Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu9 Nieme glosy


_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XXXIX

Nieme głosy

_____________________________________________________________________________

CZĘŚĆ I

DRZWI, KTÓRYCH NIKT NIE UMIAŁ OTWORZYĆ

ROZDZIAŁ I

Trzeciej nocy spędzanej w zajeździe powrócił lęk, ten

sam, którego Ellen nie odczuwała od czasu straszliwych

wydarzeń w dzieciństwie.

Raptownie usiadła na łóżku cała spięta, gotowa do

ucieczki. Rozpaczliwie szukała choćby nitki, której mo-

głaby się uchwycić, a która połączyłaby ją z rzeczywis-

tością, ale coraz silniejsze stawało się wrażenie, że nie

tylko ona, lecz także cały dom oddycha ciężko, z tru-

dem.

Szyld gospody wywieszony za oknem z małymi szyb-

kami przeraźliwie skrzypiał na wietrze. Jesteś w tym

domu sama, sama, sama, powtarzały uderzenia pulsu.

Sama w długim, niskim, liczącym sobie dwieście pięć-

dziesiąt lat domiszczu, pełnym zakamarków i schowków,

z pustą stajnią i trzeszezącymi schodami, małymi pokoika-

mi pod spadzistym dachem...

No, i ten pokój!

A przecicż w Oslo, w studenckiej restauracji pod

gołym niebem, wszystko wydawało się takie przyjemne

- idealna praca dla osoby świeżo po maturze, która chciała

latem zarobić parę groszy.

Wtedy jednak słońce radośnie oświetlało kolorowe

parasole, dookoła rozlegał się gwar głosów, śmiechy

i szelest jasnych letnich ubrań. Vivi, z niczym nie zmąconą

pewnością siebie, zachęcała ją z całego serca.

- Przejeżdżaliśmy obok tej gospody w zeszłym roku

- opowiadała z zapałem. - To fantastyczne miejsce.

Najprawdziwszy starodawny zajazd, tak stary i tak malo-

wniczy, że wprost trudno w to uwierzyć! Musisz od-

powiedzieć na to ogłoszenie!

Ellen złożyła gazetę z rubryką "Oferty pracy".

- Z obowiązkami w recepcji poradzę sobie bez naj-

mniejszego trudu stwierdziła beztrosko, zapominając na

chwilę o swym kompletnym braku zmysłu praktycznego

i niepoprawnym optymizmie, który czasami pozwalał jej

pokonywać bariery, a czasami stawiał ją w niezwykle

kłopotliwych sytuacjach. - Ale na pewno wiele osób stara

się o tę posadę.

- Nie na takim pustkowiu - oświadczyła Vivi. - Na

przestrzeni dwustu kilometrów nie ma żadnego miasta.

Tylko lasy, lasy i lasy, człowiekowi później jeszcze

tygodniami śnią się świerki.

- Ale przecież zajazd nie może leżeć w samym środku

gęstego lasu?

- No tak, w pobliżu jest chyba wioska, jakieś

centrum turystyczne. Zdaje się, że zajazd wybudo-

wano w miejscu dawnej przeprawy promowej przez rzekę.

Serwują tam pyszne jedzenie, jest olbrzymi kominek i...

- Spróbuję - postanowiła Ellen.

Rzeczywiście się zgłosiła i dostała pracę - dzięki

wielkim, ufnie patrzącym niebieskim oczom w trójkątnej

twarzyczce, nieszczególnie ładnej, ale miłej i pełnej wdzię-

ku, dzięki skorym do uśmiechu ustom i kruczoczarnym

włosom wijącym się tak, jak same tego chciały; na ogół

zresztą z niezłym efektem, z wyjątkiem deszczowej pogo-

dy, kiedy cała fryzura zmieniała się w totalny chaos.

Mężczyzna w biurze pośrednictwa pracy zwrócił uwagę

tylko na zewnętrzne walory Ellen, nie dostrzegł zagubienia

dziewczyny, nerwowości w jej ruchach i niepewności

kryjącej się w uśmiechu. Ellen nosiła w sobie wiele

samotności i niepokoju, ale nie chciała tego zdradzać światu.

Był rok 1959 i dorosłe życie Ellen ledwie się zaczynało.

Jak większość młodyeh ludzi miała ambitne plany, wiele

chciała osiągnąć i czerpać z życia ile tylko się da. Wybrać

zawód i spróbować w nim sił, a wreszcie osiągnąć ten

spokój, jaki ogarnia człowieka, gdy jest przekonany, że

trafił na właściwe miejsce i dobrze wypełnia swe życiowe

posłannictwo. Problemem pozostawało jedynie, że - tak

jak większość młodych ludzi - wciąż jeszcze poszukiwała

owej magicznej profesji. Było przecież w czym wybierać.

Co jednak będzie, jeśli się pomyli?

I te wszystkie plany, by tyle zrobić... Jak na razie ciągle

jeszcze brakowało jej pieniędzy. Zamiast więc nastawiać

się na karierę w wielkim stylu, postanowiła przyjąć pracę

w recepcji, która pod względem zawodowego rozwoju

nie popchnie jej ani o cal.

Ale trzeba się przecież z czegoś utrzymać, za coś jeść,

ubierać się, mieszkać... A na tę szarą rzeczywistość

potrzeba pieniędzy.

Zresztą... Doszła w końcu do optymistycznego wnios-

ku, że czas spędzony w zajeździe z pewnością nie pójdzie

tak całkiem na marne. Zdobędzie wiele nowych doświad-

czeń, które pomogą jej budować przyszłość.

Tak bezludnych okolic nigdy jeszcze nie widziała.

Autobus godzinami wiózł ją między ścianami olbrzymich

świerków, potem wyjechał w wąską dolinę, w której

gdzieniegdzie dało się zauważyć zabudowania, i znów

zanurzył się w las.

Wreszcie domów zaczęło przybywać, zgrupowały się

w niewielką wioskę, a nad brzegiem rzeki leżał prześliczny

nieduży zajazd, dobrze utrzymany, pomalowany na biało.

Nie był wyższy od parterowego domu, ale miał też pięterko.

W jednym skrzydle mieściła się stajnia, w drugim niska

kuchnia z mansardowym dachem. Do skrzydła kuchennego

przylegał jeszcze jeden piętrowy budynek. Dwa szyldy

z identycznym ozdobnym liternictwem - jeden nad niską

furtką, a drugi na rogu budowli - obwieszczały, że tu się

mieści "Stary Zajazd u Przeprawy. Jadłodajnia i Noclegi".

Po to, by nikt już nie miał co do tego żadnych

wątpliwości.

Pokryta kurzem podróżnym, lecz zachwycona Ellen

znalazła za barem kierowniczkę. Przyszła szefowa okazała

się urodziwą jeszcze pięćdziesięciolatką o surowym spo-

jrzeniu i wypielęgnowanych blond włosach. Pani Sinclair

przyjęła EIlen z chłodną życzliwością i oprowadziła ją po

domu.

A Ellen z całych sił starała się ukryć straszliwą

niepewność, która jej nie opuszczała.

Wspólnie obejrzały duże, niskie pokoje gościnne z wyła-

niającymi się zza starych gobelinów ścianami z grubych bali,

przeszły przez dyskretnie zmodernizowaną jadalnię - okazała

się za mała i trzeba było ją rozbudować - zajrzały do

staroświeckiej kuchni, a potem po wąskich schodach wspięły

się na piętro. Od ostrego zapachu farby aż kręciło w nosie.

- Jeszcze nie otworzyliśmy na sezon - wyjaśniła pani

Sinclair. - Robotnicy nie zdążyli na czas z remontem.

Poprzedni właściciel przy zakładaniu pryszniców i toalet

tu na piętrze okazał niebywały brak smaku. Wiem

oczywiście, że instalowanie nowoczesnych urządzeń

w osiemnastowiecznym domu wymaga wiele trudu, ale

tak jak jest po prostu nie może zostać!

Otworzyła drzwi prowadzące do maluteńkiej łaziene-

czki ze ściętym ukośnie sufitem, ukazując prawdziwą

orgię bezguścia: podłogę w krzykliwą szachownicę i nie-

dbale nałożone tapety z grubego plastiku. Na stykach

brązowo połyskiwał klej, brzydko odcinając się od choro-

bliwej, chłodnozielonej barwy tapety. Plastikowa zasłona

we wzór w ospałe, zadumane ryby ukrywała prysznic.

Wszystkie rury poprowadzono po ścianach, trudno też

było wyobrazić sobie brzydsze wyposażenie łazienki.

- Rzeczywiście - wzdrygnęła się Ellen.

- Prawda? To piętro dla gości, którzy nocują tu tylko

przejazdem, ale nie mogę ci teraz pokazać pokojów, bo nie

da się tędy przejść. Na samym końcu korytarza jest pokój,

w którym zamieszkasz, kiedy wszystko zostanie skończone.

Tymczasem urządzisz się w drugim budynku, który będzie

używany tylko w razie koniecznej potrzeby, kiedy wszyst-

kie pokoje tutaj będą zajęte, bo jest w bardzo złym stanie.

Wróciły do kuchni i przeszły do najstarszej części

zajazdu.

- Czeka nas cała masa pracy biurowej - powiedziała

pani Sinclair, kiedy wspinały się na kolejne schody.

- Dlatego musiałaś przyjechać tak wcześnie, reszta per-

sonelu zjawi się dopiero za dziesięć dni, na otwarcie.

- Czy pani tu mieszka? - ostrożnie spytała Ellen.

- Nie, mam swój dom we wsi.

- O - pawicdziała tylko Ellcn i bała się spytać o coś

więcej. Na długim karytarzu z głębokimi wnękami

okiennymi grube deski w podładze przeraźliwie trzesz-

czały pod stopami.

Pani Sinclair najwyraźniej jednak wyczula lęk dziew-

czyny.

- Pomieszkasz tu najwyżej przez parę dni - pocieszyła

ją. - Nic złego się nie stanie, mażesz pozamykać wszystkie

drzwi, żeby ustrzec się ewentualnych niepożądanych

wizyt. W tym właśnie budynku pierwotnie mieścił się

zajazd. Poprzedni właściciel najwyraźniej w ogóle nie miał

zamiaru go wykorzystywać, ale moim zdaniem to niemąd-

rze. Przygatowałam już niektóre pakoje. O, do tego

możesz się wprowadzić.

W niskim pokoju nie była ani jednego kąta prostego.

Okienka z chropowatymi szybkami wychodzilo na dro-

gę. Ellen zauważyła, że zaraz za nim wisi jeden z szyl-

dów.

- Jak tu miło - szepnęła, z podziwem patrząc na

staromodną narzutę w róźyczki i miedzioryty na ścianach.

Pani Sinclair już była na korytarzu. Ellen wyszła za nią,

w drzwiach musiała się pochylić.

- Numer cztery i pięć to pokoje dwuosobowe - wyjaś-

niała kierowniczka, otwierając i zamykając kolejne drzwi.

- Jedenaście i dwanaście dla rodzin z jednym dzieckiem.

Skręciły.

- A to są jedynki, numer sześć i dziewięć. Tutaj jest

schowek na szczotki, toalety są na parterze, bardziej nie

zdołaliśmy unowoczcśnić tej części.

- A te drzwi... Dokąd one prowadzą? - spytała Ellen

wskazułąc na niskie, krzywe, nie pomalowane drzwi na

końcu korytarza. - To chyba pokój numer osiem?

- Tych drzwi się nie używa - odparła krótko kierow-

niczka i skierawała się ku schodom.

Zanim EIlen skręciła za róg, zerknęła po raz ostatni na

zamknięte drzwi. Każdy milimetr korytarza był starannie

wyczyszczony i odmalowany - z wyjątkiem tych drzwi.

Wszystko w tym domu była stare, ale te drzwi

sprawiały wrażenie, jakby naprawdę nikt ich nie otwierał

przez ostatnie sto lat.

Działo się to za dnia, kiedy zajazd tętnił życiem,

zewsząd dobiegały głosy ludzi, robotnicy stukali i pukali,

a Elien z zapałem zapoznawaia się z obowiązkami recepc-

jonistki. Nigdy nie przypuszczała, żc może ich być tak

wiele, pani Sinclair zaś z trudem ukrywała irytację

z powodu jej kompletnej ignorancji w tej dziedzinie.

Pod wieczór jednak, kiedy zaczęło się zmierzchać, dom

powoli przycichał, aż wreszcie i pani Sinclair pojednawczo

powiedziała Elien "dobranac" i kazała jej zamknąć się na

wszystkie spusty.

EIlen wykonała polecenie, zabrała z kuchni szklankę

soku pomarańczowego i przygnębiona poczłapała po

stromych schodach do swego krzywego pokoiku w naj-

starszej części domu.

Smętny, monotonny szum rzeki słychać było teraz

wyraźniej. Gdzieś w głębi lasu śpiewał drozd, jego smutne

trele niosły się dokoła. Samotna, samotna... jeśli nawet we

wsi znajdowali się jacyś młodzi iudzie, to nie było ich

słychać. Ani warkotu samochodu, ani odgłosu motocyk-

la... Ciszy wczesnoletniego wieczoru nie mącił żaden

ludzki głos.

Ellen starannie złożyła narzutę w różyczki. Doszła

właśnie do wniosku, że wcale, ale to wcale nie jest jej

przyjemnie w tym starym domu. Zaraz za drzwiami

ciągnął się kręty korytarzyk i szereg zamknięaych drzwi.

Pod nią - puste piętro, na którym mieszkał kiedyś sam

właściciel zajazdu. Nicco dalej zaczynało się skrzydło

kuchenne, przylegające do jeszcze jednego pustego bu-

dynku, z drugiej strony zaś stajnie, gdzie za dawnych

czasów trzymano konie na zmianę. A teraz w całym

zajeździe przebywała tylkn ona, Ellen Knutsen, z dwu-

dziestego wieku. Nigdy szczególnie nie bała się ciemności,

ale pod wpływem dość niesamowitej atmosfery, wszyst-

kich wspomnień, jakie musiał kryć w sobie ten dom,

odczuwała pewien niepokój.

Właśnie w takich chwilach człowiek uświadamia sobie,

jak bardzo jest samotny, myślała przygnębiona. Ellen już

wiele razy w swoim krótkim życiu doznała rozczarowań,

ale wciąż z tym samym entuzjazmem całą duszą an-

gażowała się w najbardziej szalone przedsięwzięcia: or-

ganizowała zbiórki i kiermasze dobroczynne na cel, który

właśnie poruszył jej serce, protestowała przeciw nie-

sprawiedliwości i uporninała się za najsłabszymi tylko po

to, by ostatecznie się przekonać, że nie zawsze można

przełamać opór większości, że to właśnie ogół często ma

rację, a słaby jest po prostu słaby i nie dorasta do sytuacji...

Ach, ile już klęsk poniosła! Ile pogardy, drwin i po-

uczeń musiała znieść, kiedy porywał ją zapał i sprowadzał

na manowce! Ileż przykrych, mrocznych chwil przeżyła,

takich jak teraz!

Ellen chciała tyle z siebie dać, ale wciąż jeszcze była za

młoda, by znaleźć właściwą drogę w życiu.

Napłynęły przykre wspomnienia, przywołane srnutną

piosenką drozda i odwiecznym szemraniem rzeki, a trza-

ski starego domu przywiodły na myśl upiory niespokojnej

przeszłości.

W historii rodziny istniała bowiem ciemna karta, która

dręczyła Ellen szczególnie w dzieciństwie. Nigdy co

prawda nie łączyła tego ze swym strasznym przeżyciem,

u którym nikomu nie powiedziała, ale to miejsce i ta

chwila okazały się jakby specjalnie wybrane, by nękać ją

takimi właśnie wspomnieniami.

Na szczęście Elien była przemęczona i nie wierciła się

długo w łóźku, wyolbrzymiając dźwięki i snując niemądre

fantazje o przeszłciści. Zasnęła jak kamień.

Następnego dnia poszła da wioski. Był tam wielki

nowoczesny supersam i zwykły mały prowincjonalny sklepik.

Wybrała ten drugi, choć może nie powinna była tego robić.

Sklepikarka okazała się nadzwyczaj ciekawską osobą.

- O, widzę, że już się u nas pojawili turyści.

- Nie, ja pracuję w zajeździe. Będę tu przez całe lato.

- Aha, kelnerka?

- Nie, recepcjonistka. Ale Bóg jeden wie, jak to

będzie. To chyba trudniejsze, niż sądziłam.

Sklepowa położyła biust na ladzie.

- Mieszkasz we wsi, prawda?

Ellen po raz trzeci musiała odpowiedzieć przecząco.

Nie, w zajeździe. Przyjechałam wczoraj i muszę

przyznać, że czuję się tam trochę osamotniona.

Kobieta plasnęła o ladę otwartą dłonią.

- Na litość boską, ta szalona baba pozwoliła zamiesz-

kać takiej młodej dziewczynie samej w tym nawiedzonym

domu? Niesłychane!

Usta Ellen zadrżały. Wzburzenie sklepikarki i śmieszy-

ło ją, i dziwiło.

- Nawiedzony dom?

- Szczęśliwie zamknęli najstarszą część...

- Chodzi pani o tę bliżej lasu? - spytała Ellen

niepewnie. - Właśnie tam mieszkam.

- Co takiego? - krzyknęła kobieta. - Co? To przecież

szaleństwo! Nicolaysen nigdy by do tego nie dupuścił!

Przenigdy!

- No, zaczynam się bać - rzekła nieco zniecierpliwiona

Ellen z wyrzutem. - Naprawdę tam straszy, czy pani

żartuje?

Sklepowa pojęła, że posunęła się za daleko.

- No cóż, czy straszy... Nikt niczcgo nic widział, ale

działy się tam różne dziwne rzeczy.

- Jakie dziwne rzeczy?

Kobieta, jakby w obawie, że ktoś przypadkiem je

usłyszy, zerknęła przez ramię i ściszyła głos:

- Powiem ci jedno: nie ruszaj tych drzwi!

- Tych w samym końcu karytarza? - spytała Ellen

z jakimś dziwnie nieprzyjemnym uczuciem. - Co to

właściwie za drzwi? Dokąd prowadzą?

Wiejska sklepikarka poufnie nachyłiła się jeszcze niżej.

- Nikt nie wie, nikt z żywych, Ale wyliczyli, że za nimi

musi znajdować się jeszcze jeden pokój.

Ellen usiłowała odtworzyć w myśli plan zajazdu.

- O ile dobrze sobie przypominam, na tej bocznej

ścianic nie ma żadnego okna, tylko ukośny ścięty dach.

Ale dlaczego nikt tego nie sprawdzi?

Najwidoczniej teraz następował najbardziej dramaty-

czny punkt całej historii, bo kobieta aż chrypiała, pod-

ekscytowana.

Tych drzwi nikt nie próbował otworzyć od począt-

ku lat czterdziestych naszego wieku. A ten, który wtedy

podjął próbę, umarł! Padł trupem właśnie w chwili, kiedy

już, już miał się tam włamać. I wszyscy inni przed nim,

którzy usiłowali tego dokonać, także zginęli, albo od

zarazy, albo od wypadku.

Ellen, odrzuciwszy dość wątpliwą informację o zara-

zie, postanowiła uporządkować szczegóły dotyczące taje-

mniczych drzwi.

- Czyli że wtedy, około roku tysiąc dzicwięćset

czterdziestego, tych drzwi także nie otworzono?

- Nigdy nie udało się ich otworzyć. Nikomu się nie

powiodło. Jeśli nie dokonali tego nawet Niemcy w czasie

wojny, to jak mieliby sobie z tym poradzić zwyczajni

przyzwoici obywatele?

- A więc jakiś Niemiec próbował?

- Tak, kapitan, wrzeszczał i krzyczał, wymyśiał swoim

ludziom od tchórzy, a potem wyciągnął pistolet, żeby kulą

roztrzaskać zamek, ale w tej samej chwili padł martwy.

Szlag go trafił.

- Pewnie zbytnio się uniósł - mruknęła Ellen, nie

mogąc jakoś uwierzyć w złą moc tajemniczych drzwi.

- To znaczy, że nikt nie umie wyjaśnić, dlaczego drzwi nie

dają się otworzyć?

Kobieta uśmiechnęła się krzywo.

- O, oczywiście, że wiedzą! Podobno kiedyś, w końcu

osiemnastego wieku, pewien szlachcic odebrał sobie tam

życie. Zamknął się w jednym z pokoi i leżał tam, nie jedząc

ani nie pijąc, aż wreszcie wysechł. Wyglądał jak najpraw-

dziwsza mumia, kiedy widziano go po raz ustatni.

- Po raz ostatni? To znaczy wtedy, kiedy gu stamtąd

zabrano? Z pokoju i w ogóle z domu?

- Tego nie wiadomo - szepnęła kobieta tajemniczo.

- Tego nie wiadomo. Mówi się jedynie, że gdy widziano

go ostatni raz, był suchy jak mumia. Podobno umarł

z miłości. I choć nigdy nie wspomniano o tym wprost,

nietrudno zgadnąć, w którym pokoju się zamknął.

- Ale on nie straszy? - Ellen starała się zachować powagę.

- Czy można być tego pewnym? Od tylu lat nikt nie

mieszkał w tej części domu. Ale nie ucieknie się od

prawdy: z tymi drzwiami łączy się jakaś dziwna historia.

Ta kobieta najwidoczniej odnowiła stare pokoje. Chyba

pomieszało się jej w głowie! Sądzi, że ktokolwiek będzie

chciał tam nocować?!

Letni dzień był złocistożółtozielony i Ellen w powrot-

nej drodze śmiała się serdecznie z całej historii u duchach.

Kiedy wróciła do zajazdu, wspomniała pani Sinclair

o rozmowie w sklepie.

- Tak, słyszałam u tym - krótko odparła kierownicz-

ka. - Wsiowe bajdy! Poprzedni właściciel, pan Nicolay-

sen, traktował tę sprawę śmiertelnie poważnie, ale dyrek-

tor Steen, który odkupił od niego zajazd, jest chyba

bardziej rozsądny, miejmy nadzieję. Prawdą jest, że

odrestaurowałam najstarszą część domu z własnej inic-

jatywy, ale wierzę, że ty tak samo traktujesz te głupstwa.

- W nocy niczego nie zauważyłam, a poza tym historie

o duchach nigdy nie robiły na mnie wrażenia.

Chłodny powiew strasznego wspomnienia przeleciał

przez głowę Ellen. To, co kiedyś przeżyła...

Nie, odrzuciła tę myśl natychmiast.

Pani Sinclair ciągnęła dalej niewzruszona:

- Chciałam, oczywiście, otworzyć te drzwi, ale stola-

rze mnie powstrzymali. A ponieważ nie ma do nich

klucza, zostawiłam wszystko tak jak jest. Nie ma sensu ich

wyłamywać. Sama nie jestem dość silna, a nikt nie chciał

mi pomóc. Nie zgodzono się nawet na to, żeby je

pomaluwać, więc zajmę się tym osobiście, jeśli starczy mi

czasu. Poza tym uważam, że w obecnym stanie podkreś-

lają atmosferę tego miejsca.

Owszem, pani łatwo tak powiedzieć, pomyślała Ellen

nie bez złości. Nie musi pani mieszkać całkiem sama w tym

wielkim budynku. Rzeczywiście, drzwi wprowadzają

szczególną atmosferę, ale jak na mój gust, trochę jej tu za

dużo.

I znów odezwało się przykre wspomnienie, którego

nigdy nie potrafła sobie wytłumaczyć.

Że też musiało powracać tak uporczywie akurat teraz,

w najmniej odpowiedniej chwili!

Zapadła noc, druga noc, którą Ellen miała spędzić

w zajeździe.

Z głową pękającą od zasad rezerwacji pokojów, cen

posiłków i napojów i wszelkich rachunków Ellen wsunęła

się pod kołdrę ubrana w dopiero co kupioną, nieco może

zbyt frywolną koszulę nocną. Ellen nie mogła się po-

wstrzymać od tegu zakupu. "Koszula na noc poślubną",

stwierdziła ekspedientka. Dziewczyna starała się więc

wyglądać na osobę, która takiej właśnie potrzebuje.

Prawdę mówiąc, nie miała nawet sympatii, a co dupiero

mówić o narzeczonym. Ale koszulę kupiła, takie cudo nie

co dzień widzi się w sklepie. Biała, ozdobiona koronkami

i tak romantyczna, że zapierało dech w piersiach.

I tu, na tym ponurym, zapadłym pustkowiu, dodała

Ellen trochę otuchy.

Na dworze zerwał się wiatr, cisza nie była już tak

przytłaczająca, poza tym w głównym budynku dwaj

malarze pracowali po godzinach, nie czuła się więc

całkiem samotna. Zasnęła w przyjemnym poczuciu, że

pilnie wypełniała swe obowiązki przez cały dzień. Powoli

zaczynała coraz lepiej pojmować, czego się od niej

oczekuje, i można nawet powiedzieć, że między nią a panią

Sinclair nawiązała się cieniutka nić przyjaźni.

Robotnicy wreszcie poszli, Ellen wtedy już spała.

W nocy coś ją obudziło, ale zaspana nie była w stanie

określić źródła hałasu. Trochę zirytowana pomyśłała tylko,

że ojciec powinien stardnniej nasmarować drzwi do gabinetu,

bo skrzypią już naprawdę przeraźliwie. I nie musi tak

trzaskać bramą do garażu, echo roznosi się po całym domu...

Ciężki, głuchy huk rozległ się trzykrotnie, może znów

zaskrzypiały drzwi do gabinetu, może było to coś innego.

W tym stanie Ellen nie potrafiła odróżnić snu od

rzeczywistości.

A sen miała stcaszny, naprawdę okropny. Sen albo

wrażenie, że nie jest sama w miejscu, w którym nikogo nie

powinno być. Poderwała się raz, wstrząsnął nią dreszcz,

i zasnęła znowu. Już nic się jej nie śniło.

Ale to, co wydarzyło się trzeciej nocy, naprawdę

poderwało ją na równe nogi...

ROZDZIAŁ II

W ciągu dnia do zajazdu zajrzał nowy dyrektor, Steen.

Towarzyszył mu Nieclaysen, poprzedni właściciel. Steen,

parweniusz o czerwonej nalanej twarzy, z grożącym mu

w każdej chwili zawałem serca i jedną jedyną namiętnośeią

w życiu, mianowicie pieniędzmi, sprawiał wrażenie nieco

zagubionego, gdy słuchał relacji pani Sinclair o renowacji

na starszej części domu i wyjaśnień, dlaczego drzwi

pozostawiono nie ruszone. Uznał jednak, że historia

zamkniętego pokuju jest świetną reklamą dla zajazdu.

- Trzeba to jeszeze grubo polać sosem mokrej od łez

romantyczności - przykazał pani Sinclair. - Cudzoziemcy

to uwielbiają.

Ale Nicolaysen zareagował z oburzeniem:

Nie zdajecie sobie sprawy, o czym mówicie! Nie wolno

narażać życia gości. Panna Knutsen nie może mieszkać

w tym skrzydle. Proszę ją natychmiast stąd przenieść!

Ellen zapewniła, że mieszka się jej tu jak najlepiej i nie

chce sprawiać dodatkowych kłopotów pani Sinclair,

zwłaszcza w sytuacji, gdy żaden z pozostałych pokoi nie

nadaje się do użytku. Poza tym nie miała zamiaru otwierać

owych owianych złą sławą drzwi, ani nawet wchodzić do

tej części korytarza.

Ostatecznie Nicolaysen, acz bardzo niechętnie, musiał

ustąpić. Był zestresowanym człowiekiem w średnim

wieku o zażółconych nikotyną palcach. Powieki nieustannie

mu drgały, z włosów pozostał ledwie nieokreślonego koloru

wianuszek, otaczający błyszczącą łysinę. Ponieważ prowadził

także niedużą fabryczkę chemiczną we wsi, zaniedbał zajazd

do tego stopnia, że był zmuszony go sprzedać. Zrobił to

niechętnie, ale społecznie nastawieni mieszkańcy wioski

głośno protestowali przeciwko upadkowi i niszczeniu tak

czcigodnego zabytku, nie miał więc wyjścia.

Steen odkupił budynek przed rokiem i natychmiast

wyremontował fasadę i pokoje gościnne. Teraz przyszła

kolej na małe sypialnie i najstarszą część domu.

Steen zajrzał tu będąc przejazdem, wkrótce znów

ruszył w drogę na wschód. Nicolaysen wrócił do swojej

fabryczki i reszta dnia Przebiegła, zgodnie z planem,

w wirze przygotowań do otwarcia zajazdu.

Aż wreszcie nadeszła noc. Noc, kiedy Ellen zrozumiała

wiele z tego, co do tej pory zamglone kryło się w głębi jej

duszy. Powróciły dręczące wspomnienia z odległej prze-

szłości, a życie nagle zmieniło bieg i zaczęło toczyć się

nowym, zaskakującym torem.

Kiedy Ellen się obudzila, nie miała pojęcia, która może

być godzina, ale letnia noc zdawała się już rozjaśniać.

W pokoju było szaro, z trudem odróżniała kolory swego

nowego ubioru roboczego - stylizowanego stroju ludowe-

go, który wisiał na drzwiach szafy. Wydawało jey się, że

dobiegło ją skrzypnięcie jakichś dnwi - i wtedy przypo-

mniała sobie, że poprzedniej nacy słyszała już coś podobne-

go. Kto mógł się plątać po zajeździe nocą? Przecież wszyscy

już poszli, sama zamykała drzwi za ostatnimi i gasiła światła.

Nagle poderwała się i w jednej chwili oprzytomniała.

Usiadła na łóżltu i próbowała wsłuchać się w odgłosy, nie

zwracając uwagi na głośne kołatanie własnego serca. Ktoś

był tu, na górze!

- Kto tam? - spytała przestraszona.

Nikt nie udpowiedział. Kroki na korytarzu minęły jej

pokój i skierowały się ku schodom.

Ku schodom?

Skąd ów ktoś mógł nadejść? I które drzwi otworzy-

ły się z takim zgrzytem? Tego dnia gdy kierowniczka

oprowadzała ją po zajeździe, Ellen zwróciła uwagę na

to, jak starannie naoliwione są drzwi do małych poko-

jów.

Ale te w głębi korytarza... O, nie, to niemożliwe!

Cóż za głupstwa!

W domu zapadła teraz cisza. Ten, kto przechodził

korytarzem, zszedł piętro niżej. Ellen nie mogła się

uspokoić. Strach, dławiący, nieopisany strach, który

poczuła tylko raz jeden w dzieciństwie, powrócił. Nie był

to zwyczajny lęk; tkwił głęboko w niej i był tak potworny,

że Ellen nie wiedziała, jak zdoła go znieść. Odniosła

wrażenie, że przygniata ją ogromny ciężar samotności

i rozpaczy, sprawiając dosłownie fizyczny ból.

Ach, nie, nie znów, błagała. Nie chcę tego przeżywać

raz jeszcze!

Długo tak siedziała, nasłuchując i ciężko oddychając.

Rozpacz targała jej serce. Ellen była raczej odważna

i rozsądna, a w każdym razie dość rozsądna, ale wówczas,

przed wielu laty, przekroczyła granice wytyczone zdro-

wym rozsądkiem. Teraz znów miała wrażenie, że niebez-

piecznie się do nich zbliża. W pamięci odżyła idiotyczna

historia opowiedziana przez wiejską sklepikarkę, dziew-

czyna usiłowała w miarę dokładnie ją odtworzyć.

Ledwie jednak zaczęła o tym myśleć, na dole schodów

znów się rozległy powolne, miękkie kroki.

Zaraz zacznę krzyczeć, pomyślała Ellen. Zerknęła na

okno, może mogłaby się przez nie wyślizgnąć? Wiedziała

jednak, że pod oknem usypano stos kamieni, który

w przyszłości miał przemienić się w ogródek skalny, poza

tym do ziemi było dość daleko.

Bezszelestnie wstała z łóżka, naciągnęła sweter i spod-

nie na swą śliczną nocną koszulę. Teraz szybko skarpety

i buty... Serce waliło dzikim rytmem, dłonie nerwowo

odwracały skarpetkę na prawą stronę. Powinna się ubrać,

nie muże przecież stanąć uko w oko z tym czymś w samej

tylko cieniuteńkiej przeźroczystej koszuli. W taki czy inny

sposób musi wydostać się z tego domu!

Spokojnie... tylko spokojnie! Wszystko z pewnością

ma jak najbardziej naturalne wyjaśnienie. Na korytarzu

może być każdy, na przykład robotnik, który zapomniał

pilnika, albo ktoś zasnął w pokoju i teraz szuka toalety,

albo... Spokojnie! Nie przejmuj się tym irracjonalnym,

dławiącym uczuciem strachu, ono nic nie znaczy, nic się tu

nie dzieje, wszystko jest normalne, uspokój się!

Ellen odetehnęła głęboko. Świadomość, że jest ubrana,

dodała jej odwagi, czuła się jakby osłonięta. Stała nieru-

chomo na środku pokoju, nasłuchując zbliżających się

kroków i walcząc z nierównym, urywanym oddechem.

Gdybym była naprawdę odważna, pomyślała, to wy-

jrzałabym teraz przez dziurkę od klucza, by się przekonać,

że to pani Sinclair albo jakiś stolarz przechodzi koryta-

rzem.

Ale nie stać mnie na to.

Kroki minęły pokój, zatrzymały się...

Zaraz umrę, pumyślała Ellen.

Szyld zajazdu skrzypiał poruszany wiatrem, las szu-

miał, rzeka szemrała. Ale w prastarym domu panowała

złowroga cisza.

Bez względu na to, kto to jest, myślała Ellen, ów on czy

ona wie o mnie. Czuję to, czuję napływające wrażenia.

Lęk, zdumienie, przerażenie, nadzieję...

Ale czy te uczucia, które mnie zaraz zadławią, są moje,

czy też drugiej osoby ? A może jedno i drugie... Czy można

czuć zamiast innych?

Ach, Boże, nie chcę przeżyć tego jeszeze raz... Tego, co

się zdarzyło już tak dawno temu! Nie chcę oszaleć, zmienić

się w rozhisteryzowany kłębek nerwów. Nie chcę!

Wiedziała, że to osoba nadal stoi w pobliżu jej drzwi;

kroki umilkły tak nagle.

I zaraz znów je usłyszała. Zacisnęła dłonie na zimnej

żelaznej poręczy łóżka. Szuranie rozległo się bardzo blisko.

Zatrzymało się.

Ellen w napięciu drżała jak metalowa sprężyna. A jeśli

ta istota zagląda teraz przez dziurkę od klucza? Nie mogę

patrzeć w tę stronę, co będzie, jeśli nagle zobaczę tam oko?

Co za głupstwa! Z takiej odległości?

Przez długą chwilę, która Ellen zdawała się wieczno-

ścią, stali tak, każdy po swojej stronie drzwi. Dziewczyna

otworzyła usta jak zdumione dziecko, ale nawet nie

zdawała sobie z tego sprawy.

Cisza, taka cisza...

Ogarnęła ją nieprzemożona chęć, by zapytać: "Czy

mogę coś zrobić?", ale głos nie chciał jej słuchać. Zresztą

pytanie była przecież całkiem bezsensowne, nie mogła

zrozumieć, skąd wzięła się w niej potrzeba, by je zadać.

A potem usłyszała, że coś miękko, z szelestem ob-

macuje drzwi. Ellen, bliska szaleństwa z przerażenia,

ujrzała, że drzwi nieżnacznie się poruszyły jak gdyby pod

naciskiem. Coś przesuwało się w dół, do klamki.

Klamka wolno, bardzo wolno opadała coraz niżej.

Krzyk uwiązł Ellen w gardle, nie była w stanie wołać

o pomoc. Zastygła tak jak stała, nie zdając sobie sprawy,

co robi i gdzie jest. Modliła się tylko w duchu, by drzwi

i zamek wytrzymały.

Nagle ucisk, jaki czuła w piersi, ustąpił, ogarnęła ją

głęboka niemoc. Chwyt na klamce zelżał, szelest u drzwi

świadczył o tym, że istota skuliła się zrezygnnwana. Ellen

wydawało się, że usłyszała ciche westchnienie, choć nie

była pewna.

Ale paraliż ciala ustąpił. Z żałosnym jękiem przez

chwilę miotała się po pokoju, zanim zdołała się opanować

na tyle, by zrozumieć, co powinna zrobić. Mocnym

ruchem zerwała z łóżka prześcieradło, aż kołdra i materac

spadły na podłogę, otworzyła haczyki drugiej, zacinającej

się połówki okna i pomodliła się w duchu, by framuga

okienna wytrzymała. Czytała o ucieczkach na prześcierad-

le i widziała to na filmach, nie przypuszczała jednak, że

przymocowanie płótna do framugi okaże się takie trudne.

Wydawało jej się, że cała operacja zabiera niemożliwie

dużo czasu, a przecież kiedy jej palce nerwowo plątały się

w prześcieradle, to coś mogło sforsować drzwi! Za skarby

świata nie odważyłaby się teraz obejrzeć.

Nareszcie! Prześcieradło było zawiązane. Teraz wóz

albo przewóz.

Niestety, śpróchniała framuga poddała się z miękkim

chrzęstem, ale Ellen puściła prześcieradło na sekundę

wcześniej, nim doszło do katastrofy. Na szczęście stało się

to już w połowie drogi, upadek nie był więc tak silny.

Trochę potłuczona i podrapana podniosła się z usypis-

ka kamieni i zaczęła biec jak szalona. Znów to samo, znów

paniczna ucieczka przed wyimaginowanym prześladow-

cą.

Letnia noc była jasna, słońce już wstało. Ellen biegła

gościńcem w stronę uśpionej wioski, popłakując ze

strachu, gnana lękiem, którego doświadczyła jeden jedyny

raz w życiu. Przez długi czas wierzyła, że to nigdy się nie

powtórzy.

Do najbliższych zabudawań nie było daleko. Kto mógł

nie spać o tej porze? Lekarz? Ellen nie wiedziała, gdzie go

szukać. Policja? Tak, na jednej z pobliskich willi dostrzeg-

ła napis: "Urząd lensmana". Zaraz za rogiem... Jest!

Budynek pogrążany był w ciemności i ciszy, ale

najwyraźniej ktoś w nim mieszkał, może sam lensman?

Ellen zadzwoniła do drzwi gwałtownie jak na alarm.

Na piętrze otworzyło się okno, wyjrzała z niego

rozczochrana głowa.

- Co się stało?

- Czy... czy pan jest lensmanem? Potrze... potrzebuję

pomocy.

Nie mogła wydusić z siebie słów. Całe ciało jej drżało,

płuca bolały z wysiłku, kolana się uginały, strach dławił

gardło.

- Zaraz schodzę.

Okno się zamknęło.

Kiedy lensman otworzył jej drzwi, ciągle jeszcze

wpychał koszulę w spodnie. Był to opanowany, grubo-

kościsty mężezyzna o gęstych rudoblond włosach i byst-

rych, trochę zaspanych oczach.

- Proszę!

Ellen weszła do środka. Wskazał jej krzesło, wy-

glądało bowiem na to, że dziewczyna nie ustoi o włas-

nych siłach.

- Słucham! - Glos lensmana był cierpliwie wyczekują-

cy.

Ellen kilkakrotnie przełknęła ślinę i odetehnęła głębo-

ko.

- Zajazd... Mieszkam w zajeździe... sama... Te za-

mknięte drzwi... Ktoś stamtąd wyszedł... Próbował we-

drzeć się do mojego pokoju... Wyskoczyłam przez okno.

Zmarszezył brwi.

- Chwileczkę! Wierzę, że naprawdę coś przeżyłaś!

Nigdy nie widziałem, by ktoś miał takie blade wargi! Kto

wyszedł z zamkniętego pokoju? Tak, tak, znam tę historię.

Widziałiś kogoś?

- Nie, ale słyszałam... Myślę, że to był... Panie lens-

manie, zapewniam, że jestem rozsądną osobą, zawsze

uważałam, że duchy to twory wyobraźni, chorobliwej

fantazji, ale... ale to było takie dziwne uczucie. Sądzę, że...

- Spróbuj się trochę uspokoić, a ja zaparzę ci filiżankę

herbaty. Zacznijmy od samego początku. W którym

pokoju mieszkasz?

Ellen zaczęła opowiadać o wszystkim, co zdarzyło się od

chwili jej przybycia do zajazdu, także o tym, co słyszała

w półśnie poprzedniej nocy: o skrzypiących drzwiach

i ciężkich stuknięciach. Lensman słuchał uważnie, nie

przerywając, i skrzętnie wszystko notował. Kiedy skoń-

czyła mówić, oparł głowę na ręce i zapatrzył się w sto-

jący na biurku statyw do pieczątek. Wreszcie westehnął

głęboko:

Szezerze mówiąc, ja także nie wierzę w duchy. Ale

mógłbym cię odprowadzić...

- O, nie, ja tam nigdy nie wrcicę!

- Powiedziałem, że mógłbym pójść razem z tobą. Ale

nie zrobię tego. Zrobię co innego. - Popatrzył na zegarek

i sięgnął po telefon. To sprawa dla Nataniela.

- Dla Nataniela? - powtórzyła Ellen zdumiona.

Nie słyszałaś o Natanielu? No tak, oczywiście, to

policja dobrze go zna. On jest swego rodzaju ekspertem

w takich niejasnych sprawach jak ta. Sądzę, że może nam

pomóc. Halo, tak, panienko, wiem, że jest dopiero piąta,

ale czy mogę prosić o międzymiastową? Osobiście z komi-

sarzem Rikardem Brinkiem...

Ellen odkryła nagle, że spod jej swetra wystaje brzeg

nocnej koszuli, śnieżnobiałej i frywolnie przezroczystej.

Zakłopotana wcisnęła ją w spodnie.

Po chwili połączenie zostało zrealizowane. W głosie

lensmana pojawił się bardziej oficjalny ton, przedstawił się

i zapytał:

- Czy myślisz, że udałoby ci się przysłać tu do nas

Nataniela, i to jak najszybciej? Dobrze go znasz i wiesz

gdzie go szukać. Mamy sprawę, która, jak sądzę, mogłaby

go zainteresować... Młodziutka dziewczyna zetknęła się

z naszym lokalnym duchem. Najwyraźniej przeżyła szok,

siedzi tu koło mnie i ciągle tak szezęka zębami o filiżankę,

że porcelanę chyba diabli wezmą... Słyszysz, jak dzwoni?

Prawdę powicdziawszy, mam dość sceptyczny stosunek

do zjaw dziewczyna zresztą także, dlatego jej wierzę.

Gdyby więc Nataniel mógł przyjechać i sprawdzić, co tu

się dzieje, byłoby świetnie... Są w tej historii również

drzwi, których nikt nie zdołał albo nie śmiał otworzyć

podubno przez jakreś dwieście lat. Krążą straszne plotki,

że wszyscy, którzy tego próbują, umierają. To właśnie

przez te drzwi wyszedł dziś w nocy upiór... Tak, sądzę, że

to zainteresuje Nataniela.

Nastąpiła dłuższa przerwa, kiedy komisarz Brink

mówił coś po drugiej Stronie.

- Nie, zajmę się tym sam - odpowiedział lensman.

- Nikt się o niczym nie dowie. Oficjalnie nie podejmiemy

żadnych kroków w tej sprawue. Rozumiem... To prawda,

dzieją się tu także całkiem zwyczajne, choć tajemnicze

rzeczy, na przykład nocne kursy ciężarówek, a więc jest to

możliwe... Tak, zapraszamy was obu.

Lensman odłożył Słuchawkę i odwrócił się do Ellen.

- Komisarz Brink także przyjedzie. To, dobry przyja-

ciel Nataniela i chyba jakiś jego krewny. Nataniel najpierw

zadzwoni, żeby usłyszeć pełne sprawozdanie, ale upłyną

jakieś dwie, trzy godziny, zanim do nas dotrą, proponuję

więc, żebyś w tym czasie wyciągnęła się na sofe na piętrze

i spróbowała odpocząć. Dam znać pani Sinclair, ale nazwę

to tylko histerią z twojej strony i powiem, że nie ma czym

się przejmować. Nie chcemy, by ktokolwiek wiedział, że

zamierzamy bliżej się przyjrzeć staremu zajazdowi. Masz

klucz do drzwi? Świetnie, pożyczymy go sobie, myślę, że

już tej nocy.

Ellen zadrżała. Wiedziała, kto na pewno nie pójdzie

z nimi do zajazdu.

Z wdzięcznnścią przyjęła propozycję wyciągnięcia się

na sofie, ale oczywiście o śnie nie ma mowy, była o tym

święcie przeknnana.

Nataniel? Cóż za dziwne imię! Ani chybi jakiś dzia-

dek-jasnowidz, co to szuka wody za pomocą czarodziejskiej

różdżki, odnajduje zgubione portfele i podobne rzeczy

w tym stylu. Na pewno w niczym nie będzie umiał jej pomóc.

Ellen zbudziły promienie słońca padające na elegancką

sofę lensmana. A może uczynił to ten ogromny mężczyz-

na, który akurat wszedł do pokoju?

Prezentował się miło, wydawał się sympatyczny, choć

trochę misiowaty. Miał bujną czuprynę, a wielkie ufne

oczy przyglądały jej się z życzliwym zainteresowaniem.

Nie, nie będziemy się zakochiwać w kolejnym młodym

człowieku, pomyślała zaspana Ellen. Miała właśnie za

sobą nieprzyjemną historię miłosną, kiedy to znów dała

z siebie więcej uczucia niż otrzymała, i nadal jeszeze czuła

się ośmieszona i upokorzona.

Przyjrzała się mężczyźnie uważniej i z ulgą stwierdziła,

że jest znacznie, znacznic starszy, niż się jej w pierwszej

chwili wydawało. Mógł mieć około czterdziestu pięciu lat.

Bezpieczny wiek. Wspaniale!

- Nataniel? - spytała zaspanym głosem. Nie znała

przecież jego nazwiska.

Ale to był komisarz Rikard Brink. Nataniel miał do

przebycia dłuższą drogę, ale i on wkrótce powinien się

zjawić. Ellen usiadła na łóżku, starała się poprawić włosy

i ubranie.

- Która godzina? - spytała zachrypnięta.

- Dziesiąta. Śniadanie już czeka.

Kilka minut później, ogarnąwszy się nieco, usiadła do

stołu razem z komisarzem. Wymienili parę zdawkowych

uprzejmości, aż wreszcie Ellen zapytała wprost:

- Kim jest Nataniel? Co robi? Jak się naprawdę

nazywa?

- Nataniel to jego prawdziwe imię, a nazwisko prze-

milczymy. Zachowanie anonimowości jest dla niego

bardzo ważne. Jest moim krewnym, obaj należymy do

rodu zwanego... Nie, to nie takie ważne. Znam go chyba

lepiej niż wszyscy. Myślę, że powinienem trochę ci o nim

opowiedzieć, panienko, abyś wicdziała, że możesz mu

zaufać.

- O, tak, zwłaszcza że rozbudził pan moją ciekawość.

Rikard Brink przez chwilę milczał, jakby rozważając,

od czego zacząć.

- Muszę chyba wspomnieć o rodzinie jego ojca

- zdecydował. - Historia może ci się wydać nużąca, ale ma

istotne znaczenie. Dziadek i babka Nataniela ze strony

ojca żyli naprawdę zgodnie z biblijnym nakazem płodze-

nia nowych mieszkańców Ziemi. Mój ty świecie! Szkoda,

że nie widziałaś nekrologu, kiedy dziadek pożegnał się

z nędznym ziemskim żywotem. Imiona jego dzieci zajęły

pół szpalty. Jego siódmy syn Abel, bo wszyscy tam nosili

biblijne imiona, poszedł w ślady ojca, kiedy ożenił się po

raz pierwszy. I tak syn Abla, Efrem, stał się siódmym

synem siódmego syna, a wszyscy wiedzą, co to oznacza.

- Nie wszyscy - zaprotestowała Ellen.

- Efrem miał uzdrawiające dłonie.

- Aha, o to chodzi.

- W każdym razie wyrastał w takim przeświadczeniu,

gorąco wspierany przez swego ojca, Abla, i dziadka.

Zaczęli przyjeżdżać ludzie, by ich uzdrowił, a Efrem kładł

na nich dłonie przekonany, że ich zbawia. Wszyscy

radowali się z działania cudownej mocy, wszyscy w rodzi-

nie Efrema. Z wyjątkiem...

Wyraz dezaprobaty, jaki odmalował się na twarzy

komisarza, pozwolił Ellen zrozumieć, że nie należy on do

rzeszy wielbicieli Efrema.

- Nas, którzy nie wierzyli w nadprzyrodzune zdolno-

ści Efrema, także było niemało - podjął Rikard Brink po

chwili. - Bo my wiedzieliśmy lepiej. Wśród wątpiących

była przede wszystkim matka Nataniela, Christa, druga

żona Abla. Ona wiedziała, jak się sprawy mają, ale nic nie

mówiła, nie chciała plamić pamięci jego pierwszej żony.

Zdawała sobie sprawę, ze Efrem jest szarlatanem pierw-

szej wody. Wiedźiała, że dzięki sugestii ludzie mogą

poczuć się zdrowsi, a nawet wyzdrowieć, przynajmniej na

jakiś czas. W miarę jak wieści zataczały coraz szersze

kręgi, powiększała się gromada wielbicieli Ffrema. Efrem

zawsze należał do tego okropnego typu ludzi, co to nie

potrafią śmiać się sami z siebie. Bezwstydnie pobierał

sowite opłaty za swoje "cuda", a potem cichcem upijał się

w stodole. Ale ludzie go uwielbiali.

Dlatego nikt nie zwracał uwagi na Nataniela.

Nataniel uważany był za ósmego syna Abla. Tylko jego

matka, Christa, była świadoma, co tkwi w chłopcu,

rozumiała, co może znaczyć nagły strach i wyraz bólu

w jego oczach. Wieczorami przesiadywali razem, roz-

mawiając szeptem, matka wypytywała i drżała, słuchając

odpowiedzi syna.

Christa postanowiła nie zdradzać mężowi, że jeden

z jego synów, Joaclnum, był owocem namiętnej, grzesznej

miłości, jaka wybuchła między pierwszą żoną Abla a węd-

rownym kaznodzieją.

Oznaczało to, że siódmym synem siódmego syna jest

nie chełpliwy, nieznośny Efrem, lecz Nataniel.

Ellen wtrąciła gwałtownie:

- Mówi pan, jakby naprawdę pan wierzył, że siódmy

syn siódmcgo syna musi być kimś niezwykłym!

Rikard Brink popatrzył na nią zrezygnowany.

- Jeśli chodzi o Nataniela, wierzę we wszystko.

Zrozum, to, że Nataniel jest siódmym synem siódmego

syna, to ledwie początek. Nataniel jest wybranym.

- Co chce pan przez to powiedzieć?

- Hm... tego nie mogę ci teraz wyjaśnić, pusunąłbym

się za daleko. Wspomnę tylko, że obaj wywodzimy się

z bardzo osobliwego rodu zwanego Ludźmi Lodu.

A wśród nas Nataniel jest najdziwniejszą osobą. Gdybym

opowiedział ci wszystko o jego pochodzeniu i niezwyk-

łych zdolnościach, jakie w sobie kryje, i tak byś mi nie

uwierzyła. Dlatego nawet nie będę próbował.

- Proszę mi wybaczyć, że odnoszę się do tego tak

sceptycznie. Niech pan mówi dalej, chciałabym wiedzieć

o tym Natanielu jak najwięcej.

- On z pewnością potrafi leczyć chorych, ale nie chce

się z tym ujawniać, bo nie na tym polega jego najważniej-

sze zadanie. Wie bardzo wiele, sam z siebie, i prawie

nienawidzi tej niesamowitej zdolności, jaką został ob-

darzony.

- To znaczy, że nie zazdrości Efremowi chwały, którą

ten mu poniekąd skradł?

- Ależ skąd! Szczęśliwy jest, że nikt nie zwraca na

niego uwagi, i bardzo się boi, żeby ktoś go nie odkrył.

Zrozum... zbiera siły na najważniejsze zadanie, jakie go

czeka. Proszę, nie pytaj mnie o to. O tym mówić nie mogę.

- Zgoda - powiedziała Ellen zamyślona. - Wspomniał

pan, że on pragnie zachować annnimowość.

- No właśnie. To dlatego, że nic chce zwracać na

siebie uwagi, zanim nie spełni swojego... zadania. Nie

bardzo tylko rozumiem, jak człowiek może dokonać

czegoś takiego...

Rikard Brink zatopił się w myślach. Ellen czekała.

- Spotykałem Nataniela w latach jego dzieciństwa

i wczesnej młodości, byłem świadkiem wielu dziwnych

wydarzeń - podjął Rikard. - Raz na przykład szedłem

z nim wiejską drogą. Mały dostał od matki piątaka na lody

dla nas obu, ja się zaopiekowałem monetą i jak myślisz, co

się stało? Oczywiście ją zgubiłem. I wtedy na twarzy

Nataniela pojawił się wyraz zadumy, nagle jakby stał się

nieobecny duchem. "Upadła w trawę, między niebieskie

dzwonki - oznajmił. - Z tyłu rośnie rumianek, a przy

drodze leży okrągły kamień w szaro-białe pasy". Nawet

przez chwilę nie wątpiłem w słowa Nataniela. Wróciliśmy

tą samą drogą, znaleźliśmy kamień, dzwonki, rumianki

i piątaka. Lody były uratowane. "Prawdę mówiąc mama

zabroniła mi pokazywania komukolwiek takich sztuezek"

- Nataniel uśmiechnął się nieśmiało. - "Ale mam taką

ochotę na lody". Wiedział, że nikomu nie pisnę ani słowa.

Tak, tak, pomyślała Ellen z niesmakiem. Miałam rację,

to taki domorosły jasnowidz. Ludzie wykorzystują jego

zdolności, ale śmieją się za jego plecami. Oryginał,

wsiowy dziwak.

Rikard opowiadał dalej:

- Albo te straszne chwile rok później, kiedy nagle

Nataniel zwinął się z bólu, nie mogąc zaczerpnąć powiet-

rza. Przerażony patrzyłem, jak cierpi. Z całych sił zacisnął

rękę na moim ramieniu. "Nie mogę wyjść" - szeptał,

jakby się dusząc. - "Woda się podnosi, a ja nie mogę się

wydostać". Wreszcie się uspokoił, ale nie chciał mi nic

powiedzieć. Przez długą chwilę siedział w odrętwieniu.

Następnego dnia na dnie jeziora, kilometr od naszego

domu, znaleziono samochcid. Utonęły w nim cztery

osoby, najprawdopodobniej w tym samym momencie,

kiedy Nataniel doznał tak wstrząsającego przeżycia. Ale

nigdy o tym nikomu nie mówiliśmy.

Kiedy miał dwanaście lat, dostrzegł niebieskawą po-

światę wokcił głowy swej babki. Poświata ta stawała się

coraz wyraźniejsza, mocniejsza z każdym dniem, po

tygodniu babka już nie żyła. Innym razem, kiedy byłem

u nich z wizytą, wybraliśmy się we dwóch na spacer.

Wydaje mi się, że Nataniel ma do mnie szczególne zaufanie

i czasami nawet mi się zwierza, choć zwykle jest bardzo

małomówny i woli samotność. Doszliśmy do niedużej

chaty, w której mieszkała jakaś rodzina wątpliwej reputacji.

Nataniel wyznał mi później, że ogarnęło go tam niezwykle

przykre uczucie. Ja zauważyłem jedynie, że uporczywie

wpatrywał się w brudną młodą kobietę. Wreszcie kazała

nam się stamtąd zabierać. Następnego dnia sama zgłosiła się

na policję, a w chałupie znaleziono mnóstwo skradzionych

przedmiotów. Nikt nie łączył Nataniela z tym niespodzie-

wanym przyznaniem się do winy.

O, mógłbym opowiedzieć o setkach podobnych epizo-

dów. O tym, jak nigdy nie dało się grać z nim w karty, bo

zawsze wiedział, co partner trzyma w ręku, o tym, jak

z góry uprzedzał, że zza zakrętu wyjedzie samochód i...

Nie, już wystarczy. Na kilka lat nasze drogi się rozeszły,

praca w policji zabierała mi sporo czasu, poza tym

mieszkałem z rodziną dość daleko od niego. Ale pewnego

dnia trafiła nam się niezwykle trudna sprawa do rozwik-

łania. Tyle w niej było sprzeczności, tyle niejasnych

punktów, nawet jakieś elementy ponadnaturalne. Wtedy

właśnie przyszedł mi do głowy Nataniel. Niełatwo było go

odnaleźć, bo wycofał się z życia i pracował jako strażnik

tamy gdzieś na pustkowiu w górach, chcąc uniknąć

ogromnej masy wrażeń napływających od innych ludzi.

Przyjechał i w jednej chwili rozwikłał zagadkę. Wyelimi-

nował wszystko, co sprawiało wrażenie jakichś tajem-

nych, nieziemskich sprawek. W tej historii niezego

takiego nie było, stwierdził to natychmiast, a potem

połączył w całość pozostałe elementy. Policji pozostawało

już tylko aresztować winnego. Od tamtej pory wielokrot-

nie korzystaliśmy z jego usług. Pomagał w wyjaśnianiu

całkowicie niepojętych zaginięć, spreparowanych historii

o duchach i w podobnych zagmatwanych sprawach.

Doprawdy, jakże często ludzie popełniający przestępstwo

starają się zrzucić to na podświadomość, duchy i diabły!

- Nie przypuszczałam, że policja chętnie współpracuje

z osobami takimi jak on.

- To prawda, większość odnosi się do tego z powątpie-

waniem, ale są wyjątki, jak na przykład tutejszy lensman.

- Ale że Nataniel się na to zgadza, przecież wspomniał

pan, że on nienawidzi tych swoich zdolności.

Rikard uśmiechnął się.

- Oczywiście, przysparzają mu wiele cierpień, ale jest

też trochę z nich dumny, choć nie chce się do tego

przyznać. Możesz to nazwać miłością-nienawiścią. A poza

tym lubi rozwiązywać zagadki.

- I tę tutaj także rozwiąże?

- Natychmiast się zgodził. Wiesz, dlaczego?

- Nie?

- Ze względu na ciebie.

Ellen zarumieniła się po uszy.

- Czy on mnie zna? To znaczy, czy może widzieć na

odległość albo coś równie przerażającego?

- Ależ nie. I nie potrafi czytać w myślach, tego się nie

obawiaj. W każdym razie wydaje mi się, że nie umie, nigdy

się nad tym nie zastanawiałem. Nic, w twoim opowiada-

niu znalazły się dwa elementy, które niezmiernie go

zainteresowały, ale co to było, nie powiedział. Oświadczył

jedynie, że w całej tej sprawie najważniejsza wydała mu się

rola dziewczyny.

- Nie uwierzył mi? - Ellen była wyraźnie rozczarowana.

- Nic na to nie wskazywało, raczej przeciwnie.

Ellen przez chwilę siedziała nieruchomo, pogrążona

w myślach.

- Uf! - westchnęła w końcu.

- Dlaczego "uf"?

- Wszystko razem. Jakoś dziwnie ściska mnie w pie-

rsi, może ze współczucia, kiedy pomyślę o Natanielu.

- Rozumiesz go? - spytał Rikard miękko. - Rozu-

miesz jego ból?

- Mam do tego pewne podstawy - odparła krótko,

niechętnie.

Rikard pokiwał głową.

- Tak właśnie przypuszczałem. Nie myśl sobie, że

wszystkim dookoła tyle opowiadam o Natanielu. W two-

im przypadku zdecydowałem się na to częściowo ze

względu na jego słowa, a po części dlatego, że masz taki

sam wyraz oczu jak on. Jaki, tego określić nie potrafię.

Widać w nich jakby głębię nieskończoności, jeśli mnie

rozumiesz.

Ellen nie do końca pojmowała.

- Ale jaki on jest jako człowiek? Taki jak Efrem? Jeśli

tak, to nie wróży to niczego dobrego.

- Nataniel nie ma w sobie nic z obrzydliwego samu-

uwielbienia Efrema. W jego rodzinie jest wielu wspania-

łych ludzi, którzy nie mogą się pogodzić ze stylem życia

Efrema. Nataniel jest... dziwny. Silny, potwornie silny

pod względem psychicznym, a mimo to wrażliwy. Ogro-

mny ciężar spoczywa na jego... Ale słyszę już samochód

Nataniela. Zejdę do biura, żeby go przyjąć. I ty też zejdź,

jak tylko skończysz.

Ellen poczuła nagle silne zdenerwowanie. Dłonie

zrobiły się jej zimne, zwilgotniały.

Rikard zatrzymał się już w drzwiach.

- Coś jeszcze... Nie podawaj mu ręki, kiedy będziesz

się z nim witać. Nataniel stara się tego unikać. Gdy dotyka

czyjejś dłoni, odbiera wiele niepotrzebnych wrażeń.

Trudno powiedzieć, by ta informacja uspokoiła Ellen.

ROZDZIAŁ III

Nie od razu zeszla na dół. Zostawiła mężczyznom

trochę czasu na rozmowę. Po tym wszystkim, co usłyszała

o Natanielu, musiała przywołać tę odrobinę odwagi, jaka

jej została. Mimo że Rikard Brink tyle jej opowiedział

o swym krewniaku, nadal nie miała pojęcia o jego wieku

ani wyglądzie poza tym, że ma smutne oczy. Z pewnością

ciemne, głębokie jak studnie. To brzmiało zbyt romanty-

cznie i nie bardzo się Ellen spodobało. A może jednak był

dziadkiem-jasnowidzem?

Nie, nie mogła już dłużej zwlekać. Przelotne spojrzenie

na odbicie w lustrze pozwoliło jej dostrzec wielkie,

przerażone oczy pod grzywą wzburzonych włosów. Ależ

jest blada! kąciki ust zadrżały jej w przypływie nieoczeki-

wanej wesołości. Wyglądała jakby właśnie czekała ją

wizyta u dentysty. Albo jak bohaterka romansu wybiera-

jąca się na spotkanie z szejkiem.

To ci dopiero, pomyślała rozbawiona.

Ale gdy zaczęła schodzić ze schodów, powróciło

zdenerwowanie. Z biura dobiegał gwar głosów. Ellen

wytarła spocone dłonie w spodnie i zeszła niżej.

- O, jest i dziewczyna - oznajmił lensman.

Nataniel stał tyłem, na dźwięk słów lensmana odwrócił

się i spojrzał na Ellen.

Okazał się zaskakująco młódy, mógł sobie liczyć około

dwudziestu pięciu lat. Miał długie nogi, szerokie ramiona

i silne, lecz delikatne dłonie. Bardzo ciemne włosy

wkrótce będą prosić się o przycięcie, pomyślała. Później

Ellen miała zwrócić uwagę na inne szczegóły jego twarzy:

mocno zarysowane, świadczące o silnej woli, choć jedno-

czcśnie subtelne usta, szerokie czoło, ostro zaznaczone

kości policzkowe. Ale wtedy, w biurze lensmana, widziała

tylko jego oczy. Biła z nich melancholia, to prawda, ale nie

to przykuło jej uwagę. Były żółte, a nigdy dotąd nawet nie

przypuszczała, że mogą istnieć żółte oczy! I to spojrzenie

- tak niesamowite, tak przenikliwe, że niemal ją przeraziło.

Zdziwiony przyglądał jej się z nieskrywanym zainteresowa-

niem, w taki sposób nikt nigdy dotąd na nią nie patrzył.

Ellen odpowiedziała na tę lustrację nieśmiałym uśmiechem.

Niesamowicie fajny facet, pomyślała, trochę jak o kole-

dze z klasy.

Drogi Natanielu odezwał się Rikard. To prawda,

że ona jest bardzo ładna, ale nigdy nie zauważyłem, byś tak

bacznie przyglądał się dziewczętom.

- Nie wygląd mnie interesuje - niskim, miękkim

głosem odparł nieco zniecierpliwiony Nataniel. - To coś

bardzo niezwykłego. Nigdy dotąd nie spotkałem się

z czymś podobnym.

- I ty to mówisz - westchnęła Ellen. - A ja właśnie tak

samo myślałam o tobie.

Nataniel ocknął się z osłupienia i ruszył w jej stronę

z wyciągniętą na powitanie ręką.

- Ależ, Natanielu! - wykrzyknął zdumiony Rikard.

Ellen zrozumiała, że Nataniel naprawdę chce z nią

nawiązać fizyczny kontakt. Ujęła go za rękę.

Trudno opisać to, co wydarzyło się w następnej

sekundzie. Ellen nie zdołała puwstrzymać jęku, ale jej

reakcja była niczym w porównaniu z reakcją Nataniela.

Wyrwał rękę i zasłonił twarz. Krzyknął przeciągle.

Nikt nic nie mówił. Nataniel po chwili opuścił ręce

i spojrzał na Ellen rozjaśnionymi oczami.

- Zareagowałaś - rzekł zdumiony. - Ty też zareago-

wałaś. Powiedz mi, jak to było! To bardzo ważne dla

wyjaśnienia całej tej historii o duchach-nieduchach. Za-

stanów się dobrze. Co czułaś? Postaraj się wyrażać tak

dokładnie, jak tylko umiesz!

Ellen nie musiała się długo zastanawiać. Podniosła

głowę i zapatrzyła się w niezwykłe żółte oczy.

- Przestraszyłam się - odparła zdecydowanie. - To...

to było niczym... jak to określić... ostrzeżenie?

Światło w jego oczach zapłonęło mocniej.

- Właśnie! Dziękuję, Ellen! Czy możesz powiedzieć

coś więcej o swoim strachu?

Od początku bez wahania zwracali się do siebie na ty.

To jeszeze wzmocniło więź, jaka się między nimi zrodziła.

- To było takie nagłe, gwałtowne uczucie, prędko

minęło. Nie znajduję dla tego wyjaśnienia. A co ty czułeś?

- spytała nieśmiało.

Po twarzy przebiegł mu skurcz bólu.

- O wiele więcej. Zobaczyłem... - urwał. - Szkoda

- dokończył zawiedziony.

Ellen poczuła się dotknięta. W jednej chwili ogromnie

ważne stało się dla niej, by coś znaczyć dla tego chłopaka

o tak niezwykle silnej osobowości.

- Nie sprawdziłam się? - spytała żałośnie.

Przebudził się jakby ze snu.

- Co powiedziałaś? Ach, nie, myślałem o czymś

innym. O czymś zupełnie innym.

Przyglądał się jej długo, uważnie, wreszcie spytał

zdziwiony:

- Kim ty jesteś, Ellen?

- Ja? - zmieszała się. - Po prostu Ellen Knutsen.

Mieszkam w Oslo z rodzicami. Chciałabym już bardzo

wyprowadzić się z domu i zrobię to, jak tylko znajdę coś dla

siebie. Nie ma we mnie nic szczególnego, oprócz... Nie.

- Owszem, powiedz, co miałaś na myśli.

- Nie, nie chcę nikogo w to mieszać.

Pokiwał głową na znak, że szanuje jej lojalność wobec

innych ludzi.

- Porozmawiajmy więc o wydarzeniach dzisiejszej

nocy. Czy mogę na chwilę zostać z Ellen sam?

Ponieważ lensman musiał korzystać z biura, wskazał

im malutki areszt, w którym zwykle zamykano pijaków.

Ellen uznała, że odpowiada to stylem wszystkim niesamo-

witym zdarzeniom, jakie miały miejsce ostatniej doby.

Nataniel zabrał z biura krzesło, które zaproponował

Ellen, sam zaś usiadł na pryczy. W ciasnym pomieszezeniu

z konieczności znajdowali się bardzo blisko siebie, ale nie

brał jej już za rękę.

Z bliska trudno było uznać Nataniela za szezególnie

urodziwego, ale z jego twarzy biła niemal magiczna siła

przyciągania, jak to zwykle bywa u ludzi o silnej osobo-

wości. Ellen czuła, że w zamian za najmniejszą oznakę

sympatii bądź uznania z jego strony gotowa jest skoczyć

w ogień.

- Zdecydowaliśmy, że dzisiejszą noc spędzimy w two-

im pokoju w zajeździe, wszyscy trzej - oznajmił. - Chcę,

żebyś i ty nam towarzyszyła.

- Nie! - sprzeciwiła się Ellen gwałtownie.

Ach, więc tak daleko sięga jej oddanie, pomyślała

z ironią. W ogień za jego przyjaźń... jak to pięknie brzmi!

A nie chciała poświęcić dla niego nawet jednej nocy.

- To niestety konieczne - powiedział cicho.

- Dlaczego?

- Na razie nie chciałbym o tym mówić. Dowiesz się,

kiedy cała sprawa się wyjaśni. Nie mamy zamiaru narażać

cię na żadne nieprzyjemne eksperymenty, proszę jedynie,

abyś zechciała zostać w swoim pokoju. Poza tym nie

opuścimy cię ani na chwilę. Jeden z nas cały czas będzie

przy tobie.

Ellen długo patrzyła w czarcidziejskie żółte oczy.

Spoglądały życzliwie, wyczekująco. Wreszcie skinęła gło-

wą.

- Doskonale! - ucieszył się Nataniel.

- Natanielu?

- Tak?

- Czy sądzisz, że to był... że to był...

- Duch? Jestem tutaj po to, by to sprawdzić. Rikard

i lensman są zdania, że to żywy człowiek z krwi i kości.

Mają podstawy do takich podejrzeń. Ale jest w tej historii

parę elementciw, które nie dałą mi spokoju...

- Tak, Rikard wspominał o dwóch. Jakich?

- O jednym nie będziemy na razie mciwić, ale to

dlatego wziąłem cię za rękę. Chciałem coś potwierdzić.

- Udałci ci się?

Nataniel utkwił wzrok gdzieś w nieskończonej dali.

- W pewnym sensie. Ale nastąpiło coś jeszcze, czego

się w ugóle nie spodziewałem, a co uderzyło we mnie jak

piorun. Ellen, kiedy się uporamy z tą historią, a wierzę, że

nastąpi to już dziś w nocy, nasze drogi muszą się rozejść,

to konieczne i nieodwołalne.

- Wielka szkoda - wyrwało się Ellen i nagle zaświtało

jej coś w głowie. - To dlatego powiedziałeś przedtem

"szkoda"?

Twarz chłopaka rozjaśniła się w szerokim uśmiechu

i w pomieszczeniu od razu jakby zrobiło się jaśniej.

Pierwszy raz się tak uśmiechnął, Ellen natychmiast po-

czuła się pewniej.

- Dlatego.

- Dziękuję! - powiedziała.

Wymienili ciepłe, przyjacielskie uśmiechy. Ellen po-

czuła, że istnieje między nimi więź, jakiej nigdy nie

doświadczyła. Zaraz jednak spoważniała.

A ta druga sprawa, która cię zaniepokoiła?

- O, właśnie! Tego bardzo chciałbym się dowiedzieć!

Chodzi mi o tę ciągle powtarzającą się w twoim opowiada-

niu uwagę o jakimś wydarzeniu w dzieciństwie. Czy to

może w związku z tym musiałabyś włączyć inne osoby

i dlatego nie chcesz o tym mówić?

- Nie, to całkiem co innego.

- Masz więc dwie tajemnice?

- Można tak chyba powiedzieć, ale w tej drugiej

chodzi o skandal rodzinny.

Rozumiem. Zostawmy to. A jeśli chodzi o dzieciń-

stwo... Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co wtedy przeżyłaś.

Ellen miała wrażenie, że strach zaciska jej gardło

niczym pętla. Instynktownie wyciągnęła ręce do Natanie-

la. Ujął jej dłonie.

- Ależ, moja droga! - zawołał przerażony. - Cóż za

strach! Co to było? Opowiedz mi!

- Nie mogę - odparła prędko. - Nie mogę o tym

mówić. To... to zbyt niejasne. I wstrząsa mną do głębi.

Może kiedyś, później, ale nie teraz, teraz wysiarczy mi to,

co zdarzyło się w nocy.

Puścił jej ręce, lekko je przedtem uścisnąwszy.

- Rozumiem - rzekł łagodnie.

Ellen wiedziała, że powiedział prawdę.

- Czy... czy otworzycie te... drzwi? - spytała prze-

straszona.

- To zależy.

- Od czego?

- Od tego, czy ich otwaccae grozi prawdziwym niebez-

pieczeństwem.

- Skąd będziesz o tym wiedział?

- Stwierdzę to bardzo prędko. Rzebzy także mają

swoją atmosferę, szczególny rodzaj życia.

Wstał, przypominając w jednym momencie, jakie

długie ma nogi, po kociemu miękkie ruchy i jaki jest przy

tym męski. Ellen oblala się rumieńcem.

- Pójdziemy do nich? - spytał Nataniel.

- Chęrnie - odpowiedziała, czując, że doznała kolej-

neou wstrząsu. Do tej chwili nie traktowała Nataniela jak

mężczyzny. Wolała, by on był mistrzem, a ona dzieckiem,

które od niego się uczy, nie chciała, by jego męskość

wyprowadzała ją z równowagi. Postanowiła trwać

w swym dziecinnym podziwie dla Nataniela przez te

krótkie godziny, jakie mieli ze sobą spędzić.

- O, jesteście - puwiedział lensman, kiedy wrócili do

biura. - No i jak? Czy Ellen pójdzie z nami?

- Tak - odparł Nataniel.

- Świetnie - ucieszył się lensman. - Rozmawiałem już

z panią Sinclair i poinformowałem ją, że w nocy przeżyła

szok, dlatego zostaniesz tu do jutra. Rano wrócisz do

pracy. Nie, nie, uspokój się. To z całą pewnością nie

będzie aktualne. Jeśli przypuszczenia komisarza Brinka

i moje okażą się słuszne, wybuchnie taki skandal, że zajazd

na pewien czas zostanie zamknięty. A jeśli okaże się, że nie

mamy racji, że to było... no, rozumiesz, to nikt nie może ci

odmówić prawa do rzucenia pracy.

- Czy nie ma trzeciego rozwiązania? - spytała cichut-

ko.

- Owszem, jest - udpuwiedział lensman. - Istnieje

jeszcze jedna możliwuść wyjaśnienia tego, co przeżyłaś.

Tak czy owak nadchodzącej nocy rozwiążemy zagadkę.

Ellen nie potrafiła zarazić się jego optymizmem.

Rikard i Nataniel poszli do hotelu, a Ellen posłano

z powrutem do łóżka. Musieli wypocząć przed tym, co ich

czekało.

Kiedy już wszyscy robutnicy zakończyli pracę i opuś-

cili zajazd, w zapadającym zmierzchu przemknęły ku

niemu cztery postaci. Ellen wyciągnęła klucz, otworzyła

drzwi i wpuściła mężczyzn do środka. Nie zapalając

światła przeszli przez skrzydło kuchenne do starszego

budynku. Ellen już na schodach zaczęła się trząść.

- Sprubuj zapanować nad nerwami - szepnął Nata-

niel. - Nic nie może ci się stać, kiedy jesteśmy przy tobie.

Jak zwykle wiedział, co ona czuje.

Mężczyźni zdawali się całkowicie wypełniać jej ma-

leńki pokoik. Ktoś wcześniej prowizorycznie naprawił

okno i usunął prześcieradło z miejsca, które nie było dla

niegu przeznaczone. Ellen wiedziała, że lensman wy-

tłumaczył jej ucicczkę obawą przed łobuziakami, którzy

usiłowali wedrzeć się do zajazdu.

Szyld za oknem skrzypiał niemiłosiernie.

- Usiądźcie, proszę - powiedziała lekko zmieszana,

w pokoju bowiem nie było na czym usiąść.

- Później - odparł Rikard.

Nie wróżyło to nic dobrego. Ellen nie znała planów na

tę noc.

- Czy możemy mówić głośno? - zapytała.

Mężczyźni popatrzyli po sobie.

- Sądzę... że powinniśmy tego unikać - odparł nieco

zakłopotany lensman. - Jak już wspomnieliśmy, są trzy

możliwości... Ale najpierw może zerknijmy na drzwi.

- Ale co będzie, jeśli umrzecie? - szepnęła Ellen

z dziecięco naiwnym przerażeniem w głosie.

- Nataniel najpierw to sprawdzi. Chodźcie, idziemy!

- Ale... - zaprotestowała Ellen.

- Ach, tak, rzeczywiście - westchnął Rikard. - Ktoś

przecież musi zostać z tobą.

Zapadła cisza. Przy drzwiach, z dłonią na klamce, stał

lensman, opanowany, pewny siebie, choć nieco zniecierp-

liwiony. Rikard i Nataniel jakby się wahali, czekali na jej

decyzję. Najwyraźniej wszyscy trzej mężczyźni chcieli

obejrzeć tajemnicze drzwi.

- Powinnam chyba poczuć się urażona - stwierdziła

Ellen, siląc się na uśmiech. - Ale rozumiem was. Dobrze,

idźcie, pójdę z wami do rogu korytarza, bo nie chcę

zostawać sama. Ale jeśli coś się stanie, nie liczcie na mnie.

Znajdę się w wiosce, zanim zdążycie się odwrócić.

Była dzielna, dopóki stała w pokoju, bezpieczna

w towarzystwie trzech prawdziwych mężczyzn. Gdy jednak

całą czwórką wyszli na korytarz i mężczyźni zniknęli za

rogiem, niemal zdrętwiała z przerażenia. Z lękiem popatrzyła

przez ramię na czarną przepaść schodów. Stanęła w miejscu,

gdzie korytarz zakręcał, dla pewności dotykając rękami

przeciwległych ścian z grubych ciosanych hali, w każdej

chwili gotowa do ucieczki w kierunku przeciwnym do tego,

z którego pojawi się niebezpieczeństwo.

Właściwie do Nataniela nie bardzo pasowało okreś-

lenie "prawdziwy mężczyzna". Co prawda wprost czuło

się bijącą od niego siłę ducha, ale też było w nim także coś

eterycznego, nie z tego świata, coś, czego nie mogła pojąć.

Jego dłonie chwilami poruszały się niczym ptasie skrzydła,

a wtedy ogarniało ją wrażenie, że on jest naprawdę ptakiem

w klatce, w każdej chwili może wzbić się w powietrze

i pozostawić mieszkańców ziemi swojemu losowi.

Uznała tę myśl za absurdalną, ale w Natanielu bez

wątpienia kryło się coś niesłychanie osobliwego, prowo-

kującego do szczególnego traktowania.

Nie śmieli zapalać światła, korytarz pogrążony więc był

w półmroku, tylko z głębokich niszy okiennych sączyły

się jeszcze resztki dziennego światła. Ellen rozróżniała

świeżo pomalowane na biało płaszczyzny drzwi, ale tych

drzwi mużna się było ledwie domyślać. Starała się nie

patrzeć w tamtą stronę, miała jednak wrażenie, że jakaś

dziwna siła przyciąga jej wzrok w koniec korytarza.

Mężczyźni zatrzymali się przy tajemniczym pukoju, za-

chowując na wszelki wypadek bezpieczną odległość.

Wszyscy czekali, aż Nataniel przystąpi do dzieła.

Z wahaniem podszedł bliżej i stanął w odległości może

pół metra ud drzwi. Omiótł wzrokiem stare, nierówne

drewno. Ellen wstrzymała oddech.

Przypomniał jej się dźwięk, który usłyszała poprzed-

niej nucy. Jakby coś dużego obsunęło się po drzwiach...

Potem ciężkie westchnienie. Czy to zrodziło się tylko w jej

wyobraźni, czy ktuś chciał dla żartu ją przestraszyć, czy

też...?

Nataniel powoli unosił dłonie, wewnętrzną stroną

zwrócone do drzwi. Ellen wytężała wzrok, wydawało jej

się, że Nataniel nie dotyka ich powierzehni. Zataczał

dłońmi koła nad całą płaszczyzną.

Przez moment stał bez ruchu, a potem, podjąwszy

szybką decyzję, przyłożył dłonie do drewnianej płyty.

Ellen pisnęła.

Nataniel jednak nie padł trupem, ośmieliła się więc

odetchnąć głębiej. Zorientowała się, z jakim napięciem

ona i dwaj pozostali mężczyźni śledzą poczynania Nata-

niela.

Długo, bardzo dokładnie obmacywał drzwi, w końću

opuścił ręce i odwrócił się ku swym towarzyszom.

- Nie ma niebezpieczeństwa - szepnął. - Drzwi nie

mają żadnej własnej mocy.

Dla Ellen przerażający był już sam fakt, że w ogółe brał

taką możliwość pod uwagę. Zaczęła się zastanawiać, co

właściwie widział i czego doświadczył w życiu Nataniel.

Myśli te nie dodały jej szczególnej otuchy.

Ton głosu lensmana zdradzał, że przyszło mu do głowy

coś nieprzyjemnego:

- To znaczy, że nie znajdują się pod wpływem

jakiejś... jeszcze innej siły?

Nataniel zastanowił się.

- Nie. Nic na to nie wskazuje. Nikt tu nie zginął

nienaturalną śmiercią, będącą wynikiem oddziaływania

jakiejś magicznej siły.

- A ten niemiecki kapitan? - przypomniała Ellen.

- Prawdopodobnie stało się tak, jak przypuszczałaś:

zbytnio się uniósł. Niewiele trzeba, jeśli się ma, na

przykład, za wysokie ciśnienie.

- A wszyscy inni, którzy przed nim próbowali ot-

worzyć te drzwi?

- Nie ma tu śladu atmosfery nagłej, nienaturalnej

śmierci. Ludzie często łączą przypadki zgonu z nieczys-

tymi mocami, a już szczególnie działo się tak w dawnych

czasach. Sądzę, że mamy do czynienia z plotkami, które

urosły do wielkich rozmiarów.

- To znaczy, że nie wyczuwasz tu śmierci? - spytał

Rikard.

- Tego nie powiedziałem - zaprotestował Nataniel

prędko, zbyt prędko. - Przeciwnie, wyczuwam silną...

Zresztą wszystko jedno, najważnieisze, że te zgony nie

kryją w sobie nic mistycznego.

- Chcesz powiedzieć, że... otwarcie drzwi nie wiąże się

z żadnym niebezpieczeństwem?

- Z absolutnie żadnym.

- A więc zabieramy się do dzieła - podjął decyzję

lensman.

- Aie przecież nie ma klucza - zauważyła Ellen.

Rikard zabrzęczał czymś w kieszeni.

- Moja kochana! Dla komisarza otwarcie zamka to

najprastsza sprawa pod słońcem.

Podeszli do drzwi. Nawet Ellen, teraz, kiedy już

wiedziała, że drzwi są zwykłym kawałkiem drewna,

ośmieliła się postąpić o parę kroków do przodu.

Nigdy nie przypuszczała, że w sytuacji krytycznej

okaże się takim tchórzem, zawsze uważała się za dzielną,

trzeźwo myślącą dziewczynę. Wstyd i hańba!

Zanim Rikard zabrał się do pracy, lensman zrobił

jeszcze rundę po korytarzu, kolejno otwierając i zamyka-

jąc drzwi do pozostalych pokojów.

- Czy przypadkiem nie któreś z nich słyszałaś?

- Nie - odparła Ellen. - Wszystkie przecież poruszają

się bez szmeru, a ja słyszałam upiorne wprost trzeszczenie

i zgrzyty, wiecie, o czym mówię. Słyszałam to dwie noce

z rzędu i jestem przekonana, że dźwięk dochodził z dość

daleka, właśnie z końca korytarza.

- No dobrze, zaczynaj, Brink!

Ellen czuła, że dobrze by jej zrobiło, gdyby w tej chwili

mogła potrzymać kogoś za rękę, ale Rikard zajęty był

zamkiem, Natanielowi zaś, bóstwu we własnej osobie, nie

śmiała przeszkadzać. Dyskretnie złapała lensmana za połę

marynarki.

Rikard wybrał z pęczka odpowiedni wytrych i po

omacku odszukał zamek. Obmacał go i...

- Dziwne - mruknął. - Czy ktoś ma kieszonkową

latarkę?

Lensman zapalił delikatne, mdłe światełko. Ciekawość

Ellen wygrała ze strachem, dziewczyna wypuściła z rąk

materiał marynarki. Mężczyźni, pochyleni, uważnie oglą-

dali zamek. Wszyscy trzej jednakowo zdumieni.

Wyprostowali się i popatrzyli na siebie.

- Nie ma dziurki od klucza - oznajmił krótko Rikard.

- Te drzwi nie dadzą się otworzyć.

Szum rzeki coraz natarczywiej wdzierał się w ciszę, jaka

zapadła po słowach Rikarda. Z okna w niedużej czworo-

kątnej niszy sączyło się mroczne światło wieczoru.

- Co to za żarty? - spytał lensman. - Czyżby ślepe

drzwi?

- Nie wydaje mi się - odparł komisarz, obmacując

futrynę. - Sprawiają wrażenie prawdziwych i pod nacis-

kiem odrobinę się uginają. Ale nie ma dziurki od klucza,

pod okuciem zamka jest tylko drewno. Mam wrażenie, że

od wewnątrz jest rygiel.

- To bardzo zabawne - podsumował lensman z kwaś-

ną miną.

- Czy zamek mógł zostać przesunięty? - zastanawiał

się Nataniel. - Tak, że dziurka znalazła się pod oku-

ciem?

Łagodny głos chłopaka działał jak balsam na wzburzo-

ne nerwy Ellen.

Znów oświetlili zamek.

- Nie, nie ma żadnego śladu, by go przesuwano

- powiedział Rikard.

Wszyscy trzej, powoli, z wyrazem oskarżycielskiego

niedowierzania na twarzach, odwrócili się do Ellen.

Dziewczyna zmieszana przenosiła wzrok z jednego

mężczyzny na drugiego. W ciemności kontury twarzy się

rozmywały, pod oczami kładły się głębokie cienie.

- Ale zapewniam... - rozpoczęła.

W głosie lensmana zadźwięczała surowość:

- Twoja historia z każdą chwilą staje się coraz bardziej

niejasna i nieprawdopodobna, moja młoda damo. Czy

przypadkiem nie jesteś mitomanką?

- Mi... mitomanką?

- Osobą, która zmyśla przeróżne historie i potem

sama w nie wierzy?

Ellen bezradnie pokręciła głową. Tak jak i mężczyźni

nic nie mogła z tego zrozumieć.

- Ellen nie jest żadną mitomanką - ostro zaprotes-

tował Nataniel. - To, co przeżyła dziś w nocy, jest prawdą.

- Skąd o tym wiesz? - cicho spytał Rikard. - Czy

istnieje tu mimo wszystko jakaś atmosfera?

- Istnieje, i to tak gęsta, że dałoby się kroić ją nożem

- odparł Nataniel.

- Przed chwilą powiedziałeś, że drzwi są bez znaczenia

- zaczepnie przypomniał lensman,

- Owszem, drzwi tak - powiedział Nataniel.

- A jaka to... atmosfera? - zapytał Rikard z szacun-

kiem w głosie.

Nataniel potarł czoło.

- Nie wiem. Jest nieprzyjemna. Tak wiele jest tutaj

uczuć... Rozpacz, samotność, złość, żądza zemsty, chciwość,

nadzieja, tęsknota i zwątpienie, wszystko wymieszane ze

sobą. Ale dominujące wrażenie zwykłego podłego oszustwa.

- To ci dopiero, - westchnął lensman. - Czy nie ma tu

czegoś przyjemniejszego?

- Nie! - Głos Nataniela zabrzmiał ostro jak wystrzał.

- Nic przyjemnego.

Rikard chrząknął znacząco.

- Pijesz do nas czy do tego miejsca?

- Chodzi mi o to, co kryje się za tymi drzwiami. Bije

zza nich aura zła.

- Chyba o czymś zapomntałeś w swojej wyliczance,

Natanielu - powiedział Rikard: - Czy nie wyczuwasz

śmierci?

Nataniel gwałtownie odwrócił się do nich tyłem.

- To w tym przypadku nieistotne - odparł prawie ze

złością.

Lensman westchnął.

- Nogi mnie już rozbolały. Propanuję wrócić do

pokoju Ellen. Będziemy mogli na siehie patrzeć i roz-

mawiać normalnie, na głos. Dość już mam sterczenia tutaj

i szeptania do cieni.

Dobrze było znów znaleźć się w małym pokoiku.

Lensman zajął większą część łóżka, Nataniel usiadł na

podładze, opierając się plecami o ścianę. Ellen przycup-

nęła obok niego, zostawiając krzesło Rikardowi. Przez

głowę przemknęła jej myśl, że pod ubraniem ciągle ma

nocną koszulę. Kiedy wreszcie będzie mogła przebrać się

w bardziej odpowiedni strój?

- I co teraz? - rzuciła w przestrzeń.

- Wyłamiemy drzwi, jak tyłko zrobi się jaśniej - od-

parł lensman. - Porąbiemy je siekierą.

- Czy jest jakieś uzasadnienie dla takiego wandalizmu?

- zastanowił się Rikard.

- Bez wątpienia - odpowiedział Nataniel.

- Co prawda ja sam nie jestem wcale tego taki pewien

- westchnął lensman. - Obawiam się, żebyśmy w ten

sposób nie spłoszyli jakiegoś łajdaka.

Próbowaii nadążyć za tokiem jego myślenia.

- Natanielu, nie wypowiedziałeś się jeszcze, czy to, co

przeżyła Ellen, jest sprawą dla policji, czy też raczej... ma

związek z czymś bardziej nieziemskim? - spytał Rikard.

Ellen w napięciu czekała na odpowiedź. Prawdę

mówiąc ogromnie się jej bała.

Nataniel, którego w myślach nazywała "wybrańcem

bogów", nie zdając sobie sprawy, jak bliska jest

prawdy, nie spieszył się z odpowiedzią. Wreszcie

przyznał:

- Chciałbym dać wam jednoznaczną odpowiedź, ale

wszystko tutaj jest takie wieloznaczne. Konglomerat

wrażeń, z którego trudno wyłowić esencję.

- Coś więc jednak się wydarzyło?

- O, tak, bez wątpienia.

- Widziałeś, co znajduje się za tymi drzwiami? - do-

pytywał się komisarz Rikard Brink.

Nataniel splótł ręce wokół kolan i z wyrazem niepoko-

ju na twarzy zapatrzył się w sufit.

- Zobaczyłem nieduże pomieszczenie. Ciasne i ciem-

ne. Ściany poprzecinane ukośnymi belkami to oczywiście

elementy konstrukcji budynku nie zakryte boazerią.

Dostrzegłem też coś, czego nie rozumiem, co nie należy

do tego miejsca.

- Jak to wyglądało?

- Duże, okrągłe... Kilka sztuk, nie mogłem się dobrze

przyjrzeć.

Nataniel coraz bardziej przerażał Ellen. Rikard naj-

wyraźniej zdawał sobie sprawę z możliwości kuzyna,

zawsze bowiem zadawał właściwe pytania. Lensman

z rozdziawionymi ze zdumienia ustami wpatrywał się

w Nataniela.

- Coś więcej?

- N... nie.

W odpowiedzi zabrzmiało pewne wahanie, towarzy-

szyło mu ukradkowe zerknięcie na Ellen. Rikard nie

pytał już dłużej. Ci dwaj najwidoczniej świetnie się

rozumieli.

Otaczającą ich ciszę na chwilę przerwał szum silnika

przejeżdżającej ciężarówki, potem znów zapanował spo-

kój.

- Wytłumacz mi - Ellen nieśmiało zwróciła się do

siedzącego przy niej chłopaka. - Powiedziałeś, że moja

obecność jest konieczna, ale jak na razie do niczego się nie

przydałam.

Odpowiedź Nataniela nie rozjaśniła jej w głowie.

- Która godzina?

- Północ.

- A o której usłyszałaś tę istotę?

- Na pewno później, ale dokładnie nie wiem.

- Przybiegła do mnie około czwartej - wtrącił lens-

man.

- No, to czekamy.

- Ale co ja mam zrobić? - ze strachem dopytywała się

Ellen.

- Nic, absolutnie nic! - zdcnerwował się Nataniel.

- Czy ty niczego nie rozumiesz? Nie rozumiesz, że muszę

się przekonać, czy posiadasz pewną niezwykłą zdolność,

której szukałem... Och, zapomnij o tym, co mówię

- zmienił ton na łagodniejszy. - Wybacz, ale trudno mi

zapanować nad sobą. Często się tak dzieje, gdy mam do

czynienia z równie zawiłą historią jak ta.

Ellen pokiwała głową. Przykro jej było, że tak się

zirytował z jej powodu, ale chyba potrafiła go zrozumieć.

Poza tym naprawdę szczerze żałował swego wybuchu.

- Zagadki tego typu bardzo wyczerpują jego siły

- półgłosem wyjaśnił Rikard. - Jak tylko się dowie, o co

chodzi, zaraz się uspokoi.

- To znaczy, że ciągle nie wiesz, co tu się dzieje?

- burknął lensman.

Nataniel pobladł, widać było, że jest zmęczony.

- Nie wiem. Tyle jest sprzeczności. Dlatego właśnie

Ellen musi mi pomóc.

Zaniepokojona dziewczyna przypomniała sobie opo-

wiadanie Rikarda o tym, jak policja natknęła się na

sprawę, w której nic do siebie nie pasowało, a Nataniel

natychmiast się zorientował, że nie kryło się za tym nic

nienaturalnego.

Tym razem niczego takiego nie stwierdził.

Dolna warga leciutko jej drżała. Niemożliwe, by

w ciemności Nataniel mógł to zauważyć, ale natychmiast

odnalazł jej dłoń i uścisnął. Ellen od razu poczuła się lepiej.

Tak bardzo podobały jej się jego ręce, zgrabne, kształtne,

obdarzone niezwykłą siłą. I nie chodziło tu wyłącznie

o fizyczną siłę, promieniowało z nich ciepio, spokój, poczucie

bezpieczeństwa. Póżniej miała się dowiedzieć, co jeszcze

mogły przekazywać, na razie jednak jej znajomość z Natanie-

lem była zbyt świeża, by znała wszystkie jego możliwości.

Wiedziała jedynie, że w pokoju znajduje się niezwykła

moc i że pochodzi ona właśnie od Nataniela.

Nagle jego dłoń spoczywająca na jej ręce znierucho-

miała, a lensman szepetął: "Cicho".

Z dołu dobiegł odgłos powolnych, ostrożnych kroków.

ROZDZIAŁ IV

Z początku siedzieli nieruchomo, ale gdy skradające się

kroki dotarły do schodów, wszyscy czworo bezszelestnie

wstali i pokoik znów stał się niemiłosiernie ciasny.

- Te same kroki, co wczoraj w nocy? - szeptem spytał

komisarz.

- Nie wiem - odpatła Ellen. - Być może, nie jestem

pewna. Ale tamte najpierw rozległy się na górze.

- To nieistotne - szepnął Nataniel. - Może spałaś,

kiedy nocny gość wchodził na piętro.

Lensman przesunął się do drzwi.

- Zaczekaj! - powstrzymał go Rikard. - Daj temu

czemuś przejść!

Temu czemuś. .. Ellen się przeraziła, słysząc takie słowa

na określenie istoty poruszającej się po korytarzu. Przycis-

nęła rękę do piersi, by przytłumić bicie serca. Widząc to

Nataniel uśmiechnął się leciutko.

Kroki było już słychać na górze, Ellen odruchowo

złapała Natantela za rękę, lecz on delikatnie ją odsunął.

Popatrzyła na niego zdziwiona, ale kiedy pokręcił głową,

zrozumiała w czym rzecz. Musiał być swobodny, by bez

przeszkód odbierać wrażenia z tego, co działo się na

korytarzu.

Ostrożne, ciche stąpanie minęło drzwi. Ellen z całych

sił starała się skoncentrować. Zmarszczyła czoło. Nie była

pewna...

W podłodze zatrzeszczała jakaś deska.

Dziewczyna przecząco pokręciła głową. Poprzedniej

nocy łogowe deski nie wydały żadnego odgłosu.

- To możc być bez maczenia - szepnął Rikard.

Ellen skrzywiła się z powątpiewaniem. Dobrze pamię-

tała pierwszy dzień, kiedy wraz z panią Sinclair szły po

przeraźliwie skrzypiącej podłodze.

Kiedy tajemnicza istota skręciła za róg, kroki przycich-

ły. Wytężyli słuch.

Zapadła cisza.

I nagłe wszyscy usłyszeli przeraźliwy zgrzyt otwierają-

cych się prastarych drzwi. Oczy Ellen rozszerzyły się

i pociemniały.

- Chodźcie - szeptem powiedział lensman.

Wymknęli się na korytarz. Ellen uczyniła to z waha-

niem, ale wybrała mniejsze zło, nie chciała zostać sama.

Pospieszyli ku załomowi korytarza.

Za późno.

Drzwi, owe drzwi, których nikomu nigdy nie udało się

otwotzyć, zamknęły się na ich oczach, a istota, która przed

momentem wędrowala korytarzem, zniknęła.

Kiedy podeszli bliżej, usłyszeli, jak lensman przeklina.

- Widziałeś to samo co ja? - spytał Rikard Nataniela.

- Tak. Drzwi, które zatrzasnęły się nam przed nosem,

były bardzo duże.

- Właśnie. A te są małe.

Ten, który wszedł do tajemniczego pokoju, nie mógł ich

słyszeć, poruszali się i rozmawiali ze sobą prawie bezgłośnie.

- Czy jest stąd jeszcze jakieś inne wyjście? - spytał

lensman.

Nataniel w milczeniu pokręcił głową.

Tak silna jest więc osobowość Nataniela, pomyślała

Ellen, że nawet lensman wierzy, iż chłopak może wie-

dzieć, co się znajduje za zamkniętymi drzwiami.

Jej podziw dla Nataniela nie miał granic.

I choć brzuch bolał ją ze strachu - tak bardzo się bała

tego czegoś, co się kryło za zamkniętymi drzwiami - nie

mogła oprzeć się uczuciu triumfu. Nareszcie się przekona-

li, że z nich nie drwiła. Naprawdę ktoś nocą, w tajemnicy,

kręcił się po zajeździe.

Ale już na samą myśl o wielkich drzwiach, które

otworzyły się w miejscu, gdzie były tylko małe, ciarki

strachu przebiegały jcj po kręgosłupie. Może kiedyś były tu

większe drzwi? Może upiór przechodził właśnie przez nie?

Och, nie wolno snuć takich makabrycznych fantazji!

Rikard niepewnie uniósł rękę, by zbadać drzwi, które

tak nagle się zamknęty, ale zamarł w pól ruchu.

- Schować się! - nakazał i otworzył pokój numer

siedem. Skryli się tam, zostawiając uchylone drzwi.

Teraz i Ellen usłyszala: ktoś wchodził po schodach.

Wielkie nieba, pomyślała. Pojawienie się wędrującego

upiora numer dwa zmniejszyło przerażenie, jakie budziła

w niej cała ta historia, nadając wydarzeniom nieco

komiczny wymiar. Ellen już się tak nie bała. Prawdę

mówiąc, tej nocy nie odczuwała wcale owego głębokiego,

niedobrego lęku. Szeptem oznajmiła to Natanielowi.

- Wiem - odpowiedział krótko.

Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.

W jaśniejącym brzasku podniosła wzrok na jego twarz

i odkryła, że uśmiecha się do niej porozumiewawczo. Po

przyjacielsku. I on także wyczuł komizm związany z nie-

oczekiwanym pojawieniem się kolejnej zjawy, dzieląc

rozbawienie dziewczyny. Ellen ogarnęło nagle uczucie

niezwykłej radości.

Tajemnicze drzwi znów przeciągle zaskrzypiały, za-

trzeszczały.

- Teraz! - dał sygnał Rikard.

Nagle Ellen została sama w pokoju. Z korytarza

dobiegały odgłosy szamotaniny i okrzyki przerażenia,

wyjrzała więc pokonując strach.

Zagadkowe drzwi znów się zatrzasnęły, ale trzej

mężczyźni przytrzymywali teraz między sobą jakąś wierz-

gającą istotę.

- Zapal lampy! - polecił lensman.

Ellen pobiegła do schodów i odnalazła kontakt.

Korytarz wypełnił się błogosławionym elektrycznym

światłem.

Zanim wróciła do załomu korytarza, usłyszała surowy

głos lensmana:

- O, doprawdy! To niezwykle interesujące.

Popnedni właściciel zajazdu, pan Nicolaysen, patrzył

na nich spode łba.

- Liczyliśmy na to, że dziś w nocy wpadnie nam w sieć

niezła rybka - pawiedział zadowolony lensman. - Nie

wiedzieliśmy tylko jaka. Tak, tak! Od wielu lat słyszeliśmy

o ciężarówkach, które nocą krążą w okolicach zajazdu,

zwłaszcza zimą, ale nigdy nie przywiązywaliśmy do tych

informacji szczególnego znaczenia. Proszę teraz otworzyć

te drzwi!

Nicolaysen nareszcie się opanował.

- Drzwi? Jakie drzwi? Chciałem iść do pokoju numer

dziewięć, sprawdzić, czy wczoraj nie zostawiłem tam

okularów.

- Proszę nie opowiadać bzdur! Wszyscy widzieliśmy,

że chciał pan wejść w te drzwi, ale nie zdążył się pan

prześlizgnąć. Proszę natychmiast je otworzyć!

- Musiało się wam coś przywidzieć. Tych drzwi nie da

się otworzyć.

Komisarz jednak już wetknął palce między ścianę

a framugę i przesuwał je w dół. Nagle wyczuł opór.

- Tu jest haczyk - oznajmił. - Poświeć mi, Natanielu!

- Uważajcie! Spotka was śmierć! - postraszył Nicolaysen.

- To nam nie grozi - odrzekł Nataniel.

Rikard delikatnie podniósł haczyk. Uchyliły się całe

drzwi wraz z framugą.

Ukazała się mroczna szpara. Lensman zamknął Nicolay-

sena w jednym z pokoi.

- Niech pan nie próbuje uciekać przez okno

- ostrzegł. - Rama nie utrzyma pana ciężaru, Ellen coś

o tym wie. W dodatku z tej strony jest o wiele wyżej

- dokończył z nieskrywanym triumfem.

Przy wtórze piekielnego zgrzytu otworzono drzwi do

tajemniczego pomieszczenia. Rzecz jasna w środku nie

było elektrycznego śwtatła, ale to wpadające z korytarza

w zupełności wystarczało.

Pokój, jak to już wcześniej powiedział Nataniel, był bardzo

mały, ścian z grubych bali niczym nie przesłonięto. Nie było tu

ani jednego okna, sufit spadał ukośnie. Całe umeblowanie

stanowiła drewniana ława. Ale na powierzchni niespełna

czterech mettów kwadratowych stały wielkie okrągłe pojem-

niki, starannie zapieczętowane beczki. Wzdłuż jednej ze ścian

ustawiono butelki z zagranicznymi etykietkami.

Skulona postać na ławie próbowała udawać, że wcale

jej tam nie ma.

Lensman nie miał zamiaru z nikim się cackać.

- Dyrektor Stein, jak przypuszczam?

Mężczyzna skrzywił się, jakby właśnie łyknął octu.

Komisarz Rikard Brink z surową, a jednocześnie

ogromnie zadowoloną miną ze wszystkich stron oglądał

beczki.

- Co się w nich znajduje? - spytał lensman. - Czy sami

mamy je otworzyć i sprawdzić?

- Nie! - wyrwało się dyrektorowi Steenowi.

- Co właściwie wytwarza się w fabryczce Nicolaysena?

- aksamitnie przymilnym głosem spytał lensman. - Czy

przypadkiem nie ma tam maleńkiego wydziału zajmujące-

go się produkcją bimbru? Składowanego i przelewanego

tutaj w oryginalne butelki?

- A skąd ja miałbym to wiedzieć? - agresywnie bronił

się Steen. - Nie mam pojęcia, co on tam robi.

- O, nie, niech pan się nie wysila. - Lensman zniecier-

pliwiony machnął ręką. - Nie jesteśmy dziećmi, ani pan,

ani my. Podnieś pokrywę, Brink!

Rikard otworzył beczkę. W pokoju rozniósł się trudny

do pomylenia z innym zapach bimbru.

- O ile się nie mylę, to właśnie odgłos toczenia tych

beczek Ellen słyszała przedwczoraj w nocy - powiedział.

- Pamiętasz te trzy głuche uderzenia, które, jak sądziłaś,

były trzaśnięciem drzwi do garażu u ciebie w domu?

- Tak, ten sen - przyznała Ellen. - To może być

prawda. Pewnie przywieźli wtedy beczki i ustawili je tutaj.

- Nie mieli pojęcia, że tu mieszkasz, dowiedzieli się

o tym dzień później. I ogromnie ich to wzburzyło,

prawda?

- Tak, w każdym razie Nicolaysena.

Ellen z niepokojem obserwowała Nataniela. Nie podo-

bało jej się jego zachowanie. Przez cały czas stał nierucho-

mo, jakby sztywny, poruszał tylko powoli głową: naj-

pierw w jedną, potem w drugą stronę. Nozdrza mu drgały,

żółte oczy poszukiwały czegoś, nie mogły znaleźć...

- Owszem, ja też uważam, że właśnie wtedy przywie-

źli tu beczki - stwierdził Rikard. - A dziś w nocy mieli

zamiar usunąć stąd wszystko, prawda, Steen? Ponieważ

wprowadziła się Ellen i zakłóciła wam spokój.

Steen oparł się o ścianę i odwrócił wzrok.

- Ta głupia Sinclair! Nie ja poleciłem jej odrestauro-

wanie tej części domu, zrobiła to z własnej inicjatywy.

Przeżyliśmy prawdziwy szok, kiedy przyszliśmy tu wczo-

raj lub przedwczoraj, czy kiedy tam to było. Uzgodniliś-

my, że przestraszymy dziewczynę, i właściwie udało się.

Skąd mieliśmy wiedzieć, że pobiegnic prosto do lensmana!

A więc to oni! Och, dzięki Bogu, westchnęła Ellen

w duchu.

- Nie wiedziałem, że ma pan udziały w chemicznej

fabryce Nicolaysena - powiedział lensman.

- jestem jej właścicielem, on reprezentuje moje inte-

resy - odparł zgnębiony Steen. - Kiedy sprzedawał zajazd,

nie miałem innego wyjścia, musiałem go kupić.

- Tym samym mogliście nadal korzystać z tego

doskonałego magazynu w pomieszczeniu, do którego

nikt nie śmie się zbliżyć. Ale dwie kobiety zniweczyły

wasze plany.

Steen tylko prychnął w odpowiedzi, z kwaśną miną

patrzył na Ellen.

- A ty spodziewałaś się nocnej wizyty zalotników, że

wywiesiłaś z okna prześcieradło? To niedopuszczalne

u mojego personelu!

- Pan nie ma już żadnego personelu - przypomniał

lensman.

Nicolaysen kategorycznie zaprzeczył, by w jego fab-

ryce produkowano alkohol. "Przyjdźcie i sami się przeko-

najcie" - zaproponował.

- W takim razie to alkohol z przemytu - stwierdził

Rikard. - Na jedno wychodzi.

Lensman zabrał przestępców oó aresztu i obiecał

wrócić jak najszybciej.

- Co za ulga - powiedziała Ellen, kiedy wyszli.

- A więc to oni przerazili mnie wczoraj w nocy. Co za

ulga! Ale jak wprawnie to zrobili! Tak przekonująco!

Zapomniałam zapytać, który z nich to był.

- Straciłaś posadę - uśmiechnął się Rikard pod nosem.

- Uważa pan, że mi jej szkoda? Nie nadaję się na

recepcjonistkę, teraz już o tym wiem. Ta praca wymaga

wielkiej dokładności, a ja jestem taka roztrzepana. Cieszę

się, że opuszczę to miejsce.

Nagle EIlen umilkła.

Nataniel ukląkł na podłodlze i wyciągnął spad ławy

jakiś pakunek, owinięty szarozieloną ceratą. Nie wróżąca

nic dobrego powolność jego ruchów zgasiła uśmiech na

twarzy dziewczyny.

- Co tam znalazłeś? - zapytał Rikard.

Nataniel nie odpowiedział. Podniósł wzrok znad na

wpół rozpakowanej paczki, potem opuścił róg ceraty

i popatrzył na Ellen.

- Czy możesz na chwilę wyjść?

Ellen poczuła ogarniające ją lodowate zimno. Oczy

Nataniela lśniły mrocznym, niebezpiecznym blaskiem.

Znalazł to, czego szukał.

Posłusznie wróciła do swego pokoju i drżąc na całym

ciele usiadła na łóżku.

Nataniel bowiem nie dość szybko zawinął ceratę.

Kątem oka dostrzegła fragment zawartości pakunku.

Wydłużony kształt pokryty czymś szarym niby kurz,

przypominającym materiał, kępki jakby włosów. Kiedy

Nataniel przyszedł i usiadł obok niej na łóżku, Ellen nadal

drżała. Dostrzegła tylko jego dłoń, chwyciła ją mocno jak

tonący i przytuliła głowę do jego ramienia. Czuła na sobie

jego ciepłe spojrzenie.

- A więc jednak miał tam miejsce wypadek nagłej,

gwałtownej śmierci - szepnęła. - Ale kto to był? Kogo

zamordowali ci dwaj bezwzględni złoczyńcy?

- Nikogo.

- Ale... - Popatrzyła na niego zdziwiona. Zmęczona

tararz Nataniela wyglądała tak łagodnie. Wolną ręką bawił

się jej włosami. - Kto... kto był tam... w środku?

Nataniel sprawiał wrażenie, jak gdyby zmuszał się do

odpowiedzi.

- Szlachcic.

Rzeka połyskiwała w pierwszych, bladych jeszcze

promieniach słońca. Ellen siedziała na kamieniu i patrzyła

na Nataniela, leżącego na brzuchu przy brzegu i moczące-

go ręce w lodowato zimnej wodzie. Wciąż jeszcze nie

otrząsnęła się z szoku, jaki niedawno przeżyła, zaledwie

kilka minut temu opuścili zajazd. To Nataniel stanow-

czym ruchem pociągnął Ellen za sobą, wyrywałąc ją

z odrętwienia, i bez słowa przyprowadził na brzeg rzeki.

O wschodzie słońca wszystko wokół wydawało się

takie spokojne.

- Lubisz rzekę - stwierdziła cicho.

Nataniel wstał i usiadł obok niej. Na jego dłoniach

zalśniły krople wody.

- Słońce... dzień... światło i życie - zaczął mówić ze

smutkiem. - Kocham to. Wodę igrającą wśród kamieni,

wędrówkę chmur po niebie, blask słońca. Zwierżęta, drzewa,

dzieci, wszystko, co jest życiem. Ale to nie jest mój świat.

Przez chwilę siedzieli pogrążeni w milczeniu, roz-

koszując się wzajemnym zrozumieniem. Ellen odbierała

jego uczucia tak dobrze, że kiedy dostrzegła, jak jego oczy

nagle cicmnieją od mrocznego smutku, który nigdy go nie

opuszrzał, na jej ustach zadrgał uśmiech. Pochyliła się

i lekko uderzyła dłonią o powierzchnię wody, posyłając ku

jego twarzy kaskadę kryształowych kropli.

Natanielowi na moment zaparło dech w piersiach, ale

zaraz się roześmiał, zaczerpnął dłonią wody i przeniósł ją

nad kark dziewczyny.

- Przestań, przestań! - śmiała się. - Mam pod spodem

tylko nocną koszulę!

- Dobrze o tym wiem - zachichotał, ale cofnął rękę

pozwalając, by reszta wody przeciekła mu przez palce.

- To niemożliwe - zdumuała się. - Potrałisz patrzeć

przez...

- Wcale nie muszę. Jak myślisz, co to jest?

Delikatnie pociągnął za skrawek białej koronki wy-

stający na plecach spod swetra.

- Ojej! - westchnęla Ellen, pospiesznie doprowadza-

jąc ubranie do ładu. - Znów! Nie miałam okazji się

przebrać. Jak długo tak wisiał?

- Pewnie od wczarajiszego wieczoru. Czarujący wi-

dok.

- Dlaczego nic nie powiedziałeś? - jęknęła rozżalona.

Znów wybuchnął śmiechem. Kiedy się śmiał, był taki

piękny, taki pełen życia. Wydawało się, że nagle cienie

z mrocznej krainy, o którą nieustannie się ocierał, prze-

stały go gnębić.

- Nie przejmuj się! Zobaczyłem koszulę jakieś pół

godziny temu, kiedy siedziataś na łóżku. Nie byłem wtedy

w nastroju, by mówić o ubraniu.

I znów mrok otoczył ich myśli.

- Och, Natanielu - powiedziała bezradnie. - Jak mogli

być tak cyniczni? Po prostu schowali go pod łóżkiem?

- Co innego mieli zrobić? Nie mogli sprawić mu

pogrzebu, bo wtedy legenda o upiornych drzwiach

przestałaby być legendą.

Ellen zadrżała z zimna. Nataniel ujął jej dłoń w swoją

chłodną, mokrą rękę, ale już sam jego gest ogrzał

dziewczynę.

- Ellen... - powiedział ostrożnie. - Czy myślisz, że

mogłabyś mi opowiedzieć o tym, co wydarzyło się przed

laty? Musimy się teraz rozstać i nigdy już się nie spotkamy.

Bardzo mi zależy na poznaniu prawdy.

Ellen nie odezwała się, długo siedziała pogrążona

w myślach i złych wspomnieniach.

- Zimno mi - powiedziała wreszcie cienkim głosem.

Natniel zrozumiał, że nie chodzi jej o zewnętrzny

chłód. Położył swe mocne ręce na jej drobnych dłoniach,

jak gdyby chcąc dodać jej sił.

- To takie trudne - szepnęła. - Właściwie nic nie ma

do opowiadania.

- To było tylko wrażenie, uczucie, prawda?

Nie patrząc na niego potakująco skinęła głową.

- Gdzie się to wydarzyło?

- Moi rodzice wynajęli domek na lato w jednej z tych

przepięknych dolin, ściślej mówiąc w Valdres. Miałam

wtedy chyba dziesięć lat, dokładnie nie pamiętam.

Nataniel czekał cierpliwie. Znów wyczuwał obłędny

strach, jaki bił od dziewczyny. Ellen, jakby nie chcąc

przekazywać mu tego co złe, uwolniła ręce, odsunęła się

kawałek i dopiero wtedy podjęła:

- Pewnego dnia poszłam sama na spacer... - opowia-

dała, nerwowo poruszając rękami. - Och, Natanielu, nie

mogę! Czy naprawdę muszę o tym mówić?

- Tak. Dowiedziałbym się wówczas wiele o tobie.

- O tym, czy mam... czy posiadam tę właściwość,

o której mówiłeś?

- Właśnie.

Obak nich cicho szetzarała rzeka. Z daleka dobiegał

szum samochodów. Wstawał nowy dzień.

Pa długiej chwili milczenia przygębiona Ellen zebrała

się w sabie. Zaczęła mówić niemal jak w transie:

- Szłam drogą... starą, prawie całkiem zarośniętą

ścieżką. Nie pamiętam, ale chyha minęłam jakąś opusz-

czoną zagrodę... A może się mylę, nie wiem, nie przypo-

minam sobie okolicy, Natanielu, tylko las... drogę... i...

- Ellen oddychała coraz ciężej. - A potem ogarnął mnie

nieopisany strach. Rósł we mnie bez powodu. Roze-

jrzałam się... nic. Tylko stary płot. Mech, trawa, świerki...

Plącze mi się po głowie obraz rsztek murów poroś-

niętych mchem, ale to mogło być kiedy indziej, w jakimś

innym miejscu. Nic już nie wiem.

Głos dziewczyny stopniowo cichł, aż wreszcie umilk-

ła. Nataniel przyglądał jej się uparczywie, w żółtych

oczach płonął przerażający, intensywny blask. Ellen opi-

sując otoczenie krążyła wakół sedna sprawy, przeciągała

czas, nie chciała wyznać prawdy o bolesnych przeżyciach.

- Mów dalej - poprosił cicho. Zabrzmiało to jak tchnie-

nie wiatru.

Ellen napotkała jego spojrzenie i zakręciło się jej

w głowie. Miała wrażenie, że wciąga tą jakaś niezwykła

siła, jakby wir. Nie było już odwrotu.

- Ten strach... ten strach omal mnue nie zadławił,

miałam uczucie, że w moje ciało wstąpiła jakaś inna

dusza.

Nataniel, słysząc to, zadrżał, ale ona tego nie zauważy-

ła. Uklękła przed nim, przytuliła głowę do jego dłoni

i ściskała je mocno, do bólu.

Kiedy znów zaczęła mówić, jej głos przypominał raczej

przepajony żalem krzyk:

- To była nieszczęśliwa dusza, Natanielu, zła, bardzo

zła, ale nieszczęśliwa! Bezdennie samotna, zmarznięta,

wdarła się we mnie i błagała o coś, może o litość

i wyrozumiałość, było w tym ogromne... cierpienie,

rozpacz, którą trndno opisać. Nie mogłam oddychać, tak

strasznie się balam, tak się bałam, do szaleństwa...

Ellen i teraz z trudem chwytała oddech, łapała powiet-

rze z bólem, niemal jęcząc.

- A potem moje nogi same zaczęły biec. Nie ja o tym

zdecydowałam, one po prostu ruszyły. Biegłam przed

siebie, nie wiem dokąd, po prostu jak najdalej od tego

miejsca... Biegłam chyba przez jakąś dolinę, bliska obłędu,

coś mnie goniło, pędziło za mną, zaczęłam krzyczeć...

Nagle Ellen podniasła na niego oczy, z których biło

bezdenne zdumienie.

- Słyszałam swój krzyk, ale nie tylko ja krzyczałam.

To było takie dziwne! Bo oprócz własnego głosu słysza-

łam także krzyk mężczyzny, przepojony strachem i nie-

znośnym bólem. I to właśnie bylo takie dziwne, bo ta

dusza, która zajęła miejsce w moim ciele... gotowa jestem

grzysiąc, że to była kobieta. Takie rzeczy po prostu się

wie.

Nataniel kiwnął głową.

- Tak, takie rzeczy się wie.

Ellen nie zdawała sobie sprawy, że mówi i zachowuje

się jak przerażona naiwna dziesięciolatka. Nataniel jednak

wszystko rozumiał.

- Biegłam, próbowałam uciec jak najdalej od tych

krzyków, od mego własnego krzyku, ale od tego przecież

nie mogłam uciec. A potem zdarzyło się coś strasznego.

Dolina była długa, zdawała się nie mieć końca,

usłyszałam jeszcze jakiś krzyk, ale zupełnie inny.

- Jak to inny?

- Niósł się wśród gór niczym ujadanie psa, urywany,

okrutny, złośliwy. Rozumiesz?

- Tak. Czy to był mężczyzna, czy kobieta?

- Mężczyzna. Jedmocześnie słyszałam żałosną skargę

tego drugiego, a za mną była kobieta, to znaczy ona za

mną nie biegła, została w miejscu, od którego ja zaczęłam

biec. Nie mogła stamtąd odejść

Ostatnie słowa Ellen wypowiedziała ze zdumieniem,

jakby nie mogła pojąć, co też zatrzymało kobietę.

- Dolina nareszcie się skończyła, w oddali zobaczyłam

domy, powoli zaczęłam się uspokajać, czary minęły. Ale

nigdy nie zdołałam tego zapomnieć.

Czuła, że Nataniel gładzi ją po włosach, a kiedy

podniosła wzrok, zobaczyła, że ma łzy w oczach.

- Kochana Ellen - powiedział zasmucony. - Kochana

mała Ellen!

- Czy otrzymałeś już odpowiedź? - spytała nieśmiało.

- Tak. Teraz już wiem. Jest tak, jak przypuszczałem.

Dałaś mi odpowiedź jeszcze wyraźniejszą, niż się spodzie-

wałem.

Ellen nie śmiała pytać, o jaką zdolność chodzi. Bała się

usłyszeć prawdę.

Odwróciła twarz, nagle zawstydzona.

- Wybacz mi - szepnęła. - Jak ja się zachowałam!

Rzucać się w ramiona obcemu człowiekowi, wygadpwać

takie głupstwa, płakać i...

Zmusił ją, by popatrzyła mu prosto w oczy.

- Naprawdę uważasz, że jesteśmy sobie obcy? Czy tak

właśnie jest?

Ellen widziała jego życzliwe, pełne zrozumienia spo-

jrzenie, dostrzegła smutek, jaki bił z twarzy Nataniela,

jego samotność, i zrozumiała, że mają ze sobą wiele

wspólnego.

- Nie - odparła drżącym głosem. - Nie, nie jesteśmy

sobie obcy. Nigdy mi się nawet nie śniło, że mogłabym

o tym komukolwiek opowiedzieć, ale teraz to było takie

naturalne. Wiedziałam, że mnie zrozumiesz.

W jego uśmiechu krył się ból, który i ona odczuła.

- O jedno tylko cię proszę, Ellen. Nie traktuj mnie jak

boga, zapewniam, że nim nie jestem.

- Wcale nie traktuję cię jak boga, raczej jak kogoś,

kogo bogowie wybrali, zastanawiałam się nad tym dziś

w nocy. Skąd zresztą wiesz, że...

Uśmiechnął się gorzko:

- Wyczuwam twój bezkryczny podziw dla mnie.

Nie służy on naszej przyjaźni. Ale poza tym czy słyszałaś

o bogu, który miałby uczulenie na pomarańcze, przezię-

biał się trzy razy do roku i był tak kompletnie pozbawiony

zdolności technicznych, że jcgo nauczyciel doznał załama-

nia nerwowego?

Ellen roześmiała się zawstydzona.

- No to chyba rzoczywiście nie jesteś bogiem. Ale nie

jesteś także zwyczajnym człowiekiem.

Nataniel delikatnie poczochrał jej niesforne włosy.

- I ty także nie, moja droga. Kim ty jesteś, Ellen?

- Nieoczekiwanie podniósł się i ją także zmusił do

wstania. - Mógłbym pomóc ci się uwolnić od tego ciężaru

- powiedział impulsywnie. - Ale to niebezpieczne...

- Dlaczego niebezpieczne?

Przygryzł wargę.

- Tak bardzo chciałbym jeszcze kiedyś cię spotkać,

kochana. Sądzę, że moglibyśmy zostać bardzo dobrymi

przyjaciółmi, tyle moglibyśmy sobie dać...

Energicznie pokiwała głową, całkowicie się z nim

zgadzała.

Nataniel mówił łagodnym głosem:

- Pierwszy raz spotykam kogoś nie związanego ze

mną, kto być może potrafiłby zrozumieć moje życie

w krainie cieni. Owszem, nieźle porozumiewam się

z Rikardem, ale on jest trzeźwo myślącym, trzymającym

się ziemi policjantem. Z tobą to zupełnie inna sprawa, ty

żyjesz na granicy nieznanego świata. Moja matka i nie-

którzy z jej rodu pojmują, co się we mnie dzieje, ale nigdy

jeszcze nie spotkałem nikogo spoza rodziny...

Urwał, wzrok utkwił gdzieś w nieskończonej dali,

zaraz jednak się opanował.

- Ale nas rozdziela gwałt i śmierć, Ellen. Powinniśmy

trzymać się od siebie jak najdalej.

- Naprawdę sądzisz, że moglibyśmy stać się do tego

stopnia wrogami, że... Nie, nie mogę w to uwierzyć!

- Wcale nie o tym mówię. Czy nie pamiętasz, co się

stało, kiedy przywitaliśmy się po raz pierwszy?

- Pamiętam, ale nigdy nie wyjaśniłeś, dlaczego zarea-

gowałeś tak gwałtownie.

Otarł twarz dłońmi.

- To tak trudno wytłumaczyć. Miałem wrażenie jak-

by... jakby nagle między nami wyrosła czarna ściana

niebezpieczeństwa. Ostrzeżenie było tak mocne, tak

intensywne; miałem wrażenie, jakbym otrzymgł cios

w piersi. Nie możemy się więcej spotykać. Naprawdę

szczerze mi przykro z tego gowodu.

- Mnie także - cicho powiedziała Ellen.

- Poza tym - ciągnął Nataniel znów zapatrzony w dal.

- poza tym mam pewne zadanie do spełnienia i dlatego nie

mogę się z nikim wiązać, ani z przyjacielem, ani...

Nie dokończył zdania. Co miał zamiar powiedzieć?

Z dziewczyną? Z żoną?

- Co to za zadanie? - spytała ostrożnie.

Ocknął się.

- Nie mogę o tym mówić. Nie, nie jestem tajnym

agentem, jeśli to ci przyszło do głomy!

- Wcale o tym nie myślałam - odwzajemniła

uśmiech. - Kiedy masz spełntć to zadanie? Już nie-

długo?

Nataniel wyraźnie się zmieszał.

- Nie wiem, Ellen. Naprawdę nie wiem. Najpierw

miałem dorosnąć, a to już nastąpiło. Teraz pozostaje mi

jedynie czekać na wezwanie.

Patrzyła na niego zdziwiona, ale Nataniel znów zanu-

rzył się w swym własnym świecie i najwyraźniej zapomniał

o jej istrueniu.

- Shira długo musiała czekać na wezwanie. Saga także.

Ono rozlega się nagle, bez jakiejkolwiek zapowiedzi... Ale

sądziłem, że ważne jest, bym jak najprędzej dotarł do

Doliny. Na co oni czekają?

Westchnął ciężko i znów powrócił do rzeczywistości.

Przez dobrą chwilę oboje milczeli, żadne nie od-

czuwało potrzeby wypowiadania słów. Ellen zbierała

kamienie na brzegu i rzucała je do rzeki, Nataniel

wzrokiem śledził jej ruchy.

W końcu dziewczyna znów odwróciła się do niego.

- Masz dla mnie jeszcze trochę czasu?

Serdeczny uśmiech wystarczył za odpowiedź.

Zaczynało robić się coraz cieplej. Obok nich w tane-

cznym pląsie przefrunęła para motyli. Zakłopotana El-

len nic wiedziała, od czego ma zacząć. Nataniel czekał

cierpliwie.

- Chodzi przede wszystkim o uczucia, prawda? - zdo-

była się wreszcie na pytanie.

Zaimponowała mu.

- Tak. Jesteś bardzo dzielna, Ellen.

- Wcale nie. Przez cały ranek bałam się tej chwili.

- Kiedy... kiedy zrozumiałaś?

- To przyszło z czasem. Podejrzenie... strach... wresz-

cie pewność. To dlatego moje przeżycia zainteresowały

cię już w trakcie rozmowy telefonicznej, prawda?

Bez trudu podążał za jej chaotycznymi myślami.

- Masz całkowitą rację. Właśnie informacja o tym, co

czułaś podczas spotkania z nocną zjawą, najbardziej mnie

zdumiała. Ale dla mnie twoje uczucia były szczere,

prawdziwe. I jeszcze wzmianka o tym, że przeżyłaś coś

podobnego w dzieciństwie. Teraz się to potwierdziło.

- Natanielu - powiedziała bezradnie.

Otoczył Ellen ramionami i przycisnął jej głowę do

piersi. W tej chwili była jak wystraszone ciemnością

dziecko, które pragnie, by je utulić. Tyle że jej strach był

o wiele, wiele większy.

- Dobrze już, dobrze, przcstań się bać. Kiedy to

zaakceptujesz, ciężar będzie o wiele łatwiejszy do zniesie-

nia.

- O, Natanielu! - jęknęła. - Obejmij mnie mocno!

- Pewność dały ci słowa dyrektora Steena, prawda?

- Pewność dałcś mi ty. On wywołał tylko lęk. Te jego

słowa o prześcieradle powiewającym w oknie... - Ellen

mówiła z wysiłkiem, wiedziała jednak, że musi przez to

przejść, powiedzieć na głos. - Kiedy przyszli, żeby mnie

przestraszyć, prześcieradło już tam wisiało. A mnie nie

było. Śmiertelnie przerażona, uciekłam przez okno.

ROZDZIAŁ V

Ellen nie wiedziała, jak długo stała drżąc ze strachu,

przytulona do Nataniela. Chłopak gładził ją delikatnie.

Wreszcie wtulając usta w jego marynarkę szepnęła:

- Teraz możesz mi opowiedzieć o tej zdolności.

- Dobrze. Jest niespotykanie rzadka, słyszałem o paru

przypadkach, dawno temu w innych krajach, ale nigdy

u nas. Oprócz, rzecz jasna, rodu mojej matki, w nim

wprost się roi od osób obdarzonych podobnymi zdolnóś-

ciami, ale to zupełnie inna sprawa. Twoja właściwość

różni się od mojej, ale i u ciebie ma to związek z uczuciami.

Jesteś bardzo wrażliwa, podatna na nastroje i wrażenia.

Ale nie to jest najważniejsze.

- Zacznijmy od ciebie - przerwała mu Ellen, jakby

znów chciała przedłużyć rozmowę, choć zależało jej także

na dokładnym wyjaśnieniu pojęć. - Wiem, że nie potrafisz

odczytywać myśli, ale właśnie za twoim pośrednictwem

zrozumiałam, że chodzi o uczucia. Ty zawsze wiedziałeś,

co czuję.

- To prawda. Wiesz z pewnością, jak to jest z nie-

którymi zwietzętami. Są basdzo wyczulone na uczucia

ludzi, a raczej na ich nastroje. Reagują na strach, gniew,

życzliwość czy smutek. To dlatego uczucia wytwarzają

atmosferę, czasami nawet zapach. Z myślami jest inaczej,

one są szybkie i jakby martwe. Wszystkie moje "ponadna-

turalne" zdolności opierają się na uczuciach innych, na

impulsach, prądach, napięciach.

Ellen pokiwała głową w zamyśleniu.

- Przez cały czas wiedziałeś, że to szlachic stał pod

moimi drzwiami, prawda? Wiedziałeś, że znajdował się

w zamkniętym pokoju?

- Tak, ale ten szwindel z beczkami bimbru zamieszał

mi w głowie, od tego również napływały mocne wrażenia

chciwości, nieuczciwości, oszustwa.

Ellen, przytulona do Nataniela, wciąż czuła się nie-

swojo. Policzkiem ocierała się o jego ramię, jakby chciała

w ten sposób zaczerpnąć od niego spokoju i siły.

Wiedziała, co nastąpi, ale pragnęła to odsunąć. Nie

słuchając podszeptów rozsądku starała się zyskać na czasie

i zaczęła mówić o czym innym.

- Posłuchaj, a to trzecie wyjście, o którym wspomniał

lensman, co to właśawie miało być?

- O, po prostu brał po uwagę możliwość, że jakiś

zwariowany staruszek zabarykadował się w pokoju i nocą

wychodzi szukać jedzenia. Dlatego mieliśmy zachowywać

się tak cicho. Pomówmy jednak o tym, co nazywa się

"duchami"...

Och, nic, o tym nie mówmy, zaprotestowała w myślach

Ellen, ale nic nie powiedziała

- Właściwie nie istnieje nic takiego jak duchy - zaczął

Nataniel i ten wstęp trochę uspokoił Ellen. - Nie ma dusz,

które po śmierci krążą po świecie żywych, ale tam gdzie

pojawiły się silne emocjonalne napięcia, coś po nich

zostaje. Rozumiesz, o czym mówię?

- Oczywiście! - potwierdziła z zapałem. - Na ogół

ludzie, o którgch się mówi, że nie zaznali spokoju po

śmierci, także nie byli zwyczajni. Zmarii tragiczną śmier-

cią, zgładzeni, w wyniku wypadku albo z własnej ręki. Źli

ludzie, nieszczęśliwi... W każdym z takich przypadków

w grę wchodziły niezwykle silne uczucia i napięcia. I to

właśnie nie oni sami, lecz ich nastroje pozostają w danym

miejscu?

- Masz rację. Pojawiają się w tak zagęszczonej formie,

że wyjątkowo wrażliwe żyjące osoby potrafią je wyczuć

w sposób, który ma związek z dawnymi wydarzeniami.

To ostatnie było dla Ellen zbyt skomplikowane.

- Ale jaka jest w tym moja rola?

- Twoja? O, moja droga, wyjaśnienie ci tego nie

będzie dla mnie żadną przyjemnością.

A więc to tak! Pułapka została zastawiona i Ellen

wpadła prosto w nią. Dzielnie przełknęła ślinę.

- Chciałabym, żebyś mi wszystko wytłumaczył. Bar-

dzo cię proszę.

Nataniel patrzył na nią ze smutkiem w oczach.

- Jak już mówiłem, jesteś podatna na coś bardzo

szczególnego. Zwracają się do ciebie o pomoc pogrążeni

w rozpaczy nieszczęśnicy.

Ellen poczuła, że cała krew odpływa jej od serca

i ogarnia ją słabość.

- Nie. To niemożliwe!

Wiedziała jednak, że protesty na nic się nie zdadzą.

Zdawała sobie sprawę, że Nataniel ma rację.

Chłopak mówił dalej zamyślony:

- Określiłbym to jako "wołanie niemych głosów",

które tylko ty, ja i jeszcze parę osób potrafi usłyszeć.

Ellen zacisnęła wargi. Chwilami starała się sobie

wmówić, że wszystko jest tylko snem, ale rzeka, zajazd,

bliskość Nataniela, koszula nocna pod swetrem były jak

najbardziej rzeczywiste.

- Nawiązują ze mną kontakt - szepnęła, potwierdzając

jego słowa. - Ale dlaczego akurat ze mną?

Nataniel uśmiechnął się ciepło, z czułością.

- Dlatego, że w tobie tkwi paląca potrzeba niesienia

pomocy innym. Czujesz się odpowiedzialna za wszystkich

słabych i nieszczęśliwych, prawda? Wiele głupstw w życiu

popełniłaś właśnie z powodu palącej potrzeby zrobienia

czegoś dla innych. Nie zastanawiałaś się nad konsekwen-

cjami. W zamian spotykały cię tylko połajanki wszech-

wiedzących mędrków, prawda?

- Zgadza się.

- Potrafiłabyś oddać wszystko komuś, kto znalazłby

się w potrzebie, nie mam racji?

- Owszem - odparła Ellen bez tchu.

- Gorące serce i nieustanna troska o innych połą-

czona z balansowaniem na granicy dwóch światów

sprawiają, że owi nieszczęśnicy z niewidzialnej krainy

mogą do ciebie dotrzeć. Czy to nie jest dla ciebie zbyt

zawiłe?

- Nie, nie, mów dalej!

- Ja osobiście nie traktuję tych światów oddzielnie,

jako dwa różne, ale muszę posługiwać się takimi uprosz-

czonymi określeniami, abyś lepiej zrozumiała, o co mi

chodzi.

- Wszystko rozumiem, przynajmniej na razie. Ale jak

mogłabym im pomóc?

- Ty nic nie możesz zrobić - odparł łagodnie. - Za to

ja mogę.

Głos Ellen żnów zaczął wyraźnie drżeć.

- Ty możesz. Jak? W jaki sposób?

- Tym się nie zajmuj, możc ci się to wydać zbyt

straszne. W każdym razie potrafię sprowadzić na nich

spokój, odegnać atmosferę tragicznych wydarzeń, spowi-

jającą dane miejsce, ale sposób, w jaki to robię, to

wyłącznie moja sprawa.

- Chyba rzeczywiście nie chcę tego wiedzieć - stwier-

dziła Ellen, czując dreszcze przebiegające jej przez ciało.

- Naprawdę lepiej, żebyś nie wiedziała. Ale jeśli może

to być dla ciebie jakąkolwiek pociechą, to wiedz, że ten

szlachcic nie był szczególnie sympatycznym człowiekiem.

Sam był sprawcą swoich cierpień. Zamknął się w tym

pokoju powodowany żądzą zemsty, chciał dać nauczkę

młodej pannie, która go odrzuciła... Leżał tak, użalając się

nad sobą, i powoli zasychał. Nikt nie przyszedł mu

z pomocą. Pamiętasz, jak mówiono o "ostatnim razie,

kiedy go widziano"?

- Tak.

- To on sam zwlókł się z posłania i otworzył drzwi,

chciał prosić, by go uratowano... Ale wtedy było już za

późno. Wyglądał jak mumia, a osoba, która go ujrzała,

wzięła go za ducha i zatrzasnęła drzwi z powrotem.

Później zamknięto je na zawsze. Wiesz, ludzie w osiem-

nastym wieku byli bardzo przesądni. A szlachcic nie miał

już sił, by ponowić próbę wyjścia.

- Skąd wiesz to wszystko?

- Ależ moja droga, przecież byłem dziś w nocy w tym

pokoju - Nataniel zdumiał się, jakby dla wszystkich

powinno to być oczywiste.

- Jasne - rzekła Ellen. - Ale nic nie poradzę na to, że

mimo wszystko jest mi go żal - ciągnęła zaczepnie.

- I on to właśnie wyczuł.

- Może i tak, ale chyba nigdy nie zrozumiał, jak

niemądrze postąpił za życia. Był po prostu nieszczęśliwy.

Nataniel uśmiechnął się z czułością.

- Pójdę teraz do pokoju i spróbuję oczyścić to miejsce.

Nie, nie odprawiam modłów ani nie odmawiam zaklęć

nad takimi jak ten szlachcic. Nie jestem ani księdzem, ani

czarownikiem. Ale takie sprawy pozbawiają mnie sił. Nie

chcę, żebyśmy się później spotkali.

- O, Natanielu - powiedziała Ellen z nieskrywaną

rozpaczą w głosie. - Jakiż musisz być samotny!

- To prawda - odparł krótko i wypuścił ją z objęć.

Wiedziała, że jej pytanie jest zbyt osobiste, ale nie

mogła zapanować nad ciekawością.

- Czy ty... czy masz dziewczynę?

- W jaki sposób byłoby to możliwe? - odparł pod-

niesionym głosem. - Przecież z góry wiem, jakie są. Może

i kiedyś interesowałem się dziewczętami i podobałem się

niektórym. Z pozoru wszystko wygląda dobrze. Ale

jednej zależało na mnie, bo chciała się ze mną pokazać,

a poza tym myślała tylko o pieniądzach, drugiej nie można

było zaufać, trzecia miała za ostry język, choć starannie to

ukrywała. Przejrzałem je na wylot, Ellen! A poza wszyst-

kim: jakie życie mógłbym im zaproponować? Po pierw-

sze, jest owo niezmiernie ważne, straszne zadanie, które

zajmuje wszystkie moje myśli, a po drugie, jak można,

twoim zdaniem, żyć ze mną i z tym mrocznym światem,

o który się ocieram? Ale żadna z tych dziewcząt nie

wiedziała o moich niezwykłych cechach. Tylko ty o nich

wiesz.

- A co... co widzisz we mnie?

- Przecież już ci to powiedziałem! Moglibyśmy się

zaprzyjaźnić. Trudno przewidzieć, czy zostalibyśmy

czymś więcej niż tylko przyjaciółmi, tego rodzaju uczucia

spadają na człowieka nieoczekiwanie, często w bardzo

nieodpowiednim momencie. Ale z całą pewnością mog-

libyśmy zostać najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Mia-

łabyś dla mnie cierpliwość, bo rozumiałabyś mnie. Ale to

niemożliwe, ostrzeżenie było aż nadto wyraźne, Ellen.

Widziałem, co się z nami stanie. Jeśli będziemy się trzymać

blisko siebie, jedno z nas znajdzie się w niebezpieczeń-

stwie i pociągnie drugie za sobą. A wówczas jednemu

z nas pisana jest śmierć. Komu, tego nie wiadomo.

Ellen powiedziała bardzo zasmucona:

- Trudno będzie się z tobą rozstać.

Nataniel ujął twarz dziewczyny w dłonie.

- Byłaś nieszczęśliwa, kiedy tu przyjechałaś. Chłopak?

- Tak. Widzisz, tyle miałam w sobie miłości, którą

pragnęłam mu ofiarować, kiedy się mną zainteresował.

Myślałam, że wystarczy tylko dawać, ale tak nie było.

- A potem czułaś się upokorzona, miałaś wrażenie, że

się wygłupiłaś, kiedy odkryłaś, że on szukał tylko krótkiej

przygody. Czy ofiarowałaś mu całą swoją miłość?

- Och, nie, nie. Byłam jak akumulator. Z każdym

dniem coraz bardziej się ładowałam. Teraz mam jej dwa

razy więcej niż przedtem.

- Ale nie masz jej komu dać?

Ellen spuściła wzrok.

- Nie mam. I nie chcę się znów zakoclaać. To sprawia

taki ból.

Miała ochotę zapytać, skąd Nataniel aż tyle wie o jej

przeszłości, ale wyglądał na bardzo zmęczonego i nie

chciała zawracać mu głowy błahostkami.

Nataniel cały czas był zamyślony.

- I ja noszę w sobie miłość do świata. Miłość światła,

radości i nadziei, lecz wokół mnie krążą cienie, nie

pozwalając, bym kogmś obdarzył tym uczuciem.

- Gdybym była twoją dziewczyną, Natanielu, przyjęła-

bym całą twoją miłość i te mrocne cienie, które cię otaczają.

Są one przecież częścią ciebie, nie da się o nich zapomnieć.

Mam nadzieję, że kiedyś znajdzieaz kogoś, kto cię zrozumie.

Odwróciła głowę, nie chcąc okazywać, jak bardzo jest

jej przykro, ze względu na niego, na nią samą, na

wszystko. Ale on, rzecz jasna, wyczuł to.

- Ellen - powiedeiał cicho.

- Tak.

- Owo straszne, które ma się nam przydarzyć, jest

dość odległe w czasie.

Podniosła głowę i popatrzyła na niego.

- Na pewno?

- Tak. To nie stanie się od razu. Ale nie traktuj tego

jako zachęty do nie wiadomo czego!

- Nie bój się - roześmiała się Ellen uszczęśliwiona.

- Nie mam zamiaru zakochiwać się w tobie. Po prostu

chcę być ci przyjacielem i sama bezgranicznie potrzebuję

twojej przyjaźni.

- A ja twojej, Ellen. Myślałem tylko...

- Tak? - dopytywała się z ożywieniem.

- Mam do ciebie dwa pytania. Po pierwsze: jak to było

z tym rodzinnym skandalem? Czy nie mogłabyś mi teraz

o tym opowiedzieć? Wyczuwam, że nadal coś cię dręczy.

Ellen zadrżała.

- Rzeczywiście ta historia nie daje mi spokoju. Nie-

ustannie! I bardzo bym chciała usłyszeć twoją opinię. Ale

jak powiedziałam, ja sama mogę się przed tobą otworzyć,

zwłaszcza przed tobą, ale moje poczucie honoru mówi mi,

że nie powinnam wciągać w to innych. "Nic złego

o zmacłych" i tak dalej. O żywych także nie.

Patrzył na nią pytająco, ale kiedy nic już nie dodała,

pokiwał głową.

- Szanuję twoje stanowisko, choć uważam, że po-

stąpiłabyś rozsądnie, gdybyś opowiedziała o tych czar-

nych owcach w twojej rodzinie. A może nie ma żadnej

czarnej owcy?

- Owszem. Ale to wystarczy. Za to ty miałeś do mnie

dwa pytania. Nie próbuj się teraz wykręcić!

Uśmiechnął się.

- Myślałem tylko, że ta straszna groźba, która wisi nad

nami, nie spełni się tak od razu. Dlatego...

- Dlaczego nie kończysz?

- Ponieważ nie jestem pewien, czy nie postępujemy

niewłaściwie. Ale... czy chcesz, bym spróbował uporząd-

kować twoje przeżycia z dzieciństwa?

- Odnaleźć źródło tego potwornego strachu?

- Tak.

Zastanowiła się.

- Co należałoby w tym celu uczynić?

- Przede wszystkim trzeba wrócić w to miejsce.

Ellen miała wrażenie, że nagle powiało chłodem.

Przystanęli na drodze prowadzącej w stronę zajazdu.

Ellen próbowała się skupić, ale wszystko zlewało się

w jedno. Pejzaż, rzeka, blask słońca, świergot ptaków,

szum silników samochodowych... wszystko.

Znów go spotkać... wrócić do tego strasznego miejs-

ca... razem z Natanielem. Na nowo przejść przez cały ten

koszmar...

Nie, to nie wchodzi w grę!

- Dobrze, zgadzam się - oznajmiła niespodziewanie

dla samej siebie.

- Świetnie! Ale nie możemy zabrać się za to od razu,

bo najpierw muszę się zająć czym innym. Zniknęło bez

śladu troje dzieci. Kolejno, w tygodniowych odstępach.

Podejrzewają jakieś nieczyste siły, czarną magię.

- Czy mogę jechać z tobą?

Nataniel zastanowił się.

- Do Anglii? Nie. To niemożliwe. Ale jeśli chcesz,

mogę do ciebie pisać.

- O, tak, bardzo proszę! Codziennie długie sprawo-

zdanie.

- Mój ty świecie - roześmiał się. - No, dobrze. Wobec

tego muszę ci podać moje nazwisko i adres.

Przy tych słowach wyraźnie się zawahał.

- Rozumiem - pospieszyła Ellen z zapewnieniem. - Nie

wszystkim zdradzasz, jak się nazywasz. Ale mnie możesz

zaufać. Nie powiem nikomu o tobie ani o tym, co się tu

wydarzyło. Nikomu też nie podam twojego nazwiska.

- Doskonale - uśmiechając się wyjął kawałek papieru

i długopis. Napisawszy co trzeba, podał jej kartkę.

- Pójdziemy teraz po twój bagaż i zakończymy całą

historię "Starrgo Zajazdu u Przeprawy"?

- Z przyjemnością!

Ruszyli. Słońce grzało już mocno.

- Ta kartka, którą dostałaś, Ellen... Wezwij mnie,

kiedy tylko będziesz mnie potrzebowała! Choć mam

nadzieję, że w przyszłości unikniesz podobnych przeżyć.

- A ty... - powiedziała nieśmiało. - Jeśli kiedyś

będziesz potrzebował mojej pomocy... ale oczywiście tak

się nie stanie.

- Ależ tak! - zawołał z głębi serca. - Gdybyś wiedziała,

jak bardzo cię potrzebuję, przestraszyłabyś się.

Ellen zerknęła na karteczkę.

Nataniel Gard z Ludzi Lodu przeczytała, a dalej adres

hotelu w Anglii.

Pod spodem Nataniel dopisał w nawiasie: Nie musisz pisać

"z Ludzi Lodu" na kopercie. Oficjalnie nie używamy tego nazwiska.

Ścisnęła mocno arkusik w dłoni. Miała wrażenie, że

została obdarzona bezgranicznym zaufaniem.

- Tengel Zły wciąż leży pogrążony w głębokim śnie.

- To dobrze, bo chłopak jest, moim zdaniem, nadal bardzo

słaby.

- Może nie słaby, nazwałbym go raczej wrażliwym.

- Pemnie masz rację. Dobrze, że ma okazję poćwiczyć

w takich sprawach jak ta w starym zajeździe.

- Tak. Postaramy się go wystawić jeszcze na inne podobne

próby, zanim przystąpi do wypełnienia swego życiowego zadania.

- Ale... - zastanawiał się Tengel Dobry. - W historię

wkroczyła dziewczyna i wygląda na to, że Nataniel przywiązał

się do niej. Co z tym zrobimy?

- Nic - orzekła Dida. - Nataniel nic nie straci na silnych

uczuciach do innych ludzi, przeciwnie. Jeśli nawet między nimi

zrodziłaby się miłość, to pamiętajcie, że właśnie miłość jest

ogromnie pomocna w walce z Tengelem Złym!

- Oczywiście - przyznała Sol. - Przypomnijcie sobie, jak

Vanji udało się zmienić Tamlina, Demona Nocy, w ludzką

istotę, tylko dzięki sile miłości.

- To prawda - zgodził się z nią Wędrowiec w Mroku.

- Zobaczymy, jak się to ułoży. Może między Natanielem a tą

dziewczyną do niczego nie dojdzie. My w każdym razie nie

będziemy im przeszkadzać.

- Zgoda - powiedział Tengel Dobry. - I pozwolimy chłpcu

przejść przez kolejne próby, zanim przystąpi do tych poważnych,

które zdecydują, czy ma dość siły. Do tych naprawdę ciężkich prób

dla niego jako człowieka.

Dida pokiwała głową.

- Mamy czas. Gand prosił, abyśmy czekali.

- Jeśli, oczywiście, Zły nie obudzi się pierwszy - z goryczą

dodał Wędrowiec w Mroku. - Mam ochotę zniszczyć wszystkie

flety, które istnieją na świecie.

- O, nie ma chyba niebezpieczeństwa - niefrasobliwie

zaśmiała się Sol. - Skoro ten idiota, nasz zły przodek, wybrał

sobie tak piekielnie zawiłą melodię, to musi ponieść konsekwencje

swoich decyzji.

- Tak, tym samym dosłownie wykopał sobie własny grób

- uśmiechnęła się Dida.

Cztery duchy Ludzi Lodu opuściły Stary Zajazd

u Przeprawy, gdzie z uwagą obserwowały zmagania

Nataniela ze strasznymi przeżyciami Ellen.

CZĘŚĆ II

WOŁANIE NIEMYCH GŁOSÓW

ROZDZIAŁ VI

Sprawozdanie Nataniela dla Ellen Knutsen. Dzień

pierwszy.

"Droga Ellen!

Pisanie listów nigdy nie było moją mocną stroną,

kobietom zwykle przychodzi to łatwiej. Spróbuję jednak

sklecić parę zdań, ale nie zdziw się, jeśli okażą się one

trochę nieporadne.

A więc przekonałem się nareszae, jak wygląda Lake

Distrtct, co prawda niewiele udało mi się zobaczyć,

ponieważ całą okolicę spowija wilgotna, niemal skra-

plająca się mgła, która jakby wsysa w siebie ludzi,

wszelkie kolory, nawet świergot ptaków. A może winę

ponoszą za to chmury, zawieszone nisko na niebie,

nie wiem.

Przeszedłem przez maleńkie miasteczko, pełne ustawio-

nych rzędami niskich, białoszarych murowanych domków,

pprzypominających czworaki chłopów podległych feudal-

nemu panu. Jest także feudalny domek, ale nie wygląda

szczególnie imponująco, taka czworokątna bryła z brudno-

czerwonej cegły, wyszczerbiona na rogach. Zaczymałem się

w miejscowym hotelu, w wielkim zimnym pokoyu, który nie

jest ani nowoczesny, ani antyczny, tylko staroświecko

niewygodny. Mam dziwnie podejrzliwy stosunek do tego

miasteczka, w głowie roją mi się same czarne myśli.

Uważasz, że zbytnio narzekam? Jak już wspominałem,

ta mgła odbiera wszelką radość życia.

Tutejsza policja szczegółowo poinformowała mnie o całej

sprawie. Oto co się wydarzyło przed moim przyjazdem:

Piątek, 26 maja: Ken Brown, lat dziewięć, syn mechani-

ka samochodowego, rankiem nie było go w łóżku.

Właściwie wydaje się, że w ogóle nie kładł się poprzed-

niego wieczoru. Wszelki ślad po nim zaginął od chwili,

kiedy o ósmej odszedł do swego pokoju. Ken opisywany

jest jako młody człowiek, który nienawidzi ludzi, za to

hoduje w pokoju kijanki i większą część życia spędza leżąc

na brzuchu nad kałużami i studiując faunę na dnie, o ile nie

przebywa w stajni szkółki jeździeckiej. Ku wielkiej

rozpaczy Kena jego rodziców nie stać na lekcje jazdy

konnej, musi więc zadowalać się opieką nad końmi.

Czwartek, 1 czerwca: Alex Fry, lat piętnaście, bratanek

pana na brzydkim zamku, wyszedł o siódmej wieczorem

na spacer z psem. Od tej pory nikt go nie widział. Alex

zawsze był chorowitym dzieckiem i sporo czasu spędza za

granicą, źle bowiem znosi surowy klimat rodzinnych

stron. Nieśmiały, stroniący od ludzi marzyciel, który

nigdy nie patrzy w oczy swojemu rozmówcy, nosi okulary

i śmienelnie boi się dziewcząt.

Jeśli dojdziesz do wniosku, że udało Ci się znaleźć

zbieżności w usposobieniu obu chłopców, przemyśl to raz

jeszcze, kiedy już przeczytasz o następnym zniknięciu.

Piątek, 9 czerwca: Liz Thompson, przedwcześnie do-

jrzała czternastolatka z dobrej rodziny, nie wróciła do

domu z wieczornych tańców. Ponieważ jednak zdarzało

się to już wcześniej, rodzina z początku nie zareagowała.

Na alarm uderzono dopiero po trzech dniach nieobecności

dziewczyny. Liz z opisu wygląda mi na bardzo rozpiesz-

czoną pannę, włóczącą się po miejscach dla snobów, do

których zabrania się wstępu bez stosownego, modnego

stroju, wydającą co miesiąc niebotyczne sumy na stroje

i kosmetyki. Nie może się pochwalić inteligencją, a wyob-

raźnię ma bliską zeru. Otacza się wyłącznie osobami ze

śmietanki towarzyskiej, nie mogła mieć żadnych powiązań

z Kenem Brownem (nie jeździ konno, bo przecież konie

śmierdzą) ani z Alexem, który zawsze chodzi samotnie

i nie kontaktuje się z nikim. Liz z pewnością nie jest

dziewczyną, w której Alex mógłby się zakochać.

Jak widzisz, wszyscy troje są w wieku, kiedy to ucieka

się z domu i wyrusza na poszukiwanie przygód, co prawda

Ken dopiero wchodzi w ten okres. Są jednak przesłanki,

by przypuszczać, żc nie zniknęli z własnej woli.

Cała trójka z łatwością mogła zostać porwana. Dwoje

dzieci w chwili zniknięcia znajdowało się poza domem,

a pokój Kena mieści się na parterze. Okno jest niewysoko

nad ziemią i nie wychodzi na żaden z sąsiednich domów.

Rankiem następnego dnia po zaginięciu dzieci na łóżku

Kena i na schodach domostwa Fryów znaleziono nieduży

przedmiot z kawałeczków skóry przywiązanych do kości

kurczaka. Matka Liz mówi, że być może widziała coś

podobnego, w każdym razie wyrzuciła to prosto do śmieci,

nie jest więc pewna. Ta dama ma przykurzony mózg.

Miejscowa ludność jcst bardzo poruszona tymi wyda-

rzeniami i doskonale się orientuje, kogo należy za nie

obwiniać. W okolicy działa stowarzyszenie trzynastu

wtajemniczonych osób, które podobno zajmują się czarną

magią, ale nikt nie wie, albo nie chce powiedzieć, kto do

tego związku należy. Wszyscy jednak mieszkańcy mias-

teczka są przekonani, że mamy do czynienia z czarodziej-

skimi praktykami. Zwróć uwagę, że dzieci zniknęły

w czwartkową noc, z dawien dawna uchodzącą za

tradycyjną noc czarownic.

Dziś mamy środę, upłynął prawie cały tydzień od

zaginięcia Liz. Policja poszukuje więc Kena od trzech

tygodni, Alexa od dwóch, a Liz od tygodnia. W obawie

przed następnym przypadkiem zniknięcia dziecka po-

stanowiono zawezwać mnie. Nie wspominałem Ci chyba,

że studiuję na uniwersytecie etnografię ze szczególnym

uwzględnieniem wierzeń i przesądów ludowych. Podjęcie

takich studiów wydało mi się ze wszech miar naturalne.

Nie sądź, że jestem jakimś specjalistą o międzynarodowej

sławie, także tutaj przybyłem za sprawą Rikarda, który

mnie polecił przy okazji kontaktów policji angielskiej

z norweską w zupełnie innej sprawie. Trafiłem więc do

Anglii właściwie przypadkiem.

Jest jeszcze coś, o czym muszę Ci opowiedzieć, Ellen,

bo podczas naszego spotkania nie rozmawialiśmy o tym.

Nad moją szczególną zdolnością właściwie nie mam

władzy. Wrażenia na ogół napływają spontanicznie i nie-

oczekiwanie. Owszem, mogę je także w pewnym scnsie

wymusić, ale to wymaga ogromnej koncentracji i rezultat

nigdy nie jest tak dobry jak wtedy, gdy pojawiają się same

z siebie. Czasami, kiedy pozostaję pod silną presją oto-

czenia, w ogóle nie udaje mi się ich przywołać, nato-

miast moje spontaniczne wizje, czy jak je nazwać,

wiedza byłaby chyba lepszym określeniem, nigdy nie

bywają zafałszowane czy zniekształcone. Mam nadzieję, że

mnie zrozumiałaś? Poza tym nie ze wszystkimi ludźmi

nawiązuję kontakt, ty byłaś przypadkiem szczególnym.

Niektórzy są w ogóle niewrażliwi albo to ja nie jestem

dość czuły, by odbierać ich wpływ. Piszę o tym wszystkim,

abyś lepiej zrozumiała problemy, jakie tutaj napotykam.

Nie mogę nawiązać kontaktu z żadnym z zaginionych

dzieci, Ellen!

To naprawdę zdumiewające. W całej tej historii rzeczywi-

ście kryje się coś bardzo dziwnego. Niezwykłe są już same

okoliczności zniknięcia dzieci i te elementy czarnej magii, ale

w owym niezwykłym kryje się jeszcze coś bardziej

niezwykłego. Zanim rozpocząłem dochodzenie, zamknąłem

się sam w pokoju z przedmiotami należącymi do dzieci.

Niestety, nie nawiązałem z nimi kontaktu. Częściowo

zrozumiałem powód, ale to wcale nie upraszcza sprawy.

W dwóch przypadkach pojąłem przyczynę: jedno

z dzieci prawdopodobnie nie żyje, drugie leży pogrążone

w głębokiej śpiączce i z tego powodu nie mogę do niego

dotrzeć, natomiast o trzecim nie zdołałem uzyskać żad-

nych, ale to absolutnie żadnych informacji.

Zwykle bez trudu udaje mi się odnaleźć zaginione

osoby, lecz w tym przypadku nie napłynął ani jeden

impuls. Nie ujrzałem nic, co mogłoby powiedzieć cokol-

wiek o miejscu, w którym przebywają, miałem tylko

niejasne przeczucie, że wszyscy troje są razem.

Najbardziej jednak wystraszyło mnie przeświadczenie,

że w tej historii jest o jedno dziecko za dużo. Kiedy stałem,

trzymając w dłoniach należące do nich przedmioty, nie

byłem wcale pewien, czy jedno z dzieci nie żyje, a mimo to

pojawiło się wrażenie pustki: mocne, głębokie wibracje,

charakterystyczne dla śmierci."

(Ellen bardzo żałowała, że Nataniel nie napisał, które

z dzieci mogło już nie żyć, ale, niestety, nigdzie nie

znalazła takiej informacji. Może sam tego nie wiedział?)

"Czy pamiętasz, jak staliśmy w tym małym strasznym

pokoiku w zajeździe? Wiem, że zauważyłaś wtedy moją

reakcję. Wibracje były tak silne, że cały pokój drżał, Ellen,

wiedziałem, że szlachcic - albo też jakiś inny zmarły

- musi się tam znajdować. Lepiej jednak zapomnijmy

o tamtych wydarzeniach i skoncentrujmy się na sprawie

zaginionych dzieci. Jeśli chodzi o kości kurczaka z przy-

wiązanymi do nich skrawkami skóry, to nic mi to nie

mówi. Albo owo tajemne stowarzyszenie posiada bardzo

zaawansowaną wiedzę, albo po prostu blefuje. Takiego

symbolu nigdy jeszcze nie widziałem, najbardziej przypo-

mina ounga z wierzeń wudu, znak przynoszący nieszczęś-

cie, ostrzeżenie o groźbie śmierci, jaka nad kimś zawisła,

ale podobieństwo jest zbyt małe, by twierdzić, że to

właśnie to.

Odwiedziłem dotychczas tylko dom Kena, więcej

zrobić dzisiaj nie zdążyłem. Położony jest na skraju

miasteczka, ojeiec ma w szopie warsztat. Rodzice Kena są

porządnymi, życzliwymi, zwyczajnymi ludźmi, pokoik

chłopca jest skromny i przyjemny. Ken ma liczne młodsze

rodzeństwo, ale i oni nie potrafili udzielić mi żadnych

informacji. Rodzice są oczywiście zrozpaczeni; takie

zniknięcie często bywa gorsze od prawdy o śmierci

dziecka. Człowiek miota się między nadzieją a strachem

dręczony świadomością, że mógłby uratować dziecko,

gdyby tylko postępował właściwie.

Czuję się zagubiony, Ellen, nie wiem, od której strony

mam zacząć. Może jutro, kiedy porozmawiam z innymi

rodzinami, wpadnę na jakiś trop. Mam tylko straszne

przeczucie, że trzeba się spieszyć, że czas dobiega końca.

Muszę też odnaleźć przywódcę tajemnego stowarzy-

szenia! Jeśli jest człowiekiem odpowiednim do tej funkcji,

znajdę go bez wsparcia policji. Jeśli nie, będę musiał

chodzić i pytać od domu do domu.

Wiesz, z ogromną niechęcią zabierałem się do pisania

tego listu, ale okazuje się, że to całkiem przyjemne!

Właściwie wręcz się cieszę, że jutro wieczorem zdam Ci

kolejną relację z tego, co się tu dzieje. Oby tylko było

czym się pochwalić!

Proszę, napisz do mnie parę słów. Chciałbym wiedzieć,

jak Ci się powodzi, a nie tylko ciągle mówić o sobie. Życzę

Ci wszystkiego najlepszego.

Twój przyjaciel Nataniel".

Dzień drugi.

"Droga Ellen!

Dziękuję Ci za kartkę, nasze listy musiały się minąć, ale

to nic nie szkodzi. Czy naprawdę musisz pisać tak sucho,

wręcz oficjalnie? Wiem, że potrafisz inaczej. Odniosłem

wrażenie, jakbyś się obawiała, że pomyślę sobie, iż się we

mnie zakochałaś. Droga Ellen, dobrze wiem, że tak nie jest!

Głowę ciągle masz pełną tego chłopca, który Cię porzucił.

(Gdyby tu był, zrobiłbym coś bardzo przyziemnego

i bynajmniej nie wyrafinowanego, a mianowicie z radością

bym go pobił!) Sam także nie planuję zakochać się w Tobie.

Pisz więc o wszystkim, co Ci leży na sercu, i bądź spokojna,

na pewno nie zrozumiem tego opacznie. Jesteśmy, co dość

rzadkie i bardzo piękne, przyjaciółmi, Ellen. Co prawda

nawet i takich stosunków nie wolno nam dłużej utrzymy-

wać, ale żadne ostrzeżenia nie powstrzymają nas od pisania

listów! Dzieli nas przecież całe Morze Północne.

Takie długie wprowadzenie, a ja mam Ci tyle do

napisania. Wiem, że lektura będzie ciężka, żywię jednak

nadzieję, że starczy Ci cierpliwości, by przeczytać tyle

stron. Siedzę teraz w hotelowym pokoju, jestem bardzo

zmęczony. Wiele się dzisiaj wydarzyło i...

Nie, najlepiej przedstawić wszystko w porządku chro-

nologicznym.

Po smacznym i obfitym, choć trochę dziwnym śniada-

niu w hotelowej jadalni poszedłem do dworu. Mogłem

pojechać samochodem, ale wolałem przyjrzeć się okolicy.

W gęstej mgle spowijającej dolinę ledwie dostrzegałem

porośnięte lasem wzgórze Foggy Hill. Orientowałem się

też, że przy końcu doliny zaczynają się wrzosowiska. Nie

było ich widać, ale powiedziała mi o nich policja. Gdzieś

niżej zapewne leżał brzeg jeziora, dostrzegłem je wczoraj

wieczorem z okna jadalni.

Naprawdę nie jest to miła okolica, Ellen. Z pewnością

piękna w blasku słońca, ale mimo wszystko wyczuwam tu

coś nieprzyjemnego. Może dlatego, że skrywa jakąś

tajemnicę. Poza tym naprawdę są tu wszelkie elementy

niezbędne w makabrycznym scenariuszu: mgła, stary

dwór, tajne zgromadzenie i poszeptujący mieszkańcy.

Na miasteczku, przez które szedłem, odcisnęła piętno

epoka feudalna, wspominałem już o tym, ale na zboczach

w dole Foggy Hill stoi nowoczesny panerowy dom,

w którym mieszka rodzina Liz Thompson. Najpierw

jednak zamierzałem udać się do dworu. Gdzieniegdzie

dostrzegałem rozrzucone po dolinie te fantastyczne an-

gielskie domy z wykuszami, dachami krytymi słomą

i oknami, których szyby oprawiono w ołów. Niedaleko

dworu zobaczyłem zupełnie nieprawdopodobny budynek

- dom z otoczaków z olbrzymimi oknami i ogród

z altanami w najmniej oczekiwanych miejscach. Pomyś-

lałem, że musi należeć do jakiegoś niewyżytego artysty lub

sfrustrowanego dyrektora.

Znalazłem się mniej więcej w połowie drogi między

szkaradną budowlą a dworem, kiedy przystanąłem i za-

cząłem nasłuchiwać. Jeśli piszę o nasłuchiwaniu, to mam

na myśli głosy w moim wnętrzu. Panowała jednak

kompletna cisza, a mimo wszystko gotów byłem przysiąc,

że ktoś mnie wzywa. Słyszałem wyraźną prośbę o pomoc.

Pamiętasz, o czym ostatnio rozmawialiśmy? O wołaniu

niemych głosów. Nie mam co prawda Twojej zdolności

przyciągania cierpiących, nieszczęśliwych duchów, ale też

nie miałem w tym przypadku do czynienia z duchem. To

było nieme wołanie żywej duszy. Takie niezwykłe, Ellen.

Takie... takie obce. I docierało do mnie najwyżej przez

sekundę, później nie mogłem już go złapać.

Rozejrzałem się dokoła. Przed sobą widziałem aleję

wiodącą do dworu, obok teren lekko opadał aż do jeziora,

ale z prawej strony zobaczyłem w wysokiej trawie wąską

ścieżkę, biegnącą w stronę Foggy Hill. Postanowiłem

pójść dróżką, nie chciałem marnować tej nikłej szansy

nawiązania kontaktu, jaka się przede mną otworzyła.

Ścieżka wiodła wśród wysokich osik, z wolna pnąc się

pod górę. Doszedłem w końcu do czworokątnej budki

transformatora, nieco dalej widziałem murowaną stację

pomp. Nic poza tym. Poszedłem jeszcze kawałek pod

górę, zagłębiłem się w szpilkowy las, ale nie wyłapałem już

więcej sygnałów, wróciłem więc do drogi. To, co słysza-

łem, nie musiało przecież mieć żadnego związku ze sprawą.

Kiedy dotarłem do dworu, byłem komplemie przemo-

czony, nie przypuszczałem, że mgła może być taka mokra.

Drzwi otworzyła mi śliczna młoda panna, córka gos-

podarzy. Szesnastolatka, jak oceniam, o długich, jasnych,

jedwabistych włosach, cieniutkich brwiach, ubrana bar-

dzo po dziewczęcemu. To w dzisiejszych czasach nieco-

dzienne zjawisko, przeważnie dziewczęta starają się ubie-

rać jak najbardziej po męsku. Czy wiesz, że niektóre moje

kuzynki nie mają ani jednej sukienki, na wszystkie okazje

zakładają spodnie!"

(Ellen spąsowiała czytając te słowa. I ona, zanim

postanowiła ubiegać się o pracę w nieszczęsnym Starym

Zajeździe u Przeprawy, miała tylko jedną jedyną sukienkę.

Musi sobie dobrze zapamiętać, że Nataniel ma słabość do

kobiecych fatałaszków.)

"Maureen, bo tak właśnie miała na imię, zaprowadziła

mnie do salonu, gdzie powitał mnie gospodarz, właściciel

dworu, pan Fry. Wyglądał jak żywcem wyjęty z parodii

o angielskim dziedzicu. Z siwizną na skroniach, prosty jak

trzcina, ubrany w tweedową marynarkę, spodnie do kolan

i robione na drutach podkolanówki. Jego żona, wypielęg-

nowana i sztywna, bardzo przejęta swą pozycją najelegan-

tszej damy w całej okolicy, okazała się niezwykle mało

interesującą osobą. Oczywiście bardzo niepokoili się

o Alexa, zwłaszcza ze względu na słabe zdrowie chłopca.

Pani domu wyrwało się też przez nieuwagę, że dobry stan

Alexa interesuje ich także ze względów materialnych.

Z innych fragmentów rozmowy zorientowałem się, że

sprawa przedstawia się następująco:

Po śmierci rodziców Alexa przcd kilku laty (matka

cierpiała na tę samą chorobę, co chłopiec, zorientowałem

się jedynie, że chodzi o jakieś niedomaganie serca i płuc,

nic więcej na ten temat nic wiem) pan Fry zobowiązał się

do opieki nad Alexem do końca życia chłopca. Nikt nie

liczył, że Alex będzie żył długo. Fry został więc prawnym

opiekunem swego bratanka i najwyraźniej otrzymał poka-

źną sumę jako zapłatę, poza tym miał zarządzać majątkiem

chłopca. W razie śmierci Alexa wszystko przeszłoby na

jego krewnych ze strony matki, majątek bowiem po-

chodził z tamtej strony. Państwu Fry nic się nie należy.

Dlatego właśnie tak troskliwie zajmowali się chłopcęm.

Według jednego z sąsiadów, którego odwiedziłem nieco

później, wprost bezwstydnie go rozpieszczali.

Traktowali mnie z wielką podejrzliwością, nie wierzą

w takich jak ja. Ale ja już przywykłem do niedowiarków,

w naszej profesji, droga Ellen, trzeba być gotowym do

znoszenia wielu upokorzeń".

(Delikama uwaga o tym, co ich łączy, poruszyła czułą

strunę w duszy Ellen. Przeczytawszy ją, uśmiechała się

zachwycona).

"Cierpllwie jednak odpowiadali na moje pytania, choć

przypuszczam, żc policja pytała dokładnie o to samo.

Zastanawiasz się pewnie, co czułem w tym domu?

U Kena wszystko było jak najbardziej w porządku, tu

natomiast coś mi nie pasowało. Naturalną rzeczą byłoby,

gdyby z tych ludzi bił niepokój, troska, rozpacz. Ja jednak

wyczuwałem przede wszystkim strach, a to wydało mi się

co najmniej dziwne. Pozwól jednak, że przedstawię ci

naszą rozmowę, na tyle, na ile ją zapamiętałem.

Szczegółami, o które wypytywała policja, takimi w co

Alex był ubrany, dokładnym ustalaniem godziny wyda-

rzeń i tak dalej, zbytnio się nie przejmowałem. Znałem je

już z wcześniejszej relacji, którą mi zdano na posterunku.

- Czy Alex znał Kena Browna? - zapytałem.

- Alex nie znał tu nikogo - odparła pani Fry. - Kiedy

przyjeżdżał, najczęściej siedział w domu, a większą część

życia spędzał w sanatorium w Szwajcarii i innych krajach.

Spostrzegłem, że przy słowach matki Maureen się

zaczerwieniła, postanowiłem więc nią się zająć.

- Może ty znałaś Kena?

- Tego dzieciaka! - zaśmiała się. - Tego, co cały dzień

pałęta się po stajni? Struga ważniaka i myśli, że wie

wszystko o koniach? O, nie, on nie należy do kręgu moich

znajomych.

- Może wobec tego znałaś Liz Thompson?

- No nie, to już zupełny absurd. To taki typ, który

próbuje poderwać wszystkich chłopców. Wcale by mnie

nie zdziwiło, gdyby naprawdę źle skończyła, sama się o to

prosiła.

- I Alex też jej nie znał?

- Oczywiście, że nie!

Być może na papierze Maureen wydaje się niesym-

patyczna, ale w rzeczywistości wcale taka nie jest. Cały

czas mówiła z nieśmiałym uśmiechem na twarzy, jej głos

brzmiał łagodnie i życzliwie. Chyba naprawdę mam

słabość dla takich jasnowłosych eterycznych istot".

(Dziękuję! prychnęła Ellen zerkając w lustro na swoje

ciemne niesforne loki i mocno zarysowane linie twarzy.)

"Potem musiałem postępować ostrożniej.

- Proszę mi powiedzieć... Czy wiadomo państwu coś

o tajnym sprzysiężeniu, zajmującym się czarną magią?

Popatrzyli na siebie ukradkiem, wahali się z od-

powiedzią. Wreszcie pan domu rzekł niechętnie:

- O to chyba powinien pan zapytać naszego szanownego

sąsiada. On wie o takich sprawach znacznie więcej od nas.

Ponieważ z tonu jego głosu aż nadto wyraźnie sączył

się jad, zrozumiałem, że wpadłem na właściwy trop.

- A któż to taki ten sąsiad?

- Przypuszczam, że nie mógł pan nie zauważyć jego

gniazdka z kamienia, szkła i stali. Nazywa się Douglas Bigby

i mówi o sobie, że jest pisarzem. Podejrzewam, że w latach

trzydziestych napisał jeden artykuł do jakiejś gazety.

- Ależ, tatusiu, przecież on nie jest aż taki stary!

- O, wszystko jedno, bogowie wiedzą, z czego żyje.

Pewnie sprzedaje czarodziejskie zioła i receptury na

wieczną młodość.

Wyraźnie dało się wyczuć, że nikt w rodzinie nie ma

ochoty na dalszą dyskusję na temat pana Bigby, po-

stanowiłem więc nie owijać już niczego w bawełnę

i zapytałem wprost:

- Dlaczego aż tak się boicie?

Wszyscy troje drgnęli i popatrzyli na mnie z nie-

skrywanym gniewem.

- Czy nie jest rzeczą naturalną, że ktoś się boi, kiedy

nagle znika mały chłopiec?

- To zupełnie inny rodzaj lęku - odparłem. - A was

zlewa zimny pot ze strachu. Ze strachu o was samych.

Zapadła cisza, słychać było jedynie drżący oddech

dziedzica. Wreszcie Maureen wykrzyknęła:

- Nie wiem, kim pan jest, może zwykłym naciąga-

czem, ale niech pan coś zrobi! Niech pan odnajdzie Alexa,

to bardzo, bardzo ważne!

- Bez wątpienia, zwłaszcza dla chłopca - odpowie-

działem chłodno. - Ale wy macie swój szczególny interes

w jego odnalezieniu, prawda?

Pan domu wreszcie odzyskał mowę:

- Owszem, ma pan rację. Fakt, że zniknął właśnie

teraz, jest dla nas prawdziwym nieszczęściem. Za kilka dni

odwiedzi nas siostra jego matki, przyjeżdża raz do roku,

żeby sprawdzić, czy z chłopcem wszystko w porządku. To

bardzo władcza dama i żywi wobec nas wiele podejrzeń

- jestem wszak rodzonym bratem potwora, który poślubił

jej wspaniałą siostrę - tak, tak właśnie traktuje nas ta

rodzina. Przypuszczam jednak, że ona przede wszystkim

ma oko na pieniądze Alexa, to ona kiedyś je po nim

odziedziczy.

- Jeśli, oczywiście, umrze pierwszy.

Fry westchnął.

- Niestety, taka groźba jest bardzo realna. Jego życie

wisi na włosku.

Postanowiłem nie drążyć tego tematu.

- Czy mają państwo jakąś fotografię chłopca?

Pani Fry wstała i po chwili przyniosła album.

- To zdjęcie sprzed pięciu lat, zrobione, jak pan widzi,

u fotografa, jest najwyraźniejsze spośród tych, które

mamy.

Alex jako dziesięciolatek był drobnym ciemnowłosym

chłopcem z nieco kwaśnym grymasem twarzy. Sprawiał

wrażenie samolubnego i rozpieszczonego. Rodzinne po-

dobieństwo między nim a Maureen było uderzające.

A jeszcze bardziej podobny do kuzynki - pomimo iż teraz

nosił okulary - był na ostatnim zdjęciu amatorskim, które

zrobiono około roku temu. Alex miał ciemniejszą cerę,

bardziej okrągłe policzki i mocniej zarysowane brwi, lecz

z powodzeniem mogliby uchodzić za rodzeństwo. No, ale

byli przecież spokrewnieni.

- Jak długo przebywał w domu tym razem? - spytałem.

- Zaledwie parę tygodni - powiedziała pani Fry.

- Pierwszy raz wyszedł na dwór, wcześniej pogoda nie

dopisywała. Och, to straszne, straszne! Wszędzie go

szukaliśmy!

Maureen odezwała się podniesionym głosem:

- Jeśli pan naprawdę posiada ponadnaturalne zdolno-

ści, to co pan widzi? Wie pan, gdzie jest Alex? Czy on żyje?

Zastanowiłem się chwilę, zanim odpowiedziałem.

- Cała sprawa dotyczy trojga dzieci. I jest w niej coś

bardzo osobliwego. Raz po raz ogarnia mnie uczucie, że

jedno z nich, a może nawet wszystkie, żyją i zarazem nie

żyją... Nie, to złe określenie. Mam wrażenie życia i śmierci

odnoszące się do tego samego dziecka.

Wpatrywali się we mnie z ogromnym zdumieniem, a ja

poczułem się śmiesznie. Nie mogłem przecież im tego

wytłumaczyć.

Wkrótce potem opuściłem dwór i skierowałem się do

monumentalnego domiszcza z metalu i szkła. Przy jego

budowie architektowi najwyraźniej pozostawiono wolną

rękę, a on skrupulatnie to wykorzystał.

Pogoda była tak samo paskudna jak przedtem, ale

nagle wpadłem w świetny humor. Zacząłem myśleć

o Tobie, stanęłaś mi przed oczami i od razu wszystko

zrobiło się jaśniejsze, ujrzałem świat w przyjemniejszych

barwach. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że

mam prawdziwego przyjaciela. Ellen, nasza przyjaźń jest

taka piękna, taka czysta, prawda? Od pierwszego wejrze-

nia spodobały mi się Twoje wyraziste oczy i twarz, jesteś taka

szczera i otwarta. Czy wiesz, że na wszystko, co dzieje się

wokół Ciebie, reagujesz ze spontanicznością trzylatka? Nie

udając przy tym ani przez moment małego dziecka, co często

robi wiele dziewcząt. Kiedy coś Cię przerazi, Twoje oczy

ogromnieją, pojawia się w nich autentyczny strach, a kiedy

się z czegoś cieszysz, uśmiechasz się najpierw delikatnie,

jakby na próbę, a zaraz potem na twarzy zapala Ci się

uśmiech jak słońce. A kiedy Ci przykro, wyglądasz jak

spaniel, któremu przyszło spędzić wiele godzin na deszczu.

Masz w tym wszystkim nieodparty wdzięk, nie znoszę tych

panien o głupich krowich oczach, które czasami widuje się

na ulicy, takich co to patrzą przed siebie pustym wzrokiem.

A najgorzej, kiedy żują gumę. Nic nie zabija spojrzenia tak

jak guma do żucia. Z drugiej strony nie sądzę, byś należała do

dziewcząt, które udają gwałtowną namiętność i pożądanie.

Może poruszam kwestie zbyt osobiste, ale znałem kiedyś

jedną taką. Podczas naszych dwóch spotkań odegrała całe

przedstawienie, rzucała mi się na szyję, obdarzała namiętnymi

pieszczotami, wzdychała, wiła się i wydawała jakieś okrzyki,

ale nic z tego nie było prawdziwe. Och, Ellen, to było

okropne, poszedłem z nią do łóżka tylko raz, ale nawet wtedy

nie mogłem się przemóc. Opuściłem ją w pół słowa,

uprzednio poprosiwszy tylko, by następnym razem, kiedy

pozna jakiegoś chłopaka, zachowywała się bardziej natural-

nie. Przepraszam, nie powinienem był o tym pisać, ale tylko

Tobie mogę się z tego zwierzyć. Tak wspaniale jest nareszeie

znaleźć powiernika. Jeszcze raz przepraszam, zapomnij

o tym.

Jesteś taka szczera i naturalna, dlatego mogę powie-

dzieć Ci o wszystkim, có tylko przyjdzie mi do głowy. Od

pierwszej chwili zauroczyły mnie także Twoje włosy, te

czarne niesforne loki, w które ma się od razu ochotę

zanurzyć palce, okręcić je wókół nich albo pociągnąć,

rozprostować, żeby przekónać się, co się stanie, gdy się je

puści. I kiedy tak szedłem, rozmyślając o Tobie, po-

czułem, że nienawidzę chłopca, który miał Twoją miłość

i ją odrzucił. Czyżby nie rozumiał, co traci?"

(Ostatnie akapity Ellen czytała wiele razy, musiała

podejść do lustra i sprawdzić, czy wszystko naprawdę się

zgadza. Nie mogła dostrzec nic z tego, o czym pisał

Nataniel, ale radowało ją, że on znalazł w niej coś

interesującego.)

"Z dreszczem odrazy powróciłem do zamglonej rze-

czywistości angielskiego miasteczka, a w chwilę później

siedziałem już na kanapie obliczonej na zmieszczenie co

najmniej słonia i przyglądałem się gospodarzowi, panu

Bigby...

Douglas Bigby trzymał kość kurczaka w dwóch

smukłych wypielęgnowanych pakach jak najdalej od

siebie.

- Cóż, u licha, ma wyobrażać to obrzydliwe paskudz-

two?

- Sądziłem, że wyjaśnienie uzyskam od pana.

- Och, doprawdy - powiedział pan Bigby urażony.

Mówił rozciągając słowa, tonem wyrażającym pogardę.

Ubrany był w przypominającą szlafrok jedwabną czarną

szatę z czerwonymi wyłogami, a na nogach miał kapcie

ręcznej roboty. Bigby na oko jest czterdziestolatkiem, ma

jasne ufryzowane włosy, a w jego mocno opalonej twarzy

o drobnych, po panieńsku zaciśniętych ustach i półprzy-

mkniętych oczach wyraźnie odbija się spleen i dekadencja.

- Nie zajmujemy się takimi szarlatańskimi sztuczkami.

Ta kość nie pochodzi nawet z kurczęcia, to kość brojlera!

Jego pogarda nie miała granic. Nic w nim nie było

naturalne, to najbardziej afektowany człowiek, jakiego

zdarzyło mi się spotkać.

- A więc jest pan przywódcą tutejszego czarnoksięs-

kiego sprzysiężenia? - spytałem.

Zadowolony uśmiechnął się pod nosem.

- Nie będę zaprzeczał. Jestem najwyższym magiem,

Cieszę się także sporym uznaniem w naszych kręgach

w całej Anglii. Pan wspomniał, że trochę się zna na tej

dziedzinie? Jest pan z Norwegii?

Jego ton naprawdę był obraźliwy.

- Tak, sporo studiowałem ten temat - odpowiedzia-

łem nieśmiało.

- To bardzo interesujące - stwierdził pan Bigby,

wyginając się niczym kot, i muszę Ci powiedzieć, że

akurat w tej samej chwili jego kot stanął na parapecie.

- Zdumiałyby pana wyniki, jakie osiągamy w naszym

małym kółku. Specjalizujemy się w egzorcyzmach.

Egzorcyzmy - zaklinanie duchów! Ledwie powstrzy-

małem się od westchnienia rezygnacji.

- Czy to znaczy, że są tu demony, które trzeba

wypędzić?

Nie wyczuł chyba sarkazmu w moim pytaniu.

- Zdumiałby się pan, gdyby pan wiedział, jak wielu

ludzi jest opętanych przez diabły - perorował. - Pan na

przykład jest nawiedzony przez demona Apollyona.

Jak można tak blefować, pomyślałem. Uciekać się do

takiej amatorszczyzny jak pomocnicy Antychrysta!

- Widzi pan, poziom moich zdolności ekstrasensory-

cznych jest absolutnie nadzwyczajny - plótł dalej pan

Bigby. Najwidoczniej lubi używać długich, mało zro-

zumiałych słów. - Na przykład w teście psychometrycz-

nym, polegającym na odgadywaniu znaków na odwróco-

nych klockach, osiągam przeciętnie rezultat dziewięć

właściwych odpowiedzi na trzydzieści możliwych. A to

przecież sensacyjne.

Przyznałem, że to niezwykle wysoki wynik. Na moje

pytanie, czy mógłbym wziąć udział w jednym z or-

ganizowanych przez nich seansów, odpowiedział łas-

kawie, że niestety, wprawdzie bardzo chciałby pomóc

koledze z Norwegii, ale osoby z zewnątrz z zasady nie są

dopuszczane do ich zebrań. Zapytałem, czy zwykle

zbierają się w czwartki, ale zaczął się wykręcać, tłumacząc,

że nie mają wyznaczonej stałej pory spotkań. Nie pamiętał,

czy zbierali się w trzy ostatnie czwartki. Owszem, słyszał

o zaginionych dzieciach i ogromnie irytowały go pode-

jrzenia mieszkańców wioski skierowane na ich tajemne

stowarzyszenie.

- Nie mamy z tym absolutnie nic wspólnego - podkreś-

lił swoje słowa zamaszystym gestem. - Już sam taki pomysł

jest śmieszny. My nie praktykujemy składania ofiar z dzieci.

O składaniu ofiar nie było do tej pory mowy, ale

chciałem się przekonać, jak się sprawy mają. Pode-

jrzewałem, muszę przyznać, że pan Bigby jest zdolny do

wszystkiego. Żałowałem, że nie dopuszczono mnie do ich

seansu.

Bigby zainteresował się moją opinią na temat zaginio-

nych dzieci. Powtórzyłem to, co już mówiłem u państwa

Fry, o umarłym, a mimo wszystko nie umarłymn. Ku

memu oburzeniu zaczął się drwiąco śmiać.

- Może tak jak zombie? Żywy trup z Haiti? Niegłupi

pomysł. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby właściciel dworu

porywał małe dzieci i wykorzystywał ich ożywione zwłoki

jako swoich niewolników.

Cóż za okrutny cynizm! Poczucie humoru pana Bigby

zupełnie nie było w moim guście. Wiesz, Ellen, z każdą

chwilą coraz bardziej mnie irytował. O rodzinie Fry

w ogóle nie chciał rozmawiać. Zidiocieli wieśniacy, tak się

o nich wyraził, obrzydliwi łgarze. Z rodziny Thomp-

sonów nikt nie był członkiem tajnego stowarzyszenia, to

śmieszni parweniusze bez żadnych zainteresowań.

Brown? Nie chodzi mu chyba o tego mechanika?

Ton jego głosu świadczył o przepaści, jaka dzieli go od

zwykłych robotników. A moim zdaniem porównanie

wypadało na korzyść Brownów.

W końcu doprowadził do tego, że zrobiłem coś, czego

nigdy nie robię, ale chciałem spotkać się z tą jego grupą,

poza tym rozzłościł mnie i postanowiłem utrzeć trochę

nosa temu czarnoksirężnikowi z bożej łaski. Bigby z wyra-

żającym udrękę, ale też i satysfakcję uśmiechem oznajmił

mi, że zna datę swej śmierci. Powiedział, że umrze młodo

(powinien się, wobec tego, spieszyć, pomyślałem złoś-

liwie), po długich i strasznych cierpieniach.

- Nic podobnego - odparłem. - Dożyje pan wieku

osiemdziesięciu trzech lat. Umrze pan nagle na obu-

stronne zapalenie płuc, nie potrwa to dłużej niż jeden

dzień.

Odpowiedział mi uśmiechem, który oznaczał: <<I tak

wiem lepiej>>.

- Blizna, którą ma pan na brodzie - powiedziałem

- pochodzi z czasów dzieciństwa, kiedy poślizgnął się pan

i uderzył o komodę z okuciami z brązu. To była rokokowa

komoda.

Zmarszczył czoło. Widzisz, Ellen, ogarnął mnie gniew,

a wtedy wrażenia nabierają ostrości, stają się bardzo

wyraźne. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale zauważy-

łem to już wcześniej.

- A właśnie teraz bardzo się pan martwi - mówiłem

dalej. - Bo tuż przed moim przyjściem w szufladzie biurka

znalazł pan rachunek, którego pan nie zapłacił, a akurat

bardzo to panu nie w smak. Pan ma poważne problemy

finansowe, panie Bigby.

Oniemiał. Odsunął się ode mnie, jakbym był za-

dżumiony, a to jeszeze bardziej mnie rozdrażniło.

- Ten kot... czy chce pan, żeby zamruczał?

Nareszcie odzyskał mowę.

- Ten kot mruczy bardzo rzadko, a już na pewno nie

na komendę!

Nawiązałem kontakt ze zwierzęciem - bez kłopotu, bo

koty są bardzo podatne - popatrzyło na mnie, przymknęło

oczy i zaczęło mruczeć, głośno, z zadowoleniem, ostrząc

przy tym pazury o obrus. Stało się tak, ponieważ

skoncentrowałem na nim całą swoją życzliwość.

Pan Bigby patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami

i zapomniał wreszcie o swej pogardzie. Ocknął się

i poderwał z miejsca, zniknął w innym pokoju i za chwilę

wrócił, niosąc stosik klocków, dobrze znanych badaczom

zajmującym się parapsychologią. Kostki oznaczone są

kółeczkami, czworokątami, gwiazdkami, falami i innymi

przeróżnymi znakami. Układa się je rysunkiem do dołu

i trzeba zgadnąć, co się znajduje na spodzie. Wynik pana

Bigby dziewięciu dobrych odpowiedzi na trzydzieści

możliwych jest naprawdę świetny i wskazuje, że ma on

pewne zdolności. Najwyraźniej jednak trwoni je na

głupstwa.

Brałem do ręki klocek za klockiem, a on skrzętnie

notował, co, moim zdaniem, znajduje się na spodniej

stronie kolejnych cegiełek. Kiedy lista była już gotowa,

odwróciliśmy klocki.

- No, proszę, proszę, pierwszy się zgadza - powie-

dział łaskawie. - Drugi także. I trzeci... - Głos coraz

bardziej mu zamierał, a po dziesiątym klocku nie mó-

wił już nic więcej, tylko odwracał je mechanicznie. Pod

koniec zrobiłem dwa błędy, bo gniew już mnie opuścił,

a poza tym miałem dość wszystkiego i wstyd mi było

przed samym sobą, że zachciało mi się takiego taniego

triumfu.

- Dwadzieścia osiem dobrych - rzekł pan Bigby

z nabożeństwem w głosie. Ukłonił się przede mną

z szacunkiem. - Wielkim honorem byłoby dla nas, gdyby

zechciał pan uczestniczyć dziś wieczorem w naszym

seansie. Natychmiast zawezwę wszystkich członków.

Podziękowałem za zaszczyt, zanotowałem sobie w pa-

mięci fakt, że nie mieli zamiaru spotykać się w ten

czwartek, i opuściłem dom, nie odpowiadając na powódź

pytań, jaka mnie zalała. Dodałem jedynie:

- Przybyłem tu, aby odnaleźć troje dzieci, panie

Bigby.

- Jestem pewien, że się to panu uda. - Tym razem

w jego głosie zabrzmiała uniżoność.

Droga przyjaciółko, wstyd przyznać, ale uradowało

mnie, że utarłem mu nosa.

Kiedy opuściłem dom Bigby'ego, zobaczyłem pana

Fry powracającego do dworu. Pewnie oglądał swoje

włości. Ze strzelbą na ramieniu skręcał akurat na drogę ze

ścieżki prowadzącej na Foggy Hill, którą szedłem wcześ-

niej tego dnia.

Ruszyłem w stronę miasteczka i zaraz dotarłem do

drogi wiodącej ku nowoczesnej dzielnicy willowej, akurat

tam się wybierałem. Musiałem wszak odwiedzić także

dom rodziców Liz Thompson.

I tam właśnie, Ellen, maszerując u stóp Foggy Hill,

znów wyczułem ów niemy głos, przedziwne wezwanie,

którego nie potrafiłem zidentyfikować. Tak jak poprzed-

nio dochodziło od strony lasu, lecz wcale nie z kierunku

posiadłości państwa Fry, teraz istota wzywająca pomocy

znajdowała się nade mną. Zatrzymałem się, oczywiście, ale

tym razem nie było żadnej ścieżki, żadnej możliwości, by

wspiąć się pod górę, bo drogę zagradzała mi stroma skała.

Mogłem jedynie iść dalej.

Uszedłem jakieś dwieście metrów, kiedy znów wy-

czułem owo nieme wołanie dochodzące z góry. Tym

razem jednak błaganie o pomoc pomieszane było ze

strachem. Strachem przede mną.

Wkrótce ucichło. Skonsternowany wszedłem na wysy-

paną żwirem ścieżkę, która zaprowadziła mnie do domu

Thompsonów.

Być może potraktowałem tę wizytę zbyt lekko, ale tak

bardzo chciałem rozwiązać zagadkę wzywającego mnie

niemego głosu, że nie przejąłem się zbytnio tą rodziną.

Jak wspomniał pan Bigby, okazała się dość nudna.

Pokój, do którego mnie wprowadzono, umeblowany był

niezwykle konwencjonalnie, bezosobowo. Miało się wra-

żenie, że w ogóle nie mieszkają tu ludzie. W domu była

tylko pani Thompson, zadbana, całkowicie pozbawiona

fantazji gospodyni domowa z wyższych sfer. Liz co

prawda zniknęła jako ostatnia, ale to przecież nie powinno

wcale znaczyć, że mniej się o nią niepokoili. Pani

Thompson była przekonana, że córka padła ofiarą gwał-

ciciela, i nic nie obchodził ją fakt, że zaginęło również

dwóch młodych chłopców.

- Nasza córka jest dobrą dziewczyną - starała się

przekonać bardziej siebie niż mnie. - Stykała się wyłącznie

z przyzwoitymi ludźmi i jej zniknięcie nie jest dobrowol-

ne, może być pan tego pewny. Liz nie należy do tej

rozwydrzonej młodzieży, która ubiera się w koszulki a'la

Marlon Brando i jeździ motocyklami. Moja córka jest

świadoma tego, co robi.

Delikatnie dałem jej do zrozumienia, że zetknąłem się

z innymi opiniami. Pani Thompson leciutko się zaczer-

wieniła - prawdopodobnie była to jedyna dopuszczalna

w jej kręgach oznaka uczuć, jakie nią miotają.

- Oczywiście Maureen Fry tak powiedziała? - stwier-

dziła odrobinę ostrzejszym głosem. - Nie musi obrzucać

gównem innych ludzi tylko dlatego, że nie udaje jej się

złapać żadnego chłopa, gdyż wszyscy wolą Liz.

Stłumiłem uśmiech. Kiedy damę z wyższych sfer

ogarnęło wzburzenie, wyrwały się z jej ust prostackie

słowa, zdradzając jej pochodzenie.

Okazało się, że od innych mieszkańców Lake District,

których odwiedziłem dzisiaj, odróżniała panią Thomson

przynajmniej jedna dobra cecha. Miała dość rozumu, by

zaproponować mi herbatę i coś do jedzenia. Skończyliśmy

posiłek, który zdecydowanie poprawił mi humor, i dalej

rozmawialiśmy. Pani Thompson odcięła się od jakiejkol-

wiek znajomości z Kenem Brownem i jego rodziną, nie

miała też nic dobrego do powiedzenia o Bigbym. Wyjawi-

ła mi natomiast, że między panem Bigby a właścicielem

dworu toczy się spór z rodzaju tych, co to w moim

przekonaniu były charakterystyczne dla średniowiecza:

o granice posiadłości i prawo do użytkowania terenu.

Skorzystałem z okazji, by zapytać o ścieżkę.

- Wie pani, ta, która prowadzi pod górę między

posiadłością państwa Fry a działką Bigby'ego - wyjaś-

niłem. - Stoi tam budka transformatora i stacja pomp...

- Stacja pomp? - zdziwiła się.

- Tak, nieco wyżej, jakby zapadnięta w ziemię.

- Budkę transformatora widziałam, ale... och, nie,

przecież to nie jest wcale żadna stacja pomp!

- A co to takiego?

- Naprawdę się pan nie zorientował, co to jest?

W tej samej chwili zadzwonił telefon, doszedłem też do

wniosku, że najwyższy czas zakończyć wizytę. Kiedy

wstawałem, pani Thompson podchodząc do telefonu

powiedziała:

- Ta ścieżka po prostu pnie się pod górę przez las ku

szczytowi wzgórza. Do widzenia panu, zapraszam pono-

wnie.

Zaczęła rozmowę, nie pozostawało mi więc nic innego,

jak wyjść. Jestem pewien, że nie miała pojęcia, kim jestem

ani czego chcę. Była całkiem pusta w środku, Ellen, nie

wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo męczą mnie tacy

ludzie! Ileż więcej ducha mają w sobie niedorozwinięci,

upośledzeni umysłowo, których osobiście bardzo wysoko

cenię, niż tacy jak ona, obdarzeni inteligencją, której nie

chce im się wykorzystywać.

Niewiele udało mi się z niej wydobyć, choć kilka razy

przelotnie dotykałem jej rąk. Była jedną z tych osób, które

nic nie potrafią mi przekazać, może dlatego, że kompletnie

pozbawieni są emocji. Niczego nie przeżywają. Niektórzy

ludzie przekazują mi impulsy tak silne, że potrafię

odczytać całe ich życie, i to minione, i to, które jeszcze ich

czeka. Ty jesteś jedną z nich - znam twoje życie do

pewnego punktu w przyszłości, rozumiesz chyba, co mam

na myśli. Później nie wiem już nic, bo wszystko zależy od

tego, czy nasze drogi się rozejdą, czy też doprowadzimy

do punktu krytycznego. Jeśli tak się stanie, źle będzie

z nami, droga Ellen".

(To brzmi tak, jakbym to ja miała umrzeć, pomyślała

Ellen. Ale z Natanielem nigdy nic nie wiadomo. Jego

odpowiedzi czasami brzmią równie niezrozumiałe jak

przepowiednie wyroczni. Och, jak bardzo bym chciała

nadal się z nim spotykać! On jest taki wspaniały!

Nareszcie się wyjaśniło, skąd on tak wiele wie o mojej

przeszłości. To bez wątpienia trochę przeraża! I tak irytuje!

Ellen zaczęła się zastanawiać, co właściwie wydarzyło

się w jej życiu i czy jest coś takiego, o czym Nataniel nie

powinien się dowiedzieć. Oprócz jednak kilku drobnych

głupstw nie dopatrzyła się niczego, czego tak naprawdę

powinna się wstydzić. Wróciła do listu.)

"Pozostaje istotne pytanie, czy uda mi się ujść z życiem

z mego wielkiego, prawie nadludzkiego zadania. Ryzyko jest

ogromne, oceniam je na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.

Niestety, nie mogę Ci zdradzić, na czym owo zadanie ma

polegać, zresztą i tak byś tego nie zrozumiała. Ale uwierz mi:

nie jestem osobą godną Twojego zainteresowania!"

(Już chyba za późno na taką uwagę, Natanielu,

pomyślała Ellen. Jestem tobą tak zafascynowana, że sama

się tego boję.)

"Kiedy wyszedłem od Thompsonów, od razu znalaz-

łem drogę prowadzącą do lasu. Powłóczyłem się trochę po

okolicy, ale nie usłyszałem już żadnego wołania. Dookoła

panował spokój. Byłem już tak zmęczony i przemoczony

tą wieczną mgłą, że wróciłem do hotelu. Czułem, że jestem

psychicznie wyczerpany, że nie przyjmę żadnyeh kolej-

nych wrażeń, dopóki się nie prześpię.

Dobrze, że pracujesz u ojca jako maszyna do adresowa-

nia kopert i lizania znaczków. Łatwiej będzie Ci wziąć parę

wolnyeh dni, abyśmy mogli jak najszybciej pojechać do

owego miejsca przerażających wydarzeń z Twojego dzie-

ciństwa. Powinniśmy się spieszyć, nie należy zbytnio

zwlekać. Cieszę się, że nie dręczy Cię to już tak bardzo

głęboko, ale nie próbuj od tego uciekać. Jeśli chcesz zostać

gruntownie wyleczona ze swego lęku, musimy dotrzeć do

samych korzeni zła. Nie wystarczy o tym porozmawiać.

Najmilsza Przyjaciółko, tak ogromnie się cieszę, że Cię

spotkałem. Jak już mówiłem, nigdy nie miałem do kogo

pisać, wybacz mi więc, że zalewam Cię teraz potokiem słów

i myśli. Musisz mi dać znać, jeśli stanie się to dla Ciebie zbyt

uciążliwe. Zawsze dokuczało mi ogromne poczucie samo-

tności. Ponieważ jestem inny niż wszyscy ludzie, wiem, że

nikt nie może towarzyszyć mi w moich wizjach, w wędrów-

kach do obcego świata. Tak wiele tam cieni, Ellen, a Ty jesteś

dla mnie bezpieczną przystanią codzienności, prawdziwym

życiem pełnym światła, i jednocześnie możesz śledzić tory, po

których krążą moje myśli. Od chwili, kiedy jest nas dwoje,

wszystko stało się łatwiejśze. Ellen, tak bardzo chciałbym...

Nie, to nie ma sensu, nie mówmy już o tym więcej".

(Ellen dobrze go rozumiała. I ona znajdowała wielką

pociechę w samym fakcie, że Nataniel istnieje, że nie jest

osamotniona w swych koszmarnych przeżyciach. Ale

Nataniel był przecież taki silny, nie mogła pojąć, jaką

pociechę może mu dać ona, niepozorna, zwyczajna

dziewczyna.)

"Napiszę jutro, jeśli mi pozwolisz, teraz wybieram się

na tajemny seans. Niewiele się jednak po nim spodzie-

wam. Lokalni czarodzieje trącą amatorszczyzną, to zresztą

bardzo dobrze. Nie mam ochoty na udział w prawdziwym

sabacie czarownic.

Ellen! Przeczytałem ten list i oniemiałem. Ależ ze mnie

dureń! To wszystko jest takie proste! A ja, głupiec,

naiwnie zdradziłem, ile wiem, i dopiero teraz się zorien-

towałem, co uczyniłem. Już wszystko rozumiem, Ellen.

I wiem, że nie ma czasu do stracenia!"

ROZDZIAŁ VII

W poniedziałek, po tym jak przez niedzielę zdążyła

trzykrotnie przeczytać długi list od Nataniela, Ellen zeszła

na dół do kuchni.

- Czy była już poczta?

- Owszem - odpowiedziała matka.

- Gdzie jest mój list?

- Nie było nic do ciebie.

- Nie żartuj! Gdzie jest?

- Mówię prawdę. Nie było żadnego tajemniczego listu

z Anglii. Kogo ty właściwie tam znasz?

- Poznałam kogoś w Zajeździe u Przeprawy.

- Byłaś tam zaledwie cztery dni!

- W ciągu czterech dni wiele może się zdarzyć

- powiedziała Ellen tajemniczo. - No cóż, widocznie nie

miał czasu napisać. Na pewno list przyjdzie jutro.

- Aha, a więc to jakiś on? Zapomniałaś już o Royu?

- Nie za wszystkim od razu musi kryć się miłość!

- Ha! Temu, kto wypisuje takie długie listy, bez

wątpienia nie jesteś obojętna - orzekła jej młoda duchem

matka i powróciła do rozwiązywania krzyżówki.

Ellen poszła do pracy. Nataniel z pewnością napisze

jutro, powtarzała sobie.

Ale następnego dnia listu także nie było.

Ellen zastanawiała się nad tym przez bite trzy godziny.

Próbowała skontaktować się telefonicznie z Rikardem

Brinkiem, ale okazało się, że wyszedł gdzieś w sprawie

służbowej i nie można go złapać.

Wreszcie postanowiła zadzwonić do hotelu w Anglii,

gdzie zatrzymał się Nataniel. Numer podany był na

hotelowych kopertach, w których przyszły listy.

Zbyt szybko podjęła tę decyzję i głos mówiący po

angielsku po drugiej stronie linii całkowicie ją zaskoczył.

Uf, mój szkolny angielski, myślała przerażona, jak ja sobie

poradzę?

Poszło jednak dość gładko. Nie, pana Garda nie ma

w hotelu, nie pojawił się już od ładnych paru dni.

Od ilu?

Wyszedł w czwartek wieczorem i od tej pory nikt

go nie widział. Zaglądali nawet policjanci i pytali

o niego, ale przypuszczali, że napotkawszy na jakiś

ślad wyprawił się gdzieś na własną rękę. Z tego,

co zrozumiał portier, nie wszczęli poszukiwań. Ellen

w głosie rozmówcy wyczuwała podejrzliwość w stosunku

do ekscentrycznego cudzoziemca. Prawdopodobnie pan

Nataniel Gard mógł wyprawiać najdziwniejsze sztuki,

a miejscowa ludność i tak by nie zareagowała.

Ellen odłożyła słuchawkę. Zastanawiała się, czy nie

zadzwonić na policję w Lake District, ale zorientowała się,

że ma przy sobie zaledwie trzy korony. Zakończyła już na

ten dzień pracę w biurze ojca, język ciągle jej się kleił od

lizania znaczków. Poza tym nie bardzo wierzyła w moż-

liwości angielskiej policji; swoją drogą bardzo niesprawie-

dliwie oceniała tak sprawnie działającą instytucję.

Zresztą chętnie porozmawiałaby z tamtejszą policją, ale

nie przez telefon! Co by było, jeśli bez powodu poruszyła-

by niebo i ziemię?

Gdybym tylko wiedziała, gdzie on teraz jest, rozmyś-

lała w drodze z pracy. Może mnie potrzebuje, a ja nie mam

nawet kogo zapytać.

Po powrocie do domu nikogo tam nie zastała. Poszła

do swojego pokoju i jeszcze raz przeczytała list, ale wcale

nie rozjaśniło jej się w głowie. Ellen nie dostrzegała tego,

co na gęsto zapisanych kartkach zobaczył Nataniel.

Gdybym tylko mogła nawiązać z nim kontakt, pomyś-

lała. Serce od razu zabiło jej mocniej. Nawiązać z nim

kontakt? Może właśnie to potrafi? W taki sposób, jak robi

to Nataniel.

O, nie, nie ona. Nigdy przecież nie zauważyła u siebie

żadnych zdolności telepatycznych.

Ale była chyba bardziej wrażliwa niż większość ludzi,

Nataniel sam to powiedział.

No, tak... przyciągała do siebie dusze, które nie mogą

zaznać spokoju, ale Nataniel był przecież żywym człowie-

kiem.Taką w każdym razie miała nadzieję.

Podjęła nieśmiałą próbę przekazania mu swoieh myśli,

ale prędko się poddała, śmiejąc się z samej siebie. I tak nic

by z tego nie wyszło.

Nataniel był już tak blisko rozwiązania zagadki.

Wybierał się na sabat! I nie pokazał się od dwóch, trzech,

od pięciu dni!

I nikt się nim nie zainteresował.

Zaczną pytać dopiero wtedy, kiedy może już być za

późno.

Ellen spoważniała. Nataniel był niezwykłą osobą,

o przeogromnych ponadnaturalnych siłach. A ona miała

ich zaledwie odrobinę. Nataniel często mówił o koncent-

racji...

Jeszcze wiele godzin miało upłynąć do powrotu

rodziców. Dom był pusty.

Ellen postanowiła zabrać się do dzieła. Musi się

dowiedzieć, czy Nataniel jej potrzebuje.

Joga i medytacje nie były jej całkiem obce, wiedziała,

w jaki sposób należy się rozluźnić, oczyścić umysł ze

zbędnych myśli.

Nie wolno jej rezygnować! Nawet jeśli możliwości ma

minimalne, to być może Nataniel jest dostatecznie silny,

by pochwycić jej sygnały.

Usiadła na dywanie, plecami opierając się o ścianę,

z listem Nataniela w ręku. Nie była to dokładnie pozycja

wskazana przez hinduskich mędrców, ale Ellen czuła się

rozluźniona, a to najważniejsze. Kiedyś próbowała się

rozprężyć w pozycji leżącej, ale bezwstydnie zasnęła, od

razu więc odrzuciła taką możliwość. Rozpoczęła żmudny

proces stopniowego wyłączania kolejnych partii ciała

i kiedy wszystko z wyjątkiem mózgu, serca i płuc

wydawało jej się pozbawione życia, jakby nie należące do

niej, także umysł wreszcie zaczął się odptężać. Nataniel...

Nataniel... Nataniel... powtarzała w duchu, czując, jak

zapada się w coraz głębszą ciemność.

Chwilami przez głowę przelatywała jej niespokojna

myśl: śmiesznie muszę teraz wyglądać, po co ja to robię?

Wtedy cały proces się przerywał. Za każdym razem

jednak, gdy zaczynała od nowa, zapadała się coraz głębiej.

Nie śmiała otworzyć oczu, poza tym odpłynęła już tak

daleko, że nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Nie miała

świadomości, że minęło pół godziny od chwili, gdy

poczuła, że jej stan zaczyna się zmieniać. Wydawało jej się,

że robi się lekka i zaczyna unosić się w powietrzu,

zrozumiała, że osiagnęła już stan maksymalnego od-

prężenia. Rozpoczęła się kolejna faza: koncentracja.

Przed oczami stanął jej młody przyjaciel, taki, jakim go

pamiętała ze strasznych chwil spędzonych wspólnie w za-

jeździe, ale trudno jej było przywołać obraz jego twarzy,

była taka rozmyta. Zaraz jednak przypomniała sobie jeden

z rzadkich momentów, kiedy się do niej uśmiechał,

i wtedy zobaczyła także niezwykłe oczy i wszystkie rysy

twarzy, włosy spadające na uszy, nieco przydługie, ale tak

mu w nich było ładnie...

Natanielu, Natanielu, gdzie jesteś? Odpowiedz mi,

prosiła, koncentrując się tak, że całe ciało ogarnęło

drżenie, a trzymany w dłoni list wydawał się ciężki jak

z ołowiu. Głowa sprawiała wrażenie pustej, zamroczonej,

mięśnie zwiotczały...

I wtedy w korytarzu zadzwonił telefon.

Och, jakże mogła postąpić tak głupio i go nie odłączyć?

Powoli, ociężale, czując fizyczny ból powróciła do

świata. Ogromny wysiłek poszedł na marne. Dzwonek

telefonu zakłócił cały proces, więc w tej sytuacji równie

dobrze mogła go odebrać.

Z wielkim trudem prostując zesztywniałe ciało wstała

z podłogi.

Jakaś pani chciała rozmawiać z matką Ellen, dziew-

czyna zanotowała zatem jej numer i odłożyła słuchawkę.

Z gniewem wyciągnęła wtyczkę z kontaktu.

Teraz jednak nie mogła rozpocząć całego procesu od

początku, usiadła na krześle w korytarzu, drżącymi

dłońmi przysłaniając twarz. Odczuwała wielki zawód,

w piersi wzbierał płacz. Wybacz mi, Natanielu, wybacz,

nie wiem, czy by mi się to udało, w każdym razie zaszłam

dosyć daleko.

Poczucie rozczarowania wzięło górę i Ellen wybuch-

nęła rozpaczliwym płaczem.

Łzy ciurkiem płynęły po policzkach, wiedziała, że

przyczyną takiej reakcji jest w dużej mierze zmęczenie

psychiczne. Eksperyment zupełnie ją wyczerpał.

Upłynęła dość długa chwila, zanim zorientowała się, że

nie jest sama.

Ach, mój Boże, czyżbym zapomniała i o zamknięciu

drzwi wejściowych?

Wyciągniętą z kieszeni chusteczką osuszyła oczy i wy-

tarła nos. Nareszcie łzy nie przesłaniały jej widoku.

Co za wstyd zostać tak zaskoczonym! Siedzieć w przed-

pokoju i zalewać się łzami!

- Przepraszam - mruknęła niewyraźnie i podniosła

wzrok, choć uważała, że osoba, która przy niej stała, bez

względu, czy było to któreś z rodziców, czy też ktoś obcy,

powinna okazać się bardziej dyskretna i po prostu odejść,

a nie stać jak słup i gapić się na nią!

Zobaczyła młodego mężczyznę, obcego, lecz niezwyk-

le sympatycznego!

Ubrany bardzo skromnie, wręcz biednie, jasnowłosy,

trochę onieśmielony, ale z niebieskich oczu biło niezwykłe

światło. Tak, z tych oczu promieniowała dobroć tak

wielka, że Ellen znów była bliska łez. Wstała z krzesła.

- Słucham? - zapytała.

Z początku chłopak tylko na nią patrzył, uśmiechając

się cieplo, a potem oznajmił:

- Chciałbym, żebyś nie przerywała.

- Co takiego? - zmieszała się Ellen. - Nie rozumiem.

- Jesteś jedyną osobą, która może teraz pomóc Nata-

nielowi. Proszę, spróbuj raz jeszcze do niego dotrzeć!

Ellen poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

- Skąd wiesz...? Kim ty jesteś?

Należał do ludzi, do których zwraca się od razu na ty,

prostych, o gorącym sercu. Słowo "pan" w rozmowie

z nim nie przeszłoby jej przez usta.

- Nazywam się Linde-Lou - odparł miękkim, przy-

jaznym głosem. - Jestem opiekunem Nataniela. On cię

teraz potrzebuje, bo ja nie mogę do niego dotrzeć

bezpośrednio. Tylko ty możesz go ocalić, ale pospiesz

się!

- Kiedy ja nie mam już siły. Nie potrafię się z nim

skontaktować, jestem zbyt słaba.

- Spróbuj! Wierzymy w ciebie.

- "My"?

Gdzieś trzasnęły drzwi.

- Muszę już iść - szepnął gość. - Zrób, co w twojej

mocy.

Zniknął.

Ellen była zbyt oszołomiona, by go zatrzymywać.

Wybiegła pa schody, ale chłopaka nigdzie nie było już

widać.

Zdumiona wróciła do domu, starannie zamknęła drzwi

na klucz i skierowała się do swego pokoju.

Czyżbym naprawdę poprzednio zostawiła drzwi ot-

warte? zastanawiała się. Nie mogłam chyba tego zrobić?

Nie, nie warto tego roztrząsać. Lepiej nie zastanawiać

się w ogóle, bo dzieją się tu naprawdę dziwne rzeczy. Skąd

ten chłopak mógł wiedzieć, czym ona się zajmuje? Czyżby

mimo wszystko udało jej się nawiązać kontakt z Natanie-

lem, który z kolei posługując się telepatią przesłał młode-

mu człowiekowi wiadomość, by się z nią porozumiał? Tak

chyba właśnie musiało być.

Ale to znaczy, że ten młodzieniec mieszka gdzieś

w pobliżu. Jak on się nazywa? Linde-Lou? Dziwaczne

imię. Opiekun Nataniela? Niezwykłe określenie.

Ale i sam chłopak był niezwykły, sprawiał wrażenie, że

jest uosobieniem dobroci i miłości.

Zdołała się wreszcie jakoś pozbierać. Wiedziała,

że stoi przed zadaniem, któremu być może jest w sta-

nie sprostać. Ona, i tylko ona, mogła pomóc Na-

tanielowi.

Być może.

Nie, nie wolno teraz wątpić! Jeśli się wierzy w to, co się

robi, można sprostać nawet niemożliwemu. Mówi się, że

wiara przenosi góry.

Usadowiła się na dywanie jak przedtem i od samego

początku rozpoczęła żmudny proces wprowadzania się

w trans.

Udało jej się ponownie osiągnąć stan absolutnej czarnej

pustki, kiedy ciało wydaje się jak martwe.

Upływały minuty. Ellen ledwie oddychała, jej świado-

mość skupiła się wyłącznie na Natanielu.

Nawet najdrobniejszy szmer dobiegający z głębi domu

albo z zewnątrz mógł sprawić, że Ellen wypadłaby

z transu i uznała, że to do niczego nie prowadzi. Wokół

niej jednak panował idealny spokój, cisza tak wielka, że

poczuła, iż powoli zaczyna się w niej dziać coś niezwyk-

łego. Nigdy nie przypuszczała, że coś takiego w ogóle jest

możliwe.

Wrażenie było całkiem inne niż ten wielki strach, który

przeżyła w dzieciństwie i który powtórzył się w zajeździe,

kiedy to zrozpaczona dusza zajmowała miejsce w jej ciele.

To było coś zupełnie innego, wspaniałego, ale zarazem

przerażającego.

Po uptywie może trzech kwadransów zorientowała się, że

znajduje się w jakimś innym miejscu. Wokół niej panował

mrok i chłód, powietrze było ciężkie, duszne, przesycone

zapachem ziemi. Nie była sama, towarzyszyło jej kilka osób,

ale siebie nie potrafła rozpoznać. Jej myśli nie były jej

myślami, nie miała świadomości, że jest młodą, beztroską

dziewczyną. W jej głowie mieściło się teraz wiele mądrości,

przytłaczająca wiedza o przyszłych i minionych czasach.

I choć Ellen nie potrafiła w tej chwili myśleć samodzielnie,

zdawała sobie sprawę, że jest kimś innym. Odczuwała

pragnienie, głód, ból i odrętwiające zmęczenie. I bezradność.

Mając możliwość wejrzenia w to, co ukryte, bała się. Ale to

nie ona, Ellen, się bała, lecz ta druga osoba, którą teraz była.

Istniało jeszcze coś, co Ellen natychmiast odsunęła od

siebie, coś strasznego, o czym nie chciała wiedzieć, ale

istota, która w nią weszła, wiedziała o tym aż za dużo.

Umarły, a mimo wszystko nie umarły...

Ścieżka w lesie.

Wołanie niemego głosu.

Elementy układanki stopniowo trafiały na swoje miejs-

ca, choć jeszcze nie wszystkie. Nadal brakowało ich tyle,

że trudno było dojrzeć pełen obraz, ale z bezładnej

plątaniny faktów i słów powoli wyłaniały się zarysy.

Umarły, a mimo wszystko nie umarły.

Wstrząs okazał się zbyt silny dla Ellen, oeknęła się

z krzykiem i wycieńczona osunęła na podłogę, nie będąc

w stanie nawet ruszyć ręką. Serce waliło jej mocno,

oddychała szybko, głęboko, jak po długim biegu, jakby

chcąc nadrobić za cały ten czas, kiedy nie pamiętała

o oddychaniu.

Nigdy więcej, pomyślała. Nigdy, nigdy, nigdy więcej.

O, biedny Nataniel, który musi żyć z taką świadomością!

Nie myślała wcale o teraźniejszości, lecz o tym, czego

ledwie skrawek zdołała dostrzec.

Wyczuła, co w tej chwili najbardziej dokucza Natanie-

lowi. Tak przecież kochał życie, słońce i światło! Nataniel,

jej najdroższy przyjaciel.

Zrozumiała, że najważniejszy jest czas. Miała go

bardzo mało.

Zmusiła się, by stanąć na nogi. Która może być

godzina? Czy zdąży do banku? Była pełnoletnia i mogła

podjąć pieniądze, latami gromadzone przez rodziców na

jej koncie, którego do tej pory nie ruszała. Była to wielka

suma, a ona potrzebowała teraz zaledwie jej niewielką

część. Telefon na lotnisko, list do rodziców, ubranie

odpowiednie na wyjazd...

Parę godzin później Ellen siedziała w wieczornym

samolocie do Londynu.

Maleńkie miasteczko w Lake District okazało się

zupełnie inne, niż Nataniel opisał je w liście. Nazwa się

zgadzała, miejsce także, ale Ellen nie mogła pojąć,

dlaczego wyrażał się o nim tak negatywnie. Okolica

była przecież czarująca! Łagodne zbocza Foggy Hill

lśniły w blasku słońca, a nad brzegiem jeziora w doli-

nie zbiły się w gromadę prześliczne małe domki. Do-

strzegła też zamek, otoczony bujnymi drzewami, a nad

wszystkim imponującą wysokością królowało Foggy

Hill. Dalej, na krańcu doliny, rozciągały się pagór-

kowate wrzosowiska, niknąc na horyzoncie w błękitnej

mgle.

Chciałabym tu zamieszkać, pomyślała Ellen, ale zaraz

przypomniała sobie, w jakiej sprawie przyjechała. Choć

z trudem dało się w to uwierzyć, spokojne angielskie

miasteczko skrywało straszną tajemnicę, gdzieś tutaj

musiał przebywać Nataniel, któremu groziło wielkie

niebezpieczeństwo. I nikt go nie szukał.

Nadal odczuwała trudy podróży, choć pokonała

długą drogę najszybciej jak się dało, ostatni etap

taksówką z najbliższego lotniska. Natychmiast po

zakwaterowaniu się w hotelu i otrzymaniu wiadomości,

że Nataniel jeszcze się nie pojawił, zgłosiła się na

policję.

Pozwolono jej rozmawiać z samym komendantem,

wysokim chudym mężczyzną, który przyglądał jej się

spokojnie nieprzeniknionym wzrokiem. Z trudem przy-

szło jej wyjaśnić, dlaczego przyjechała, ale jakimś cudem ją

zrozumiał. Postanowiła trzymać się wersji, że większość

informacji o poczynaniach Nataniela otrzymała od niego

w liśeie, nie udało jej się jednak pominąć swego telepaty-

cznego eksperymentu. Zdanie komendanta policji na

temat jej porozumienia z Natanielem pozostało jego

tajemnicą. Niewiele się odzywał.

- Jestem pewna, że on potrzebuje pomocy - zakoń-

czyła swą przemowę Ellen. - Trzeba go znaleźć jak

najprędzej. Sądzę, że mniej więcej wiem, gdzie on jest.

Komendant nareszcie przemówił, otwierał usta z tru-

dem, jakby spięte były klamerkami:

- Sporo się wydarzyło od czasu gdy... hm... gdy

ostatnio miała pani kontakt z Natanielem Gardem. W pią-

tek rano, dzień po tym, jak pan Gard zniknął, odnalazł się

Ken Brown.

- Co takiego? - zawołała Ellen. - Żywy?

Uroczyście pokiwał głową.

- Ale wycieńczony. Leży teraz w szpitalu, cały po-

kryty śladami po ukłuciach igieł, dochodzi do siebie po

tym, co przeżył. Nic nie potrafi powiedzieć. Wie tylko, że

kiedy przed czterema tygodniami wszedł do swego

pokoju, ktoś musiał się tam schować, bo na głowę

narzucono mu cuchnącą szmatę. Potem już nic nie pamięta

do chwili, kiedy w piątek wczesnym rankiem obudził się

na tutejszym cmentarzu. Człowiek zamiatający ulicę zoba-

czył, jak idzie chwiejnym krokiem.

- Nie pamięta niczego, co wydarzyło się przez tak

długi czas?

- Nie. Bredzi tylko o przedziwnych lotach w powiet-

rzu, o tym, że sam potrafi fruwać jak ptak, o przerażają-

cych wizjach. Sporo fragmentów jego opowieści wskazu-

je na to, że był pod działnniem jakiegoś narkotyku i miał

halucynacje.

- Ale jak zdołał przeżyć przez cztery tygodnie?

- W zgięciu łokcia ma wyraźne ślady wskazujące na to,

że odżywiano go dożylnie. Ubranie miał wilgotne, ubru-

dzone ziemią, ale to może dlatego, że spędził noc na

cmentarzu.

- Nie byłabym tego wcale taka pewna - powiedziała

Ellen. - Nataniel znajdował się w miejscu, gdzie była

ziemia, chłód i mrok. Ach, czy nie możemy zacząć go

szukać?

- Czekam tylko na moich ludzi, niedługo tu będą. Na

ciele Kena, a także w miejscu, gdzie odzyskał przytom-

ność, odkryliśnty przedziwne znaki, jakieś symbole, mu-

sieliśmy więc zaaresztować pana Bigby. W niemałym

stopniu wpłynęła na to opinia publiczna.

- Tak, tego z pewnością nie dało się uniknąć - wes-

tchnęła Ellen. - Czy znaleźliście psa?

- Psa?

- Tak, psa Alexa. Alex wyszedł z psem na spacer

i wtedy zniknął. Nataniel bardzo się niepokoił o zwierzę.

- W listach, które pani przeczytała, nie było o tym ani

słowa.

Ach, te listy! Przetłumaczone z norweskiego na angiel-

ski tak nieporadnie, że stary nauczyciel Ellen nigdy by

tego nie zaakceptował.

- Nie, wyczułam to podczas naszego... naszego ekspe-

rymentu. To pies naprowadził go na trop. To on właśnie

niemym głosem wzywał go z lasu, a jednocześnie bał się

ludzi. Dlatego sygnały były tak trudne do odebrania,

Nataniel początkowo nie zrozumiał, że wzywa go zwierzę.

Inspektor dostał ataku kaszlu. Zgoda, Natanielowi

Gardowi mogło grozić rzeczywiste niebezpieczeństwo,

ale policjantowi-realiście trudno było potraktować serio

całą tę parapsychologiczną gadaninę.

- Dlaczego tak niepokoił się o psa?

- Nie wiem, ale to właśnie wyczułam.

- Rozumiem - powiedział, ale nie zabrzmiało to

szczerze. - Nie, nigdzie nie widzieliśmy psa, ale faktem

jest, że zbytnio się nad tym nie zastanawialiśmy. Trak-

towaliśmy go jako doczepkę do Alexa.

- Jaka to rasa?

- Chyba seter.

- Dzięki Bogu - mruknęła Ellen. - Setery potrafią

zwykle dać sobie same radę. Wiem jedno, inspektorze:

pies ma ogromne znaczenie. Mam nadzieję, że jeszcze żyje,

jemu także coś grozi, ale nie zdołałam się zorientować, co.

Czy dzisiaj jest środa?

- Tak.

Ellen zamyśliła się.

- Ciekawa jestem, co się stanie jutro, w czwartkową

noc.

- Tak, rzeczywiście jest się nad czym zastanawiać.

W pierwszą czwartkową noc zniknął Ken. W drugą Alex,

no i pies. W trzecią Liz. W czwartą Nataniel Gard, ale za to

odnalazł się Ken. Co to za sztuczki?

- Z pewnością nie planowano udziału Nataniela w ca-

łej tej sprawie. Wplątał się w nią przypadkowo, dlatego

właśnie się boję.

Na posterunek przybyli dwaj policjanci. Kilka minut

później cała czwórka kierowała się już ku dworowi

i domowi pana Bigby.

- Czy pani naprawdę ma jakiś pomysł? - spy-

tał Ellen inspektor, kiedy już siedzieli w samocho-

dzie.

- Tak, chyba tak - odparła. - Ale najpierw muszę

przyjrzeć się okolicy. Ta mała ścieżka...

- Sądzi pani, że Nataniel Gard poszedł tamtędy?

- Ale chyba nie bardzo daleko, nie jestem pewna.

Podczas tego... tego eksperymentu z przekazywaniem

myśli wyczułam coś, co wskazywałoby na to, że on jest

zamknięty w tej stacji pomp.

- W stacji pomp? W jakiej znów stacji pomp? - zdziwi-

li się policjanci.

Jechali dalej w milczeniu. Ellen siedziała jak na

szpilkach, dręczona lękiem i niecierpliwością. Dom pa-

na Bigby wyglądał dokładnie tak, jak opisywał go

Nataniel. Wprost zakłócał wiejską sielankę. Owszem,

otoczaki są materiałem odpowiednim dla budownictwa

wiejskiego, ale cały pomysł architektoniczny był nie na

miejscu.

Samochód zwolnił.

- To ta ścieżka, prawda? - spytał kierowca.

Ellen wyjrzała prze okno, zobaczyła budkę transfor-

matora z żółtawego betonu.

- Tak, to tutaj.

Trzasnęły drzwi samochodu. Wszyscy powoli ruszyli

ścieżką w górę.

Trawa była tu wysoka i miękka, wśród drżących osik

rosły bez planu nieduże krzewy. Ellen przystanęła.

- Tam jest ta stacja pomp niepomp - wskazała

i zboczyła ze ścieżki.

- Wielkie nieba! - mruknął jeden z policjantów.

Inspektor nie odezwał się ani słowem, posłał tylko Ellen

wymowne spojrzenie.

Podeszli bliżej, Ellen szła jako pierwsza, policjanci

kroczyli za nią jakby niechętnie.

Ogrodzony budyneczek z kamienia leżał zagłębiony

w ziemi, dostęp do niego był możliwy tylko od jednej

strony. Niezwykle piękne ogrodzenie jak na stację pomp,

pomyślała Ellen. Jest nawet maleńka żelazna furtka.

Otworzyła ją i poszła dalej.

- Proszę się zatrzymać! - zawołał inspektor. - W tra-

wie pełno jest śladów. Ostatnio musiał tu panować

podejrzanie duży ruch, a od wielu lat nie było ku temu

żadnych powodów.

- Zobaczcie tutaj - wskazał policjant stojący jeszcze

przed furtką. - Przygnieciona trawa. Leżało tu jakieś

zwierzę.

Popatrzyli na siebie. Wszyscy myśleli o tym samym

stworzeniu.

- Idziemy? - spytał inspektor stłumionym głosem.

Ellen obróciła się w stronę wejścia do budynku. Dwa

zarośnięte trawą schodki prowadziły w dół do ciężkich

drzwi w kamiennym obramowaniu, zaopatrzonych w so-

lidną kłódkę. Nad drzwiami widniała nieduża metalowa

płytka z jakimś napisem.

Ellen pochyliła się i zmrużyła oczy, by odczytać litery

wyryte w lśniącym w słońcu brązie.

The family of Fry. Rest in peace.

Stali przed grobowcem rodziny Fry.

ROZDZIAŁ VIII

Osłupiała Ellen wpatrywała się we wrota grobowca.

Przypomniała sobie młodego człowieka, który tak nie-

spodziewanie ją odwiedził. Linde-Lou. Smutek, żal w je-

go miłych, tchnących dobrocią oczach... "Pomóż mojemu

podopiecznemu", mówił jego wzrok. "Jestem odpowie-

dzialny za Nataniela, a nie mogę do niego dotrzeć. Tylko

ty możesz tego dokonać. Proszę, spróbuj go uratować!"

Ellen żałowała teraz, że nie zaofiarowała ubogiemu

chłopakowi pieniędzy na pokrycie kosztów podróży, aby

mógł przyjechać tu razem z nią. Na pewno uspokoiłoby

go to i ucieszyło.

Inspektor zwrócił się do jednego z policjantów:

- Masterson, jedź do dworu, sprowadź państwa

Fry!

- Chce pan otrzymać od nich pozwolenie, sir?

- Nie ma na to czasu - ostrym głosem powiedział

inspektor. - Zaginęło troje ludzi i pies, a ja sam zaczynam

stawać się zwolennikiem spirytyzmu!

Ellen nawet nie próbowała wyjaśniać, że zdolności

Nataniela nie mają nic wspólnego ze spirytyzmem. Niecier-

pliwie przestępowała z nogi na nogę, kiedy funkcjonariusz

odchodził z westchnieniem - chciał być przy otwieraniu

grobowca - a pozostali dwaj zabrali się za rozbijanie kłódki

ostrym kamieniem.

Zamek okazał się bardzo solidny. Ellen czuła, że ze

strachu oblewa ją zimny pot. Co będzie, jeśli przyszli za

późno? A jeśli ten trop okaże się fałszywy? Może jej

kontakt z Natanielem był tylko wytworem jej wyobraźni

albo autosugestii?

Nareszcie zamek puścił. Inspektor niemal go wyrwał

i odciągnął przytrzymującą sztabę.

Zazgrzytały zawiasy i drzwi do grobowca stanęły

otworem.

Buchnął nieprzyjemny odór. Ellen odwróciła głowę,

by zaczerpnąć świeżego powietrza, rozpoznała zapach,

który wyczuła podczas eksperymentu: chłodna, duszna

woń ziemi, zmieszana z zapachem człowieka, z zapachem

życia i śmierci...

Och, nie, nie śmierci, byle nie Nataniel!

W środku panował gęsty mrok, światło słońca rozjaś-

niało jedynie samo wejście, rysując na ziemi niewielki

czworokąt. Policjant towarzyszący inspektorowi zapalił

kieszonkową latarkę i z ociąganiem wszedł do środka.

Ellen zacisnęła powieki i jak dziecko zakryła dłońmi

uszy, nie chciała słuchać ich komentarzy.

- Wielkie nieba! - westchnął policjant. - Wielkie

nieba!

Dziewczyna niechętnie odsłoniła uszy i otworzyła

oczy, z wahaniem przekroczyła próg i weszła do niedużej

krypty.

Kiedy wzrok już przyzwyczaił się do ciemności,

okazało się, że grobowiec nie jest wcale taki mały. W głębi

krypty Ellen dostrzegła trumny, stare i nowsze, pousta-

wiane w niszach lub spoczywające na cokołach. Gdy padł

na nie snop światła latarki, na jednej odczytała rok I795,

na innej 1920.

Uwagę mężczyzn przykuły jednak wcale nie trumny,

lecz dwa łóżka polowe rozstawione na środku. Jedno

było puste, na drugim zaś spoczywała dziewczyna,

pogrążona w głębokim śnie, śpiączce lub... Nie, Ellen

miała nadzieję, że dziewczyna jeszcze żyje. Gumowy

wężyk łączył jej ramię z zawieszonym na statywie

szklanym pojemnikiem - najwyraźniej podawano jej

dożylnie glukozę albo inny rodzaj płynnego pożywienia.

- Liz Thompson? - szeptem spytała Ellen.

- Tak. Musimy ją stąd zabrać, ale nie mam odwagi

ruszyć tej igły, którą w nią wbili.

- A tamci? Nataniel i Alex? I pies? - nerwowo pytała

Ellen.

Światło latarki jeszcze raz omiotło wnętrze i wydobyło

z mroku leżące w kącie ciało człowieka ze związanymi

rękami i nogami.

- Nataniel! - jęknęła Ellen i padła na kolana. - Och,

Natanielu, co oni ci zrobili?

- Wynieśmy go, prędko! - zarządził inspektor.

Nataniela ułożono na trawie, rozcięto więzy. W tej

samej chwili nadjechał samochód z dworu, na ścieżce

zaroiło się od ludzi.

- Co to ma znaczyć? - wrzasnął poczerwieniały na

twarzy z gniewu dziedzic. - Kto ośmielił się zakłócić

spokój zmarłym? Co na miłość boską robi tu ten człowiek?

Inspektor zwięźle przedstawił mu sytuację.

Pani Fry uderzyła w krzyk:

- Alex! Czy znaleźliście Alexa?

- Jeszcze nie - odparł inspektor. - Najpierw musimy

zająć się Norwegiem, jego stan wydaje się poważny. Przez

tyle dni bez jedzenia i bez wody, w dodatku w takim

zimnie. Dziewczynę przynajmniej opatulono wełnianymi

kocami.

Masterson przyglądał się leżącemu bez życia Natanielo-

wi.

- O ile dobrze rozumiem, to on miał umrzeć.

Ellen, która wraz z drugim policjantem klęczała przy

Natanielu, podniosła na Mastersona zrozpaczony wzrok.

- Ale jeszcze żyje! Prawdopodobnie wyłącznie dzięki

woli przetrwania. Jego siła psychiczna jest naprawdę

ogromna, wiem o tym. Boję się tylko o jego płuca, tam

w środku było tak okropnie zimno, tak zimno...

Inspektor przerwał jej potok słów.

- Masterson, sprowadź natychmiast lekarza i am-

bulans. Sami nie zdołamy wyciągnąć stamtąd Liz.

Masterson odszedł, trochę zły, że znowu odsyłają go

z miejsca wydarzeń.

Nataniel był blady i wycieńczony, wyraziste rysy jego

twarzy wyostrzyły się teraz wprost przerażająco. Ciemne

rzęsy na tle kredowobiałych policzków wydawały się

niemal całkiem czarne. Oddychał nieprawdopodobnie

wolno - Ellen przypuszczała, że sam wyregulował od-

dech, by spowolnić funkcje organizmu. Utwierdziła się

w tym, wsłuchując się w rytm pulsu chłopaka. Uderzenia

następowały po sobie niezwykle powoli, chwilami sądziła,

że kolejne już nie nastąpi. Najwidoczniej nie tylko ona

słyszała o jodze...

Zaczęła rozcierać mu dłonie, by choć trochę go

rozgrzać. Wstrząśnięci właściciele grobowca stali bezrad-

ni, niczego nie rozumiejąc. Elien patrzyła na nich z rozpa-

czą. Starała się omijać wzrokiem Maureen, która była

eteryczną blondynką i dlatego podobała się Natanielowi...

- Czy nikt nie ma przy sobie piersiówki? Przydałoby

mu się coś mocniejszego.

Fry, zapalony myśliwy, ocknął się i sięgnął do tylnej

kieszeni.

- Oczywiście, oczywiście - wyjąkał, drżącymi rękami

usiłując odkręcić korek. - Proszę. To whisky.

Policjant wziął od niego płaską butelkę i wlał kilka

kropli do ust Natanielowi, który musiał je przełknąć.

Zachłysnął się, więc go posadzono, ale najważniejsze,

że się ocknął. Kiedy już się wykaszlał, kilka razy odetchnął

głęboko i popatrzył na nich oszołomiony, oślepiony

nagłym blaskiem słońca.

- Ellen? - spytał z niedowierzaniem. - Gdzie ja

jestem?

Ellen załkała, czując ogromną ulgę.

- Och, Natanielu, udało mi się nawiązać z tobą

kontakt, zrozumiałam, że grozi ci niebezpieczeństwo,

przyjechałam tu więc jak najprędzej. Niech Bóg błogo-

sławi twoje zdolności!

Natanieł skrzywił się raczej niż uśmiechnął.

- Gdyby nie one, nie znalazłbym się w tej sytuacji.

Wyczułem jednak, że mnie poszukujesz. Pomyśleć tylko,

że jesteś taka silna, Ellen! Wiesz, to otwiera przed nami

niesamowite możliwości!

- Dobrze, ale bardzo bym się cieszyła, gdybym na

przyszłość mogła uniknąć podobnych eksperymentów.

Wejrzenie w świat twoich myśli było... Ale, Natanielu, nie

mówmy o głupstwach. Opowiedz, co się stało!

Nataniel rozpoznał inspektora i przeszedł na angielski:

- To znaczy, że już wszystko wyjaśniliście?

- Nie wyjaśniliśmy absolutnie niczego - odparł in-

spektor. - Po prostu odnaleźliśmy was i bardzo się z tego

cieszymy.

Z szaloną prędkością nadjechał ambulans i samochód

lekarza, Liz przeniesiono do karetki. Nataniel kategorycz-

nie sprzeciwił się odwiezieniu go do szpitala. Stwierdził,

że później zajmie się sobą, na razie wystarczy mu tylko

szklanka mleka.

- Któż nosi przy sobie mleko? - roześmiał się doktor,

który odesławszy Liz do szpitala został z nimi. - Ale

dostaniesz ode mnie coś na wzmocnienie.

Po niedługiej chwili Nataniel doszedł do siebie na tyle,

że mógł sam usiąść, opierając się plecami o ścianę

grobowca.

- Gdzie jest chłopiec? Ken? - zapytał.

- Bezpieczny, w szpitalu.

- A pies?

- Nie widzieliśmy go. Ale co z Alexem?

Nataniel jednak bardziej niepokoił się o psa.

- Znajdźcie go! On potrzebuje pomocy.

- Natanielu, gdzie jest Alex? - ostro zapytała Ellen.

- Musiał tu być, bo pies warował pod grobowcem.

- Pies wcale nie poszedł za Alexem - odparł Nataniel

zmęczony. - Nie opuszczał Kena.

- Kena? Ale przecież to pies Alexa!

- To bardzo mądre stworzenie. Towarzyszy temu, kto

naprawdę kocha zwierzęta. Kiedy Maureen miała lekcje

jazdy konnej, Ken zwykle się nim zajmował.

- Ale przecież Alex i pies bardzo się ze sobą przyjaźnili

- zaprotestowała pani Fry.

- Owszem, Alex tak - wymamrotał Nataniel z za-

mkniętymi oczami. - Ale to było dawno temu...

- Ken zniknął wcześniej niż Alex - wtrącił inspektor.

Nataniel tylko się uśmiechnął. Wyglądał na całkiem

wycieńczonego, ale czegóż innego można było się spo-

dziewać?

- No, musimy wracać do domu - oznajmił pan Fry.

- Oczekujemy wizyty ciotki Alexa, może się tu zjawić

w każdej chwili.

Nataniel otworzył oczy.

- Czy ona chce zobaczyć się z Alexem?

Z ust państwa Fry wydobył się jednogłośny okrzyk.

Inspektora ogarnęła irytacja.

- Co to ma właściwie znaczyć?

- Nie pozwólcie im odejść - szepnął Nataniel ostat-

kiem sił i jakby znów zapadł w sen.

Wszyscy czekali w napięciu. Policjanci uciszyli protes-

ty państwa Fry.

- Ellen - odezwał się wreszcie Nataniel. - Pamiętasz, co

ci pisałem o "umarłym, a mimo wszystko nie umarłym"?

- Tak. Chodziło o Alexa, prawda?

- Właśnie. Kiedy trzymałem w ręku jedną z należą-

cych do niego rzeczy, zabawkę z czasów dzieciństwa,

wyczuwałem wibracje śmierci. Ale kiedy dotykałem

skarpetki, którą niedawno nosił, czułem, że on żyje.

- Ależ to się przecież nie zgadza - zdziwił się inspek-

tor. - Powinno być odwrotnie! Nie mógł przecież

powstać z martwych? Czy on żyje, czy nie? Teraz żądam

odpowiedzi.

Nataniel westchnął udręczony.

- Alex nie żyje. Nie żyje od pięciu lat.

- Co takiego? - spytał inspektor z niedowierzaniem.

- Ależ ja go widziałem na własne oczy, i to całkiem

niedawno. W ciągu ostatnich lat widywałem go kilkakrot-

nie. Nawet z nim rozmawiałem.

- Nie, wcale tak nie było. Widział pan Maureen,

przebraną za Alexa. Maureen, która w rzeczywistości ma

krótkie ciemne włosy, ale skrywa je pod jasną peruką.

Kiedy występuje jako Alex, wypycha policzki, dokleja

brwi i zakłada okulary. Ale dłużej to już niemożliwe,

Maureen bowiem staje się dojrzałą kobietą. Dobre lata

minęły, Fry. Skończyły się dochody z dziedzictwa Alexa.

Jego ciotka natychmiast rozpoznałaby Maureen.

Maureen cofnęła się, gdy padł na nią wzrok wszystkich

obecnych. Nie, nikt już nie mógłby wziąć jej za chłopca,

nie z takimi kształtami.

Nic dziwnego, że "Alex" śmiertelnie bał się dziewcząt,

pomyślała Ellen. I że Maureen nosiła tylko dziewczęce

stroje, podkreślając kontrast między dwiema rolami, jakie

grała.

- Nietrudno było powiedzieć, że Alex przebywa za

granicą albo leży w domu chory - mówił Nataniel.

- Widywało go niewiele osób, Maureen nieczęsto więc

musiała się przebierać za swego kuzyna. Jak to było,

doktorze, czy pan miał ostatnio do czynienia z Alexem?

- Nie, zerwali kontakt ze mną przed pięcioma laty.

Powiedzieli, że znaleźli specjalistę. Poza tym pani Fry,

zanim wyszła za mąż, pracowała jako pielęgniarka, mieli

więc zawsze pomoc w domu.

Ellen nie wytrzymała:

- Rozumiem, że Alex zmarł naturalną śmiercią,

ale co z nim zrobili, kiedy umarł? Gdzie jest jego

ciało?

Wzrok Nataniela jakby się zmącił.

- On jest gdzieś blisko nas, ale dokładnic nie wiem

gdzie. Czy ktoś może mi pomóc? Czuję w nogach taką

dziwną słabość.

Chętne dłonie pośpieszyły mu z pomocą, podtrzymując

wprowadziły do krypty. W grobowcu zrobiło się ciasno.

Państwo Fry usiłowali się wycofać, ale policjanci zmusili

ich, by weszli do środka.

Wewnątrz Nataniel na chwulę stanął nieruchomo. Na

jego twarzy odmalował sdę dobrze już znany Ellen wyraz,

który zawsze budził jej przerażenie. Wiedziała, że teraz

Nataniel szuka.

- Tutaj - oznajmił wscszcie, wskazując na jedną

z wielkich trumien, zawierających prochy przodków rodu

Fry.

Ellen wyszła. Nie miała już sił na nic więcej.

Usiadła na trawie. Wszyscy opuścili już grobowiec.

Rodzinę Fry wyprowadzili stamtąd policjanci. Nikt nie

odezwał się ani słowem, ale twarze niektórych wyraźnie

pozieleniały. Inspektor głośno wytarł nos. Pani Fry

płakała, ale raczej nie nad Alexem.

Ellen popatrzyła na bladą, ściągniętą twarz Nataniela.

Próbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia.

Szli ścieżką, gdy Nantaniel nagle się zatrzymał.

- Cicho! Poczckajcie!

W tym momencie zebrani skłonni już byli uwierzyć, że

Nataniel potrafi wszystko, usłuchali więc bez najmniej-

szego sprzeciwu.

- Szkoda, że nie ma z nami Kena - szepnął.

- Pies? - spytała Ellen.

- Tak. Jest bardzo blisko, ale boi się podejść.

- Czy nikt z rodziny Fry... - zaczął inspektor.

Nataniel potrząsnął głową.

- On się ich śmiertelnie boi. Jak ma na imię?

- Boy - odparł pan Fry z niechęcią.

- Idźcie przodem - polecił Nataniel. - Może teraz,

kiedy wiem, że to pies mnie wzywa, pójdzie mi łatwiej.

Już wcześniej mnie wołał, ale był zbyt wystraszony, a ja

nie mogłem zrozumieć, kto czy co to jest.

Ruszyli naprzód i zatrzymali się przy samochodach.

Państwu Fry nakazano wsiąść do jednego z nich. Usłyszeli

łagodny, wabiący głos Nataniela, a w chwilę później z lasu

wypełzło wylęknione, zabiedzone stworzenie i położyło

się przy nim na grzbiecie. Nataniel przyjaźnie przemawiał

do pieska, głaszcząc go, i zwierzę wkrótce poczuło się

bezpieczniej. Nataniel wziął je na ręce i zaniósł do

samochodu doktora. Dwie wycieńczone istoty, ledwie

trzymające się na nogach...

- Czy możliwe, by został w szpitalu, przy Kenie?

- spytał Nataniel.

Głos lekarza zabrzmiał niezwykle stanowczo, gdy

odparł:

- Myślę, że możcmy zrobić wyjątek.

- Pojedziemy teraz na posterunek - zdecydował in-

spektor. - Chcę usłyszeć wszystkie wyjaśnienia. Panie

Gard, należy się solidny obiad i panu, i psu.

Nataniel stał przy samochodzie obok Ellen, czekali na

zajęcie miejsca. Odwrócił się do dziewczyny i z udawaną

desperacją w głosie i spojrzeniu szepnął:

- Muszę do toalety!

- Jasne! - roześmiała się uszczęśliwiona tym, że

zwierzył się tylko jej. - Dzięki Bogu, że jesteś taki ludzki!

Wiesz, Batman i inni bohaterowie nie mają takich potrzeb.

- Batman nie może zdjąć spodni - z błyskiem w oku

odpowiedział Nataniel.

Kiedy Nataniel był już rozgrzany, najedzony, wykąpa-

ny i wzmocniony zastrzykami z witamin, usiedli całą

grupą w pokoju inspektora. Liz leżała w szpitalu nadal

pogrążona w głębokim śnie, wszystko jednak wskazywało

na to, że wkrótce się obudzi i tak jak Ken niczego nie

będzie pamiętała. Ustalono, że ani Ken, ani Liz nigdy się

nie dowiedzą, gdzie przebywali przez ten czas, powie się

im jedynie, że byli więzieni na dworze. Rodzina Fry

siedziała w areszcie, pan Bigby wrócił do swego pałacu ze

szkła i stali, a pies rozsiewał zarazki w szpitalnym pokoju

Kena. Chłopiec nie posiadał się z radości, że ma Boya przy

sobie i z tego powodu nadspodziewanie szybko powracał

do zdrowia.

- Dlaczego? - zachodził w głowę inspektor. - Dlacze-

go dwoje innych dzieci?

- Oczywiście po to, by ukryć prawdziwe przestępst-

wo, oszustwo z Alexem. Znaleźli się w potrzasku. Alex

musiał w jakiś sposób "umrzeć", ale nie mogli przecież

pokazać ciała biedaka, które... leżało w jednej trumnie

razem z dawno zmarłym...

Nataniel urwał i pochylił głowę. Wspomnienie było

takie przykre.

- Czy nie mogli zrobić tego tak, żeby tylko on zniknął?

Wiele dzieci ginie i nigdy nie zostają odnalezione - powie-

działa Ellen.

- Oczywiście, ale wówczas postawiono by im zarzut,

że nie dość troskliwie zajmowali się Alexem, a do tego nie

mogli dopuścić. Wynika to z cech charakteru całej rodziny

Fry. Są chciwi, bezwzględni i wszędzie robią sobie

wrogów. Czy ktoś z was słyszał, by kiedykolwiek wyrazili

się o kimś dobrze? Zwłaszcza Maureen jest agresywna

i mściwa, nie pozwala, by ktokolwiek nadepnął jej na

odcisk.

- Pisałeś, zdaje mi się, że jest łagodna i miła - nie

mogła się powstrzymać Ellen.

Nataniel popatrzył na nią i z lekkim uśmiechem

pokręcił głową. Czyżby dosłyszał w jej głosie ton zazdro-

ści?

Na moment jednak poczuła jego dłoń ściskającą ją za

ramię w uspokajającym, poufałym geście, mówiącym "ty

i ja", który sprawił jej wiele radości.

- To prawda, właściciel dworu i Bigby toczyli wieczny

spór - przypomniał jeden z policjantów, który najwidocz-

niej zaczął dostrzegać logiczne powiązania w całej tej

sprawie.

- Właśnie. W Bigby'ego, z uwagi na jego czarnoksięs-

kie zapędy, nietrudno było uderzyć. Państwo Fry po-

stanowili jednym strzałem położyć dwie kaczki i przy

okazji zarobić na jeszcze kilka ładnych lat życia w luksusie.

Gdyby Bigby'ego zaczęto podejrzewać o porywanie

dzieci i wykorzystywanie w jakiś straszny sposób w magi-

cznych praktykach, największy wróg dziedzica zostałby

wyeliminowany. Gdyby na przykład w trzy kolejne

czwartki znikało jedno dziecko, nikt nie powziąłby

podejrzeń, że jedno z nich wyróżnia się czymś niezwyk-

łym. Istotne było wybranie odpowiednich dzieci. Liz

odbiła chłopca Maureen, a wszyscy wiemy, jakim upoko-

rzeniem może to być dla młodej dziewczyny. A Ken

i Maureen nie cierpieli się nawzajem, Ken jej nienawidził

za to, że okrutnie traktowała zwierzęta, przede wszystkim

psa Boya, źle odnosiła się też da koni. Sama przyznała, że

kiedyś w szkółce jeździeckiej przywołał ją do porządku.

Nataniel otarł twarz dłońmi, wyraźnie ciągle jeszcze nie

odzyskał formy. Ellen nie spuszczała z niego wzroku, ale

on nie patrzył w jej stronę, pochłonięty opowiadaniem.

- Starannie wszystko zaplanowali - podjął. - Naj-

pierw porwali Kena, "tego zarozumiałego smarkacza",

jak nazywała go Maureen. Ich celem nie było nigdy

wyrządzenie krzywdy żadnemu z dzieci, chcieli je tylko

wypożyczyć. Kena, głęboko uśpionego, umieszczono

w krypcie...

- Poczekaj chwilę - poprosiła Ellen. - Jak sobie

radzili z dożylnym kamieniem i narkotycznymi zastrzy-

kami?

Uf, jej angielski, gdy przychodziło do bardzdiej facho-

wych terminów, okazywał się taki marny!

- Pani Fry jest przecież dyplomowaną pielęgniarką

- wyjaśnił inspektor.

Znów zaczął mówić Nataniel:

- Narkotyki były niezbędne, aby dzieci opoeiadały

później o czarodziejskiej podróży w przestworzach i in-

nych dziwacznych wizjach.

- Ależ to mogło wyrządzić im krzywdę - uniósł się

Masterson. - Mogli się przecież uzależnić od narkotyku.

- Nie - zaprzeczył lekarz. - To była tylko prosta

mieszanka rozmaitych ziół, takich, jakimi kiedyś w daw-

nych czasach posługiwały się czarownice, lub ich niegroź-

nych zamienników. Dawka też nie była specjalnie silna.

Ironią losu można nazwać to, że właśnie pan Bigby podał

im przepis na tę mieszankę w czasie, bardzo zresztą

krótkim, kiedy między sąsiadami panowały stosunki

przyjacielskie.

- Tak, tak - mruknął Nataniel. - No cóź, w na-

stępny czwartek zniknąć miał "Alex". Oczywiście

Maureen tylko zamknęła psa w grobowcu, a sama

wróciła do domu. Pies miał istotne znaczenie, planowa-

no wykorzystać go później. Następnego dnia jednak,

kiedy przyszli go nakarmić, wymknął się i nie zdołali

zwabić go z powrotem. W trzeci czwartek napadli Liz,

wracającą do domu z potańcówki, i ułożyli ją na

polowym łóżku sąsaadującym z łóżkiem Kena. Jak

zaplanawano, nieudolne symbole - kość kurczęcia

z kawałeczkami skóry - naprowadziły myśli mieszkań-

ców miasteczka na tajemne stowarzyszenie i pana

Bigby.

W następny czwartek postanowili spreparować naj-

ważniejszy dowód przeciwko Bigby'emu. Podczas sabatu

zaaranżowanego gdzieś w okolicy pies miał zostać złożo-

ny w ofierze i odnaleziony następnego dnia. Nie wiem, jak

państwo Fry wyobrażali sobie taką czarną mszę, ale

podejrzewam, że i tym razem byłoby to coś bardzo

odległego od profesjonalizmu. Nic jednak się nie udawa-

ło. Nie mogli złapać psa, uciekał, gdy tylko się zbliżali.

Kiedy nie czuwał pod kryptą, w której leżał jego jedyny

przyyaciel Ken, krążył po lesie. A potem zjawiłem się ja

i napędziłem im strachu. Nie wiedzieli, kim jestem, nie

bardzo wierzyli w maje zdolności jasnowidza, ale podczas

odwiedzin we dworze nie zachowałem należytej ostrożno-

ści i powiedziałem im o "umarłym, a mimo wszystko nie

umarłym"...

- No właśnie - pokiwał głową inspektor. - Czuł

pan ciemność, pustkę i wuibracje śmierci, kiedy trzymał

pan w ręku starą zabawkę Alexa. Ale skarpetka, którą

nosił niedawno... W rzeczywistości należała do Maure-

en, prawda?

- Tak właśnie było. Dlatego też miałem wrażenie, że

jest o jedno dziecko za dużo. Tak naprawdę było czterech

właścicieli przedmiotów, które mi dano, abym skontak-

tował się z trojgiem dzieci.

- A propos kontaktu... - przerwala mu Ellen.

- Pisałeś, że jedno być może nie żyje, oczywiście

chodziło tu o Alexa, drugie leżało pogrążone w śpiącz-

ce, to musiał być Ken, bo z trzecim nie udało ci się

nawiązać absolutnie żadnego kontaktu, a to nie mógł

być nikt inny niż kompletnie pozbawiona fantazazji,

nudna Liz.

Nataniel uśmiechnął się.

- Ona właśnie należy do rodzaju ludzi całkowicie

pozbawionych zdolności pozazmysłowych. Nie da się ich

wprowadzić w trans hipnotyczny ani wywrzeć wpływu

w żaden inny sposób.

- Czy ty posługugusz się hipnozą?

- Nie, nigdy. Nie wiem nawet, czy to potrafię, jakoś

nie miałem ochoty próbawać.

Cisza, jaka zapadła w pokoju, świadczyła aż nadto

wymownie, że zdaniem wszystkich zebranych poradziłby

sobie z tym bez trudu. A Ellen zmarszczyła czoło.

Przypomniała sobie, jak nad rzeką koło starego zajazdu

zmusił ją, by opowiedziała mu o swym przeżyciu z dzie-

ciństwa. Jak zakręciło jej się w głowie, gdy na nią spojrzał,

jak miękko, monutonnie brzmiał jego głos. Może z jego

strony było to podświadome działanie, ale jeśli to nie

hipnoza, to co to mogło być?

Nataniel znów zaczął mówić.

Kiedy odwiedziłem pana Bigby, natychmiast się

zorientowałem, że nie ma on nic wspólnego z kidnapin-

giem, ale chciałem spotkać pozostałych członków taj-

nego stowarzyszenia. Gdy opuszczałem jego dom, zoba-

czyłem wychodzącego z lasu pana Fry ze strzelbą na

ramieniu. Próbował zastrzelić psa, ale nie zdołał go

odnaleźć. Musieli porzucić plany o złożeniu psa w ofie-

rze i zamiast tego skoncentrować się na mnie. Tym

razem mieli więcej szczęścia. Przeczytałem list, który

napisałem do Ellen, i wszystko zaczęło mi się układać

w całość: lęk przed wizytą ciotki, wrogość w stosunku

do osób zamieszanych w sprawę, podobieństwo miedzy

Maureen i Alexem. Ponieważ wiedziałem, że w okoli-

cach ścieźki kryje się coś osobliwego, wróciłem tam, by

przyjrzeć się stacji pomp, której pani Thompson nie

zdążyła mi opisać. Powiedziała tylko: "To nie jest stacja

pomp, naprawdę nie zorientował się pan, co to jest?",

kiedy zadzwonił telefon. Wcześniej niezbyt dokładnie

przyjrzałem się budowli, skupiałem się bowiem na do-

cierających do mnie sygnałach, których nie mogłem

rozszyfrować. Teraz się nad tym zastanowiłem i po-

stanowiłem przyjrzeć się jej jeszcze raz przed udaniem

się na spotkanie z magami i czarownicami.

Byli tam także państwo Fry, by przygotować powrót

Kena. Od samego początku bowiem planowali prze-

trzymanie dzieci tylko przez jakiś czas i uwalnienie ich

w kolejną czwartkową nac z głowami pełnymi czarodziej-

skich wizji. Liz miała zostać wypuszczona jutro rano. Alex

jednak nigdy nie miał się odnaleźć, Ciało chłopca leżało

zamknięte w trumnie, nikomu nie przyszłoby do głowy

by go tam szukać. Jego zniknięcie miało pozostać zagad-

ką, której rozwiązanie znali tylko pan Bigby i jego

sprzysiężeni.

- Aha - powiedział inspektor. - A to by oznaczało, że

opiekunowie Alexa jeszcze przez kilka lat zarabialiby niezłe

grosze, zawiadując jego majątkiem. Bo przecież upływa

dużo czasu, zanim osobę zaginioną uzna się za zmarłą.

- Właśnie. Ale posłuchajcie, co było później... Kiedy

przyszedłem do krypty, państwo Fry się ukryli. Zorien-

towałem się właśnie, jakim celom służy budynek, kiedy

zaatakowali mnie od tyłu. Nie sprawdzili nawet, czy

jeszcze żyję, związali mnie tylko i zostawili. Żebym umarł.

Ellen jęknęła.

- Że też nie zorientowałeś się, że są w pobliżu

- zdziwił się Masterson.

- Wyczułem, że coś jest nie w porządku - odparł

Nataniel. - Ale skoncentrowałem się na grobawcu, na

tym, co może kryć się za drzwiami. Przez następne dni

starałem się zachować przytomność. Słyszałem, jak za-

glądają do Liz. Wyczuwałem także bliskość Alexa, ale

wśród tak wielu zmarłych... Raz usłyszałem psa pisz-

czącego pod drzwiami, nawiązałem z nim kontakt, myślą

oczywiście. Dlatego tak chęinie dzisiaj przybiegł. Ale sił

mi ubywało i kiedy już zaczynałem tracić świadomość,

usłyszałem wołanie Ellen. Próbowałem odpoeiedzieć, ale

bałem się, że to się nie uda. Taki byłem słaby, uderzenie

w głowę bardzo mi zaszkodziło.

- Phi! - parsknął doktor. - Nigdy jeszcze nie spot-

kałem osoby, która zachowałaby taką kondycję po sześciu

dniach całkowitego postu. W dodatku bez wody! Jak ci

się to udało?

- To tylko kwestia zwolnienia rytmu organizmu

- wyjaśnił Nataniel.

- Tylko! - wykrzyknął doktor. - Wiem, że jogowie

i fakirzy to potrafią, ale... No cóż, właściwie to dość

oczywiste, że i ty to umiesz.

- Czy nadal chciałbyś spotkać się z członkami tajem-

nego sprzysiężenia? - spytał inspektor.

- Nie, to głupota - oświadczył Nataniel. - Oni się

bawią w gry towarzyskie.

- Myślę, że nieźle się wystraszyli i zrezygnują z całej tej

działalności.

- Tak, Bigby powiedział, że nie ma zamiaru brać

w tym udziału.

- A bez niego cały pomysł legnie w gruzach - pokiwał

głową inspektor. - Dzięki Bogu!

Wszyscy widzieli, jak bardzo zmęczony jest Nataniel,

rozeszli się więc, przyrzekając, że nie będą w przyszłości

nadużywać jego nazwiska. Nie życzył sobie rozgłosu, nie

chciał, by dodatkawo obciążały go błahe kłopoty innych

ludzi i zwariowane prośby o wróżby na przyszłość.

Gotów był pomóc tyłko w sprawach, gdy chodziło o życie

lub zdrowie psychiczne.

Poza tym, dodał w zamyśleniu, czeka go prywatne

zadanie, trudne, nadludzkie zadanie, na które musi zebrać

siły...

Zebrani papatrzyli na niego ze zdumieniem, ale Nata-

niel zagłębił się w swój własny świat i zapomniał, że nie

jest sam.

Tajemnicze zadanie, o którym Nataniel tak często

wspominał, rozpalało coraz bardziej ciekawość Ellen.

Wydawało się jednak, że przed nikim nie chce zdradzić

żadnych szczegółów, nawet przed nią.

No, zaczyna popadać w nieskromność, stawia wyma-

gania i wyobraża sobie nie wiadomo co. Dlaczego akurat

ona miałaby cieszyć się szczególnymi przywilejami?

Ale czy nie właśnie z tego powodu odczuwała taką

dumę? Dlatego, że Nataniel wybrał ją na swoją powier-

nicę, na najlepszego przyjaciela? Dlatego czuła się trosze-

czkę urażona jego powściągliwością, jeśli chodziło o stoją-

ce przed nim wielkie zadanie.

Nie miała pojęcia, jak wiele musiałby jej wyjaśnić,

zanim mógłby w ogóle zacząć o tym mówić.

Ellen i Nataniel wrócili do hotelu. Ellen bardzo się

cieszyła, że wszystko tak dobrze się skończyło, i właściwie

dawno już pogodziła się z faktem, że Nataniel coś przed nią

ukrywa. Cieszyła się także na wspólny powrót do domu

samolotem następnego dnia i rozumiała, że jest zbyt zmęczo-

ny, by jeszcze chwilę z nią porozmawiać, ale mimo to...

Kiedy rozstawali się w hotelowym westybulu, ogar-

nęło ją przykre, niczym nieuzasadnione uczucie wewnęt-

rznej pustki.

ROZDZIAŁ IX

Ellen akurat ułożyła się w łóżku, kiedy zadzwonił

hotelowy telefon.

W słuchawce rozległ się głos Nataniela, tak zmieniony,

że Ellen wystraszyła się nie na żarty.

- Ellen? Czy możesz do mnie przyjść? Do mojego

pokoju, jak najprędzej!

- Oczywiście! Daj mi tylko dwie minuty na ubranie!

Czego mógł od niej chcieć, co miała na siebie założyć,

jak wyglądała? Właśnie wzięła prysznic, była więc czysta,

ale instynktownie wyczuwała, że jej wygląd w tym

momencie nie ma znaczenia. W głosie Nataniela brzmiały

zbyt poważne tony..

Kiedy onieśmielona weszła do jego pokoju, zabaczyła

go leżącego na łóżku i wstrząsanego dreszczami. Wy-

chudzona twarz była ściągnięta, pod oczami kładły się sine

cienie, ciemne włosy lepiły się do spoconego czoła.

- Och, mój drogi! - zawołała Ellen wystraszona. - Co

ty zrobiłeś, co się stało?

- Nic, ja...

Jak to często się zdarza z ludźmi, którzy bardzo się

o kogoś boją, Ellen zaczęła od wyrzutów:

- Powinieneś się zgodzić, żeby zabrali cię do szpitala,

ty uparciuchu! Mogłeś nabawić się zapalenia płuc albo

wstrząsu mózgu, albo...

- To nic takiego - przerwał jej zniecierpliwiony. - To

tylko reakcja. Ja... ja... Te ciemności, Ellen, nienawidzę

ich, chcę, żeby wokół mnie zawsze było światło i życie, ale

ciągle muszę poruszać się w półmroku. Zamknęli mnie

w ciemnaści, razem ze... zmarłymi... Ellen, zostań przy

mnie, ty przyniosłaś mi słońce i światło, potrzebuję cię,

tak bardzo cię potrzebuję...

Chwycił jej rękę i przysnął do swego policzka. Ellen

ukłękła przy łóżku i objęła jego drżące ramiona. Nataniel

uniósł się na łokciu, przywarł do niej jeszcze mocniej,

jakby chciał zaczerpnąć od niej woli życia.

Uczucie pustki i niepokój dręczący Ellen odeszły.

Wiedziała, że jego strach nie ma nic wśpólnego ze

zwyczajnym lękiem przed ciemnością. Przywykł do nocy,

do śmierci, ale uwięzienie w ciemnicy, odcięcie od

ukochanego słońca, to musiało być dla niego straszne,

okrutne!

- Natanielu! - błagała ze łzami w oczach. - Połóż się

i spróbuj odpocząć! Posiedzę przy tobie, bo dobrze wiem,

co czujesz. Rozumiem cię, mój drogi, serce mi się ściska

z bólu, kiedy pomyślę, co musiałeś tam przeżywać.

Pamiętaj, że twoja dusza na moment wstąpiła we mnie.

Przez krótką chwilę poczułam, co musisz znosić.

Nataniel położył się i patrzył na dziewczynę siedzącą

u jego boku. Czule otarł łzy spływające jej po policzkach.

- Tak, byłem wtedy z tobą, Ellen. Ty i ja...

Patrzyła, jak przymyka ocz gwałtowne drżenie

wstrząsające całym ciałem stopniowo ustaje. Obserwowa-

ła jego twarz, przypoinniała sobie, jak wyglądał, kiedy

znaleźli go w krypcie, brudnego, z tygodniowym zaros-

tem, który zaczął już mięknąć i skręcać się, z zaczer-

wienionymi oczami i popękanymi wargami... Teraz był

czysty i świeżo ogolony, ale tamtego widoku nigdy nie

wymaże z pamięci. Ellen trzymała go za rękę, starając się

myśleć o słońcu, cieple i samych jaśnych stronach życia,

i chciała te myśli przekazać Natanielowi.

Zobaczyła, że chłopak uśmiecha się z zamkniętymi

oczami, a uścisk wokół jej dłoni staje się mocniejszy.

- Naprawdę to potrafisz, Ellen - szepnął. - Dziękuję

ci, kochana, że jesteś. Że istnieje na ziemi człowiek,

któremu otwarcie mogę okazać, co czuję. Nigdy nie

miałem przyjaciela. I dziękuję, że przybyłaś!

Nie wiedziała, czy chodzi mu o jej przyjazd do Anglii,

czy też o to, że znalazła się teraz w jego pokoju.

Powoli uspokajał się, aż wreszcie rytm oddechu zdra-

dził, że usnął. Ellen patrzyła na jego niezwykle piękną

twarz i z lękiem, szybko i lekko, jakby czyniła coś

zakazanego, obrysowała palcem jej kontury. Czyżby

Nataniel się uśmiechnął?

"Nataniel jest bardzo silny", powiedział kiedyś Rikard

Brink. "Ale też łatwo go zranić".

Tak, zawsze ufała psychicznej sile Nataniela, ale teraz

miała okazję poznać i jego słabe punkty. Różnił się od

superbohaterów o kamienaym wyrazie twarzy, którzy szli

przez ogień i wodę, przeszywani pięćdziesięcioma kulami,

i nie umierali. Nataniel był żywym, wraużliwym człowie-

kiem, nie pozbawionym ludzkich słabości.

Puściła jego rękę. Wiedziała, że potrafi odbierać jej

stany i nastroje.

A o tym, co do niego czuła, Nataniel nie może się za nic

dowiedzieć.

Nikt jednak nie mógł zabronić jej wpatrywania się

w jego fascynującą twarz.

Kiedy następnego dnia siedzieli w samolocie, wszystko

wydawało się jasne i łatwe, gawędzili ze śmiechem,

wspominali podróż samochodem przez Anglię. Ellen na

wszelki wypadek zażyła tabletkę przeciw chorobie loko-

mocyjnej, bo postanowiła skosztować zaproponawanego

przez stewardesę drinka. Okazał się dla niej stanowczo

zbyt mocny. Puszyste chmurki chwilami przesłaniały

widok na Morze Północne, ale oni świetnie bawili się we

własnym towarzystwie. Jakby zapomnieli o tym, co było

już za nimi i co jeszcze ich czekało; żyli wyłącznie

teraźniejszością. Gdyby zobaczył ich teraz Rikard, w jed-

nej chwili by zrozumiał, jak bardzo pragną oderwać się od

złych wspomnień.

- Podoba nai się twoje imię, Natanielu. Długie i nie-

zwykłe, ale piękne. Zwłaszcza dlatego, że ty je nosisz.

- A ja lubię, kiedy je wymawiasz - uśmiechnął się

z czułością. - W twoim głosie jest tyle ciepła.

Czy to takie dziwne? pomyślała Ellen, ale nic nie

powiedziała.

Zaśmiała się.

- Cieszę się, że nie nazywasz się Ffrem tak jak twój

brat. Równie dobrze tobie mogło przypaść to imię.

Efrem... nie, to niemożliwe! Albo Manasse...

- Ha! - wykrzyknął Nataniel. - Mam stryja, który nosi

imię Manasse. Kiedyś poznasz wszystkie te dziwaczne

biblijne imiona, powszechne w rodzinie mego ojca.

Naprawdę miałem szczęście, że nie przypadło mi nic

gorszego niż Nataniel.

- Pasuje do ciebie - przyznała Ellen: - Kiedy je

pierwszy raz usłyszałam, przypuszczałam, że jesteś gar-

batym, bezzębnym starcem.

Nataniel roześmiał się tak głośno, że ludzie zaczęli się

na nich oglądać.

- Ale w rodzinie twojej matki nie nadaje się takich

imion?

Nataniel spoważniał.

- Nie, w rodzie mojej matki...

- To trochę niezwykły ród, wspominałeś o tym

kilkakrotnie.

- Trochę niezwykły! Dziewczyno, nie wiesz nawet

o czym mówisz! Ich imiona... Sporo wśród nich ekscent-

rycznych. Co powiesz na takie, jak Kolgrim, Tancred,

Tristan, Dominik, Villemo, Ulvhedin, Vendel, Shira,

Heike, Vinga, Tula, Tova, Saga, żeby wymienić tylko

parę.

- Hm - mruknęła zaskoczona Ellen. - Rzeczywiście

nie są wyjęte z Blblii...

I znów wybuchnęli śmiechem. Potrafili śmiać się razem

i to właśnie, zdaniem Ellen, było takie wspaniałe. Razem.

Za oknem pojawiło się już wybrzeże Norwegii, wrócili

więc do rzeczywistości.

- Ellen, muszę wybrać się do domu, zobaczyć z matką,

czasami obojgu nam potrzebna jest rozmowa, ona żyje

trochę odizolowana od swojej rodziny, a ja jestem jednym

z nich. Matka bardzo kocha swego męża, między nią

a większaścią jej przybranych synów panują przyjacielskie

stosunki, ale od czasu do czasu musi złapać trochę wiatru

w skrzydła i wtedy zawsze myśli o Ludziach Lodu,

o wspólnocie, jaka panuje między nami. Nic nie ma

przeciwko głębokiej religijności w domu mego ojca,

uważa bowiem, że jest szczera, prawdziwa. Oprócz, rzecz

jasna, pobożniści Efrema, która bardzo ją draźni. Ale...

sama rozumiesz.

- To prawda, doskonale ją rozumiem. Musi bardzo

tęsknić za bliższym kontaktem z tobą lub kimś z krew-

nych.

- Tak właśnie jest. Posłuchaj, czy mogłabyś przyje-

chać pociągiem do Valdres? W poniedziałek w południe

wyjdę po ciebie na stację w Fagernes. Czy to ci od-

powiada?

Ellen, miotana między strachem przed powtórnym

ujrzeniem okolic, gdzie spotkały ją tak stsaszliwe przeży-

cia, a chęcią przebywania z Natanielem, spytała z powąt-

piewaniem:

- Może powinniśmy to zlekceważyć?

- Sama wcale tak nie uważasz.

- Nie wiem.

- Czy chcesz, aby przez całe życie dręczyła cię niepew-

ność, co naprawdę cię wtedy spotkało? Pamiętaj, że

potrafię uwolnić od przykrego napięcia i ciebie, i tamto

miejsce.

Ellen westchnęła.

- Dobrze - zgodzala się wreszcie. - Ale nie chcę ci

jeszcze bardziej dokuczać.

- Ty mi nie dokuczasz.

No cóż, w każdym razie dokucza to mnie, pomyślała

zmęczona i zrezygnowana.

Życie w jednej chwili bardzo się skomplikowało.

Nagle przestała być pewna, czego naprawdę chce. Naj-

lepiej o wszystkim zapomnieć.

- Posłuchaj, Natanielu...

- Co chciałaś powiedzieć?

- Czy chciałbyś być zwyczajnym człowiekiem? Prag-

niesz utracić tę swoją... moc?

Zamyślił się, zaskoczony.

- Nie, ależ skąd, nie wyobrażam sobie życia bez niej!

Za nic na świecie nie chcialbym być zwykłym śmiertel-

nikiem.

- Ale przecież jej nienawidzisz?

- Rikard określa zwykle moje nastawienie jako mi-

łość-nienawiść, sama z pewnością to słyszalaś, i chyba ma

rację. Moja moc daje mi także wiele radości, Ellen. Szkoda

jedynie, że ty masz okazję zetknąć się tylko z jej ciemnymi

stronami.

Ellen zadowoliła ta odpowiedź.

- Miałam nadzieję, że chcesz zachować swoją siłę

- uśmiechnęła się. - Ona jest częścią ciebie.

Nataniel skrzywił się lekko.

- To znaczy, że bez ngej jestem nikim?

- Och, nie, wcale tego nie powiedziałam - odrzekła

Ellen z przekonaniem. Pochyliła się nad torbą, chcąc

ukryć rumieniec, jakim oblały się jej policzki.

Nagle Nataniel oświadczył:

- Nie, nie mogę już dłużej odkładać przeczytania listu.

Rano wręczył mi go portier w hotelu.

- Pewnie, czytaj - powiedziała zdumiana i troszeczkę

urażona Ellen. - Nie mam zamiaru ci przeszkadzać.

- Wiem, chociaż najchętniej przeczytałbym go w sa-

motności.

- A ja przez cały czas nie daję ci spokoju? Odwrócę się

do ściany i spróbuję się zdrzemnąć. A ty sobie czytaj!

Nie mógł nie zauważyć obrażonego tonu i cienia

smutku w jej głosie.

- Ależ, Ellen! Naprawdę nie wiesz, kto jest nadawcą?

- Skąd mogę wiedzieć? Na pewno jakaś jasnowłosa,

eteryczna... O, nie!

Całkiem o tym zapomniała! To był jej iist, ten, który

wysłała, gdy zarzucił jej przesadną oschłość.

- Oddaj mi to! - zażądała i zabrała mu list.

Ale reakcja Nataniela ją zdumiała. W niepojęty sposób

koperta znów znalazła się w jego rękach.

- On należy do mnie! - stwierdził z uporem dziec-

ka. - Napisałaś go do mnie i nie możesz mi go teraz

odebrać.

- Owszem, napisałam nie wiedząc, że tak prędko się

spotkamy. Są tam fragmenty, których nie powinieneś

czytać - starała się przemówić mu do rozsądku.

- Właśnie dlatego muszę to przeczytać. Tak mało

o tobie wiem, Ellen.

- Myślałam, że potrafisz dostrzec wszystko - powie-

działa cicho.

- Nie, nie potrafię. Mogę wyczuć silne przeżycia,

napięcia, ale o twoim codziennym życiu nie wiem nic.

I przestań już mówić o eterycznych blondynkach, wymyś-

liłem to, aby zwiększyć dystans między nami. Nie mam

żadnego ideału. Czy mogę wreszcie przeczytać list?

- No to czytaj już, ale tyle w nim bzdur. Pisałam to

późnym wieczorem, a wtedy nie zawsze myśli się trzeźwo.

- Właśnie te bzdury chcę przeczytać.

Umilkli, Nataniel oddał się lekturze. Ellen siedziała

sztywno, napięta. Starała się przywotać w pamięci całą

treść listu, ale w większości składał się on z urywanych

opowieści o jej życiu. Wtedy, wieczorem, w ciepłym

świetle lampy, miała ochotę wszystko mu opisać, ale teraz

wydało jej się to śmieszne. Sporo też opowiedziała mu

o swych wielkich planach na przyszłość, o tym, co pragnie

uczynić dla ludzkości, jakże dziecinne musi się mu to

wydawać! Pęknie ze śmiechu, czytając o jej infantylnym

idealizmie.

Pamiętała też o dwóch zdaniach, które pragnęła jakimś

cudem wymazać z listu. Pozostawała nadzieja, że nie rzucą

mu się w oczy.

Pierwsze brzmiało: 'Wydaje mi się, że trochę źle zro-

zumiałaś mój związek z Royem. Powiedziałam Ci, że dałam mu

wszystko, co tylko miałam do dania, ale to nieprawda, bo

musiałam chyba mieć przeczucie, że spotkam kogoś innego, kto

będzie znaczył dla mnie więcej.'

Fatalne zdanie, zwłaszcza w połączeniu z innym, co

prawda występującym pod koniec listu:

'O, jakże bym chciała, żebyś nie wiedział, co się z nami stanie,

wszystko byłoby o niebo łatwiejsze!'

Osobno - całkiem niewinne zdanka, czytane razem

- katastrofa!

Nataniel złożył zapisane arkusiki. Ellen ośmieliła się

zerknąć na niego ukradkiem. Tak, zauważył je! Siedział

pobladły, z zaciśniętymi wargami, wpatrując się w pust-

kę.

Samolot zaczął podchodzić do lądowania, Ellen za-

tkały się uszy.

Nataniel coś powiedział.

- Co mówiłeś? - zawołała Ellen, gestem dając mu do

zrozumienia, że na chwilę ogłuchła.

- Telefonowałem rano do Rikarda. Będzie czekał na

Fornebu, na lotnisku.

Pokiwała głową, ale informacja wydała jej się dość

niejasna. Czy Rikard wyjdzie tylko po Nataniela? Czy po

oboje?

Nie, na pewno na lotnisku prędko się pożegnają. I tak

chyba będzie najlepiej. Musi mieć czas, żeby o nim

zapomnieć.. Kiedy spotkają się następnym razem, jej

stosunek do Nataniela nie będzie już tak gorący.

Samolot wylądował, wstali i ruszyli do wyjścia. W koń-

cu znaleźli się przy schodach. Nareszcie znowu na

norweskiej ziemi! Przygoda dobiegła końca.

- Natanielu, kim jest Linde-Lou?

Przystanął, hamując tym samym całą kolejkę cisnącą się

do schodów. Odwrócił się na moment w stronę Ellen,

a jego twarz wyrażała najszczersze zdumienie, jakie

dziewczyna kiedykolwiek widziała.

Nataniel zorientował się, że tamuje ruch, i zaczął

schodzić w dół, ale kiedy oboje znaleźli się na dole, złapał

ją mocno za rękę i szybkim krokiem ruszył w stronę

terminalu.

- Co ty wiesz o Linde-Lou? Pewnie wczoraj mówiłem

przez sen?

- Nie, wcale nie. Poznałam go.

Znów stanął jak wmurowany.

- Ty... spotkałaś... Linde-Lou?

- Tak. Kiedy próbowałam nawiązać z tobą kontakt

telepatyczny, zadzwonił telefon i...

- Mów dalej!

- Wyrwał mnie z transu, czy jak to nazwać, i wtedy się

poddałam. Tak mi było przykro.

- I co potem?

- Potem on przyszedł. Musiałam nie zamknąć drzwi

na klucz, choć niemal pewna jestem, że to zrobiłam,

w każdym razie on nie zadzwonił ani nie zapukał, tylko

nagle stanął w korytarzu i powiedział, żebym spróbowała

jeszcze raz. Mówił, że mnie potrzebujesz.

- Jak wyglądał?

Ellen nie mogła się pozbierać. Nataniel musiał chyba

wiedzieć, jak wygląda Linde-Lou, byli przecież przyjaciół-

mi. A może Linde-Lou był oszustem zagrażającym Nata-

nielowi?

To niemożliwe, miał takie dobre oczy.

Ruszyli podziemnymi korytarżami lotniska.

- Był młody. Wyglądał na ubogiego, miał jasne włosy,

ładny chłopak, ale te nieprawdopodobne oczy...

- Dziękuję, to mi wystarczy!

Nataniel pociągnął Ellen za sobą. Był ogromnie wzbu-

rzony, poznawała to po każdym jego ruchu.

Kiedy czekali na swoje bagaże i przechodzili przez

odprawę celną, nie odezwał się ani słowem. Ellen czuła się

nieszczęśliwa, ale nie śmiała zapytać, dlaczego tak się

rozgniewał. Czy był zły na nią, czy na tego Linde-Lou?

Wyszli do wielkiego hallu, tam czekał już na nich Rikard.

- Dobrze was widzieć w formie - zaczął, ale urwał

spostrzegając ściągniętą twarz Nataniela i pobladłą Ellen.

- Rikardzie, musimy porozmawiać we trójkę. Natych-

miast!

- Możemy pójść do restauracji.

- Doskonale!

Ellen nie czuła się ani odrobinę głodna, ale poszła

z nimi. Zamówiła tylko filiżankę herbaty.

Kiedy już ich obsłużono, Nataniel przerwał milczenie.

- Rikardzie, Ellen widziała Linde-Lou! Odwiedził ją

i poprosił, żeby przyszła mi z pomocą!

Rikard długo siedział nic nie mówiąc.

- Linde-Lou? - spytał wreszcie z niedowierzaniem.

- Ellen spotkała Linde-Lou? Rozmawiała z nim?

- Mówi, że był ładnym, ale zwyczajnym chłopakiem.

- Ależ... przecież tylko twoja matka Christa i ty

możecie...

- No właśnie!

- Wybaczcie, że zapytam - wtrąciła się Ellen lekko

zagniewana. - Ale kim jest Linde-Lou?

Nataniel odwrócił się do niej zdenerwowany.

- Bardziej na miejscu jest pytanie, kim ty jesteś, Elien!

- Przestań wreszcie mówić zagadkami - poprosiła.

- Mam już tego dosyć.

Rikard westchnął.

- Linde-Lou to opiekun Nataniela.

- Wiem, sam mi o tym powiedział. Ale nie wydawał

się wcale starszy od Nataniela, raczej wręcz przeciwnie.

- Jest o wiele, wiele starszy. Lande-Lou umarł sześć-

dziesiąt lat temu!

Ellen poczuła krew napływającą jej falą do twarzy.

- Niemożliwe - oświadczyła.

- Owszem, i tylko Christa i Nataniel mogą go zoba-

czyć. Kiedyś próbował ukazywać się zwykłym ludziom,

ale oni widzieli tylko przerażający obraz, zmarłego Lin-

de-Lou. Ty zobaczyłaś go żywego.

Ellen w oczach zakręciły się łzy.

- On był takim wspaniałym chłopcem. Z oczu biła mu

dobroć całego świata.

- Tak, Linde-Lou to uosobienie dobroci, dlatego

odgrywać będzie niezwykle istotną rolę w walce z Ten-

gelem Złym.

- Z kim?

- Nic jej nie mówiłem - mruknął Nataniel. - Znamy

się tak krótko.

Całe życie, pomyślała Ellen. Ta rozmowa całkiem

wyprowadziła ją z równowagi. Czyżby naprawdę zoba-

czyła upiora?

- Linde-Lou nie jest zwykłym upiorem - powiedział

Nataniel, jakby wypowiedziała swoją myśl na głos. - On

także jest jednym z Ludzi Lodu, a jak ci już wspomniałem,

to niezwykły ród. Nazwijmy go duchem, bęziemy bliżsi

prawdy.

Ellen siedziała w milczeniu, wstrząśnięta, nie wiedzia-

ła, jak ma się do tego odnieść. Czy z powściągliwością

osoby wszystkowiedzącej zaakceptawać to, co oni mówią,

czy też okazać sceptycyzm i zaprotestować?

Zanim zdążyła się na cokolwiek zdecydować, Nataniel

powiedział ze spokajem, który nie wróżył nic dobrego:

- Myślę, że czas najwyższy, abyś opowiedziała nam

o skandalu w twojej rodzinie, Ellen.

- Co takiego? Ach, to. Ale to przecież nie ma żadnego

związku z...

- Mów!

Ellen zaczęła się wykręcać.

- To takie okropne!

- Wiem, że nie chcesz zdradzać tajemnic innych ludzi,

ale to bardzo ważne - powiedział Nataniel. - Kogo

dotyczy ten skandal?

Ellen spuściła wzrok. Zabaczyła, że rozlała herbatę na

obrus. Cała ona, im bardziej jej zależy, żeby dobrze

wypaść, tym bardziej się wygłupi.

- To mój dziadek... nie, nie chcę o tym mówić!

Rikardawi, inspektorowi policji, przyzwyczajonemu

do rozwiązywania zagadek, zaświtało w głowie.

- Nazywasz się Ellen Knutsen. Czy kiedykolwiek

zastanawiałeś się nad tym, Natanielu? Ona nazywa się

Ellen Knutsen!

- No tak, już to mówiłeś - odparł Nataniel, nie

rozumiejąc, o co chodzi Rikardowi.

- Czy imię Knut jest tradycyjnym imieniem w rodzinie

twego ojca? I imiona rozpoczynające się od E?

Ellen zmarszczyła czoło.

- Owszem. Mój ojciec nosi imię Knut, tak samo

nazywał się jego dziadek.

- A między nimi imiona na E. Na przykład Erling.

Ellen pokraśniała.

- Czy od zawsze nazywaliście się Knutsen? - wypalił

Rikard.

- Ojej - szepnął Nataniel. Teraz i on zrozumiał.

- Nie - odparła Ellen cichutko.

- Czy po tym skandalu rodzinnym zmieniłaś nazwisko

na nowe, od imienia twego ojca?

- Nie, to moja babcia, matka ojca, wzięła nazwisko po

swym teściu. On, ojciec mojego dziadka, też się nazywał

Knut. Ale jakie to ma znaczenie?

- Twoja babcia, matka twego ojca... - powiedział Rikard

z naciskiem na każde słowo. - Twoja babcia wzięła nazwisko

po swoim teściu, by ukryć się przed swoim mężem, twoim

dziadkiem, kiedy zaczął się przeobrażać? Czy tak było?

Ellen straszliwie pobladła.

- Tak, to prawda.

Nataniel pochylił się bliżej Ellen.

- To znaczy, że wasze właściwe nazwisko powinno

brzmieć Skogsrud, prawda? A twój ojciec urodził się

w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku?

Ellen tylko kiwała głową, nie była w stanie wydusić

z siebie ani jednego słowa.

Rikard poderwał się z krzesła.

- Muszę zatelefonować do Andre. Czy macie dzisiaj

wolny wieczór? Oboje?

- Właściwie to nie - odparł Nataniel. - Ale mogę się

o to postarać.

- Ja też - szepnęła Ellen.

- A twoi rodzice? Zwłaszcza ojciec.

- Nie wiem. Przypuszczam... przypuszczam, że tak.

Co...?

Rikard zadzwonił z budki w pobliżu ich stolika.

Zostawił drzwi otwarte i podczas rozmowy patrzył na

nich przez cały czas.

- Andre? Możesz zakończyć poszukiwania. Znaleźliś-

my brakujące ogniwo... Właśnie! Skogsrud. Ellen Skogs-

rud, siedzi teraz z Natanielem i ze mną... Tak, wieczorem

przyjedziemy do Lipowej Alei, dobrze by było, żeby

wszyscy stawili się w komplecie.

Nataniel odwrócił się do Ellen i z promiennym

uśmiechem wyciągnął do niej rękę.

- Witaj wśród Ludzi Lodu!

Spędzili fantastyczny wieczór w Lipowej Alei.

Nataniel, który miał zamiar pojechać do domu zoba-

czyć się z Christą, zamiast tego zabrał ją i Abla do Lipowej

Alei. Nie zastał żadnego ze swych przyrodnich braci,

prawie wszyscy się pożenili i mieszkali gdzie indziej.

Rikard przywiózł swoją rodzinę, Vinnie i córkę Tovę,

nieszczęśnicę, która była radością i światłem ich życia.

Zebrali się więc wszyscy, była nawet Mari, akurat

bowiem przyjechała na tydzień w odwiedziny z całą swoją

liczną rodziną.

Rodzice Ellen z początku bardzo sceptycznie odnosili

się do tej wizyty. Nigdy nie słyszeli o żadnych krewnych

noszących nazwisko Ludzie Lodu. Ale z oczu córki bił

taki entuzjazm, że zrozumieli, jak wielkie ma to dla niej

znaczenie. Poddali się więc i, wprawdzie niechętnie, ale

założyli wizytowe stroje.

Drogę opisano im dokładnie, ale odnalezienie adresu

w plątaninie małych uliczek Baerum nie należało do

najłatwiejszych. Dotarli jednak na miejsce, spóźnieni

zaledwie o dwie minuty.

Jakież powitanie ich czekało!

W Lipowej Alei wprost roiło się od wnuków Vetlego

Voldena. Przy wjeździe na dziedziniec dworu dzieci

rozwiesiły girlandy kwiatowe i wielką płachtę z napisem

WITAJCIE. Każdą literę wymalowały innym kolorem,

a ponieważ wszystkie dzieci popełniają zawsze ten sam

błąd i nie pamiętają, że żółtego z daleka nie widać,

wyglądało to jak WITACIE. Nikomu jednak to nie

przeszkadzało.

Tyle ludzi! Z tyloma trzeba się przywitać! Wszyscy

zgromadzili się wokół Ellen i jej rodziców. Ellen poznała

brzydką, starą damę o cudownie łagodnych oczach, która

nosiła imię Benedikte. Z jej synem Andre rozmawiała

przez telefon, miał w sobie tyle zapału, a i w rzeczywistości

okazał się równie sympatyczny. Był ojcem Rikarda,

a Rikarda przecież dobrze znała.

Matka Nataniela okazała się doprawdy czarującą oso-

bą. Jak to możliwe, by kobieta już niemłoda zachowała

tak olśniewającą urodę? Był też mężczyzna o imieniu

Vetle, jego żona, Francuzka, miała olbrzymi tempera-

ment. Uściskała Ellen i ucałowała w obydwa policzki.

Pani nosząca imię Mali musiała chyba być żoną Andre, uff,

nie, Ellen nie mogła ich wszystkich spamiętać. Rodzeń-

stwo Jonathan, Mari i Karine z małżonkami, Joachim

Gard był mężem Karine, a ponadto przyrodnim bratem

Nataniela, to zaczynało robić się coraz bardziej zawiłe.

Ojciec Nataniela, Abel, oj, tyle starszy od swej żony, ale

też miły.

Dziewięcioro wnuków Vetlego zlało jej się w jedno.

Wyróżniał się spośród nich tylko najmłodszy, Gabriel, syn

Karine. Bratanek Nataniela. Chłopiec o poważnych,

mądrych oczach, które z uwagą obserwowały Ellen.

W salonie Lipowej Alei zebrała się naprawdę wielka

gromada ludzi.

Dzieciom pozwolono także wziąć udział w uroczysto-

ści, bo nie były już maluchami, wszystkie skończyły

dziesięć lat.

Knut Knutsen Skogsrud był kompletnie oszołomiony.

Nie mógł pojąć, że nagle ma tak wielką rodzinę, i to jaką!

Andre jednak wyciągnął drzewo genealogiczne i udowod-

nił pokrcwieństwo. Tak, Knut potwierdził, że jego

nieszczęsny ojciec nosił imię Erling, a dziadek - Knut.

Wiedział nawet, że prababka miała na imię Emma.

Wszystko się zgadzało, a Mali z dumą stwierdziła, że jest

jego najbliższą krewną, ona i jej syn Rikard. Ellen i Rikard

rzucili się sobie w objęcia uradowani z odkrycia łączących

ich tak bliskich więzów krwi.

Ellen za ich plecami zerkała ukradkiem na tablice

genealogiczne, aby stwierdzić, jakie pokrewieństwo łączy

ją z Natanielem... O, chyba sięgało aż XVI wieku!

Bardzo ją to uspokoiło.

Knut opowiedział, że jego stara matka nadal żyje,

i cieszył się, że będzie mógł jej o wszystkim opowiedzieć.

Nie pochodziła z rodu Ludzi Lodu, ale z całą pewnością

zainteresuje ją nowina.

- To znaczy, że teraz możemy dodać do naszego

nazwiska "z Ludzi Lodu"? - spytał Knut ze śmiechem.

Był wysokim, postawnym mężczyzną o nieco nerwowych

ruchach. To, jak powiedział, pozostałość po ciężkich

czasach dzieciństwa, kiedy to razem z matką musiał

ukrywać się przed ojcem.

- Tak, tak, możecie nazywać się "z Ludzi Lodu"

- pokiwał głową Andre. - Ale nie używamy tego

nazwiska na co dzień, poza tym zastrzeżone jest ono dla

tych, których łączą z rodem więzy krwi. Ci, którzy weszli

do rodu poprzez małżeństwo, nie mogą się nim po-

sługiwać.

Po kolacji, kiedy największe podniecenie trochę opad-

ło, Skogsrudom opowiedziano co nieco o dziejach Ludzi

Lodu.

Ellen siedziała nieruchomo, zasłuchana.

Z Natanielem miała niewielki kontakt, usadowiono go

bowiem dość daleko od niej, ale zbytnio jej to nie

przeszkadzało, bo od każdego tutaj promieniowało tak

wiele serdecznego ciepła. Knut postanowił, że wrócą do

nazwiska Skogsrud; ogromnie się ucieszył, gdy poznał

przyczynę okrutnego postępowania swego ojca Erlinga

i dowiedział się, że przemiana w złego, niegodziwego

potwora nastąpiła wyłącznie za sprawą złego dziedzictwa.

Tak, widzieli wszak starą Benedikte i młodziutką Tovę,

i zrozumieli rozpacz całego rodu.

Vetle, który zetknął się ze strasznym Pancernikiem,

Erlingiem Skogsrudem, w Hiszpanii, nie opowiedział

jednak wszystkich szczegółów. Nie zdradził, jak bestia

wetknęła opancerzoną rękę w jego kryjówkę i niemal go

stamtąd wyrwała. Nie dowiedzieli się także, że Erling

Skogsrud prawdopodobnie wciąż żyje i jest jednym

z najwierniejszych sług Tengela Złego. Poznają prawdę

później, z czasem, o ile okaże się to konieczne.

Spotkanie przeciągało się, tak wiele mieli sobie do

opowiedzenia, a i tak zdołali przedstawić zaledwie ułamek

historii rodu. Ale Knut i jego rodzina zabrali ze sobą do

domu przepisane na czysto kroniki Ludzi Lodu, by

w spokoju poznać historię rodu z wszystkimi szczegóła-

mi.

Rozstali się w znakomitych humorach, wymieniwszy

adresy i telefony i umówiwszy na kolejne spotkanie

w niedługim czasie. Ellen ledwie zdołała pożegnać się

z Natanielem, zmierzali bowiem każde w swoją stronę,

a osoby, które miały im towarzyszyć, czekały.

Spotkają się jednak już w poniedziałek...

Jeśli ona, Ellen, będzie miała dość odwagi. Chwilami

chciała tego, chwilami nie.

Wiedziała jednak, że w końcu się zdecyduje. Nie mogła

przecież zbyt długo nie widzieć Nataniela.

W całym zamieszaniu nie wyjaśniono szczegółowo

zadania, jakie czeka Nataniela, powoli jednak Ellen

zaczynała się domyślać.

Kiedy siedziała z tyłu w samochodzie za zajętymi

rozmową rodzicami, przeszył ją dreszcz.

Słyszała wszak o wybranym, tym, na którego czekał

przez wieki cały ród Ludzi Lodu. Wszystko wskazywało

na to, że jest nim właśnie Nataniel.

Serce ściskało jej się z lęku o niego. Ciągle jeszcze znała

zaledwie cień tego, o którym wszyscy mówili: Tengela

Złego. Ale i to wystarczyło, by chłód przenikał ją do

szpiku kości na samą myśl o nim i o wrażliwym,

delikatnym Natanielu.

CZĘŚC III

SPRAWIEDLIWI

Wołanie niemych głosów, które wrażliwa Ellen usły-

szała w dzieciństwie, miało swój początek w znanej

historii z dawnych czasów. Dramatyczne zdarzenia roze-

grały się w końcu XVIII wieku w Bjorgo w Valdres.

Ich przebieg, miejsce, a także niektóre okoliczności

zostały nieznacznie zmienione.

ROZDZIAŁ X

Ellen do tey pory kojarzyła swą znajomość z Natanie-

lem z przepiękną pogodą i blaskiem słońca, ale, niestety,

gdy pociąg toczył się ku środkowi jednej z najpiękniej-

szych dolin Norwegii, nad ziemią zawisła ciężka warstwa

chmur, przesłaniając cały widok.

Niech to licho, chciałam przecież pokazać Natanielowi,

jak pięknie jest w Valdres, zdenerwowała się Ellen.

W dodatku zerwał się wiatr, a drobny deszcz siekł

brzozy rosnące wzdłuż torów.

Moje włosy, pomyś1ała nieco spanikowana. Nie lubią

deszczu ani wilgoci, skręcają się wtedy jak same chcą,

burząc staranną fryzurę. Co powie Nataniel?

Uczepiła się myśli o włosach, żeby choć na krótką

chwilę oderwać się od dwóch naprawdę trapiących ją

trosk: spotkania ze strachem z czasów dzieciństwa,

a przede wszystkim od swych uczuć do Nataniela.

Jak zdoła udawać obojętną, tak aby jej nie przejrzał? Nie

potrafił wprawdzie czytać w myślach, ale doskonale

odgadywał nastroje innych ludzi. Z każdym dniem było jej

coraz trudniej, uczucia bowiem mają przykry zwyczaj

rozkwitania podczas rozłąki. To niesprawiedliwe, niespra-

wiedliwe! On wiedział o niej wszystko, a ona o nim - nic.

Ellen gniewnym ruchem zgarnęła tekturowy kube-

czek, papierek od czekolady i okruszki chleba i wrzuciła

wszystko do kosza na śmieci. Chwiejąc się ściągnęła

walizkę z półki nad siedzeniem. Właściwie jej skromny

bagaż zmieściłby się w niedużej torbie podróżnej, ale

w przyzwoitych hotelach łaskawiej patrzono na gości

z eleganckimi walizami, sprawiła sobie więc walizkę za

osiemdziesiąt koron, która próbowała udawać kilkakrot-

nie droższą. Wątpiła jednak, by ktoś z personelu dał się

nabrać, hotelarze umieją odsiewać ziarno od plew.

Jak zwykle podniosła się za wcześnie i jeszcze przez

kilka minut musiała stać przy drzwiach wagonu, przy-

trzymując walizkę, zanim pociąg się zatrzymał.

Ludzie Lodu... Tak wiele o nich myślała przez ostatnie

dni. Wczytywała się w kroniki rodu z szeroko rozwartymi

oczami. Czy to wszystko była prawda, czy też kolejni

potomkowie przez tyle wieków snuli wciąż te same

fantazje?

Ona i jej ojciec z jednakowym zapałem przystąpili do

lektury i musieli tak zaplanować czytanie, by nie wy-

dzierać sobie poszczególnych tomów z rąk. Oboje byli tak

samo zdumieni i tak samo zafascynowani. Matka Ellen

także zaglądała do ksiąg, ale nie traktowała ich z taką

śmiertelną powagą jak mąż i córka.

W miarę lektury rosła sympatia Ellen i jej ojca do

nowych krewnych. Ellen coraz bardziej lubiła Rikarda

Brinka. Widziała młodą Tovę, a miłość i troska, jaką

Rikard i Vinnie otaczali nieszczęśliwą córkę, poruszyła ją

do głębi.

Zrozumiała, że główną cechą wszystkich Ludzi Lodu,

ich znakiem szczególnym, jest głębokie poczucie więzi,

wspólnota wewnątrz rodu i wzajemna miłość. A także

miłość do wszystkich żywych stworzeń, do najsłabszych,

do zwierząt i całej przyrody.

Jakie to niesprawiedliwe, że taki wspaniały ród prze-

śladowało zło!

Ale w którejś z ksiąg przeczytała, że to właśnie wisząca

nad Ludźmi Lodu odwieczna groźba przyczyniła się do

rozkwitu ofiarności i wzajemnego zrozumienia. Z pewno-

ścią Tengel Zły nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.

Jeśli oczywiście w ogóle się w to wszystko uwierzy.

Ellen na razie traktowała historię Ludzi Lodu jak inte-

resującą sagę.

Ale co myśleć o Linde-Lou?

Czyżby był projekcją ogromnej siły myśli Nataniela?

Choć pizecież i Nataniel, i Rikard tak się zdziwili, gdy

się okazało, że ona widziała Linde-Lou. Nie pojmowali,

jak to możliwe, by ujrzała chłopaka, który nie żyje od

sześćdziesięciu lat.

Ellen zadrżała na samo wspomnienie.

Nareszcie poćiąg zatrzymał się z gwałtownym szarp-

nięeiem. Ellen, odzyskawszy równowagę, złapała bagaż

i odetchnęła głęboko. Znów miała się spotkać z Natanie-

lem!

Na stacji zaraz do niej podszedł i wziął walizkę, nie

poświęcając nowemu nabytkowi Ellen ani odrobiny

uwagi. Wyglądał na zadowolonego, takie przynajmniej

Ellen odniosła wrażenie, ale nie śmiała w to wierzyć.

W Lipowej Alei prawie się do niej nie odzywał, choć,

prawdę mówiąc, niewielkie miał na to szanse. W takiej

gromadzie!

Nataniel pod krótkim białym trenczem nosił brązowy

sweter polo i jasne spodnie z zamszu. Ellen ubrana była

w jasnoniebieskie spodnie i kurtkę z mocnego, odpornego

materiału, odpowiednią na taką okazję. Żywiła jednak

nadzieję, że wyjaśnienie całej tajemnicy przebiegnie

w miarę spokojnie.

Nataniel ani słowem nie wspomniał o włosach, które

otaczały teraz twarz dziewczyny niczym karbowana chmura,

zapytał tylko, czy zabrała ze sobą płaszcz od deszczu. Ellen

odpowiedziała lekkim skinieniem głowy. Rozkojarzona,

oczywiście zapomniała o wyjęciu go jeszcze w pociągu.

- Uszy do góry, Ellen - uśmiechnął się Nataniel. - To

nie będzie aż tak niebezpieczne.

Wcale nie o tym myślałam, odpowiedziała w duchu

dziewczyna. Po prostu działa na mnie twój zniewalający

urok, jestem pewna, że stracę całą pewność siebie.

Ellen nie uświadamiała sobie, jak bardzo sama jest

pociągająca. Zwracała na siebie uwagę niebieskimi oczami

i białymi zębami kontrastującymi z opaloną twarzą w ob-

ramowaniu ciemnych kędziorów, chłopięco szerokimi

ramionami i kształtnym biustem, wąską talią i młodzień-

czo rozkołysanymi biodrami. Fakt, że nie była idealną

pięknością, skrywała bijąca od niej ogromna radość życia

i - o ile można sobie pozwolić na uszczypliwość - długie

spodnie. Nogi Ellen były bowiem bardziej proste i mocne

niż elegancko długie.

Dziwiło ją początkowo, że inne dziewczęta nie pożera-

ją Nataniela wzrokiem, zrozumiała jednak, że jego uroda

"ogółowi" musi wydawać się zbyt niecodzienna. Ją samą

pociągał on nieprawdopodobnie, ale nie musiało to

znaczyć, że wszystkie dziewczyny padną przed nim na

kolana. Prawdę mówiąc, była z tego raczej zadowolona.

Nataniel zaprowadził ją do zamówionego wcześniej

pokoju w hotelu i zaprosił na obiad. Ellen z całych sił starała

się jeść ładnie i elegancko i właśnie dlatego, że tak bardzo

chciała wywrzeć dobre wrażenie, zalała się zupą i zasypała stół

okruszkami chleba. Nataniel uśmiechał się do niej pogodnie,

swobodnie prowadząc rozmowę, ale Ellen przez cały czas

czuła się nieswojo. Miała bolesną świadomość, że jej uczucia

zostały rozpoznane, a Nataniel jest tym wyraźnie wzburzony.

Wreszcie odważyła się odezwać:

- Twoja matka jest taka cudowna! Nigdy nie spot-

kałam piękniejszej kobiety.

Rozjaśnił się słysząc te słowa, ale i dlatego, że Ellen

wreszcie w ogóle coś powiedziała.

- To prawda, ale też i w jej żyłach płynie krew, jaką

niewielu wśród Ludzi Lodu może się poszczycić.

- Tak? Nie dotarłam jeszcze tak daleko. Czytam teraz

o przygodach Villemo.

- Naprawdę nie doszłaś dalej?

- A jak myślisz, ile da się przeczytać przez dwa dni,

zwłaszcza gdy ojciec wyrywa z rąk kartki?

Nataniel roześmiał się szczerze.

- No, to jeszcze dużo przed tobą. Myślę, że możesz się

nieźle wystraszyć.

- Przyznaję, że próbowałam zajrzeć do fragmentów,

gdzie pisze się o tobie, ale ich nie znalazłam.

- Na razie nie ma tam o mnie zbyt dużo, bo każdy sam

musi spisać swoją opowieść, ja mam ją jeszcze w brudno-

pisie. Poza tym niewiele dotychczas przeżyłem. Ale moja

matka... i jej matka, Vanja...

Nataniel westchnął, przytłoczony myślami. Ellen wy-

dawało się, że pod nosem mruknął coś o czarnych aniołach

i demonach nocy, ale uznała, że się przesłyszała.

- Matka bardzo cię polubiła - rzekł Nataniel już głośno.

- Powiedziała, żebym kiedyś przywiózł cię do domu...

Och, tak, pomyślała Ellen. Bardzo tego chcę! Nataniel

jednak zaraz brutalnie rozwiał jej nadzieje:

- Ale to oczywiście niemożliwe. Musimy się spieszyć

i jak najprędzej skończyć z tą historią, żeby nasze drogi

mogły się rozejść na dobre.

Czy wolno w taki sposób niszczyć nastrój dnia? Ellen

posmutniała, ale postanowiła wziąć się w garść. Jeśli on

potrafi traktować to tak lekko, to ona nie może być gorsza.

- A jak się miewa Efrem? - spytała nienaturalnie

wesołym głosem. - Twój brat pozbawiony poczucia

humoru, któremu się wydaje, że jest siódmym synem

siódmego syna? To musi być dość trudna kombinacja.

- Rzeczywiście - westchnął Nataniel. - No cóż, Efrem

się stacza. Próbujemy mu pomóc, ale on tylko się złości, że

wtrącamy się w jego życie. On przecież jest największy.

Nietykalny. O, jakie to tragiczne! Kiedy ktoś czczony jest

przez ludzi niczym święty i sam wierzy, że został zesłany

przez Boga, choć wcale tak nie jest, na dłuższą metę staje

się nie do zniesienia. Zwłaszcza gdy jest tak słaby jak

Efrem. Prawi kazania o ogniu piekielnym, a jego ulubione

bóstwa to butelka i on sam, czci je w przybytkach o bardzo

złej sławie. Dobrze, że mój dziadek tego nie dożył, to on

go zachęcał do kaznodziejstwa.

- Czy nie lepiej by było, żeby wszyscy, łącznie z Efremem,

dowiedzieli się, żz to ty jesteś siódmym synem siódmego syna?

- Żebym z kolei ja został świętym? O, nie, dziękuję!

Rozgłosiliby to po całym kraju i obwołali nie wiadomo

kim, a ja nie mam na to czasu! Czeka mnie niczwykle

trudne zadanie i ono jest najważniejsze. Ale jeśli już

skończyłaś, to proponuję, żebyśmy zabrali się do dzieła

jeszcze dziś po południu. Musimy się spieszyć.

Ellen wstała od stołu i mocno otuliła się kurtką, jakby

chciała ochronić się przed czymś niewidzialnym.

To przypominało trochę wizytę u dentysty albo wygła-

szanie mowy przed liczną publicznością. Człowiek chętnie

podejmuje się zadania i myśli sobie: E, tam! jeszcze do tego

daleko. Z początku nie wydaje się to wcale straszne, ale

kiedy nadchodzi wyznaczona pora, zlewają go zimne poty.

Wyznaczona pora nadeszła.

Było pół do piątej, gdy wjechali samochodem na

główną drogę. Ze świstem mijały ich wozy niecierpliwych

turystów, sprawiających wrażenie, że chcą jak najprędzej

zostawić za sobą przepiękną okolicę. Niskie chmury

czyniły dzień jeszcze smumiejszym, Ellen ze strachem

myślała o zmierzchu. Żałowała, że nie zaprotestowała

przeciwko wyruszeniu jeszcze tego samego popołudnia.

Rankiem wszystko wydaje się jaśniejsze i łatwiejsze.

Ale przecież Nataniel pragnął pozbyć się jej jak

najszybciej...

- Jak to wyglądało? - spytał teraz. - Czy ta dolina

znajdowała się daleko od leśnej drogi, na której po raz

pierwszy doświadczyłaś uczucia czegoś strasznego?

- Kawałek - odparła Ellen. - Chyba biegłam całkiem

na oślep. Potem zorientowałam się, że znacznie bliżej były

jakieś domy, ale pędziłam dalej, w dodatku pod górę...

Musiałam być bliska postradania zmysłów.

Zapatrzyła się w nadjeżdżające z przeciwka samochody.

Cudownie było skupić uwagę na czymś tak zwyczaj-

nym jak samochody. To odsuwało złe myśli, przynajmniej

w pewnym stopniu. Ellen siedziała z dłońmi zwiniętymi

w pięści i stopami mocno wciśniętymi w podłogę.

- Odpręż się, Ellen - powiedział Nataniel łagodnie.

- Twoja reakcja wówczas była całkiem naturalna. Znałem

kiedyś osobę, którą w lesie ogarnął paniczny lęk, za-

błądziła i wydawało jej się, że schodzi w dół strumienia,

w dolinę, a tymczasem przez cały czas szła pod górę

i ocknęła się dopiero na bezleśnym szczycie.

- Czy to możliwe?

- Możliwe. W panice traci się rozsądek. I tak właśnie

stało się wtedy. Mogłaś równie dobrze biec przez pola,

łąki i domy, nawet drogi, w ogóle ich nie zauważając.

Ellen kiwała głową w zamyśleniu, pocierając dłońmi

kolana.

- Już dobrze, dobrze, uspokój się - prosił Nataniel.

- Będę przy tobie przez cały czas. To ja przyjmę na siebie

najmocniejszy cios.

- Czy ty wiesz, czego byłam świadkiem? - spytała

zaskoczona.

- Nie, ale brałem udział w podobnych historiach,

ostatnio w pewnym zajeździe...

- No tak - prędko powiedziała Ellen. Wolała do tego

nie wracać. - Czy dużo wyjaśniłeś takich zagadkowych

historii o duchach?

- Nie nazywam tego historiami o duchach - odparł.

- Zawsze mówię, że trafiłem do miejsc, w których zaszły

wstrząsające wydarzenia. Nie, nie było ich tak wiele.

W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto

tajemnica, o której wyjaśnienie mnie proszono, miała

całkiem naturalne wytłumaczenie.

- Sądzisz, że to, co przeżyłam, także da się w ten

sposób wyjaśnić?

Zerknął na nią z ukosa.

- Ponieważ chodzi o ciebie... Nie! Jestem pewien, że

przeżyłaś coś, co wydarzyło się w dawnych czasach.

Pewien jestem również, że nikt inny tego nie wyczuł.

- No a ty?

- Ze mną to zupełnie inna sprawa. Ja prawdopodob-

nie wyczuję to przez skórę.

Dłonie Nataniela pewnie spoczywające na kierownicy

wydawały się takie ciepłe i silne. Jeśli on się nie boi, to

chyba i ona nie musi?

Powodowana nagłym impulsem pogładziła dłonią

czarną błyszczącą skórę tablicy rozdzielczej.

- Dlaczego to zrobiłaś? - uśmiechnął się Nataniel.

Nie mogła wyznać mu prawdy: że jest taka szczęśliwa,

ponieważ siedzi w jego samochodzie, że kocha ten

samochód, ponieważ należy do niego, Nataniela, że

samochód wydaje jej się małym domkiem, w którym oni

dwoje przebywają tak blisko siebie.

- Skóra jest taka gładka - powiedziała tylko.

Szybkie, zdumione spojrzenie Nataniela i uśmieszek

błąkający się na ustach wprawił ją w zmieszanie.

- Tutaj! - zawołała nagle. - Właśnie gdzieś tutaj

weszłam w las. Tyle tu nowych domów, których wtedy

nie było, ale jestem pewna, że to gdzieś w pobliżu.

Samochód miękko zahamował na poboczu.

- Na pewno tutaj? Przecież tu nie ma żadnej drogi.

- Ale chyba możemy się rozejrzeć? Piechotą. Jestem

pewpa, że to było dokładnie tutaj.

Pokręciwszy się w kółko przez dobrych dziesięć minut,

musieli wresżcie przyznać, że "dokładnie tutaj" Ellen jest

nieco na wyrost. Nigdzie nie było widać żadnej drogi, ale

też i trudno zrekonstruować wspomnienie przeżycia

sprzed dwunastu lat.

Wsiedli do samochodu, nie wiedząc, co robić dalej,

kiedy Ellen przyszedł do głowy pomysł, by odszukać

miejsce, w którym po swej dzikiej ucieczce wyszła

wreszcie na główną drogę.

Nataniel przystał na jej propozycję i jechali dalej aż do

momentu, kiedy Ellen - trzeba przyznać trochę niepewnie

- powiedziała "stop". Nerwowym ruchem wytarła spoco-

ne dłonie o spodnie.

Nataniel dostrzegł ten gest.

- Jesteśmy na właściwej drodze - stwierdził spokoj-

nie. - Szosa numer trzydzieści pięć, w stronę Gjovik.

Ellen ani drgnęła, jakby wcale nie miała zamiaru

wysiadać. Ujął ją za rękę.

- No, chodź - powiedział, a Ellen poczuła, jak jego

siła poprzez dłonie spływa w jej ciało.

- Ależ... czy jesteś pewna, że to było właśnie tutaj?

- zdziwił się Nataniel, kiedy wysiedli z samochodu.

- Absolutnie! Tym razem nie mam najmniejszych

wątpliwości.

- Ale... To znaczy, że musiałaś minąć tory kolejowe!

Nic o tym nie mówiłaś.

Ellen zdziwiona rozejrzała się dokoła. Stali teraz dość

wysoko, widok rozciągał się na kilometry. Pod nimi

w dole biegły tory.

- To zupełnie nieprawdopodobne! - zakrzyknęła.

- W ogóle tego nie pamiętam, a przecież musiałam...

musiałam przejść przez stację, Natanielu! I nie widziałam

żadnej stacji, przysięgam!

- Znów ta panika - mruknął Nataniel.

Ellen nie była tego wcale taka pewna. Może kryło się za

tym coś więcej? Ale co - tego nie potrafiła powiedzieć,

przemilczała więc swoje wątpliwości.

Odetchnęła głęboko i powiedziała stanowczo:

- Chodź, wjedziemy na tę ścieżkę. To tutaj wyszłam.

Będziemy musieli przebyć tę drogę "od tyłu", ale nic

innego nie wymyślimy.

Początkowo Ellen kroczyła pewnie, jakby zmierzała ku

określonemu celowi. Potem jednak zaczęła się wahać.

- Zdumiewające - oświadczyła wreszcie.

- Co takiego?

- Musiałam zabłądzić... Ale nie, to na pewno ta droga.

Nie pojmuję...

- Czego nie pojmujesz? - pytał Nataniel cierpliwie.

- Głowę bym dała, że były tutaj małe niskie domki.

Wiem, bo właśnie wtedy doszłam do siebie i przytomnie

spojrzałam na świat. Próbowałam się zorientować, gdzie

jestem... Dlatego wiem tak dokładnie, że tu właśnie

wyszłam. Ale gdzie się podziały te domy? Powinny tu być!

- Może je zburzono?

Ellen podniosła głowę i popatrzyła na czubki drzew.

- A te świerki? Wyrosły takie wielkie przez dwanaście

lat? Niemożliwe! Jeden z domów stał dokładnie w miejs-

cu, gdzie teraz rośnie to drzewo.

- Niewiele wiem o tempie wzrostu świerków, ale ten

olbrzym to na pewno nie młodzieniec. To rzeczywiście

dziwne, Ellen. Pójdziemy jeszcze trochę, może wpad-

niemy na właściwy trop?

- Dobrze. Zejście w dolinę jest kawałek dalej, zaczyna

się...

Urwała. Wyszli z lasu i stali przed wielką łąką, za którę

rozciągała się dolina zamknięra stromymi zboczami. W jednej

chwili szary letni wieczór rozweseliły barwne polne kwiaty.

- Nie - szepnęła Ellen. - Nic nie rozumiem. Tu nie

było żadnej łąki, tylko bagniska i las, a to, co widzisz przed

nami, było kiedyś ugorem.

- Widocznie w ciągu ostatnich dwunastu lat zlik-

widowano go i zasiano łąkę.

- Możliwe, ale popatrz na wioskę! Tam w dole, w tym

lasku na prawo, po raz pierwszy ogarnęło mnie to uczucie

lęku i zmusiło do ucieczki. Czy widzisz to co ja?

Nataniel pokiwał głową zamyślony.

- Wybrałaś całkiem idiotyczną drogę, dlaczego bieg-

łaś aż tu na górę? Musiałaś minąć nie tylko linię kolejową,

ale także szosę numer sześćdziesiąt, nie mówiąc już

o wielu dużych gospodarstwach!

- Ale ja niczego nie zauważyłam, Natanielu, niczego!

Jedynie las, mokradła, pustkowia i tylko kilka małych

szarych chałup, których już nie ma. Co to ma znaczyć?

Nataniel patrzył na nią z powagą. Wyraz jego oczu

zdradzał, że w głowie zaczęło mu świtać straszliwe

podejrzenie.

- To niemożliwe - powiedział do siebie.

- O czym myślisz? - spytała Ellen pobielałymi war-

gami.

- Czy naprawdę mogło tak być? - Nataniel cały czas

głośno myślał. - Prawdą jest, że mnie może się to

przytra6ć. Ale Ellen? Nieprawdopodobne!

- Przestań mnie straszyć!

- Ale przecież ona też pochodzi z Ludzi Lodu... A nie

mam odrobiny wątpliwości, że jest to właśnie to miejsce.

Wiesz, co myślę? - zwrócił się wreszcie do dziewczyny.

- Sądzę, że kierując się w to miejsce po drodze przeszłaś

w całkiem inne czasy. Musiałaś się przenieść w okres,

kiedy to się naprawdę wydarzyło. Cofnęłaś się o sto lat,

może nawet więcej, nie wiem dokładnie. Jeśli mogłaś

zobaczyć Linde-Lou, mogłaś doświadczye niepojętych

przeżyć i tutaj. Te domy, które widziałaś, nie były duże?

- Małe, takie jak najstarsze chaty, które zachowały się

po dziś dzień.

- Nie widziałaś torów kolejowych - mówił zamyślony

- ani budynku stacji, ani żadnych innych domów, ani

szosy. Może dlatego, że tego tu wówczas nie było? To

znaczy było, ale przesłonięte dla twoich oczu. Widziałaś

wszystko tak, jak wyglądało kiedyś.

- Chcę wracać do domu - poprosiła Ellen żałośnie.

Nie słuchał jej, zatopiony we własnych myślach.

- Coś musiało się wydarzyć tu, w tej dolinie. I na drodze

przez las, daleko stąd. Sądzę, że nieszczęśnicy wplątani w tę

historię przywiedli cię tutaj, abyś im pomogła...

Wołanie niemych głosów.

Ellen, wrażliwa Ellen o gorącym sercu. Gnana po-

trzebą niesienia pomocy wszystkim cierpiącym.

Fale wibracji jej dobroci i miłosierdzia docierały aż do

świata duchów.

Spotkali się wzrokiem, te same myśli krążyły im po

głowie. Gdyby tylko Nataniel wyciągnął rękę i w geście

pociechy pogładził ją po policzku, momentalnie, bez

wahania, rzuciłaby mu się w ramiona.

Nie zrobił tego jednak. Był silniejszy niż ona, pod

każdym względem.

Ellen zapatrzyła się w dolinę, z której wyszła jako dziecko.

Miejsce budziło grozę. Wysokie, strome, niedostępne zbocza,

zbudowane z poszarpanych skał i obluzowanych kamieni.

- Teraz nie słyszę żadnego wołania - powiedziała ze

zdziwieniem.

- Ja także o tym myślałem. I ja nic nie słyszę, niczego

też nie wyczuwam. Żadnego strachu, żadnej atmosfery

zła. Tylko spokojne wyczekiwanie, jak gdyby ktoś czegoś

się spodziewał...

Tak, i Ellen tak to odbierała. Potajemne czekanie.

Nataniel podniósł głowę.

- No, znów zaczyna padać, a ja zostawiłem płaszcze od

deszczu w samochodzie. Poczekaj tutaj, zaraz je przyniosę.

Ellen skinęła głową. Przed nią rozciągała się prześlicz-

na łąka, zejście do doliny było oddalone o jakieś pięć-

dziesiąt metrów. Nie wyczuwała, aby groziło jej jakieś

niebezpieczeństwo.

Nataniel zniknął w lesie dzielącym ich od szosy. Ellen

zadarła głowę, wystawiła twarz na pieszczotę lekkich,

miękkich kropli deszczu.

Ogarnęła ją osobliwa słabość...

Może lepiej nie patrzcć tak w górę.

Nagle zmarszczyła brwi. Gwałtownie opuściła głowę.

Zaparło jej dech w piersiach.

- Natanielu! - spróbowała zawołać, ale spomiędzy

warg wydobył jej się zaledwie żałosny pisk.

Zakończyło się potajemne oczekiwanie. Ellen zro-

zumiała, że to obecność Nataniela powstrzymywała do-

tychczas owo straszne, które miało się stać. Teraz, kiedy

Nataniel odszedł, Ellen, którą duchy prosiły kiedyś

o pomoc, została sama na ich terytorium.

Wokół niej zaczęły wyrastać kłujące krzaki, tak że

musiała usunąć się na bok. Łąka zniknęła, na jej miejscu

rosły teraz spragnione słońca świerki, z bagniska tu

i ówdzie wyzierały olbrzymie głazy.

Drzewa i ktzewy popychały ją naprzód, coraz bardziej

przesłaniając drogę, którą odszedł Nataniel. Ellen mogła

posuwać się tylko w głąb doliny. Opierała się, ale

przesuwały ją do przodu, wyrastały za jej plecami i popę-

dzały, aż wreszcie znalazła się w dolinie. Rozdzierającym

krzykiem przywoływała Nataniela.

Z oddali, jakby z innego świata, dobiegło ją jego

zrozpaczone wołanie:

- Ellen!

Więcej już go nie słyszała. Była sama w odległym,

dawno minionym czasie.

A wokół niej rozbrzmiewały tylko potworne, dzikie,

pełne skargi okrzyki duchów.

ROZDZIAŁ XI

Gdy Ellen zrozumiała, że nie może powrócić do

Nataniela i do teraźniejszości, straciła nad sobą panowa-

nie. Uciekała w dół, coraz dalej w głąb doliny, jedyną

drogą, jaka się przed nią otwierała. Krzyk nie opuszczał jej

ani na moment, biegł razem z nią po skałach.

Nie chcę wyrządzić wam krzywdy, myślała zroz-

paczona. Jestem tu po to, żeby wam pomóc! Dlaczego

zagradzacie dostęp Natanielowi? To on wam pomoże.

Czego żądacie ode mnie, czego chcecie?

Odpowiedział jej żałosny jęk, a zaraz po nim rozległ się

drwiący śmiech.

I nagle Ellen się zorientowała, co to jest. To nie ludzie

ją ścigali, lecz sama dolina, na wskroś przesycona ich

zbrodniami, to zbocza skalne, ziemia i drzewa nasiąkły

złem, jakie kiedyś się tu panoszyło.

To dolina nie chciała wpuścić Nataniela, dolina,

która sama stała się tak zła, że natychmiast skorzystała

z okazji i pochwyciła w swe szpony ofiarę: słabą,

bezbronną, wrażliwą dziewczynę. Nie btąkały się tu

niczyje duchy, istniało jedynie wspomnienie popełnionej

zbrodni. Nareszcie dolina mogła dać ujście złu, jakie

zaczerpnęła od Człowieka, tej korony stworzenia, które

nauczyło się krzesać ogień, myśleć logicznie, prowadzić

samochód i maszyny w lesie, niszczyć naturę tak, jak

tylko Człowiek miał do tego prawo z uwagi na swą

potęgę.

Ellen biegła naprzód, potykała się, padała, znów

wstawała i gnała dalej. Słyszała żałosną skargę udręczone-

go mężczyzny i wycie drugiego od strony skał, okrutne,

bezwzględne niczym charkot rozwścieczonego psa. Nie

rozpoznawała jednak głosu kobiety, choć wiedziała, że

powinna tam być. Dlaczego powinna, o tym Ellen nie

miała pojęcia, po prostu to wiedziała.

Biegła w kierunku przeciwnym niż przed dwunastu

laty, ale to najwyraźniej nie miało żadnego znaczenia.

Głosy nie odstępowały jej ani na krok.

Znalazła się już przy krańcu doliny i wtedy usłyszała

coś, co jeszcze bardziej ją przeraziło.

Odgłos kroków kogoś, kto biegł w ślad za nią!

Z jękiem rozpaczy Ellen rzuciła się w przód, w połys-

kujące wodą bagnisko. Poczuła, że grunt usuwa jej się

spod nóg, słyszała chlupot wody pod własnymi stopami,

zaczęla się zapadać, zapadać...

Jakiś głos zawołał:

- Ellen! Ellen! Wróć do mnie!

Walczyła na oślep, bo ktoś mocno ją trzymał,

postanowiła uwolnić się za wszelką cenę. I nagle

w jednej chwili wokół niej pojaśniało, zorientowała się,

że istotą, przed którą tak zaciekle się broniła, jest

Nataniel.

Zawołała z gniewem:

- Nie musiałeś wcale straszyć mnie do szaleństwa,

biegnąc za mną...

- Ellen... - powiedział błagalnie.

Spostrzegła wtedy, że nie leży wcale w błotnistej

wodzie, nad którą pochylają się ponure gałęzie świerków.

Znajdowała się na łące dokładnie w tym samym miejscu,

w którym stała, kiedy odszedł Nataniel. Teraz próbował

przemówić jej do rozsądku.

- Ellen, uspokój się, nic się nie stało, nie ma żad-

nego niebezpieczeństwa, musiał cię dręczyć jakiś kosz-

mar.

Ellen z trudem chwytała oddech. Powoli odzyskiwała

równowagę.

- Koszmar? Nie mogłam chyba ot, tak sobie, po

prostu zasnąć?

Leciutki uśmiech zaigrał na ustach Nataniela.

- Nie spałaś, zemdlałaś. Byłaś nieprzytomna, kiedy cię

znalazłem. Zobaczylem, jak wystawiłaś twarz na deszcz

i zaraz po tym osunęłeś się na ziemię. Z początku leżałaś

całkiem nieruchomo, ale kiedy zaczęłaś się budzić, wyraź-

ne się stało, że przeżywasz coś strasznego.

- Bo tak rzeczywiście było. - Ellen cała drżąc opowie-

działa mu o swoim śnie. - Ale, Natanielu, nie mogę tego

zrozumieć. Naprawdę nie mam zwyczaju mdleć.

Nataniel spoważniał.

- Od momentu kiedy spotkaliśmy się na stacji, byłaś

napięta jak struna. Chaciaż być może sama nie zdawałaś

sobie z tego sprawy, śmiertelnie bałaś się tej chwili.

A potem popatrzyłaś w niebo. Więcej nie trzeba, aby

człowiekowi tak zdenerwowanemu zakręciło się w głowie.

- Jak długo byłam nieprzytomna?

- Krócej niż ci się wydaje. Może ze dwie minuty, nie

wiem.

Ellen roześmiała się z goryczą.

- To były bardzo długie minuty.

- Może pozbyłaś się choć trnchę tego napięcia? Przy-

widziało ci się dokładnie to, co obawiałaś się zobaczyć,

prawda?

- Tak. I muszę ci powiedzieć, że teraz, kiedy wiem, że

to był tylko sen, czuję ulgę tak wielką, że wszystko wydaje

mi się możliwe do zniesienia. Zejdźmy w dół!

- Świetnie, Ellenł Niedługo najgorsze będzie już za

nami.

Pomógł jej otrzepać ubranie zabrudzone od leżenia

w mokrej trawie i założył jej płaszcz od deszczu. Nataniel

nie wypowiedział głośno tego, co pomyślał: sen Elien był

straszliwie realistyczny. Naprawdę pokazał jej wejście do

doliny takie, jak wygtądało dawno temu, dokładnie nie

wiadomo kiedy. I że głosy, które usłyszała... to były te

same głosy, które prześladowały ją poprzednio, a nie tylko

ich wspomnienie. To były prawdziwe głosy osób uczest-

niczących w dramacie, który musiał się kiedyś rozegrać

w tej okolicy.

Nataniel wcale tego nie zgadywał. On to wiedział, miał

tę swoją szczególną pewność, objawiającą się myślą lub

wazją z krainy cieni.

Trzymając się za ręce ostrożnie weszli do doliny zła.

- Jak tu cicho - szepnęła Ellen spoglądając na skały.

- Nikt nie woła.

- Tak, twoja misja już się skończyła. Oni cię wezwali,

a ty wróciłaś. Czekają na twoją pomoc. Znają cię. Wiedzą,

że jesteś gotowa oddać wszystko, aby pomóc innym. Ufają

ci.

- Tak, czuje się wyraźne wyczekiwanie. Ale czy

to naprawdę jacyś "oni"? Czy to nie sama dolina?

Natura?

Nataniel przystanął i nasłuchiwał. Wyglądał przy tym

tak tajemniczo i zniewalająco, że Ellen musiała odwrócić

głowę.

Długo stali bez ruchu w ciasnym, porośniętym mchem

przejściu pomiędzy wielkimi blokami skalnymi. Podłoże

było tu bardzo zdradliwe, pod mchem kryły się jamy

i kamienie. Po obu stronach na stromych zboczach

zamykających dolinę rosły na wpół umarłe, urodzone

w ciemności świerki. Najniższe gałęzie były zupełnie

martwe, żyły jedynie wierzchołki.

Nataniel milczał tak długo, że Ellen zaczęła się niepo-

koić. Wreszcie powiedział z wahaniem:

- Tak, to na pewno sama dolina. Tak jak mówisz: zło

wżarło się tu na stałe.

Ruszyli. Nataniel był rad, że Ellen nie wyczuła tego

samego, co on: że nie są sami w dolinie. Ktoś szedł za nimi,

cicho, wyczekująco.

Ellen miała rację, to miejsce było naprawdę złe.

Popełniono tu okrutną zbrodnię, wprost trudno uwie-

rzyć, że człowiek może być Zdolny do czegoś takiego. Ale

z wrażenia szaleńczej pogoni, prześladowania, którego

Ellen doświadczyła w dzieciństwie, nic teraz nie zostało.

Kiedy o tym pomyślał, Ellen ubrała to w słowa:

- Czy czujesz ten cichy smutek? Krople deszczu

skapujące z gałęzi świerków, welony mgły snujące się

w powietrzu, wszystko czeka, pogrążone w żałości. To

takie piękne, zapada głęboko w duszę.

- To prawda. Nietrudno będzie oczyścić to miejsce.

Dolina dojrzała już do przyjęcia pomocy. Dość wycier-

piała z powodu swego zła.

Całkiem nieoczekiwanie stanęli przy krańcu doliny,

drogę zagrodziło im bagniste jezioro. Nataniel zesztyw-

niał, chłonąc wrażenia każdym nerwem.

- Co się stało? - spytała Ellen.

- Nic - mruknął. - Idź brzegiem, pójdziemy dalej.

Pozwolił, by poszła przodem, sam odwrócił się i spo-

jrzał na dolinę, a potem na uroczysko rozctągające się

u jego stóp.

- Wrócę tu - szepnął. - Bez dziewczyny...

Ellen czekała na niego.

- Łatwo poszło - powiedziała zadowolona. - Tym

razem nic się nie stało.

Uśmiech Nataniela zmienił się w sztuczny grymas.

- Nie. Nic. Jak uważasz, zajrzymy od razu w to drugie

mieysce?

- Skoro już zaczęliśmy...

W głosie Ellen nie wyczuwało się już napięcia. Nic

złego nie mogło się stać, kiedy był z nią Nataniel. Odegnał

mroczne cienie.

Szli dalej w milczeniu. Minęli już tory kolejowe i kilka

gospodarstw, w których nie było żywego ducha, bo

wszyscy pewnie przenieśli się do letnich zagród. Potem

przecięli szosę numer sześćdziesiąt, i wkrótce weszli na

leśną dróżkę, na której Ellen dwanaście lat temu po raz

pierarszy ogarnął potworny strach.

- Natanielu - powiedziała Ellen z wahaniem. - Mo-

że po prostu uważasz mnie za histeryczkę? Udało nam

się bez trudu przejść przez dolinę, w dodatku zemdla-

łam...

Nataniel znalazł się w kłopocie. Nie chciał teraz, kiedy

odzyskała spokój, znowu jej straszyć. Pragnął jednak

rozwiać wątpliwości dziewczyny. Otoczył dłońmi jej

zabawną twarzyczkę.

- Kochana Ellen - Powiedział łagodnie. - Wcale

nie wątpię w twoje słowa. Wiem, że niczego nie

wymyśliłaś.

To musiało na razie wystarczyć. Nie powiedział nic

więcej pomimo pytającego spojrzenia Ellen.

Ale jej to nie wystarczyło.

- Skąd o tym wiesz?

Nie mógł jej opowiedzieć o swoich wizjach. Na

szczęście przypomniał sobie coś, co mogło mu pomóc

wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.

- Zanim przyjechałaś, próbowałem badać tę sprawę na

własną rękę, dzwoniłem tu i tam. Nie umiałem określić

dokładnie miejsca wydarzeń, ale teraz wiem, że to, co

usłyszałem wspomniane ledwie półsłówkami, jest prawdą.

Jutro spotkam się z pewnym człowiekiem, który udzieli

mi dalszych wyjaśnień.

- Chcesz powiedzieć, że mimo wszystko istnieje jakaś

znana historia o duchach związana z tym miejscem?

- Nie, nie, to nie jest żadna historia o duchach. O ile

dobrze zrozumiałem, nigdy tu nie straszyło. Wiadomo

natomiast, co się naptawdę wydarzyło.

- Co to było takiego?

- Mówiłem ci już, że nie znam szczegółów, bo osoba,

z którą rozmawiałem, niezbyt dobrze pamiętała tę historię,

wiedziała jedynie, że popelniono tu straszliwą zbrodnię. Ten

człowiek przyraczał różne opowieści zasłyszane w promieniu

wielu kilometrów, bo nie potrafiłem podać nazwy tego

miejsca. Dopiero teraz zacząłcm się domyślać, które z tych

wszystkich smutnych wydarzeń rozegrało się tu w przeszłoś-

ci. Młodsze pokolenie, do którego on należy, niewiele o tym

wie, a starsi niechętnie mówią o takich sprawach. Uważają,

że należy o nich zapomnieć. W każdym razie człowiek,

z którym rozmawiałem, podał mi adres kogoś, kto zna tę

historię na tyle, na ile da się ją zrekonstruować. Jeśli

chcielibyśmy mieć ją na piśmie, musielibyśmy pojechać do

Archiwum Państwowego w Hamar, wykopać stare księgi

parafialne i protokoły sądowe, a na to nie mamy teraz czasu.

Musimy zadowolić się ludowymi przekazami.

Dość długo już wędrowali ledwie widoczną leśną

drożyną, gdy nagle jakby obezwładniła ich cisza, kroki

spowolniały, a na twarzy Nataniela pojawił się wyraz

napięcia - wyraz, który Ellen tak dobrze znała i którego

tak się bała. Miała ochotę poprosić, by wziął ją za rękę, ale

zabrakło jej odwagi. Zamiast tego podeszła tak blisko, że

prawie deptała mu po piętach. W tej chwili dałaby

wszystko, byle tylko znaleźć się w bezpiecznym samocho-

dzie.

Atmosfera odmieniła się w jednej chwili.

Byli już głęboko w lesie, Nataniel wydał jej się nagle

taki obcy. Coś zajęło jego zmysły, coś tak przeraźliwie

silnego, że zapomniał o całym świecie. Ulga, jaką Ellen

czuła przez moment, zmieniła się w nadpełzający zdradzie-

cko lęk.

Wśród wierzchołków drzew wzdychał wiatr, świer-

ki i brzozy przechylały się niczym żałobnice. W głębi

lasu światło kończącego się dnia przeobrażało się

w mrok.

Ellen wstrzymała oddech, nie śmiała nawet drgnąć.

Z wolna napływało potworne wrażenie czegoś trud-

nego do zdefiniowania. Bezradności, samotności, roz-

paczy, ale przede wszystkim zła. Ohydnego, okrutnego

zła, które zdawało się żyć w powietrzu, nadciągając

z wielu stron równocześnie, od wielu istot, tak gęstego,

jakby gromadziło się tu przez wiele lat, ba, przez wieki!

W tym momencie Ellen ogromnie była rada, że należy

do Ludzi Lodu i ma przy sobie jednego z najsilniejszych

jego przedstawicieli. Uważała, że cała ta sprawa jeszcze

bardziej zbliżyła ich ze sobą, sprawiła, iż odczuli łączące

ich pokrewieństwo, pomimo iż było ono dość dalekie.

Usłyszała urywany oddech Nataniela.

- Coś ty za miejsce znalazła? - powiedział cicho, jakby

z przyganą. - Ze wszystkich ludzi na ziemi oczywiście ty

musiałaś tutaj trafić.

- Co... co to takiego?

- Nie wiem jeszcze - mruknął. - Ale potrafię odgad-

nąć. Wyczuwam bliskość sprawiedliwych, tych strasznych

sprawiedliwych, których wszędzie można spotkać!

Ellen nie rozumiała, o co mu chodzi, a pytać nie

śmiała. Czuła tylko, że pod wpływem samego miejsca

robi się jej słabo, tak jak zresztą było i poprzednim

razem.

Żałowała, że odważyła się powtórnie tutaj przybyć.

Gdyby tylko mogła tak jak dwanaście lat temu wziąć nogi

za pas i uciec stąd jak najdalej!

Ale teraz Nataniel mocno ściskał ją za rękę, jakby

wyczuwał jej nieodpartą chęć ucieczki.

Szli coraz wolniej, noga za nogą. Wilgotny mech kłębił

się pod poskręcanymi świerkami. Zobaczyła, że jakiś stary

płot poddał się i runął na ziemię, poszarzały ze starości,

porośnięty mchem. Pamiętała ten płot. Wtedy jeszcze stał,

ale już zacżynał chylić się ku ziemi.

Stopy miękko zapadały się w trawę na drodze.

Ellen otarła krople deszczu z twarzy. Dłonie na-

brzmiały jej od wilgotnego zimna. Ciężar uciskający

duszę, ten, który czuła i wtedy, stawał się coraz przykrzej-

szy, trudniejszy do zniesienia. Przypominał głęboką,

trawiącą duszę i ciało depresję.

- Teraz wrażenia jakiejś pojedynczej istoty nabierają

ostrości - szepnął Nataniel. - Wyczuwasz je?

Ellen zesztywniał kark, ledwie zdołała skinąć głową

w odpowiedzi.

- To właśnie czułam poprzednio. Nie wiedziałam nic

o tych, którzy się tu gromadnie pojawili.

- Ich wyczuwasz dlatego, że ja jestem z tobą, wrażenia

płyną przeze mnie. Ale ta istota szukała pomocy u ciebie.

Miałaś rację, Ellen. To kobieta.

- Ale w jaki sposób możemy...

Nagle Nataniel jęknął głośno i przyciągnął Ellen do

siebie. Przycisnął ją mocno, ukrył jej twarz na swej piersi.

- Nie patrz w tamtą stronę! - zawołał. - Na miłość

boską, nie patrz tam!

ROZDZIAŁ XII

Wyszli na niedużą polanę w lesie. Za plecami mieli

resztki fundamentów dawno już nie istniejącej zagrody.

- Ach, mój Boże - szepnął Nataniel.

- Niczego nie widziałam - poskarżyła się Ellen żałoś-

nie. - Czy to te domy...?

- Nie, nie widziałaś płotu?

- Tego wywróconego? Co w nim takiego dziwnego?

Puścił ją niechętnie. Ellen odwróciła się z lękiem.

- Nie. Niczego nie widzę - wyznała zaskoczona.

Nataniel milczał. Na jego twarzy malowało się niedo-

wierzanie pomieszane z obrzydzeniem. Wciąż wpatrywał

się w coś, co dla niej pozostawało niewidzialne.

- Ale wyczuwam - powiedziała Ellen szczękając

zębami. - Ktoś na mnie patrzy. Wyczuwam otaczającą

mnie nienawiść, drwinę i pogardę, wyczuwam żarliwe

błaganie o pomoc, a przede wszystkim czuję, że moje nogi

nie chcą tu zostać ani chwili dłużej.

Już zamierzała odejść, lecz Nataniel mocno ją przy-

trzymał.

- Nie wpadaj znów w panikę - zażądał surowo. - To ci

w niczym nie pomoże, przeciwnie. Oczywiście możesz

uciec jak poprzednio, ale wtedy pozostaniesz na tym

samym etapie. Nie uwolnisz się od przykrych przeżyć

z dzieciństwa, a ci, któtzy szukali twojej pomocy, nie

otrzymają jej. Nie wyczuwam błagania o pomoc tak

mocno jak ty, bo to twoja domena, ale rozumiem je, mój

Boże, jak dobrze je rozumiem!

- To ta kobieta tak się we mnie wpatruje, prawda?

Nataniel gwałtownie zadrżał.

- Tak, ona błagała cię o miłosierdzie.

- To zło - jęknęła Ellen. - To straszliwe zło! Skąd ono

się bierze? Sama staję się zła, Natanielu, ono we mnie

wstępuje, ściąga mnie w przepaść. Co my zrobimy?

Las rozbrzmiewał niezwykłą, smutną muzyką wiatru.

Ellen trzęsła się z zimna, ze strachu i z potwornego

napięcia.

Nataniel wciąż z niedowierzaniem patrzył przed siebie.

- To najbardziej fantastyczna wizja, jaką kiedykol-

wiek miałem - powiedział wolno. - Najwyraźniejsza

i najbardziej intensywna. Widocznie sprawia to twoja

obecność. Jest nas teraz dwoje, uzupełniamy śię na-

wzajem. - Zawahał się, popatrzył na Ellen badawczo.

- Jak oceniasz swoją siłę?

- Psychiczną? Obawiam się, że nie jest zbyt wielka.

- Szkoda. Najlepiej by było, gdyby... także i dlatego,

że to ciebie ona przywołuje. Ale nie! Wracaj do samo-

chodu, możesz iść szosą, spróbuję sam sobie z tym

poradzić.

Ellen popatrzyła na jego bladą, zdradzającą napięcie

twarz i podjęła decyzję.

- Nie, Natanielu. Już tyle razy sobie pomagaliśmy.

Jeśli potrzebujesz teraz mojego wsparcia, nie zawiodę cię.

I ja także muszę za wszelką cenę przekroczyć ten próg,

sam to powiedziałeś. Nie mogę zatrzymać się w pół drogi.

Powiedz mi, co widzisz! Zniosę to, przynajmniej mam

taką nadzieję.

Spróbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia.

- Jeśli mamy pomóc i tobie, i tej kobiecie pozbyć się

duchowej udręki, musisz być naprawdę bardzo dzielna.

Ellen spojrzala mu prosto w oczy, na wpół nieprzytom-

na ze strachu.

- Starczy mi odwagi - oświadczyła.

Twarz mu złagodniała.

Kochana Ellen - rzekł czule. - Spotkanie ciebie było

najwspanialszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła.

Ale zaraz wyraz jego twarzy się zmienił, rysy stały się

ostre, niemal okrutne.

- A więc zobaczysz. Ujrzysz wszystko moimi oczami.

A potem zdecydujesz, czy naprawdę chcesz pomóc.

Postąpił o krok do przodu, przykucnął i zaczął szukać

czegoś na ziemi.

- Spróbujemy psychometrii, to powinno wzmocnić

wrażenia.

Ellen zobaczyła, że wziął do ręki kawałek drewna,

dotknął go parokrotnie i odrzucił. Wreszcie gdzieś głębo-

ko w mchu znalazł to, czego szukał. Wrócił do niej

i położył jej na dłoni kawałeczek niezwykle kruchego

drewna, być może cząstkę jakiejś żerdzi, ale na pewno nie

z rozwalonego płotu. Ten kawałek drewna był o wiele,

wiele starszy, Ellen bała się, że rozsypie się jej między

palcami.

- Przyłóż go do piersi i staraj się w niego wczuć.

Zapomnij o wszystkim, co cię otacza.

Nataniel odwrócił Ellen. Sam stanął za nią i przycisnął

się mocno do jej pleców. Jego ramiona przytrzymywały ją

mocno jak imadło, a ręce objęły jej dłonie zamknięte na

spróchniałym kawałku drewna.

- Zobacz to, co ja widzę - przemówił obcym, mono-

tonnym głosem, który brzmiał jakby wypowiadał zaklęcie.

Gdyby Nataniela nie było przy niej i gdyby nie trzymał

jej tak mocno, Ellen na pewno straciłaby przytomność.

On jednak dał jej tyle poczucia bezpieczeństwa, ile było

w jego mocy, a ona zdecydowała się wszystko wytrzymać.

Intensywnie, jak jej polecił, wpatrywała się w otwartą

przestrzeń.

- Widzisz te dwie nieduże sosny? Spójrz między nie.

Zapomnij o wszystkim, tylko patrz! Sądzę, że możesz

przejąć moje zdolności, nie wiemy też, jak zareagujesz na

psychometrię. Może się uda.

Ellen patrzyła i patrzyła, aż wreszcie pejzaż zaczął

wirować jej przed oczami, ale nadal widziała tylko dwie

sosny, a między nimi ciężką od deszczu, przechylającą się

na wietrze trawę.

- Niczego nie widzę - rzekła ze skargą w głosie.

- Rozluźnij się, jesteś zanadto spięta.

Ellen próbowała w ogóle o niczym nie myśleć, utkwiła

wzrok w dali. Nic się nie wydarzyło. Czas upływał.

Zapomniała wreszcie o strachu, rozzłościła się na siebie, że

nic jej nie wychodzi. Rozumiała, że złość w tej chwili

w niczym nie pomoże, zaczęła oddychać wolniej, by ją

stłumić. Za wszelką cenę chciała okazać się godna Nata-

niela, nie zawieść go.

Wydawało się jednak, że jest za słaba. Przycisnął ją

mocniej do siebie, z jego dłoni spływały w nią strumienie

potężnej siły.

Ogarnęło ją głębokie rozczarowanie, że nie sprosta

jego oczekiwaniom.

Aż nagle...

Zachłysnęła się powietrzem, Nataniel natychmiast

wzmógł czujność.

- Natanielu! Niczego nie widzę, ale słyszę. I wy-

czuwam! Mam wewnętrzne wizje, o ile mnie rozumiesz.

- Świetnie, Ellen! Poza tym możesz się tylko cieszyć,

że nie widzisz konkretnych obrazów, są naprawdę strasz-

ne. Powiedz mi, co słyszysz?

- Coś stuka i szeleści tuż obok nas. Przed nami. Czy to

się zgadza?

- Jak najbardziej. Co więccj?

- Nie podoba mi się ten dźwięk - poskarżyła się jak

dziecko. - Ten kawałek drewna... To drewno, które

trzymam w rękach, nie chcę go!

Palce Ellen z całych sił walczyły, by pozbyć się

drewienka, ale uścisk dłoni Natanicla był silniejszy.

Ellen wiedziała, że to spróchniałe drewno przekazu-

je jej wrażenia, dźwięki pochodzącc z punktu odleg-

łego od nich zaledwie o kilka metrów. Drewno paliło

jej dłonie, nie mogła tego znicść, ale Nataniel nie miał

litości.

- Nie chcę tego! - jęknęła Ellen głośno.

- Musisz! Musisz się dowiedzieć, dlaczego ta kobieta

błaga o twoją pomoc.

Ona jest zła, pomyślała Ellen. Ona jest zła, zła, wcale

nie chcę jej pomóc.

- I zło także może cierpieć - szepnął jej Nataniel

prosto do ucha.

- To prawda - mruknęła Ellen. - Ona rzeczywiście

bardzo cierpi. Ale nie wiem, dlaczego.

- Powiedziałaś, że masz wewnętrzne wizje. Zamknij

więc oczy i wtedy patrz, a wizje staną się wyraźniejsze.

Ellen usłuchała.

- Tak - szepnęła po chwili. - Teraz coś pojmuję.

Ludzie... wielu ludzi... ale nie widzę tej kobiety. Wiem, że

jest tuż przy nas, ale jej nie widzę.

- Tak jest dobrze - cicho powiedział Nataniel. - To ja

staram się to uniemożliwić. Chcę, żebyś zobaczyła spra-

wiedliwyeh.

- Tak naprawdę niczego nie widzę, jedynie przeży-

wam. Trudno to wytłumaczyć.

- Ja i tak rozumiem - odpowiedział Nataniel. - Po-

wiedz, co przeżywasz.

Ellen starała się pozbierać myśli i ubrać je w słowa, ale

okazało się to niezwykle trudne. Trzęsła się ze strachu,

a jednocześnie chciała pokazać Natanielowi, że jest trzeź-

wo myślącą dziewczyną. Chociaż on i tak z pewnością ją

przejrzał.

- To takie niezwykłe - zająknęła się. - Mam... takie

dziwne wrażenie długiego czasu. Wiele lat. Nie wiele lat

temu, lecz wiele lat jednocześnie.

- Bo tak jest. Mów dalej.

- Tu... stał kiedyś dom. Fundamenty, te, które...

I droga... Droga jest ważna. Jest tutaj cały czas, ale

wygląda na dużą i rozjeżdżoną. Nie taka jak teraz. Wielu

ludzi... Ciągną tutaj nieprzerwanym strumieniem. Za-

trzymują się. Śmieją albo wzdrygają, albo szybko ucieka-

ją. Dzieci... dzieci się boją, wyczuwam ich strach. Przebie-

gają z zamkniętymi oczami, takie wystraszone. Nawet

konie zaprzężone do wozów stają dęba. Pożółkłe jesienne

liście... Chłód zimy... Wicher... lodowaty... posępne wy-

cie... tak blisko... Żar słońca, zawieje, wiosny...

Ellen mówiła sennym głosem, jakby w transie.

- Domy zapadają się w ziemię. Kamienie... rzucają

kamieniami, Natanielu! Dlaczego to robią? Słyszę modlit-

wy odmawiane z obrzydzeniem i lękiem. Echo drwin

roznosi się po lesie. Tak, to sprawiedliwi! Przychodzą

tutaj, przeświadczeni, że sami są bez grzechu. Natanielu!

- Ellen zaczęła krzyczeć. Nie mogła złapać oddechu.

- Teraz... teraz już rozumiem! Rozumiem, Natanielu!

Zbliża się jakiś mężczyzna, zdejmuje to. Och, dzięki ci!

Dzięki, że wśród nas znalazł się choć jeden miłosierny!

Uścisk wokół jej dłoni zelżał. Kawałek drewna upadł

na ziemtę.

Wizje ustąpiły. Ellen znów stała w lesie tylko z Nata-

nielem.

Odwróciła się do niego i wpadła rnu w ramiona,

usiłując stłumić płacz.

- Pomóż jej, Natanielu! Pomóż jej, ty, który to

potrafisz, błagam cię!

- Najpierw musimy się dowiedzieć, co ona zrobiła

- powiedział cicho. - A jeśli się nie mylę, to właśnie to

przeżyłaś w tamtej dolinie. O twoją pomoc prosiły dwie

osoby, pamiętaj o tym.

- Wiem już, dlaczego kobieta nie mogła pójść za mną

do doliny - powiedziała Ellen udręczona, jakby cała wina

kobiety spadła na nią. - Wiem, dlaczego nie mogła opuścić

tego miejsca.

- Tak - powiedział Nataniel.

- Ale w jaki sposób pomagasz zbłąkanym duszom

odzyskać spokój? - spytała bezradnie. - Nie modlisz się

o nie ani nie odmawiasz zaklęć. Wspomniałeś, że bardzo

cię to męczy. Co wobec tego robisz?

- To odbiera mi całą siłę, Ellen - powiedział głosem

zdradzającym cierpienie. - Ale nie mam innego wyjścia.

Wiesz, każdy człowiek ma w sobie pokłady dobroci,

życzliwości i miłosierdzia. Mają je wszyscy, i ty także. Te

zapasy ciągle się odnawiają, im więcej się z nich czerpie,

tym więcej ich przybywa. Sama do tego doszłaś, wspomi-

nałaś mi kiedyś. Ja oddaję dotkniętym złem miejscom

i duszom całą swoją dobroć, cały spokój i poczucie

bezpieczeństwa, przekazuję je nieszczęśliwym, którzy

nadal żyją poprzez swą rozpacz. Nic więcej poza tym nie

robię. Odpędzam złe myśli i uczucia, które ciążą nad takim

miejscem, dławię je swoimi myślami o dobroci i życzliwo-

ści.

- Rozumiem.

- Dlatego nie chciałem spotykać się z tobą później

w zajeździe, wiedziałem bowiem, że będę całkiem pus-

ty, wypalony. Potrzebowałem czasu, by dojść do sie-

bie.

Ellen z oczu nieprzerwanie spływały łzy, ale teraz

płakała nad Natanielem. Pogłaskała go po policzku

w geście pociechy i podziękowania. Chłopak przygarnął ją

do siebie i wtulił twarz w jej włosy. Przez chwilę stali

nieruchomo - dwie niezwykłe istoty w świecie zwyczaj-

nych ludzi.

Wreszcie Nataniel powiedział:

- Najpierw skoncentruję się na samym miejscu, nie na

kobiecie, postaram się odegnać zło sprawiedliwych. Czy

uważasz, że możesz sama wrócić do samochodu?

- Nie, chcę zostać przy tobie. Już się nie boję i... ale

może będę ci przeszkadzać?

- Nie, na pewno nie - odparł powoli. - Myślałem

o tobie, to może być...

Ellen przerwała mu:

- Może... może potrzebny ci ktoś, kto czuje podobnie

jak ty i nie będzie się niczemu dziwił?

Poważna twarz Nataniela rozjaśniła się.

- Dobrze wiesz, że tego potrzebuję. Usiądź więc pod

tymi świerkami i dotrzymaj mi towarzystwa! Bardzo ci

będę za to wdzięczny, złagodzisz moje poczucie osamot-

nienia. Ale musisz być całkiem cicho, żeby nie wytrącić

mnie z koncentracji.

- Oczywiście. Czy myślisz, że mogę ci pomóc?

Uśmiechnął się.

- Głuptasku! Przecież ty jesteś jedną z tych, którym ja

mam udzielić pomocy!

Ellen siedziała zapatrzona w odwróconego do niej

plecami Nataniela. W lesie zapadł półmrok, deszcz nie-

przerwanie lał się z nieba, ale widziała go wyraźnie,

szerokie ramiona, długie, szczupłe nogi. Stał całkiem

nieruchomo, zwrócony twarzą ku polanie, w stanie

głębokiej koncentracji.

Ellen miała nadzieję, że gorące fale, które wzbierały

w jej ciele, nie dotrą do niego i nie zakłócą mu skupienia.

Starała się o niczym nie myśleć, ale w końcu musiała się

odwrócić - bliskość Nataniela stała się zbyt namacalna,

porażała ją jego męskość i siła. Przypomniała sobie, jak

bardzo blisko stał, kiedy zmuszał ją, by spojrzała jego

oczami. Raz zdołał wówczas odczytać jej myśli: kiedy

w duchu powiedziała, że nie chce pomagać tej złej

kobiecie. Nie mógł jej słyszeć, a przecież odrzekł, że zło

również może cierpieć...

Co prawda zbliżyli się wtedy tak bardzo do siebie

- i psychicznie, i fizycznie, może więc nie było w tym nic

dziwnego, że bez trudu czytał w jej myślach.

Ellen była przekonana, że Nataniel doskonale wie, jak

się mają sprawy z jej uczuciami, jest tylko na tyle

delikatny, by o tym nie wspominać. Wie, że między nimi

nigdy nie może do niczego dojść, najlepiej więc stłumić

wszystkie nadzieje i nie dostarczać im żadnej pożywki.

Ach, jakie to mądre, jakie rozważne z jego strony!

Ellen jednak gotowa była oddać wszystko za najdrobniej-

szy znak, że jest dla niego kimś więcej niż tylko przyjacie-

lem.

Kiedy tak siedziała rozmyślając, wcale nie zauważyła

upływu czasu, choć należało już zacząć liczyć go w godzi-

nach. Mogła tkwić tu przez całą noc, byle tylko pozwolono

jej być w pobliżu Nataniela. Próbowała sobie wmawiać, że

jest dla niego duchowym wsparciem, bo przecież już sam

fakt, że nie okazuje zniecierpliwienia, musi coś znaczyć.

Stopniowo Ellen zaczęła zdawać sobie sprawę, że

atmosfera w lesie się zmienia. Już od dobrej chwili

przestała odczuwać strach i obecność dławiącego zła.

Gdzieś w niej zapłonęło jasne światełko i wolno, lecz

nieprzerwanie rozprzestrzeniało się po całym ciele. Na-

pływał spokój i cicha radość. Chłodne powiettze letniej

nocy nabrało przejrzystości, ogrzało się.

I wreszcie przeszyło ją uczucie wdzięczności.

- Natanielu - powiedziała cicho. - To już minęło.

Głęboko odetchnął z ulgą. Ellen wstała i podeszła

bliżej. Nataniel ledwie trzymał się na nogach, miał

zamknięte oczy, pot spływał mu z czoła. Odruchowo go

objęła, by go podtrzymać. Ocknął się, jakby wypadł

z transu.

- Usiądź - szepnęła tkliwie.

Były to zbędne słowa, bo chłopak osunął się na ziemię.

Siedział, otoczywszy kolana ramionami, i Ellen zdała

sobie sprawę, że jeszcze przez jakiś czas nie będzie w stanie

się ruszyć. Teraz w niczym jej to nie przeszkadzało.

Przestała się już bać tego miejsca. Sprawiedliwi zostali

wymazani ze wspomnień okolicy, pozostał tylko czło-

wiek, który przekazał im swoją dobroć.

Ellen usiadła przy Natanielu i nie odzywała się ani

słowem. Była przemoczona do suchej nitki, istnieją

bowiem granice wytrzymałości każdego płaszcza przeciw-

deszczowego. Wiedziała, że twarz posiniała jej z zimna,

a włosy sterczą, że wygląda jak strach na wróble, ale to się

nie liczyło. Ważny był tylko Nataniel.

Zapadła głęboka, ciemna noc, kiedy wreszcie podniósł

głowę i spojrzał na nią oczami pełnymi udręki, z których

jednocześnie płynęło ciepło. Ellen bardzo się ucieszyła, że

znów widzi jego twarz. Wiedziona impulsem wsunęła mu

rękę pod ramię i szepnęła:

- Dziękuję, Natanielu, bardzo, bardzo dziękuję!

Uśmiechnął się.

- To ja powinienem dziękować - powiedział. - Nigdy

jeszcze nie przyszło mi przekazywać swojej siły innym

z taką łatwością jak teraz. I tak szybko dojść do siebie.

- Dlaczego? - zdziwiła się Ellen.

- Dlatego, że przez cały czas wspomagało mnie

mocne, dobre uczucie płynące od ciebie, moja kochana.

- Oj - zawstydziła się i odwróciła głowę. - Prze-

praszam.

- Naprawdę nie ma za co przepraszać - zaprotestował

gwałtownie.

Ellen, zgnębiona, umierała ze wstydu. Teraz jednak,

kiedy już jasne się stało, że on wie, mogła o tym rozmawiać.

- Taki pojedynczy sygnał - zaczęła cienkim głosem.

- Taki niepewny...

Poczuła, jak Nataniel delikatnym ruchem odwraca jej

twarz ku sobie. Popatrzyła w te niezwykłe oczy, mroczne,

choć jednocześnie połyskujące złotym blaskiem, i to, co

w nich wyczytała, rozpaliło gorączkę w jej ciele. Dłoń

Nataniela zamknęła się wokół jej dłoni i popłynęły z niej

uczucia po dwakroć silniejsze, cieplejsze, bardziej inten-

sywne niż jej samej.

Ellen ze wzruszenia zabrakło tchu. Położyła sobie jego

rękę na ramieniu i otarła o nią policzkiem, potem ukryła

w niej twarz, aby Nataniel nie mógł dojrzeć wyrazu jej

oczu.

- Zgadzam się z tym, co napisałaś w liście, Ellen

- powiedział cicho. - Gdybyśmy nie wiedzieli, co nas

czeka...

Ellen nareszcie odważyła się spojrzeć mu w oczy.

- Czy to naprawdę aż tak wielka groźba?

- Tak - odparł zrezygnowany. - Niestety. Moje

przewidywania, czy jak to nazwać, nigdy mnie jeszeze nie

zawiodły. Musimy się rozstać, Ellen, to dla nas jedyny

ratunek. Nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności...

- Co właściwie wiesz?

Znów otoczył ramionami kolana, nie chciał na nią patrzeć.

- Zobaczyłem, że cię obejmuję i... i... pocałowałem

cię, Ellen, między nami panowało cudowne, pełne zro-

zumienie. Wiedziałem, że to pierwszy raz, nigdy wcześniej

się to nie stało. A potem nadszedł ogromny strach.

Przeszył mnie palący ból, a powietrze wokół nas wypeł-

niło się głębokim, wibrującym tonem zwiastującym

śmierć. A ty... Ty zniknęłaś. W miejscu, gdzie jeszeze

przed chwilą stałaś, była pustka.

Ellen nie potrafiła odgadnąć, które z nich umrze

i dlaczego. Zresztą jakie to ma znaczenie? Jeśli jedno

z nich odejdzie, co się wówczas stanie z drugim? Jakie

życie ich czeka?

Ale na myśl, że Nataniel od momentu, kiedy spotkali

się po raz pierwszy, wiedział, że ich przyjaźń przerodzi się

w miłość i że kiedyś ją pocałuje, zakręciło jej się w głowie.

Westehnęła w uniesieniu.

- Smutne jest także to, że oboje jesteśmy z Ludzi Lodu

- ciągnął Nataniel. - A Ludzie Lodu mają ogromną

potrzebę przebywania razem. Powinniśmy się spotykać

także jako członkowie rodu, Ellen. A i tego nam nie

wolno. Och, los jest taki bezlitosny, taki niesprawiedliwy!

- Czy nie moglibyśmy... - zaczęła nieśmiało.

- O co ci chodzi?

- Jeśli niebezpieczeństwo kryje się w... w pocałunku...

- Z trudem przyszło jej wymówić to słowo, tak by nie

zdradzić najskrytszych pragnień. - Czy mimo wszystko

nie moglibyśmy się spotykać? Bez...

- Tak ci się wydaje? - spytał Nataniel z goryczą. - Już

i tak za daleko się posunęliśmy. Czy ciebie na to stać?

Spojrzała na jego usta, na oczy, głębokie, lśniące

złotym blaskiem studnie, na mocne dłonie, na mięśnie

grające pod ubraniem, i odwróciła twarz.

- Nie - odparła cicho. - A już na pewno niedługo.

- Mnie też nie. Prawdą jest, że ja... chodź, idziemy

- zakończył nagle, wstając.

Ale kiedy szli przez ciemny las, wziął ją za rękę, a Ellen

lekkim krokiem wędrowała u jego boku.

Nataniel popatrzył na nią z czułym uśmiechem.

- Lepiej się teraz czujesz?

- O wiele lepiej, pod każdym względem. Powiedziałeś

niedawno, że zło także może cierpieć. Ja bym to trochę

odwróciła i powiedziała, że i smutek może mieć swoją

radość.

- Owszem, kiedy jest się we dwoje. Powinienem

pomyśleć o tym wcześniej. Wiedziałem, że dzielisz moje

uczucia, ale ty nie znałaś prawdy o moich. Wybacz mi,

Ellen.

- Nie ma czego wybaczać - oświadczyła Ellen wielko-

dusznie. - Och, Natanielu, ale przemokłam! Zmarzłam,

jestem głodna i zmęczona, ale taka szczęśliwa!

Nataniel nie miał serca przypominać jej, że ich zadanie

zostało wykonane zaledwie w połowie. A ponieważ już

wcześniej miał do czynienia ze wstrząsającymi zbrodniami,

wiedział, że mogą ich jeszcze czekać straszne przeżycia.

Dotarli do szosy.

- Ellen, wróć teraz do samochodu! Co prawda musisz

iść okrężną drogą, ale życzę sobie, żebyś wróciła.

- Ale dlaczego? Co ty zamierzasz?

Zacisnął zęby.

- Ja... obiecałem wrócić nad jezioro. Do doliny.

Oczyścić ją ze zbrodni, którą tam popełniono. Muszę to

zrobić bez twojego udziału.

- Dlaczego?

- Dlatego, że dla ciebie przeżycie może okazać się zbyt

silne

- Dlaczego?

- Czy nie znasz już innych słów, Ellen? Sama powie-

działaś, że jesteś zmęczona. Nie wytrzymasz tego.

- Ale ty wytrzymasz? Czy ty wiesz, jak wyglądasz? Czy

wiesz, że w oczach płonie ci zmęczenie, a ręce drżą, twarz

masz bledszą niż upiór, którego masz wyzwolić. Jeśli

obojgu nam nogi odmówią posłuszeństwa, to chyba

możemy się gdzieś tu zdrzemnąć? Co mi na to odpowiesz?

- Myślałem przede wszystkim o stanie twoich nerwów

- uśmiechnął się Nataniel.

- Mam netwy ze stali, lodu i kamienia - zapewniła

Ellen zdecydowanie. - Dokładnie tak jak dom pana

Bigby.

Uśmiechnął się na wspomnienie. Wyglądał na bardzo

zmęczonego, wycieńczonego tak, że Ellen zaczęła się bać

nie na żarty.

- Potrzebujesz mnie - zadecydowała.

W końcu Nataniel się poddał.

- Może masz rację. No to chodź, najdroższy przyjacie-

lu. Razem na pewno nam się uda! Albo wspólnie

zginiemy!

Kiedy jednak doszli do doliny, Nataniela spotkała

największa w życiu niespodzianka. Spodziewał się ciężkiej

walki, gotów był odesłać Ellen do samochodu i pozostać

na placu boju samotnie, a tymczasem przy bagnisku nad

jeziorem panowała cisza i spokój. To był szok.

Nie pozostał nawet ślad po dwóch cieniach, które ich

nie odstępowały, kiedy szli przez nieprzyjazną dolinę.

Były wówczas zbyt niewyraźne, by mógł przewidzieć ich

poczynania, ale przy moczarach ogarnął go straszliwy

niepokój i wiedział, że oto znaleźli się w miejscu, gdzie

przed laty popełniono nieludzką zbrodnię.

Teraz jednak nic tam nie było. Nic!

- Natanielu - powiedziała Ellen ze zdumieniem. - To

odeszło!

A więc i ona to wyczuła! Mówiła jednak tylko

o wrażeniach, nie miała wizji.

- Sądzisz, że moje dwa przeżycia były ze sobą związane?

- Oczywiście - odparł Nataniel. - Nierozerwalnie.

Nie podejrzewałem jednak, żc zdołam jednocześnie oczyś-

cić ze zła oba miejsca.

- Chyba odczułeś ulgę?

- I to jaką! - wyznał. - Możemy od razu wracać do

sarnochodu. Nie ehcę, żebyś się przeziębiła, poza tym robi

się naprawdę późno!

Jeśli jestem chociaż w połowie tak zmęczona jak

Nataniel, to znaczy, że on jest naprawdę wykończony.

I rzeczywiście na to wyglądało. Ellen zrozumiała, jak

wiele sił musiał poświęcić na koncentraeję. Kiedy tak pięli

się pod górę, widziała, jak słabnie z każdą chwilą.

Obserwowała go z lękiem, ale próbowała się uśmiechać,

by dodać mu otuchy. Tak rozpaczliwie go kochała. Każdą

linię zmęczonej twarzy, każde ścięgno ramion, wciąż nie

podstrzyżone włosy, a przede wszystkim siłę ducha,

niezwykłą odwagę i dobroć.

Dopiero teraz spostrzegła, że noc zaczyna ustępować

świtowi. Ciężkie ciemne chmury wisiały nad ziemią,

pierwsze promienie słońca ledwie zdołały się przez nie

rzebić.

- Czy naprawdę spędziliśmy tu całą noc? - spytała

zdumiona.

- Rzeczywiście! Nic dziwnego, że jesteśmy wykoń-

czeni.

Ellen wiedziała, że najdłużej trwało oczyszczanie złe-

go miejsca. Wszystko jednak, co ich spotkało, było

przeżyciem tak niezwykłym, że nie zauważyli upływu

czasu.

Kiedy dotarli do wysokich świerków, na których

miejscu, zdaniem Ellen, znajdowały się kiedyś chaty,

ujrzeli przed sobą człowieka, prawdziwego żywego czło-

wieka niosącego wiązkę żerdzi. Na ich widok gwałtownie

się zatrzymał.

- Uf, aleście mnie wystraszyli - roześmiał się. - Cie-

kaw byłem, co to za ludzie idą z Doliny Jęków.

Dolina Jęków, pomyślała Ellen wstrząśnięta. Poczuła

na sobie wzrok Nataniela.

- Sądziłeś, że jesteśmy upiorami? - spytał Nataniel.

Wiedział, że mieszkańcy tych okolic zwracają się do

wszystkich wyłącznie na ty.

- Nigdy nie słyszałem, żeby tu straszyło - odparł

mężczyzna. - Ale w takim miejscu wszystko może się

zdarzyć.

- Wcześnie wstajesz.

- Najlepsza pora do pracy.

- To prawda.

Mężczyzna nie był wścibski. Nie spytał, co tu robią

o tak wczesnej porze, przemoczeni do suchej nitki. To

dobrze, bo co by odpowiedzieli?

Ellen rozejrzała się dokoła.

- Powiedz mi, czy kiedyś w tym miejscu stała jakaś

zagroda?

Wyczuła napięcie ogamiające Nataniela.

Mężezyzna, skory do pogawędki, przysiadł na kamie-

niu. Poszli za jego przykładem.

- Nie jesteście stąd, jak rozumiem? To dziwne, że

wiedzieliście... Rzeczywiście, była tu kiedyś zagroda, ale

to już dawno temu, bardzo, bardzo dawno...

Wyciągnął fajkę i postukał nią o obcas. Światło zaczęła

się zmieniać, wstawał nowy dzień. Nataniel trochę mart-

wił się o Ellen, która kichała raz za razem, ale nie mógł

przepuścić takiej okazji.

- Słyszałem gdzieś, że z tym miejscem wiąże się jaka!

straszna historia? - zagaił Nataniel ostrożnie.

Na mężczyźnie zła sława okolicy zdawała się nie wywierać

żadnego wrażenia. Z zadowoleniem wdychał fajkowy dym,

przez ramię zerknął na dolinę. Cybuchem wskazał wioskę.

- Tam w dole przy Piaskach Męki... Tej zagrody już

nie ma, stała głęboko w lesie po drugiej stronie szosy...

Tam skończyła ta Berit.

- Tak miała na imię? - spytał Nataniel. - Czy ona była

stąd, z tej zagrody?

- Nie, nie stąd.

Ellen siedziała skupiona. Czy poznają teraz całą praw-

dę?

- No cóż, pamiętajcie, że istnieje zawsze kilka wersji

takich historii. Ja sam znam parę opowieści o losach Berit

Thon i jej żałosnym końcu. Ludzie wiele gadają. Sam

jednak najbardziej wierzę w tę, która, jak powiadają,

odnosi się do końca osiemnastego wieku. Podobno było

to przedostatnie ścięcie na terenie Oppland, ale w to nie

wierzę. Po niej taki los spotkał jeszcze wiele innych.

Ellen poczuła, że zaczyna ściskać ją w gardle. Zerkała

na Nataniela w nadziei, że wkrótce stąd odejdą, ale na

próżno. Pozostawało jej jedynie dzielnie wytrwać do

końca.

- Widzicie, jej głowa wbita na żerdź przy płocie tkwiła

tak przez wiele, wiele lat. Ku przestrodze, jak to się

pięknie nazywa, choć ja raczej nazwałbym to żądzą

sensacji.

Ten kawałek drewna, pomyślała Ellen, czując, że

ogarnia ją słabość. To właśnie trzymałam w ręku! Kawa-

łek żerdzi! Nigdy ci tego nie wybaczę, Natanielu!

Mężczyzna ciągnął:

- Wielu tutejszych ludzi miało w rodzinie babkę albo

pradziadka, którzy widzieli głowę o słynnych długich

czarnych włosach. Ja sam spotkałem takich, którzy

twierdzili, że ją pamiętają, ale oni w czasach mego

dzieciństwa byli starcami i widzieli ją, kiedy sami byli

dziećmi. Musiało więc to być dawno temu. Wszyscy

jednak mówili o strachu, jaki ich ogarniał w tym miejscu.

Dzieci bały się tamtędy chodzić, bo włosy szeleściły na

wietrze, a zimą, kiedy pokrywał je lód, stukały o żerdź.

Wiodła wówczas tamtędy droga na zachód, są jeszcze po

niej ślady... Z czasem tutejszą zagrodę i całą dolinę

nazwano Doliną Jęków.

Ostatnia informacja nie związana była bezpośrednio

z poprzednimi, jednak uważali, że kawałek po kawałku

układa się w całość.

- Opowiedz, co się tam wydarzyło, bardzo nas to

interesuje - poprosił Nataniel.

Stara historia zapewne nie bawiła wieśniaka, bo skrzy-

wił się z niechęcią, ale zaczął mówić:

- Opowiem wam tę wersję, w którą najbardziej

wierzę, ale to długa opowieść.

- My mamy czas, więc opowiadaj, jeśli tobie to nie

przeszkadza - powiedział Nataniel, a Ellen pokiwała

głową.

- No, to było tak: Przybyli tu dwaj szwedzcy robot-

nicy. Zamieszkali w zagrodzie zwanej Północne Thon,

szukali w górach żelaza.

Znaleźli złoże w bagnach w pobliżu Północnego

Thon i zostali tam na całe lato. Potem jeden z nich

odjechał. Drugi Szwed został, bo miał jakieś nieczyste

sprawki z żoną gospodarza, Berit. Podobno była to

piękna kobieta i nie bardzo obyczajna, w każdym razie

zakochała się na zabój w tym Szwedzie. Ludzie już

wtedy wzięli ich na języki. Znacie tę ludową piosenkę

"Widzę cię za oknem"?

- Oczywiście - odpowiedzieli jednogłośnie.

- Ona jest właśnie stąd! To Berit Thon śpiewała ją

wieczorami, kołysząc dzieci do snu. Śpiewała ją kochan-

kowi, a jeśli pamiętacie tekst, to na pewno rozumiecie,

dlaczego.

Ellen zaczęła cichutko nucić:

"Widzę cię za oknem

najdroższy mój,

poznaję twój cień,

nie możesz wejść.

Nie wywiesiłam dzisiaj znaku,

ten chłopak to szaleniec,

nie słyszy, że ojciec jest w domu

najdroższy mój".

- I tak dalej przez kilka zwrotek - powiedziała Ellen.

- Tak, to na pewno było ostrzeżenie dla kochanka.

- Oczywiście. A kiedy męża nie było w domu, kochanek

przychodził. Nadeszła jesień, mąż poszedł kosić trawę,

a Szwed odwiedził Berit. Kobiecie udało się go namówić,

żeby zabił męża. Przystał na to, poszedł na łąkę, strzelił, mąż

upadł na kosę i umarł. Łąkę nazwano później Polaną Śmierci.

Nie wiem, jak się im udało ukryć zbrodnię, ale

mężczyznę pochowano bez przeszkód. Pewnie ludzie

przypuszczali, że nadział się na kosę, nie zauważyli rany od

kuli, zresztą nie wiem, jak było.

Kochankom jednak po morderstwie nie układało się

najlepiej. Po śmierci męża zaczęło im brakować pieniędzy,

kradli więc i łupili w wiosce. Szweda nękały wyrzuty

sumienia, coraz czgściej wybuchały między nimi kłótnie.

Wreszcie zapowiedział, że doniesie na Berit za nakłanianie

do wielkiej kradzieży.

Wiecie, jak to jest, kiedy ktoś raz już zabił, za drugim

razem ma mniejsze opory. Berit przestała ufać swemu

kochankowi. Niektórzy mówią, że się nawet pobrali.

Kiedy więc wybrał się w góry wytapiać żelazo, szpiegowa-

ła go. Było to późną wiosną, Szwed wieczorem ułożył się

do snu pod świerkiem. Berit zakradła się, roztopiła cynę,

którą zabrała ze sobą, i wlała mu ją do ucha...

Ellen jęknęła głośno i odwróciła się. Czuła, że ogarniają

ją mdłości.

- Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo cierpiał ten

biedaczysko. A co ona zrobiła? Nie miała czasu czekać, aż

umrze, więc ciągnęła go za włosy przez wszystkie te

wzgórza, podobno całe trzy kilometry, a on wył z bólu.

Targała go przez dolinę aż do jeziora...

Ellen i Nataniel pokiwali głową. Dziewczyna zauważy-

ła, że Nataniel straszliwie pobladł, opowieść wieśniaka i na

nim wywarła wrażenie.

- Nad jeziorem Berit utopiła Szweda w bagnie.

Dobrze ukryła ciało.

Tej nocy jednak dwaj ludzie z zachodu podróżowali

drogą i słyszeli rozdzierający krzyk biedaka. To było

akurat tutaj, przy Dolinie Jęków. Przerazili się, rzecz

jasna, i kiedy następnego dnia dotarli do ludzi, opowie-

dzieli o swych nocnych przeżyciach. W wiosce nie od razu

uwierzono podróżnym, przypuszczano raczej, że słyszeli

lisa. Ale kilku mężczyzn wyprawiło się do doliny, by

sprawdzić, co to było. Na miejscu zauważyli ślady czegoś

ciężkiego ciągniętego po trawie. Ślady urywały się przy

moczarach. I znaleźli martwego Szweda. Biedaczysko

wreszcie skonał.

Ellen odetchnęła głęboko. Nie mogła opanować drże-

nia.

- Taka jest jedna z wersji - powiedział wieśniak,

- Istnieje również inna, która wydaje się prawdopodo-

bna. Początek się nie zmienia, piosenka "Widzę cię za

oknem", niewierność i tak dalej. A potem kochan-

kowie postanowili zgładzić męża i kiedy spał, wlali mu

do ucha roztopioną cynę. I to jego właśnie ciągnęli

przez całą dolinę, nazywaną od tej pory Doliną Jęków,

bo tak strasznie krzyczał, zanim skonał. Utopili go

w bagnisku, ale krzyki umierającego usłyszeli ludzie

i zwloki odnaleziono. Ponieważ w jego uchu odkryto

cynę, stało się jasne, że popełniono zbrodnię. Ale ko-

chanek uciekł i nigdy go nie odnaleziono. Podobno

utonął w Begna.

Ellen spojrzała na Nataniela. Chciała się zorientować,

którą z wersji uważał za prawdziwą, lecz jego twarz

pozostawała niepnenikniona. Zrozumiała jedynie, że cała

ta historia bardzo go poruszyła.

- Berit pojmano - mówił dalej wieśniak. - Została

skazana na śmierć i ścięta, a jej głowę wbito na długi pal

przy drodze. Tak kiedyś robiono, aby odstraszye innych

przed popełnianiem podobnych zbrodni.

Głowę Berit wbitą na żerdź umieszczono na Piaskach,

które później pnemianowano na Piaski Męki. Jej długie

czarne włosy powiewały na wietne. Szczególne wrażenie

robiły nocą, bo szeleściły jakby poszeptując.

Głowa tkwiła tam przez długi, długi czas. Wreszcie

jednak, kiedy z dumnej urody Berit nie pozostało już nic,

spadła na ziemię. Pewien starzec, który mieszkał w po-

bliżu, zlitował się nad nią i zakopał przy drodze. Okazało

się jednak, że bez względu na to, jak głęboko kopał,

czaszka zawsze wyłaniała się spod ziemi i straszyła swym

widokiem tych, którzy obok niej przechodzili. Jakby

chciała coś powiedzieć.

- Tak - potwierdziła cicho Ellen. - Bo tak właśnie

było.

- Nie znalazła spokoju - stwierdził mężczyzna.

- Owszem - odparł Nataniel. - Już go znalazła.

Ona, jej mąż i kochanek. Wokół niej jest już spokoj-

nie.

Mężczyzna dość niepewnie kiwnął głową, nie bardzo

wiedział, jak ma przyjąć tą informację.

- Mój przyjaciel zna się na podobnych sprawach

- wyjaśniła Ellen.

- Aha, rozumiem.

W lesie zapadła cisza. U ich stóp rozglągała się wioska,

a po drugiej stronie doliny wznosiło się potężne czarno-

zielone zbocze wzgórza. Na dnie zagłębienia wody rzeki

Begny lśniły jak zakrzepła cyna. Ellen odwróciła głowę.

Mężczyzna wstał, a Nataniel podziękował mu za

rozmowę. Ellen milczała. Szok wywołany opowieścią

o potwornej zbrodni, która okazała się znacznie okrutniej-

sza, niż się spodziewała, powrót do zdarzeń, które już

dawno powinny zostać zapomniane - to już było dla niej

za wiele. Czuła się niemal fizycznie chora.

- Miłość nie zawsze była piękna - filozoficznie

podsumował wieśniak.

- To prawda - przyznał Nataniel. - Ma różne oblicza.

- Zgładzenie Berit musiało być ohydne, zwłaszcza gdy

pomyśli się o ludziach, którzy się temu przyglądali.

- Wyobrażam sobie - Nataniel pokiwał głową.

- Znów ci sprawiedliwi.

Mężczyzna zerknął na niego z ukosa.

- No właśnie! Dziwne, jak wielu dobrych obywateli

pojawia się przy takich okazyach. Tacy cnotliwi, brzydzą-

cy się złem, a potem zabierają ze sobą pamiątki...

Ellen zostawiła ich samych.

Nataniel dogonił ją i razem poszli w górę ku szosie do

Gjovik.

- Już nie muszę odwiedzać tamtego człowieka - po-

wiedział Nataniel. - To dobrze, on się mnie nie spadziewa.

Ellen pokiwała głową.

- Widzę, że źle się czujesz, Ellen - szepnął Nataniel.

- Ale powiedz mi, umiesz prowadzić samochód?

- Mam w każdym razie prawo jazdy.

- Świetnie, bo chyba muszę cię prosić, żebyś zawiozła

nas do domu.

Dostrzegła drganie w kącikach jego ust i niemożiiwe

do opanowania drżenie całego ciała.

- Rozumiem - powiedziała ciepło. - Jeśli masz dość

odwagi, by wsiąść ze mną do samochodu, chętnie po-

prowadzę. Uważam, że to drobiazg w porównaniu z tym,

co przeżyliśmy dziś w nocy.

- Całkowicie się z tobą zgadzam - odrzekł Nataniel.

ROZDZIAŁ XIII

Ellen nie dało się nazwać doświadczonym kierowcą.

Jej prawo jazdy było bardzo świeże i niemal nie wyko-

rzystywane. Prowadziła jednak samochód w dół ku

Fagemes, ciesząc się z każdego kilometra, jaki pozo-

stawiali za sobą.

Nataniel nie mógł służyć jej żadną pomocą. Siedział

obok zasłoniwszy twarz dłońmi - nie z powodu strachu

przed jazdą samochodem z Ellen w roli kierowcy, lecz po

prostu starał się dojść do siebie po przebytych trudach.

Dopiero gdy samochód stał w miejscu przez dobrą

chwilę, odjął ręce od twarzy i zorientował się, że Ellen ma

kłopoty na skrzyżowaniu z ruchliwą drogą z Gol.

- Teraz możesz już jechać - powiedział z udawanym

spokojem, słychać jednak było wyraźnie, z jakim wysił-

kiem mówi.

- Już dawno mogłam jechać - mruknęła Ellen. - Ale

nie mogę sobie poradzić z biegami w twoim samochodzie.

O, już, nareszcie. Dzięki Bogu, jedziemy.

Raczej skaczemy, pomyślał Nataniel, ale nic nie powie-

dział. Nie chciał odbierać dziewczynie tej odrobiny

spokoju, jaka jeszcze jej została.

Po dłuższej chwili Ellen oświadczyła gniewnie:

- Zdaję sobie sprawę, że to była wyjątkowo bestialska

zbrodnia, nie da się jej niczym wytłumaczyć. A mimo to na

myśl o sprawiedliwych czuję obrzydzenie.

- Masz rację - przyznał Nataniel. - Ona wiedziała, że

popełnia przestępstwo, a wszyscy inni uważali się za

nieskalanych grzechem i triumfowali nad skazaną. Nigdy

nie mogłem znieść ludzi, którzy są tacy bezkrytyczni

wobec siebie.

Ellen, świadoma trudów jego życia i częstych kontak-

tów z ludzką miłością, impulsywnie wzięła go za rękę.

- Na miłość boską, trzymaj kierownicę! - krzyknął

Nataniel.

Ellen znów skupiła się na drodze, kiedy jednak

wyjechali na prosty, spokojny odcinek, powiedziała zamy-

ślona:

- Natanielu... Przypuszczam, że wiele wiesz o przy-

szłości. Czy wiesz także, co się z nami stanre, to znaczy ze

światem i ludzkością? Jak to się dalej potoczy?

Odpowiedź Nataniela padła nadspodziewanie szybko:

- Nie zadawaj mi nigdy podobnych pytań! Nigdy!

I tak nie odpowiem na nie.

Ellen zrobiło się głupio.

- Przepraszam - szepnęła. Odwróciła się i spojrzała na

jezioro: - O, tam leci orzeł! Przysięgam!

- Patrz, jak jedziesz! - zawołał Nataniel.

- Nie mogę przecież patrzeć jak jadę, kiedy się

odwracamn, ty głuptasie! - parsknęła Ellen.

Na moment zapadła cisza, po czym oboje wybuchnęli

gromkim śmiechem.

- Chyba jednak następnym razem sam zdecyduję się

prowadzić - stwierdził rozweselony Nataniel.

- O ile w ogóle będzie jeszcze jakiś następny raz

- cicho powiedziała Ellen.

W hotelu Nataniel od razu kazał Ellen położyć się

do łóżka i posłał jej do pokoju tacę ze śniadaniem,

szklaneczkę wina i napomnienie, by starannie wysuszyła

ubranie i dobrze się wyspała. Sam jednak się nie poka-

zał.

Ellen usnęła, nareszcie uwolniona od strachu z dzieciń-

stwa, snując beznadziejne mrzonki związane z Natanie-

lem.

Cała znajomość z nim była dla niej niezwykłą przygodą.

I nie chodzi tylko o ogromne emocje, znaczenie miały

także drobniejsze sprawy, jak na przykład wypady na

międzynarodowe lotniska, obiady w hotelach w kraju

i zagranicą, wszystko to, o czym Ellen dotychczas

zaledwie czytała. Życie hotelowe okazało się przy okazji

nieszczególnie zabawne - luksus był tylko powierzchow-

ny, przy wnikliwszym spojrzeniu blakł. Łóżka, w których

przedtem spało już wiele osób, zadrapania na meblach,

jedzenie raczej drogie niż smaezne... Ponieważ jednak

przeżywała to wszystko ze swym ubóstwianym Natanie-

lem, cała oprawa nabierała nieodparcie pociągającego,

romantycznego kolorytu.

Zbudził się nowy dzień, wybiła godzina rozstania.

Ellen, gotowa do podróży, stała w swoim pokoju i wy-

glądała przez okno. W gardle i w nosie pojawiło się

charakterystyczne pieczenie, nieomylnie zwiastujące prze-

ziębienie. Ale co tu się dziwić, po takiej nocy!

Deszcz ustał, w powietrzu, choć było lato, ciągnęło

chłodem, jak okiem sięgnąć nigdzie ani śladu słońca, tylko

wysokie, jasnoszare niebo nad zamarłym krajobrazem.

Nataniel stał dalej, w głębi pokoju.

- Nie będę do ciebie pisać - oznajmił.

Ellen poczuła, jak serce ściska jej się z żalu.

- Tak pewnie będzie najlepiej - odpowiedziała cicho.

- Należy zerwać wszelkie kontakty. Mam nadzieję, że

wkrótce znajdziesz chłopaka, który...

- Och, przestań - obruszyła się Ellen. - Natanielu...

Czy wiesz, kiedy owo straszne ma nas spotkać?

Odwróciła się w jego stronę. Dopiero teraz zobaczyła,

jaką udręką i dla niego była ta chwila pożegnania.

- Nie, tego nie wiem - westchnął. - Kiedy... kiedy

spotkaliśmy się pierwszy raz, wiedziałem, że to nie stanie

się natychmiast. Ale od tamtej pory upłynęło już sporo

czasu.

- Czy masz wrażenie, że to może stać się już teraz?

Zastanowił się, zmarszczył czoło.

- Nie, takiego wrażenia nie mam. A dlaczego pytasz?

Ellen wyjąkała zażenowana:

- Mówiłeś, że... że to nastąpi kiedy... kiedy pierwszy

raz mnie pocałujesz?

Nareszcie zrozumiał, do czego zmierza Ellen.

- A ja nie mam poczucia zagrażającego nam niebez-

pieczeństwa! Ellen! Chcesz powiedzieć, że moglibyśmy

odwrócić zły los poprzez... Wiesz, ta myśl mnie zafas-

cynowała.

Ellen uśmiechnęła się, dumna z pomysłu.

- To całkiem bezpieezny hotelowy pokój - mówił

Nataniel. - I ja wiem, wiem, że nic nam tu nie grozi.

Ellen, ja się nigdy nie pomyliłem, nigdy.

Czekała.

Nie mógł się pohamować i podszedł bliżej. Serce Ellen

omal nie wyskoczyło z piersi. Usta Nataniela znajdowały

się na wysokości jej oczu, patrzyła na nie, wiedziała, że za

parę sekund... Przyjemne drżenie ogarnęło całe ciało i falą

napędziło krew do policzków. Jej dłonie niesłychanie

delikatnie otoczyły głowę chłopaka, w jego oczach także

dało się wyczytać oczekiwanie.

Nagle drzwi otworzyły się z hałasem, do środka

wtargnęła pokojówka z naręczem prześcieradeł.

- O, przepraszam, myślałam, że pokój jest już pusty...

Czy panienka nie miała jechać pociągiem?

- Owszem - odparła Ellen, nadal ogarnięta rozmarze-

niem, którego nie zdołała jcszcze zabić irytacja.

- Lepiej się pospieszyć, do odjazdu tylko kilka minut.

- Ojej! - zawołała Ellen i już zbiegali na dół do hallu.

- No, nie jest tak źle - stwietdził Nataniel, zerkając na

zegar. - Nie musisz bić żadnych rekordów, pokojówka

trochę pnesadziła.

Ellen zwolniła.

- Pan Gard? - zawałała recepcjonistka. - Jakiś pan

pytał o pana.

- O mnie?!

Okazało się, że to Rikard Brink. Jego zwykłe pogodna

twarz była poszarzała i zasmucona.

- Nataniel! Dowiedziałem się od Christy, że tu jesteś.

- Co się stało?

Rikard wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.

- Chodzi o Tovę. Niedobrze jej się wiodło, ale

nikomu nic nie wspomniała...

- Chodź z nami na dworzec - zaproponował Nataniel.

- Ellen wraca pociągiem. Możemy porozmawiać po

drodze. A więc jak? Co z Tolą?

Przeszli przez ulicę w stronę stacji, gdzie czekał już

pociąg.

- Sam wiesz, jaka ona jest. Ma dwadzieścia dwa lata,

a jej życia nie można nazwać łatwym. Ale nie przypusz-

czaliśmy...

- Nic sobie chyba nie zrobiła?

- Nie, nie, ale trudno jej było znaleźć przyjaciół, jej

wygląd odstrasza większość ludzi, i, Natanielu... strasznie

się boję, że ona wybrała stronę Tengeła Złego!

Przystanęli gwałtownie.

- Nie! To niemożliwe!

- Nie wiem - powiedział Rikard zmęczanym głosem.

- Przekleństwo dotknęło ją niezwykle ciężko, a drwiny

i prześmiewki kolegów bołały ją znacznae mocniej, niż

nam się wydawało. Dlatego związała się z pewnym

chłopakiem, dawnym kolegą z klasy. To prawdziwy

łobuz, Natanielu, ale nasza córka nie ma w czym wybierać.

Może się zakochała, a może po prostu cieszy się, że on ją

dostrzega i w ogóle z nią rozmawia. Ale on ją po prostu

wykorzystuje. Tova pomagała mu w rozmaitych ciem-

nych sprawkach.

- Och, nie! - zawołali jednocześnie.

- Owszem. Ona potrafi czarować, lepiej niż mogliśmy

przypuszczać. Bezpośrednio nie uczestniczyła we włama-

niach, ale odwracała wzrok ludzi. Chłapakowi udało się

też bez przeszkód uciec z więzienia.

- Ależ, Rikardzie, to okropne!

- Niestety, taka jest prawda. Biedna Vinnie, przez

małżeństwo weszła do naszego nieszczęsnego rodu i uro-

dziła dziecko obciążone przekleństwem. Ale wiedzcie, że

bardzo kochamy Tovę.

- Wszyscy ją kochamy - zapewnił Nataniel. - Ale co ja

mogę zrobić?

- Oni się ukrywają gdzieś tutaj, w górach Valdres.

A ponieważ już tu jesteś, to pomyślałem sobie, że może

zechcesz nam pomóc. Znaleźć ją i z nią porozmawiać...

Naprowadzić na inne myśli.

Doszli do pociągu, Ellen znalazła sobie miejsce i wy-

chylona przez okno starała się uczestniczyć w rozmowie.

- I ona jest jedną z tych, którzy mają wziąć udział

w walce z Tengelem Złym! - Jęknął Nataniel. - Och,

oczywiście, że pomogę ją odszukać. I chętnie z nią

porazmawiam, jeśli, rzecz jasna, będzie chciała mnie

wysłuchać. Czy mniej więcej wiadomo, gdzie oni są?

- Tak, tak, ale jest jeszcze coś groźniejszego. Tutejszy

lensman wysłał za nimi pościg. Niby nic w tym złego, ale

wśród jego ludzi jest jeden fanatyk, w dodatku uzbrojony!

- Ależ... och! - westchnęła Ellen. - Zostaję. Ja też

chcę pomóc.

- To zbyt niebezpreczne - sprzeciwił się Rikard.

- Chłopak może być zdesperowany, nie mówiąc już o tym

łowcy głów!

- Znów ci sprawiedliwi! - westchnął Natan.

- Rzeczywiście, można tak powiedzieć - zgodzał się

Rikard. - Zawsze znajdą się tacy, którzy chcą wymierzać

sprawiedliwość osobiście, bo czują się o niebo lepsi od

innych. Musimy ich odnaleźć, Natanielu!

- Oczywiście, pójdę z tobą - Nataniel skinął głową.

- Czy możesz poczekać chwilę, aż pożegnam się z Ellen?

Zawiadowca już zaczyna trochę groźnie wymachiwać

chorągiewką.

Rikard uścisnął na pożegnanie dłoań Ellen i poszedł do

hotelu, by tam czekać na Nataniela.

- Och, Natanietu, jakie to straszne! - powiedziała Ellen

wzburzona. - Po wizycie u was tak wiele myślałam o Tovie,

o tym, co musi czuć młoda dziewczyna, tak upośledzona pod

względem wyglądu jak ona. Wiesz, w tym wieku uroda może

być najważniejsza. Zwłaszeza dla niemądrych chłopców.

Milczeli przez chwilę, myśląc o Tovie. Wreszcie jednak

przypomnieli sobie o swej sytuacji.

- Wiedziałem, że między nami do niczego nie może

dojść - powiedział Nataniel zrozpaczony.

- To, co ma nastąpić, z pewnością nastąpi, zro-

zumiałam to, kiedy ta pokojówka pokrzyżowała nam

plany odwrócenia złego losu.

- To prawda - rzekł Nataniel. Zaraz jednak zawołał:

- Ellen, zostań ze mną, nie mogę cię teraz utracić! Wysiądź

z pociągu i zostań ze mną, potem odwiozę cię do domu!

- Dobrze - zdecydowała się w jednej chwili. - Będzie-

my szukać Tovy. Już idę.

W tym momencie pociąg ruszył. W drzwiach wyrósł

mur rozbawionej młodzieży, wybierającej się na szkolną

wycieczkę. Koła toczyły się coraz szybciej i szybciej...

Ellen opadła na siedzenie.

- Na nic zda się sprzeciw - szepnęła do siebie. - Jeśli

Nataniel coś zobaczył, to tak już musi być. Pozostaje nam

tylko nauczyć się żyć bez siebie. A to jedyna rzecz, jakiej

nie chcemy.

Ellen wróciła więc do nieciekawej pracy w Oslo,

a Nataniel przystąpił do kolejnego zadania.

Ich jedynym wiernym towarzyszem pozostała tęsknota.

- Idź do diabła, powiedziałem!

Tova odsunęła się nieco na bok. W żółtych kocich

oczach błysnęła urażona duma.

- Ale ja mogę ci przecież pomóc...

- Tylko mi przeszkadzasz, nie rozumiesz, ty strachu

na wróble? Każdy cholerny glina znajdzie mnie bez trudu

już po samym twoim opisie. "Skarlała czarownica z naj-

brzydszą gębą świata, wygląda jak stare babsko z wy-

strzępionymi kudłami i piekielnym ogniem w oczach..."

- Nigdy tak nie mówili.

- Ale ja tak mówię.

- Wyciągnęłam cię z więzienia.

- Tak, tak, tak! Czy już ci za to nie dziękowałem? Nie

zabrałem cię ze sobą? Ale ty jesceś córką gliniarza, czy to

nie może się pomieścić w twoim kurzym móżdżku? Idź do

wsi i zgłoś się na policję! Tylko niech ci nie przyjdzie do

głowy zdradzić, gdzie jestem, bo rozszarpię ten twój

wstrętny korpus na drobne kawałeczki! Zrozumiałaś?

- Nie, zostanę z tobą - powiedziała Tova. - Ale będę

szła w pewnej odległości, dopilnuję, żeby nic złego cię nie

spotkało. Wiesz przecież, że potrafię tak zrobić, żeby nikt

cię nie widział.

- Przeklęta czarownico! - wrzasnął chłopak. - Nie

chcę mieć nic wspólnego z czarownicami! To, że byłem

dla ciebie miły i poprosiłem cię o pomoć, nie znaczy wcale,

że się w tobie zakochałem! Ty chyba oszalałaś! Idź stąd!

Zwiewaj! Zniknij mi sprzed oczu!

Tova odeszła na bok, ale nie zastawiła swego towarzy-

sza. On tak mówi dlatego, że się boi, pomyślała. Przed-

wczoraj powiedział, że jestem niezłym kumplem. Żaden

chłopiec mnie tak nie traktował. Muszę mu pomóc.

Kryjąc się wśród zarośli ruszyła za nim.

W porze obiadowej natrafił na ich ślad.

Był nim całkiem już wyschnięty niedopałek. Leżał przy

brodzie, za którym skrywało się wejście do doliny Geitebotn.

Jon wyprostował się z prawie niewidacznym uśmiesz-

kiem w kąciku warg. Pogładził palcami strzelbę. Na

zimnej, twardej twarzy pojawiło się coś na kształt czułości,

Strzelba była bardzo kosztowna, zaopatrzona w celownik,

starannie wyczyszczona, kosztowała miesiące ciężkiej

pracy i wyrzeczeń. Przeznaczona na polowanie na dzikie

renifery i inną dużą zwierzynę.

Dziś jednak Jon wybrał się na szczególne polowanie.

Dzisiaj polował na czławieka!

Opary mgły z huczących wód wodospadu otoczyły

Jona. W cieniu stromego brzegu rzeki leżała brudna

resztka śniegu. Pochylił się i zaczerpnął kilka garści wody.

W wiosce, kiedy szykawali się do wyruszenia w góry

na poszukiwania, dzień był ładny, przejrzysty, ale teraz

wśród wierzchołków gór pojawiły się ciężkie welony

mgły. Wilgotna bezkształtna masa otuliła brzozowy łas,

niczym szarobiałe palce duchów rozciągała się nad mok-

radłami i wierzbowymi zaroślami. Po kolei, jeden za

drugim, roztapiały się w niej szczyty. Świat skurczył się do

kilku metrów, dalej ciągnęło się morze nicości.

Jon na myśl o lensmanie skrzywił się z pogardą.

Przypomniał sobie niechętne spojrzcnia i upomnienia.

"Panaiętaj, żadnej strzelaniny", zapowiedział lensman.

"To tylko chłapak, chcę, żeby żywy wrócił do więzienia".

Jon nie mógł pojąć, dlaczego lensman ma coś akurat

przeciw niemu. W całej wsi nie było lepszego myśliwego,

w dodatku zawsze postępował zgodnie z prawem. Kiedy

rozmawiali, nie miał nawet przy sobie strzelby.

Zabrał ją z domu dopiero później, ale lensmanowi nic

do tego.

Prychnął ze złością. Tylko chłopak? Żaden chłopak, to

mały gangster, podlec, szumowina z miasta. Brał udział

w napadzie, co prawda nie on go wymyślił, ale zawsze!

Podobno razem z nim uciekła jakaś dziewczyna,

musieli więc postępować ostrożnie, tak twierdził lensman.

A niby dlaczego? Co to za różnica? Dziewczyny też umieją

pokazać, co potrafią, czasami bywają jeszcze gorsze od

chłopaków. A ta związała się z przestępcą. Mała dziwka,

nie ma kogo oszczędzać.

Głupi ludzie lensmana przedzierali się pewnie tyralierą

przez świerkowy las w dole. Jon bardzo wcześnie po-

stanowił się od nich odłączyć. Poprzedniego dnia jego psy

ujadały przez cały wicczór, wiedział, że ktoś musiał

przechodzić obok domu i skierować się tu, na górę.

Prosto w pułapkę Geitebotn,

Jon nie wspomniał jednak o tym ani słowem lens-

manowi i innym tchórzom. Chciał sam pochwycić zdo-

bycz.

Mocno przycisnął strzelbę do boku, poczuł jedwabiście

gładką kolbę ślizgającą się po anoraku i uśmiechnął się

lekko.

Nie strzelać, zapowiedział lensman. No dobrze, ale

przypuśćmy, że chłopak będzie stawiać opór? A jeśli jest

uzbrojony? Z pewnością ma broń. Albo spróbuje uciekać

w mgłę, wtedy Jon będzie zmuszony użyć strzelby.

Najpierw ostrzegawczy strzał, a jeśli i wtedy się nie

zatrzyma, no to sam sobie będzie winny. Prawda?

Olav, tak miał na imię ten chłopak. Olav Nilsen,

Nazwisko. Marne zdjęcie w gazecie. To wszystko, co Jon

o nim wiedział. Przestępca.

Przeklęty łotr! Kradł samochody, włamywał się do

domów, może bił uczciwych, pracowitych ludzi. Tacy jak

on zasługują tylko na śmierć. Powinno się ich wystrzelać

jak wilki. To przecież z nich wyrastają mordercy!

Jon w gniewie zacisnął zęby i mocniej chwycił strzelbę.

Trzeba oczyścić z nich świat, zetrzeć z powierzchni ziemi!

Przeskoczył na płaskie kamiemie po drugiej stronie

rzeki. Depcząc po płomiennych dywanach skalnicy i po

dumnych białych kwiatach rozchodnika zaczął wspinać

się na drugi brzeg. Gładkie kamienie umykały mu spod

nóg, ześlizgiwał się do tyłu. Ale strzelbę, w każdej chwili

gotową do strzału, trzymał mocno. Nigdy nic nie wiado-

mo...

Wreszcie znalazł się na górze, znów wśród krzewinek

bażyny i jałowców, Ruszył ścieżką wydeptaną przez

bydło, ciągnącą się między mokradłami, olbrzymimi

głazami i gęstymi zaroślami wikliny. Powykręcane brzo-

zy, szare ze starości, pojawiały się i znikały niczym statki

we mgle. Zmierzał ku określonemu celowi, wiedziony

jedną tylko myślą. Znaleźć chłopaka, a potem...

Tak, i co potem?

Czuł się całkiem spokojny, a mimo to serce waliło mu

mocno. Tak podniecało go wymierzanie sprawiedliwości.

Czsami natrafiał na ślady odciśnięte w ciemnej, wilgotnej

ziemi, co jeszcze bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że

idzie właściwym tropem. Nietrudno było śledzić zbiegów.

Tak, było ich dwoje. Drobniejsze ślady należą pewnie

do dziewczyny. No, jeśli tak nisko upadła, że była razem

z Olavem Nilsenem, to proszę bardzo!

Nareszcie! Coś się chyba poruszyło wśród brzóz!

Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Mżyło, zdawało się,

że bezszelestne drobiny wody wcale nie padają, tylko

wiszą w powietrzu, Z włosów pociemniałych od wilgoci

spłynęła kropla i pociekła mu za kołnierz. Zadrżał.

W lasku znów rozległ się szelest. Jon rzucił się na

ziemię z bronią gotową do strzału.

- Mam cię na muszce! - zawołał. - Najmniejszy ruch

i strzelę!

Cisza. Tylko skroplona wilgoć melancholijnie skapy-

wała z liści brzóz.

Jon zauważył we mgle jakiś majaczący cień.

- Jak sobie chcesz, ostrzegałem!

Rozległ się stłumiony, suchy odgłos wystrzału, dźwięk

pochwyciła i zgasiła mlecznobiała mgła. Jakiś spory ptak,

pewnie głuszec, z wrzaskiem zerwał się z zarośli.

Jon wstał i siarczyście przeklął. Przedarł się przez

gęstwinę jałowców i skarlałej wierzbiny, poganiany niena-

wiścią do zbiegów i wstydem, że spudłował.

Gałęzie brzozy z sykiem prześlizgiwały się po jego ciele,

spuszczając kaskady delikatnych kropli na plecy. Spodnie

lepiły się do kolan, ale Jon nie zwracał na to uwagi.

Nagle przystanął. Przed nim leżały resztki koszuli.

Z dołu oddarto kawał materiału, ale dookoła nie było

widać śladów krwi. Pewnie tylka pęcherze na nogach,

pomyślał Jon z pogardą.

Przekradł się ostrożnie jeszcze kilka metrów w przód,

potem sprawnie uskoctył w bok a skrył się za wielkim

głazem. Przed nim, na wywróconej brzozie, plecami do

Jona siedział przestępca. Ściągał but. Tak, to na pewno

pęcherze! Żadnej strzelby przy nim nie było wiudać, ale jeśli

ma jakąś ukrytą broń...

Bez trudu mógłbym go teraz zastrzelić, pomyślał Jon

i wycelował. Przy tej czynności zawsze ogarniało go

niewypowiedzianie rozkoszne uczucie. Ale to nie byłoby

polowanie, tylko rzeź. Gra cokolwiek nieuczciwa. Cho-

ciaż to potwór, który nie zasługuje na to, by żyć, musi

mieć szansę obrony. Jon zaczął rozważać następne posu-

nięcie. Jeśli podkradnie się bliżej, wtedy chłopak może się

odwrócić z pistoletem w ręku. Wszystko zależy od tego,

kto zdąży strzelić pierwszy. Jon mógł też zawołać: "Ręce

do góry!" Chłopak pewnie rznciłby się do ucieczki.

A wtedy... bang! Jon nie był pewien, które rozwiązanie

jest najlepsze. A może...

Nagle drgnął. Usłyszał, jak chłopak mówi obojętnie:

- Możesz stamtąd wyjść, ty za kamieniem. Nie jestem

uzbrojony.

Jon zmarszczył brwi, potem wstał i podszedł bliżej,

cały czas trzymając palec na spuście.

- Nie boję się ciebie, łajdaku - syknął.

Chłopak odwrócił się i popatrzył na Jona.

- Doprawdy? Tak mi się wydawało, inaczej byś we

mnie nie mierzył.

Jon, nadal czujny, opuścił strzelbę. Chłopak miał ze

dwadzieścia lat, był dość przystojny.

- Słyszałem, jak przed chwilą strzeliłeś - powiedział.

- Dobrze, że przyszedłeś.

Jon zmteszał się. NIe przewidział takiego rozwoju

wypadków.

- Dlaczego? - spytał krótko.

Olav Nilsen wzruszył ramionami.

- Głodny jestem. Otarłem nogę. Masz coś do jedze-

nia?

- Właściwie dobrze by ci zrobiło trochę się prze-

głodzić, rozpieszczony smarkaczu, ale jestem chrześcijani-

nem. Masz! - Jon sięgnął do torby z prowiantem i rzucił

chłopakowi kanapkę. - To znaczy, że dobrowolnie

wrócisz do więzienia?

Chłopak zerknął na strzelbę.

- Dobrowolnie? A mam jakieś inne wyjście?

Jon mocniej ścisnął broń.

- Możesz próbawać!

- Pójdę z tobą, choćby po to, by cię rozczarować

- zaśmiał się Olav.

- Rozczarawać? Co masz na myśli? - Jon pokraśniał ze

złości.

- I tak tego nie zrozumiesz. Lepiej się rozejrzyj. Teraz

co prawda jest mgła, ale rano było w górach przepięknie.

Widziałem jelenia z ogromnym porożem, pławił się

w jeziorze. Cudowny widok!

Jon miał nadzieję, że chłopak wreszcie coś zrobi,

przestanie tylko siedzieć i gadać.

- Tak, tu są piękne tereny łowieckie.

- Chcesz powiedzieć, źe zastrzeliłbyś jelenia? Do licha,

ale jesteśmy podobni!

- Podobni? My? - wybuchnął on. - Między nami nie

ma nawet odrobiny podobieństwa, zapamiętaj, to sobie!

Jestem uczciwym, prawym człowiekiem, a nie gang-

sterem!

- Chodzi mi o to, że obu nam potrzebne jest napięcie.

Ty polujesz na zwierzgta. My, w mieście, próbujemy

znaleźć je gdzie indziej. Zwierzęta wolno zabijać, kraść

samochody - to nielegalne. Sądziłem, że tu, w górach, jest

czysto i pięknie, ale jedyną osobą, którą spotkałem, jesteś

ty... czyli... ludzie wszędzie potrafią nisko upaść.

Jon otworzył usta, by zaprotestować, ale nagle nie

potrafił znaleźć żadnego kontrargumentu. I jak wszyscy

ograniczeni ludzie, którzy mają świadomość, że przegrali,

zdecydował się użyć przemocy. Pięściami albo strzelbą

wbije chłopakowi do głowy, że on, Jon, jest o wiele

lepszym człowiekiem niż ten łajdak z miejskich slumsów.

Już miał wrzasnąć, że przecież polowanie jest dozwolone,

ale chłopak sam to przecież powiedział. Chciał wykrzyczeć

mu, że przecież bliski był udziału w morderstwie, lecz

przypomniał sobie swój własny strzał, który oddal w kie-

runku brzozowego lasku.

Nie mógł pojąć, dlaczego jego piękna, droga, ukocha-

na strzelba z celownikiem nagle zaczęła palić go w ręce.

Krzywiąc się z bólu upuścił ją na ziemię.

W następnej sekundzie Olav Nilsen już trzymał strzel-

bę w dloni. Celował w Jona jego własną bronią!

- Przeklęty wiejski głupek! - Na ustach chłopaka

pojawił się drwiący uśmieszek. - Jak można być tak

sentymentalnym, żeby uwierzyć w taką durną gadaninę!

Jon czuł, jak strach ściska mu gardło. Nie potrafił już

rozsądnie myśleć.

- O, tak - powiedział Olav. - Tak lepiej. Odwróć się.

Jon usłuchał. Myślał o swej rodzinie, która została

w wiosce, i przeklinał słabość, jaka ogarngła go przed

chwilą. Podejmuje ostatnią próbę, rzucił:

- Wiemy więc, kto jest największym łajdakiem.

- Owszem - chłodno odpowiedział Olav Nilsen.

Nagle Jon usłyszał za sobą jakieś poruszenie. Przerażo-

ny chłopak wrzasnął, upadł jak długi na ziemię, strzelba

wypaliła, a echo wystrzału rozniosło się wśród skalistych

zboczy.

Jon się odwrócił. Dziewczyna, najbrzydsza, jaką kiedy-

kolwiek w życiu widział, siedziała na plecach Olava

Nilsena, chowającego nos w mchu.

- Oddaj strzelbę! zażądał Jon, uznając dziewbzynę za

sprzymierzeńca.

- Nie! - sprzeciwiła się młoda czarownica. - Chcecie

się dowiedzieć, kto jest największym łajdakiem? Najwięk-

szy łajdak zginie.

- Nie! - zawołał Jon, zasłaniając twarz rękami.

Powietrze rozdarl świst. Jon podniósł głowę i zdążył

zobaczyć, jak jego najcenniejszy skarb, strzelba z celow-

nikiem, zatacza nad nim ogromny łuk i wpada do jeziora

na środku doliny Geitebotn.

Wpatrywał się w niską, niesamowicie brzydką dziew-

czynę, zaskoczony, roagniewany, czując jednocześnie

ogromną ulgę.

- Powiedziałam, że największy łajdak zginie - oświad-

czyła, uśmiechając się krzywo. - Zbyt wielką pokusą była

dla was obu. I czym jesteście bez niej?

Jon próbował zripostować, ale nie potrafił. Strata

strzelby mocno go zabolała.

- Do diabła, będziesz mi musiała za nią zapłacić!

Ołav Nilsen opamiętał się pierwszy i rzucił do ucieczki.

Skierował się ku wyżynie, ale pojmano go szybciej niż się

spodziewał. Już za chwilę dwaj mężczyźni przytrzymali

go za kołnierz. Obdarzany zdolnością jasnowidzenia

Nataniel bez trudu odnalazł zbiegów.

- Ojciec! - zdziwiła sźę Tava. - I Nataniel! Co tu

robicie?

- Szukamy ciebie - surowo odparł Rikard Brink.

- Widzieliśmy i słyszeliśmy, co się tu przed chwilą

wydarzyło. Pójdziemy teraz wszyscy razem do wioski.

- Ona wyrzuciła moją cenną strzelbę - poskarżył się

Jon.

Próbował nadać swemu głosowi groźny ton, ale mu się

nie udało.

- Widziałem - rzekł Rikard. - Zwrócę panu pieniądze,

radzę jednak wydać je na kwiaty, słodycze albo ubranie dla

rodziny.

Jon nie odpowiedział, poznali pednak po jego nlinie, że

pomyślał: "Zrobię, jak mi się podoba".

- Zajmiesz się mężczyznami, Rikardzie? - spytał

Nataniel. - Ja porozmawiam trochę z Tovą.

Rikard skinął głową. Nataniel odczekał chwilę i w pew-

nej odległości poszedł za nimi z dziewczyną.

Z początku nic nie mówili, w końcu jednak Tova

mruknęła:

- Tonący zawsze chwyta się brzytwy.

- Wiem - przyznał Nataniel. - Takim jak ty czy ja

niełatwo jest znateźć osobę, która przyjmie naszą miłość.

Tova zerknęła na niego z ukosa. Czyżby porównywał

się do niej? Chyba oszaiał!

- My stoimy z zewnątrz - dopowiedział. O, Ellen,

Ellen, pomyślał z bólem.

- Masz rację - przyznała Tova. - Myślalam, że on

mnie lubi. W takiej sytuacji można dla drugiego człowieka

zrobie wszystko, prawda?

- Tak, niestety nawet dopuścić się czynu niezgodnego

z prawem, jeśli to tylko zadawoii ukochaną osobę.

- Czy ty...?

- Na razie nie. Ale spotkałem dziewczynę i dla niej

mógłbym pewnie zrobić to samo co ty. Na przykład

wypuścić ją z więzienia. Czy bardzo go pokochałaś?

- E, tam! Najmilsze słowa, jakie od niego usłyszałam,

to że wyglądam jak strach na wróble. Posłużyłam się

czarami, ten wieśniak sparzył się o swoją strzelbę i upuścił

ją na ziemię. Ale Olav nadużył mojej pomocy. - Milczała

przez chwilę. - Jestem taka samotna, Natanielu!

- Dlatego próbowałaś się odnaleźć po stronie zła?

Uważałaś, że tam jest twoje miejsce?

- Z pewnaścią nie należę da tych, którym się udało!

- Tovo, ty i ja jesteśmy wybranymi!

- To ty jesteś wybranym, ja jestem tylko dotknięta.

- Ale zostałaś wybrana, aby wspomóc mnie w walce

przeciwko Tengelowi Złemu.

- Dlaczegóż miałabym to robić? Przyszłam na świat

pod jego znakiem i chętnie będę mu służyć. Wy jesteście

tacy nudni. Tacy doskonali!

Nataniel zatrzymał się i popatrzył na kuzynkę.

Tak musiała wyglądać Hanna, pomyślał. Niska, krępa,

jakby kwadratowa, o powykrzywianych członkach i twarzy

zniekształconej tak, jakby ktoś złapał ją za uszy i przekręcił.

Twarz pokryta naroślami i znamionami, o małych złośliwych

oczkach i kartoflowatym nosie. Baże, pomyślał Nataniel

z rozpaczą, jak przed nim myślało przez setki lat wielu

innych. Można się pogodzić z tym, że od czasu do czasu

obdarzasz jakiegoś biedaka takim wyglądem, bo i Tobie nie

wszystko zawsze musi się udawać, ale jednocześnie dajesz im

gorące, spragnione serce i zdolność do kochania!

Co miał począć z Tovą? Gdyby naprawdę zdecydowała

się służyć Tengelowi Złemu, oznaczałoby to prawdziwą

katastrofę.

- Staję się zła poprzez zło moich bliźmich - powiedzia-

ła Tova. - Mam ochotę zadawać ciecpienia pięknym, tym

wszystkim, którym się powiodło. I zsesztą to robię.

- Naprawdę? - wykrzyknął przerażony.

- Oczywiście - zachichotała. - Ale tylko trochę.

Czasami wyczaruję pryszcz na nosie ślicznej dziewczyny,

która wybiera się na pierwszą randkę ze swą nową

miłością, innym razem wyciągam halkę spod spódnicy

eleganckiej damy. Bawi mnie to, Natanielu, możesz sobie

mówić, co chcesz. Moje życie nie jest usłane różami.

- Ale twoi rodzice robią dla ciebie wszystko, wiem

o tym.

- Jasne. Ale pomoc rodziców nie na wiele się zda,

kiedy w wigilię świętego Jana całe ciało drży z oczekiwa-

nia, a nikt nie zaprasza cię na zabawę.

Nataniel otaczył ją ramieniem.

- Tova! Dobrze wiesz, że wszyscy Ludzie Lodu cię

kochają.

- Przestań być taki przesłodzony, Natanielu, po mnie

i tak twoje słowa spływałą jak woda po gęsi.

Odsunął się od dziewczyny.

- Tova, sprawa jest poważna. Czeka nas piekielnie

trudne zadanie. Musimy się do niego dobrze przygoto-

wać.

- Wiem, że jesteś ciągle za słaby.

- Skąd możesz o tym wiedzieć?

- Nasi szaowni przodkowie powiedzieli o tym Bene-

dikte. Ona ma z nimi kontakt.

- A co mówią o tobie?

- Niepokoją się, a mnie to śmieszy.

Nataniel nie wiedział, co na to powiedzieć, nie miał

ochoty prawić jej kazań.

Każde myślało o swoim i żadne nie znało myśli

drugiego. Może tak zresztą było i lepiej. Nataniel nie mógł

skonoentrować się na Tovie i bardzo mu było z tego

powodu przykro. Jego myśli zaprzątała Ellen i tęsknota za

nią. Nigdy jej już nie zobaczy. Nie zniesie tego, nie

poradzi sobie bez niej teraz, kiedy wiedział już, że ona

istnieje.

A Tova? Jej myśli były tak straszne, że musiała je

ukrywać. Nataniel? myślała z pogardą. Dobry, miły

Nataniel, słaby jak mały kociak. Mogę się do ciebie

uśmiechać, ale nie myśl sobie, że jestem z tobą. Mam inne

ambicje, wiem, kto jest moim panem i władcą.

Jemu pragnę służyć!

Drgngła na dźwięk słów Nataniela. Czyżby wiedział?

- Wiesz, kto jest twoim opiekunem? - zagadnął.

- Słyszałam. Sam Imre we własnej osobie. Ale on

najwidoczniej mocno śpi, nigdy go nie spotkałam.

- Będzie stał po twojej stronie i pomagał ci przede

wszystkim podczas decydujgcej bitwy.

Tova zaniosła się diabelskim chichotem:

- Nie przyjdzie mu to łatwo.

- Tova... - zaczął Nataniel ostrożnie. - Nie jestem

jeszcze gotów, by udać się do Doliny Ludzi Lodu. Ty

także nie. Czy chcesz, żebym odwiedził cię kilka razy

w tygodniu, abyśmy mogli sobie pomóc? Tobie potrzeba

trochę mojej woli walki ze złem, a ty możesz mnie nauczyć

swojego poczucia humoru.

Zaśmiała się.

- Jesteś szalony. Ale czemu nie? Jak już mówiłam,

moje życie nie jest szczególnie ciekawe. Dręczertie ciebie

trochę mnie zabawi.

- Dobrze, Tovo, wobec tego jesteśmy umówieni.

Nie wiedział, dlaczego w obecnnści Tovy czuje się tak

nieswojo. Z pewnością to nie z powodu jej odrażającego

wyglądu, Nataniel nie był z takich. Nie, to tkwiło w czym

innym, w czymś, co podpowiadała mu intuicja...

Dreszcz przebiegł mu po plecach. To z zimna, bijącego

od tej wilgotnej mgły, pomyśłał.

- A więc znalazłeś sobie dziewczynę - stwierdziła

Tova zaczepnym tonem.

Napięcie na twarzy Natanieła złagodniało.

- Tak, to Ellen. Ale nie możemy być razem.

- Nie gadaj głupstw - prychnęła. - Ona przecież

wygląda normalnie. Nie możecie być razem? Nie wiesz,

o czym mówisz!

Nataniel popatrzył na kuzynkę, któa. sięgała mu

zaledwie da pasa, choć byli niemal w równym wieku.

Wiedział, że Tova mówi z własnego doświadczenia. Nie

wolno mu było zdradzić, dlaczego on i Ellen nie mogą się

ze sobą związać, ale zawstydził się. Zawstydził się, że tak

wiele dobrego spotyka go za darmo, za nic otrzymał

miłość Ellen.

Nad jeziorkiem, skrywającym w swych wodach cenną

strzelbę, tańczyły komary. Ludzie wtapiali się we mgłę,

ich sylwetki stawały się coraz mniej wyraźne, aż wreszcie

całkiem się w niej rozpłynęły. Nic nie mąciło gładkiej toni

jeziora w odludnej dolinie Geitebotn, której znów nikt nie

odwiedzi przez długi, długi czas.

Tego wieczora, kiedy powrócili do ludzkich siedzib,

Nataniel czuł się jak w gorączce. Nie mógł się doczekać,

kiedy wreszcie zadzwoni.

W słuchawce rozległ się głos Ellen. Pod Natanielem,

kiedy go usłyszał, ugięły się nogi.

- Ellen? Mówi Nataniel.

Już sam sposób, w jaki zachłysnęła się powietrzem ze

zdziwienia, wiele mu powiedział.

- Nataniel? Czc... cześć.. ja... nie wiem, eo mam

powiedzieć. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę z tobą

rozmawiać.

- Ja też nie przypuszczałem, ale... Tova... My jesteśmy

uprzywilejowani, tylko nie zdawaliśmy sobie z tego

sprawy...

- Przepraszam, Natanielu, ale o czym ty właściwie

mówisz?

- Musiałem tylko ci powiedzieć... że bardzo cię

kocham, Ellen, nie możemy tego zmarnować. Mamy

siebie, chociaż nie możemy się spotykać.

Ellen przez chwilę się zastanawiała.

- Ale jaki ma to związek z Tovą?

- Tova, biedna mała Tova, nie ma w życiu żadnych

szans. Pokochała chłopaka, całkiem tego niegodnego. Ale

nawet on jej nie chce. Rozumiesz? A my mamy siebie.

Mamy kogo kochać, mamy z kim dzielić swoje uczucia.

Ellen? Jesteś tam?

- Tak, jestem. Dziękuję, że zadzwoniłeś, Natanielu!

Wiem, o co ci chodzi. Bardzo się cieszę. Muszę przyznać,

że było mi ciężko, bo wiesz, że... że ja także wiele do ciebie

czuję.

- Posłuchaj, musimy się spotkać! Nic na to nie

poradzimy, być może niewiele czasu nam zostało.

- Och, nie!

- Dlaczego?

- Starałam się o przyjęcie do szkoły na zachodzie

kraju. Mam zamiar zostać pedagogiem społecznym. No

i dziś rano przyszła od nich odpowiedź. Przyjęli mnie,

wysłałam natychmiast wiadomość, że jutro przyjeżdżam.

Właśnie się pakuję, mam nawet bilet.

Nataniel miał wrażenie, że słońce w jednej chwili

przestało świecić.

- Rozumiem. Znów zrządzenie losu. Najwidoczniej

nie jest nam pisane być razem.

- Tak mi przykro, Natanielu, mogłabym zrezygno-

wać...

Gdzieś w jego mózgu rozległ się sygnał ostrzegawczy.

- Nic, nie rób tego - poprosił szybko. - Czuję, że to

byłoby niebezpieczne. Dobrze, że zaczynasz szkołę. Ale

nie przesadzaj ze swym idealizmem, sama wiesz, jakie

masz skłonności - zakończył, śmiejąc się wymuszenie.

- Czy to źle być idealistą?

- Idealiści mogą narobić wiele kłopotów, moja droga,

a ich idee nie zawsze bywają czyste. Często pragną

zaspokoić wyłącznie własną próżność. Z wyższością

traktują tych, którym tak wielkodusznie pomagają.

- Jesteś złośliwy - stwaerdziła Ellen. - Ale dostrzegam

niebezpieczeństwo. Znów widmo sprawiedliwych. Uwa-

żasz więc, że realiści są lepsi?

- Odwracasz kota ogonem. Najgorszy ze wszystkiego

jest chłód uczuciowy.

- W porządku - roześmiała się Ellen. - Postaram się

zachować równowagę balansując na cieniutkiej linie. Oj,

ale o czym my roamawiamy! To chyba po to, żeby

utrzymać kontakt. Natanielu, dzięicuję, że mogłam cię

poznać, i za to, że w ogóle jesteś! I pozdrów ode mnie

Tovę, chociaż nie znam jej tak dobrze!

- Dobrze. Potrzebna jej każda nawet najdrobniejsza

oznaka życzliwości.

Zanim wreszcie się pożegnali, obiecali, że będą telefo-

nować do siebie i pisać, bo żadne z nich nie miało sił, by

zerwać znajomość. Nataniel odłożył słuchawkę i wrócił do

swego nowego problemu: do Tovy.

Co on, na milość boską, miał z nią zrobić?

Czekała na niego w swoim pokoiu w hotelu, nie chciała

pokazywać się wśród ludzi. Nie dlatego, że przejmowała

się ich reakcjami, do nich zdążyla już przywyknąć, ale tego

wieczoru postanowiła być miła. Nataniel okazał łej tyle

serca.

Kiedy przyszedł, od razu zorientowała się, że jest

smutny.

- No i jak, odrzuciła cię?

- Nie, przeciwnie, ale los nie chce, żebyśmy się

spotkali.

- Los! Nie mów jak bohater taniego romansu, Nata-

nielu!

Znów ją zirytował. Gniewało ją, że głowę zajmuje mu

ta dziewczyna. Tovie nie zależało na Natanielu, a mimo to

nie chciała, by myślał o kimś innym. Czuła, że zaczyna nie

lubić tej Ellen.

Nataniel wziął się w garść i uśmiechnął do niej

życzliwie, ale z roztargnieniem.

- Na pewno damy sobie radę z twoją skłonnością do

zła, Tovo. Jestem o tym przekonany, bo wiem, że w głębi

duszy jesteś dobrym człowiekiem.

Tak ci się wydaje, pomyślała dziewczyna. Przeklęty

dureń!

Musiała odwrócić głowę, by nie dostrzegł jej diabel-

skiego uśmiechu. Twarz wykrzywiła w takim grymasie, że

gdyby Nataniel go zobaczył, zrozumiałby, że w jej rysy

wryło się dziedzictwo Tengela Złego.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu9 Nieme głosy
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom9 Nieme Głosy
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 39 Nieme głosy
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 39 Nieme głosy
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu 39 Nieme głosy
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu6 Magiczny ksiezyc
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dom Upiorów
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tomF
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom1 Przewoźnik
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zauroczenie
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomF Woda Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Tęsknota
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomD ?talny Dzień
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Ogrod smierci
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zimowa Zawierucha
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dziedzictwo Zła

więcej podobnych podstron