzygnęły wówczas specsłużby. Teraz może się to powtórzyć. W kwietniu, tuż przed ogłoszeniem ostatniego przetargu na dostawę maszyn o wartości 250 mln zł, doszło do spotkania kierownictwa poczty i szefów ABW. Nie wiadomo, jakie zapadły decyzje. Wszystko objęte jest klauzulą tajemnicy państwowej”. Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych zapowiadał wówczas przeprowadzenie kontroli na Poczcie Polskiej i zbadanie, czy tworzona jest baza danych, a także, kto przetwarza gromadzone w niej informacje. W ocenie GIODO "ważne będzie także ustalenie wielu szczegółów technicznych, m.in., w jaki sposób skanowane dane docierają do ABW". Innym przykładem realnych wpływów Agencji, może być sprawa przetargu na system dozoru elektronicznego, (SDE), rozpisanego przez ministerstwo sprawiedliwości. O zainteresowaniu tym przetargiem Krzysztofa Bondaryka pisał przed rokiem Cezary Gmyz z „Rzeczpospolitej”. Warunki największego wówczas od trzech lat przetargu na rynku elektronicznym, wartego 300 milionów złotych zostały tak sformułowane, że mogła go wygrać tylko jedna firma. Przed potencjalnymi oferentami postawiono bardzo wysokie wymagania, jeśli chodzi o kondycję finansową - m.in. wyznaczono bardzo wysoką cenę polisy ubezpieczeniowej, jaką musi posiadać firma chcąca wystartować w przetargu. Z drugiej strony wymagania techniczne wobec urządzeń zostały ustalone na bardzo niskim poziomie. Jednak najważniejszym warunkiem sformułowanym w SIWZ był wymóg posiadania przez oferenta koncesji ochroniarskiej. Wymóg ten wprowadziło ministerstwo sprawiedliwości. W rezultacie warunki przetargu sformułowane przez ministerstwo wyeliminowały z przetargu światowego lidera w produkcji urządzeń do monitoringu izraelską firmę Elmotech, choć jej rozwiązania stosowano w większości krajów, gdzie wprowadzono dozór elektroniczny m.in. w Niemczech, Hiszpanii, Portugalii, Szwecji czy w Estonii. „Rz” ustaliła jednak, - pisał Cezary Gmyz - że na rynku urządzeń dozoru elektronicznego w większości krajów głównym konkurentem Elmotechu był brytyjska grupa G4S. Jednak rozwiązania tej firmy do tej pory w przetargach przegrywały z Elmotechem. Głównym rynkiem G4S jest Wielka Brytania, ale nawet tam ma ona konkurencję. Tymczasem warunki przetargu sformułowane w Polsce przesądzają, że Izraelczycy już na starcie są na przegranej pozycji.” Jak ustaliła „Rz”, - „jeszcze za poprzedniego rządu SDE było w obszarze zainteresowania obecnego szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofa Bondaryka? Pracował on wówczas u operatora telefonii komórkowej Era. Sieć telefonii komórkowej obok pozycjonowania satelitarnego GPS jest głównym systemem pozwalającym ustalić pozycję skazanego. Brał on udział, w co najmniej jednym ze spotkań poświęconych SDE w ministerstwie sprawiedliwości”. Na internetowej stronie polskiej grupy G4S, możemy z łatwością dostrzec, że jednym z kluczowych klientów tej firmy jest PTC (Era GSM), w której przed nominacją na szefa ABW pracował Krzysztof Bondaryk.

CDN... Aleksander Ścios

Antypolskie plakaty ponownie na granicy! Plakatem najbardziej jednoznacznie antypolskim, nawołującym do „zatrzymania polskiej inwazji” oblepiono dojazd do granicy polsko - niemieckiej. W czerwcu prokuratura w Görlitz uznała, że plakat ten był skierowany przeciwko obywatelom zagranicznym i dlatego w tym wypadku nie nastąpiło wypełnienie znamion przestępstwa z paragrafu 130 niemieckiego kodeksu karnego. Na uwagę, że także Polacy mieszkają w Görlitz i Niemczech, rzecznik saksońskiej prokuratury odpowiedział prasie, iż plakat był skierowany nie przeciwko nim, lecz ogólnie przeciwko cudzoziemcom. Jak to się ma do idei Zjednoczonej Europy i prawa europejskiego? Nikt nawet o tym  nie wspomniał. Taka postawa niemieckich organów ścigania oraz polityków (bagatelizowanie problemu) doprowadziła do tego, że 31.07.2009 plakaty pojawiły się ponownie i to w zdwojonej liczbie a także tam gdzie wcześniej NPD bała się je powiesić (przejście graniczne).

Dwie twarze Nasi sąsiedzi zrobili wiele dla pojednania z Polską i Polakami. Niestety ostatnio daje się zauważyć, że ich polityka płynie dwoma torami - jest niekiedy „dwulicowa”: raz przybiera twarz Dr. Jekylla, a raz Mr. Hydea. Pierwszy to ten oficjalny: kanclerz Helmut Kohl, jednający się z Tadeuszem Mazowieckim w Krzyżowej, odpowiedzialna za kontakty z Polską Gesine Schwan, mówiąca płynną polszczyzną, wymiana młodzieży, różne Fundacje Polsko-Niemieckie, miasta partnerskie i imprezy z okazji rocznic. Druga „twarz” polityki naszych sąsiadów to m.in. protekcjonistyczne zasady gospodarcze (niemieckie stocznie mogą być dotowane, a polskie muszą ulec likwidacji; podobnie przemysł samochodowy), dbanie przede wszystkim o własne interesy energetyczne (Gazociąg Północny), budowa tzw. Centrum Wypędzonych w Berlinie i działania Powiernictwa Pruskiego czy wreszcie niechęć do likwidacji neonazistowskich organizacji oraz ich antypolskiej i antyeuropejskiej propagandy w Niemczech. Trudno to wytłumaczyć pauperyzacją części obywateli Niemiec oraz narastaniem radykalizmu wynikającego z biedy, jaką mamy w tzw. Wschodnich Landach.

Tolerancja dla antypolskich zachowań To nie margines społeczny i polityczny Niemiec jest problemem dla relacji polsko-niemieckich i Unii Europejskiej. Problemem jest wzrastający poziom społecznej tolerancji dla tego typu działań w Niemczech. Tolerancji niemieckiej prasy i TV, organów ścigania czy polityków. Problemem jest odwrót od dawnej polityki historycznej i informacyjnej oraz brak samoograniczania narodowych ambicji. Można ostrzegać przed polską inwazją i nawoływać do zamknięcia rynku pracy dla obcokrajowców. Bezkarnie, wbrew idei Zjednoczonej Europy, której Niemcy były i są orędownikiem. Dwadzieścia lat temu takie plakaty i ulotki byłyby nie do pomyślenia. Niestety nasi niemieccy przyjaciele się zmieniają. Można stwierdzić, że w Niemczech niebezpiecznie wzrósł poziom tolerancji dla wątpliwych haseł i czynów. Waldemar Gruna

Spektakl obłudy pierwszego sierpnia Pierwszego sierpnia odbył się, w wykonaniu polityków, spektakl obłudy. Nie oglądałem w telewizji transmisji z oficjalnych uroczystości związanych z rozpoczęciem Powstania Warszawskiego, chcąc oszczędzić sobie widoku polityków z różnych stanowisk wygłaszających patetyczne mowy, których chyba sami nie rozumieją. Bo czy oni wiedzą, czym jest honor, dobro Rzeczypospolitej, praca dla Polski, patriotyzm? To pytanie retoryczne. Mimo tego przełączając z jednego programu na drugi, natrafiłem na wypowiedź Hanny Gronkiewicz-Waltz. Pani prezydentowa Warszawy oznajmiła, że powstańcy podczas Powstania Warszawskiego walczyli o taką Polskę, jaka jest teraz. Wcale nie mam pewności, czy pani prezydentowa ma rację i czy Powstańcy przez 63 dni walczyli o to, żeby ubecy, prokuratorzy, sędziowie itp., którzy mordowali i prześladowali akowców, członków Zrzeszenia WiN, NSZ i wielu innych organizacji niepodległościowych, mieli wysokie emerytury wypłacane im przez III RP za to, że mordowali tychże żołnierzy. III RP ma setki wad, nawet przeciętnie inteligentny człowiek może je długo wymieniać a pani prezydentowa śmie powiedzieć, że Powstańcy walczyli o taką Polskę, jaka jest teraz. Nie wiem, czy miał to być żart, szyderstwo, czy próba zagospodarowania zgodnie ze swoimi intencjami politycznymi pamięci o Powstaniu i pozytywnego ładunku emocjonalnego, jakie wywołuje Powstanie. Widać, więc, że walka o pamięć o Powstaniu, podobnie jak za komuny, trwa w najlepsze i w najlepsze trwa zakłamywanie Powstania. Przed Grobem Nieznanego Żołnierza i pomnikiem Gloria Victis składali kwiaty politycy z pierwszych stron gazet, zwolennicy przyłączenia Polski do Unii Europejskiej. Przyłączenie Polski do UE, oznacza pozbawienie Polski niepodległości, co jasno wynika z zapisów traktatu lizbońskiego. Ciekaw jestem czy nie odczuwali pewnego dysonansu, pierwszego sierpnia czczą pamięć o poległych powstańcach, którzy walczyli o niepodległą Polskę, doceniają, przynajmniej werbalnie, wagę powstania, które przecież było zorganizowane po to, aby Polska odzyskała niepodległość, a przez cały rok starają się, nazywając rzecz po imieniu, pozbawić Polskę niepodległości. Ale chyba nie, oni są wyćwiczeni w różnego rodzaju pozach i po nich spływa to jak po gęsi. Kiedyś powstańców stać było na nadstawianie głowy dla Polski, teraz polityków, którzy publicznie tak zachwycają się Powstaniem i powstańcami, nie stać żeby cokolwiek poświęcić dla Polski. Traktują państwo jak kawał czerwonego sukna, z którego jak najwięcej dla siebie muszą uszarpać i nie wytłumaczysz im, że to czerwone sukno, to dobro wspólne Polaków, o które wiele pokoleń przelało morze krwi, że o to czerwone sukno trzeba dbać bardziej niż o siebie. To tak samo jakby świnię przekonywać, żeby jadła z talerza sztućcami. To, że świnia kwiknie to nie znaczy, że zrozumiała i, że zmieni swoje zachowanie. Oni już tacy są, mogą się milej uśmiechać do kamery, mogą opowiadać jeszcze sprawniej kłamstewka, przed wyborami mogą udawać nawet jednych z nas, ale ich natury się nie zmieni. Traktują Polskę dokładnie tak, jak komuniści, samemu nachapać się i jak najdłużej utrzymać się przy korycie. To drugie tylko po to, żeby jeszcze bardziej się nachapać, a cała reszta to tylko gra pozorami, żeby ludziom wydawało się, że intencje ich działań nie są tak prostackie. Ich nie tylko nie stać na godne zachowanie w sprawach ważnych dla Polski, ale nawet w drobnych. Nie trzeba daleko szukać, aby wskazać przykład. Panią prezydentową Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz nie stać było na to, żeby odmówić swoim kolesiom kilkudziesięciu milionów złotych premii, nie wiadomo, za co. Pewnie za to, że są kolesiami pani prezydentowej. Podobno jest kryzys gospodarczy i na to, i na tamto brakuje pieniędzy, ale przecież kryzys gospodarczy to nie powód, żeby nie zrobić skoku na  kasę. To tak, jakby złodziej zaprzestał swojej profesji tylko, dlatego, że indeksy na Wall Street spadły. Jeśliby rzeczywiście tak bardzo ceniła powstańców, to może, choć część tej sumy powędrowałaby właśnie dla nich, ludzi już starszych, schorowanych, często stojących nad grobem. Obecne pseudoelity powinny być wdzięczne Niemcom i Sowietom, że prowadzili politykę likwidacji elit II RP, wdzięczni komunie, że wyhodowała „inteligencję pracującą”. Dzięki temu członkowie teraźniejszej pseudoelity są tam, gdzie są. Czy Tadeusz Mazowiecki, w latach stalinowskich działacz PAX-u, organizacji, której celem było rozbicie Kościoła katolickiego i podporządkowanie go komunistom, autor słynnego listu, w którym potępił sądzonego w pokazowym procesie biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka, byłby uważany za autorytet moralny? Czy autorytetem moralnym byłby Jacek Kuroń, komunista, jakiś instruktor komunistycznego harcerstwa, który chciał reformować PZPR? Czy byłby autorytetem moralnym Bronisław Geremek, członek partii komunistycznej, za swą gorliwość nagrodzony wyjazdem nad Sekwanę? Czy autorytetem byłaby Wisława Szymborska, autorka socrealistycznych wierszyków z czasów stalinowskich? Czy autorytetem moralnym byłby Leszek Kołakowski, wyznawca marksizmu, członek partii komunistycznej, który już po tym hołubionym 1989 r., mówił, że dla niego było jasne, że „przemiany” po 1944 r. nie będą bezkrwawe? Czy Adam Michnik byłby uważany przez salon z opozycjonistę, tylko dlatego, że uczestniczył w walkach frakcyjnych wewnątrz PZPR, za co towarzysze z PZPR wsadzili go do paki? Zresztą, nie byłoby całego tego salonu! Mazowiecki na tzw. przystanku woodstock powiedział, że za dużo jest świąt smutnych, a za mało radosnych. Pewnie była to odpowiedź na propozycję ustanowienia świętem dnia pierwszego sierpnia. Zapewne wolałby, aby świętem był 4 czerwca, jako rocznica wyborów w 1989 r., po których komuniści i ich satelici i tak mieli większość z Sejmie. Ciału bliższa koszula, jak mówi przysłowie. Mazowieckiemu widać bliżej do podporządkowania się dyktatowi komunistów, (bo przecież przy okrągłym stole nie było żadnych negocjacji, a jedynie „strona opozycyjna” przyjęła propozycję strony „partyjno rządowej”) i do efektu tego dyktatu, jakim były wybory czerwcowe niż do walki o niepodległość. Ale przecież to nie jest niczym zaskakującym. Michał Pluta

Okrutne synogarliczki W jednej z książek śp. Konrada Lorenza (chyba w „...i tak człowiek trafił na psa”) jest porównanie męskiego zachowania się wilków - i kobiecego zachowania się przemiłych synogarlic. Wilki walczą ze sobą - i ten, który przegrał, poddaje się (wystawiając gardło pod kły zwycięzcy). Ten natychmiast zaprzestaje agresji: hierarchia jest ustalona, nie ma, o co się bić. Natomiast, gdy dwie synogarliczki zamkniemy w klatce, to ta silniejsza a to dziobnie drugą, a to piórko jej wyszarpie... Rano słabsza leży martwa na dnie klatki. Gdybym ja był prezydentem m.st. Warszawy, i miał umowę z kupcami z, KDT, że mają się wyprowadzić w 30 dni po upływie terminu (1-I-2009) - to nie wynajmowałbym ochroniarzy! 1 lutego o 8.00 ruszyłby wynajęty czołg i rozwaliłby te hale (bez najmniejszych trudności, zapewniam!) - a o 8.30 na teren mogłyby już wejść stojące w pogotowiu spychacze, koparki, betoniarki, dźwigi - i co tam jeszcze sprowadził sobie budowlaniec wynajęty przez tego, kto od Miasta kupiłby ten teren. Bo, oczywiście, nie budowałbym idiotycznego „Muzeum Sztuki Nowoczesnej” tylko grunt sprzedał (płacąc przy okazji odszkodowanie wyzutym przez Bieruta właścicielom).  Oczywiście z uwagi na otoczenie właściciel musiałby mieć projekt zatwierdzony (to wszystko koszty istnienia, PKiN im. J. Stalina! Gdyby nie Pałac, zezwolenia nie byłyby potrzebne). Jestem przekonany, że gdyby budował to prywaciarz, to powstałby tam np. ośmiopiętrowy dom towarowy - a wtedy pomieściliby się w nim wszyscy kupcy z KDT i jeszcze siedem razy tyle innych. I sympatia kupców z całej polski powinna być po stronie tych „siedem razy tyle”, którzy przez KDT nie mogą już pół roku handlować - a nie powstanie kupców z KDT!!! Tyle, że ci są żywi i obecni, krzyczą, płaczą, udzielają wywiadów - a tych „siedem razy tyle” w telewizorach nie występuje. Wracając do tematu synogarlic. Ten czołg by wjechał - nie dbając o to, że ktoś jeszcze nie zdążył zabrać towaru - albo nawet stoi przed budynkiem w pozie Reytana. Jak ktoś chce być rozjechany przez pociąg lub czołg - to jego sprawa? Wolny człowiek w wolnym kraju. Tylko... gdyby kupcy z KDT wiedzieli NA PEWNO, że ten czołg czy spychacz o 8.00 wjadą - to grzecznie by wszystko z tej hali zabrali. Nie byłoby żadnych rękoczynów, bijatyk, sensacyj w TV itd. To samo dotyczy tragedii, na pl. Tian An-Men. Zdarzyła się ona, gdy reżym zmiękł, stał się tolerancyjny. I studenci myśleli, że można bezkarnie okupować centralny plac w stolicy. Cena powrotu do normalności była bardzo duża. Reasumując: „Rząd” MUSI wykonywać Prawo. Ludzie muszą wiedzieć, że wykona je bezwzględnie - i nie ma mowy o żadnych „negocjacjach”, „dialogu” ani ustępstwach. Jak będą tego pewni - to nie będzie bijatyk, szarpanin, awantur, nieustannego napięcia. Z tym, że najpierw trzeba zmienić Prawo na normalne... JKM

Między Owsiakiem a Ryzykiem W Kostrzynie nad Odrą młodzi ludzie spotykają się po raz kolejny na sławnym "Przystanku Woodstock", organizowanym przez Owsiaka w ramach podzięki dla wolontariuszy WOŚP. Zawsze cenię inicjatywy skierowane do moich rówieśników. Nie mam nic przeciwko kulturalnym koncertom i zabawie. Nie przypadkowo dziś zestawiłem w tytule Owsiaka i o. Rydzyka. Dzieje się w Polsce rzecz bardzo niedobra. O tych dwóch panach napisano już niemal wszystko. Przyczepię się jednak, że chyba nieporównywalnie, jeżeli chodzi o krytykę. Jakiekolwiek głupie zdanie z ust właściciela Radia Maryja, inicjatywa, spotyka się z oburzeniem wielu autorytetów. Otóż dochodzę do przekonania, że Rydzyka i Owsiaka bardzo dużo łączy. Obaj dzielą i rządzą ogromnymi grupami ludzi, niezwykle od siebie odmiennych - pod względem wieku jak i światopoglądu. To, co łączy owe grupy, to bezkrytyczne spojrzenie na "wodza" i pójście za nim w ogień. Z jednej strony świadczy to o niezwykłym związku pasterza ze swoimi owieczkami, ale wiąże się to również z chęcią odwetu, zaostrzeniem języka i właśnie - bezkrytyczności. Rydzyk trafił z przekazem do starszej masy ludzi, którymi podobno bardzo łatwo manipulować. Owsiak stworzył swój mit wokół młodszego grona, dla którego organizuje wolontariat i właśnie Przystanek Woodstock. Obie idee wydają się szczytne, bo dają możliwość znaleźć się w tym świecie, który danym ludziom odpowiada. Idzie za tym również promocja mediów i masy autotytetów, ale - niestety - w jedną stronę. Czytam w prasie, że na Przystanku Woodstock uczestnicy imprezy zdemolowali stoisko z ekspozycją antyaborcyjną. Co roku słyszę, jak ogromna część młodych ludzi upija się i sięga po narkotyki. Właśnie w trakcie tego święta. Sam miałem okazję porozmawiać w roku ubiegłym w pociągu do Poznania z trzema uczestnikami Woodstock. Farbowane włosy, czarne koszulki, glany, wulgarny język. Kupili sobie na drogę 10 piw i trochę ciastek, którymi mnie chcieli poczęstować. Nie wchodziłem z nimi z początku w dyskusję, ponieważ wiem, jak to w pociągach "bywa". Kiedy zaczęła się "gadka", spytałem, czy jadą na Woodstock? Byli wniebowzięci na myśl nie tyle o koncercie, co piciu. Opowiadali w niewybrednych słowach o kradzieżach, jakie się zdarzają, o tym, kto ile najwięcej walnie browarów, kto kogo przeleci w tym roku. Zdziwiłem się i spytałem: "Na to wam pozwala Owsiak? To ma być super zabawa?". Chłopaki trochę na mnie krzywo popatrzyli i zauważyli, że nie jestem entuzjastą ich guru. Zrozumiałem po rozmowie, iż Owsiak daje im możliwość wykrzyczenia na cały świat - "Jestem tutaj i dobrze się bawię!" Z dala od problemów rodzinnych, konfliktów z policją. Wszystko wydaje się być szczytne, ale dewiza, „Róbta co chceta", a w tym roku "Pilnujcie się sami" sprawiła, że Ci ludzie nie mają żadnych ograniczeń. I właściwie nie jadą się pobawić, a pochlać. Od razu dodam dla jasności, że mówię o części Woodstockowego środowiska. Czytałem, iż w tym roku coraz więcej młodzieży z tzw. "dobrych domów". Co do imprezy Owsiaka - na tym nie koniec? W Kostrzynie można spotkać stoiska z koszulkami „PiS - przeproś i spier... j”. Autorytety ruszają jak roboty, kiedy tylko o. Rydzyk skarci PO, używając przynajmniej kulturalnego języka. Nie miałem przyjemności czytać tekstów Lisa czy Olejnik, kiedy Owsiakowi nie przeszkadzają stragany z tego typu agitkami. Organizator nie ma nic przeciwko koszulkom z Che Guevarą czy Leninem, sierpem i młotem. To nastraja i demoralizuje młodzież. Tego typu inicjatywy nie sprzyjają rozwojowi intelektualnemu, a propagandowemu. Mało tego - czytam też tekst z sobotnio-niedzielnej "RP". Okazuje się, że zespół Vader chcą, by młodzież "pragnęła przyjąć lucyfera". Komentarz wydaje się zbyteczny. W jakimś stopniu chciałem zestawić Rydzyka, o którym wiemy wszystko. Właściwie - czego się nie dotknie, jest skazany na pośmiewisko, tak samo jak słuchacze RM. Zapomina się jednak, że przed starszymi ludźmi nie ma już tak naprawdę perspektyw i nikt w III RP nie zadbał o szacunek dla tej grupy. Słuchacze radia toruńskiego czują się oszukani przez opozycję i kolejne rządu w demokratycznej Polsce. I mają do tego pełne prawo. Jeżeli dołożymy do pieca prowokacje, naśmiewanie się z poglądów i wytykanie palcami - nie dziwię się używaniu języka, którego w debacie publicznej absolutnie nie popieram. Przed młodymi natomiast czeka całe życie. I mam wrażenie, że Owsiak nie daje najlepszego przykładu i nie wyciąga wniosków z "krytyki" wobec Rydzyka. Bo jaki przykład może dawać moim rówieśnikom ktoś, kto nawołuje do "walenia z baśki" przeciwników politycznych? Autorytetom potrzebny jest też ktoś, kto wykonuje charytatywną robotę, także za nich i jest poglądowo z nimi bliski. Nie ważne, co taka persona ma do powiedzenia. Dzisiaj chwalimy Owsiaka, a piętnujemy Rydzyka, chociaż o szkodliwości tych panów dla życia publicznego i wpływaniu na dane grupy można dyskutować godzinami. Zajmujemy się zwykle tylko jednym z bohaterów. gw1990

Mężczyźni nie muszą się przebijać Polskim kobietom brakuje siły przebicia. To efekt wychowania i powielania wzorów wyniesionych z domu. I wpływu Kościoła utrwalającego tradycyjną rolę kobiety - twierdzi prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan w rozmowie z Moniką Kuc

Rz: Współorganizowała pani niedawny Kongresu Kobiet Polskich, który przedstawił postulat parytetów dla kobiet. Po co nam parytety?

Henryka Bochniarz: Parytety uważam za potrzebne, skoro w Sejmie jest 20 proc. kobiet, a w Senacie 8 proc. Z tym że są one metodą skuteczną pod warunkiem, że nie wprowadza się ich fikcyjnie. We Francji są partie, które wolą płacić kary finansowe, niż przestrzegać parytetowych zapisów na listach. Co z tego, że u nas niektóre z partii same deklarowały wprowadzenie parytetów, gdy w praktyce dla kobiet rezerwowano ostatnie miejsca? Jeśli zatem parytety miałyby przynieść zamierzony skutek, to musiałaby obowiązywać zasada, że jeśli nie ma na nich 50 proc. kobiet, to listy nie są rejestrowane. Finlandia, która nie wprowadziła parytetów, ma jeden z najwyższych udziałów kobiet w polityce. W parlamencie - ok. 40 proc., a w rządzie ok. 50 proc. I bez parytetów kobiety mogą sobie dobrze radzić...

Myślę, że to kwestia dojrzałości społeczeństwa. Nie wykluczam, że i my moglibyśmy powoli dojść do tego „metodą naturalną”, ale na to potrzeba by jeszcze ze stu lat! Jeśli przez ostatnich 20 lat nie osiągnęłyśmy więcej przez ugodę społeczną, to trzeba realistycznie podejść i wspomóc ten proces. Parytety to naprawdę nic złego, choć nasłuchałam się wielu kontrargumentów. „A co kobiety mają do powiedzenia w polityce?”. Na to pozostaje tylko zadać pytanie: „A co mężczyźni mają do zaproponowania w polityce poza ogólną wrzawą i dokładaniem sobie?”. Często też słyszę: „Dobra kobieta i tak się przebije”. Typowy argument potwierdzający nierówności. Mężczyźni nie muszą się przebijać, bo polityka od zawsze była sferą ich działalności, podczas gdy my miałyśmy funkcjonować w zaciszu domowym. Niestety, mężczyźni nie chcą się na tej politycznej ławce posunąć. Jeżeli wpuszczą kobietę do zarządu partyjnego, to tylko dla poprawności politycznej, bo już wiedzą, że tak wypada. Ale na podejmowanie decyzji kobiety nadal nie mają tam wpływu, bo dopuścić je do autentycznej władzy jest dużo trudniej.

Uważa pani, że świat mężczyzn ogranicza kobiety? W jaki sposób? Na dziesiątki sposobów. Przyjrzyjmy się edukacji. To zgroza, że podręczniki szkolne są nadal pełne stereotypów. Gdy mowa w nich o kwestiach decyzyjnych, to pokazują tylko mężczyzn, gdy o typowych zajęciach domowych - to znów wyłącznie kobiety. Był to temat jednego z paneli Kongresu Kobiet. Można zapytać, dlaczego tak jest, jeśli ministrem edukacji jest kobieta, dyrektorami departamentów w tym ministerstwie są kobiety, a zawód nauczyciela jest najbardziej sfeminizowany. Najwyraźniej brak im siły przebicia w rządzącej męskiej większości. Dlatego twierdzę, że w polityce ilość przechodzi w jakość. Nierówności to również sprawa wychowania i powielania wzorów wyniesionych z domu. I wpływ Kościoła utrwalającego tradycyjną rolę kobiety.

Pani sama jest przykładem, że kobiety radzą sobie bez parytetów. Polki częściej niż inne Europejki zakładają własne firmy. Po co na siłę uszczęśliwiać nas parytetami? Wyim: Na kierowniczych stanowiskach kobiety dobrze sobie radzą. Zwłaszcza w kryzysie. Po prostu mają mniejszą skłonność do podejmowania ryzykownych decyzji Rzeczywiście - rozstałam się z bezpieczną pracą naukową i rzuciłam na głęboką wodę, zakładając prywatną firmę konsultingową. Część kobiet wykorzystała szansę, jaką dała im transformacja. Ale ogromna liczba z nas po prostu nie miała innego wyjścia. Zwłaszcza te, które straciły pracę, bo ich firmy splajtowały. Zakładały wtedy własne przedsiębiorstwa, przeważnie małe i średnie. Ale przybywa także kobiet, które świetnie sobie radzą w dużych firmach, jak np. Solange Olszewska w Solarisie. Mamy badania dotyczące polskich spółek giełdowych, które wskazują, że w niektórych spółkach i w GPW udział kobiet i mężczyzn w zarządzaniu jest równy. Ale na ankietę odpowiedziało zaledwie 20 proc. firm - zapewne te, które mają w zarządach kobiety. Badania potwierdzały, że kobiety na kierowniczych stanowiskach dobrze sobie radzą. Widać to zwłaszcza w kryzysie. Wynika to zapewne z mniejszej skłonności kobiet do podejmowania ryzykownych decyzji. Trudno jednak wyobrazić sobie nakładanie restrykcji parytetowych i żądania 50 procent kobiet w spółkach i prywatnych firmach.

W Lewiatanie przestrzega pani parytetów? W biurze kobiety wręcz przeważają. Sądzę, że w środowisku biznesowym taki przykład jest pożyteczny, bo zmienia stereotypy i wprowadza nowe standardy. Organizacja Kongresu Kobiet Polskich była chyba kolejnym dowodem, że kobiety doskonale sobie radzą. Szczególnie te o lewicowych poglądach. Kongres Kobiet Polskich był ponadpartyjny i ponadpolityczny. Zgromadził przede wszystkim kobiety sukcesu, które chcą wyjść ze swego domowego i zawodowego podwórka i działać szerzej. Gdyby dziesięć lat temu ktoś rzucił hasło zorganizowania Kongresu, to kobiety nie byłyby jeszcze gotowe do takiego zjednoczenia się. Teraz poczuły się silniejsze i ujawniły w pełni swój potencjał. Na kongresie spotkałam wspaniałe kobiety: Marię Janion, Agnieszkę Graff, Kazimierę Szczukę i wiele innych. Dobrze, że doszło na nim do współpracy środowisk feministycznych z gospodarczymi. Aby nie skończyć na hasłach, potrzebne są nie tylko idee i koncepcje, ale też pieniądze służące ich realizacji.

Pieniądze? Po co pieniądze? Melanne Verveer - pełnomocnik ds. Globalnych Problemów Kobiet w Departamencie Stanu USA w rządzie Baracka Obamy powiedziała podczas Kongresu w Warszawie, że rola kobiet w życiu politycznym USA wzrosła, gdy środowiska feministyczne dostrzegły, że bez współpracy z innymi środowiskami, zwłaszcza gospodarczymi, kobiety zawsze będą zmarginalizowane. Jako przykład podała współpracę z największym w Stanach Zjednoczonych funduszem wyborczym EMILY's List "Early MoneyIs Like Yeast”, dysponującym 30 mln dolarów (pochodzącymi ze składek kobiet i aktywnie wspierającego kobiety startujące do kongresu na szczeblu federalnym i stanowym). Chciałybyśmy stworzyć podobny fundusz w Polsce.

Mężczyźni nie czują się zaniepokojeni działaniami pań? Wielu mężczyzn wyraża uznanie dla naszych działań i podpisuje list prof. Wiktora Osiatyńskiego wspierający postulaty kobiet. Trzeba pamiętać, że deklarujemy współpracę na zasadzie partnerskiej. Nigdzie na kongresie nie pojawiło się hasło, że chcemy świata bez mężczyzn.

Pojawił się za to postulat utworzenia w rządzie urzędu rzeczniczki do spraw kobiet i równości. Jest już podobny urząd, po co nam kolejny? Chodzi nam o stworzenie gwarancji ustawowych, instytucjonalnych i społecznych dla równego statusu kobiet i mężczyzn oraz przeciwdziałanie dyskryminacji. Dlatego Kongres Kobiet Polskich rozpoczął starania o powołanie takiego urzędu. Jego celem byłoby działanie edukacyjne, monitorujące, poznawcze, kontrolne, interwencyjne, promocyjne, polityczne na poziomie europejskim, krajowym oraz lokalnym.

Ale, po co nam kolejny urząd? Mamy rzecznika ds. równego traktowania Elżbietę Radziszewską. Myślę, że urząd rzecznika ds. kobiet powinien być niezależny, ponadpartyjny. Według mnie nie byłoby dobrym rozwiązaniem powołanie go przy rządzie. Osoba sprawująca tę funkcję powinna rozliczać się przed parlamentem. Kontrola społeczna byłaby wtedy nad nim dużo większa. Rzecznik powinien być wyposażony w odpowiednie kompetencje, m.in. prawo występowania do Trybunału Konstytucyjnego. To natychmiast stawiałoby go w zupełnie innej pozycji niż obecnego pełnomocnika rządu ds. równego statusu prawnego panią minister Elżbietę Radziszewską. Byłoby też dobrze, gdyby rzecznikiem ds. kobiet była osoba znana i rozpoznawalna, która umiałaby dotrzeć do mediów i odpowiednich władz. Rzecznik powinien mieć także swoich wojewódzkich reprezentantów. Oczywiście w czasach, gdy są tak ogromne cięcia budżetowe, nie musi to być rozbudowany urząd. Wystarczy niewielka grupa dobrze pracujących osób, które miałyby koncepcję, potrafiły prowadzić wszystkie legislacyjne sprawy i nawiązać współpracę z podobnymi instytucjami UE.

Liczy pani, że unijne instytucje skłonią Polskę do przyznania kobietom przywilejów? W Unii demokracja jest dłużej niż u nas. Możemy obecnie korzystać z unijnych rozwiązań i pieniędzy. Skoro w gospodarce byliśmy w stanie całkiem dobrze sprostać standardom UE, możemy teraz szybciej zmniejszyć dystans w sprawach kobiet.

Sparytetyzować Lewiatana Kongres Kobiet Polskich:, Ale to właśnie płeć (męska) decyduje o tym, co uważa się za ważne w polityce, a co za marginalne.  (...) Dotychczasowy system dyskryminuje kobiety, naruszając zasadę równości. Kwoty, przeciwnie, są skutecznym narzędziem urzeczywistniania równości. Wszak w naszym społeczeństwie ponad 50% to kobiety, które nie mają dostatecznej reprezentacji. Mechanizm parytetów lub kwot dla kobiet, jest jednym ze sposobów tworzenia politycznej reprezentacji społeczeństwa.

(...) Kobiety cieszą się większym zaufaniem ze względu na pracowitość, odpowiedzialność, troskę o innych, umiejętności negocjacyjne. Im więcej kobiet w polityce tym mniej awantur, ambicji i rywalizacji. (...) Chodzi i o równość, i o sprawiedliwość, i o władzę! Kobiety zawsze były przedmiotami politycznych decyzji, teraz powinny być jej podmiotami, powinny współkształtować wolę polityczną! Demokracja ma charakter reprezentatywny, dlaczego kobiety, tak różne od mężczyzn, dają się przez tych ostatnich reprezentować? "W biurze kobiety wręcz przeważają. Sądzę, że w środowisku biznesu taki przykład jest pożyteczny, bo zmienia stereotypy i wprowadza nowe standardy", odpowiada Henryka Bochniarz zapytana czy w swoim Lewiatanie przestrzega parytetów. Cóż, w biurach Sejmu kobiety też zapewne przeważają, ale przecież to nie w biurach i sekretariatach jest prawdziwa władza. A jak wygląda udział kobiet we władzach Lewiatana? Zarząd: 15 mężczyzn, 2 kobiety Rada Główna: 33 mężczyzn, 4 kobiety, Jeśli parytety naprawdę są tak ważne i pożyteczne, dlaczego Henryka Bochniarz nie wprowadza ich w swojej organizacji? Czy ktoś, kto nie chce lub nie potrafi przekonać do dobrodziejstwa parytetów swojego najbliższego środowiska powinien ustawami wymuszać je na innych? Skoro już mamy rozmawiać o parytetach, porozmawiajmy o parytetach w Lewiatanie, organizacji też w końcu mającej całkiem spory udział we władzy. Jeśli głównym argumentem za wprowadzeniem przymusowego parytetu na listach wyborczych do Sejmu jest dopuszczenie kobiet do większego udziału w rządzeniu, bo mężczyźni nie są ich w stanie skutecznie reprezentować, to parytety nie mogą omijać innych miejsc gdzie to rządzenie się odbywa, a odbywa się ono między innymi w Komisji Trójstronnej, w której Lewiatan ma pięciu przedstawicieli. To właśnie tam rząd i występujący w imieniu społeczeństwa pracodawcy oraz związki zawodowe dyskutują, negocjują i ustalają wspólne stanowiska w kluczowych sprawach społecznych i gospodarczych. Trójstronna Komisja do Spraw Społeczno-Gospodarczych stanowi forum dialogu społecznego prowadzonego dla godzenia interesów pracowników, interesów pracodawców oraz dobra publicznego. Celem działalności Komisji jest dążenie do osiągnięcia i zachowania pokoju społecznego. Do kompetencji Komisji należy prowadzenie dialogu społecznego w sprawach wynagrodzeń i świadczeń społecznych oraz w innych sprawach społecznych lub gospodarczych, a także realizacja zadań określonych w odrębnych ustawach. Każdej ze stron Komisji przysługuje prawo wniesienia pod obrady Komisji sprawy o dużym znaczeniu społecznym lub gospodarczym, jeżeli uzna, że jej rozwiązanie jest istotne dla zachowania pokoju społecznego. Czy ciało, którego ustawowe kompetencje zostały tak zdefiniowane nie powinno być pierwszym celem zwolenników parytetów domagających się ustawowego zagwarantowania współudziału kobiet we władzy? Tam gdzie odmienne interesy w dialogu społecznym ucierają się we wspólne stanowisko nie powinno przecież zabraknąć głosu kobiet. Jest to nie tylko słuszne i sprawiedliwe, ale także zbawienne dla skutecznej realizacji zadań komisji, bo kobiety, które przecież "cieszą się większym zaufaniem ze względu na pracowitość, odpowiedzialność, troskę o innych, umiejętności negocjacyjne. Im więcej kobiet w polityce tym mniej awantur, ambicji i rywalizacji"dają gwarancję, że dialog społeczny będzie przebiegał sprawnie i owocnie, nieprawdaż? Jeśli uznajemy argumenty feministek na temat dobrodziejstw parytetów, to instytucjami, na których trzeba parytety wymusić w pierwszej kolejności są wszystkie organizacje (związki zawodowe i organizacje pracodawców) reprezentujące w Komisji Trójstronnej stronę społeczną. Strzelam w ciemno, że w pozostałych organizacjach pracodawców i związkach zawodowych udział kobiet we władzach jest równie skromny jak w Lewiatanie, a przecież nie może być tak, że dialog społeczny prowadzony w imieniu społeczeństwa jest całkowicie zdominowany przez zmaskulinizowane instytucje. Jeśli zgadzamy się, że tylko równy udział kobiet we władzach zapewnia właściwą realizację interesów kobiet, to warunkiem dopuszczenia organizacji  do udziału w Komisji Trójstronnej powinny być parytety we władzach danej organizacji, bo tylko wtedy mamy gwarancję, że w równym stopniu reprezentuje ona interesy kobiet i mężczyzn. Dominacja mężczyzn w organizacjach pracodawców i związkach zawodowych prowadzi do marginalizacji głosu kobiet w dialogu społecznym, jeśli zatem - jak chcą feministki - tylko parytety są gwarancją sprawiedliwej dystrybucji władzy i zaspokajania interesów, to trzeba je ustawowo wprowadzić we wszystkich związkach zawodowych i organizacjach pracodawców reprezentujących stronę społeczną w Komisji Trójstronnej. Oczywiście łatwe to nie będzie i po dobroci raczej niemożliwe, bo przykład rządzonego przez Henrykę Bochniarz Lewiatana pokazuje, że nawet najwięksi zwolennicy parytetów nie palą się, aby je wprowadzać u siebie  (lub nie wystarcza im argumentów, żeby przekonać własne środowisko). Ale kto mówi, że postęp ma się odbywać za zgodą tych, których ma cywilizować? "Jeśli przez ostatnich 20 lat nie osiągnęłyśmy więcej przez ugodę społeczną, to trzeba realistycznie podejść i wspomóc ten proces", tłumaczy Henryka Bochniarz konieczność wymuszenia partyjnych parytetów ustawą. I to jest słuszny kierunek, jeśli Lewiatan sam nie chce sobie zrobić dobrze i się sparytetyzować "trzeba realistycznie podejść i wspomóc ten proces". Nie może być tak, że organizacja, w której władzach na jedną kobietę przypada siedmiu mężczyzn reprezentuje w dialogu z rządem społeczeństwo, w którym te proporcje są pół na pół, prawda? Zgłaszam, zatem postulat, aby przy pracach nad przymusowym parytetem zagwarantować także równy udział obu płci w mającej realny wpływ na rządzenie Komisji Trójstronnej. Za równy udział obu płci rozumiem w tym przypadku obowiązkowy parytet we władzach każdej organizacji dopuszczonej do Komisji Trójstronnej. Mój pomysł powinien się spodobać feministkom, bo jest spełnieniem ich postulatów dopuszczenia kobiet do władzy, tam gdzie ona jest. A przecież czasami więcej jej w Komisji Trójstronnej niż w partiach politycznych. Ciekawe tylko czy uszczęśliwianie kobiet  przymusowymi parytetami byłoby dla Henryki Bochniarz równie atrakcyjne, gdyby się miało odbywać kosztem majstrowania przy własnej organizacji. No, ale skoro sama postuluje wymuszanie parytetów na partiach, do których nie należy i na które nie głosuje, trudno jej będzie bronić własnej organizacji argumentem, że nikomu nic do tego, kogo sobie Lewiatan do władz wybiera. Kto wie,  może, jeśli dyskusja o parytetach się bardziej rozwinie, samej Henryce Bochniarz przyjdzie się przed nimi bronić, gdy zobaczy, że dokładnie tymi samymi argumentami, których ona i jej koleżanki używają do wymuszenia parytetów na partiach politycznych można uderzyć w jej własną organizację? Chciałabym usłyszeć, co Henryka Bochniarz na takie, chyba racjonalne a na pewno bardzo postępowe, pomysły. Chętnie też dowiedziałabym się, co już zrobiła dla wprowadzenia parytetów tam gdzie ma realny wpływ na to jak wygląda sytuacja kobiet i ich udział we władzy. Dlaczego jej własny Lewiatan jest płciowo tak zawstydzający? Przy okazji. Sprawdziłam na stronie Sejmu jak w poprzedniej kadencji wyglądał udział kobiet w poszczególnych partiach politycznych. Okazuje się, że płciowo najbliższa ideału była zacofana Samoobrona, gdzie na jedną posłankę przypadało tylko dwóch posłów, podczas gdy w postępowym SLD aż czterech. Proszę pamiętać te liczby, gdy kolejny raz padną bałamutne argumenty o tym, że im więcej kobiet tym bardziej cywilizowana polityka i nowocześniejsza partia. kataryna

Chajn trząsł Ministerstwem Sprawiedliwości Do bardziej wpływowych postaci ostatnich czasów należy chyba świadomie mało nagłaśniany Józef Chajn. Przez wiele lat po 1989 r. był sekretarzem Fundacji Batorego, mającej potężne oddziaływanie w różnych sferach życia. Józef Chajn był tam swego rodzaju "szarą eminencją" wpływającą na odpowiednią selekcję osób i instytucji, które sponsorowane były z pieniędzy fundacji. Dziś Chajn jest zastępcą dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Rzecz znamienna, na tak ważnym stanowisku w liberalno-lewicowej Fundacji Batorego znalazł się syn jednego z najwyższych "czerwonych prominentów". Jego ojciec Leon Chajn był stalinowskim dzierżymordą, który faktycznie trząsł całym Ministerstwem Sprawiedliwości. Ten żydowski komunista, znakomicie współdziałający z tak przemożnymi wówczas Jakubem Bermanem i Hilarym Mincem, decydował o wszystkim w resorcie, w niczym nie licząc się z figurantem - ministrem sprawiedliwości Henrykiem Świątkowskim. Jak pisał Wacław Barcikowski w swych wspomnieniach z owych lat? „(...) faktycznym kierownikiem Ministerstwa Sprawiedliwości był Leon Chajn" (W. Barcikowski "W kręgu prawa i polityki", Katowice 1988, s. 142). Chajn, który samowolnie podporządkował sobie sądy i prokuratury, ponosi ogromną odpowiedzialność za dyktowanie bezwzględnych wyroków w sfabrykowanych stalinowskich procesach w Polsce. Nader typowe pod tym względem były jego kategoryczne stwierdzenia w broszurze wydanej w 1947 roku: "Są jeszcze prokuratorzy, którzy zdradzają zbytek gorliwości formalnej przy przetrzymywaniu zbirów z NSZ. Najwyższy czas skończyć z tym marazmem i dobrym sercem w stosunku do bratobójców!" (L. Chajn "Trzy lata demokratyzacji prawa i wymiaru sprawiedliwości", Warszawa 1947, s. 76-77). Zaiste, dość szczególna była to sprawiedliwość! Aby przerwać "niepotrzebne" liczenie się ze zbędnymi formalnościami (czytaj: regułami prawa), Chajn wzywał do przyspieszonych czystek. Już w kwietniu 1946 r. podczas dyskusji w Krajowej Radzie Narodowej Chajn gromko piętnował, że w polskim sądownictwie jest zbyt wiele starych kadr sędziowskich i prokuratorskich, akcentując: "Chcielibyśmy (...) wprowadzić do sądownictwa nowy strumień krwi społecznej (...)" (cyt. za: A. Rzepliński "Sądownictwo w PRL", Londyn 1990, s. 31). I rzeczywiście, wprowadzono całą masę nowych sędziów "dokształconych" w przyspieszonym tempie, którzy bez skrupułów wydawali krwiożercze wyroki zgodnie z życzeniami zwierzchników. Ulegli wobec Chajna sędziowie doprowadzali do skazywania na długoletnie okresy więzienia na podstawie fałszywych dowodów. Dodajmy, że Leon Chajn jako agent komunistyczny został oddelegowany do Stronnictwa Demokratycznego po to, by intrygami i podstępami jak najmocniej podporządkować SD partii komunistycznej (od 1945 do 1961 r. Chajn był sekretarzem generalnym SD, a później jego wiceprzewodniczącym). Szokujące, że syn tego stalinowskiego dzierżymordy i podłego komunistycznego agenta w SD zajmował po 1989 r. jedno z bardziej wpływowych stanowisk w polskim życiu publicznym. Nie byłoby problemu, gdyby chodziło o przypadek odosobniony, gorzej, gdy mamy całą jakże szeroką gamę tego typu przypadków, od Włodzimierza Cimoszewicza po Stefana Mellera. Prof. Jerzy Robert Nowak

Wierzyli, że wróci Niepodległa - To dzisiejsze święto poprzedził szereg sporów i wolno je toczyć historykom, ale chcę podkreślić, że wśród nas, żołnierzy tego Powstania, nie ma sporów. Myśmy byli przygotowani, myśmy walczyli o Warszawę i o Polskę, o cały honor naszej Ojczyzny. Wierzyliśmy, że powróci Niepodległa - powiedział Wojciech Milic, prezes Środowiska Żołnierzy Pułku AK "Baszta" i innych mokotowskich oddziałów powstańczych, otwierając uroczystości 65. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Obchody rozpoczęły się w sobotnie przedpołudnie uroczystościami upamiętniającymi powstańcze walki na Mokotowie. Przed pomnikiem Mokotów Walczy 1944 w warszawskim parku im. gen. Gustawa Orlicz-Dreszera zgromadziło się kilkaset osób, w tym kombatanci. - Ten park jest dla nas świętym miejscem, to jest przejściowy cmentarz wszystkich ofiar, które poniósł Mokotów - podkreślił Wojciech Milic. Przypomniał, że podczas walk na Mokotowie, które trwały 57 dni, zginęło 1,7 tys. żołnierzy podziemia. Jak zaznaczył, oddanie hołdu poległym żołnierzom i ofiarom cywilnym jest świętym obowiązkiem wszystkich tych, którzy żyją. - To jest dla nas wielkie zwycięstwo. Są tutaj z nami następne pokolenia, które będą również pamiętać o tych najwspanialszych dziewczynach i chłopcach, którzy oddali swoje życie za wolność i niepodległość Ojczyzny - powiedział gen. Zbigniew Ścibor-Rylski, prezes Związku Powstańców Warszawskich. Mokotów należał do najsilniej obsadzonych przez Niemców dzielnic, a w Powstaniu walczący tu akowcy mieli jedno z ważniejszych zadań: osłonić całą walczącą Warszawę od południa, umożliwić dotarcie do stolicy zdążającej przez lasy partyzanckiej odsieczy. To zadanie się nie powiodło, lecz Mokotów skutecznie związał siły wroga tak, że zatrzymały od tej strony atak na Śródmieście. Po zakończeniu uroczystości pod pomnikiem wyruszył Marsz Mokotowa, który przeszedł ulicą Puławską pod obelisk poświęcony pamięci 119 pomordowanych powstańców z "Baszty" przy ulicy Dworkowej. Powstańcy "Baszty" zostali zabici przez Niemców 27 września 1944 r., już po kapitulacji Mokotowa, po tym jak zabłądzili w kanałach, przedzierając się do Śródmieścia, i przez pomyłkę wyszli z włazu, obok miejsca, gdzie stacjonowała komenda żandarmerii. Niemcy dokonali bestialskiego mordu wbrew umowie kapitulacyjnej dzielnicy, która gwarantowała traktowanie powstańców jako jeńców wojennych. W drodze do ul. Dworkowej maszerujący zatrzymali się przy tablicy upamiętniającej twórców "Marszu Mokotowa": Mirosława Jezierskiego ps. "Karnisz", który napisał słowa tej piosenki, oraz Jana Markowskiego ps. "Krzysztof", który był autorem muzyki. Ich pamięć uczczono ponownym odegraniem marszu i złożeniem kwiatów pod tablicą. Obchody 65. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego uświetniła też uroczysta odprawa wart przed Grobem Nieznanego Żołnierza, przed którym wprowadzono wojskową asystę honorową oraz kombatanckie poczty sztandarowe, a także złożenie wieńców przed pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego. - Stoimy przed pomnikiem, który ma symbolizować ciągłość państwa polskiego. To państwo działało 6 lat i dzięki niemu zostało zażegnane ogromne zagrożenie dla naszej państwowości i bytu. Pamiętajmy, że tutaj właśnie, pod znakiem Polski Walczącej, zawarty jest wyraz trwałości państwa polskiego. Naszym obowiązkiem jest teraz utrwalanie świadectw walki o jego wolność, o służbie, która uchroniła i przeniosła najważniejsze dla Narodu wartości w wymarzony czas pokoju - mówił Czesław Cywiński, prezes Zarządu Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Przypomniał, jak wielkim fenomenem było zorganizowanie tajnego państwa polskiego, które działało we wszystkich strukturach życia społecznego. Zorganizowano polskie tajne szkolnictwo, administrację, organa sprawiedliwości, armię. Czesław Cywiński nawiązał też do faktu, iż Powstanie Warszawskie było ukoronowaniem akcji "Burza", która była prowadzona w całej okupowanej Rzeczypospolitej. Anna Ambroziak

Myśmy walczyli o wolną Polskę Z podporucznikiem Ryszardem Jakubowskim, uczestnikiem walk powstańczych na Woli, Starym Mieście i w Śródmieściu, oficerem II Korpusu Polskiego gen. Andersa, odznaczonym Krzyżem Virtuti Militari, rozmawia Anna Ambroziak
Z armią podziemną związał się Pan jeszcze przed Powstaniem... - Jestem warszawiakiem z Nowolipek. Podczas okupacji w wieku 16 lat wstąpiłem do Związku Walki Zbrojnej. Kiedy chodziłem na tajne komplety do małej matury, była wsypa i zostałem oddelegowany do partyzantki w Górach Świętokrzyskich razem z czterema kolegami? Wiosną 1944 roku wróciłem do Warszawy i zostałem przydzielony do pułku "Baszta" na Mokotowie. Nazwa "Baszta" była skrótem od Batalionu Ochrony Sztabu, jednostka stanowiła, bowiem oddział dyspozycyjny Komendy Głównej AK. Żołnierze "Baszty" brali udział w wielu akcjach bojowych w Warszawie, zdobywając potrzebną do walki broń. Walczyłem do końca, potem zaczęły się obozy, na koniec - wyjazd z kraju. Jakie nastroje towarzyszyły powstańcom? - Przede wszystkim ogromny entuzjazm i poczucie obowiązku. Moje pokolenie było wychowywane na mentalności Piłsudskiego. Każdy z nas uważał udział w powstańczym zrywie za swój obowiązek, w ogóle nie myśleliśmy o tym, że jesteśmy bohaterami. Szliśmy z myślą, że to honor umrzeć na polu walki. Myśmy walczyli o wolną Polskę. Prawdę o Powstaniu mówi się od niedawna. Jak to wyglądało na emigracji? - To prawda. Ja sam po klęsce trafiłem do Anglii, gdzie parałem się pracą pomocnika malarza. Musiałem wyjechać, bo w kraju czekałoby mnie aresztowanie. I muszę powiedzieć tu z całą stanowczością: my, Polacy, powstańcy, byliśmy w Londynie poważani, podchodzono do nas ze czcią. Byli powstańcy łączyli się w grupy, organizowaliśmy różne spotkania, promowaliśmy polską kulturę. W Cambridge stworzyliśmy na przykład własne kółko dramatyczne, w którym uczestniczyliśmy wspólnie z żoną. A mieliśmy świadomość tego, że jak wrócimy do kraju, zostaniemy aresztowani i zesłani na Syberię. Prawdę mówiąc, to Sowieci dorżnęli Powstanie, a przecież była szeroko zakrojona propaganda sowiecka, która nawoływała do walki z okupantem! Zatem miłości do Związku Sowieckiego nie mam. Do Polski wróciłem przed trzema laty, bo dopiero teraz mogę się tu czuć bezpieczny. A przecież przez całe lata Polska była przygotowywana do tego, by stać się nadwiślańską prowincją ZSRS! Podczas uroczystości padły słowa, iż Polska jest teraz bezpieczna i wolna jak nigdy... - Mogę powiedzieć, że wolność, o której mówi się teraz w Polsce, nie jest pełna. Jest względna. Zobaczmy, co się dzieje na przykład w sądownictwie, które nie jest niezawisłe. Jestem niemile zaskoczony, że w Polsce panuje taka bieda, którą dostrzega się zwłaszcza na pegeerowskich wsiach województwa podlaskiego czy warmińsko-mazurskiego. Przez 14 lat przyjeżdżałem z darami do Polski i już wówczas to dostrzegłem. Mam nadzieję, że młode pokolenie Polaków będzie umiało służyć Polsce tak, jak my to robiliśmy - aż po ofiarę z własnego życia. Ufam, że młoda inteligencja nie zaprzepaści szansy na to, by Polska rozkwitała w pokoju i pełnej niezawisłości. Dziękuję za rozmowę.

Michnik: nie będę szefem gruzińskiej telewizji Adam Michnik, redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" (Agora SA), może się ubiegać o stanowisko dyrektora generalnego publicznej telewizji i radia w Gruzji - taką informację podała w piątek Polska Agencja Prasowa, powołując się na rosyjskojęzyczny portal informacyjny Gruzija-online. Michnik temu zaprzecza. Portal przytoczył słowa gruzińskiego rzecznika praw obywatelskich Sozara Subariego, który powiedział, że pomysł wysunięcia kandydatury Michnika na szefa Gruzińskiego Nadawcy Publicznego pojawił się na spotkaniu z organizacjami pozarządowymi. Stwierdził, że z naczelnym "GW" już się konsultowano i że wyraził on gotowość udziału w konkursie. Subari podkreślał, że Michnik jest doświadczonym profesjonalistą i choć nie jest Gruzinem, to cieszy się zaufaniem w Gruzji i innych krajach. Naczelny "GW" odwiedził ten kraj w listopadzie 2007 roku, by pomóc w uregulowaniu konfliktu wokół opozycyjnej telewizji Imedi. Adam Michnik zaprzecza, jakoby chciał kandydować na to stanowisko. "W piątek dwukrotnie telefonowano do mnie z Tbilisi i dwukrotnie oświadczyłem, że moja kandydatura nie wchodzi w grę. W żadnym wypadku nie będę kandydował na to stanowisko" - czytamy w oświadczeniu Michnika, które cytuje serwis Wyborcza.pl. Wymogi konkursu - jak podaje Gruzija-online - to: wyższe wykształcenie i co najmniej pięcioletnie doświadczenie na kierowniczym stanowisku w mediach. Termin zgłaszania kandydatur upływa dzisiaj. Gruzińskie media publiczne to dwa kanały telewizyjne i dwie stacje radiowe.

03 sierpnia 2009 Adam Michnik szefem telewizji? Dwa dni temu „WPROST” podało informację, że reżymowa TV Gruzji zwróciła się do Adama Michnika z propozycja, by został jej szefem. Wiadomość ta była tak absurdalna, że uznałem ją za jakieś przejęzyczenie i w ogóle pominąłem. Ku memu zdumieniu w dzisiejszym wydaniu „Gazety Wyborczej” sam Adam Michnik zdementował tę informację - uściślając, że wprawdzie nie kandyduje na szefa mediów gruzińskiego reżymu, - ale piątek dwukrotnie telefonowano do Niego w tej sprawie z Tbilisi, a On dwukrotnie odmawiał. „Nie należy wierzyć niezdementowanym wiadomościom” - z czego nie wynika, jak wiadomo, że zdementowanym to już koniecznie trzeba wierzyć. Idea, by ktoś proponował cudzoziemcowi objęcie funkcji kierownika czegokolwiek związanego z używaniem szlachetnego języka gruzińskiego jest oczywiście absurdem - natomiast sprostowanie Adama Michnika jest faktem... Więc, o co chodzi? Moim zdaniem jest tylko jedno wytłumaczenie: zmienił się układ sił w Radzie Nadzorczej TVP, - co oznacza, że za parę tygodni lub miesięcy będzie poszukiwany nowy jej szef. Na jego wybór będzie miało decydując wpływ SLD - i PiS. Kandydat, z SLD byłby, dla PiSu nie do przyjęcia, - ale komuch z etykietką „antykomunisty”, niemal styropianowca? Najwyraźniej Adam Michnik ma nadzieję, że ktoś tam sobie o Nim przypomni - i powie: „Skoro nadaje się na szefa dwóch kanałów TV i dwóch programów radio w Gruzji - to tym bardziej da sobie radę w Polsce”. Jestem przekonany, że się przeliczy. Ale - co Mu szkodziło spróbować? JKM

Co to jest łapówka? "WPROST" podało, iż koncern SAAB sprzedał Arabii Saudyjskiej myśliwce "Gripen" za kwotę $74 mld, - przy czym zapłacił łapówkę członkom Rodziny Królewskiej, a jednemu z książąt podarował nawet samolot. Przy ogólnym poziomie korupcji na świecie byłoby to mało interesujące. Już chyba 30 lat temu łapówkę przyjął był holenderski Książę-Małżonek, o podejrzane interesy oskarżony był p. Marek Thatcher, syn lady Małgorzaty itd. Interesujące jest to, ze zdarzyło się w monarchii absolutnej, gdzie szkatuła Króla nie jest oddzielona od państwowej. „Korupcja” w takim układzie jest - wydawałoby się - nonsensem. Są tu dwie możliwości. Pierwsza - mało prawdopodobna: niektórzy członkowie Rodziny Królewskiej chcieli oszwabić swoich krewnych. A druga - bardzo, ale to bardzo prawdopodobna. W krajach Zachodu od prawie 20 lat przyjęło się, że robiąc interesy na Wschodzie - np. w Polsce lub Bangladeszu - bakczysz wręczyć po prostu trzeba. Nie wiem jak w Królestwie Trzech Koron, - ale w Republice Federalnej Niemiec urzędy skarbowe oficjalnie przyjmują to do wiadomości - i odpowiednio księgują jako „koszty uzyskania kontraktu”. Nie znam tajników systemu podatkowego w Szwecji, ale najprawdopodobniej koncernowi SAAB ze względów podatkowych wygodniej było jakieś $7 mld zaksięgować jako „łapówka”. Np. sprzedając za 74 mld (w rzeczywistości za 67 mld, - bo łapówka...) dostał subwencję eksportową od 74, a nie 67 miliardów... I to by wyjaśniało to zdumiewające zjawisko. Ciekawe, jak SAAB będzie się tłumaczył z tego, że łapówki nie dał... JKM

04 sierpnia 2009 To nie droga jest trudna, to trudności są na drodze... Biurokratyczny socjalizm przyspiesza, rośnie w oczach, wyolbrzymia. Coraz więcej głupstw,  nonsens goni nonsens, Ruch Wyzwalania Głupich przybiera na sile. W wyborach miss, stwierdzenie” dać za wygraną” nabiera zupełnie nowego znaczenia. W Bydgoszczy członkom Platformy Obywatelskiej się poprzewracało kompletnie w głowie, szczególnie s senatorowi Janowi Rulewskiemu. Kolejny raz udowadniają, że nie są żadną partią liberalną-, są zwykłymi socjalistami, którzy popierają etatyzm, wysokie podatki, regulacje w gospodarce. Kombinują jak nas obskubać, a to, że chcą zwolnić 12 000 urzędników( zobaczymy, czy to zrobią??)- to będą ci , których zatrudnili w ciągu ostatnich dwóch lat rządów. Bóg im tego nie wybaczy, w końcu nie należy to do jego obowiązków. Senator Jan Rulewski proponuje wprowadzenie podatku od „Coca-Coli” i „Pepsi”(???) Naprawdę niezły pomysł! A jaki oryginalny! Od alkoholów już jest - to, dlaczego ma nie być od oranżady i quadów(!!!!) Bo od nich też.. Że biurokracja nie ma nigdy dość pieniędzy, które nam odbiera, na co dzień i potrzebuje więcej i więcej, więcej, i więcej..  A brzuchy ciągle pełne głodu.. Nienasycenie- jak przy głodzie narkotykowym. Podobno pieniądze z podatku od Pepsi i Coli maja pójść na dofinansowanie  zsiadłego mleka, bo to prawdopodobnie jest lepsze i zdrowsze.  Podobnie jest z  izbami wytrzeźwień, które utrzymują wszyscy podatnicy , szczególnie pijacy, którzy również utrzymują pracowników państwowych Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych.. Taka agencja istnieje po to, żeby żadnego problemu alkoholowego nie rozwiązać, bo wyobrażacie sobie państwo, co by się stało z taką Agencją, gdyby wszystkie  alkoholowe problemy, wszystkich alkoholowych ludzi-  rozwiązała? Trzeba byłoby ja rozwiązać, a wtedy żegnajcie etaciki i posady. Jest wprost przeciwnie! Taka agencja istnieje  dzięki istnieniu alkoholików..  i bez nich nie miałaby szans na zaistnienie! Jak napisał jeden policjant w swoim raporcie:” W czasie jazdy patrolowej zauważyłem dwóch mężczyzn bijących się na jezdni i trzeciego leżącego obok? Ta sprawa wydała mi się, więc podejrzana”(???) Dlatego jak socjaliści chcą dopłacać do czegokolwiek, to zawsze nurtuje mnie pytanie: skąd wezmą na to dopłacanie - pieniądze? Bo jeśli chodzi o Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, to oczywistym, jest,  że żyje ono z naszych podatków,  a sprawy bezpieczeństwa są sprawą wspólną i na bezpieczeństwo państwo powinno przeznaczać pieniądze, bo w końcu, do czego byłoby potrzebne nam państwo, gdyby nawet nie zapewniło nam bezpieczeństwa? Na codzienny kabaret, którego codziennie jesteśmy świadkami? Co prawda ostatnio - jak donosi prasa - Ministerstwo,  któremu przewodzi pan minister Grzegorz Schetyna z Platformy Obywatelskiej, zamówiło na swoje potrzeby- uwaga?- „3 tony ryb, 26 kg kawioru i 36 kg krewetek oraz ośmiornice i szyjki rakowe”(????) No naprawdę(!!!!). Te  3 tony ryb, te 26 kg kawioru i te 36 kg krewetek można byłoby jakoś przełknąć, ale ośmiornice i szyjki rakowe? Co prawda dla naszego bezpieczeństwa mogliby nawet zakupić kaczkę w sosie koperkowym, jagnięcie w polewie miodowej czy   sarnę w galarecie  i sosie musztardowym?! Chciałoby się powiedzieć” smacznego”, gdyby nie zdziwienie, jakie towarzyszy człowiekowi, gdy przeczyta coś podobnego.. Rak by się uśmiał! „W miejscu zamieszkania posiada dobrą opinię, ponieważ nie utrzymuje kontaktów z miejscową ludnością i jest mało znany”- też napisano w raporcie policyjnym, która to policja podlega pod resort MSWiA, który zakupił te smaczności.  Jak już obsmakują się i  się objedzą, zajęliby się szkoleniem policjantów, żeby bardziej precyzyjnie i logicznie się wyrażali? Albo tak:” Według widocznych śladów na śniegu przestępca był w butach bez skarpetek”(???)   I jeszcze:” podejrzany zrobił dużą i małą potrzebę wewnątrz spodni celem uniknięcia odpowiedzialności”(???). Uczniowie na napisaliby weselszego humoru zeszytów.. „Ukrywał się w śmietniku, przez co cuchnął tak intensywnie, że nawet pies służbowy się skrzywił”(????). I Ostatnie:” Odstąpiłem od czynności, ponieważ para wymagała pomocy medyczno - seksualnej”(???) Natomiast pomocy już wkrótce będzie wymagał Zakład Ubezpieczeń Społecznych, jeśli rząd dalej będzie generował bezrobocie poprzez olbrzymie wydatki rządowe, samorządowe, bezprecedensowe w naszej historii traktowanie państwa, czyli nas, jak dojną krowę, która już nie ma mleka, ale którą nadal trzeba doić i marnować  wydojone mleko. ZUS na zasiłki chorobowe, wydał już 3,2 miliarda złotych za pierwsze półrocze bieżącego roku, to jest o 40% więcej niż w podobnym okresie roku ubiegłego(????). Jedni uciekają na chorobowe przed zwolnieniem z pracy, innych nakłaniają do tego sami szefowe. Dobrze, że jest coś takiego jak instytucja ZUS, zawsze można się schować pod jej skrzydła i pobrać 80% dotychczasowego wynagrodzenia, przeczekać, aż „ kryzys przeminie”, bo kryzys pojawił się bez działania poszczególnych rządów, ot tak, ni stąd, ni zowąd- po prostu sam z siebie się pojawił. I nie ma żadnej ludzkiej przyczyny tego zjawiska. A najmniej jest istotny ludzki czynnik rządowy i parlamentarny, który w nieskończoność uchwala antysensowne ustawy, które potem  mają swoje konsekwencje, jak każde postępowanie ludzkie. Skoro ciągle powiększa się budżet, jeśli chodzi o wydatki, to nic dziwnego, że musi rosnąć fiskalizm państwa, który wysysa pieniądze z sektora, w którym ludzie wydają je sensowniej, niż urzędnicy państwowi i samorządowi. Dotyczy to również urzędników pracujących w zusach. .Jak ONI trwonią miliony złotych na kuriozalne siedziby, wakacje w Egipcie- to dobrze! Jak ci co na co dzień wpłacają do budżetu ZUS-u swoje własne pieniądze pod przymusem, i chcą troszeczkę z nich odebrać sobie  w czasie „ kryzysu”, przy pomocy zaprzyjaźnionych lekarzy orzeczników - to oczywiście źle? Urzędnicy ZUS-u zapowiadają kontrolę każdego L-4 wystawionego przez lekarza orzecznika(???). I zapowiadają  wymianę lekarzy orzeczników, bo wydaje im się, że jak wymienią jednych orzeczników na innych, przy tym samym systemie przymusu ubezpieczeń, przymuszających  państwowo niewolników do płacenia- to wszystko nagle się zmieni jak za dotknięciem  czarodziejskiej różdżki. Zmieni się być może jedynie mafia orzeczników, którzy robią wielkie pieniądze na świadczeniu usług  bezrobotnym, polegających na fikcyjnym  generowaniu chorób.  I wszystko jest zgodne z prawem. A wystarczy  przecież znieść przymus ubezpieczeń społecznych. Dobrze, że w Polsce nie ma zbyt wielu szpitali psychiatrycznych, bo byłoby tak jak w pewnym miasteczku, w którym właśnie był szpital psychiatryczny, i gdy splajtował  jedyny duży zakład, połowa miasta przebywała na długich zwolnieniach psychiatrycznych(????). No, bo gdzie mieli iść po poradę? Nie wiem tylko, co z kaftanami bezpieczeństwa- czy starczyło dla wszystkich, ale to już szczegół, być może nie warty wzmianki.. A czym różni się ów proceder, od proponowanego przez socjalistyczny  rząd Platformy Obywatelskiej  i Polskiego Stronnictwa Ludowego a dotyczący „ rocznych płatnych urlopów”(????) Też będzie płacenie za nic - nie robienie! Socjalizm potrzebuje ciągłych ofiar! I jest baaaaaardzoooo - kosztowny. I będzie istniał i się rozwijał dopóki starczy pieniędzy. A jak się dodrukuje i znowu zabraknie- to zaczną się konfiskaty leninowskie.  Tak po prostu… Przyjdą i zabiorą! Nie wierzycie państwo? To zobaczycie.. WJR

W myśl zasady przyczynowości Jak wiadomo, spiskowa teoria dziejów jest surowo zabroniona, w związku, z czym nawet najbardziej spostrzegawczy i inteligentni obserwatorzy i komentatorzy w trosce o swoją reputację, starają się nie zauważać słoni w menażerii. W rezultacie upodabniają się do tzw. „strasznych mieszczan” ze znanego wiersza Juliana Tuwima, co to widzieli „wszystko oddzielnie”, niczego z niczym nie mogąc skojarzyć. Jeśli nawet już ktoś zauważy utrzymywanie się w tzw. międzynarodowych mediach, a nawet nasilanie antypolskiej publicystyki, to skłonny jest traktować ją jako zjawisko bez przyczyny i skutku. Tymczasem, jak wiadomo, światem rządzi zasada przyczynowości, która mówi, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a każda przyczyna pociąga za sobą następstwa. W takiej sytuacji warto chyba zadać sobie pytanie, co sprawia, że w tzw. międzynarodowych mediach nasila się antypolska propaganda. Zwróćmy uwagę, że chociaż płynie ona z różnych kierunków, to jednak sprawia wrażenie skoordynowanej, ponieważ, niezależnie od źródła, z którego wypływa, niesie jedno i to samo przesłanie. Takie mianowicie, że organiczną właściwością Polaków jest antysemityzm. Taką tezę lansuje zarówno „światowej sławy historyk”, jak i maleńcy uczeni drobniejszego płazu, od których roi się również w Polsce, no i odkrywcy okazjonalni. Mniejsza już o to, że za antysemityzm uchodzi dzisiaj nie tylko krytyka konkretnego postępowania jakichś Żydów, czy żydowskich środowisk, a także - krytyczna ocena polityki Izraela, bo znacznie ważniejsza jest konsekwencja w przypisywaniu antysemityzmu i to organicznego, właśnie Polakom. Tymczasem krytyczny stosunek do Żydów, czy Izraela nie jest wcale polską specyfiką; powiedziałbym nawet, że na tle polskiego safandulstwa gdzie indziej, przybiera on formy bardziej demoniczne, chociaż oczywiście bez ostentacji. Tym bardziej, więc interesująca jest przyczyna, dla której na celowniku płomiennych pogromców antysemityzmu znalazła się akurat Polska. Jednym z celów, jakiemu propaganda ta może być podporządkowana, jest doprowadzenie Polaków, a ściślej - kręgów rządzących Polską do większej ustępliwości wobec żądań żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, które ostatnio odnotowały wielki sukces na konferencji w Pradze, uzyskując pozory legalności dla swoich roszczeń w stosunku do tzw. mienia bez spadkowego. Czy jednak zaspokojenie tych finansowych żądań jest celem samym w sobie, czy też może stanowić narzędzie do osiągnięcia kolejnego celu? Wykluczyć tego niestety nie można - również w związku z tak zwanym pogłębianiem integracji europejskiej. Uczestnictwo w tym procesie wiąże się dla Polski z ryzykiem scenariusza rozbiorowego nie tylko ze względu na stopień agenturalnej penetracji naszego państwa, ale przede wszystkim ze względu na to, iż politycznym kierownikiem przyszłego europejskiego imperium, jakie powstanie po ewentualnej ratyfikacji traktatu lizbońskiego, są i będą Niemcy, z którymi Polska ma niezałatwione remanenty po II wojnie światowej. Niemcy, dla których fundamentem europejskiej polityki jest i będzie strategiczne partnerstwo z Rosją. Realizacja niemieckiego planu odzyskania terytoriów utraconych na skutek wojny przegranej przez Adolfa Hitlera oznaczałaby zakończenie procesu zjednoczenia Niemiec, któremu Rosja nie sprzeciwia się już od końca lat 80-tych stawiając jedynie warunek, by między zjednoczonymi Niemcami a Rosją, czy strefą rosyjskich wpływów, utworzona została strefa buforowa, czyli obszar rozbrojony i pozbawiony przemysłu ciężkiego, który w razie, czego można by przestawić na produkcję zbrojeniową. Nietrudno zauważyć, że od pewnego czasu Polska przekształcana jest w strefę takiej półprzemysłowej - półrzemieślniczej wytwórczości, - co wychodzi naprzeciw postulatom sformułowanym jeszcze w roku 1915 w projekcie „Mitteleuropa”, by w Europie Środkowej zainstalować niemieckie protektoraty o gospodarkach peryferyjnych i uzupełniających gospodarkę niemiecką. Ten proces wzbudza w niektórych kręgach polskiego społeczeństwa rosnący niepokój, który na razie nie ujawnia się w żadnych, nie tylko spektakularnych formach. Ale realizacja scenariusza rozbiorowego mogłaby wzbudzić sprzeciw - a w tej sytuacji rozsądniej byłoby poddać społeczeństwo polskie jakiejś kurateli, niż pozostawiać je samopas. Czy to intensywne informowanie opinii światowej o organicznym antysemityzmie Polaków nie jest, aby przygotowaniem do narzucenia takiej kurateli? W takiej sytuacji każdą próbę buntu można by przedstawić jako wybuch organicznego polskiego antysemityzmu, co nie tylko usprawiedliwiłoby nawet brutalną pacyfikację, ale nawet nadałoby jej charakter zabiegu pedagogicznego. I dopiero na tym tle można zrozumieć sens i celowość antypolskiej propagandy, której, jako społeczeństwo, jako naród, przeciwstawiamy jedynie ubożuchne, amatorskie improwizacje. SM

Biłgorajski chłop opętany przez Żydów Pisząc o Władysławie Machejku Stefan Kisielewski nazwał go „chłopem opętanym przez komunistów”. Lista opętanych na Władysławie Machejku oczywiście się nie kończy. Kolejnym przykładem opętanego chłopa jest Henryk Wujec, mąż pani Ludwiki Okrętówny, córki zasłużonego ubeka Zygmunta, a tak naprawdę - Nachamiasza Okręta. Różnica między Henrykiem Wujcem i Władysławem Machejkiem polega na tym, że Władysław Machejek został opętany przez komunistów, podczas gdy biłgorajski chłop Henryk Wujec - przez Żydów, którzy bywają komunistami albo nieprzejednanymi antykomunistami - w zależności od mądrości etapu. Czy jednak są akurat komunistami, czy „lewicą laicką” - tak czy owak tworzą tzw. warszawski Salon, w którym co prawda nie ma podłogi, ale za to są fumy oraz koneksje i fortuny - te ostatnie - prawdziwe. Najwyraźniej „Salon”, a zwłaszcza - jego możliwości, musiały biłgorajskiemu chłopu zaimponować do tego stopnia, że za swój punkt honoru uznał akomodowanie się do wszystkich wyznaczanych przezeń „mądrości etapu”. Dlatego - jak pamiętam - Henryk Wujec w KOR-rze ofiarnie biegał za chłopaka do roboty, którą wyznaczali mu starsi i mądrzejsi. I tak już zostało. Toteż, kiedy, testując naszych pozerów, zajmujących stanowiska prezydenta Rzeczypospolitej, ministra spraw wewnętrznych i ministra spraw zagranicznych, ukraińscy szowiniści wysłali dzieci „szlakiem Stefana Bandery”, Henryk Wujec w audycji emitowanej, w TVN-24 3 sierpnia br,nikczemnie przypisał księdzu Tadeuszowi Isakowicz-Zaleskiemu odpowiedzialność za odrodzenie na Zachodniej Ukrainie kultu Stefana Bandery. Tymczasem ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski z renesansem tym nie ma nic wspólnego. Odpowiedzialność za to ponoszą - po pierwsze - Stany Zjednoczone, które po II wojnie światowej, z uwagi na sowieckie zagrożenie Europy Zachodniej, machnęły ręką na hitlerowskie („nazistowskie” - he, he!) koneksje OUN-UPA, podobnie jak na przeszłość Reinhardta Gehlena bo potrzebowały antysowieckich dywersantów. Trzeba przyznać, że OUN-UPA skrzętnie to wykorzystała i obecnie banderowcy są politycznymi kierownikami wszystkich ośrodków ukraińskich - również Związku Ukraińców w Polsce. Na skutek lizusostwa prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, któremu wydawało się, że właśnie za podlizywanie się Amerykanom zostanie wynagrodzony posadą sekretarza generalnego ONZ, Rzeczpospolita Polska i pozujący na polityków kabotyni w rodzaju Lecha Wałęsy, podczas tzw. „pomarańczowej rewolucji” poparli Wiktora Juszczenkę, którego nawet najbliższe polityczne zaplecze - bo w postaci małżonki - stanowią banderowcy. I to jest grono następnych odpowiedzialnych za renesans kultu Stefana Bandery nie tylko na Ukrainie, - ale również w Polsce. Trzecim odpowiedzialnym jest niewątpliwie prezydent Lech Kaczyński, który w stosunkach z Ukrainą strategię plucia pod wiatr opanował do perfekcji, między innymi na skutek otaczania się coraz głupszymi doradcami, (przy czym jest to tłumaczenie uprzejme). Więc chociaż moskiewska wizyta amerykańskiego prezydenta Baracka Husejna Obamy wyjaśniła, że USA, do czasu wyjaśnienia sytuacji w Iranie, na razie żadnych dywersantów nie potrzebują, politycy ukraińscy postanowili przetestować polskich pozerów przy pomocy dzieci - jak się okazało - z powodzeniem - gdyby nie reakcja środowisk kresowych i ks. Tadeusza Isakowicz-Zaleskiego, którzy ośmielili się zwrócić uwagę na tę - jak to nazwali - „prowokację”. Tymczasem to nie jest żadna „prowokacja”, (bo, do czego niby miała Polskę „sprowokować”, jeśli nie do okazania bierności?) tylko rodzaj rozpoznania walką, jak daleko wobec Rzeczypospolitej Polskiej banderowcy mogą się dzisiaj posunąć. A ponieważ na obecnym etapie żydowskie lobby w Polsce nastawia się wobec Rzeczypospolitej na scenariusz rozbiorowy, to i chłop opętany przez Żydów, czyli Henryk Wujec, przekracza granice już nie tylko przyzwoitości, ale zwyczajnego rozsądku w podlizywaniu się banderowcom pod pretekstem tzw. „pojednania”. Józef Mackiewicz zauważył kiedyś, że Niemcy robią z Polaków bohaterów, podczas gdy Sowieci - gówno. Okazuje się, że nie tylko Sowieci. Inni też to potrafią. SM

Rzecznik praw obywatelskich: za dużo uprawnień dla ABW Nowelizacja ustawy o zarządzaniu kryzysowym. Dr Janusz Kochanowski ma zastrzeżenia do rządowego projektu. - Nowe przepisy stwarzają ryzyko nadużyć, a także budzą wątpliwości, co do zgodności ustawy z konstytucją - twierdzi informator „Rzeczpospolitej” z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Ustawę nowelizującą obowiązujące dotąd przepisy o zarządzaniu kryzysowym Sejm przyjął pod koniec czerwca, po wakacjach będzie nad nią pracować izba wyższa parlamentu. Choć rządowy projekt nie wszedł jeszcze w życie, już wzbudza wiele zastrzeżeń. O wątpliwościach opozycyjnych parlamentarzystów, organizacji pozarządowych i ekspertów ds. bezpieczeństwa jako pierwsza miesiąc temu informowała „Rz”. Kontrowersje wzbudzają głównie nowe przepisy nakazujące firmom zarządzającym tzw. infrastrukturą krytyczną (to np. wodociągi, teleinformatyka, transport) obowiązek wyznaczenia pełnomocników do kontaktów z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Projekt, zdaniem krytyków, daje też agencji niekontrolowany dostęp do informacji oraz dokumentów w tych przedsiębiorstwach. Przedstawiciele ABW uczestniczyli w pracach nad nowymi przepisami. Sprawą zainteresował się rzecznik praw obywatelskich, do którego PiS w czerwcu skierował pismo z prośbą o opinię na temat projektu. „Rz” dotarła do odpowiedzi wysłanej przez Janusza Kochanowskiego do partii Jarosława Kaczyńskiego. Wynika z niej, że rzecznik negatywnie ocenia nowelizację ustawy o zarządzaniu kryzysowym. Jego obawy dotyczą właśnie art. 13a ustawy, który przyznaje szefowi ABW prawo do wydawania specjalnych zaleceń zarządom przedsiębiorstw. Dr Kochanowski jest zaniepokojony, że ustawa nie precyzuje charakteru tych poleceń, a także nie wprowadza możliwości odwołania się od nich. ABW zastrzeżeniami rzecznika jest zaskoczone. - Zawarte w ustawie o zmianie ustawy o zarządzaniu kryzysowym regulacje są zgodne z wytycznymi i zaleceniami Unii Europejskiej w zakresie zwalczania terroryzmu i reagowania kryzysowego - przekonuje ppłk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska, rzecznik agencji. - Ideą tej ustawy jest przywrócenie państwu i jego organom realnej funkcji ochrony bezpieczeństwa państwa i jego obywateli. Tymczasem PiS nie zamierza odpuścić sprawy. - Gdy prace nad ustawą zostaną zakończone, zwrócimy się do RPO o zaskarżenie jej do Trybunału Konstytucyjnego - zapowiada poseł Jarosław Zieliński, zasiadający w Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Wojciech Wybranowski

NIETYKALNY - (6) ZAKOŃCZENIE Działalnością Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i sprawami jej szefa interesował się kilkakrotnie Rzecznik Praw Obywatelskich. W grudniu ubiegłego roku Janusz Kochanowski, na wniosek Stowarzyszenia „Stop Korupcji” zwrócił się do Donalda Tuska o „zbadanie zastrzeżeń, co do niezależności szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ppłk Krzysztofa Bondaryka w związku z pobieraniem przezeń wysokich uposażeń od Polskiej Telefonii Cyfrowej”. We piśmie RPO czytamy, iż wnioskodawca „ powołując się na publikacje prasowe, wskazał na pobieranie przez ppłk K. Bondaryka wysokich uposażeń od Polskiej Telefonii Cyfrowej sp. z o.o., gdzie był zatrudniony przed objęciem funkcji w ABW. Podniósł w tym kontekście także odmowę udostępnienia przez Szefa ABW swego kontraktu menedżerskiego z PTC Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu oraz wskazał na możliwość istnienia kolizji interesów w związku z pobieraniem przez ppłk. K. Bondaryka uposażenia z PTC już w trakcie pełnienia funkcji Szefa ABW”. Ponieważ na stronie internetowej RPO, nie umieszczono odpowiedzi na to wystąpienie przypuszczam, że premier rządu nie zechciał jej jeszcze udzielić. Rzecznika zainteresował również projekt PESEL2, o którym obszernie pisałem w poprzednim wpisie. W lutym 2008 r. Janusz Kochanowski poprosił ministra Grzegorza Schetynę o udzielenie informacji na temat szczegółowej koncepcji systemu PESEL 2, w tym funkcji, jaką w zamiarach MSWiA ma spełniać projektowany system. RPO pisał m.in.: „Zgodnie z przepisem art. 51 ust. 2 Konstytucji RP, władze publiczne nie mogą pozyskiwać, gromadzić i udostępniać innych informacji o obywatelach niż niezbędne w demokratycznym państwie prawnym. Co za tym idzie, organy władzy publicznej nie mogą w sposób dowolny ustalać zasobu informacji, jakie mają zamiar gromadzić na temat obywateli. Tymczasem, z wyłaniającego się obrazu systemu PESEL 2 można wnioskować, że planowany zakres danych osobowych gromadzonych w systemie jest niezwykle szeroki. Z informacji uzyskanych przeze mnie do chwili obecnej nie wynika w sposób precyzyjny, do jakich celów mają służyć konkretne dane ujawnione w projektowanym systemie”. Udzielając rzecznikowi odpowiedzi, podsekretarz stanu w MSWiA Witold Dróżdż zapewnił, że PESEL2 będzie zawierał wyłącznie dane w zakresie dotychczasowego zasobu PESEL i nie planuje się gromadzenia danych dotyczących, m.in.: wysokości zarobków, wysokości podatków, miejsca leczenia i jego powodów oraz liczby mandatów za złe parkowanie. W systemie mają nie być zamieszczane informacje o fakcie zalegania ze składkami ZUS, statusie rozliczeń z urzędem skarbowym, kontach bankowych i statusie stosunków obywatela z policją. Jednocześnie potwierdził, że Projekt pl.ID stanowi kontynuację działań rozpoczętych w ramach PESEL2 i jest drugim etapem Programu PESEL2. Pisałem o tym w piątej części cyklu zwracając uwagę, że choć oficjalnie Projekt PESEL2 został zakończony w listopadzie 2008 roku, jego kluczowy składnik dotyczący Rejestru Identyfikacji Obywateli jest realizowany w ramach wprowadzania elektronicznego dowodu osobistego. W sierpniu ubiegłego roku Janusz Kochanowski skierował również interpelację do samego szefa ABW, pytając go o zabezpieczenie sieci teleinformatycznych w Polsce przed cyberatakami. Zaniepokojony artykułami w prasie RPO pytał Bondaryka, na ile urzędy państwowe są zabezpieczone przed zakłóceniami i blokadami serwerów, oraz prosił o informację, czy "badane są źródła informacji pojawiających się na forach internetowych, które w okresie napięć politycznych, zwłaszcza podczas ostatniej wizyty prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i innych przedstawicieli władz państwa w Gruzji, noszą cechy informatycznej propagandy". Rzecznik chciał również wiedzieć, czy sieci teleinformatyczne urzędów państwowych, systemów komunikacji i bankowe posiadają stosowne zabezpieczenia oraz jak ABW ocenia stan bezpieczeństwa państwa "w zakresie ochrony przed bezprawnymi działaniami w cyberprzestrzeni, a także, czy odnotowano tego rodzaju przypadki i jaka jest skala zagrożeń w tej materii". W odpowiedzi Bondaryk poinformował rzecznika, że „w MSWiA podjęto prace nad rządowym planem ochrony cyberprzestrzeni, a także trwają prace legislacyjne zmierzające do ochrony infrastruktury krytycznej państwa. ABW zgłosi propozycje ochrony cyberprzestrzeni”. Dokument o którym wspomina Bondaryk to „Rządowy program ochrony cyberprzestrzeni na lata 2009 -2011”, przyjęty przez rząd Tuska w marcu 2009 roku. Dokument niezwykle istotny, jeśli chcemy dokonać oceny zamiarów obecnej ekipy w zakresie nadzoru teleinformatycznego. Myślę, że niewiele osób miało możliwość zapoznania się z tym dokumentem, a jeszcze mniej ma świadomość zagrożeń, jakie może przynieść jego realizacja.

Najważniejsze cele programu to „zwiększenie poziomu bezpieczeństwa krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa skutkujące zwiększeniem poziomu odporności państwa na ataki cyberterrorystyczne, oraz stworzenie i realizacja spójnej dla wszystkich zaangażowanych podmiotów administracji publicznej oraz innych współstanowiących krytyczną infrastrukturę teleinformatyczną państwa polityki dotyczącej bezpieczeństwa cyberprzestrzeni”. Nie trzeba nikogo przekonywać, że w obliczu realnego zagrożenia tzw. cyberterroryzmem tworzenie tego rodzaju opracowań rządowych jest rzeczą potrzebną, a wręcz konieczną. Podobne programy powstały w wielu państwach unijnych i spełniają rolę gwaranta bezpieczeństwa teleinformatycznego. Nie w każdym jednak państwie ogromne uprawnienia, wynikające ze szczegółowych ustaw i rozporządzeń trafiają w ręce człowieka, który - jak świadczą rozliczne przykłady - nie spełnia wymogów elementarnej rzetelności. To, bowiem, co zapisano w programie wydaje się projektem „skrojonym” pod pana Bondaryka.

Jak możemy przeczytać, jego adresatami ma być „administracja publiczna i inne podmioty zarządzające zasobami krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa oraz beneficjenci systemów, sieci i usług teleinformatycznych stanowiących krytyczną infrastrukturę teleinformatyczną państwa?. Jednym z podstawowych założeń programu jest ścisła współpraca „realizatorów programu” z sektorem prywatnym, - czyli „operatorami telekomunikacyjnymi dysponujących infrastrukturą telekomunikacyjną stanowiącą podstawę zapewnienia komunikacji w państwie. Należy jednak podkreślić, że zagadnienie ochrony cyberprzestrzeni nie dotyczy jedynie sfery teleinformatycznej, ale również sfery innych usług, np. usług sektora bankowego”. Kim są owi „realizatorzy programu” dowiadujemy się na stronie 6 : „Realizatorami programu będą podmioty odpowiedzialne za ochronę infrastruktury krytycznej kraju, w tym przede wszystkim krytycznej infrastruktury teleinformatycznej. Z tego względu wiodące role w realizacji programu odgrywać będą: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji (MSWiA) jako podmiot odpowiedzialny za informatyzację państwa oraz infrastrukturę krytyczną oraz Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) jako podmiot odpowiedzialny za bezpieczeństwo wewnętrzne państwa. Ponieważ jedynie nieznaczna część infrastruktury krytycznej, w tym teleinformatycznej, jest własnością państwa, natomiast większość zasobów stanowi własność prywatną, dużą rolę w realizacji programu powinny mieć te podmioty prywatne, które są właścicielami zasobów stanowiących infrastrukturę państwa”. By nie było wątpliwości, program zakłada, że „odpowiedzialność za koordynację działań przeciw cyberprzestępczości oraz realizację programu sprawować będzie Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji jako minister właściwy dla zagadnień dotyczących informatyzacji państwa i bezpieczeństwa publicznego, a odpowiedzialność za podejmowanie działań przeciw cyberterroryzmowi, jako szczególnych przypadków cyberprzestępstw, sprawować będzie Szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego”. Projekt przewiduje zatem, że Krzysztof Bondaryk będzie posiadał nieograniczone wprost kompetencje w zakresie „współpracy z sektorem prywatnym” - czyli również swoim niedawnym pracodawcą - Polską Telefonią Cyfrową, bankami i licznymi przedsiębiorstwami, m.in. należącymi do Zygmunta Solorza. Ponieważ współpraca odbywać się będzie w ramach zarządzania tzw. infrastrukturą krytyczną, kluczową dla bezpieczeństwa państwa, nie istnieją praktycznie żadne możliwości sprawowania nadzoru nad tym procesem, a wszystkie decyzje ABW w tej kwestii pozostaną utajnione. Ponadto - Bondaryka obdarza się prawem do „podejmowania działań przeciwko cyberterroryzmowi”. Problem polega na tym, że dotąd w polskim prawie nie istnieją definicje pojęć „cyberterroryzm” i „cyberprzestępstwo” - o czym zresztą wspomina się w programie -postulując konieczność prawnego zdefiniowania tych terminów. Można, zatem łatwo przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie praktyka działania. Jeśli bowiem na str.10 stwierdza się, iż „ brak precyzyjnych definicji może powodować wątpliwości polegające na trudności w ustaleniu organu właściwego dla ścigania sprawców cyberprzestępstwa”,by już na następnej obdarzyć szefa ABW odpowiedzialnością za „działania przeciw cyberterroryzmowi” - nietrudno dociec, że praktyka ścigania cyberprzestępców wyprzedzi długoletnie, prawnicze spory. Przy braku szczegółowej regulacji jest oczywiste, że ABW może w praktyce zaliczyć do cyberprzestępców każdego internautę, portal lub firmę, a jedynym kryterium „cyberprzestępstwa” będzie ocena szefa ABW. Jeśli nawet w postępowaniu sądowym, zarzut okaże się bezprzedmiotowy, podejrzenie o enigmatyczne „cyberprzestępstwo” wystarczy, by wobec delikwenta podjąć działania operacyjne; inwigilację, podsłuch itp.Uprawnienia Bondaryka wyszczególniono na str.14. Mają do nich należeć m.in.: - opracowanie oraz zarządzanie systemem koordynacji zwalczania, przeciwdziałania i reagowania na zagrożenia i ataki na cyberprzestrzeń państwa, w tym prowadzenie rejestru systemu krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa. Szef ABW powinien dokonywać wpisu do powyższego rejestru - z urzędu - w przypadku organów administracji rządowej, samorządowej, państwowych osób prawnych jak i - na wniosek - w przypadku przedsiębiorstw i organizacji społecznych realizujących zadania publiczne, - gromadzenie i przetwarzanie informacji w rejestrze oraz ich udostępnianie, - opracowywanie analiz w zakresie krytycznej infrastruktury teleinformatycznej państwa, - kontrolę ochrony systemu lub sieci teleinformatycznej wpisanej do rejestru, Dodatkowy, ogromny obszar władzy dotyczy tzw. administratorów systemu. Projekt, bowiem przewiduje, że „w każdej jednostce organizacyjnej w ramach systemu ochrony krytycznej infrastruktury teleinformatycznej zostanie powołany administrator systemu. W tym celu określone zostaną minimalne wymagania do obsady stanowiska administratora. Wśród wymagań dla administratorów, które będzie musiał spełnić kandydat na to stanowisko będzie obowiązek posiadania stosownego certyfikatu poświadczającego odbycie specjalistycznego przeszkolenia przez ABW lub SKW w ramach swojego obszaru kompetencyjnego”. Tym samym, zmonopolizowany już niemal w całości przez ABW „rynek” certyfikatów bezpieczeństwa zostanie poszerzony o nowe możliwości wpływów. Na podstawie prerogatyw wynikających z tego projektu ABW - jako instytucja nadzorująca, będzie miała prawo wstępu do obiektów i pomieszczeń tysięcy podmiotów gospodarczych, wglądu w ich dokumentację techniczną, żądania udostępnienia do kontroli systemu lub sieci teleinformatycznej, wydawania poleceń pokontrolnych i żądania wyjaśnień. Pierwsze efekty rządowego programu, widoczne są już w nowelizacji ustawy o zarządzaniu kryzysowym i wzbudziły uzasadnione zastrzeżenia Rzecznika Praw Obywatelskich. Wojciech Wybranowski w dzisiejszej „Rzeczpospolitej” pisze, że „Kontrowersje wzbudzają głównie nowe przepisy nakazujące firmom zarządzającym tzw. infrastrukturą krytyczną (to np. wodociągi, teleinformatyka, transport) obowiązek wyznaczenia pełnomocników do kontaktów z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Projekt, zdaniem krytyków, daje też agencji niekontrolowany dostęp do informacji oraz dokumentów w tych przedsiębiorstwach. Przedstawiciele ABW uczestniczyli w pracach nad nowymi przepisami”. W czerwcu br. roku pismo w tej sprawie skierował do rzecznika klub PiS, prosząc o opinię na temat projektu ustawy. Obawy Janusza Kochanowskiego dotyczą art. 13a ustawy, który przyznaje szefowi ABW prawo do wydawania specjalnych zaleceń zarządom przedsiębiorstw. Kochanowski jest zaniepokojony, że ustawa nie precyzuje charakteru tych poleceń, a także nie wprowadza możliwości odwołania się od nich. Zagrożeń wynikających z rządowego programu ochrony cyberprzestrzeni jest znacznie więcej, niż próbowałem tu wskazać. Dopiero przełożenie go na konkretne ustawy i rozporządzenia, może ukazać prawdziwą skalę niebezpieczeństwa. Warto podkreślić, że nie sam program stanowi zagrożenie i byłoby absurdem upatrywanie w nim wyłącznie ograniczeń dla naszych wolności, lub pola do korupcji i nadużyć. Problem pojawia się wówczas, gdy tego rodzaju uprawnienia trafią do instytucji, na której czele stoi człowiek uwikłany w niejasne, biznesowe relacje, podatny na naciski, owładnięty obsesją budowania swojej pozycji poprzez gromadzenie informacji. Tym samym - realna władza, jaką może nabyć ten człowiek jest niewspółmiernie wielka do poziomu jego kwalifikacji, a przede wszystkim - predyspozycji moralnych. Kończąc cykl poświęcony „nietykalnemu” mam świadomość, że pan Bondaryk nieprędko zniknie z polskiej sceny politycznej i nadal trzeba z wielką uwagą przyglądać się jego poczynaniom, dostrzegając zagrożenia tam, gdzie one rzeczywiście istnieją. Skłonności Krzysztofa Bondaryka, nie idą bowiem w parze z jawnością działań podejmowanych przez ABW, ani obowiązkiem udzielania wyjaśnień podmiotom uprawnionym do stawiania trudnych pytań. Milczenie premiera w sprawie zarzutów dotyczących kontraktu z PTC oraz ignorowanie wszystkich, licznych oskarżeń dowodzi, że szef ABW ma mocną pozycję i został wyznaczony na wykonawcę planów rządzącego układu. Choć można snuć hipotezy próbując wyjaśnić fenomen „nietykalności” Bondaryka, nie sposób nie dostrzec, że intencje objęcia Polaków wielorakim nadzorem, a przy tym stworzenia biznesowego zaplecza dla „antyrozwojowych grup interesów” dają dostatecznie mocne i logiczne wyjaśnienie tym relacjom. W tak zdefiniowanym układzie, szef ABW spełnia rolę ogniwa pośredniczącego między mocodawcą, a kontrahentem w wykonywaniu konkretnych, zleconych przedsięwzięć.  Jeśli ten obraz nałożymy na realny potencjał władzy, zawarty w rządowym programie ochrony cyberprzestrzeni i dziesiątek innych przepisów umożliwiających Bondarykowi nadzór nad systemami informacji związanymi z naszą aktywnością życiową: ZUS, NIP, REGON, ewidencja skazanych, ewidencja pojazdów i gruntów, PESEL2, -pojawi się wizja państwa policyjnego, przy której utopia Orwela wyda się niegroźną, literacką baśnią. Aleksander Ścios

Minister udawał, że nie wie 2 lipca członek delegacji polskiego rządu, która przebywała na Ukrainie, został poinformowany o planowanym przez Ukraińców prowokacyjnym rajdzie. W skład delegacji wchodzili m.in. ministrowie: Grzegorz Schetyna, Radosław Sikorski i Mirosław Drzewiecki Sprawa skandalicznego rajdu rowerowego młodych Ukraińców europejskimi śladami zbrodniarza Stepana Bandery, którego trasa wiedzie przez Polskę, była znana przedstawicielom rządu. Jeszcze 22 lipca lwowscy Polacy dotarli do członka polskiej delegacji goszczącej na Ukrainie i poinformowali go m.in. o tej sprawie. Tymczasem MSZ najpierw symulowało niewiedzę, a po protestach środowisk kresowych sprawę "zbadało" i zbagatelizowało, ograniczając się do wyrażenia nadziei, że Ukraińcy z szacunkiem odnosić się będą do historii naszego kraju. Po alarmujących władze państwowe listach płynących ze środowisk kresowych, dotyczących biegnącego m.in. przez Polskę rajdu rowerowego młodzieży ukraińskiej w poszukiwaniu śladów Stepana Bandery, resort spraw zagranicznych zapewniał, że po zapoznaniu się ze sprawą podejmie stosowne działania. Niestety, polską dyplomację stać było jedynie na wyrażenie ustami Piotra Paszkowskiego, rzecznika MSZ, nadziei, iż ukraińscy uczestnicy rajdu z szacunkiem odnosić się będą do historii naszego kraju. - Uważamy, że w stosunku do organizatorów i uczestników imprezy, której jawnym celem jest propagowanie na terytorium Polski postaci jednego z przywódców zhańbionej ludobójstwem popełnionym na polskich, żydowskich i ormiańskich obywatelach Kresów Wschodnich II RP OUN-UPA, powinny paść o wiele mocniejsze w wymowie słowa aniżeli wyrażenie nadziei, że ich zachowanie nie narazi ich na interwencję służb podległych MSWiA lub innych organów porządku publicznego - zauważa dr Jerzy Bukowski z Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie. Choć wydawałoby się, że taka interwencja jest najlepszym świadectwem nieudolności polskiej dyplomacji, to napływające z Ukrainy sygnały pozwalają twierdzić, że jest jeszcze gorzej. Upubliczniona została, bowiem korespondencja jednego z Polaków mieszkających we Lwowie, który twierdzi, że członkowie rządu o problemie byli informowani. "22 lipca gościli u nas ministrowie Grzegorz Schetyna, Radosław Sikorski i Mirosław Drzewiecki. (...) Nasze środowisko starało się dotrzeć do członków delegacji, aby opowiedzieć o różnych intrygach, które czynią pogrobowcy Bandery, w tym też o rajdzie cyklistów do Polski, w czasie, którego odbędzie się promocja owego zbrodniarza. Jednemu z członków delegacji powiedzieliśmy wszystko, od A do Z" - czytamy w liście. W sprawie rajdu głos zabrała także Podkarpacka Liga Samorządowa, która wystosowała do marszałka województwa podkarpackiego oraz wojewody podkarpackiego list, w którym apeluje o podjęcie działań mających na celu ochronę prawa Rzeczypospolitej Polskiej i godności ofiar pogromów dokonywanych przez OUN-UPA. Sprawą zainteresowani zostali także przedstawiciele władz Krakowa. Z kolei Światowy Kongres Kresowian na ręce ministra spraw wewnętrznych złożył wniosek o zobowiązanie komendanta wojewódzkiego policji i straży granicznej w Rzeszowie do bezzwłocznego wszczęcia postępowania, aby nie dopuścić do wjazdu na teren Polski rajdu. "Rajd, który odbywa się w czasie, kiedy Polska obchodzi 66. rocznicę zagłady Polaków na Kresach Wschodnich II RP, bezpośrednio po przyjęciu przez Sejm Rzeczypospolitej uchwały potępiającej zbrodnie OUN-UPA, jest jaskrawą prowokacją, mającą na celu podeptanie godności Polski i Polaków" - napisał Jan Skalski, prezydent ŚKK. Kongres złożył też w piśmie zawiadomienie o popełnieniu przez uczestników rajdu przestępstwa propagowania faszyzmu. Marcin Austyn

Promocja donosicielstwa? Jednym ze skutków złego prawa jest to, że konieczna jest jego szybka zmiana - przeważnie na jeszcze gorsze. Rozmijające się z prawdą prawo prowadzi prędzej czy później na jakieś już bezdyskusyjne, oczywiste dla wszystkich bezdroża. Po dostrzeżeniu tych bezdroży próbuje się jednak to "prawo" niekiedy podeprzeć jakąś umysłową protezą i już może wydać się niektórym takie, jak należy. Przykładu takich działań dostarczają wydarzenia po ogłoszeniu przez ministra sprawiedliwości planu zezwolenia na posiadanie "niewielkiej" ilości narkotyków "na własny użytek". Za kilka dni usłyszeliśmy o zmianie tej propozycji. Do więzienia mieliby powędrować tylko ci, którzy nie zechcą "współpracować" z organami ścigania, czyli nie zechcą ujawnić jakiegoś "rozprowadzającego" narkotyki, niekiedy handlującego nimi, a niekiedy nie. Odnośnie do trafności tej poprawki rozpętała się medialna dyskusja. Zamiast jednak zauważenia przez którąś ze stron tego sporu nietrafności samej wyjściowej propozycji - czyli nietrafności legalizacji posiadania i używania narkotyków - usłyszeliśmy szereg pro i contra tylko odnośnie do jednego jej szczegółu. Jedni wyrazili obawy o bezpieczną przyszłość policyjnych informatorów, a drudzy - zgorszenie zagrzewaniem przez medialną konkurencję do opieszałości w walce z handlarzami "białą" śmiercią. Słysząc o bezradności organów ścigania wobec chęci bandytów wieszania się w arcystrzeżonych więzieniach, aby tylko nie ujawnić arcyważnych faktów, dobrze rozumiemy, że przyszłość policyjnych informatorów nie jest różowa. Musi być albo czarna, albo zaszczytna. Dla prawdy i sprawiedliwości, ratowania kolegów przed dilerami, trzeba być gotowym do pójścia nawet na śmierć z ręki polityków, skorumpowanych policjantów i gangsterów. To jest przyszłość zaszczytna dla tych, którzy demaskują zło dla realizacji dobra. Takie postawy troski o wspólne dobro trzeba promować, również za pomocą prawa stanowionego, do czego ono się nadaje ze swojej istoty. Czymś jednak zupełnie innym jest pomysł ustawy zachęcającej do donoszenia na przestępców tylko dla ratowania własnej skóry. Oczywiście policja nie powinna się zajmować badaniem intencji swoich informatorów, ale sprawdzać i wykorzystywać wszystkie udzielone przez nich informacje o przestępstwach. Propozycja prawna jest natomiast na innym piętrze, bo promuje w państwie postawę donosicielstwa, a przez to pojęcie rozumiemy wszyscy informowanie np. policji dla jakiegoś własnego, egoistycznego interesu. Zadaniem prawa stanowionego jest jednak wskazywanie obywatelom dobra i zachęcanie do jego wyboru. Czy dobrem jest informowanie policji o gangsterach i handlarzach narkotyków? Tak, ale dopiero wtedy, kiedy intencją tego czynu jest realizacja obiektywnego dobra - i ogólnie ta sprawa jest regulowana przez prawo jako pomoc policji w walce z przestępcami - inaczej bowiem mamy do czynienia z najzwyczajniejszym tzw. kapusiowanieniem. Niestety, w totalitarnym PRL tym się niektórzy zajmowali, i pewnie tą drogą zadomowiły się dzisiaj w mediach takie praktyki. Anonimowi internauci wypisują wszystkim wszystko na temat konkretnych osób, a media trudnią się na co dzień podglądactwem, kapusiowaniem, czyhaniem na jakieś potknięcia znanych osobistości. Chyba zatem w duchu tego zadomowionego obyczaju proponuje się zwolnienie od kar tych osób, które doniosą, od kogo otrzymały, czy kupiły jakiś środek odurzający. Jakąż lekcję o dobru otrzyma nasza młodzież z tego prawa? Oprócz tego dziwna się wydaje zgłaszana potrzeba udzielenia policji pomocy przez obywateli. Codziennie przecież ktoś informuje w mediach, że narkotyki "są wszędzie", o każdej porze dnia i nocy. Po co zatem policji trzeba jakichś specjalnych informacji, gdzie i kiedy dopaść handlarzy? Nawet na uczelniach policja rozdaje studentom ankiety, w których pojawia się pytanie, gdzie w danym mieście można nabyć narkotyki. Czyżby zatem jedynie policja tego nie wiedziała? A może nie chce się narażać prawdziwym gangsterom i tajnym służbom rodem z Peerelu? Czyżby ich funkcjonariusze brzydzili się pieniędzmi z handlu narkotykami? Jeśli nawet nie mogą mieć takich skrupułów, to pewnie wygodne jest dla policji łapanie tylko tych, których aktualnie wolno łapać. Zamiast zatem tworzyć umysłowe prawne łamańce, trzeba konsekwentnie zakazać obywatelom posiadania narkotyków. Dopiero wtedy będą z całą pewnością wiedzieli, czego od nich władza oczekuje.

Marek Czachorowski

Znikająca tablica W przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego odsłonięto w niemieckim Harburgu pamiątkową tablicę poświęconą Powstaniu, wybuchowi wojny i okupacji Polski przez Niemcy, ale ta szybko zniknęła sprzed mogiły powstańców warszawskich

Tylko kilkadziesiąt minut stała na cmentarzu w Harburgu koło Hamburga tablica odsłonięta w przeddzień 65. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Nie wiadomo, kto dokonał tej dewastacji, ale wiadomo, że wielu Niemców (szczególnie starszego pokolenia) nie kryło niezadowolenia z treści umieszczonych na tablicy, gdzie wspomina się nie tylko samo Powstanie, ale także napaść Niemiec na Polskę i okupację naszego kraju. Zaraz po oficjalnych uroczystościach: apelu poległych powstańców i odsłonięcia tablicy pamiątkowej, korespondent "Naszego Dziennika" spotkał przed grobem poległych polskich powstańców kilku starszych Niemców, którzy z zainteresowaniem czytali tekst umieszczony na tablicy. Po krótkiej rozmowie (nie wiedząc, że mają do czynienia z Polakiem) okazało się, że nie są zbyt zadowoleni z treści napisu i w ogóle z uroczystości przed polskim grobem. Jeden z rozmówców z pretensją w głosie wytknął, że Polacy przemilczają niewygodną dla siebie "prawdę historyczną". Jego zdaniem, to Polacy dążyli do wojny z Niemcami. Drugi z rozmówców, który w czasie wojny służył w Wehrmachcie, był jeszcze bardziej rozmowny i w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" zarzucał Polakom "tuszowanie niewygodnych spraw". - Ilu Polaków w trakcie wojny zginęło i zaginęło na terenach Litwy, Białorusi i Ukrainy i to wszystko teraz idzie na konto Niemców - powiedział starszy mężczyzna, oskarżając Polaków o tendencje imperialistyczne. - Przecież to Polacy militarnie zajęli Wilno, a o kampanii nienawiści w polskiej prasie latem 1939 roku nikt nie mówi - oskarżył Polaków. Powtarzał zresztą nie tylko te kłamstwa goebbelsowskiej propagandy. Były żołnierz Wehrmachtu z oburzeniem wspomniał także o rzekomym mordzie na Niemcach w Brombergu. To niemiecka nazwa Bydgoszczy: niemieckie bojówki zaatakowały tu Polaków 3 września 1939 roku, gdy przez miasto wycofywały się jednostki Armii "Pomorze". W ciągu kilkudniowych walk zginęło około 250 Polaków i 300 Niemców, część z nich otrzymała wyroki śmierci wydane przez sądy polowe. Hitler rozpętał szaleńczą propagandę o rzekomym wymordowaniu przez Polaków bezbronnych Niemców. W odwecie hitlerowcy wymordowali kilka tysięcy Polaków po zajęciu Bydgoszczy. Prawie 70 lat po tych wydarzeniach były niemiecki żołnierz upierał się, że "właśnie takie zdarzenia były przyczyną drugiej wojny światowej". - Mord w Brombergu był tylko wierzchołkiem góry lodowej - powiedział nam mężczyzna, dowodząc w dalszej części swojego wywodu, że o niemieckiej niewinności świadczy chociażby fakt, że w tym samym czasie setki tysięcy Polaków przebywało na terenie Niemiec i nikt im nie robił krzywdy. - W 1939 roku żadnemu Polakowi na niemieckim terytorium nie spadł nawet jeden włos z głowy - zapewniał nas Niemiec tuż obok grobu siedemnastu powstańców warszawskich, którzy po upadku Powstania Warszawskiego zostali wywiezieni na roboty do Niemiec i zginęli w Hamburgu, bowiem zakazano im wejścia do schronu podczas bombardowania. Były niemiecki żołnierz powiedział nam dobitnie, że twierdzenie, iż niemieccy żołnierze prowadzili wojnę prowadzącą inne narody do zagłady, jest nieprawdziwe. - To jest polityczna propaganda - powiedział nasz rozmówca. Jego zdaniem, prawdziwym winowajcą tragicznych skutków drugiej wojny światowej jest tylko Moskwa i panujący tam bolszewizm. - Niemieckie organizacje takie jak Związek Opieki nad Grobami lepiej by zrobiły, gdyby wstrzymały się od podawania nieprawdziwych zawyżonych liczb o polskich ofiarach jakoby niemieckich zbrodni. Niepotrzebna jest w niemieckich szkołach nauka o tych zdarzeniach motywowana politycznie - powiedział nam były żołnierz Wehrmachtu, który jednak, pytany o nazwisko, natychmiast przerwał rozmowę. Ale podobne opinie prezentuje wielu Niemców, zwłaszcza tych ze starszego pokolenia. Wielu zapewne walczyło w Polsce podczas wojny, a przez lata karmieni ideologią nazistowską i propagandą Goebbelsa nie zmieniło swojej oceny historii, w której uczestniczyli. Także wielu młodych Niemców nie chce już płacić "za winy dziadków" i drażni ich przypominanie niechlubnych kart historii ich kraju. Mimo wszystko ogromnym zaskoczeniem dla Polaków biorących udział w uroczystościach w Harburgu było to, że tablica zniknęła jeszcze tego samego dnia, gdy została postawiona: była na cmentarzu ledwie kilkadziesiąt minut. O tym, co się stało z tablicą, nic nie wiedzieli polscy kombatanci. Również polski konsulat w Hamburgu jeszcze w niedzielne południe nic nie wiedział o tym, że tablica zniknęła z cmentarza. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" konsul Jerzy Kaczmarek przyznał, że nie wie, co mogło się stać z tablicą. Być może, przypuszczał, tablicę, jako że nie była dostatecznie mocno zabezpieczona, zdjęła administracja cmentarza, bojąc się jej bardzo szybkiej dewastacji lub kradzieży, ale tej wersji nie można potwierdzić, ponieważ w weekend administracja nie pracuje. To by jednak potwierdzało wcześniejsze obawy, że wielu Niemcom tablica jest nie w smak i z chęcią wyrzuciliby ją z cmentarza. Waldemar Maszewski - Hamburg

Szef publicznego radia boi się lustracji? Dariusz Szewczyk, prezes Polskiego Radia Łódź i bliski znajomy Marka Suskiego z PiS, nie złożył oświadczenia lustracyjnego. Musiał zrobić to w ubiegłym roku - w innym przypadku powinien stracić stanowisko. Ale Szewczyk prezesem jest do dziś. Według ustaleń DZIENNIKA, po interwencji w tej sprawie IPN oraz KRRiT, Szewczyk poszedł na zwolnienie lekarskie. Musiał zrobić to w ubiegłym roku - w innym przypadku powinien stracić stanowisko. Ale Szewczyk prezesem jest do dziś. Według ustaleń "Dziennika", po interwencji w tej sprawie IPN oraz KRRiT, Szewczyk poszedł na zwolnienie lekarskie. W ubiegły czwartek do rady nadzorczej Polskiego Radia rozgłośni w Łodzi wpłynęło pismo Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. KRRiT informowała, że Instytut Pamięci Narodowej nie otrzymał do tej pory oświadczenia lustracyjnego Szewczyka. Zgodnie z prawem, powinien je złożyć na ręce wojewody jeszcze w ubiegłym roku. Szewczyk tego nie zrobił. Za to dzień po tym liście poszedł na zwolnienie lekarskie. Zgodnie z prawem osoba, która jest zobowiązana do złożenia oświadczenia lustracyjnego, i nie zrobi tego - następnego dnia po upływie terminu traci posadę, którą sprawuje. Szewczyk wciąż jest jednak prezesem Radia Łódź. Został nim w lipcu 2006 r.. Lokalne media sugerowały, że dzięki poparciu Marka Suskiego z PiS (wtedy rządzącej partii). Szewczyk pochodzi z Grójca, skąd jest też Suski, poseł PiS. Znają się od dziecka. Razem chodzili do szkoły podstawowej, razem zakładali w Grójcu Porozumienie Centrum. Suski przyznał też, że wydał pozytywną opinię o fachowości, doświadczeniu i uczciwości, kiedy był pytany o kandydaturę Szewczyka na prezesurę łódzkiej rozgłośni.

Do dziś, z wyjątkiem "Dziennika", żadne media nie podały informacji o tej bulwersującej sprawie. Nie wiadomo, czy jest to spowodowane powszechnością nieskładania oświadczeń lustracyjnych, czy skutkiem "ich" wypływów w mediach. Dlaczego nie wkracza minister Skarbu Państwa i inne urzędy kontrolujące pracę spółki? Z naszych informacji wynika, że Dariusz Szewczyk, który złamał ustawę lustracyjną wrócił właśnie do pracy i zerwał plomby na drzwiach gabinetu prezesa.

Sąd każe płacić za nazwanie sąsiada pedałem Mężczyzny o orientacji homoseksualnej nie można bezkarnie nazywać pedałem - orzekł sąd w Szczecinie. Sąd Okręgowy w Szczecinie skazał mieszkankę Wolina na 15 tys. zł zadośćuczynienia za lżenie sąsiada. Kobieta musi także przeprosić homoseksualistę. - Mam nadzieję, że będziemy mogli godnie żyć z moim partnerem - mówił pokrzywdzony Ryszard G. w TVN 24 tuż po zakończeniu rozprawy. Wczorajszy wyrok to finał trwającego pięć miesięcy precedensowego procesu o zniesławienie 25-letniego homoseksualisty przez 44-letnią sąsiadkę. Ryszard G., mieszkaniec 5-tysięcznego Wolina, zdecydował się wytoczyć proces swojej sąsiadce po tym, jak Anna S. nazwała go pedałem. Zrobiła to w miejscu publicznym, m.in. w sklepie spożywczym (w obecności innych klientów) i na klatce schodowej ich bloku. Kobieta mówiła również o Ryszardzie G. i jego partnerze: "Pedał sprowadził sobie pedała" i "Ubierają się jak pedały". Pełnomocnik Ryszarda G. zaproponował Annie S. ugodę: miałaby ona przeprosić homoseksualistę w formie pisemnej. Zostałoby to ogłoszone w miejscach, w których Anna S. obrażała mężczyznę, czyli w sklepie i na klatce schodowej. Ugoda mówiła także o tym, że kobieta musiałaby zaprzestać dalszego naruszania dóbr osobistych Ryszarda G. Propozycja pełnomocnika zakładała, że jeśliby sąsiadka zgodziła się na warunki zawarte w ugodzie, to Ryszard G. zrezygnowałby z roszczeń finansowych. Anna S. nie przystała jednak na przyjęcie proponowanej ugody. Sprawa trafiła, więc do sądu. Wczoraj szczeciński sąd okręgowy uznał, że są dowody potwierdzające naruszenie dóbr osobistych Ryszarda G., (mimo że pozwana się tego wypierała podczas procesu). Według sądu uporczywe używanie słowa "pedał" miało na celu upokorzenie i zdeprecjonowanie powoda, a to z kolei oznaczało jednocześnie naruszenie jego godności jako osoby. - Sąd zakazuje pozwanej naruszania dóbr osobistych powoda, tj. jego wolności, godności, czci, życia intymnego, dobrego imienia i używania słowa "pedał" oraz komentowania publicznie aspektów jego życia intymnego i jego orientacji seksualnej - mówiła sędzia Urszula Chmielewska. Ryszard G. zapytany po ogłoszeniu wyroku, co czuje, odpowiedział, że przede wszystkim spokój, o którym od dawna marzył. Nie krył swojej radości z decyzji sądu. - Te pół roku wytrąciło mnie i mojego partnera trochę z sił. Mam nadzieję, że pozwana się uspokoi i będziemy mogli godnie żyć z moim partnerem - mówił Ryszard G. Anna S. po przegranej sprawie nie chciała rozmawiać z dziennikarzami. W TVN 24 powiedziała tylko, że według niej wyrok jest niesprawiedliwy. - Nie obrażałam nigdy tego pana, nie używałam nigdy słów, o które on mnie oskarża. Wszyscy, którzy tu zeznawali, kłamali - do końca zapewniała kobieta. Anna S. może się jeszcze odwoływać od decyzji sądu, bo wyrok jeszcze nie jest prawomocny. Na razie nie wiadomo, czy to zrobi. Maciej Jasiński

Dyskusja z ludobójcą Dziś miałem dzień „telewizyjny”, jak nigdy w życiu; wręcz rozbiła się bania z telewizorniami. Najwyraźniej wszyscy inni politycy są na urlopach... Najpierw pojechałem na omówione nagranie podczas rajdowej jazdy samochodem (zawiadomię, kiedy to puszczą...). Potem zgłosił się portal bankier.pl, na którym co miesiąc zamieszczam wpis a co tydzień V-Blog - i musiałem ten V-Blog nagrać; następnie zadzwoniło TVP INFO, następnie SuperStacja, wreszcie „PolSat”owskie „Wydarzenia”. Zwijałem się jak w ukropie - a musiałem po drodze załatwić swoje cztery ważne sprawy, - bo jutro na kilka dni wyjeżdżam... W „PolSat”cie chodziło o sprawę grzywny (15.000) dla kobiety, która notorycznie wyzywała sąsiada od „pedałów”. Oczywiście to sądy są od orzekania, które słowo winno być uważane za obraźliwe, a które nie, - więc trudno mieć, do p. Sędziny pretensję zasadniczą; chodzi tylko o potworną wysokość grzywny. No, ale to też jest sprawa subiektywna. Potem miałem dyskusję z WCzc. Bartoszem Arłukowiczem (SLD, Szczecin), którą rozwinę na portalu chyba godzinę po północy. Tu chciałbym tylko podkreślić, że taki Józef Stalin czy Adolf Hitler mordowali poszczególnych ludzi - z jednym wyjątkiem: Hitler wziął się za ludobójstwo Żydów. Natomiast socjaliści są bliscy zamordowania niemal wszystkich narodów europejskich (może Albańczycy i Serbowie się nie dadzą...). Jak bowiem słusznie zauważył Arystoteles ze Stagiry, nie ten morduje naród, kto zabija choćby i połowę jego członków, - lecz ten, który go demoralizuje nieuzasadnionymi przywilejami? W tej chwili prawie wszystkie narody europejskie są - z powodu trucizny sączonej przez rozmaitych socjalistów z SLD, UP, PiS. LPR, PPS - na krawędzi stoczenia się w niebyt - tak, jak zniknęli starożytni Rzymianie. Po prostu: przestali płodzić dzieci. I nie pomogły żadne ustawy karzące za ich nieposiadanie... Co najgorsze: ci ludobójcy robią to, co robią, bo chcą jak najlepiej? Cóż: Piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. A w SuperStacji to już było raczej wesolutko... JKM

Jak nie rozumieć najprostszych konsekwencyj? Dyskusja z WCzc.Bartoszem Arłukowiczem (SLD, Szczecin) w TVP INFO była dość szokująca. Przyznaję, że celowo od pierwszych zdań starałem się sprowokować mego Protagonistę, - co chyba mi się udało...

mogą Państwo znaleźć część (bez pierwszych sześciu minut - i chyba bez ostatniego zdania p. Arłukowicza) tej dyskusji. Pan Poseł plótł koszałki-opałki, nie wiem, po co przy dyskusji o demografii i władzy ojca nad rodziną zaczął mówić o szkołach integracyjnych - i dlaczego uznał się za znawcę sytuacji w tych szkołach, dlatego, że jest lekarzem-onkologiem?? Kompletnie bez sensu i związku. Domagał się też, by jego syn mógł chodzić do szkoły z Kurdami, Irakijczykami, dziećmi niepełnosprawnymi („...i homoseksualistami..” - Zasugerowałem) - jak gdybym chciał mu tego prawa odmówić. Pan Prezenter prowadził tę gorąca debatą z taktem, może nawet nadmiernym, - ale zdumiał mnie w pewnym momencie pytając: „To Pan uważa, że to dzieci powinny utrzymywać rodziców na starość???” - z wyraźną sugestią, że uważa to za system nienormalny - bo to rodzice powinni sobie sami na starość odłożyć pieniądze. Problem w tym, że właśnie żyjemy w systemie, w którym dzieci utrzymują rodziców - tyle, że nie indywidualnie i normalnie, tj. poczuwające się do tego dzieci utrzymują swoich rodziców, lecz komunistycznie i przymusowo: wszystkie otrzymują wszystkich rodziców! Nic dziwnego, że chcą się od tego obowiązku wymigać. Co gorsze zaś: ludzie stracili poczucie, że to ich dzieci ich utrzymują - i właśnie, dlatego spada liczba dzieci: każdy myśli, że otrzymywać go będą dzieci innych ludzi:, po co więc trudzić się wychowywaniem własnych? Natomiast w praktyce wyglądało to tak, że w rodzinach zamożnych rodzice mieli pieniądze odłożone (i liczba dzieci w tych rodzinach jest na ogół mała!!) natomiast biedni, których nie stać na odłożenie kapitału na starość, mieli dzieci (na ogół dużo). I następowała - jak to ujął śp. Wilfryd Pareto, „rotacja elit”. Następował awans społeczny zdolnych dzieci biedaków. P. Arłukowicz z jednej strony uznał zasadę, że lepiej, by rodziło się więcej dzieci - a z drugiej nazwał moje poglądy „średniowiecznymi” (nie całkiem słusznie, - ale w Wiekach Średnich, mimo ogromnej śmiertelności niemowląt i dzieci, przyrost był większy, niż dzisiaj!) - przeciwstawiając im poglądy „nowoczesne i europejskie”; niestety: nowocześni ludzie są - zdaniem p. dra Arłukowicza - zamożni, chcą poznawać świat, kształcić się itd. - i dlatego, musi rodzić się dzieci coraz mniej. Niestety: nie chciał zrozumieć, że z tego wynika, że na to, by rodziło się więcej dzieci, trzeba zmienić poglądy z „nowoczesnych” na „średniowieczne” (XIX-wieczne by wystarczyły...). Uznawał przy tym, ze moje poglądy są „skandaliczne” i powinny być „karalne” (!!). Nie pozostałem dłużny, nazywając Go bodaj zbrodniarzem... Ze wstydem wyznaję, że mieliśmy jednak, z p. Posłem identyczne poglądy na „becikowe”, „bykowe” i inne metody wspomagania produkcji dzieci... JKM

Powtórka z zagrywki W przed-thatcherowskich czasach w Zjednoczonym Królestwie rządzili kolejni Czerwoni doprowadzając kraj, oczywiście, do kryzysu. W samym szczycie tamtego kryzysu na ulicach Londynu i innych miast pojawiło się bardzo dużo „Rolls-Royce”ów, „Jaguarów” i innych luksusowych pojazdów… Czerwony Rząd Jej Królewskiej Mości (tak nawiasem: JKM Elżbieta sama jest też socjalistką!) walczył bowiem z kryzysem - dotując inwestycje. Och - nie bezpośrednio: wprowadził „ulgi podatkowe dla inwestujących”. Oczywiście: w krajowe produkty, „by pomódz rodzimemu przemysłowi”. Każdy normalny człowiek zamiast zapłacić, więc Czerwonym Pijawkom podatek inwestował w nowiutkiego np. „Jaguara” - i na koszt podatnika podrywał na niego tamtejsze „blachary”. Albo woził rodzinę na wczasy. Co, oczywiście, pogłębiło kryzys… i umożliwiło lady Małgorzacie baronessie Thatcherowej obalenie Czerwonych i wyciągnięcie Królestwa z bagna, w które je wciągnęli? Królowie - mam na myśli prawdziwych monarchów, a nie dzisiejsze marionetki - uczą się na (swoich lub cudzych) błędach, bo chodzi w końcu o ich pieniądze. L*d, rzecz jasna, niczego się nauczyć nie może, bo to pokolenie, które się czegoś może i nauczyło, zastępowane jest przez nowe… uczone w reżymowych szkołach. Czyli: uczone głównie głupot. Dziś czytam w „Gazecie Wyborczej” taki tekst: Premii na nowe auta w USA starczyło na tydzień Po czasach kryzysów sprzedawcy aut w USA żyją w euforii. - Przez tydzień sprzedaliśmy aż 200 aut - powiedział w ostatni piątek dealer „Chryslera”, Bill Doling, cytowany przez agencję AFP. Amerykańscy kierowcy tłumnie ruszyli do salonów koncernów motoryzacyjnych, aby skorzystać z wprowadzonych przed tygodniem premii na zakup samochodów. Kierowcy w USA mogą dostać od rządu premię do $4,5 tys. na zakup nowego auta zużywającego mało paliwa, jeśli w rozliczeniu oddadzą na złom stary, mniej ekologiczny pojazd. Premie są najbardziej opłacalne dla kierowców pozbywających się aut, które mają ponad 20 lat. Uchwalając ten system w połowie roku, władze USA wzorowały się na premiach wprowadzonych w tym roku w Niemczech, Francji i ponad dziesięciu innych państwach UE. Na pomoc kierowcom w budżecie USA zarezerwowano miliard dolarów, który miał starczyć dla ok. 200 tys. kierowców. Ale do salonów z autami ruszył taki tłum kierowców, że całą sumę wyczerpano już po tygodniu. - Jestem szczęśliwy, że sukces programu przerósł wszelkie oczekiwania. Będziemy pracować nad kontynuacją programu, aby pieniędzy starczyło dla wszystkich zainteresowanych - zapowiedział w piątek rano polskiego czasu prezydent USA Barack Obama. Już kilka tygodni później niższa izba Kongresu postanowiła przeznaczyć kolejne dwa miliardy dolarów na premiowanie kierowców, którzy chcą zamienić paliwożerne stare auto na nowy, bardziej oszczędny model. Różnica między tym, co zrobił w Wielkiej Brytanii śp.Harold Wilson, a tym, co robi w Stanach JE Benedykt Hussein Obama, sprowadza się do tego, że w UK te samochody kupowała jednak dość wąska grupa - a w USA d***kratycznie pozwolono na to wszystkim, zwłaszcza ludziom uboższym - bo kto jeździ 20-letnim rzęchem? (tak nawiasem: głównym efektem Radosnej Twórczości Kongresu USA był… drastyczny wzrost cen 20-letnich rzęchów…) Różnica jest taka, jak między lasem, w którym arystokrata raz na dwa tygodnie polował - a lasem, do którego wyrusza 10.000 zwykłych szarych ludzi, by go zadeptać w poszukiwaniu jagód, grzybów i zajęcy… Oczywiście JE Benedykt Hussein Obama mógłby odnieść o wiele większy sukces, gdyby te 3 miliardy (Co tam trzy - dziesięć! Albo dwadzieścia!) Po prostu rozrzucił z samolotów, nad co większymi miastami, (co zwiększyłoby znakomicie obroty producentów spirytualiów). $3.000.000.000 nie robi większej różnicy przy systemie, w którym FED dodrukował już $1.600.000.000.000. To tylko drobna kropla w Oceanie Głupoty zalewającej obecnie Stany (i większą część świata Białego Człowieka, który zamiast w Boga zaczął wierzyć w demokrację). Gospodarka spowolni, - ale przeżyje. Możliwości dzisiejszej techniki są tak ogromne, że gospodarka wytrzymałaby nawet eksperymenty bolszewików (Ze-Donga Mao i dra Pol-pota jeszcze chyba nie, - ale inżynierowie pracują…). Wszelako, kto powiedział, że gospodarka ma się rozwijać? Niemiecka od 15 lat się w ogóle nie rozwija - a proszę: jeszcze całkiem nieźle sobie tam (na kredyt…) żyją. Jeśli „Rząd” JE Donalda Tuska nie będzie ratował gospodarki, to przez te pół roku nieźle podgonimy Stany. W grudniu amerykańskiego dolara będzie można najprawdopodobniej kupić z 2,20 PLN - a potem będzie spadał jeszcze szybciej. I w końcu JE Benedykta Husseina Obamę wytarzają w smole i w pierzu. Nie - proszę się OŃ nie martwić: dostanie azyl w Wenezueli… Nie znamy tylko nazwiska amerykańskiej lady Małgorzaty: p. Sara Palinowa? JKM

ROSYJSKA SIATKA W sprawie dotyczącej działalności szpiegowskiej w Polsce dwóch oficerów GRU mogło dojść do popełnienia przestępstwa przez urzędników państwowych - ustaliła „Gazeta Polska”. Najpoważniejsza kwestia dotyczy siatki szpiegowskiej, która została założona przez Rosjan, oraz sprawy zaginionego szyfranta wywiadu wojskowego Stefana Zielonki. Kilka dni temu „Rzeczpospolita” opisała szpiegowską działalność dwóch dyplomatów z rosyjskiej ambasady w Warszawie: komandora Aleksieja Karasajewa i pułkownika Siergieja Peresunki. O wyjeździe w listopadzie 2008 r. z Polski dwóch oficerów GRU (rosyjskiego wywiadu wojskowego) poinformowały pod koniec kwietnia tego roku rządowe rosyjskie media. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że polski rząd utrzymywał sprawę przez pół roku w tajemnicy na wyraźne życzenie Moskwy, a szpiedzy GRU wyjechali z naszego kraju bez żadnych konsekwencji. Tymczasem w odpowiedzi polscy dyplomaci z ambasady w Moskwie zostali usunięci na żądanie Rosji, a więc jako persona non grata, czyli winni szpiegostwa. Według analityków zajmujących się służbami specjalnymi, sprawa szpiegów GRU to powrót do uległej polityki wobec Rosji sprzed lat, czego klasycznym przykładem jest polityka uprawiana przez szefa MSZ Krzysztofa Skubiszewskiego - dla porozumienia z Rosją PO gotowa jest tolerować rosyjskich szpiegów. A tak właśnie było przez ubiegłe lata, przez okres działania WSI, co jasno pokazuje raport Komisji Weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych.

Brak profesjonalizmu czy celowe działanie? Polska operacja dotycząca szpiegów GRU zaczęła się kilka lat temu, gdy nasze służby specjalne dostały informacje o aktywnej działalności rosyjskiego wywiadu wojskowego na terenie Polski. Zaczęto zbierać dowody przeciwko rosyjskim wojskowym - już w 2007 roku były one na tyle mocne, że można było bez problemu doprowadzić do wydalenia ich z naszego kraju. Nie zrobiono tego jednak, ponieważ już było wiadomo, że Karasajew i Peresunko zbudowali siatkę szpiegowską i najważniejszym priorytetem było dotarcie do wszystkich osób, które współpracowały z Rosjanami. Peresunko działalność w Polsce rozpoczął w 2005 roku, kiedy przyjechał do ambasady rosyjskiej w Warszawie jako pracownik attaszatu wojskowego. Rok później dołączył do niego Karasajew. Przez następne lata zbudowali siatkę szpiegowską, która nie została zlikwidowana po wyjeździe oficerów GRU z Polski. Szpiedzy stworzyli sieć płatnych informatorów - byli głównie zainteresowani oficerami Wojska Polskiego. Rosyjscy szpiedzy byli niezwykle aktywni - nie opuszczali żadnego oficjalnego spotkania organizowanego przez MON dla korpusu dyplomatycznego, bywali w jednostkach wojskowych m.in. w Marynarce Wojennej w Gdyni. Rosjan rozpracowywali oficerowie Służby Kontrwywiadu Wojskowego, ale Peresunko i Karasajew mieli znacznie rozleglejsze kontakty. Ustalono, że były osoby, które świadomie zdecydowały się na współpracę z Rosjanami, biorąc za to pieniądze. Żadna z tych osób nie została jednak zatrzymana. To oznacza, że w dalszym ciągu istnieje w Polsce sieć uśpionych, płatnych informatorów rosyjskiego wywiadu wojskowego, którzy w każdej chwili mogą zostać „obudzeni”. - Nie ma wątpliwości, że takie działania są marnotrawieniem wysiłku SKW i stanowią ewidentne zagrożenie bezpieczeństwa państwa, a zwłaszcza wypowiedzi wskazujące, że p.o. szefa służby otrzymał „meldunek o działaniu SKW w innych krajach” - uważa rozmawiający z nami analityk zajmujący się służbami specjalnymi. Jednym z powodów, dla których sprawy nie nagłaśniano, był fakt, że szpiegów namierzyło i prowadziło operację pozwalającą wykryć szpiegowską penetrację Rosji w Polsce SKW - zbudowane od nowa po 2006 roku przez Antoniego Macierewicza.

Zaginiony szyfrant Gdy w kwietniu br. rosyjskie media pisały o wyjeździe z Polski dwóch pracowników biura attaché wojskowego Federacji Rosyjskiej w Warszawie, polska policja otrzymała zgłoszenie o zaginięciu szyfranta Służby Wywiadu Wojskowego Stefana Zielonki. Według naszych rozmówców, sprawa szyfranta Zielonki ma ścisły związek ze sprawą szpiegów GRU. Teraz najważniejsze jest, by polskie specjalne służby wojskowe odpowiedziały na pytanie, czy chorąży Zielonka kontaktował się z Karasajewem i Peresunko:, w jakich okolicznościach doszło do kontaktów i czego one dokładnie dotyczyły. Szpiegów GRU interesowały wszelkie informacje na temat NATO - głównie dane dotyczące tarczy antyrakietowej oraz jej instalacji w Polsce. Szyfrant chorąży Stefan Zielonka był dla nich cennym obiektem, ponieważ posiadał najwyższy certyfikat bezpieczeństwa, a więc miał także dostęp do związanych z NATO tajemnic. Czy zdradził, czy też brał udział w tajnej operacji rozpracowania szpiegów GRU? Na to pytanie nie sposób dziś znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Zaginięcie szyfranta jego żona zgłosiła 19 kwietnia br. na komendzie policji, gdzie zeznała, że ostatni raz widziała męża 12 kwietnia. Informacje o zaginięciu Zielonki pierwszy podał „Dziennik” 9 maja. Trzy dni wcześniej stołeczna policja opublikowała zdjęcia zaginionego wraz z lakonicznym rysopisem: „174 cm wzrostu, ok. 80 kg, szczupła budowa ciała, włosy ciemne szpakowate, krótkie, twarz pociągła, wąsy, oczy piwne. Mężczyzna ubrany był najprawdopodobniej w niebieskie spodnie dżinsowe, czarną czapkę bejsbolówkę i granatową kurtkę. Mógł mieć również małą czarną teczkę przewieszaną przez ramię”. Szyfrant zaginął na kilka dni przed ujawnieniem sprawy szpiegów GRU w rosyjskich mediach i kilka dni po sporządzeniu szczegółowego sprawozdania z działalności SKW oraz SWW. Na mocy ustawy, do 31 marca każdego roku niezależnie od siebie szefowie SKW i SWW sporządzają sprawozdanie z działalności i przekazują je premierowi oraz ministrowi obrony narodowej, który ma obowiązek niezwłocznie przekazać je prezydentowi RP. Zgodnie z przepisami w sprawozdaniu SKW powinna być opisana sprawa szpiegów GRU, która zakończyła się w 2008 roku.

Miękka polityka wobec Rosji O wyjeździe z Polski Karasajewa i Peresunki osobiście zadecydował minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Szpiedzy GRU wyjechali z Polski pod koniec listopada ubiegłego roku. Biorąc pod uwagę fakt, że dowody na ich szpiegowską działalność zostały zgromadzone znacznie wcześniej, decyzja o ich wyjeździe była polityczna, a nie merytoryczna. Świadczy o tym także sposób załatwienia sprawy: minister Sikorski nie wezwał rosyjskiego ambasadora w Polsce Władimira Griszyna, by wręczyć mu notę uznającą obu dyplomatów za osoby niepożądane w Polsce, oficerowie GRU opuścili Polskę bez szpiegowskiego rozgłosu. Oficjalnie podano, że musieli wyjechać z powodów rodzinnych. Kolejnym dowodem na polityczny kontekst tej decyzji są ustalenia szczytu UE-Rosja w Nicei, który odbył się 14 listopada 2008 roku. Podjęto na nim decyzję o daleko idących ustępstwach wobec Rosji - rozpoczęto m.in. rozmowy o nowym układzie bezpieczeństwa. - System obrony przeciwrakietowej w Europie w żaden sposób nie przyczyni się do poprawy europejskiego bezpieczeństwa - stwierdził prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Na jego słowa nie zareagował polski rząd, w przeciwieństwie do rządu czeskiego, który zdobył się na natychmiastową, ostrą ripostę. Nasz rząd nie zareagował, gdy po wyjeździe z Polski Karasajewa i Peresunki Rosja odesłała dwóch oficerów z polskiego ataszatu w Moskwie. Sprawa, która miała być wyciszona, - bo takie były ustalenia między stroną polską a rosyjską - i tak została nagłośniona, i to przez rządowe rosyjskie media. Stało się to na kilka dni przed spotkaniem ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego z szefem rosyjskiego MSZ Siergiejem Ławrowem. W komentarzach pojawiły się sugestie, że był to celowy przeciek, tym bardziej, że spotkanie obydwu ministrów miało odbyć się tuż przed szczytem Unii Europejskiej. Ostatecznie spotkanie Sikorski-Ławrow nic nie przyniosło. Rosja nie potwierdziła nawet przyjazdu 1 września do Polski (do Gdańska) premiera Władimira Putina na obchody 70. rocznicy wybuchu wojny, chociaż dzień wcześniej w polskich mediach wiceminister spraw zagranicznych Andrzej Kremer mówił, że Rosjanie wstępnie potwierdzili przyjazd Putina. Najbardziej wymowne są jednak informacje dotyczące efektów spotkania Sikorski-Ławrow, które ukazały się w mediach następnego dnia: „We wrześniu w Polsce być może odbędą się pierwsze od lat konsultacje ekspertów rządowych pod kierunkiem obu premierów. Być może podpisane zostaną zamrożone lata temu umowy o ruchu przygranicznym i o żegludze na Zalewie Wiślanym. To efekty wizyty Radosława Sikorskiego w Moskwie” („Gazeta Wyborcza” 7 maja 2009). Dorota Kania

05 sierpnia 2009 Interpretacje praw oderwane od ducha praw.. To, co dzieje się z normalnym kiedyś prawem - przechodzi już, że tak powiem ludzkie pojęcie. Ludzkie, bo człowiek przywłaszczył sobie prawo do decydowania o losie innych ludzi, bagatelizując i gwałcąc prawa Boże, które powinny być- a już dawno nie są- fundamentem  istnienia sprawiedliwości. Bo sprawiedliwość powinna pozostać” stałą i niezłomną wolą oddawania każdemu tego, co mu się należy”- tak przynajmniej głosiła definicja sprawiedliwości z  jeszcze świetności Cesarstwa Rzymskiego, które to prawo przejął Kościół Powszechny, stanowiąc fundament naszej cywilizacji. Prawo musi być moralne, bo jak ni jest moralne, na pewno ni jest sprawiedliwe. Prawo powinno być sprawiedliwe, by, rozstrzygać sprawiedliwie konflikt pomiędzy jednostkami,  a tzw. poczucie sprawiedliwości ludzi powinno być równie niezłomne i stałe- jak sama sprawiedliwość. Bo co to za prawo, na mocy, którego, takiego samego dla całego kraju, w jednej jego części zapada wyrok skazujący, a w innej części- uniewinniający? To nie jest prawo! To jest anarchia prawa! I nie ma sprawiedliwości, mimo opasłych tomów kodeksów, które zawierają tzw. widełki, czyli niesamowite możliwości interpretacji prawa, które to interpretacje służą przede wszystkim prawnikom, a nie ludziom, poddanym jurysdykcji tych prawa najmniej służą sprawiedliwości. Bo dlaczego nie ma być określone, dokładnie, co do grosza, ile się, komu należy, gdy popełni przestępstwo wobec innej osoby, nie wobec wydumanego przepisu, który jest nieokreślony i ich nadmiar powoduje jedynie poczucie niesprawiedliwości.? Bo im więcej praw - tym oczywiście mniej sprawiedliwości, tak jak im więcej przepisów, które wymyśla Sejm - tym bardziej chore jest państwo. Radosna twórczość  legislacyjna posłów nie oznacza niczego innego, jak tylko staczanie się państwa w otchłań anarchii, którą obserwujemy, na co dzień. Proszę zapytać kogokolwiek, kto był ostatnio w piekielnej, biurokratycznej i anarchicznej machinie sędziowsko- prokuratorskiej, żeby opowiedział swoje wrażenia.. Przewlekłość, niesprawiedliwość, instytucje bez właściwości.. I do tego Trybunał Konstytucyjny namaszczający interpretacje praw, których jest multum, i one powodują  powszechna niesprawiedliwość. Bo co to za prawo, na mocy, którego można dostać za gwałt, dwa, jak również dwanaście lat? Jak gwałt to gwałt- każdemu tyle samo według tego samego prawa, bez żadnych okoliczności łagodzących, na przykład, bo mu się chciało??? Albo,  że był bezrobotnym  i rzuciła go   żona oraz miał trudne dzieciństwo. Prawo musi być proste, jasne i ściśle określone; ile i  za co. Tak jak w sklepie. Nie powinno być możliwości targowania się o swój wyrok, przy pomocy sprytnego adwokata będącego w układach między sędzią a prokuratorem.. Tak jak chłopak mówi do swojej dziewczyny o kolorze włosów blond: - Sprowadzę sobie samochód  z Anglii. Jest prawie nowy, supercacko! Na to ona: - Ale uważaj, oni tam mają kierownicę z drugiej strony. My też mamy sprawiedliwość, ale z innej strony, jest ona wtedy, gdy jest  po stronie silniejszego, po stronie właściwej. I sprawdza się tu powiedzenie Gerwazego- Klucznika, że „ wygrasz w polu - to wygrasz i w sądzie”(!!!!). Czy od tamtych czasów wiele się w tej materii zmieniło? Jakieś wnioski, opinie, załączniki, oświadczenia, uzgodnienia, interpretacje, adwokaci, którzy na śmierć i życie bronią dostępu do zawodu, a tak naprawdę do ciężkich pieniędzy, które w tym zawodzie są. Bo kto podzieli się mlekiem z innym dojarzem, gdy stworzona przez prawników okazja dojenia jest tak niebywała? Gdyby stało się kiedyś tak, (co się nie stanie!), że komuś udałoby się uprościć prawo, pozbawić go interpretacji i ducha niesprawiedliwości- to żegnajcie ponadnormatywni adwokaci, żyjący nie dość, że z cudzego nieszczęścia, to jeszcze z interpretacji! Bo Polska nie jest państwem prawa, jest państwem prawników!!!!! I dlatego  w Konstytucji zapisano złośliwie, że Polska jest „ demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości” (??? - Co jest zapisem o tyle kuriozalnym, co kompletnie niedorzecznym? Jeśli jest „demokratycznym państwem prawnym”, to nie może być państwem prawnym, bo demokracja- jako wola większości- powoduje, że przegłosować można setki ustaw i ich interpretacji,  a stworzony bałagan, dodajmy demokratyczny - utopi nas w  bagnie niesprawiedliwości. Co właśnie następuje na naszych oczach?. W państwie prawa obowiązują sztywne, niezmienialne zasady, według których postępujemy i według których żyjemy. Już nie wspominając o „ urzeczywistnianiu zasad społecznej sprawiedliwości”, które są zwyczajną niesprawiedliwością. Bo to, że ktoś nie ma pracy- może rzutować na wyrok(????). Wszelkie postronne okoliczności nie powinny mieć wpływu na sprawiedliwy wyrok. Wyrok powinien być ściśle związany tylko i wyłącznie z okolicznościami danego zdarzenia. A wszelkie bolączki oskarżonego nie powinny mieć związku ze sprawą. Do tego - w obecnych czasach dochodzi tzw.  polityczna poprawność, wymyślona przez socjalistów  cenzura i preferowanie mniejszości. Zobaczcie państwo, wczoraj w Szczecinie zapadł wyrok w sprawie kobiety, która homoseksualistę nazwała „pedałem” i to podobno, wielokrotnie. Oczywiście przezywanie kogokolwiek nie jest zgodne z zasadami kultury, ale wymierzenie kary 15 000 złotych (?????) - to jest dopiero  niesprawiedliwość. Szkoda, że nie jednego miliona! Musi być przecież jakaś miara. Gdyby ktoś kogoś wyzwał, od pijaków, złodziei, kurwiszonów - nie dostałby z pewnością takiej kary. A tu patrzcie państwo w przypadku homoseksualisty- dostanie! I w przypadku nazwania kobiety k….ą - też wkrótce będą wysokie kary. Bo te panie  przecież pracują, na  swoje utrzymanie i są takie same, jak kobiety, które ku…..mi nie są. I obawiam, się, że kary za przezywanie homoseksualistów będą rosły, bo obowiązuje, zamiast sprawiedliwości, poprawność polityczna. To jest dopiero początek -  a co będzie dalej? Strach pomyśleć, państwo totalitarne krzepnie na naszych oczach. Bo nie sądzę, żeby sąd nie miał podstaw prawnych - demokratycznych ma się rozumieć, żeby mógł wymierzać tak drakońskie kary. Panie Wojtku Cejrowski - niech pan na Boga uważa! Zbliża się wielka cenzura, a w czasie Wielkiej Czystki, niektórzy ucierpią. Żeby nie popadło na pana.. Tym sposobem socjaliści osiągną swój cel. Zastraszą ludzi, którzy jeszcze myślą normalnie, to znaczy tradycyjnie. To samo z odbieraniem dzieci rodzicom.. Też wczoraj, odebrano dziecko rodzicom. Sąd orzekł, że mają” brudno” w domu, w którym się systematycznie nie sprząta( poodbierać dzieci artystom!), matka jest zbyt powolna w postępowaniu i nie nadaje się na matkę(???) Coś strasznego nadciąga! Dzieci - w prawie naturalnym - są rodziców  i mają takie warunki, jakie rodzice im potrafią stworzyć na miarę swoich możliwości. A możliwości zawsze można ocenić krytycznie i pod  tym, pretekstem robić rodzinę. I to właśnie dzieje się na naszych oczach. Nawet, gdy wszyscy wokół twierdzą, że jest to najnormalniejsza rodzina, a ojciec płaczący przed telewizorem twierdzi, że nie pali, nie pije i pracuje…, Bo w socjalizmie  rodzina prawidłowa, to taka, której pomaga państwo, a taka, która sobie radzi sama, nie jest prawidłowa. Czy w budowanym przez socjalistów, nowym wspaniałym świecie da się  żyć? Na razie obowiązuje w narodzie nieme przerażenie.. Jedni są „ za”- inni' przeciw”.. Ciekawe jak długo? WJR

Kłopoty z historią W 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej trzeba mówić głośno i zdecydowanie: II wojna światowa rozpoczęła się na polu dyplomatycznym 23 sierpnia 1939 r., z chwilą podpisania tajnego porozumienia sowiecko-niemieckiego o podziale między te państwa Europy Środkowowschodniej Do czerwca 1941 r. Związek Sowiecki w ogóle nie brał udziału w II wojnie światowej? Zajęcie ponad połowy terytorium Polski po 17 września to nie działania wojenne? Zbrodnia katyńska i zbrodnicze deportacje setek tysięcy polskich rodzin to też nie II wojna światowa? Taką wizją najnowszej historii raczy czytelników "Rzeczpospolita" w dodatku... historycznym poświęconym bataliom największej z wojen. Dziennik "Rzeczpospolita" zamieszcza od długiego czasu dodatki historyczne do swojego wydania piątkowego. Są to 16-stronicowe zeszyty tematyczne, ilustrowane zdjęciami i grafikami, zawierające esencjonalne teksty poświęcone głównemu tematowi kolejnych zeszytów oraz wątkom polskim i kalendarium wydarzeń. Aktualnie ukazuje się cykl "Batalie największej z wojen", poświęcony II wojnie światowej. Zeszyt 19. cyklu, wydany 18 lipca, opowiada o japońskim "Blietzkriegu" w Azji Południowo-Wschodniej, równie błyskotliwemu, co niemieckie podboje w Europie (1939-1940) i w pierwszej fazie wojny z Sowietami (1941). Przy tej okazji redakcja zeszytów publikuje, dla celów edukacyjnych, infografikę zatytułowaną "Oś czasu II wojny światowej". Na tej "osi" ukazano wielkie batalie II wojny światowej, począwszy od polskiej wojny obronnej 1939 r., do amerykańskich ataków nuklearnych na japońskie miasta Hiroszima i Nagasaki (sierpień 1945), kończących ostatecznie II wojnę światową. "Dynamikę rozwoju sytuacji" pokazano poprzez kolejne ciągłe linie, ilustrujące zaangażowanie się w wojnę czterech państw: Polski, Wielkiej Brytanii, Związku Sowieckiego i USA. Czytelnik zainteresowany najnowszą historią świata będzie oglądał tę "oś" z narastającym zdumieniem, dowie się bowiem, że do czerwca 1941 r. Związek Sowiecki w ogóle nie brał udziału w II wojnie światowej! Zajęcie 52 proc. terytorium Polski to nie były działania wojenne, a w każdym razie nie mają nic wspólnego z II wojną światową! Tak to wynika z "osi" Macieja Rosalaka, redaktora cyklu. Zbrodnia katyńska i zbrodnicze deportacje setek tysięcy polskich rodzin na zatracenie w głębi "nieludzkiej ziemi" to też nie jest II wojna światowa! Atak sowiecki na Finlandię (30 XI 1939 roku) i zabór części terytorium tego państwa (wymuszony traktat pokojowy 12 III 1940 roku) to pewnie misja pokojowa? Czy śmierć 125 tys. żołnierzy w tej wojnie (z tego blisko 100 tys. nieudolnie dowodzonych żołnierzy sowieckich) to za mało, by zaliczyć ją do "batalii II wojny światowej"? A zajęcie przez Sowietów, w czerwcu 1940 roku, rumuńskiej Besarabii i północnej Bukowiny to może misja humanitarna? A zabór Litwy i uczynienie z niej "sowieckiej republiki socjalistycznej" (lato 1940) to może "wola ludu litewskiego"? A wymyślony przez Stalina "sejm ludowy" na Łotwie i zabór tego państwa w sierpniu 1940 r. nie należy do wydarzeń II wojny światowej!? A ultimatum sowieckie dla Estonii i okupacja tego kraju (czerwiec 1940), połączona z okrutną eksterminacją jego inteligencji, to też nie są działania wojenne!? Czy to wszystko byłoby możliwe bez współpracy Sowietów z Niemcami, bez udziału w wojnie po stronie Hitlera? Sowieckie "batalie" II wojny światowej zaczynają się 17 września 1939 r. w Polsce, a nie latem 1941 r. pod Kijowem, jak wynika z dziwacznej "osi". Jeśli to jest "oś czasu", to chyba "zagubionego czasu", czasu nierzeczywistego, jak w strumieniu świadomości Marcela Prousta. Sowiecki "strumień świadomości", odziedziczony przez wielu współczesnych Rosjan (najnowsze "objawienie" to niejaki płk Kowaliow, krytykujący Polaków, że w kwietniu 1939 r. nie przyjęli "umiarkowanych propozycji Hitlera"!), odrzuca sowiecki czas agresji, zbrodni i przyjaźni z Hitlerem ("nasz drug Gitler"...) jako niebyły. W psychologii i w socjologii taka automanipulacja własną świadomością nazywa się racjonalizacją. To są często nieświadome mechanizmy obronne, polegające na uzasadnianiu i usprawiedliwianiu argumentami racjonalnymi moich czynów i postaw, a w skali makro - czynów i wyborów politycznych mojego państwa. Ponieważ wielu Rosjan identyfikuje się, niestety, ze zbrodniczym Związkiem Sowieckim, racjonalnie, zgodnie z argumentami podsuniętymi dawno temu przez propagandę komunistyczną dowodzą, że agresji na Polskę nigdy nie było, jedynie "opieka" nad Białorusinami i Ukraińcami. Wojny z Finlandią nie było, jedynie odebranie tego, co "radzieckie". Zaboru Litwy, Łotwy i Estonii nie było, jedynie uprzejme wsłuchanie się w "głos ludu", który jak kania deszczu pragnął sowieckich kołchozów i sowieckiej nędzy. Zbrodni na Polakach i innych narodach masowo deportowanych w Sowiety też nie było, po prostu były trudne czasy. Zbrodni katyńskiej też nie było, jedynie "słuszny odwet" (!) za rzekome "polskie zbrodnie" na jeńcach bolszewickich w latach 1919-1920 (w Europie umarło wtedy 20 mln ludzi na grypę hiszpankę, więcej niż na wojnie!). Geszeftu z Hitlerem, otwierającego drogę do najkrwawszej z wojen, też nie było, jedynie chęć "uratowania pokoju"! Współczesne rosyjskie kłopoty ze świadomością i uporczywe powtarzanie, że II wojna światowa zaczęła się 22 czerwca 1941 r., powinni z czasem wyleczyć sami Rosjanie, kiedy uświadomią sobie jako zbiorowość, że nie mają żadnego interesu narodowego w tym, by bronić zbrodniczego systemu bolszewickiego-sowieckiego, który im również zadał tyle bolesnych ran. Jak jednak mają to zrobić, jeśli my będziemy ich podtrzymywali w przekonaniu, że zaczęli swój udział w wojnie 22 czerwca 1941 roku? W 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej trzeba mówić głośno i zdecydowanie: II wojna światowa rozpoczęła się na polu dyplomatycznym 23 sierpnia 1939 r., z chwilą podpisania tajnego porozumienia sowieckoniemieckiego o podziale między te państwa Europy Środkowowschodniej i o obaleniu porządku wersalskiego kosztem nowo powstałych lub odrodzonych w roku 1918 państw. Na polu walki wojna rozpoczęła się 1 września 1939 r., od ataku niemieckiego na Polskę i - w następstwie tajnego porozumienia agresorów - także ataku sowieckiego. Sowiecką "oś czasu" pan Rosalak musi wydłużyć o 21 miesięcy, jeśli chce być w zgodzie z prawdą, a nie z postsowiecką "polityką historyczną". W tym samym zeszycie, w kalendarium, znajdujemy fotografię Reinharda Heydricha (1904-1942), jednego z najpodlejszych i najokrutniejszych współpracowników Hitlera. Organizator i szef SD (służby bezpieczeństwa Reichsführera SS), współorganizator i dowódca Gestapo, szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), zarządca wszystkich niemieckich obozów koncentracyjnych, organizator eksterminacji ludności w krajach okupowanych przez Niemców, zwłaszcza polskiej inteligencji i Żydów, zginął 4 czerwca 1942 r. w zamachu dokonanym w Pradze przez czeską grupę specjalną, przysłaną z Londynu, bo zbrodniarz był także zastępcą "protektora" Czech i Moraw. Z zeszytu redaktora Rosalaka dowiemy się tylko, że Heydrich był "współorganizatorem zbrodni Holokaustu". II wojna światowa, panie redaktorze, nie ogranicza się do okrutnej próby zagłady narodu żydowskiego przy pomocy instytucji i funkcjonariuszy państwa niemieckiego. II wojna światowa jest także, a właściwie przede wszystkim, próbą odebrania na zawsze niepodległości europejskim narodom, które wybiły się na tę niepodległość w roku 1918. II wojna światowa to nie wyłącznie 6 mln zamordowanych Żydów (dane szacunkowe), lecz śmierć ponad 50 mln ludzi, w tym Żydów. Herr Heydrich miał zasługi na różnych polach, więc albo niech pan go w ogóle nie przedstawia, albo przedstawia jak należy. Żeby rzecz była jeszcze bardziej jasna, zacytuję na koniec niemieckiego autora Dietera Schenka: "7 września 1939 r. Heydrich oświadczył, że 'przewodnie warstwy społeczne w Polsce trzeba unieszkodliwić [zabić - P.Sz.], a pozostałą ludność pozbawić szkół i we wszelki możliwy sposób poniżyć'". Gdyby Czechom nie udał się zamach na Heydricha, zająłby się nim wcześniej czy później polski Kedyw generała "Nila". ň propos: polecam panu najnowszy film Ryszarda Bugajskiego. Dowie się pan, kto po wojnie zajął się generałem "Nilem"... Piotr Szubarczyk

SB zbierała haki na Kwaśniewskiego. Sprawdzali jego pochodzenie i życiorys ojca. Tuż przed pierwszymi wolnymi wyborami w 1989 roku SB rozpracowywała Aleksandra Kwaśniewskiego. Sprawdzano jego pochodzenie etniczne, życiorys ojca, dociekano, ile zarabia Jolanta Kwaśniewska w polonijnej firmie. DZIENNIK dotarł do dokumentów, które IPN chce opublikować jesienią. Z dokumentów wynika, że SB najbardziej, wręcz obsesyjnie, interesowała się pochodzeniem Kwaśniewskiego. Esbecy starannie prześledzili życiorys ojca młodego działacza PZPR. Odnotowali, że Zdzisław Kwaśniewski na przełomie lat 50. i 60. utrzymywał bliskie kontakty z "kręgiem osób narodowości żydowskiej", a nawet podczas spotkań brydżowych "w zaufanym gronie” miał przyznawać się do żydowskiego pochodzenia. PRL-owskie służby sprawdzały także żonę Kwaśniewskiego, Jolantę. Według ich ustaleń pracowała ona w firmie polonijnej i w 1988 r. oficjalnie zarabiała jedynie 85 tysięcy złotych. W raporcie cytowali informatorów z firm polonijnych, według których jej faktyczne zarobki były dużo wyższe. Dokumenty dotyczące Kwaśniewskiego pochodzą z maja 1989 roku. Z tego okresu zachowało się kilkustronicowe opracowanie "Informacja dotycząca Aleksandra Kwaśniewskiego", powstałe w Departamencie III MSW i opatrzone klauzulami: "ściśle tajne" i "tajne spec. znaczenia". A także notatka esbeka porucznika A. Karpińskiego z 29 maja 1989 r., w której relacjonuje rozmowę z kimś z najbliższego otoczenia Aleksandra Kwaśniewskiego. Dlaczego SB akurat 1989 roku tak starannie sprawdzała ministra rządu Mieczysława Rakowskiego, uczestnika Okrągłego Stołu i najzdolniejszego polityka PZPR młodego pokolenia? "Jestem zaskoczony, oburzony i wstrząśnięty. Po prostu szlag mnie trafia" - powiedział DZIENNIKOWI gen. Wojciech Jaruzelski, gdy zrelacjonowaliśmy mu treść dokumentów SB. "SB wiedziała, że Kwaśniewski jest osobą perspektywiczną. W kwietniu 1989 r. przedstawiłem go Gorbaczowowi, pojechał do Moskwy jako moja prawa ręka. To nie do pomyślenia, że miesiąc później jakieś bydlaki z SB, bo inaczej nie mogę powiedzieć, śledziły człowieka stojącego blisko mnie i blisko Rakowskiego" - dodaje. Także historycy mają spory kłopot, żeby odpowiedzieć na pytanie, o co chodziło SB. "Szalenie trudno dziś dociec, kto wydał polecenie sprawdzania Kwaśniewskiego" - mówi historyk Andrzej Paczkowski. Mogło to być polecenie polityczne z Komitetu Centralnego PZPR, rozkaz Kiszczaka lub taka była wewnętrzna procedura w III Departamencie. Kwaśniewski był w elicie, więc należało go prześwietlić. Zdaniem Antoniego Dudka, historyka z IPN, Kwaśniewski próbował stworzyć w 1989 r. nowy układ polityczny wewnątrz obozu władzy i dlatego zainteresowały się nim służby. A raporty z inwigilacji trafiały na biurko szefa MSW gen. Czesława Kiszczaka. Ten jednak zaprzecza. "Gdyby to pismo trafiło do moich rąk, byłby na nim mój podpis" - powiedział Kiszczak DZIENNIKOWI. Ciekawe, że SB już wcześniej prześwietlała Kwaśniewskiego, jednak wówczas służby były bezkrytyczne wobec młodego aparatczyka. Zachowała się notatka Departamentu III MSW z 1984 roku. Esbecy pisali o ówczesnym szefie "Sztandaru Młodych”, że "swą postawą reprezentuje marksistowski światopogląd”. Z Aleksandrem Kwaśniewskim nie udało nam się porozmawiać na temat esbeckich kwitów. Dokumenty z archiwum IPN dotyczące byłego prezydenta mają zostać opublikowane w październiku 2009 r. w wydawnictwie pt. „Aparat represji w Polsce Ludowej”. Data ich publikacji była już dwa razy przekładana. LESZEK KRASKOWSKI: W 1989 r. Aleksander Kwaśniewski, urzędujący wówczas minister, był inwigilowany przez SB. Dziwi to pana? ANTONI DUDEK*: Nie, bo Aleksander Kwaśniewski nie był takim sobie zwykłym ministrem. Miał bardzo silną pozycję polityczną. Ostatnio gen. Wojciech Jaruzelski przyznał, że to Kwaśniewski zgłosił w Magdalence propozycję, żeby były wolne wybory do Senatu. Kwaśniewski z nikim tego pomysłu nie konsultował. W normalnych warunkach ktoś, kto sobie pozwalał na tego typu rzeczy, zazwyczaj błyskawicznie kończył karierę. W normalnej sytuacji byłoby to odebrane jako skrajna nieodpowiedzialność. Tymczasem Kwaśniewskiemu uszło to na sucho i dalej prowadził swoją grę, której celem była budowa nowego układu władzy. Ten nowy układ miał być tworzony przez młodych ludzi z aparatu peerelowskiego i przez wybrane osoby z opozycji, z którymi Kwaśniewski się zaprzyjaźnił przy okazji rozmów Okrągłego Stołu. Te kontakty mogły wzmocnić zainteresowanie SB osobą Kwaśniewskiego, bo szef MSW Czesław Kiszczak i gen. Wojciech Jaruzelski tworzyli nieco inny układ. Aby była jasność - różne osoby z peerelowskiego establishmentu były podsłuchiwane lub śledzone. Nawet premier Mieczysław Rakowski, którego namierzono przez przypadek podczas spotkania z gościem z zagranicy, który był inwigilowany.

Kwaśniewskiego rozpracowywano na polecenie Kiszczaka? Jest bardzo mało prawdopodobne, aby funkcjonariusze SB samodzielnie, bez wcześniejszej zgody ministra Kiszczaka, podsyłali mu później tak z głupia frant jakieś notatki na temat innego ministra w rządzie Rakowskiego. Jest oczywiste, że była wstępna akceptacja Kiszczaka. Esbecy szukali żydowskich korzeni Kwaśniewskiego, a przecież działo się to w roku 1989, a nie w 1968. Policja działa według pewnej rutyny. Jeśli chodzi o pochodzenie etniczne osób inwigilowanych, to nie ma nic do rzeczy, czy mamy rok 1968, czy koniec lat 80. Rok 1968 był dlatego szczególny, że wtedy informacje na ten temat zostały na szeroką skalę z archiwów policyjnych wydobyte. Ale to nie znaczy, że policja nie zbierała ich wcześniej czy później. Tajne służby gromadzą skwapliwie informacje dotyczące pochodzenia narodowościowego, sytuacji rodzinnej i majątkowej i od czasu do czasu ktoś ich używa. Rok 1989 nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Jest nawet momentem, w którym jest większe natężenie takich działań, ponieważ więcej się dzieje. Kwaśniewski jest jednym z tych ludzi, którzy będą szli w górę, którzy się wybijają. Wewnątrz rządzącego obozu pezetperowskiego trwa rozgrywka o władzę, mamy coś w rodzaju walki pokoleń. Młodsze pokolenie, w którym są Kwaśniewski, Zbigniew Siemiątkowski, Tomasz Nałęcz, stara się wybrać nowego lidera. Kwaśniewski jest jednym z kandydatów. W ramach tej rozgrywki mamy SB, która - choć system się sypie - trzyma rękę na pulsie. Esbecy interesowali się też czołowymi działaczami ZSL czy Stronnictwa Demokratycznego.

Ale w przypadku innych działaczy nie badano chyba tak dokładnie życiorysów ich przodków. Dziś wystarczy w internecie wystukać „Aleksander Kwaśniewski” i od razu pojawia się hasło „Stolzman”. Czy to SB była źródłem plotki o żydowskim pochodzeniu Kwaśniewskiego? Takie plotki puszczają w obieg nie tylko służby, ale również polityczni konkurenci. Opowiadano na przykład, że ojciec Kwaśniewskiego był szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Białogardzie, co jest bzdurą. IPN opublikował informator z nazwiskami wszystkich szefów powiatowych urzędów bezpieczeństwa. Nie ma tam ani żadnego Kwaśniewskiego, ani żadnego Stolzmana. Powiedzmy sobie jasno, - gdy polityk zaczyna zyskiwać na znaczeniu, jego wrogowie się aktywizują i stosują różne metody walki. Przecież nie tylko o Kwaśniewskim krążyły tego typu plotki.

A więc była to po prostu rozgrywka o władzę wewnątrz obozu PZPR, w której wykorzystano tajne służby? W tej sprawie najciekawsze jest to, o co mogło chodzić Kiszczakowi w roku 1989. Mam takie wrażenie, że Kiszczak, zwłaszcza po powstaniu rządu Mazowieckiego, chciał się możliwie długo utrzymać jako szef tajnych służb, ale jednocześnie chciał się odciąć od PZPR. Zachowały się jego wystąpienia, w których mówił, że PZPR nas wykorzystała, kończymy z tym, już się nie damy tak upolitycznić, teraz będziemy bezpartyjną służbą, która łapie terrorystów i handlarzy narkotyków. Myślę, że szukał też sojuszników, którzy by to uwiarygadniali. Były takie pomysły latem 1989 r., żeby Kwaśniewski znalazł się w rządzie Mazowieckiego. Ale się nie znalazł. Może, dlatego, że Mazowiecki go nie chciał, a może, dlatego, że Kwaśniewski wtedy uważał, że należy się przyczaić i poczekać, jak rozwinie się sytuacja.

Esbecy utyskiwali w meldunkach, że nie mogą poznać szczegółów rozmów Kwaśniewskiego z Jackiem Kuroniem, bo „spotkania te odbywają się podczas spacerów”. Nie mieli mikrofonów kierunkowych? O mikrofonach kierunkowych SB najwyraźniej nie miała pojęcia. Nie znalazłem nigdzie informacji z podsłuchu na świeżym powietrzu. Kuroń spotykał się pod swoim blokiem koło śmietnika, w którym był zainstalowany podsłuch stacjonarny. Wychodzi na to, że jeśli dwóch ludzi w PRL spacerowało w parku, to nie sposób było ich podsłuchać. Podsłuchiwano rozmowy w budynkach i rozmowy telefoniczne. Z dokumentu podpisanego przez gen. Krzysztofa Majchrowskiego (w latach 80. był m.in. dyrektorem III Departamentu MSW) jasno wynika, że zaniepokojenie budzi nie Kuroń, tylko Kwaśniewski. Pada zdanie, że istnieje niebezpieczeństwo, iż minister Kwaśniewski może przekazywać Jackowi Kuroniowi tajemnice państwowe. Po wyborach 1989 r. Kuroń już jest posłem, ale „Solidarność” formalnie nadal jest opozycją.

Kto to jest Z.O., który pojawia się w meldunku na temat Kwaśniewskiego i „lobby żydowskiego”? To może być kontakt służbowy bądź poufny - wtedy podawało się inicjały imienia i nazwiska. To mógł być na przykład kolega Kwaśniewskiego z URM. „Lobby żydowskie” jest demonizowane, ale nie jest przypadkiem, że w 1989 r. to Mazowiecki został premierem, a nie Geremek. Nie ma co ukrywać, że element etniczny też był rozpatrywany przez ludzi, którzy o tym decydowali. To wynika z dokumentów. A czy to jest przejaw antysemityzmu? Nie wiem. W każdym razie takie są fakty - pochodzenie etniczne brano pod uwagę. Dokumenty dotyczące inwigilacji Kwaśniewskiego mogły zadziałać na jego korzyść podczas procesu lustracyjnego, ale adwokat Kwaśniewskiego tego argumentu nie wykorzystał. A przecież można było podnieść, że gdyby Kwaśniewski był tajnym współpracownikiem, to jego koledzy z SB by go nie śledzili.
Aktywni TW też byli inwigilowani, bo w ten sposób sprawdzano ich szczerość. Sprawdzano na przykład, czy TW wiernie zrelacjonował rozmowę, którą SB i tak nagrała. Bywało też i tak, że ktoś przestawał być TW i interesowano się nim już jako figurantem w jakiejś sprawie operacyjnej.

Kwaśniewski był tajnym współpracownikiem SB? Podejrzewam, że jest to kolejny przypadek, jakich mamy wiele, że stan zachowania dokumentów nie pozwoli nigdy na udzielenie w tej sprawie jednoznacznej odpowiedzi. Pozostanie kwestia wiary w ewidencję operacyjną, która jest dość skomplikowana. Prawda jest taka, że wskutek zdekompletowania, zniszczenia lub wyniesienia dokumentów znaczna część współpracowników zachowała się jedynie w kartotekach w ewidencji. Nie ma, więc słynnych teczek.

*doktor Antoni Dudek, politolog i historyk, doradca prezesa IPN Leszek Krakowski

„Sprawa” Michała Kamińskiego Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (ang. ECR) - nowa frakcja w Parlamencie Europejskim utworzona przez Torysów (26 mandatów), Prawo i Sprawiedliwość (15), czeską ODS (9) oraz pojedynczych posłów z Holandii, Belgii, Węgier, Litwy i Łotwy - miała być nową jakością na scenie politycznej po wyjściu brytyjskiej Partii Konserwatywnej z EPP i kompromitacji nielicznej, słabiutkiej UEN, w której męczyło się PiS. Ostatnim aktem agonii UEN w poprzedniej kadencji PE był udział jej szefa, Irlandczyka Briana Crowley'a (Fianna Fail, teraz w liberalnej ALDE) w połajance, jaką Pottering z Cohn-Benditem urządzili prezydentowi Czech na Hradczanach. Fronda jednego z najbardziej doświadczonych w PE Torysów Edwarda McMillan-Scotta, na rzecz, którego Michał Kamiński spektakularnie stracił fotel wiceprzewodniczącego PE, każe nam podważyć konstrukcję nowej frakcji.Przede wszystkim, miała być większa. Według prognoz należącego do ścisłego kierownictwa Partii Konserwatywnej Wiliama Hague, miała mieć 80-90 członków i być trzecią siłą w Europarlamencie. Liczy - po ekspulsji McMillan-Scotta - 54 deputowanych. Afera z wydatkami członków Izby Gmin (sławne „Westminster expenses”), która skompromitowała Laburzystów, otarła się też o Torysów, którzy stracili sporo mandatów na rzecz Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (lider: eurodeputowany Nigel Farage, frakcja Europa Wolności i Demokracji) i Brytyjskiej Partii Narodowej (lider: eurodeputowany Nick Griffin, niezrzeszony). Po drugie, deputowani o prawicowych poglądach wykreowali też inną frakcję - Europa Wolności i Demokracji, lub pozostali na razie poza nawiasem grup politycznych (franc. Front National czy belg-flam. Vlaams Belang). Po trzecie, przepisy, które pozwalają na założenie frakcji przy minimalnej liczbie 25 członków z 7 krajów, czynią ECR zakładnikiem pojedynczych eurodeputowanych, którym trzeba będzie schlebiać. Po czwarte, lepiszczem miał być antyfederacyjny charakter ECR. O ile za mózg i serce ruchu antylizbońskiego można było do niedawna uważać Waclawa Klausa, o tyle po decyzji Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe wydaje się, że kwestia nabrała nowego wymiaru. Torysi, będący integralną częścią establishmentu, zdali sobie sprawę z tego, że David Cameron zdegradował ich do drugiej ligi pozbawiając możliwości gry we frakcji chadeckiej z francuską UMP i niemiecką CDU. Wściekli się. Oficjalnie załagodzili sytuację dając Kamińskiemu przywództwo frakcji, ale uruchomili wszystkie aktywa, łącznie z rabinatem Wlk. Brytanii, aby wrócić do gry. Cameron nadrabia miną. Eksponowana jest niepoprawność polityczna Kamińskiego, który oskarżany jest o antysemityzm, homofobię, sympatie prohitlerowskie. Brzmi to zabawnie dla kogoś, kto pamięta eksponowanego przez centralę ZChN Michała Kamińskiego z pierwszej połowy lat 90., z czasów działalności w regionie krakowskim. Nikt na razie nie przypomina jego atencji dla pomarańczowej Ukrainy, co może mieć znaczenie nie tylko dla Brytyjczyków, z uwagi na przygotowywany grunt do rokowań pomiędzy UE i Gazpromem. Ton słynnej już u nas Joan Smith („The Independent”) jest powielany nie tylko w lewicowym „Guardianie”, ale i w „Timesie”, i w „Daily Telegraph”, a sympatia dla McMillan-Scotta jest powszechna. Tony Barber, szef brukselskiego biura Financial Times, wskazuje na bezprecedensową marginalizację jednej z największych partii politycznych na świecie: „Po utworzeniu tzw. bloku proeuropejskiego przez EPP, centrolewicę i liberałów, wpływ Torysów na legislację w PE będzie podobny do tego, jaki mieć będą francuscy komuniści, różnoracy Zieloni, populiści antyislamscy i skrajna prawica spod znaku BNP”. Imponujący jest ten wybuch narodowego egoizmu Brytyjczyków, którzy pukają się w czoło: od 30 lat mieliśmy w PE wiceprzewodniczącego z Partii Konserwatywnej i musimy z tego rezygnować dla fanaberii Camerona, dla Polaków? Krytyka ma podłoże głębsze, bo - narodowe. To nie tylko Konserwatyści tracą na aliansie z PiS, lecz całe państwo. Wydawany w Brukseli przez Economist Group, opiniotwórczy tygodnik o eurokracji i dla eurokracji „The European Voice”, nie próbuje nawet dbać o pozory, publikując komentarze i listy wyrażające troskę o wpływ brytyjski w instytucjach unijnych. Londyn rozumie znaczenie „organizatorskiej funkcji prasy”. Co prawda z podziału foteli przewodniczących najbardziej wpływowych komisji PE nie wynika, jakoby Brytyjczykom stała się jakaś duża krzywda, nie mniej jednak to Merkel i Sarkozy wygrali te wybory i trzeba dmuchać na zimne. Niestety, wszystko wskazuje na to, że i tym razem Prawo i Sprawiedliwość postawiło na złego konia (w UEN byli to Włosi z Alleanza Nationale i Irlandczycy), ale, że i na Anglii co najmniej od czasów adwokata walijskiego* wyjątkowo nie można polegać, nie będzie większej straty jeśli frakcja się rozleci. Tedy z życzliwością będziemy się przyglądać rozwojowi wypadków. PiS ma tę dozę bezczelności, którą doprowadza do białej gorączki egzotycznych sojuszników. Trochę pieprzu do smaku nie zaszkodzi. Marek Bednarz, Bruksela

* Tak nazywał premiera Wielkiej Brytanii Lloyd George'a Roman Dmowski, który stoczył z nim zacięty pojedynek o granice Polski na Konferencji Wersalskiej w 1919 roku. Lloyd George wspierał Niemcy.

Kryzys odpuszcza, złoty szybko wraca do formy Tego nie przewidzieli nawet najwięksi optymiści. W ciągu miesiąca nasza waluta umocniła się o blisko 10 proc. i jest to najbardziej widoczny znak, że najgorsze już za nami. Analitycy prognozują, że recesja już nam nie grozi, a wzrost PKB według Ryszarda Petru z BRE Bank może wynieść w całym roku 1 proc. To, że nasza gospodarka radzi sobie nadspodziewanie dobrze, widzą kupujący złotego zagraniczni inwestorzy. W efekcie za euro płacimy już 4,10 zł, za franka zaś poniżej 2,70 zł. Tymczasem jeszcze niedawno analitycy ostrzegali: recesji nie da się uniknąć, i w II, i III kwartale zejdziemy pod kreskę. Teraz przyznają, że taki scenariusz się nie ziści i jako jeden z nielicznych krajów w Europie rok zakończymy na plusie. Produkcja przemysłowa z miesiąca na miesiąc rośnie, a w górę pną się wskaźniki pokazujące koniunkturę z wyprzedzeniem. W efekcie jedna po drugiej instytucje finansowe podnoszą prognozy dla Polski. W poniedziałek JP Morgan, który w ubiegłym roku jako jeden z pierwszych drastycznie zrewidował w dół swe szacunki i wieszczył nam recesję, teraz je podniósł, zapowiadając, że nie doświadczymy spadku PKB. Prognozę zamierza wkrótce zmienić na naszą korzyść także Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz banki komercyjne: Deutsche Bank, Paribas i Danske Bank. Złoty umacnia się nie tylko, dlatego, że nasza gospodarka dobrze sobie radzi. O zbliżającym się końcu kryzysu mówi się już na całym świecie. To zaś powoduje, że inwestorzy coraz mniej boją się lokować pieniądze w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, które uchodzą za mniej stabilne politycznie i gospodarczo od USA czy tzw. starej Unii. O tym, że kryzys wyraźnie słabnie, mogą świadczyć choćby informacje o przyspieszeniu wzrostu PKB w Chinach i mniejszym od spodziewanego jego spadku w Ameryce. Odżywa sprzedaż aut i światowy rynek nieruchomości, od którego zaczął się światowy kryzys. A także giełdy, które dawno nie widziały takich rajdów. Indeks warszawskiej giełdy w pół roku zyskał na wartości blisko 70 proc. Podobnie fundusze inwestycyjne. Wiadomo, że koniunktura na giełdach zawsze wyprzedza tę w realnej gospodarce. Nawet człowiek obwiniany o doprowadzenie do największego po wojnie kryzysu, były szef amerykańskiego banku centralnego Alan Greenspan, zapowiada rychły koniec recesji. Greenspan był jeszcze niedawno jednym z największych pesymistów. Umacniający się złoty to powód do radości dla miliona Polaków, którzy wzięli kredyty mieszkaniowe we frankach. W przypadku zaciągniętego przed rokiem kredytu na 300 tys. zł wzrost kursu złotego tylko w ciągu ostatniego miesiąca oznacza zmniejszenie raty nawet o 200 zł. Jeśli weźmiemy pod uwagę pół roku, od chwili, gdy nasza waluta była najsłabsza, oszczędność sięga 400 zł miesięcznie. Na oszczędności mogą liczyć osoby płacące za zagraniczne wakacje, ale i kierowcy. Benzynę Pb 95 można już zatankować nawet za 4,20 zł za litr, choć jeszcze w czerwcu kosztowała ponad 4,60 zł. Paliwa taniałyby szybciej, gdyby nie fakt, że stacje benzynowe wykorzystują sytuację i podnoszą marże. Jak prognozują analitycy, mimo możliwych nieco gorszych dni dla złotego, jak wczorajszy, to nie koniec jego umacniania się. - Możliwe jest osiągnięcie poziomu 3,80 zł za euro do końca roku - mówi Piotr Kuczyński, główny analityk Xelion. Doradcy Finansowi. Choć umacnianie się waluty martwi eksporterów, ekonomiści zapewniają: złoty wyprowadzi nas na prostą.

Polska waluta bardzo szybko wraca do formy Od miesiąca złoty szybko rośnie w siłę. Straty odrabia również giełda. Główny indeks WIG20 zyskał już w tym czasie ponad 16 proc., co sprzyja również osobom lokującym oszczędności w funduszach inwestycyjnych. Tak dobre nastroje to w dużej mierze wynik najnowszych prognoz gospodarczych dotyczących naszego kraju. Co prawda kryzys gospodarczy jeszcze trwa, ale coraz więcej ekonomistów i inwestorów uważa już, że jesteśmy blisko jego końca. Wczoraj za euro trzeba było zapłacić około 4,10 zł. Dolar kosztował 2,85 zł, a frank szwajcarski utrzymywał się na poziomie poniżej 2,70 zł. Oznacza to, że w ciągu zaledwie czterech tygodni polska waluta odzyskała około 10 proc. do euro i franka i kilkanaście procent do dolara. Co więcej, na razie niewiele wskazuje na to, by miała znów zacząć się poważnie osłabiać? - Moim zdaniem bardzo możliwe staje się osiągnięcie w ciągu najbliższych tygodni poziomu nawet 3,80 zł za euro - uważa Piotr Kuczyński, główny analityk Xelion. Doradcy Finansowi. - W bardzo szybkim umocnieniu polskiej waluty można rzecz jasna doszukiwać się elementów spekulacji dużych inwestorów zagranicznych, ale z drugiej strony pojawiają się również informacje potwierdzające to, że Polska najlepiej wśród krajów europejskich radzi sobie z kryzysem - dodaje Kuczyński. Najlepiej świadczą o tym dane dotyczące nastrojów w sektorze produkcyjnym. Najnowszy tzw. wskaźnik PMI pokazujący nastroje wśród przedsiębiorców w Polsce wzrósł w lipcu do poziomu 46,5 pkt z 43 pkt miesiąc wcześniej. To najlepszy wynik od połowy 1998 roku, czyli od momentu, gdy zaczęto publikować te dane. Nie tylko my mamy się coraz lepiej. Odczyt wskaźnika, który na całym świecie jest uznawany za wyprzedzający koniunkturę w realnej gospodarce, okazał się również pozytywnym zaskoczeniem dla całej strefy euro: 46,3 pkt w porównaniu do 42,6 pkt przed miesiącem. Z kolei w Wielkiej Brytanii wskaźnik PMI wyniósł 50,8 pkt. Przekroczenie poziomu 50 pkt analitycy na razie ostrożnie odczytują jako sygnał do ponownego wejścia na ścieżkę rozwoju gospodarczego. Oczywiście nie jest to równoznaczne z końcem recesji, a jedynie z założeniem, że brytyjska gospodarka osiągnęła dno i teraz ma szansę się odbić. Dość dobre dane napływają także ze Stanów Zjednoczonych. PKB w USA spadł w drugim kwartale tylko o 1 proc. w skali roku, wobec wcześniejszych prognoz mówiących o kurczeniu się przynajmniej na poziomie 1,5 proc. Widać wyraźnie, że tempo spadku PKB wyhamowuje, bowiem jeszcze w pierwszym kwartale amerykańska gospodarka skurczyła się aż o 6,4 proc. Alan Greenspan, były szef amerykańskiego banku centralnego, powiedział, że trzeci kwartał może okazać się okresem wzrostu gospodarczego. Dodatkowo na polską gospodarkę coraz przychylniej patrzą ekonomiści z banków inwestycyjnych. JP Morgan podniósł właśnie swoją prognozę dotyczącą wzrostu PKB w Polsce w 2009 roku z minus 1 proc. do zera, co w praktyce oznacza, że uda się nam uniknąć recesji. Wśród analityków pojawia się coraz więcej głosów, że wbrew wcześniejszym prognozom wzrost PKB w drugim kwartale tego roku może być wyższy od pierwszego kwartału, gdy PKB urósł 0,8 proc w skali roku. Analitycy nie mają wątpliwości, że obecna fala umocnienia polskiej waluty jest tak silna, że na razie nie ma mowy o dużej korekcie. - Płyniemy na fali optymizmu wywołanego przez napływ pozytywnych prognoz - mówi Jarosław Klepacki, analityk z DM ECM. - Ale problemach gospodarki nie zniknęły w ciągu ostatnich tygodni - dodaje. To chociażby sprawa deficytu budżetowego czy opóźnionego wejścia Polski do systemu ERM2 i późniejszego przyjęcia euro. Na razie wydaje się jednak, że inwestorzy o tych negatywnych informacjach zapomnieli.

Paweł Rożyński, Łukasz Pałka

Od sztangistów po Logana Sportowcy-cudzoziemcy z polskimi paszportami. Będzie się działo! 17 lipca David Logan otrzymał polskie obywatelstwo. Niebawem ten amerykański koszykarz rodem z Chicago dołączył do naszej reprezentacji, która w Spale rozpoczęła przygotowania do wrześniowych mistrzostw Europy. Bardzo się cieszymy. David powinien wyraźnie wzmocnić drużynę” - powiedział trener Muli Katzurin. 26-letni Logan gra w PLK już trzy sezony (ostatnio w mistrzowskim Asseco Prokomie Sopot) i należy do najlepszych zawodników.  Z kolei 5 czerwca wojewoda mazowiecki wydał decyzję potwierdzającą posiadanie polskiego obywatelstwa przez Ludovica Obraniaka. Ten 24-letni piłkarz I-ligowego Lille rozegrał w ostatnim sezonie we francuskiej ekstraklasie 33 mecze, strzelając 9 goli. Leo Beenhakker sprawdzi go już 12 sierpnia w Bydgoszczy podczas towarzyskiego spotkania z Grecją.

Ani słowa po naszemu Obaj nie znają naszego języka. Jednak o ile dziadek Obraniaka urodził się nad Wisłą, to w przypadku Logana (syna Indianina i czarnoskórej Amerykanki) procedura była mocno skomplikowana. Po zagranicznych sportowców sięgają oczywiście także kluby. Warto przypomnieć, iż pierwsza sensacja tego typu wybuchła jesienią 1978 r. W zespole koszykarzy Startu Lublin pojawił się wówczas Murzyn z USA Kent Washington. Wprawdzie miał tylko 180 cm wzrostu i zwykle był najniższy na parkiecie, ale dzięki bajecznej technice wprost ośmieszał rywali. Stał się prawdziwym idolem sympatyków basketu - nie tylko w mieście nad Bystrzycą. Podczas meczów hala MOSiR „pękała w szwach”. Kent nie narzekał na skromny metraż wynajmowanego przez klub mieszkania. Uwielbiał pieczone kurczaki z frytkami oraz polskie dziewczęta. W Starcie grał dwa lata, później trafił jeszcze do Zagłębia Sosnowiec. Rodacy Washingtona zaczęli coraz częściej pojawiać się w polskiej lidze dopiero po 1990 r. Niektórzy (Richard Dumas, LaBradford Smith) mieli nawet za sobą występy, w NBA - podobnie jak wielkolud z Białorusi Aleksander Kul i Czech Jan Żidek. Cała czwórka miała już jednak szczyt kariery za sobą. Natomiast przed Loganem polskie obywatelstwo otrzymała wcześniej trójka jego rodaków: Joseph McNaull, Jeff Nordgaard i Eric Elliott. Niestety, chociaż brylowali w lidze, to nie potrafili odmienić oblicza kadry.

Pionierzy z „Jagi” Mało, kto pamięta, iż pionierami importu w piłce nożnej byli szefowie Jagiellonii Białystok. Przed sezonem 1989/90 wzmocnili zespół Litwinami: Valdasem Kasparaviciusem i Algirdasem Mackeviciusem. Początkowo w interesie dominowali właśnie zawodnicy z krajów byłego ZSRR.  Stopniowo na polskich boiskach pojawiało się coraz więcej zawodników z Czarnej Afryki. Bardzo dobrze spisywał m.in. Moussa Yahaya z Nigru. Przez Sokół Tychy i Hutnika Kraków znalazł się w hiszpańskim Albacete, otrzymał nawet propozycję z madryckiego Realu. Natomiast Nigeryjczyk Kenneth Zeigbo kosztował Legię 250 tys. dolarów, a został sprzedany do Venezii za sumę czterokrotnie większą. Rosjanin, Oleg Salenko został - wspólnie z Bułgarem Christo Stoiczkowem - królem strzelców MŚ w 1994 roku. Sześć lat później zawitał do Pogoni Szczecin. W niczym nie przypominał jednak groźnego snajpera. Podobnych rozczarowań było oczywiście znacznie więcej. Mimo to trener Franciszek Smuda przy powtarza: „W naszym futbolu brakuje naprawdę zdolnych zawodników, a działacze żądają za swoich nastolatków bajońskich sum. Dlatego lepiej sprowadzać znacznie tańszych graczy z zagranicy.” Często podnoszony jest także argument, iż obcokrajowcy nie biorą udziału w „ustawianiu meczów”.

Idol Olisadebe W połowie 2000 r. wydarzeniem stał się ślub Emmanuela Olisadebe z Beatą Smolińską. Na warszawskiej Starówce zjawiły się z tej okazji ekipy wszystkich stacji telewizyjnych oraz kilkudziesięciu reporterów. Podobnie było przy okazji wręczania Nigeryjczykowi, grającemu wówczas w barwach stołecznej Polonii, aktu nadania polskiego obywatelstwa. „Emsi” nie zawiódł oczekiwań. To głównie dzięki niemu reprezentacja Polski awansowała - po szesnastu latach przerwy - do finałów mistrzostw świata w Korei Południowej i Japonii (2002). Niestety, następcy Jerzego Engela na stanowisku selekcjonera - Zbigniew Boniek i Paweł Janas - mieli duże kłopoty z napastnikiem, który w międzyczasie trafił do Panathinaikosu Ateny. Oli coraz częściej wymigiwał się kontuzjami, najwyraźniej przestało mu zależeć na występach w biało-czerwonych barwach. Później był w Portsmouth, Skodzie Xanthi, na Cyprze, a obecnie zarabia na chińskiej prowincji. Do wielkiego futbolu z pewnością już nie wróci. Wkrótce przed ME w 2008 r. polskie obywatelstwo otrzymał grający w Legii Roger Guerreiro. Nie zdołał jednak poprowadzić biało-czerwonych do sukcesów. Teraz  Brazylijczyk coraz częściej mówi o wyjeździe na Zachód. Tymczasem prezes PZPN Grzegorz Lato namawia właścicieli klubów ekstraklasy, by przynajmniej do turnieju Euro 2012 ograniczyć  liczbę piłkarzy zagranicznych do pięciu. Oficjalnie takiego przepisu nie można wprowadzić z uwagi na restrykcyjne przepisy Unii Europejskiej dotyczące swobody zatrudnienia. My próbujemy skorzystać z wzorów niemieckich, gdzie wprowadzono podobną dżentelmeńską umowę przed MŚ w 2006 r. Czy się uda? Poczekamy, zobaczymy...

Bananami w nich! Niestety, czarnoskórzy sportowcy stawali się niekiedy w naszym kraju ofiarami rasistowskich zachowań. Swego czasu grupa skinów poturbowała na ulicy w Stargardzie Szczecińskim koszykarza Martina Egglestona. Natomiast jego koledzy, Ronnie Battle i Kirk Baker, zostali pobici w poznańskiej dyskotece. Sprawą zainteresowała się ambasada USA. Do skandalu doszło też w Świcie Nowy Dwór. Kiedy trafili tam czterej młodzi Brazylijczycy - musieli korzystać z osobnej szatni! Działacze i trenerzy tolerowali podobne praktyki. Z szykanami kieleckich chuliganów spotykał się m. in. Kameruńczyk Franklin Mudoh. Bananami obrzucano nawet Olisadebe.

Gwiazdy owalu Kiedy 1 kwietnia 1990 r. w barwach Motoru Lublin miał zadebiutować słynny duński żużlowiec, Hans Nielsen - na trybunach zasiadło ponad 18 tys. widzów. W kasach zabrakło biletów, chociaż niektórzy obawiali się prima-aprilisowego żartu. Niebawem pojawiły się inne gwiazdy: Amerykanie - Sam Ermolenko, Greg Hancock, Billy Hamill; Szwedzi - Per Jonsson (w 1994 r. miał bardzo groźny wypadek i nadal jeździ na wózku inwalidzkim), Tony Rickardsson, Jimmy Nilsen, Henrik Gustafsson; Anglicy - Gary Havelock, Chris Louis, Andy Smith; Czech Antonin Kasper, Wegier Zoltan Adorjan... Nie zabrakło nawet przybyszów z dalekiej Australii (Leigh Adams) i Nowej Zelandii (Mitch Shirra). Obecnie na rodzimych czarnych torach także jeździ cała światowa czołówka. Wystarczy wymienić Jasona Crumpa, Nicki Pedersena, Emila Sajfutdinowa... Natomiast Norweg Rune Holta startuje z polską licencją i paszportem. W 2007 r. walnie przyczynił się do zdobycia przez naszą drużynę Pucharu Świata, a nad fiordami został okrzyknięty zdrajcą.

Ciężki koks Efekty naturalizacji bywają niekiedy opłakane. W dotkliwy sposób przekonał się o tym m.in. nieżyjący już prezes PZPC Janusz Przedpełski. Głównie dzięki niemu w naszej kadrze pojawili się na początku lat 90. dwaj ciężarowcy ze Wschodu. Ukrainiec Siergiej Wołczaniecki powoływał się na polskie pochodzenie swej babki. W 1992 r. dostał paszport z orzełkiem i niebawem przywiózł z Barcelony brązowy medal olimpijski. Niestety, przed MŚ w Melbourne w jego organizmie wykryto środki dopingujące. Zdyskwalifikowany dożywotnio wyjechał na Ukrainę i słuch po nim zaginął. W tym samym czasie obywatelstwo otrzymał też inny Ukrainiec Andrzej Kozłowski. Potem został mistrzem Europy, trafił do więzienia za udział w rozboju, wrócił do reprezentacji, wreszcie wpadł na dopingu.

Przestroga Divaca Warto przypomnieć opinię słynnego serbskiego koszykarza Vlade Divaca, który podczas pobytu w Warszawie przestrzegał: „Dawanie obywatelstwa zagranicznym sportowcom, to krótkowzroczna metoda, która do niczego nie prowadzi. Przekonałem się o tym wielokrotnie. Dlatego lepiej dłużej poczekać na sukcesy, lecz budować je na zdrowych podstawach”. Święta racja.

JANUSZ MICHAŁEK

Kroczem do polityki Co to jest polityka? Ile ludzi, tyle definicji, ale jedne definicje są lepsze, a inne - gorsze. Od czego to zależy? Od tego, czy definicja trafniej i pełniej ujmuje istotę rzeczy, pozwalając odróżnić jedno zjawisko od innego. Na przykład większość dzisiejszych polityków definiuje politykę jako sztukę kompromisów. Nie wchodząc w meritum sprawy niepodobna nie zauważyć, że to nie żadna sztuka. Każdy głupi potrafi zawrzeć kompromis, to znaczy - zrezygnować z osiągnięcia własnych celów, byle tylko stworzyć wrażenie sukcesu. Na przykład koalicje rządowe w Polsce powstają dopiero po wyborach, przed którymi poszczególne partie przekonująco dowodzą, że konkurenci to banda złodziei, a już na pewno - idiotów. I to musi być prawda, bo po pierwsze - koń, jaki jest - każdy widzi, a po drugie - ci politycy przez tyle już lat obcują ze sobą, że coś tam przecież muszą o sobie nawzajem wiedzieć. Ale po głosowaniu, kiedy trzeba tworzyć rząd, partia złodziei idzie na kompromis z partią idiotów i w rezultacie powstaje rząd najlepszy z możliwych.

Kto chce - niech w to wierzy, ale ja wolę już definicję, według której polityka to sztuka unikania kompromisów. Ooo, to rzeczywiście jest sztuka - osiągnąć cel nie idąc na kompromis. Takie rzeczy potrafią osiągać tylko wybitni mężowie stanu, w związku, z czym ta definicja polityki jest w dzisiejszych czasach prawie zapomniana. Oprócz tych definicji mamy również definicje postulatywne, według których polityka jest metodą osiągania dobra wspólnego. Takie definicje nie tyle informują o istocie rzeczy, co o marzeniach ich twórców. Bo jeśli polityka byłaby metodą osiągania dobra wspólnego, to cóż uprawiał wybitny socjalistyczny przywódca Józef Stalin, mordując 11 milionów chłopów podczas kolektywizacji, czy inny wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, mordując kilka milionów Żydów? Czy była to polityka, czy nie? Jeśli była - a moim zdaniem była - to postulatywna definicja nie jest warta funta kłaków. To już bardziej zbliżona do prawdy byłaby definicja, według której polityka jest zespołem przedsięwzięć służących uchwyceniu lub utrzymaniu władzy. Niektóre z tych przedsięwzięć mogą służyć dobru wspólnemu - np. zwalczanie przez władzę konkurencji ze strony przestępców, a inne niekoniecznie - np. okrucieństwo, czy terror, - o których nawet Machiavelli pisze, że należy stosować je „rozsądnie i tylko w miarę potrzeby”. Jakkolwiek jednak by nie definiować polityki, to dotychczas wiadomo było, że jej przedmiotem jest działanie, zaś inspiracją do działania - ideologie polityczne, a więc metody osiągania dobrobytu. Nie ma, bowiem chyba polityka, który nie obiecywałby dobrobytu, tzn. stanu materialnej obfitości, któremu towarzyszy poczucie bezpieczeństwa. Nawet gdyby w głębi duszy tego nie chciał, to przecież nigdy się do tego nie przyzna. Zatem wszyscy chcą tego samego, a skoro tak, to o cóż się tak spierają, że można niekiedy odnieść wrażenie, iż gdyby mogli, to potopiliby się nawzajem w łyżce wody? Ano spierają się o to, że jedni np. uważają, iż dobrobyt pojawi się wtedy, gdy cała własność będzie skupiona w jednym ręku, najlepiej państwowym, kiedy każdy będzie miał z góry zaplanowane i wyznaczone zadania, zaś życie będzie zorganizowane pod światłym nadzorem władzy. Wtedy nie będzie marnotrawstwa energii na niepotrzebną konkurencję, zapanuje porządek i bezpieczeństwo, a więc - dobrobyt. Inni z kolei wskazują, że powierzanie własności i gospodarki akurat państwowym urzędnikom, którzy niczego nie umieją poza szukaniem i zajmowaniem posad, jest pomysłem już prima vista kretyńskim, zaś oddanie całego życia społecznego pod nadzór Służby Bezpieczeństwa z całą pewnością uczyni je koszmarem, który z dobrobytem nie ma nic, ale to dokładnie nic wspólnego. Te spory ideologiczne, czyli spory o metodę są szalenie ważne, bo proponowanych metod, jako wzajemnie się wykluczających, nie można stosować jednocześnie. Trzeba na którąś z nich się zdecydować i to zadanie obciążać ma wyborców - żeby popierali albo jednych, albo drugich. Oczywiście to jest sytuacja, że tak powiem, modelowa, bo w praktyce, zwłaszcza w Unii Europejskiej, partie polityczne ideologicznie już się od siebie nie różnią, a najlepszą ilustracją tego, iż ta zaraza zapanowała również w Polsce, była deklaracja posła Antoniego Mężydły z Torunia, który przeszedłszy z PiS do Platformy Obywatelskiej oświadczył, że wcale nie musiał przy tym zmieniać żadnych poglądów. Chociaż poseł Mężydło poglądów nie musiał zmieniać, to składając tę deklarację, zakładać musiał milcząco, że tym, co powinno liczyć się w polityce, są właśnie poglądy. Jeden jest, dajmy na to, komunistą, więc mniej więcej wiemy, czego się po nim możemy spodziewać, podobnie, jak po socjalistach, chadekach, liberałach, czy faszystach. I dotychczas wszyscyśmy tak właśnie uważali, wskutek czego nawet ci politycy, którzy nie mieli żadnych poglądów, a tylko chcieli sobie na koszt podatników zwyczajnie wypić i zakąsić, udawali przecież, że jakieś tam poglądy mają. Niestety pod koniec czerwca odbył się w Warszawie Kongres Kobiet Polskich, którego uczestniczki uznały, iż w polityce nie liczą się żadne ideologie, tylko płeć. Jest to, najdelikatniej mówiąc, pogląd bardzo oryginalny, bo dotychczas płeć liczyła się przede wszystkim w życiu płciowym. Niestety w ostatnich latach nastąpił w tej dziedzinie niebywały zamęt. Płeć w życiu płciowym przestała się liczyć niemal całkowicie, natomiast, dzięki Unii Europejskiej, powoli stawała się centralną kwestią polityczną. W tej sytuacji musiało dojść do tego, do czego w końcu doszło: uczestniczki Kongresu Kobiet Polskich zażądały parytetu, to znaczy - połowy miejsc w państwowych i samorządowych organach przedstawicielskich oraz połowy posad w sektorze publicznym. Postulat parytetu przechodzi do porządku nad poglądami kobiet aspirujących do tych politycznych stanowisk. Nieważne, czy kobieta w ogóle ma jakieś poglądy, a jeśli ma - to czy jest, dajmy na to, komunistką, faszystką, socjalistką, chrześcijańską demokratką, anarchistką czy liberałką. Wszystkie te zagadnienia zostały przesłonięte przez cechy płciowe. Ale czy przy pomocy znamion płciowych da się rozstrzygać fundamentalne kwestie związane z metodą wprowadzania dobrobytu? Jak dotąd wygląda to bardzo mało prawdopodobnie, dlatego trudno zrozumieć przyczynę, dla której pan prezydent Lech Kaczyński postulat parytetu właśnie poparł w całej rozciągłości. Ciekawe, jak to się ma do składanej przez niego przysięgi, w której nie tylko zobowiązywał się odwracać od państwa, na którego czele stoi, wszelkie niebezpieczeństwa, ale w dodatku wzywał w tym celu pomocy Boga? SM

W czułym uścisku razwiedki Na tym świecie z jednej strony wszystko jest ze sobą powiązane i na przykład machnięcie skrzydłami przez motyla w Chinach powoduje podobno huragan w Kalifornii, chociaż z drugiej strony między pewnymi zjawiskami bardzo trudno uchwycić jakikolwiek związek. Na przykład uchwalanie wielu ustaw pozostaje bez wyraźnego, a nawet żadnego związku z rzeczywistymi potrzebami państwa, chociaż nie można wykluczyć ich związku z zupełnie innymi potrzebami. Ot, dajmy na to, czy uchwalona niedawno ustawa o zmianie ustawy o zarządzaniu kryzysowym pozostaje w jakimś związku z planami, jakie suwerenny Izrael snuje wobec złowrogiego Iranu? Nie można tego wykluczyć, bo ustawa nakłada obowiązek opracowania narodowego programu ochrony infrastruktury krytycznej przed zagrożeniami o charakterze terrorystycznym. Dotychczas nic takiego nas nie nękało, ale gdyby suwerenny Izrael rzeczywiście zaczął obrzucać bombami złowrogi Iran, to nie wiadomo, czy takie zagrożenia by się nie pojawiły, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że Polska, jako wzorowy ormowiec, natychmiast stanęłaby na nieubłaganie słusznym stanowisku. Powołanie pana Adama Daniela Rotfelda do grona strategów NATO stanowi najlepszą tego gwarancję. Ale niezależnie od tego, czy zagrożenia terrorystyczne pojawią się, czy nie, ustawa przewiduje ciekawe rozwiązania obciążające właścicieli obiektów infrastruktury krytycznej (wodociągów, sieci energetycznych itp.) obowiązkiem wyznaczenia, no i ? co się rozumie samo przez się - opłacania osoby odpowiedzialnej do utrzymywania kontaktów z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wprawdzie expressis verbis nie jest to zapisane, ale nie może to być byle kto, ponieważ do programu ochrony infrastruktury krytycznej stosuje się przepisy o ochronie informacji niejawnych, Musi to być zatem osoba z certyfikatem dostępu do takich informacji, wystawianym przez... ABW. A komu ABW wystawi taki certyfikat? Oczywiście osobie, do której ma szczególną konfidencję, zwaną inaczej zaufaniem. Za pośrednictwem tego rezydenta ABW będzie mogła wydawać właścicielom infrastruktury krytycznej różne polecenia, a od niego odbierać informacje o różnych zagrożeniach, oczywiście przede wszystkim terrorystycznych. Jak widać, terroryzm jest dobry na wszystko, zarówno u nas, jak i w USA, gdzie na podstawie Aktu Patriotycznego, pod nadzorem pana nomen omen Czertoffa kraj dostaje się w służbę bezpieczeństwa do tego stopnia, że u nas zainteresowało to nawet Rzecznika Praw Obywatelskich. SM

Zwiększyć liczbę miejsc pracy! P. Anna Knaź relacjonuje polityczne zagrywki w USA - na podstawie dziennika "The Washington Times": "Prognozy prezydenta Benedykta Obamy, jakoby ustawa klimatyczna miała stworzyć wiele nowych miejsc pracy, okazały się poczynione na wyrost. Okazuje się, bowiem, że wzrost liczby osób zatrudnionych do 2030 r. będzie niewiele wyższy po wprowadzeniu ustawy, niż gdyby Izba Reprezentantów w ogóle jej nie przegłosowała. Ponadto sprawozdanie departamentu energii utrzymuje, że wzrost kosztów energii dla przeciętnego obywatela zwiększy się minimalnie. P.Stefan Chu, amerykański sekretarz ds. energii, powiedział, że „możemy otrzymać czystą energię w cenie niższej niż cena znaczka pocztowego”. "Jest to, oczywiście, kolejny przykład d***kratycznego skretynienia. Nie zapominając o banalnie prawdziwym twierdzeniu p.Chu: istotnie - jeden milierg energii na pewno można wytworzyć w cenie niższej, niż cena znaczka pocztowego... Po drugie: skąd, na Boga Ojca, ONI wiedzą, że coś-tam przyniesie za 20 lat "niewielki wzrost" czegoś??? Nie ma sensu zajmować się takimi bzdurami. Lepiej wziąć byka od razu za rogi. Podam banalny przykład. Powiedzmy, że jeden z moich Synów przyjdzie do mnie i powie: "Tato, bedę teraz składał sobie komputer". Na co ja odpowiem: "Mam nadzieję, Synku, że każdą część umieścisz u innego sąsiada? Dzięki temu jeszcze i Twój brat będzie miał zajęcie przy skladaniu względnie donoszeniu części do montażu..."Kompletny kretynizm? Dokładnie takim samym kretynizmem jest wydawanie ustaw po to, by zwiększyć liczbę miejsc pracy!!! Celem gospodarki jest zmniejszanie - a nie zwiększanie ilości pracy potrzebnej na wykonanie czegokolwiek. Natomiast, ponieważ potrzeby ludzkie są nieograniczone, nalezy radykalnie obniżyć podatki - i od razu okaże się, że ludzie chcą mieć np. telewizję stereo, zapachową, lub nawet dotykową - a przy produkcji odbiorników zaraz znajdzie zatrudnienie trochę ludzi... Nie, dlatego, że Władzuchna chce stworzyć miejsca pracy - tylko tak, przy okazji... Niewidzialna Ręka Rynku pomajdruje, pomajdruje... I tak w każej dziedzinie. Pamiętajmy: POTRZEBY LUDZKIE SĄ NIEOGRANICZONE! JKM

Traktat z Lizbony: Nadzieja przyjdzie z Niemiec? Aż 147 stron ma orzeczenie niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w sprawie braku niektórych podstaw prawnych do ratyfikacji traktatu Unii Europejskiej z Lizbony. Wydanie orzeczenia jest niezwykle ważne nie tylko dla Niemiec, ale i dla innych państw Europy. Tymczasem to wstrzymanie ratyfikacji spornego traktatu w największym państwie Europy i obrona suwerenności władz parlamentarnych i sądowych RFN przed neosowieckimi projektami i uzurpacjami UE nie spotkało się z jakąkolwiek poważną reakcją rządzących w Polsce partii i środowisk. Nikt z rządu, nikt z kierownictwa PO, PSL, PiS czy z największych mediów nie przejawia jakiejkolwiek inicjatywy, aby z tej obrony suwerenności konstytucyjnych władz RFN (względem władz UE) wziąć dobry przykład. I dzięki temu spróbować wzmocnić suwerenność parlamentu, porządku prawnego i sądów RP w UE.

Albo choćby przygotować podobną ustawę, wzmacniającą uprawnienia i suwerenność rodzimego parlamentu wobec decyzji UE, jak to czynią Niemcy. A przecież precedensowy i fundamentalny dla Europy wyrok trybunału z Karlsruhe nie jest w swej politycznej i prawnej istocie jedynie wewnętrzną sprawą RFN. Dotyczy on - w swej wielkiej wadze - wszystkich państw „Wspólnoty Europejskiej”. Bo z tym wyrokiem liczą się już nie tylko rządy państw Europy, lecz także prawne i polityczne władze tej „Wspólnoty” z Brukseli i Luksemburga (Trybunał Sprawiedliwości UE).

UE to związek suwerennych państw Niemiecki Trybunał wyraźnie orzekł 30 czerwca, że tworzona Unia Europejska to pod względem prawno-politycznym związek suwerennych państw, a nie jakaś polityczna federacja. Niemieccy sędziowie orzekli jednoznacznie, że konstytucja RFN wyklucza nadanie UE charakteru jakiegokolwiek państwa. Niektórzy niemieccy komentatorzy uważają, że najwyższy sąd RFN dokonał także w istocie nowej wykładni definicji i dopuszczalnych granic władzy UE. Określił możliwie precyzyjnie, co UE wolno i jak daleko może się posunąć projektowana „integracja” europejska, aby federalna i zdecentralizowana istota niemieckiej państwowości (16 autonomicznych landów, każdy z własną konstytucją) nie została naruszona. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny zastrzegł też swoją wyłączną kompetencję w kwestii badania ewentualnych naruszeń prawa RFN ze strony władz i praw UE. Podkreślił też swoją całkowitą niezależność od tzw. Trybunału Sprawiedliwości Wspólnot Europejskich w Luksemburgu. Orzeczenie niemieckiego trybunału ma, więc tym bardziej wymiar ogólnoeuropejski i dotyczy (pozytywnie) także Polski. Bo wzmacnia potencjalną szansę na obronę chociaż części dotychczasowej suwerenności władz w Warszawie (w tym władz sądowych). Niemieccy sędziowie w swoim orzeczeniu aż ponad 40 razy użyli terminów „suwerenny” względnie „suwerenność”. Tymczasem liderzy partii obecnych w parlamencie III RP zupełnie milczą i unikają zajęcia stanowiska w tej jakże ważnej sprawie (głos zabierali w tej kwestii w połowie lipca br. jedynie senator Piotr Andrzejewski oraz posłowie: Gabriela Masłowska, Anna Sobecka i Antoni Macierewicz z PiS). Kierownicy partii i ministrowie udają, że 30 czerwca w Karlsruhe nie wydarzyło się nic szczególnego. Będąc wyraźnie zakłopotani pryncypialną decyzją niemieckich sędziów (i chyba też własnym dotychczasowym poddaństwem, biernością i lizusostwem wobec władz i projektów UE), żałośnie chowają swoje demokratyczne głowy w polityczny piach - jak wytresowane strusie w jakimś eurozoo czy eurocyrku. Ponadto od kilkunastu miesięcy ci „liderzy” już nic nie mówią publicznie o zachowaniu polskiej suwerenności (chyba od czasu przyjęcia traktatu lizbońskiego przez Sejm i Senat w kwietniu 2008 roku). Dlaczego? Czyżby mieli poczucie, że tak naprawdę już całkiem oddali polską suwerenność władcom UE? Za małą garść euro (w bilansie netto) a w dodatku przedwcześnie? Bo na długo przed wejściem w życie fatalnego, eurosowieckiego w swej istocie traktatu UE z Lizbony - tej przefarbowanej „konstytucji” socjalistycznego europaństwa?

Obrona autonomii landów W przeciwieństwie do naszych żałosnych „demokratów” z Sejmu czy Senatu liczni posłowie i prawnicy niemieccy nie próżnują w tych fundamentalnych kwestiach. Obecnie działają aktywnie przede wszystkim ci z bawarskiej CSU oraz ci z kręgu władz kilku innych landów. Nie czekają biernie na centralnie zarządzane, biurokratyczne europaństwo i nie godzą się na zagrażające znaczne ograniczenie suwerenności RFN oraz dotychczasowej autonomii i wpływów swoich landów. W wyroku Trybunału Konstytucyjnego RFN (określającego prawne warunki ewentualnej końcowej ratyfikacji traktatu UE z Lizbony) dostrzegli oni, bowiem wielką szansę na obronę suwerenności nie tylko konstytucyjnych władz i organów RFN, ale właśnie też i swoich landów. Bo trybunał z Karlsruhe wyznaczył wyraźne granice eurointegracji i władzy UE w ramach ustawy zasadniczej RFN. A ta ustawa mówi wiele o samodzielności niemieckich krajów związkowych w konkretnych dziedzinach prawa, szkolnictwa, finansów czy samorządu. Ponadto sędziowie trybunału wskazali, że w Niemczech istnieje coś w rodzaju „konstytucyjnej tożsamości narodu”, więc władzom i dyrektywom UE nie wolno podważać istoty tej tożsamości opartej na konstytucji RFN. To wszystko zachęciło, więc liderów CSU do postawienia żądań prawnego zabezpieczenia suwerenności parlamentu i Trybunału Konstytucyjnego RFN poprzez wyraźne określenie ich dużych kompetencji. Partia rządząca od lat Bawarią chce też większych niż obecnie wpływów tego landu na decyzje zapadające w UE. Jest w tym popierana, - choć na razie jeszcze bez rozgłosu - przez władze kilku innych landów (jak Badenii-Wirtembergii). Jest też znamienne, że np. były wieloletni przewodniczący bawarskich chadeków i premier kraju, Edmund Stoiber, stwierdził, wprost, że żądania CSU w kwestii zabezpieczenia pozycji RFN i Bawarii w UE wynikają z realnych obaw przed stopniową utratą suwerenności. A to ciekawe: utraty suwerenności Bawarii i RFN w UE obawia się tak wytrawny polityk jak Stoiber czy jego koledzy, a utraty suwerenności Polski w UE najwyraźniej wcale nie obawiają się premierzy Tusk czy Pawlak, a zapewne również i Jarosław Kaczyński. Ciekawe!

Inne ważne postulaty CSU Bawarscy i niektórzy inni chadecy postulują wyraźnie, aby decyzje Bundestagu i Bundesratu w sprawach UE były wiążące i zobowiązujące dla rządu RFN. Chcą wzmocnić władzę Trybunału Konstytucyjnego, - aby stanowił mocną przeciwwagę dla trybunałów UE, które „wyrokują na rzecz europejskiego centralizmu i podążają w jego stronę”. Postulują też, aby najistotniejsze dla Niemiec kwestie i traktaty UE rozstrzygano w Niemczech w narodowym referendum (konstytucja RFN, uchwalona w roku 1949, nie przewiduje, bowiem instytucji powszechnego referendum w całym państwie). - Byłoby dobrze, gdyby podczas zatwierdzania przyszłych zmian ważnych praw i traktatów UE decyzje Bundestagu i Bundesratu uzupełniało referendum - oświadczył Alexander Dobrindt, sekretarz generalny CSU („Frankfurter Allgemeine Zeitung”). Postulaty związane z nowelizacją ustaw „okołotraktatowych” CSU przedstawiła w 14 punktach. Domaga się w nich zatrzymania postępującej od lat, stopniowej likwidacji suwerenności narodowego parlamentu. Wskazuje zagrożenia wynikające z zawartej w lizbońskim traktacie tzw. klauzuli pomostowej i tzw. klauzuli elastyczności. Politycy CSU twierdzą, że po przyjęciu tego traktatu i zastosowaniu w praktyce tych klauzul parlament RFN utraci suwerenność. A „obecnie rząd RFN, aby zastosować klauzulę pomostową, nie ma obowiązku uzyskania zgody Bundestagu”, więc na takie rozwiązanie nie możemy się zgodzić, wynika to także z wyroku Trybunału Konstytucyjnego - twierdzą chadecy z Bawarii. Podobnie jest z tzw. klauzulą elastyczności - CSU żąda wprowadzenia konkretnych zapisów prawnych, wzmacniających również w tej kwestii niemiecki parlament. Innym punktem traktatu UE, który wg CSU musi być koniecznie poprawiony, jest problem zastosowania tzw. mechanizmu blokowania zmian w prawie karnym i sprawach socjalnych. Traktat teoretycznie zakłada, że rządy państw będą mieć prawo samodzielnie decydować, czy zastosują taki mechanizm. A chadecy chcą, by decydował o tym również parlament RFN (takiego rozwiązania zażądał też trybunał). Chcą też, aby parlament RFN współdecydował o wszelkich ważnych umowach handlowych, zawieranych przez władze UE. Politycy CSU sprzeciwiają się zapisom traktatu o możliwości samodzielnej zmiany (przez Radę UE) części niektórych umów UE bez uprzedniego uzyskania zgody narodowych parlamentów. Chcą także zwiększenia uprawnień parlamentu RFN w sprawie wprowadzania ewentualnych zmian w unijnych traktatach, współudziału w negocjacjach, dotyczących przyjmowania nowych członków UE i współdecydowania w kwestiach regionalnych, w których Unia - ich zdaniem - na mocy traktatu otrzyma zbyt duże kompetencje. I wreszcie CSU postuluje, żeby w konstytucji RFN została wprowadzona nowa kompetencja niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego - umożliwiająca mu kontrolę wszelkich aktów prawnych UE. Te postulaty zatwierdził niemal jednogłośnie zjazd CSU w Norymberdze w dniach 17-18 lipca.

Trzeba zapobiegać szkodliwej polityce Berlina i Brukseli! Liczni niemieccy komentatorzy uważają, że główną inspiracją liderów CSU w tych postulatach jest gra o głosy przed wyborami do Bundestagu (27 września). I że ani ta gra, ani te postulaty „nie zagrożą” końcowej ratyfikacji lizbońskiego traktatu. Ale np. tygodnik „Der Spiegel” uznał, że twarde żądania CSU w tych sprawach „mogą zachwiać ambitnym harmonogramem nowelizacji ustawy kompetencyjnej”. A niektórzy komentatorzy uważają, że bawarskim chadekom chodzi w istocie o wprowadzenie systemu duńskiego, który zakłada, że rząd Danii przed niemal każdą decyzją na forum UE musi uprzednio uzyskać zgodę krajowego parlamentu. Już 5 lipca, a więc 5 dni po wyroku Trybunału Konstytucyjnego, zarząd CSU przyjął dokument programowy, w którym znalazł się fragment stwierdzający, że wprawdzie integracja europejska jest dla Niemiec bardzo ważna, ale „w interesie społecznym muszą zostać postawione konkretne granice tego procesu”. A im głębsza jest ta integracja, tym ważniejsza jest kontrola decyzji i dyrektyw UE. Dlatego CSU żąda większych gwarancji prawnych dla suwerenności Bundestagu i Bundesratu, a także zobowiązania rządu do ścisłej współpracy z parlamentem w kwestiach polityki europejskiej. W swoim wystąpieniu na zjeździe CSU jej przewodniczący, 60-letni Horst Seehofer, powiedział między innymi: CSU ma obowiązek zapobiegać szkodliwej dla Bawarii polityce prowadzonej w Berlinie i Brukseli. I zapewnił: również w przyszłości nikt nas przed tym nie powstrzyma. Seehofer otrzymał duże oklaski od prawie tysiąca delegatów.

Obniżyć podatki! Powyższym postulatom CSU sprzeciwiają się ostro politycy SPD i niektórzy Zieloni. Głównemu żądaniu CSU (wzmocnieniu parlamentu RFN) sprzeciwia się też przewodniczący FDP G. Westerwelle i niektórzy z CDU (jak np. „postępowy” eurodeputowany Elmar Brok). Domaganie się wzmocnienia kompetencji parlamentu RFN w sprawach UE spotyka się natomiast z poparciem niektórych liderów Partii Lewicy (jak G. Gysi). Przed nadzwyczajnym posiedzeniem Bundestagu w sprawie żądanej przez trybunał nowelizacji ustaw „okołotraktatowych” (26 sierpnia) w niemieckiej polityce narasta, więc spory konflikt. Tym większy, że CSU - wbrew SPD, Zielonym i niektórym liderom „siostrzanej” CDU - obstaje za koniecznością „umiarkowanego obniżenia” podatków dochodowych i innych - najpóźniej od stycznia roku 2011. Ale ze względu na obecną sporą recesję oraz wielki deficyt budżetu RFN kanclerz Merkel i jej ministrowie sprzeciwiają się jakimkolwiek konkretnym deklaracjom, dotyczącym terminów obniżek podatków. CSU chce zaś między innymi znacznego obniżenia podatku VAT (przede wszystkim dla branży hotelarskiej i gastronomicznej - do 7 proc., jak ostatnio we Francji) i przekazania władzom landów wyłącznych kompetencji odnośnie ustalania podatku spadkowego. Bawarczycy oczekują też od władz CDU wspólnej walki o ustawowy zakaz wprowadzania do niemieckiego rolnictwa technologii i manipulacji genetycznych. Aktualne sondaże wskazują (już od miesięcy) na to, że po wyborach do Bundestagu rząd w Berlinie będą tworzyć raczej chadecy i FDP, (którzy łącznie mogą liczyć na 50-51 proc. głosów) niż SPD i Zieloni. Jeśli tak będzie, to i tak zapewne tylko jakaś nieduża część postulatów CSU doczeka się realizacji. Oby były to te, które kładą tamę centralistycznym i w istocie euro-bolszewickim projektom budowniczych UE.

Tomasz Mysłek

O różnych rodzajach biedy Biedacy dzielą się na kilka kategorii. Np. na tych, którzy chcą być biedni - i niekoniecznie muszą to być mnisi z zakonów żebrzących: wiele osób po prostu nie chce się bogacić, lub: korzystać z bogactwa. Znane są przypadki żebraków, którzy żyli jak nędzarze, pozostawiając wszakże po sobie spore sumy pieniędzy. Są ludzie, którzy są biedni chwilowo. Prowadzili interes - i zbankrutowali. Nimi też nie będziemy się zajmować - dadzą sobie sami radę. Tak naprawdę troszczymy się nie o „biednych”, lecz o „niezaradnych”. Wszyscy niezaradni są (albo niedługo staną się…) biedakami. Jeśli niezaradni jeszcze nie są biedni (np. niezaradne wdowy), to naokoło nich wyrasta wianuszek hien, wyrywających im posiadane jeszcze pieniądze. Co jest, niestety, z punktu widzenia gospodarki korzystne: pieniądze przechodzą z rąk ludzi niezaradnych, którzy by je marnowali - do rąk tych, którzy umieją nimi gospodarować. Dlatego ludzie zamożni winni w testamentach z góry odpowiednio zagospodarowywać pieniądze, by wdowa miała jak najmniej do powiedzenia. Natomiast pozostałymi niezaradnymi osobami społeczeństwo musi się zająć. W normalnym państwie powstają w tym celu organizacje charytatywne, - ale większość pomocy przechodzi po prostu z rąk do rąk: udziela się jej znanej sobie niezaradnej osobie. Natomiast w państwie socjalistycznym istnieją w tym celu instytucje państwowe, zajmujące się „pomocą społeczną”, „zasiłkami socjalnymi”. Instytucje te z'używają na swoje utrzymanie i działalność od 40% do 99,4% (niepobity do tej pory rekord świata - przy „udzielaniu pomocy głodującym dzieciom w Abisynii” za rządów krwawego płk. Mariana Mengistu). Co już samo w sobie jest skandalem - ale inaczej być po prostu nie może? W rzeczywistości jest jednak znacznie gorzej. O pomoc reżymu trzeba się, bowiem „ubiegać”. Otóż tu kryje się podstawowy błąd w rozumowaniu socjalistów: osoby niezaradne są często w niektórych dziedzinach całkiem zaradne. Np. żyjący ze śmietników czy z żebraniny. Natomiast skąd, u Boga Ojca, przekonanie, że osoba niezaradna będzie umiała postarać się o pomoc socjalistyczną? Tak, oczywiście, nie jest. Osoby niezaradne ani starać się o nią nie umieją - ani nawet często nie wiedzą, że taka pomoc istnieje. Zdecydowana większość „pomocy społecznej” trafia do rąk ludzi bardzo zaradnych, - czyli umiejących starać się o pomoc socjalną! Jest oczywiste, że znacznie więcej pieniędzy wyszarpie od urzędnika gość znający na pamięć wszystkie przepisy o „pomocy socjalistycznej” - niż bezradna, otępiała umysłowo, wdowa z dziećmi. Co więcej: często urzędnicy, widząc, że jest ona umysłowo otępiała, po prostu ją okradają, wręczając - powiedzmy - 1/3 pomocy, a biorąc kwit na całość. Urzędnicy również często przydzielają taką pomoc swojej rodzinie i znajomym. Za „komuny” np. sanatoria pełne były ludzi nie „chorych i biednych” lecz lekko słabujących, ale mających świetne układy z „panią Krysią”, która przydzielała skierowania. Dziś te osoby narzekają, że „za komuny, to każdy mógł pojechać do sanatorium lub na wczasy…”. Powtarzam jednak: gdyby urzędnicy byli nawet kryształowo uczciwi - to i tak zdecydowana większość „pomocy socjalistycznej” trafiać musi do rąk wydrwigroszów - a nie do rąk ludzi naprawdę niezaradnych. Dlatego zamiast rozwijania kolejnych instytucji „przydzielających” i „kontrolnych”, należy wszelką pomoc socjalną zlikwidować, wszystkie pieniądze wydawane na tę opiekę plus te 40% wydawane na urzędy zostawić ludziom w kieszeniach - i wierzyć, że ludzie sami zajmą się swoimi bliźnimi w potrzebie. Na pewno będzie i taniej - i ZNACZNIE lepiej. JKM

06 sierpnia 2009 Socjalistyczna zaraza w Grenadzie... 0x01 graphic
Chyba musi mi ktoś z czytelników pomóc  w opisywaniu  toczącej nasz kraj głupoty i nonsensów wpisanych już na stałe w nasze życie. Ja po prostu  już nie nadążam Serio.. Jestem ciekawy, czy jest na świecie drugie takie państwo, w którym codziennie życie przynosi taką stertę głupot? Trzeba byłoby studiować prasę codzienną innych krajów, a to już zupełnie przekracza moje możliwości.. Albert Einstein powiedział kiedyś, że:” Nigdy nie myślę o przeszłości. Nadchodzi ona wystarczająco szybko”(!!!!). A ja, dlatego właśnie o niej myślę.. Właśnie Trybunał Konstytucyjny, jako kapłan namaszczający interpretacje prawa,  orzekł( ciekawe na podstawie, jakiego  numeru  soc-konstytucji?), że „karanie jak za niezarejestrowanie psa jak za wykroczenie jest zgodne z konstytucją.” Brak mikroczipa u zwierzaka będzie wyceniany przez stróżów ładu i porządku na 500 zł lub pracę przymusową z zamianą na areszt. Brak mikroczipa…- widzicie państwo, w którą stronę to zmierza? Dobrze, że nie 15 000 złotych, jak za nazwanie homoseksualisty „pedałem”.. Oczywiści ubliżać nikomu nie wolno, bo nie jest to kulturalne, ale taka wysokość kary? Pies musi być zarejestrowany, bo jest podatek od psów zarejestrowanych, za niezarejestrowane psy - podatku nie ma. I to jest przyczyna, dla której psi podatnicy nie rejestrują psów, chociaż w państwie socjalistycznym i rabunkowym, jest to ich psi obowiązek.

Strażnicy Miejscy i Wiejscy…, Dlaczego Wiejscy? Bo posłanka Prawa i Sprawiedliwości,  w cywilu pani Anna Sikora, powiedziała ostatnio w Warszawie do jednego z nich:” Wy gnoje, buraki!”, a ja na zasadzie skojarzenia pomyślałem, że buraki nie rosną w miastach, chyba, że na działkach pracowniczych w centrach miast, ale na wsi.. stąd skojarzenie dotyczące buraków, pardon - strażników. Inaczej się sprawa ma w Łodzi, bo to jednak jest duże miasto, i tam pan prezydent  Kropiwnicki zwrócił się do  strażnika miejskiego w słowa ”: ”Gdzie masz ch….u czapkę”. Jednak sprawa  męskiej części ciała  dotyczy w dużej mierze miasta. Na wsi mieszkają jedynie chłopi pańszczyźniani socjalizmu. W mieście jest niewolników socjalizmu znacznie więcej- w tym i  wyżej podpisany. No, więc, bo zdania się nie zaczyna od „no, więc” (na razie nie ma w tej materii ustawy, więc sobie pozwalam!), strażnicy miejscy i wiejscy będą kontrolowali właścicieli psów, czy mają swoje czworonogi zarejestrowane , czy też nie.. Nie wiem, czy będą zaczipowali, pardon zaczepiali ludzi na spacerach z pasmi rano czy wieczorem, czy też wchodzili na podwórka i do domów.. Ale to problem właścicieli psów, bo sami chcieli mieć swój problem.! Zresztą po wykonaniu zadania zaczipowania psów przyjdzie kolej, na czipowanie  ludzi, bo socjalizm traktuje ludzi jak bydło, a bydło jak wiadomo, najlepiej się czuje, jeśli jest zaczipowane, pardon- na razie zakoloczykowane. Ale wszystko stopniowo i po kolei. Pamiętacie państwo, jak kilkanaście dni temu, w sprawie konia, który się turystom nie kłaniał i padł  na drodze do Morskiego Oka, gdzie napisałem, że w związku z tym będą chcieli wprowadzić całkowity zakaz używania tych przemiłych zwierząt do wożenia wałkoniących się ludzi nad Morskie Oko? Niech sami się wożą, albo noszą na plecach jeden drugiego.. Wtedy  pojawi się  problem poszanowania praw obywatelskich i praw człowieka, ale to będzie problem Rzecznika Praw Obywatelskich, pana dr Janusza Kochanowskiego, którego właśnie przyłapano jak grzał 165 k\ h, na publicznej drodze, bo chciał  jak najszybciej spędzić sobie chwilę urlopu. Ciekawe, czy jak wróci - z taką samą szybkością - zajmie się projektem ustawy Platformy Obywatelskiej, a dotyczącej traktowania prywatnych posesji jako dróg publicznych(????). No i macie to, co pisałem pół żartem, pół serio! Krakowskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami właśnie wyszło z taką propozycją(!!!!). Ale to jest skrajny przypadek, na razie potrzebny jest koniom weterynarz, okresowe kontrole, i że góralskie oko konia tuczy, raczej tuczy Górala, wyszło z zestawienia zarobków, jakie natychmiast przedstawiono  publiczności, żeby wzniecić w niej nienawiść do Górali znęcających się nad własnymi końmi. Tak się robi propagandę! I założę się, że wielu widzów poprzez wywołaną zazdrość pomyśli, „ A dobrze im tak! Niech mają za swoje i nie znęcają się nad własnymi zwierzętami!.  I jeszcze się przy tym niemiłosiernie bogacą”. Bogactwo zawsze było wrogiem ludu. A nienawiść jest sprzymierzeńcem władzy w realizacji jej planów eliminowania tradycji i prywatnej własności posiadania- na przykład konia. Bo zwierzę, trzeba przywrócić naturze, a nad nią władzę powierzyć  urzędnikom, którzy będą panować nad nią znacznie lepiej, niż prywatny właściciel. Będą prowadzone okresowe badania wysiłkowe, czy koń nadaje się do pracy, a jeśli powie, że się nie nadaje, to nie będzie pracował.. Bo koń, który mówi - to koń skarb! Będzie mógł pójść  sobie na urlop, najlepiej  w okresie wakacyjnym, kiedy najwięcej turystów odwiedza Zakopane i pojedzie sobie na przykład nad morze. Oczywiście w warunkach  nieurągających końskiej godności.. No i przydałby się jakiś koński tachograf, który kontrolowałby pracę konia z dokładnością do sekund. No i kontrole, kontrole i jeszcze raz kontrole. Bo ufać, ale przede wszystkim  kontrolować- jak mawiał Lenin. Kontrolować  ufając też trzeba będzie policjantom obywatelskim, bo mają problem! Okazało się, że ich nowe regulaminowe buty są za wielkie, ciężkie, i mają  za grubą podeszwę.. Prawdopodobnie świetnie sprawdzają się jesienią i zimą, ale nie sprawdzają się na wiosnę i podczas lata. Komenda Główna nie przewidziała jednak lata, bo im może to lata,  a biuro prawne Sejmu, nie poinformowało Komendy Głównej , że nie będzie ustawowej eliminacji lata z naszego życia, i ma się rozumieć z życia policjantów obywatelskich. Właśnie, dlaczego w tamtej komunie była milicja obywatelska, a teraz jest tylko policja? Czy ona nie jest obywatelska, tak jak nie przymierzając Platforma, która z całą ustawową pewnością jest Obywatelska? Policjanci narzekają, więc, że gotują im się nogi, wkurza ich żony smrodliwa moc przepoconych skarpet i niepokoi możliwość złapania grzybicy(???). Państwo rozkłada się coraz bardziej i smród musi jednak przy tym jakiś być. Tak jak smród szatana  w świątyni Pańskiej.. Pan minister Aleksander Grad prze do prywatyzacji na kwotę 37 miliardów złotych, bo wyprzedaż resztek majątku potrzebna mu jest do załatania bieżących potrzeb biurokracji państwowej, która natychmiast te pieniądze przeżre i zacznie się  rozglądać za następnymi. Bo pan Aleksander Grad jest magistrem geodezji - i zna się na tym, co robi. I nie był w gabinecie cieni premiera. Bo podniesienia podatków  w przyszłym roku nie będzie- jak zapowiedział premier Donald Tusk.. A komu, jak komu, ale premierowi wierzyć należy, bo przecież niepodobna nie wierzyć premierowi.. A bunt może się zacząć od Podhala, jeśli Górale nie pogodzą się z możliwością likwidacji koni jako siły pomocnej i pociągowej w ich życiu. Nie wspominając o turystyce pociągowej. Chyba, że Górale sami będą ciągać wozy z turystami nad Morskie Oko?

Taki wariant tymczasem może wchodzić w rachubę.. Jak powiedział jeden facet: ”Mój kolega postanowił wziąć sobie żonę, ale jeszcze nie zdecydował czyją?. ONI już zdecydowali. To tylko kwestia czasu. Jeszcze trochę cierpliwości. Ale jak ktoś nie wierzy  w tzw. spiskową teorię dziejów? To oczywiście jego problem.. WJR

O amerykańskim systemie zdrowotnym Naczelnym hasłem kampanii wyborczej Baracka H. Obamy była ,,zmiana”. Zmienić się miało wszystko co ,,złe” w życiu Ameryki, poczynając od zakończenia wojny w Iraku aż po reformę służby zdrowia. Od początku swojej prezydentury, Barack H. Obama przynosi jedynie rozczarowanie swoim wyborcom. Tak zapewne stanie się także z reformą służby zdrowia, która zanim powstała ma wszelkie kwalifikacje do upadku. Dom, samochód, jacht, podróż dookoła świata lub …dziecko! Pewna moja znajoma urodziła dziecko w jednym ze szpitali w stanie New Jersey. Do szpitala dojechała własnym samochodem, na salę porodową została wwieziona niemal w momencie porodu, dziecko urodziło się zdrowe po pięciu minutach. Następnego dnia popołudniu szczęśliwa mama wróciła z dzieckiem do domu. Udział szpitala w porodzie był żaden. Instytucja ta posłużyła w zasadzie przez półtorej doby jako hotel dla zdrowego dziecka i zdrowej matki. Opłacony kilkoma tysiącami dolarów lekarz nie zdążył dojechać do szpitala na czas, więc poród trwający około pięciu minut odebrał lekarz dyżurny. Wszystko byłoby piękne jak w hollywoodzkiej szmirze, gdyby nie drobny problem, że młoda mama - jak miliony innych Amerykanek - nie miała żadnego ubezpieczenia lekarskiego. Trudno się, więc dziwić jej rozpaczy, kiedy miesiąc później znalazła w swojej skrzynce pocztowej rachunek opiewający na kwotę 38 tysięcy dolarów. Całkowity realny koszt pobytu przez półtorej doby w szpitalu, licząc cztery posiłki i ubranko dla dziecka kosztował szpital być może około 200 dolarów. Naturalny i szybki poród nie wymagał użycia drogich lekarstw. Udział lekarza i pielęgniarek w tym porodzie był raczej symboliczny. Za taki wzorcowy poród młodzi rodzice muszą zapłacić tyle, ile za nowy, bardzo dobry samochód. Dlatego wiele par decyduje się na urodzenie dziecka w domu w asyście akuszerki (wcale nie taniej). Co zrobić jednak, kiedy ciąża jest zagrożona i wymaga wielomiesięcznej kontroli szpitalnej? Koszty pobytu w szpitalu często przekraczają milion dolarów. Na początku 2009 roku telewizja PBS
wyemitowała program z dokumentalnej serii „Frontline” przedstawiający dramatyczną sytuację milionów Amerykanów, którzy zbankrutowali z powodu rachunków szpitalnych. Program przedstawiał między innymi przykład Melindy Williams - żony jednego z kierowników firmy Microsoft - Marka Williamsa. W połowie drugiego trymestru ciąży odkryto u niej szczególne zagrożenie płodu. Kobieta spędziła kilka tygodni w Swedish Hospital of Seattle. Dziecko urodziło się dziewięć tygodni przed terminem i wymagało stałej hospitalizacji. Nikt nie zaprzeczy, że opieka medyczna, jaką zapewniał Szwedzki Szpital w Seattle była na najwyższym możliwym poziomie. Rachunek za pobyt w tym szpitalu był także największy, jaki można sobie wyobrazić na świecie. Podliczywszy wszystkie możliwe usługi, przekraczał on kwotę miliona dolarów. Państwo Williams mieli jednak szczęście. Mark był zatrudniony w firmie Microsoft, która wszystkim swoim pracownikom opłaca 100 % rodzinnego ubezpieczenia medycznego. Pytanie jednak, ilu jest takich Marków, mających szczęście pracować dla tak hojnej firmy jak Microsoft.

Health system sucks - Służba zdrowia jest do…. Microsoft zatrudnia 55 tysięcy pracowników. Najczęściej młodych, wykształconych i dbających o zdrowie ludzi, którzy rzadko korzystają z dobrodziejstw ich korporacyjnego systemu ubezpieczenia zdrowotnego. Ale Microsoft to gigant, który może sobie pozwolić nawet na pracownicze wycieczki na księżyc. Tymczasem w USA istnieją miliony małych firm (do ich zakładania namawiają politycy), które muszą podpisywać umowy z małymi, złodziejskimi, lokalnymi towarzystwami ubezpieczeniowymi. Oto znany przypadek Kaiser Family Foundation - firmy kalifornijskiej, zatrudniającej 120 osób. Jej szef dr Drew Altman do dzisiaj wspomina przerażenie pracowników na zebraniu, podczas którego ogłosił, że jedna z koleżanek została zabrana do szpitala, ponieważ wykryto u niej szczególnie zagrożoną ciążę, wymagającą natychmiastowej, wielotygodniowej i specjalistycznej hospitalizacji. Firma wielkości Kaiser Family Foundation ma prawnie zastrzeżony obowiązek wykupienia ubezpieczenia korporacyjnego dla pracowników. Ale wolny rynek to wolny rynek. Koszta idą w rzeczywistości z kieszeni całej załogi zakładu pracy. Wydatek kilku milionów dolarów za rachunki pracownicy, która urodziła dwójkę wcześniaków o mało nie doprowadził fundacji na skraj bankructwa. Pobyt jednej pracownicy w szpitalu pociągnął za sobą konieczność wymówienia kilkunastu innym pracownikom. Co ciekawe, wysokość składki miesięcznej, jaką ta fundacja płaci ubezpieczycielowi wzrosła nagle o 78%. Zgodnie z prawem stanu Kalifornia firma ubezpieczeniowa odmówiła przedstawienia powodów tak gwałtownej podwyżki składki. Nie jest to prawo wolnego rynku obowiązujące w rozwiniętym kraju. To bezhołowie czarnej Afryki. Na mapie Ameryki jedynym miejscem, gdzie istnieje stanowe ubezpieczenie medyczne jest stan Alaska. Ale jakość usług medycznych jest tam wprost proporcjonalna do gęstości zaludnienia.

,,Szukam pracy nisko-płatnej, ale z ubezpieczeniem zdrowotnym” Niezależnie od kryzysu finansów publicznych, spadku wartości dolara czy faktu, że kilku czerwonych pajaców ogłosiło przed kamerami, że rezygnują z dolara jako waluty rozliczeń międzynarodowych - Stany Zjednoczone są najbogatszym krajem świata. Tymczasem jego obywatele - statystycznie najzamożniejsi ludzie na świecie - mają system opieki zdrowotnej rodem z trzeciego świata. Ameryka ma najlepsze zaplecze medyczne i jest liderem w innowacjach leczniczych, ale Amerykanie nie mają do nich dostępu, jak kiedyś obywatele PRL nie mieli do towarów w Pewexie. Setki tysięcy ludzi w USA odkłada wykonanie prostych zabiegów chirurgicznych ze względu na ich bajońskie koszty. Około 100 milionów Amerykanów ma korporacyjne ubezpieczenie zdrowotne. Nie wszyscy pracodawcy są jednak tak hojni jak Microsoft. Większość firm ubezpiecza pracowników do określonej kwoty. Bardzo często wszystkie koszty poniżej określonej sumy (wziętej najczęściej z sufi tu, np. 7500 dolarów) płaci osoba ubezpieczona. W większości przypadków pracodawca odbiera sobie dużą część z wynagrodzenia pracowników na pokrycie kosztów składki ubezpieczeniowej. Wiele korporacji ma podpisane umowy z małymi firmami ubezpieczeniowymi, zapewniającymi jedynie podstawową opiekę medyczną, najczęściej zawężoną do ,,spotkania” z lekarzem internistą. Wyobraźmy sobie sytuację, że raz w tygodniu otrzymujemy czek na kwotę 1200 $ zmniejszoną o 400 $ z tytułu ubezpieczenia zdrowotnego, a kiedy zachorujemy ubezpieczenie pokrywa jedynie dwa pierwsze dni naszego pobytu w szpitalu. Nikt nas stamtąd nie wyrzuci, będziemy traktowani nadal tak samo jak inni pacjenci, ponieważ tak nakazuje prawo federalne - America's Affordable Health Choices Act lub inne odpowiednie przepisy prawne, jednak rachunek za ponadnormatywne przekroczenie ubezpieczenia zapłacimy z własnej kieszeni. Ale i tak nie można narzekać na taką sytuację, ponieważ indywidualne ubezpieczenie medyczne jest nieporównywalnie droższe i wymaga idealnego, wręcz olimpijskiego stanu zdrowia kandydata. Wiele osób w USA nie ma szans na zakwalifikowanie się do prywatnego ubezpieczenia, więc pierwszym kryterium przy wyborze pracy jest dobre korporacyjne ubezpieczenie zdrowotne. Ambicje, wymiar urlopu i zarobki są często drugorzędne.

Błędne koło Jeżeli w Ameryce nie jesteś ubezpieczony zdrowotnie, wcześniej czy później grozi ci bankructwo. Dlatego nie mając ubezpieczenia, bardziej opłaca się być biednym niż bogatym, bo jak przydarzy się choroba, szpital będzie musiał cię przyjąć na podstawowe leczenie, a rachunki będzie mógł wysłać na Berdyczów. Miliony ludzi nieprzekraczających drugiego progu podatkowego płacą każdego miesiąca raty po 10 lub 20 $ miesięcznie za jakiś pobyt w szpitalu. Większość będzie tak robić do końca życia. W zasadzie spłacając te drobne kwoty, dłużnik szpitala jest nietykalny dla windykatorów, ponieważ wykazuje ,,dobrą chęć” spłaty długu. Rocznie dziesiątki tysięcy amerykańskich rodzin ogłasza bankructwo. Przez jakieś choróbsko, o którym Polacy nawet by nie pamiętali, Amerykanie sprzedają (najczęściej bez zysku) swoje niespłacone domy, wynajmują jakieś małe mieszkanka i spalają przez lata tony papierów wysyłanych przez wygrażających im windykatorów. Czy to ma być zdrowy system wolnorynkowy czy parodia porządku społecznego?

Jesteś chory? Jedź na północ! Amerykanie i Kanadyjczycy wzajemnie z siebie drwią. Ale kiedy jest kryzys gospodarczy, Kanadyjczycy szukają pracy w Stanach. Z kolei kiedy jakiś idiota w gabinecie owalnym ogłasza kolejną ,,chwalebną wojnę” z supermocarstwem, takim jak Wietnam, Grenada czy Irak, młodzi Amerykanie ochoczo wymieniają swoje amerykańskie paszporty na dokumenty z czerwonym klonowym liściem. Jednak prawdziwą symbiozę między narodami Ameryki Północnej tworzy dopiero ,,turystyka zdrowotna”. Niezależnie od gwałtownego wzrostu cen paliw nadal opłaca się jechać z Nowego Jorku do Kanady w celu realizacji recept lekarskich. ,,Na północy” leki są kilkakrotnie tańsze niż w Stanach. W Kanadzie tańsza jest też większość usług medycznych. Czy są one na gorszym poziomie? W żadnym wypadku! Niemal wszystkie złożone operacje i zabiegi medyczne są wykonywane w Kanadzie. Z tą jednak różnicą, że obywatele Kanadyjscy są objęci narodowym ubezpieczeniem medycznym. Nie jest to jednak system, jaki chce wprowadzić w Ameryce Barack H. Obama. Demokratyczna ,,reforma” systemu ochrony zdrowia polega na ustawowym przypisaniu prawa do “darmowego” leczenia uprzywilejowanym grupom mniejszości narodowych lub ludziom skrajnie biednych. Oznacza to mnożenie kolejnych obskurnych placówek zdrowotnych i obciążenie specjalnymi podatkami ludzi najbogatszych, prawdziwych twórców dochodu narodowego USA. Jest to reforma z góry skazana na porażkę, ponieważ nie wprowadza odpowiednich regulacji do obecnego systemu ani nie tworzy publicznej służby zdrowia. Jej jedynym celem jest rabunkowa polityka fiskalna najbardziej przedsiębiorczych Amerykanów na rzecz od dawna objętych “darmowymi” programami stanowymi mniejszości. Klasa średnia nadal pozostanie chłopcem do bicia.

Paweł Łepkowski

WIELKI FILOZOF, MAŁY CZŁOWIEK? Zarówno ja, jak i Leszek Kołakowski, znaleźliśmy się na emigracji. Jest jednak między nami pewna różnica. Ja już jako 14-letni sztubak nie uważałem marksizmu za filozofię i szydziłem z jej dogmatyzmu, natomiast starszy ode mnie o 8 lat student filozofii brał w latach 50-tych marksizm na poważnie. Z odrobiną niesmaku przeczytałem artykuł Adama Michnika w "Gazecie Wyborczej" i setki peanów czytelników "GW" na cześć „wielkiego” polskiego filozofa, Leszka Kołakowskiego. Nawet Amerykanom "The New York Times" przybliżył tę znakomitą postać, wzmiankując jedynie, jakby mimochodem, że w młodości wielki anty-komunista „sympatyzował” z ideologią marksistowską. Choć jako Polacy nie mamy zbyt wielu ludzi, którzy zasłynęli na arenie międzynarodowej i każda dodatkowa „sławna dusza” przydaje nam splendoru, to jednak mam wątpliwość, czy Leszek Kołakowski jest właściwym człowiekiem do powszechnej admiracji. Na początku lat 60-tych, kiedy Leszek Kołakowski mieszkał jeszcze w Polsce, na łamach partyjnego dziennika, "Trybuny Ludu", opisywano pielgrzymki innych „filozofów”, przybywających do Warszawy, aby konsultować swe marksistowskie opinie z Kołakowskim. W owym czasie tylko marksistowscy pochlebcy Partii mogli liczyć na taki rozgłos. Natomiast „humanistom”, jak na przykład znanemu filozofowi, profesorowi Władysławowi Tatarkiewiczowi, wiodło się dużo gorzej. Od tamtych lat minęło ponad 40 lat i zarówno ja, jak i Leszek Kołakowski, znaleźliśmy się na emigracji. Jest jednak między nami pewna różnica. Ja już jako 14-letni sztubak nie uważałem marksizmu za filozofię i szydziłem z jej dogmatyzmu, natomiast starszy ode mnie o 8 lat student filozofii - Kołakowski - brał w latach 50-tych marksizm wraz z jego stalinowskim wynaturzeniem na poważnie. Właśnie z tego względu trudno mi określić zachowanie Kołakowskiego w czasach stalinowskich jako „pomyłki młodego idealisty”. Leszek Kułakowski skompromitował się swoją postawą zwłaszcza na seminariach organizowanych przez prof. Tatarkiewicza na Uniwersytecie Warszawskim. Na zajęcia te przychodziła także moja kuzynka, Anna Czekajewska, która ośmieliła wyrazić tam swoje zdanie, iż marksistowska zasada „cel uświęca środki” znaczy nie mniej ni więcej, że marksiści maja prawo unicestwić fizycznie swoich ideologicznych przeciwników. Na seminaria te przychodził także młody, oddany Partii, Leszek Kołakowski. Wspomina o nim prof. Tatarkiewicz w swych pamiętnikach; cytuje też pełną treść listu podpisanego przez towarzysza Kołakowskiego i innych partyjnych studentów. Pismo - z 27 marca 1950 r. - skierowane było do prof. Tatarkiewicza właśnie jako do Kierownika Seminarium Filozoficznego na Uniwersytecie Warszawskim i podpisane przez Kołakowskiego. Na skutek nacisku Uniwersyteckiego Komitetu Partii prof. Tatarkiewicza odsunięto od „demoralizujących” wykładów ze studentami.  Moja kuzynka, studentka, Anna Czekajewska, wbrew intencjom Leszka Kołakowskiego skończyła jednak studia polonistyczne i została później sama profesorem na UW. Dobrze się stało, że Leszek Kołakowski w końcu przejrzał na oczy i zrozumiał, że marksizm to zlepek pseudonaukowych dyrdymałek, który posłużył Trockiemu, Leninowi i Stalinowi w ogłupieniu dużej grupy "inteligentów" i wymordowaniu milionów niewinnych ignorantów. Szkoda jednak, że przejrzał tak późno. Kiedy ja miałem lat 14, Kołakowski miał lat 22 i powinien, jako "geniusz filozofii", mieć zdolność odróżniania ziarna od pseudo-filozoficznej plewy? Leszek Kołakowski należy do tego samego grona myślicieli, przygarniętych później przez zachodnie uniwersytety, jak Adam Schaff i Włodzimierz Brus. Włożyli oni wkład w wychowanie innego marksisty, tym razem praktyka: generała i późniejszego prezydenta RP, Wojciecha Jaruzelskiego. Pozostaje przy tym pytanie, czy Leszek Kołakowski w okresie stalinowskim schlebiał władzy z filozoficznego wyrachowania, i czy nie rozstał się z Partią, dlatego, że w pewnym momencie system „realnego socjalizmu” w latach 60-tych stracił wiele z rewolucyjnego uroku. Co do oceny zasług Prof. Leszka Kołakowskiego w dziedzinie filozofii - to miałbym też poważne wątpliwości, właśnie z powodu koncentracji myśliciela na marksizmie? Kołakowski w pierwszym okresie swego życia „filozofii” tej hołdował i ją propagował; w drugim okresie marksizm podważał? W sumie większość swego życia poświęcił czemuś, co na zdrowy rozum nic z filozofią wspólnego nie ma. Czytelnikom pozostawiam, więc odpowiedź na pytanie, czy prof. Kołakowskiemu należą się hołdy, czy może pośmiertne wyróżnienie Orderem Lenina. dr Jan Czekajewski



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P16 097
p04 097
03 2005 095 097
097 2id 8142
ep 11 095 097
097
09 2005 097 099
097 ROZ M S składowiska odpadów
11 2005 094 097
PaVeiTekstB 097
02 2005 095 097
mat bud 097 (Kopiowanie) (Kopiowanie)
097
097
081 097
097 SP ka5
2010 01 02, str 092 097
12 2005 094 097
P31 097
097, Sztuka celnego strzelania

więcej podobnych podstron