_____________________________________________________________________________
Margit Sandemo
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XXXIX
Nieme głosy
_____________________________________________________________________________
CZĘŚĆ I
DRZWI, KTÓRYCH NIKT NIE UMIAŁ OTWORZYĆ
ROZDZIAŁ I
Trzeciej nocy spędzanej w zajeździe powrócił lęk, ten
sam, którego Ellen nie odczuwała od czasu straszliwych
wydarzeń w dzieciństwie.
Raptownie usiadła na łóżku cała spięta, gotowa do
ucieczki. Rozpaczliwie szukała choćby nitki, której mo-
głaby się uchwycić, a która połączyłaby ją z rzeczywis-
tością, ale coraz silniejsze stawało się wrażenie, że nie
tylko ona, lecz także cały dom oddycha ciężko, z tru-
dem.
Szyld gospody wywieszony za oknem z małymi szyb-
kami przeraźliwie skrzypiał na wietrze. Jesteś w tym
domu sama, sama, sama, powtarzały uderzenia pulsu.
Sama w długim, niskim, liczącym sobie dwieście pięć-
dziesiąt lat domiszczu, pełnym zakamarków i schowków,
z pustą stajnią i trzeszezącymi schodami, małymi pokoika-
mi pod spadzistym dachem...
No, i ten pokój!
A przecicż w Oslo, w studenckiej restauracji pod
gołym niebem, wszystko wydawało się takie przyjemne
- idealna praca dla osoby świeżo po maturze, która chciała
latem zarobić parę groszy.
Wtedy jednak słońce radośnie oświetlało kolorowe
parasole, dookoła rozlegał się gwar głosów, śmiechy
i szelest jasnych letnich ubrań. Vivi, z niczym nie zmąconą
pewnością siebie, zachęcała ją z całego serca.
- Przejeżdżaliśmy obok tej gospody w zeszłym roku
- opowiadała z zapałem. - To fantastyczne miejsce.
Najprawdziwszy starodawny zajazd, tak stary i tak malo-
wniczy, że wprost trudno w to uwierzyć! Musisz od-
powiedzieć na to ogłoszenie!
Ellen złożyła gazetę z rubryką "Oferty pracy".
- Z obowiązkami w recepcji poradzę sobie bez naj-
mniejszego trudu stwierdziła beztrosko, zapominając na
chwilę o swym kompletnym braku zmysłu praktycznego
i niepoprawnym optymizmie, który czasami pozwalał jej
pokonywać bariery, a czasami stawiał ją w niezwykle
kłopotliwych sytuacjach. - Ale na pewno wiele osób stara
się o tę posadę.
- Nie na takim pustkowiu - oświadczyła Vivi. - Na
przestrzeni dwustu kilometrów nie ma żadnego miasta.
Tylko lasy, lasy i lasy, człowiekowi później jeszcze
tygodniami śnią się świerki.
- Ale przecież zajazd nie może leżeć w samym środku
gęstego lasu?
- No tak, w pobliżu jest chyba wioska, jakieś
centrum turystyczne. Zdaje się, że zajazd wybudo-
wano w miejscu dawnej przeprawy promowej przez rzekę.
Serwują tam pyszne jedzenie, jest olbrzymi kominek i...
- Spróbuję - postanowiła Ellen.
Rzeczywiście się zgłosiła i dostała pracę - dzięki
wielkim, ufnie patrzącym niebieskim oczom w trójkątnej
twarzyczce, nieszczególnie ładnej, ale miłej i pełnej wdzię-
ku, dzięki skorym do uśmiechu ustom i kruczoczarnym
włosom wijącym się tak, jak same tego chciały; na ogół
zresztą z niezłym efektem, z wyjątkiem deszczowej pogo-
dy, kiedy cała fryzura zmieniała się w totalny chaos.
Mężczyzna w biurze pośrednictwa pracy zwrócił uwagę
tylko na zewnętrzne walory Ellen, nie dostrzegł zagubienia
dziewczyny, nerwowości w jej ruchach i niepewności
kryjącej się w uśmiechu. Ellen nosiła w sobie wiele
samotności i niepokoju, ale nie chciała tego zdradzać światu.
Był rok 1959 i dorosłe życie Ellen ledwie się zaczynało.
Jak większość młodyeh ludzi miała ambitne plany, wiele
chciała osiągnąć i czerpać z życia ile tylko się da. Wybrać
zawód i spróbować w nim sił, a wreszcie osiągnąć ten
spokój, jaki ogarnia człowieka, gdy jest przekonany, że
trafił na właściwe miejsce i dobrze wypełnia swe życiowe
posłannictwo. Problemem pozostawało jedynie, że - tak
jak większość młodych ludzi - wciąż jeszcze poszukiwała
owej magicznej profesji. Było przecież w czym wybierać.
Co jednak będzie, jeśli się pomyli?
I te wszystkie plany, by tyle zrobić... Jak na razie ciągle
jeszcze brakowało jej pieniędzy. Zamiast więc nastawiać
się na karierę w wielkim stylu, postanowiła przyjąć pracę
w recepcji, która pod względem zawodowego rozwoju
nie popchnie jej ani o cal.
Ale trzeba się przecież z czegoś utrzymać, za coś jeść,
ubierać się, mieszkać... A na tę szarą rzeczywistość
potrzeba pieniędzy.
Zresztą... Doszła w końcu do optymistycznego wnios-
ku, że czas spędzony w zajeździe z pewnością nie pójdzie
tak całkiem na marne. Zdobędzie wiele nowych doświad-
czeń, które pomogą jej budować przyszłość.
Tak bezludnych okolic nigdy jeszcze nie widziała.
Autobus godzinami wiózł ją między ścianami olbrzymich
świerków, potem wyjechał w wąską dolinę, w której
gdzieniegdzie dało się zauważyć zabudowania, i znów
zanurzył się w las.
Wreszcie domów zaczęło przybywać, zgrupowały się
w niewielką wioskę, a nad brzegiem rzeki leżał prześliczny
nieduży zajazd, dobrze utrzymany, pomalowany na biało.
Nie był wyższy od parterowego domu, ale miał też pięterko.
W jednym skrzydle mieściła się stajnia, w drugim niska
kuchnia z mansardowym dachem. Do skrzydła kuchennego
przylegał jeszcze jeden piętrowy budynek. Dwa szyldy
z identycznym ozdobnym liternictwem - jeden nad niską
furtką, a drugi na rogu budowli - obwieszczały, że tu się
mieści "Stary Zajazd u Przeprawy. Jadłodajnia i Noclegi".
Po to, by nikt już nie miał co do tego żadnych
wątpliwości.
Pokryta kurzem podróżnym, lecz zachwycona Ellen
znalazła za barem kierowniczkę. Przyszła szefowa okazała
się urodziwą jeszcze pięćdziesięciolatką o surowym spo-
jrzeniu i wypielęgnowanych blond włosach. Pani Sinclair
przyjęła EIlen z chłodną życzliwością i oprowadziła ją po
domu.
A Ellen z całych sił starała się ukryć straszliwą
niepewność, która jej nie opuszczała.
Wspólnie obejrzały duże, niskie pokoje gościnne z wyła-
niającymi się zza starych gobelinów ścianami z grubych bali,
przeszły przez dyskretnie zmodernizowaną jadalnię - okazała
się za mała i trzeba było ją rozbudować - zajrzały do
staroświeckiej kuchni, a potem po wąskich schodach wspięły
się na piętro. Od ostrego zapachu farby aż kręciło w nosie.
- Jeszcze nie otworzyliśmy na sezon - wyjaśniła pani
Sinclair. - Robotnicy nie zdążyli na czas z remontem.
Poprzedni właściciel przy zakładaniu pryszniców i toalet
tu na piętrze okazał niebywały brak smaku. Wiem
oczywiście, że instalowanie nowoczesnych urządzeń
w osiemnastowiecznym domu wymaga wiele trudu, ale
tak jak jest po prostu nie może zostać!
Otworzyła drzwi prowadzące do maluteńkiej łaziene-
czki ze ściętym ukośnie sufitem, ukazując prawdziwą
orgię bezguścia: podłogę w krzykliwą szachownicę i nie-
dbale nałożone tapety z grubego plastiku. Na stykach
brązowo połyskiwał klej, brzydko odcinając się od choro-
bliwej, chłodnozielonej barwy tapety. Plastikowa zasłona
we wzór w ospałe, zadumane ryby ukrywała prysznic.
Wszystkie rury poprowadzono po ścianach, trudno też
było wyobrazić sobie brzydsze wyposażenie łazienki.
- Rzeczywiście - wzdrygnęła się Ellen.
- Prawda? To piętro dla gości, którzy nocują tu tylko
przejazdem, ale nie mogę ci teraz pokazać pokojów, bo nie
da się tędy przejść. Na samym końcu korytarza jest pokój,
w którym zamieszkasz, kiedy wszystko zostanie skończone.
Tymczasem urządzisz się w drugim budynku, który będzie
używany tylko w razie koniecznej potrzeby, kiedy wszyst-
kie pokoje tutaj będą zajęte, bo jest w bardzo złym stanie.
Wróciły do kuchni i przeszły do najstarszej części
zajazdu.
- Czeka nas cała masa pracy biurowej - powiedziała
pani Sinclair, kiedy wspinały się na kolejne schody.
- Dlatego musiałaś przyjechać tak wcześnie, reszta per-
sonelu zjawi się dopiero za dziesięć dni, na otwarcie.
- Czy pani tu mieszka? - ostrożnie spytała Ellen.
- Nie, mam swój dom we wsi.
- O - pawicdziała tylko Ellcn i bała się spytać o coś
więcej. Na długim karytarzu z głębokimi wnękami
okiennymi grube deski w podładze przeraźliwie trzesz-
czały pod stopami.
Pani Sinclair najwyraźniej jednak wyczula lęk dziew-
czyny.
- Pomieszkasz tu najwyżej przez parę dni - pocieszyła
ją. - Nic złego się nie stanie, mażesz pozamykać wszystkie
drzwi, żeby ustrzec się ewentualnych niepożądanych
wizyt. W tym właśnie budynku pierwotnie mieścił się
zajazd. Poprzedni właściciel najwyraźniej w ogóle nie miał
zamiaru go wykorzystywać, ale moim zdaniem to niemąd-
rze. Przygatowałam już niektóre pakoje. O, do tego
możesz się wprowadzić.
W niskim pokoju nie była ani jednego kąta prostego.
Okienka z chropowatymi szybkami wychodzilo na dro-
gę. Ellen zauważyła, że zaraz za nim wisi jeden z szyl-
dów.
- Jak tu miło - szepnęła, z podziwem patrząc na
staromodną narzutę w róźyczki i miedzioryty na ścianach.
Pani Sinclair już była na korytarzu. Ellen wyszła za nią,
w drzwiach musiała się pochylić.
- Numer cztery i pięć to pokoje dwuosobowe - wyjaś-
niała kierowniczka, otwierając i zamykając kolejne drzwi.
- Jedenaście i dwanaście dla rodzin z jednym dzieckiem.
Skręciły.
- A to są jedynki, numer sześć i dziewięć. Tutaj jest
schowek na szczotki, toalety są na parterze, bardziej nie
zdołaliśmy unowoczcśnić tej części.
- A te drzwi... Dokąd one prowadzą? - spytała Ellen
wskazułąc na niskie, krzywe, nie pomalowane drzwi na
końcu korytarza. - To chyba pokój numer osiem?
- Tych drzwi się nie używa - odparła krótko kierow-
niczka i skierawała się ku schodom.
Zanim EIlen skręciła za róg, zerknęła po raz ostatni na
zamknięte drzwi. Każdy milimetr korytarza był starannie
wyczyszczony i odmalowany - z wyjątkiem tych drzwi.
Wszystko w tym domu była stare, ale te drzwi
sprawiały wrażenie, jakby naprawdę nikt ich nie otwierał
przez ostatnie sto lat.
Działo się to za dnia, kiedy zajazd tętnił życiem,
zewsząd dobiegały głosy ludzi, robotnicy stukali i pukali,
a Elien z zapałem zapoznawaia się z obowiązkami recepc-
jonistki. Nigdy nie przypuszczała, żc może ich być tak
wiele, pani Sinclair zaś z trudem ukrywała irytację
z powodu jej kompletnej ignorancji w tej dziedzinie.
Pod wieczór jednak, kiedy zaczęło się zmierzchać, dom
powoli przycichał, aż wreszcie i pani Sinclair pojednawczo
powiedziała Elien "dobranac" i kazała jej zamknąć się na
wszystkie spusty.
EIlen wykonała polecenie, zabrała z kuchni szklankę
soku pomarańczowego i przygnębiona poczłapała po
stromych schodach do swego krzywego pokoiku w naj-
starszej części domu.
Smętny, monotonny szum rzeki słychać było teraz
wyraźniej. Gdzieś w głębi lasu śpiewał drozd, jego smutne
trele niosły się dokoła. Samotna, samotna... jeśli nawet we
wsi znajdowali się jacyś młodzi iudzie, to nie było ich
słychać. Ani warkotu samochodu, ani odgłosu motocyk-
la... Ciszy wczesnoletniego wieczoru nie mącił żaden
ludzki głos.
Ellen starannie złożyła narzutę w różyczki. Doszła
właśnie do wniosku, że wcale, ale to wcale nie jest jej
przyjemnie w tym starym domu. Zaraz za drzwiami
ciągnął się kręty korytarzyk i szereg zamknięaych drzwi.
Pod nią - puste piętro, na którym mieszkał kiedyś sam
właściciel zajazdu. Nicco dalej zaczynało się skrzydło
kuchenne, przylegające do jeszcze jednego pustego bu-
dynku, z drugiej strony zaś stajnie, gdzie za dawnych
czasów trzymano konie na zmianę. A teraz w całym
zajeździe przebywała tylkn ona, Ellen Knutsen, z dwu-
dziestego wieku. Nigdy szczególnie nie bała się ciemności,
ale pod wpływem dość niesamowitej atmosfery, wszyst-
kich wspomnień, jakie musiał kryć w sobie ten dom,
odczuwała pewien niepokój.
Właśnie w takich chwilach człowiek uświadamia sobie,
jak bardzo jest samotny, myślała przygnębiona. Ellen już
wiele razy w swoim krótkim życiu doznała rozczarowań,
ale wciąż z tym samym entuzjazmem całą duszą an-
gażowała się w najbardziej szalone przedsięwzięcia: or-
ganizowała zbiórki i kiermasze dobroczynne na cel, który
właśnie poruszył jej serce, protestowała przeciw nie-
sprawiedliwości i uporninała się za najsłabszymi tylko po
to, by ostatecznie się przekonać, że nie zawsze można
przełamać opór większości, że to właśnie ogół często ma
rację, a słaby jest po prostu słaby i nie dorasta do sytuacji...
Ach, ile już klęsk poniosła! Ile pogardy, drwin i po-
uczeń musiała znieść, kiedy porywał ją zapał i sprowadzał
na manowce! Ileż przykrych, mrocznych chwil przeżyła,
takich jak teraz!
Ellen chciała tyle z siebie dać, ale wciąż jeszcze była za
młoda, by znaleźć właściwą drogę w życiu.
Napłynęły przykre wspomnienia, przywołane srnutną
piosenką drozda i odwiecznym szemraniem rzeki, a trza-
ski starego domu przywiodły na myśl upiory niespokojnej
przeszłości.
W historii rodziny istniała bowiem ciemna karta, która
dręczyła Ellen szczególnie w dzieciństwie. Nigdy co
prawda nie łączyła tego ze swym strasznym przeżyciem,
u którym nikomu nie powiedziała, ale to miejsce i ta
chwila okazały się jakby specjalnie wybrane, by nękać ją
takimi właśnie wspomnieniami.
Na szczęście Elien była przemęczona i nie wierciła się
długo w łóźku, wyolbrzymiając dźwięki i snując niemądre
fantazje o przeszłciści. Zasnęła jak kamień.
Następnego dnia poszła da wioski. Był tam wielki
nowoczesny supersam i zwykły mały prowincjonalny sklepik.
Wybrała ten drugi, choć może nie powinna była tego robić.
Sklepikarka okazała się nadzwyczaj ciekawską osobą.
- O, widzę, że już się u nas pojawili turyści.
- Nie, ja pracuję w zajeździe. Będę tu przez całe lato.
- Aha, kelnerka?
- Nie, recepcjonistka. Ale Bóg jeden wie, jak to
będzie. To chyba trudniejsze, niż sądziłam.
Sklepowa położyła biust na ladzie.
- Mieszkasz we wsi, prawda?
Ellen po raz trzeci musiała odpowiedzieć przecząco.
Nie, w zajeździe. Przyjechałam wczoraj i muszę
przyznać, że czuję się tam trochę osamotniona.
Kobieta plasnęła o ladę otwartą dłonią.
- Na litość boską, ta szalona baba pozwoliła zamiesz-
kać takiej młodej dziewczynie samej w tym nawiedzonym
domu? Niesłychane!
Usta Ellen zadrżały. Wzburzenie sklepikarki i śmieszy-
ło ją, i dziwiło.
- Nawiedzony dom?
- Szczęśliwie zamknęli najstarszą część...
- Chodzi pani o tę bliżej lasu? - spytała Ellen
niepewnie. - Właśnie tam mieszkam.
- Co takiego? - krzyknęła kobieta. - Co? To przecież
szaleństwo! Nicolaysen nigdy by do tego nie dupuścił!
Przenigdy!
- No, zaczynam się bać - rzekła nieco zniecierpliwiona
Ellen z wyrzutem. - Naprawdę tam straszy, czy pani
żartuje?
Sklepowa pojęła, że posunęła się za daleko.
- No cóż, czy straszy... Nikt niczcgo nic widział, ale
działy się tam różne dziwne rzeczy.
- Jakie dziwne rzeczy?
Kobieta, jakby w obawie, że ktoś przypadkiem je
usłyszy, zerknęła przez ramię i ściszyła głos:
- Powiem ci jedno: nie ruszaj tych drzwi!
- Tych w samym końcu karytarza? - spytała Ellen
z jakimś dziwnie nieprzyjemnym uczuciem. - Co to
właściwie za drzwi? Dokąd prowadzą?
Wiejska sklepikarka poufnie nachyłiła się jeszcze niżej.
- Nikt nie wie, nikt z żywych, Ale wyliczyli, że za nimi
musi znajdować się jeszcze jeden pokój.
Ellen usiłowała odtworzyć w myśli plan zajazdu.
- O ile dobrze sobie przypominam, na tej bocznej
ścianic nie ma żadnego okna, tylko ukośny ścięty dach.
Ale dlaczego nikt tego nie sprawdzi?
Najwidoczniej teraz następował najbardziej dramaty-
czny punkt całej historii, bo kobieta aż chrypiała, pod-
ekscytowana.
Tych drzwi nikt nie próbował otworzyć od począt-
ku lat czterdziestych naszego wieku. A ten, który wtedy
podjął próbę, umarł! Padł trupem właśnie w chwili, kiedy
już, już miał się tam włamać. I wszyscy inni przed nim,
którzy usiłowali tego dokonać, także zginęli, albo od
zarazy, albo od wypadku.
Ellen, odrzuciwszy dość wątpliwą informację o zara-
zie, postanowiła uporządkować szczegóły dotyczące taje-
mniczych drzwi.
- Czyli że wtedy, około roku tysiąc dzicwięćset
czterdziestego, tych drzwi także nie otworzono?
- Nigdy nie udało się ich otworzyć. Nikomu się nie
powiodło. Jeśli nie dokonali tego nawet Niemcy w czasie
wojny, to jak mieliby sobie z tym poradzić zwyczajni
przyzwoici obywatele?
- A więc jakiś Niemiec próbował?
- Tak, kapitan, wrzeszczał i krzyczał, wymyśiał swoim
ludziom od tchórzy, a potem wyciągnął pistolet, żeby kulą
roztrzaskać zamek, ale w tej samej chwili padł martwy.
Szlag go trafił.
- Pewnie zbytnio się uniósł - mruknęła Ellen, nie
mogąc jakoś uwierzyć w złą moc tajemniczych drzwi.
- To znaczy, że nikt nie umie wyjaśnić, dlaczego drzwi nie
dają się otworzyć?
Kobieta uśmiechnęła się krzywo.
- O, oczywiście, że wiedzą! Podobno kiedyś, w końcu
osiemnastego wieku, pewien szlachcic odebrał sobie tam
życie. Zamknął się w jednym z pokoi i leżał tam, nie jedząc
ani nie pijąc, aż wreszcie wysechł. Wyglądał jak najpraw-
dziwsza mumia, kiedy widziano go po raz ustatni.
- Po raz ostatni? To znaczy wtedy, kiedy gu stamtąd
zabrano? Z pokoju i w ogóle z domu?
- Tego nie wiadomo - szepnęła kobieta tajemniczo.
- Tego nie wiadomo. Mówi się jedynie, że gdy widziano
go ostatni raz, był suchy jak mumia. Podobno umarł
z miłości. I choć nigdy nie wspomniano o tym wprost,
nietrudno zgadnąć, w którym pokoju się zamknął.
- Ale on nie straszy? - Ellen starała się zachować powagę.
- Czy można być tego pewnym? Od tylu lat nikt nie
mieszkał w tej części domu. Ale nie ucieknie się od
prawdy: z tymi drzwiami łączy się jakaś dziwna historia.
Ta kobieta najwidoczniej odnowiła stare pokoje. Chyba
pomieszało się jej w głowie! Sądzi, że ktokolwiek będzie
chciał tam nocować?!
Letni dzień był złocistożółtozielony i Ellen w powrot-
nej drodze śmiała się serdecznie z całej historii u duchach.
Kiedy wróciła do zajazdu, wspomniała pani Sinclair
o rozmowie w sklepie.
- Tak, słyszałam u tym - krótko odparła kierownicz-
ka. - Wsiowe bajdy! Poprzedni właściciel, pan Nicolay-
sen, traktował tę sprawę śmiertelnie poważnie, ale dyrek-
tor Steen, który odkupił od niego zajazd, jest chyba
bardziej rozsądny, miejmy nadzieję. Prawdą jest, że
odrestaurowałam najstarszą część domu z własnej inic-
jatywy, ale wierzę, że ty tak samo traktujesz te głupstwa.
- W nocy niczego nie zauważyłam, a poza tym historie
o duchach nigdy nie robiły na mnie wrażenia.
Chłodny powiew strasznego wspomnienia przeleciał
przez głowę Ellen. To, co kiedyś przeżyła...
Nie, odrzuciła tę myśl natychmiast.
Pani Sinclair ciągnęła dalej niewzruszona:
- Chciałam, oczywiście, otworzyć te drzwi, ale stola-
rze mnie powstrzymali. A ponieważ nie ma do nich
klucza, zostawiłam wszystko tak jak jest. Nie ma sensu ich
wyłamywać. Sama nie jestem dość silna, a nikt nie chciał
mi pomóc. Nie zgodzono się nawet na to, żeby je
pomaluwać, więc zajmę się tym osobiście, jeśli starczy mi
czasu. Poza tym uważam, że w obecnym stanie podkreś-
lają atmosferę tego miejsca.
Owszem, pani łatwo tak powiedzieć, pomyślała Ellen
nie bez złości. Nie musi pani mieszkać całkiem sama w tym
wielkim budynku. Rzeczywiście, drzwi wprowadzają
szczególną atmosferę, ale jak na mój gust, trochę jej tu za
dużo.
I znów odezwało się przykre wspomnienie, którego
nigdy nie potrafła sobie wytłumaczyć.
Że też musiało powracać tak uporczywie akurat teraz,
w najmniej odpowiedniej chwili!
Zapadła noc, druga noc, którą Ellen miała spędzić
w zajeździe.
Z głową pękającą od zasad rezerwacji pokojów, cen
posiłków i napojów i wszelkich rachunków Ellen wsunęła
się pod kołdrę ubrana w dopiero co kupioną, nieco może
zbyt frywolną koszulę nocną. Ellen nie mogła się po-
wstrzymać od tegu zakupu. "Koszula na noc poślubną",
stwierdziła ekspedientka. Dziewczyna starała się więc
wyglądać na osobę, która takiej właśnie potrzebuje.
Prawdę mówiąc, nie miała nawet sympatii, a co dupiero
mówić o narzeczonym. Ale koszulę kupiła, takie cudo nie
co dzień widzi się w sklepie. Biała, ozdobiona koronkami
i tak romantyczna, że zapierało dech w piersiach.
I tu, na tym ponurym, zapadłym pustkowiu, dodała
Ellen trochę otuchy.
Na dworze zerwał się wiatr, cisza nie była już tak
przytłaczająca, poza tym w głównym budynku dwaj
malarze pracowali po godzinach, nie czuła się więc
całkiem samotna. Zasnęła w przyjemnym poczuciu, że
pilnie wypełniała swe obowiązki przez cały dzień. Powoli
zaczynała coraz lepiej pojmować, czego się od niej
oczekuje, i można nawet powiedzieć, że między nią a panią
Sinclair nawiązała się cieniutka nić przyjaźni.
Robotnicy wreszcie poszli, Ellen wtedy już spała.
W nocy coś ją obudziło, ale zaspana nie była w stanie
określić źródła hałasu. Trochę zirytowana pomyśłała tylko,
że ojciec powinien stardnniej nasmarować drzwi do gabinetu,
bo skrzypią już naprawdę przeraźliwie. I nie musi tak
trzaskać bramą do garażu, echo roznosi się po całym domu...
Ciężki, głuchy huk rozległ się trzykrotnie, może znów
zaskrzypiały drzwi do gabinetu, może było to coś innego.
W tym stanie Ellen nie potrafiła odróżnić snu od
rzeczywistości.
A sen miała stcaszny, naprawdę okropny. Sen albo
wrażenie, że nie jest sama w miejscu, w którym nikogo nie
powinno być. Poderwała się raz, wstrząsnął nią dreszcz,
i zasnęła znowu. Już nic się jej nie śniło.
Ale to, co wydarzyło się trzeciej nocy, naprawdę
poderwało ją na równe nogi...
ROZDZIAŁ II
W ciągu dnia do zajazdu zajrzał nowy dyrektor, Steen.
Towarzyszył mu Nieclaysen, poprzedni właściciel. Steen,
parweniusz o czerwonej nalanej twarzy, z grożącym mu
w każdej chwili zawałem serca i jedną jedyną namiętnośeią
w życiu, mianowicie pieniędzmi, sprawiał wrażenie nieco
zagubionego, gdy słuchał relacji pani Sinclair o renowacji
na starszej części domu i wyjaśnień, dlaczego drzwi
pozostawiono nie ruszone. Uznał jednak, że historia
zamkniętego pokuju jest świetną reklamą dla zajazdu.
- Trzeba to jeszeze grubo polać sosem mokrej od łez
romantyczności - przykazał pani Sinclair. - Cudzoziemcy
to uwielbiają.
Ale Nicolaysen zareagował z oburzeniem:
Nie zdajecie sobie sprawy, o czym mówicie! Nie wolno
narażać życia gości. Panna Knutsen nie może mieszkać
w tym skrzydle. Proszę ją natychmiast stąd przenieść!
Ellen zapewniła, że mieszka się jej tu jak najlepiej i nie
chce sprawiać dodatkowych kłopotów pani Sinclair,
zwłaszcza w sytuacji, gdy żaden z pozostałych pokoi nie
nadaje się do użytku. Poza tym nie miała zamiaru otwierać
owych owianych złą sławą drzwi, ani nawet wchodzić do
tej części korytarza.
Ostatecznie Nicolaysen, acz bardzo niechętnie, musiał
ustąpić. Był zestresowanym człowiekiem w średnim
wieku o zażółconych nikotyną palcach. Powieki nieustannie
mu drgały, z włosów pozostał ledwie nieokreślonego koloru
wianuszek, otaczający błyszczącą łysinę. Ponieważ prowadził
także niedużą fabryczkę chemiczną we wsi, zaniedbał zajazd
do tego stopnia, że był zmuszony go sprzedać. Zrobił to
niechętnie, ale społecznie nastawieni mieszkańcy wioski
głośno protestowali przeciwko upadkowi i niszczeniu tak
czcigodnego zabytku, nie miał więc wyjścia.
Steen odkupił budynek przed rokiem i natychmiast
wyremontował fasadę i pokoje gościnne. Teraz przyszła
kolej na małe sypialnie i najstarszą część domu.
Steen zajrzał tu będąc przejazdem, wkrótce znów
ruszył w drogę na wschód. Nicolaysen wrócił do swojej
fabryczki i reszta dnia Przebiegła, zgodnie z planem,
w wirze przygotowań do otwarcia zajazdu.
Aż wreszcie nadeszła noc. Noc, kiedy Ellen zrozumiała
wiele z tego, co do tej pory zamglone kryło się w głębi jej
duszy. Powróciły dręczące wspomnienia z odległej prze-
szłości, a życie nagle zmieniło bieg i zaczęło toczyć się
nowym, zaskakującym torem.
Kiedy Ellen się obudzila, nie miała pojęcia, która może
być godzina, ale letnia noc zdawała się już rozjaśniać.
W pokoju było szaro, z trudem odróżniała kolory swego
nowego ubioru roboczego - stylizowanego stroju ludowe-
go, który wisiał na drzwiach szafy. Wydawało jey się, że
dobiegło ją skrzypnięcie jakichś dnwi - i wtedy przypo-
mniała sobie, że poprzedniej nacy słyszała już coś podobne-
go. Kto mógł się plątać po zajeździe nocą? Przecież wszyscy
już poszli, sama zamykała drzwi za ostatnimi i gasiła światła.
Nagle poderwała się i w jednej chwili oprzytomniała.
Usiadła na łóżltu i próbowała wsłuchać się w odgłosy, nie
zwracając uwagi na głośne kołatanie własnego serca. Ktoś
był tu, na górze!
- Kto tam? - spytała przestraszona.
Nikt nie udpowiedział. Kroki na korytarzu minęły jej
pokój i skierowały się ku schodom.
Ku schodom?
Skąd ów ktoś mógł nadejść? I które drzwi otworzy-
ły się z takim zgrzytem? Tego dnia gdy kierowniczka
oprowadzała ją po zajeździe, Ellen zwróciła uwagę na
to, jak starannie naoliwione są drzwi do małych poko-
jów.
Ale te w głębi korytarza... O, nie, to niemożliwe!
Cóż za głupstwa!
W domu zapadła teraz cisza. Ten, kto przechodził
korytarzem, zszedł piętro niżej. Ellen nie mogła się
uspokoić. Strach, dławiący, nieopisany strach, który
poczuła tylko raz jeden w dzieciństwie, powrócił. Nie był
to zwyczajny lęk; tkwił głęboko w niej i był tak potworny,
że Ellen nie wiedziała, jak zdoła go znieść. Odniosła
wrażenie, że przygniata ją ogromny ciężar samotności
i rozpaczy, sprawiając dosłownie fizyczny ból.
Ach, nie, nie znów, błagała. Nie chcę tego przeżywać
raz jeszcze!
Długo tak siedziała, nasłuchując i ciężko oddychając.
Rozpacz targała jej serce. Ellen była raczej odważna
i rozsądna, a w każdym razie dość rozsądna, ale wówczas,
przed wielu laty, przekroczyła granice wytyczone zdro-
wym rozsądkiem. Teraz znów miała wrażenie, że niebez-
piecznie się do nich zbliża. W pamięci odżyła idiotyczna
historia opowiedziana przez wiejską sklepikarkę, dziew-
czyna usiłowała w miarę dokładnie ją odtworzyć.
Ledwie jednak zaczęła o tym myśleć, na dole schodów
znów się rozległy powolne, miękkie kroki.
Zaraz zacznę krzyczeć, pomyślała Ellen. Zerknęła na
okno, może mogłaby się przez nie wyślizgnąć? Wiedziała
jednak, że pod oknem usypano stos kamieni, który
w przyszłości miał przemienić się w ogródek skalny, poza
tym do ziemi było dość daleko.
Bezszelestnie wstała z łóżka, naciągnęła sweter i spod-
nie na swą śliczną nocną koszulę. Teraz szybko skarpety
i buty... Serce waliło dzikim rytmem, dłonie nerwowo
odwracały skarpetkę na prawą stronę. Powinna się ubrać,
nie muże przecież stanąć uko w oko z tym czymś w samej
tylko cieniuteńkiej przeźroczystej koszuli. W taki czy inny
sposób musi wydostać się z tego domu!
Spokojnie... tylko spokojnie! Wszystko z pewnością
ma jak najbardziej naturalne wyjaśnienie. Na korytarzu
może być każdy, na przykład robotnik, który zapomniał
pilnika, albo ktoś zasnął w pokoju i teraz szuka toalety,
albo... Spokojnie! Nie przejmuj się tym irracjonalnym,
dławiącym uczuciem strachu, ono nic nie znaczy, nic się tu
nie dzieje, wszystko jest normalne, uspokój się!
Ellen odetehnęła głęboko. Świadomość, że jest ubrana,
dodała jej odwagi, czuła się jakby osłonięta. Stała nieru-
chomo na środku pokoju, nasłuchując zbliżających się
kroków i walcząc z nierównym, urywanym oddechem.
Gdybym była naprawdę odważna, pomyślała, to wy-
jrzałabym teraz przez dziurkę od klucza, by się przekonać,
że to pani Sinclair albo jakiś stolarz przechodzi koryta-
rzem.
Ale nie stać mnie na to.
Kroki minęły pokój, zatrzymały się...
Zaraz umrę, pumyślała Ellen.
Szyld zajazdu skrzypiał poruszany wiatrem, las szu-
miał, rzeka szemrała. Ale w prastarym domu panowała
złowroga cisza.
Bez względu na to, kto to jest, myślała Ellen, ów on czy
ona wie o mnie. Czuję to, czuję napływające wrażenia.
Lęk, zdumienie, przerażenie, nadzieję...
Ale czy te uczucia, które mnie zaraz zadławią, są moje,
czy też drugiej osoby ? A może jedno i drugie... Czy można
czuć zamiast innych?
Ach, Boże, nie chcę przeżyć tego jeszeze raz... Tego, co
się zdarzyło już tak dawno temu! Nie chcę oszaleć, zmienić
się w rozhisteryzowany kłębek nerwów. Nie chcę!
Wiedziała, że to osoba nadal stoi w pobliżu jej drzwi;
kroki umilkły tak nagle.
I zaraz znów je usłyszała. Zacisnęła dłonie na zimnej
żelaznej poręczy łóżka. Szuranie rozległo się bardzo blisko.
Zatrzymało się.
Ellen w napięciu drżała jak metalowa sprężyna. A jeśli
ta istota zagląda teraz przez dziurkę od klucza? Nie mogę
patrzeć w tę stronę, co będzie, jeśli nagle zobaczę tam oko?
Co za głupstwa! Z takiej odległości?
Przez długą chwilę, która Ellen zdawała się wieczno-
ścią, stali tak, każdy po swojej stronie drzwi. Dziewczyna
otworzyła usta jak zdumione dziecko, ale nawet nie
zdawała sobie z tego sprawy.
Cisza, taka cisza...
Ogarnęła ją nieprzemożona chęć, by zapytać: "Czy
mogę coś zrobić?", ale głos nie chciał jej słuchać. Zresztą
pytanie była przecież całkiem bezsensowne, nie mogła
zrozumieć, skąd wzięła się w niej potrzeba, by je zadać.
A potem usłyszała, że coś miękko, z szelestem ob-
macuje drzwi. Ellen, bliska szaleństwa z przerażenia,
ujrzała, że drzwi nieżnacznie się poruszyły jak gdyby pod
naciskiem. Coś przesuwało się w dół, do klamki.
Klamka wolno, bardzo wolno opadała coraz niżej.
Krzyk uwiązł Ellen w gardle, nie była w stanie wołać
o pomoc. Zastygła tak jak stała, nie zdając sobie sprawy,
co robi i gdzie jest. Modliła się tylko w duchu, by drzwi
i zamek wytrzymały.
Nagle ucisk, jaki czuła w piersi, ustąpił, ogarnęła ją
głęboka niemoc. Chwyt na klamce zelżał, szelest u drzwi
świadczył o tym, że istota skuliła się zrezygnnwana. Ellen
wydawało się, że usłyszała ciche westchnienie, choć nie
była pewna.
Ale paraliż ciala ustąpił. Z żałosnym jękiem przez
chwilę miotała się po pokoju, zanim zdołała się opanować
na tyle, by zrozumieć, co powinna zrobić. Mocnym
ruchem zerwała z łóżka prześcieradło, aż kołdra i materac
spadły na podłogę, otworzyła haczyki drugiej, zacinającej
się połówki okna i pomodliła się w duchu, by framuga
okienna wytrzymała. Czytała o ucieczkach na prześcierad-
le i widziała to na filmach, nie przypuszczała jednak, że
przymocowanie płótna do framugi okaże się takie trudne.
Wydawało jej się, że cała operacja zabiera niemożliwie
dużo czasu, a przecież kiedy jej palce nerwowo plątały się
w prześcieradle, to coś mogło sforsować drzwi! Za skarby
świata nie odważyłaby się teraz obejrzeć.
Nareszcie! Prześcieradło było zawiązane. Teraz wóz
albo przewóz.
Niestety, śpróchniała framuga poddała się z miękkim
chrzęstem, ale Ellen puściła prześcieradło na sekundę
wcześniej, nim doszło do katastrofy. Na szczęście stało się
to już w połowie drogi, upadek nie był więc tak silny.
Trochę potłuczona i podrapana podniosła się z usypis-
ka kamieni i zaczęła biec jak szalona. Znów to samo, znów
paniczna ucieczka przed wyimaginowanym prześladow-
cą.
Letnia noc była jasna, słońce już wstało. Ellen biegła
gościńcem w stronę uśpionej wioski, popłakując ze
strachu, gnana lękiem, którego doświadczyła jeden jedyny
raz w życiu. Przez długi czas wierzyła, że to nigdy się nie
powtórzy.
Do najbliższych zabudawań nie było daleko. Kto mógł
nie spać o tej porze? Lekarz? Ellen nie wiedziała, gdzie go
szukać. Policja? Tak, na jednej z pobliskich willi dostrzeg-
ła napis: "Urząd lensmana". Zaraz za rogiem... Jest!
Budynek pogrążany był w ciemności i ciszy, ale
najwyraźniej ktoś w nim mieszkał, może sam lensman?
Ellen zadzwoniła do drzwi gwałtownie jak na alarm.
Na piętrze otworzyło się okno, wyjrzała z niego
rozczochrana głowa.
- Co się stało?
- Czy... czy pan jest lensmanem? Potrze... potrzebuję
pomocy.
Nie mogła wydusić z siebie słów. Całe ciało jej drżało,
płuca bolały z wysiłku, kolana się uginały, strach dławił
gardło.
- Zaraz schodzę.
Okno się zamknęło.
Kiedy lensman otworzył jej drzwi, ciągle jeszcze
wpychał koszulę w spodnie. Był to opanowany, grubo-
kościsty mężezyzna o gęstych rudoblond włosach i byst-
rych, trochę zaspanych oczach.
- Proszę!
Ellen weszła do środka. Wskazał jej krzesło, wy-
glądało bowiem na to, że dziewczyna nie ustoi o włas-
nych siłach.
- Słucham! - Glos lensmana był cierpliwie wyczekują-
cy.
Ellen kilkakrotnie przełknęła ślinę i odetehnęła głębo-
ko.
- Zajazd... Mieszkam w zajeździe... sama... Te za-
mknięte drzwi... Ktoś stamtąd wyszedł... Próbował we-
drzeć się do mojego pokoju... Wyskoczyłam przez okno.
Zmarszezył brwi.
- Chwileczkę! Wierzę, że naprawdę coś przeżyłaś!
Nigdy nie widziałem, by ktoś miał takie blade wargi! Kto
wyszedł z zamkniętego pokoju? Tak, tak, znam tę historię.
Widziałiś kogoś?
- Nie, ale słyszałam... Myślę, że to był... Panie lens-
manie, zapewniam, że jestem rozsądną osobą, zawsze
uważałam, że duchy to twory wyobraźni, chorobliwej
fantazji, ale... ale to było takie dziwne uczucie. Sądzę, że...
- Spróbuj się trochę uspokoić, a ja zaparzę ci filiżankę
herbaty. Zacznijmy od samego początku. W którym
pokoju mieszkasz?
Ellen zaczęła opowiadać o wszystkim, co zdarzyło się od
chwili jej przybycia do zajazdu, także o tym, co słyszała
w półśnie poprzedniej nocy: o skrzypiących drzwiach
i ciężkich stuknięciach. Lensman słuchał uważnie, nie
przerywając, i skrzętnie wszystko notował. Kiedy skoń-
czyła mówić, oparł głowę na ręce i zapatrzył się w sto-
jący na biurku statyw do pieczątek. Wreszcie westehnął
głęboko:
Szezerze mówiąc, ja także nie wierzę w duchy. Ale
mógłbym cię odprowadzić...
- O, nie, ja tam nigdy nie wrcicę!
- Powiedziałem, że mógłbym pójść razem z tobą. Ale
nie zrobię tego. Zrobię co innego. - Popatrzył na zegarek
i sięgnął po telefon. To sprawa dla Nataniela.
- Dla Nataniela? - powtórzyła Ellen zdumiona.
Nie słyszałaś o Natanielu? No tak, oczywiście, to
policja dobrze go zna. On jest swego rodzaju ekspertem
w takich niejasnych sprawach jak ta. Sądzę, że może nam
pomóc. Halo, tak, panienko, wiem, że jest dopiero piąta,
ale czy mogę prosić o międzymiastową? Osobiście z komi-
sarzem Rikardem Brinkiem...
Ellen odkryła nagle, że spod jej swetra wystaje brzeg
nocnej koszuli, śnieżnobiałej i frywolnie przezroczystej.
Zakłopotana wcisnęła ją w spodnie.
Po chwili połączenie zostało zrealizowane. W głosie
lensmana pojawił się bardziej oficjalny ton, przedstawił się
i zapytał:
- Czy myślisz, że udałoby ci się przysłać tu do nas
Nataniela, i to jak najszybciej? Dobrze go znasz i wiesz
gdzie go szukać. Mamy sprawę, która, jak sądzę, mogłaby
go zainteresować... Młodziutka dziewczyna zetknęła się
z naszym lokalnym duchem. Najwyraźniej przeżyła szok,
siedzi tu koło mnie i ciągle tak szezęka zębami o filiżankę,
że porcelanę chyba diabli wezmą... Słyszysz, jak dzwoni?
Prawdę powicdziawszy, mam dość sceptyczny stosunek
do zjaw dziewczyna zresztą także, dlatego jej wierzę.
Gdyby więc Nataniel mógł przyjechać i sprawdzić, co tu
się dzieje, byłoby świetnie... Są w tej historii również
drzwi, których nikt nie zdołał albo nie śmiał otworzyć
podubno przez jakreś dwieście lat. Krążą straszne plotki,
że wszyscy, którzy tego próbują, umierają. To właśnie
przez te drzwi wyszedł dziś w nocy upiór... Tak, sądzę, że
to zainteresuje Nataniela.
Nastąpiła dłuższa przerwa, kiedy komisarz Brink
mówił coś po drugiej Stronie.
- Nie, zajmę się tym sam - odpowiedział lensman.
- Nikt się o niczym nie dowie. Oficjalnie nie podejmiemy
żadnych kroków w tej sprawue. Rozumiem... To prawda,
dzieją się tu także całkiem zwyczajne, choć tajemnicze
rzeczy, na przykład nocne kursy ciężarówek, a więc jest to
możliwe... Tak, zapraszamy was obu.
Lensman odłożył Słuchawkę i odwrócił się do Ellen.
- Komisarz Brink także przyjedzie. To, dobry przyja-
ciel Nataniela i chyba jakiś jego krewny. Nataniel najpierw
zadzwoni, żeby usłyszeć pełne sprawozdanie, ale upłyną
jakieś dwie, trzy godziny, zanim do nas dotrą, proponuję
więc, żebyś w tym czasie wyciągnęła się na sofe na piętrze
i spróbowała odpocząć. Dam znać pani Sinclair, ale nazwę
to tylko histerią z twojej strony i powiem, że nie ma czym
się przejmować. Nie chcemy, by ktokolwiek wiedział, że
zamierzamy bliżej się przyjrzeć staremu zajazdowi. Masz
klucz do drzwi? Świetnie, pożyczymy go sobie, myślę, że
już tej nocy.
Ellen zadrżała. Wiedziała, kto na pewno nie pójdzie
z nimi do zajazdu.
Z wdzięcznnścią przyjęła propozycję wyciągnięcia się
na sofie, ale oczywiście o śnie nie ma mowy, była o tym
święcie przeknnana.
Nataniel? Cóż za dziwne imię! Ani chybi jakiś dzia-
dek-jasnowidz, co to szuka wody za pomocą czarodziejskiej
różdżki, odnajduje zgubione portfele i podobne rzeczy
w tym stylu. Na pewno w niczym nie będzie umiał jej pomóc.
Ellen zbudziły promienie słońca padające na elegancką
sofę lensmana. A może uczynił to ten ogromny mężczyz-
na, który akurat wszedł do pokoju?
Prezentował się miło, wydawał się sympatyczny, choć
trochę misiowaty. Miał bujną czuprynę, a wielkie ufne
oczy przyglądały jej się z życzliwym zainteresowaniem.
Nie, nie będziemy się zakochiwać w kolejnym młodym
człowieku, pomyślała zaspana Ellen. Miała właśnie za
sobą nieprzyjemną historię miłosną, kiedy to znów dała
z siebie więcej uczucia niż otrzymała, i nadal jeszeze czuła
się ośmieszona i upokorzona.
Przyjrzała się mężczyźnie uważniej i z ulgą stwierdziła,
że jest znacznie, znacznic starszy, niż się jej w pierwszej
chwili wydawało. Mógł mieć około czterdziestu pięciu lat.
Bezpieczny wiek. Wspaniale!
- Nataniel? - spytała zaspanym głosem. Nie znała
przecież jego nazwiska.
Ale to był komisarz Rikard Brink. Nataniel miał do
przebycia dłuższą drogę, ale i on wkrótce powinien się
zjawić. Ellen usiadła na łóżku, starała się poprawić włosy
i ubranie.
- Która godzina? - spytała zachrypnięta.
- Dziesiąta. Śniadanie już czeka.
Kilka minut później, ogarnąwszy się nieco, usiadła do
stołu razem z komisarzem. Wymienili parę zdawkowych
uprzejmości, aż wreszcie Ellen zapytała wprost:
- Kim jest Nataniel? Co robi? Jak się naprawdę
nazywa?
- Nataniel to jego prawdziwe imię, a nazwisko prze-
milczymy. Zachowanie anonimowości jest dla niego
bardzo ważne. Jest moim krewnym, obaj należymy do
rodu zwanego... Nie, to nie takie ważne. Znam go chyba
lepiej niż wszyscy. Myślę, że powinienem trochę ci o nim
opowiedzieć, panienko, abyś wicdziała, że możesz mu
zaufać.
- O, tak, zwłaszcza że rozbudził pan moją ciekawość.
Rikard Brink przez chwilę milczał, jakby rozważając,
od czego zacząć.
- Muszę chyba wspomnieć o rodzinie jego ojca
- zdecydował. - Historia może ci się wydać nużąca, ale ma
istotne znaczenie. Dziadek i babka Nataniela ze strony
ojca żyli naprawdę zgodnie z biblijnym nakazem płodze-
nia nowych mieszkańców Ziemi. Mój ty świecie! Szkoda,
że nie widziałaś nekrologu, kiedy dziadek pożegnał się
z nędznym ziemskim żywotem. Imiona jego dzieci zajęły
pół szpalty. Jego siódmy syn Abel, bo wszyscy tam nosili
biblijne imiona, poszedł w ślady ojca, kiedy ożenił się po
raz pierwszy. I tak syn Abla, Efrem, stał się siódmym
synem siódmego syna, a wszyscy wiedzą, co to oznacza.
- Nie wszyscy - zaprotestowała Ellen.
- Efrem miał uzdrawiające dłonie.
- Aha, o to chodzi.
- W każdym razie wyrastał w takim przeświadczeniu,
gorąco wspierany przez swego ojca, Abla, i dziadka.
Zaczęli przyjeżdżać ludzie, by ich uzdrowił, a Efrem kładł
na nich dłonie przekonany, że ich zbawia. Wszyscy
radowali się z działania cudownej mocy, wszyscy w rodzi-
nie Efrema. Z wyjątkiem...
Wyraz dezaprobaty, jaki odmalował się na twarzy
komisarza, pozwolił Ellen zrozumieć, że nie należy on do
rzeszy wielbicieli Efrema.
- Nas, którzy nie wierzyli w nadprzyrodzune zdolno-
ści Efrema, także było niemało - podjął Rikard Brink po
chwili. - Bo my wiedzieliśmy lepiej. Wśród wątpiących
była przede wszystkim matka Nataniela, Christa, druga
żona Abla. Ona wiedziała, jak się sprawy mają, ale nic nie
mówiła, nie chciała plamić pamięci jego pierwszej żony.
Zdawała sobie sprawę, ze Efrem jest szarlatanem pierw-
szej wody. Wiedźiała, że dzięki sugestii ludzie mogą
poczuć się zdrowsi, a nawet wyzdrowieć, przynajmniej na
jakiś czas. W miarę jak wieści zataczały coraz szersze
kręgi, powiększała się gromada wielbicieli Ffrema. Efrem
zawsze należał do tego okropnego typu ludzi, co to nie
potrafią śmiać się sami z siebie. Bezwstydnie pobierał
sowite opłaty za swoje "cuda", a potem cichcem upijał się
w stodole. Ale ludzie go uwielbiali.
Dlatego nikt nie zwracał uwagi na Nataniela.
Nataniel uważany był za ósmego syna Abla. Tylko jego
matka, Christa, była świadoma, co tkwi w chłopcu,
rozumiała, co może znaczyć nagły strach i wyraz bólu
w jego oczach. Wieczorami przesiadywali razem, roz-
mawiając szeptem, matka wypytywała i drżała, słuchając
odpowiedzi syna.
Christa postanowiła nie zdradzać mężowi, że jeden
z jego synów, Joaclnum, był owocem namiętnej, grzesznej
miłości, jaka wybuchła między pierwszą żoną Abla a węd-
rownym kaznodzieją.
Oznaczało to, że siódmym synem siódmego syna jest
nie chełpliwy, nieznośny Efrem, lecz Nataniel.
Ellen wtrąciła gwałtownie:
- Mówi pan, jakby naprawdę pan wierzył, że siódmy
syn siódmcgo syna musi być kimś niezwykłym!
Rikard Brink popatrzył na nią zrezygnowany.
- Jeśli chodzi o Nataniela, wierzę we wszystko.
Zrozum, to, że Nataniel jest siódmym synem siódmego
syna, to ledwie początek. Nataniel jest wybranym.
- Co chce pan przez to powiedzieć?
- Hm... tego nie mogę ci teraz wyjaśnić, pusunąłbym
się za daleko. Wspomnę tylko, że obaj wywodzimy się
z bardzo osobliwego rodu zwanego Ludźmi Lodu.
A wśród nas Nataniel jest najdziwniejszą osobą. Gdybym
opowiedział ci wszystko o jego pochodzeniu i niezwyk-
łych zdolnościach, jakie w sobie kryje, i tak byś mi nie
uwierzyła. Dlatego nawet nie będę próbował.
- Proszę mi wybaczyć, że odnoszę się do tego tak
sceptycznie. Niech pan mówi dalej, chciałabym wiedzieć
o tym Natanielu jak najwięcej.
- On z pewnością potrafi leczyć chorych, ale nie chce
się z tym ujawniać, bo nie na tym polega jego najważniej-
sze zadanie. Wie bardzo wiele, sam z siebie, i prawie
nienawidzi tej niesamowitej zdolności, jaką został ob-
darzony.
- To znaczy, że nie zazdrości Efremowi chwały, którą
ten mu poniekąd skradł?
- Ależ skąd! Szczęśliwy jest, że nikt nie zwraca na
niego uwagi, i bardzo się boi, żeby ktoś go nie odkrył.
Zrozum... zbiera siły na najważniejsze zadanie, jakie go
czeka. Proszę, nie pytaj mnie o to. O tym mówić nie mogę.
- Zgoda - powiedziała Ellen zamyślona. - Wspomniał
pan, że on pragnie zachować annnimowość.
- No właśnie. To dlatego, że nic chce zwracać na
siebie uwagi, zanim nie spełni swojego... zadania. Nie
bardzo tylko rozumiem, jak człowiek może dokonać
czegoś takiego...
Rikard Brink zatopił się w myślach. Ellen czekała.
- Spotykałem Nataniela w latach jego dzieciństwa
i wczesnej młodości, byłem świadkiem wielu dziwnych
wydarzeń - podjął Rikard. - Raz na przykład szedłem
z nim wiejską drogą. Mały dostał od matki piątaka na lody
dla nas obu, ja się zaopiekowałem monetą i jak myślisz, co
się stało? Oczywiście ją zgubiłem. I wtedy na twarzy
Nataniela pojawił się wyraz zadumy, nagle jakby stał się
nieobecny duchem. "Upadła w trawę, między niebieskie
dzwonki - oznajmił. - Z tyłu rośnie rumianek, a przy
drodze leży okrągły kamień w szaro-białe pasy". Nawet
przez chwilę nie wątpiłem w słowa Nataniela. Wróciliśmy
tą samą drogą, znaleźliśmy kamień, dzwonki, rumianki
i piątaka. Lody były uratowane. "Prawdę mówiąc mama
zabroniła mi pokazywania komukolwiek takich sztuezek"
- Nataniel uśmiechnął się nieśmiało. - "Ale mam taką
ochotę na lody". Wiedział, że nikomu nie pisnę ani słowa.
Tak, tak, pomyślała Ellen z niesmakiem. Miałam rację,
to taki domorosły jasnowidz. Ludzie wykorzystują jego
zdolności, ale śmieją się za jego plecami. Oryginał,
wsiowy dziwak.
Rikard opowiadał dalej:
- Albo te straszne chwile rok później, kiedy nagle
Nataniel zwinął się z bólu, nie mogąc zaczerpnąć powiet-
rza. Przerażony patrzyłem, jak cierpi. Z całych sił zacisnął
rękę na moim ramieniu. "Nie mogę wyjść" - szeptał,
jakby się dusząc. - "Woda się podnosi, a ja nie mogę się
wydostać". Wreszcie się uspokoił, ale nie chciał mi nic
powiedzieć. Przez długą chwilę siedział w odrętwieniu.
Następnego dnia na dnie jeziora, kilometr od naszego
domu, znaleziono samochcid. Utonęły w nim cztery
osoby, najprawdopodobniej w tym samym momencie,
kiedy Nataniel doznał tak wstrząsającego przeżycia. Ale
nigdy o tym nikomu nie mówiliśmy.
Kiedy miał dwanaście lat, dostrzegł niebieskawą po-
światę wokcił głowy swej babki. Poświata ta stawała się
coraz wyraźniejsza, mocniejsza z każdym dniem, po
tygodniu babka już nie żyła. Innym razem, kiedy byłem
u nich z wizytą, wybraliśmy się we dwóch na spacer.
Wydaje mi się, że Nataniel ma do mnie szczególne zaufanie
i czasami nawet mi się zwierza, choć zwykle jest bardzo
małomówny i woli samotność. Doszliśmy do niedużej
chaty, w której mieszkała jakaś rodzina wątpliwej reputacji.
Nataniel wyznał mi później, że ogarnęło go tam niezwykle
przykre uczucie. Ja zauważyłem jedynie, że uporczywie
wpatrywał się w brudną młodą kobietę. Wreszcie kazała
nam się stamtąd zabierać. Następnego dnia sama zgłosiła się
na policję, a w chałupie znaleziono mnóstwo skradzionych
przedmiotów. Nikt nie łączył Nataniela z tym niespodzie-
wanym przyznaniem się do winy.
O, mógłbym opowiedzieć o setkach podobnych epizo-
dów. O tym, jak nigdy nie dało się grać z nim w karty, bo
zawsze wiedział, co partner trzyma w ręku, o tym, jak
z góry uprzedzał, że zza zakrętu wyjedzie samochód i...
Nie, już wystarczy. Na kilka lat nasze drogi się rozeszły,
praca w policji zabierała mi sporo czasu, poza tym
mieszkałem z rodziną dość daleko od niego. Ale pewnego
dnia trafiła nam się niezwykle trudna sprawa do rozwik-
łania. Tyle w niej było sprzeczności, tyle niejasnych
punktów, nawet jakieś elementy ponadnaturalne. Wtedy
właśnie przyszedł mi do głowy Nataniel. Niełatwo było go
odnaleźć, bo wycofał się z życia i pracował jako strażnik
tamy gdzieś na pustkowiu w górach, chcąc uniknąć
ogromnej masy wrażeń napływających od innych ludzi.
Przyjechał i w jednej chwili rozwikłał zagadkę. Wyelimi-
nował wszystko, co sprawiało wrażenie jakichś tajem-
nych, nieziemskich sprawek. W tej historii niezego
takiego nie było, stwierdził to natychmiast, a potem
połączył w całość pozostałe elementy. Policji pozostawało
już tylko aresztować winnego. Od tamtej pory wielokrot-
nie korzystaliśmy z jego usług. Pomagał w wyjaśnianiu
całkowicie niepojętych zaginięć, spreparowanych historii
o duchach i w podobnych zagmatwanych sprawach.
Doprawdy, jakże często ludzie popełniający przestępstwo
starają się zrzucić to na podświadomość, duchy i diabły!
- Nie przypuszczałam, że policja chętnie współpracuje
z osobami takimi jak on.
- To prawda, większość odnosi się do tego z powątpie-
waniem, ale są wyjątki, jak na przykład tutejszy lensman.
- Ale że Nataniel się na to zgadza, przecież wspomniał
pan, że on nienawidzi tych swoich zdolności.
Rikard uśmiechnął się.
- Oczywiście, przysparzają mu wiele cierpień, ale jest
też trochę z nich dumny, choć nie chce się do tego
przyznać. Możesz to nazwać miłością-nienawiścią. A poza
tym lubi rozwiązywać zagadki.
- I tę tutaj także rozwiąże?
- Natychmiast się zgodził. Wiesz, dlaczego?
- Nie?
- Ze względu na ciebie.
Ellen zarumieniła się po uszy.
- Czy on mnie zna? To znaczy, czy może widzieć na
odległość albo coś równie przerażającego?
- Ależ nie. I nie potrafi czytać w myślach, tego się nie
obawiaj. W każdym razie wydaje mi się, że nie umie, nigdy
się nad tym nie zastanawiałem. Nic, w twoim opowiada-
niu znalazły się dwa elementy, które niezmiernie go
zainteresowały, ale co to było, nie powiedział. Oświadczył
jedynie, że w całej tej sprawie najważniejsza wydała mu się
rola dziewczyny.
- Nie uwierzył mi? - Ellen była wyraźnie rozczarowana.
- Nic na to nie wskazywało, raczej przeciwnie.
Ellen przez chwilę siedziała nieruchomo, pogrążona
w myślach.
- Uf! - westchnęła w końcu.
- Dlaczego "uf"?
- Wszystko razem. Jakoś dziwnie ściska mnie w pie-
rsi, może ze współczucia, kiedy pomyślę o Natanielu.
- Rozumiesz go? - spytał Rikard miękko. - Rozu-
miesz jego ból?
- Mam do tego pewne podstawy - odparła krótko,
niechętnie.
Rikard pokiwał głową.
- Tak właśnie przypuszczałem. Nie myśl sobie, że
wszystkim dookoła tyle opowiadam o Natanielu. W two-
im przypadku zdecydowałem się na to częściowo ze
względu na jego słowa, a po części dlatego, że masz taki
sam wyraz oczu jak on. Jaki, tego określić nie potrafię.
Widać w nich jakby głębię nieskończoności, jeśli mnie
rozumiesz.
Ellen nie do końca pojmowała.
- Ale jaki on jest jako człowiek? Taki jak Efrem? Jeśli
tak, to nie wróży to niczego dobrego.
- Nataniel nie ma w sobie nic z obrzydliwego samu-
uwielbienia Efrema. W jego rodzinie jest wielu wspania-
łych ludzi, którzy nie mogą się pogodzić ze stylem życia
Efrema. Nataniel jest... dziwny. Silny, potwornie silny
pod względem psychicznym, a mimo to wrażliwy. Ogro-
mny ciężar spoczywa na jego... Ale słyszę już samochód
Nataniela. Zejdę do biura, żeby go przyjąć. I ty też zejdź,
jak tylko skończysz.
Ellen poczuła nagle silne zdenerwowanie. Dłonie
zrobiły się jej zimne, zwilgotniały.
Rikard zatrzymał się już w drzwiach.
- Coś jeszcze... Nie podawaj mu ręki, kiedy będziesz
się z nim witać. Nataniel stara się tego unikać. Gdy dotyka
czyjejś dłoni, odbiera wiele niepotrzebnych wrażeń.
Trudno powiedzieć, by ta informacja uspokoiła Ellen.
ROZDZIAŁ III
Nie od razu zeszla na dół. Zostawiła mężczyznom
trochę czasu na rozmowę. Po tym wszystkim, co usłyszała
o Natanielu, musiała przywołać tę odrobinę odwagi, jaka
jej została. Mimo że Rikard Brink tyle jej opowiedział
o swym krewniaku, nadal nie miała pojęcia o jego wieku
ani wyglądzie poza tym, że ma smutne oczy. Z pewnością
ciemne, głębokie jak studnie. To brzmiało zbyt romanty-
cznie i nie bardzo się Ellen spodobało. A może jednak był
dziadkiem-jasnowidzem?
Nie, nie mogła już dłużej zwlekać. Przelotne spojrzenie
na odbicie w lustrze pozwoliło jej dostrzec wielkie,
przerażone oczy pod grzywą wzburzonych włosów. Ależ
jest blada! kąciki ust zadrżały jej w przypływie nieoczeki-
wanej wesołości. Wyglądała jakby właśnie czekała ją
wizyta u dentysty. Albo jak bohaterka romansu wybiera-
jąca się na spotkanie z szejkiem.
To ci dopiero, pomyślała rozbawiona.
Ale gdy zaczęła schodzić ze schodów, powróciło
zdenerwowanie. Z biura dobiegał gwar głosów. Ellen
wytarła spocone dłonie w spodnie i zeszła niżej.
- O, jest i dziewczyna - oznajmił lensman.
Nataniel stał tyłem, na dźwięk słów lensmana odwrócił
się i spojrzał na Ellen.
Okazał się zaskakująco młódy, mógł sobie liczyć około
dwudziestu pięciu lat. Miał długie nogi, szerokie ramiona
i silne, lecz delikatne dłonie. Bardzo ciemne włosy
wkrótce będą prosić się o przycięcie, pomyślała. Później
Ellen miała zwrócić uwagę na inne szczegóły jego twarzy:
mocno zarysowane, świadczące o silnej woli, choć jedno-
czcśnie subtelne usta, szerokie czoło, ostro zaznaczone
kości policzkowe. Ale wtedy, w biurze lensmana, widziała
tylko jego oczy. Biła z nich melancholia, to prawda, ale nie
to przykuło jej uwagę. Były żółte, a nigdy dotąd nawet nie
przypuszczała, że mogą istnieć żółte oczy! I to spojrzenie
- tak niesamowite, tak przenikliwe, że niemal ją przeraziło.
Zdziwiony przyglądał jej się z nieskrywanym zainteresowa-
niem, w taki sposób nikt nigdy dotąd na nią nie patrzył.
Ellen odpowiedziała na tę lustrację nieśmiałym uśmiechem.
Niesamowicie fajny facet, pomyślała, trochę jak o kole-
dze z klasy.
Drogi Natanielu odezwał się Rikard. To prawda,
że ona jest bardzo ładna, ale nigdy nie zauważyłem, byś tak
bacznie przyglądał się dziewczętom.
- Nie wygląd mnie interesuje - niskim, miękkim
głosem odparł nieco zniecierpliwiony Nataniel. - To coś
bardzo niezwykłego. Nigdy dotąd nie spotkałem się
z czymś podobnym.
- I ty to mówisz - westchnęła Ellen. - A ja właśnie tak
samo myślałam o tobie.
Nataniel ocknął się z osłupienia i ruszył w jej stronę
z wyciągniętą na powitanie ręką.
- Ależ, Natanielu! - wykrzyknął zdumiony Rikard.
Ellen zrozumiała, że Nataniel naprawdę chce z nią
nawiązać fizyczny kontakt. Ujęła go za rękę.
Trudno opisać to, co wydarzyło się w następnej
sekundzie. Ellen nie zdołała puwstrzymać jęku, ale jej
reakcja była niczym w porównaniu z reakcją Nataniela.
Wyrwał rękę i zasłonił twarz. Krzyknął przeciągle.
Nikt nic nie mówił. Nataniel po chwili opuścił ręce
i spojrzał na Ellen rozjaśnionymi oczami.
- Zareagowałaś - rzekł zdumiony. - Ty też zareago-
wałaś. Powiedz mi, jak to było! To bardzo ważne dla
wyjaśnienia całej tej historii o duchach-nieduchach. Za-
stanów się dobrze. Co czułaś? Postaraj się wyrażać tak
dokładnie, jak tylko umiesz!
Ellen nie musiała się długo zastanawiać. Podniosła
głowę i zapatrzyła się w niezwykłe żółte oczy.
- Przestraszyłam się - odparła zdecydowanie. - To...
to było niczym... jak to określić... ostrzeżenie?
Światło w jego oczach zapłonęło mocniej.
- Właśnie! Dziękuję, Ellen! Czy możesz powiedzieć
coś więcej o swoim strachu?
Od początku bez wahania zwracali się do siebie na ty.
To jeszeze wzmocniło więź, jaka się między nimi zrodziła.
- To było takie nagłe, gwałtowne uczucie, prędko
minęło. Nie znajduję dla tego wyjaśnienia. A co ty czułeś?
- spytała nieśmiało.
Po twarzy przebiegł mu skurcz bólu.
- O wiele więcej. Zobaczyłem... - urwał. - Szkoda
- dokończył zawiedziony.
Ellen poczuła się dotknięta. W jednej chwili ogromnie
ważne stało się dla niej, by coś znaczyć dla tego chłopaka
o tak niezwykle silnej osobowości.
- Nie sprawdziłam się? - spytała żałośnie.
Przebudził się jakby ze snu.
- Co powiedziałaś? Ach, nie, myślałem o czymś
innym. O czymś zupełnie innym.
Przyglądał się jej długo, uważnie, wreszcie spytał
zdziwiony:
- Kim ty jesteś, Ellen?
- Ja? - zmieszała się. - Po prostu Ellen Knutsen.
Mieszkam w Oslo z rodzicami. Chciałabym już bardzo
wyprowadzić się z domu i zrobię to, jak tylko znajdę coś dla
siebie. Nie ma we mnie nic szczególnego, oprócz... Nie.
- Owszem, powiedz, co miałaś na myśli.
- Nie, nie chcę nikogo w to mieszać.
Pokiwał głową na znak, że szanuje jej lojalność wobec
innych ludzi.
- Porozmawiajmy więc o wydarzeniach dzisiejszej
nocy. Czy mogę na chwilę zostać z Ellen sam?
Ponieważ lensman musiał korzystać z biura, wskazał
im malutki areszt, w którym zwykle zamykano pijaków.
Ellen uznała, że odpowiada to stylem wszystkim niesamo-
witym zdarzeniom, jakie miały miejsce ostatniej doby.
Nataniel zabrał z biura krzesło, które zaproponował
Ellen, sam zaś usiadł na pryczy. W ciasnym pomieszezeniu
z konieczności znajdowali się bardzo blisko siebie, ale nie
brał jej już za rękę.
Z bliska trudno było uznać Nataniela za szezególnie
urodziwego, ale z jego twarzy biła niemal magiczna siła
przyciągania, jak to zwykle bywa u ludzi o silnej osobo-
wości. Ellen czuła, że w zamian za najmniejszą oznakę
sympatii bądź uznania z jego strony gotowa jest skoczyć
w ogień.
- Zdecydowaliśmy, że dzisiejszą noc spędzimy w two-
im pokoju w zajeździe, wszyscy trzej - oznajmił. - Chcę,
żebyś i ty nam towarzyszyła.
- Nie! - sprzeciwiła się Ellen gwałtownie.
Ach, więc tak daleko sięga jej oddanie, pomyślała
z ironią. W ogień za jego przyjaźń... jak to pięknie brzmi!
A nie chciała poświęcić dla niego nawet jednej nocy.
- To niestety konieczne - powiedział cicho.
- Dlaczego?
- Na razie nie chciałbym o tym mówić. Dowiesz się,
kiedy cała sprawa się wyjaśni. Nie mamy zamiaru narażać
cię na żadne nieprzyjemne eksperymenty, proszę jedynie,
abyś zechciała zostać w swoim pokoju. Poza tym nie
opuścimy cię ani na chwilę. Jeden z nas cały czas będzie
przy tobie.
Ellen długo patrzyła w czarcidziejskie żółte oczy.
Spoglądały życzliwie, wyczekująco. Wreszcie skinęła gło-
wą.
- Doskonale! - ucieszył się Nataniel.
- Natanielu?
- Tak?
- Czy sądzisz, że to był... że to był...
- Duch? Jestem tutaj po to, by to sprawdzić. Rikard
i lensman są zdania, że to żywy człowiek z krwi i kości.
Mają podstawy do takich podejrzeń. Ale jest w tej historii
parę elementciw, które nie dałą mi spokoju...
- Tak, Rikard wspominał o dwóch. Jakich?
- O jednym nie będziemy na razie mciwić, ale to
dlatego wziąłem cię za rękę. Chciałem coś potwierdzić.
- Udałci ci się?
Nataniel utkwił wzrok gdzieś w nieskończonej dali.
- W pewnym sensie. Ale nastąpiło coś jeszcze, czego
się w ugóle nie spodziewałem, a co uderzyło we mnie jak
piorun. Ellen, kiedy się uporamy z tą historią, a wierzę, że
nastąpi to już dziś w nocy, nasze drogi muszą się rozejść,
to konieczne i nieodwołalne.
- Wielka szkoda - wyrwało się Ellen i nagle zaświtało
jej coś w głowie. - To dlatego powiedziałeś przedtem
"szkoda"?
Twarz chłopaka rozjaśniła się w szerokim uśmiechu
i w pomieszczeniu od razu jakby zrobiło się jaśniej.
Pierwszy raz się tak uśmiechnął, Ellen natychmiast po-
czuła się pewniej.
- Dlatego.
- Dziękuję! - powiedziała.
Wymienili ciepłe, przyjacielskie uśmiechy. Ellen po-
czuła, że istnieje między nimi więź, jakiej nigdy nie
doświadczyła. Zaraz jednak spoważniała.
A ta druga sprawa, która cię zaniepokoiła?
- O, właśnie! Tego bardzo chciałbym się dowiedzieć!
Chodzi mi o tę ciągle powtarzającą się w twoim opowiada-
niu uwagę o jakimś wydarzeniu w dzieciństwie. Czy to
może w związku z tym musiałabyś włączyć inne osoby
i dlatego nie chcesz o tym mówić?
- Nie, to całkiem co innego.
- Masz więc dwie tajemnice?
- Można tak chyba powiedzieć, ale w tej drugiej
chodzi o skandal rodzinny.
Rozumiem. Zostawmy to. A jeśli chodzi o dzieciń-
stwo... Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co wtedy przeżyłaś.
Ellen miała wrażenie, że strach zaciska jej gardło
niczym pętla. Instynktownie wyciągnęła ręce do Natanie-
la. Ujął jej dłonie.
- Ależ, moja droga! - zawołał przerażony. - Cóż za
strach! Co to było? Opowiedz mi!
- Nie mogę - odparła prędko. - Nie mogę o tym
mówić. To... to zbyt niejasne. I wstrząsa mną do głębi.
Może kiedyś, później, ale nie teraz, teraz wysiarczy mi to,
co zdarzyło się w nocy.
Puścił jej ręce, lekko je przedtem uścisnąwszy.
- Rozumiem - rzekł łagodnie.
Ellen wiedziała, że powiedział prawdę.
- Czy... czy otworzycie te... drzwi? - spytała prze-
straszona.
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, czy ich otwaccae grozi prawdziwym niebez-
pieczeństwem.
- Skąd będziesz o tym wiedział?
- Stwierdzę to bardzo prędko. Rzebzy także mają
swoją atmosferę, szczególny rodzaj życia.
Wstał, przypominając w jednym momencie, jakie
długie ma nogi, po kociemu miękkie ruchy i jaki jest przy
tym męski. Ellen oblala się rumieńcem.
- Pójdziemy do nich? - spytał Nataniel.
- Chęrnie - odpowiedziała, czując, że doznała kolej-
neou wstrząsu. Do tej chwili nie traktowała Nataniela jak
mężczyzny. Wolała, by on był mistrzem, a ona dzieckiem,
które od niego się uczy, nie chciała, by jego męskość
wyprowadzała ją z równowagi. Postanowiła trwać
w swym dziecinnym podziwie dla Nataniela przez te
krótkie godziny, jakie mieli ze sobą spędzić.
- O, jesteście - puwiedział lensman, kiedy wrócili do
biura. - No i jak? Czy Ellen pójdzie z nami?
- Tak - odparł Nataniel.
- Świetnie - ucieszył się lensman. - Rozmawiałem już
z panią Sinclair i poinformowałem ją, że w nocy przeżyła
szok, dlatego zostaniesz tu do jutra. Rano wrócisz do
pracy. Nie, nie, uspokój się. To z całą pewnością nie
będzie aktualne. Jeśli przypuszczenia komisarza Brinka
i moje okażą się słuszne, wybuchnie taki skandal, że zajazd
na pewien czas zostanie zamknięty. A jeśli okaże się, że nie
mamy racji, że to było... no, rozumiesz, to nikt nie może ci
odmówić prawa do rzucenia pracy.
- Czy nie ma trzeciego rozwiązania? - spytała cichut-
ko.
- Owszem, jest - udpuwiedział lensman. - Istnieje
jeszcze jedna możliwuść wyjaśnienia tego, co przeżyłaś.
Tak czy owak nadchodzącej nocy rozwiążemy zagadkę.
Ellen nie potrafiła zarazić się jego optymizmem.
Rikard i Nataniel poszli do hotelu, a Ellen posłano
z powrutem do łóżka. Musieli wypocząć przed tym, co ich
czekało.
Kiedy już wszyscy robutnicy zakończyli pracę i opuś-
cili zajazd, w zapadającym zmierzchu przemknęły ku
niemu cztery postaci. Ellen wyciągnęła klucz, otworzyła
drzwi i wpuściła mężczyzn do środka. Nie zapalając
światła przeszli przez skrzydło kuchenne do starszego
budynku. Ellen już na schodach zaczęła się trząść.
- Sprubuj zapanować nad nerwami - szepnął Nata-
niel. - Nic nie może ci się stać, kiedy jesteśmy przy tobie.
Jak zwykle wiedział, co ona czuje.
Mężczyźni zdawali się całkowicie wypełniać jej ma-
leńki pokoik. Ktoś wcześniej prowizorycznie naprawił
okno i usunął prześcieradło z miejsca, które nie było dla
niegu przeznaczone. Ellen wiedziała, że lensman wy-
tłumaczył jej ucicczkę obawą przed łobuziakami, którzy
usiłowali wedrzeć się do zajazdu.
Szyld za oknem skrzypiał niemiłosiernie.
- Usiądźcie, proszę - powiedziała lekko zmieszana,
w pokoju bowiem nie było na czym usiąść.
- Później - odparł Rikard.
Nie wróżyło to nic dobrego. Ellen nie znała planów na
tę noc.
- Czy możemy mówić głośno? - zapytała.
Mężczyźni popatrzyli po sobie.
- Sądzę... że powinniśmy tego unikać - odparł nieco
zakłopotany lensman. - Jak już wspomnieliśmy, są trzy
możliwości... Ale najpierw może zerknijmy na drzwi.
- Ale co będzie, jeśli umrzecie? - szepnęła Ellen
z dziecięco naiwnym przerażeniem w głosie.
- Nataniel najpierw to sprawdzi. Chodźcie, idziemy!
- Ale... - zaprotestowała Ellen.
- Ach, tak, rzeczywiście - westchnął Rikard. - Ktoś
przecież musi zostać z tobą.
Zapadła cisza. Przy drzwiach, z dłonią na klamce, stał
lensman, opanowany, pewny siebie, choć nieco zniecierp-
liwiony. Rikard i Nataniel jakby się wahali, czekali na jej
decyzję. Najwyraźniej wszyscy trzej mężczyźni chcieli
obejrzeć tajemnicze drzwi.
- Powinnam chyba poczuć się urażona - stwierdziła
Ellen, siląc się na uśmiech. - Ale rozumiem was. Dobrze,
idźcie, pójdę z wami do rogu korytarza, bo nie chcę
zostawać sama. Ale jeśli coś się stanie, nie liczcie na mnie.
Znajdę się w wiosce, zanim zdążycie się odwrócić.
Była dzielna, dopóki stała w pokoju, bezpieczna
w towarzystwie trzech prawdziwych mężczyzn. Gdy jednak
całą czwórką wyszli na korytarz i mężczyźni zniknęli za
rogiem, niemal zdrętwiała z przerażenia. Z lękiem popatrzyła
przez ramię na czarną przepaść schodów. Stanęła w miejscu,
gdzie korytarz zakręcał, dla pewności dotykając rękami
przeciwległych ścian z grubych ciosanych hali, w każdej
chwili gotowa do ucieczki w kierunku przeciwnym do tego,
z którego pojawi się niebezpieczeństwo.
Właściwie do Nataniela nie bardzo pasowało okreś-
lenie "prawdziwy mężczyzna". Co prawda wprost czuło
się bijącą od niego siłę ducha, ale też było w nim także coś
eterycznego, nie z tego świata, coś, czego nie mogła pojąć.
Jego dłonie chwilami poruszały się niczym ptasie skrzydła,
a wtedy ogarniało ją wrażenie, że on jest naprawdę ptakiem
w klatce, w każdej chwili może wzbić się w powietrze
i pozostawić mieszkańców ziemi swojemu losowi.
Uznała tę myśl za absurdalną, ale w Natanielu bez
wątpienia kryło się coś niesłychanie osobliwego, prowo-
kującego do szczególnego traktowania.
Nie śmieli zapalać światła, korytarz pogrążony więc był
w półmroku, tylko z głębokich niszy okiennych sączyły
się jeszcze resztki dziennego światła. Ellen rozróżniała
świeżo pomalowane na biało płaszczyzny drzwi, ale tych
drzwi mużna się było ledwie domyślać. Starała się nie
patrzeć w tamtą stronę, miała jednak wrażenie, że jakaś
dziwna siła przyciąga jej wzrok w koniec korytarza.
Mężczyźni zatrzymali się przy tajemniczym pukoju, za-
chowując na wszelki wypadek bezpieczną odległość.
Wszyscy czekali, aż Nataniel przystąpi do dzieła.
Z wahaniem podszedł bliżej i stanął w odległości może
pół metra ud drzwi. Omiótł wzrokiem stare, nierówne
drewno. Ellen wstrzymała oddech.
Przypomniał jej się dźwięk, który usłyszała poprzed-
niej nucy. Jakby coś dużego obsunęło się po drzwiach...
Potem ciężkie westchnienie. Czy to zrodziło się tylko w jej
wyobraźni, czy ktuś chciał dla żartu ją przestraszyć, czy
też...?
Nataniel powoli unosił dłonie, wewnętrzną stroną
zwrócone do drzwi. Ellen wytężała wzrok, wydawało jej
się, że Nataniel nie dotyka ich powierzehni. Zataczał
dłońmi koła nad całą płaszczyzną.
Przez moment stał bez ruchu, a potem, podjąwszy
szybką decyzję, przyłożył dłonie do drewnianej płyty.
Ellen pisnęła.
Nataniel jednak nie padł trupem, ośmieliła się więc
odetchnąć głębiej. Zorientowała się, z jakim napięciem
ona i dwaj pozostali mężczyźni śledzą poczynania Nata-
niela.
Długo, bardzo dokładnie obmacywał drzwi, w końću
opuścił ręce i odwrócił się ku swym towarzyszom.
- Nie ma niebezpieczeństwa - szepnął. - Drzwi nie
mają żadnej własnej mocy.
Dla Ellen przerażający był już sam fakt, że w ogółe brał
taką możliwość pod uwagę. Zaczęła się zastanawiać, co
właściwie widział i czego doświadczył w życiu Nataniel.
Myśli te nie dodały jej szczególnej otuchy.
Ton głosu lensmana zdradzał, że przyszło mu do głowy
coś nieprzyjemnego:
- To znaczy, że nie znajdują się pod wpływem
jakiejś... jeszcze innej siły?
Nataniel zastanowił się.
- Nie. Nic na to nie wskazuje. Nikt tu nie zginął
nienaturalną śmiercią, będącą wynikiem oddziaływania
jakiejś magicznej siły.
- A ten niemiecki kapitan? - przypomniała Ellen.
- Prawdopodobnie stało się tak, jak przypuszczałaś:
zbytnio się uniósł. Niewiele trzeba, jeśli się ma, na
przykład, za wysokie ciśnienie.
- A wszyscy inni, którzy przed nim próbowali ot-
worzyć te drzwi?
- Nie ma tu śladu atmosfery nagłej, nienaturalnej
śmierci. Ludzie często łączą przypadki zgonu z nieczys-
tymi mocami, a już szczególnie działo się tak w dawnych
czasach. Sądzę, że mamy do czynienia z plotkami, które
urosły do wielkich rozmiarów.
- To znaczy, że nie wyczuwasz tu śmierci? - spytał
Rikard.
- Tego nie powiedziałem - zaprotestował Nataniel
prędko, zbyt prędko. - Przeciwnie, wyczuwam silną...
Zresztą wszystko jedno, najważnieisze, że te zgony nie
kryją w sobie nic mistycznego.
- Chcesz powiedzieć, że... otwarcie drzwi nie wiąże się
z żadnym niebezpieczeństwem?
- Z absolutnie żadnym.
- A więc zabieramy się do dzieła - podjął decyzję
lensman.
- Aie przecież nie ma klucza - zauważyła Ellen.
Rikard zabrzęczał czymś w kieszeni.
- Moja kochana! Dla komisarza otwarcie zamka to
najprastsza sprawa pod słońcem.
Podeszli do drzwi. Nawet Ellen, teraz, kiedy już
wiedziała, że drzwi są zwykłym kawałkiem drewna,
ośmieliła się postąpić o parę kroków do przodu.
Nigdy nie przypuszczała, że w sytuacji krytycznej
okaże się takim tchórzem, zawsze uważała się za dzielną,
trzeźwo myślącą dziewczynę. Wstyd i hańba!
Zanim Rikard zabrał się do pracy, lensman zrobił
jeszcze rundę po korytarzu, kolejno otwierając i zamyka-
jąc drzwi do pozostalych pokojów.
- Czy przypadkiem nie któreś z nich słyszałaś?
- Nie - odparła Ellen. - Wszystkie przecież poruszają
się bez szmeru, a ja słyszałam upiorne wprost trzeszczenie
i zgrzyty, wiecie, o czym mówię. Słyszałam to dwie noce
z rzędu i jestem przekonana, że dźwięk dochodził z dość
daleka, właśnie z końca korytarza.
- No dobrze, zaczynaj, Brink!
Ellen czuła, że dobrze by jej zrobiło, gdyby w tej chwili
mogła potrzymać kogoś za rękę, ale Rikard zajęty był
zamkiem, Natanielowi zaś, bóstwu we własnej osobie, nie
śmiała przeszkadzać. Dyskretnie złapała lensmana za połę
marynarki.
Rikard wybrał z pęczka odpowiedni wytrych i po
omacku odszukał zamek. Obmacał go i...
- Dziwne - mruknął. - Czy ktoś ma kieszonkową
latarkę?
Lensman zapalił delikatne, mdłe światełko. Ciekawość
Ellen wygrała ze strachem, dziewczyna wypuściła z rąk
materiał marynarki. Mężczyźni, pochyleni, uważnie oglą-
dali zamek. Wszyscy trzej jednakowo zdumieni.
Wyprostowali się i popatrzyli na siebie.
- Nie ma dziurki od klucza - oznajmił krótko Rikard.
- Te drzwi nie dadzą się otworzyć.
Szum rzeki coraz natarczywiej wdzierał się w ciszę, jaka
zapadła po słowach Rikarda. Z okna w niedużej czworo-
kątnej niszy sączyło się mroczne światło wieczoru.
- Co to za żarty? - spytał lensman. - Czyżby ślepe
drzwi?
- Nie wydaje mi się - odparł komisarz, obmacując
futrynę. - Sprawiają wrażenie prawdziwych i pod nacis-
kiem odrobinę się uginają. Ale nie ma dziurki od klucza,
pod okuciem zamka jest tylko drewno. Mam wrażenie, że
od wewnątrz jest rygiel.
- To bardzo zabawne - podsumował lensman z kwaś-
ną miną.
- Czy zamek mógł zostać przesunięty? - zastanawiał
się Nataniel. - Tak, że dziurka znalazła się pod oku-
ciem?
Łagodny głos chłopaka działał jak balsam na wzburzo-
ne nerwy Ellen.
Znów oświetlili zamek.
- Nie, nie ma żadnego śladu, by go przesuwano
- powiedział Rikard.
Wszyscy trzej, powoli, z wyrazem oskarżycielskiego
niedowierzania na twarzach, odwrócili się do Ellen.
Dziewczyna zmieszana przenosiła wzrok z jednego
mężczyzny na drugiego. W ciemności kontury twarzy się
rozmywały, pod oczami kładły się głębokie cienie.
- Ale zapewniam... - rozpoczęła.
W głosie lensmana zadźwięczała surowość:
- Twoja historia z każdą chwilą staje się coraz bardziej
niejasna i nieprawdopodobna, moja młoda damo. Czy
przypadkiem nie jesteś mitomanką?
- Mi... mitomanką?
- Osobą, która zmyśla przeróżne historie i potem
sama w nie wierzy?
Ellen bezradnie pokręciła głową. Tak jak i mężczyźni
nic nie mogła z tego zrozumieć.
- Ellen nie jest żadną mitomanką - ostro zaprotes-
tował Nataniel. - To, co przeżyła dziś w nocy, jest prawdą.
- Skąd o tym wiesz? - cicho spytał Rikard. - Czy
istnieje tu mimo wszystko jakaś atmosfera?
- Istnieje, i to tak gęsta, że dałoby się kroić ją nożem
- odparł Nataniel.
- Przed chwilą powiedziałeś, że drzwi są bez znaczenia
- zaczepnie przypomniał lensman,
- Owszem, drzwi tak - powiedział Nataniel.
- A jaka to... atmosfera? - zapytał Rikard z szacun-
kiem w głosie.
Nataniel potarł czoło.
- Nie wiem. Jest nieprzyjemna. Tak wiele jest tutaj
uczuć... Rozpacz, samotność, złość, żądza zemsty, chciwość,
nadzieja, tęsknota i zwątpienie, wszystko wymieszane ze
sobą. Ale dominujące wrażenie zwykłego podłego oszustwa.
- To ci dopiero, - westchnął lensman. - Czy nie ma tu
czegoś przyjemniejszego?
- Nie! - Głos Nataniela zabrzmiał ostro jak wystrzał.
- Nic przyjemnego.
Rikard chrząknął znacząco.
- Pijesz do nas czy do tego miejsca?
- Chodzi mi o to, co kryje się za tymi drzwiami. Bije
zza nich aura zła.
- Chyba o czymś zapomntałeś w swojej wyliczance,
Natanielu - powiedział Rikard: - Czy nie wyczuwasz
śmierci?
Nataniel gwałtownie odwrócił się do nich tyłem.
- To w tym przypadku nieistotne - odparł prawie ze
złością.
Lensman westchnął.
- Nogi mnie już rozbolały. Propanuję wrócić do
pokoju Ellen. Będziemy mogli na siehie patrzeć i roz-
mawiać normalnie, na głos. Dość już mam sterczenia tutaj
i szeptania do cieni.
Dobrze było znów znaleźć się w małym pokoiku.
Lensman zajął większą część łóżka, Nataniel usiadł na
podładze, opierając się plecami o ścianę. Ellen przycup-
nęła obok niego, zostawiając krzesło Rikardowi. Przez
głowę przemknęła jej myśl, że pod ubraniem ciągle ma
nocną koszulę. Kiedy wreszcie będzie mogła przebrać się
w bardziej odpowiedni strój?
- I co teraz? - rzuciła w przestrzeń.
- Wyłamiemy drzwi, jak tyłko zrobi się jaśniej - od-
parł lensman. - Porąbiemy je siekierą.
- Czy jest jakieś uzasadnienie dla takiego wandalizmu?
- zastanowił się Rikard.
- Bez wątpienia - odpowiedział Nataniel.
- Co prawda ja sam nie jestem wcale tego taki pewien
- westchnął lensman. - Obawiam się, żebyśmy w ten
sposób nie spłoszyli jakiegoś łajdaka.
Próbowaii nadążyć za tokiem jego myślenia.
- Natanielu, nie wypowiedziałeś się jeszcze, czy to, co
przeżyła Ellen, jest sprawą dla policji, czy też raczej... ma
związek z czymś bardziej nieziemskim? - spytał Rikard.
Ellen w napięciu czekała na odpowiedź. Prawdę
mówiąc ogromnie się jej bała.
Nataniel, którego w myślach nazywała "wybrańcem
bogów", nie zdając sobie sprawy, jak bliska jest
prawdy, nie spieszył się z odpowiedzią. Wreszcie
przyznał:
- Chciałbym dać wam jednoznaczną odpowiedź, ale
wszystko tutaj jest takie wieloznaczne. Konglomerat
wrażeń, z którego trudno wyłowić esencję.
- Coś więc jednak się wydarzyło?
- O, tak, bez wątpienia.
- Widziałeś, co znajduje się za tymi drzwiami? - do-
pytywał się komisarz Rikard Brink.
Nataniel splótł ręce wokół kolan i z wyrazem niepoko-
ju na twarzy zapatrzył się w sufit.
- Zobaczyłem nieduże pomieszczenie. Ciasne i ciem-
ne. Ściany poprzecinane ukośnymi belkami to oczywiście
elementy konstrukcji budynku nie zakryte boazerią.
Dostrzegłem też coś, czego nie rozumiem, co nie należy
do tego miejsca.
- Jak to wyglądało?
- Duże, okrągłe... Kilka sztuk, nie mogłem się dobrze
przyjrzeć.
Nataniel coraz bardziej przerażał Ellen. Rikard naj-
wyraźniej zdawał sobie sprawę z możliwości kuzyna,
zawsze bowiem zadawał właściwe pytania. Lensman
z rozdziawionymi ze zdumienia ustami wpatrywał się
w Nataniela.
- Coś więcej?
- N... nie.
W odpowiedzi zabrzmiało pewne wahanie, towarzy-
szyło mu ukradkowe zerknięcie na Ellen. Rikard nie
pytał już dłużej. Ci dwaj najwidoczniej świetnie się
rozumieli.
Otaczającą ich ciszę na chwilę przerwał szum silnika
przejeżdżającej ciężarówki, potem znów zapanował spo-
kój.
- Wytłumacz mi - Ellen nieśmiało zwróciła się do
siedzącego przy niej chłopaka. - Powiedziałeś, że moja
obecność jest konieczna, ale jak na razie do niczego się nie
przydałam.
Odpowiedź Nataniela nie rozjaśniła jej w głowie.
- Która godzina?
- Północ.
- A o której usłyszałaś tę istotę?
- Na pewno później, ale dokładnie nie wiem.
- Przybiegła do mnie około czwartej - wtrącił lens-
man.
- No, to czekamy.
- Ale co ja mam zrobić? - ze strachem dopytywała się
Ellen.
- Nic, absolutnie nic! - zdcnerwował się Nataniel.
- Czy ty niczego nie rozumiesz? Nie rozumiesz, że muszę
się przekonać, czy posiadasz pewną niezwykłą zdolność,
której szukałem... Och, zapomnij o tym, co mówię
- zmienił ton na łagodniejszy. - Wybacz, ale trudno mi
zapanować nad sobą. Często się tak dzieje, gdy mam do
czynienia z równie zawiłą historią jak ta.
Ellen pokiwała głową. Przykro jej było, że tak się
zirytował z jej powodu, ale chyba potrafiła go zrozumieć.
Poza tym naprawdę szczerze żałował swego wybuchu.
- Zagadki tego typu bardzo wyczerpują jego siły
- półgłosem wyjaśnił Rikard. - Jak tylko się dowie, o co
chodzi, zaraz się uspokoi.
- To znaczy, że ciągle nie wiesz, co tu się dzieje?
- burknął lensman.
Nataniel pobladł, widać było, że jest zmęczony.
- Nie wiem. Tyle jest sprzeczności. Dlatego właśnie
Ellen musi mi pomóc.
Zaniepokojona dziewczyna przypomniała sobie opo-
wiadanie Rikarda o tym, jak policja natknęła się na
sprawę, w której nic do siebie nie pasowało, a Nataniel
natychmiast się zorientował, że nie kryło się za tym nic
nienaturalnego.
Tym razem niczego takiego nie stwierdził.
Dolna warga leciutko jej drżała. Niemożliwe, by
w ciemności Nataniel mógł to zauważyć, ale natychmiast
odnalazł jej dłoń i uścisnął. Ellen od razu poczuła się lepiej.
Tak bardzo podobały jej się jego ręce, zgrabne, kształtne,
obdarzone niezwykłą siłą. I nie chodziło tu wyłącznie
o fizyczną siłę, promieniowało z nich ciepio, spokój, poczucie
bezpieczeństwa. Póżniej miała się dowiedzieć, co jeszcze
mogły przekazywać, na razie jednak jej znajomość z Natanie-
lem była zbyt świeża, by znała wszystkie jego możliwości.
Wiedziała jedynie, że w pokoju znajduje się niezwykła
moc i że pochodzi ona właśnie od Nataniela.
Nagle jego dłoń spoczywająca na jej ręce znierucho-
miała, a lensman szepetął: "Cicho".
Z dołu dobiegł odgłos powolnych, ostrożnych kroków.
ROZDZIAŁ IV
Z początku siedzieli nieruchomo, ale gdy skradające się
kroki dotarły do schodów, wszyscy czworo bezszelestnie
wstali i pokoik znów stał się niemiłosiernie ciasny.
- Te same kroki, co wczoraj w nocy? - szeptem spytał
komisarz.
- Nie wiem - odpatła Ellen. - Być może, nie jestem
pewna. Ale tamte najpierw rozległy się na górze.
- To nieistotne - szepnął Nataniel. - Może spałaś,
kiedy nocny gość wchodził na piętro.
Lensman przesunął się do drzwi.
- Zaczekaj! - powstrzymał go Rikard. - Daj temu
czemuś przejść!
Temu czemuś. .. Ellen się przeraziła, słysząc takie słowa
na określenie istoty poruszającej się po korytarzu. Przycis-
nęła rękę do piersi, by przytłumić bicie serca. Widząc to
Nataniel uśmiechnął się leciutko.
Kroki było już słychać na górze, Ellen odruchowo
złapała Natantela za rękę, lecz on delikatnie ją odsunął.
Popatrzyła na niego zdziwiona, ale kiedy pokręcił głową,
zrozumiała w czym rzecz. Musiał być swobodny, by bez
przeszkód odbierać wrażenia z tego, co działo się na
korytarzu.
Ostrożne, ciche stąpanie minęło drzwi. Ellen z całych
sił starała się skoncentrować. Zmarszczyła czoło. Nie była
pewna...
W podłodze zatrzeszczała jakaś deska.
Dziewczyna przecząco pokręciła głową. Poprzedniej
nocy łogowe deski nie wydały żadnego odgłosu.
- To możc być bez maczenia - szepnął Rikard.
Ellen skrzywiła się z powątpiewaniem. Dobrze pamię-
tała pierwszy dzień, kiedy wraz z panią Sinclair szły po
przeraźliwie skrzypiącej podłodze.
Kiedy tajemnicza istota skręciła za róg, kroki przycich-
ły. Wytężyli słuch.
Zapadła cisza.
I nagłe wszyscy usłyszeli przeraźliwy zgrzyt otwierają-
cych się prastarych drzwi. Oczy Ellen rozszerzyły się
i pociemniały.
- Chodźcie - szeptem powiedział lensman.
Wymknęli się na korytarz. Ellen uczyniła to z waha-
niem, ale wybrała mniejsze zło, nie chciała zostać sama.
Pospieszyli ku załomowi korytarza.
Za późno.
Drzwi, owe drzwi, których nikomu nigdy nie udało się
otwotzyć, zamknęły się na ich oczach, a istota, która przed
momentem wędrowala korytarzem, zniknęła.
Kiedy podeszli bliżej, usłyszeli, jak lensman przeklina.
- Widziałeś to samo co ja? - spytał Rikard Nataniela.
- Tak. Drzwi, które zatrzasnęły się nam przed nosem,
były bardzo duże.
- Właśnie. A te są małe.
Ten, który wszedł do tajemniczego pokoju, nie mógł ich
słyszeć, poruszali się i rozmawiali ze sobą prawie bezgłośnie.
- Czy jest stąd jeszcze jakieś inne wyjście? - spytał
lensman.
Nataniel w milczeniu pokręcił głową.
Tak silna jest więc osobowość Nataniela, pomyślała
Ellen, że nawet lensman wierzy, iż chłopak może wie-
dzieć, co się znajduje za zamkniętymi drzwiami.
Jej podziw dla Nataniela nie miał granic.
I choć brzuch bolał ją ze strachu - tak bardzo się bała
tego czegoś, co się kryło za zamkniętymi drzwiami - nie
mogła oprzeć się uczuciu triumfu. Nareszcie się przekona-
li, że z nich nie drwiła. Naprawdę ktoś nocą, w tajemnicy,
kręcił się po zajeździe.
Ale już na samą myśl o wielkich drzwiach, które
otworzyły się w miejscu, gdzie były tylko małe, ciarki
strachu przebiegały jcj po kręgosłupie. Może kiedyś były tu
większe drzwi? Może upiór przechodził właśnie przez nie?
Och, nie wolno snuć takich makabrycznych fantazji!
Rikard niepewnie uniósł rękę, by zbadać drzwi, które
tak nagle się zamknęty, ale zamarł w pól ruchu.
- Schować się! - nakazał i otworzył pokój numer
siedem. Skryli się tam, zostawiając uchylone drzwi.
Teraz i Ellen usłyszala: ktoś wchodził po schodach.
Wielkie nieba, pomyślała. Pojawienie się wędrującego
upiora numer dwa zmniejszyło przerażenie, jakie budziła
w niej cała ta historia, nadając wydarzeniom nieco
komiczny wymiar. Ellen już się tak nie bała. Prawdę
mówiąc, tej nocy nie odczuwała wcale owego głębokiego,
niedobrego lęku. Szeptem oznajmiła to Natanielowi.
- Wiem - odpowiedział krótko.
Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
W jaśniejącym brzasku podniosła wzrok na jego twarz
i odkryła, że uśmiecha się do niej porozumiewawczo. Po
przyjacielsku. I on także wyczuł komizm związany z nie-
oczekiwanym pojawieniem się kolejnej zjawy, dzieląc
rozbawienie dziewczyny. Ellen ogarnęło nagle uczucie
niezwykłej radości.
Tajemnicze drzwi znów przeciągle zaskrzypiały, za-
trzeszczały.
- Teraz! - dał sygnał Rikard.
Nagle Ellen została sama w pokoju. Z korytarza
dobiegały odgłosy szamotaniny i okrzyki przerażenia,
wyjrzała więc pokonując strach.
Zagadkowe drzwi znów się zatrzasnęły, ale trzej
mężczyźni przytrzymywali teraz między sobą jakąś wierz-
gającą istotę.
- Zapal lampy! - polecił lensman.
Ellen pobiegła do schodów i odnalazła kontakt.
Korytarz wypełnił się błogosławionym elektrycznym
światłem.
Zanim wróciła do załomu korytarza, usłyszała surowy
głos lensmana:
- O, doprawdy! To niezwykle interesujące.
Popnedni właściciel zajazdu, pan Nicolaysen, patrzył
na nich spode łba.
- Liczyliśmy na to, że dziś w nocy wpadnie nam w sieć
niezła rybka - pawiedział zadowolony lensman. - Nie
wiedzieliśmy tylko jaka. Tak, tak! Od wielu lat słyszeliśmy
o ciężarówkach, które nocą krążą w okolicach zajazdu,
zwłaszcza zimą, ale nigdy nie przywiązywaliśmy do tych
informacji szczególnego znaczenia. Proszę teraz otworzyć
te drzwi!
Nicolaysen nareszcie się opanował.
- Drzwi? Jakie drzwi? Chciałem iść do pokoju numer
dziewięć, sprawdzić, czy wczoraj nie zostawiłem tam
okularów.
- Proszę nie opowiadać bzdur! Wszyscy widzieliśmy,
że chciał pan wejść w te drzwi, ale nie zdążył się pan
prześlizgnąć. Proszę natychmiast je otworzyć!
- Musiało się wam coś przywidzieć. Tych drzwi nie da
się otworzyć.
Komisarz jednak już wetknął palce między ścianę
a framugę i przesuwał je w dół. Nagle wyczuł opór.
- Tu jest haczyk - oznajmił. - Poświeć mi, Natanielu!
- Uważajcie! Spotka was śmierć! - postraszył Nicolaysen.
- To nam nie grozi - odrzekł Nataniel.
Rikard delikatnie podniósł haczyk. Uchyliły się całe
drzwi wraz z framugą.
Ukazała się mroczna szpara. Lensman zamknął Nicolay-
sena w jednym z pokoi.
- Niech pan nie próbuje uciekać przez okno
- ostrzegł. - Rama nie utrzyma pana ciężaru, Ellen coś
o tym wie. W dodatku z tej strony jest o wiele wyżej
- dokończył z nieskrywanym triumfem.
Przy wtórze piekielnego zgrzytu otworzono drzwi do
tajemniczego pomieszczenia. Rzecz jasna w środku nie
było elektrycznego śwtatła, ale to wpadające z korytarza
w zupełności wystarczało.
Pokój, jak to już wcześniej powiedział Nataniel, był bardzo
mały, ścian z grubych bali niczym nie przesłonięto. Nie było tu
ani jednego okna, sufit spadał ukośnie. Całe umeblowanie
stanowiła drewniana ława. Ale na powierzchni niespełna
czterech mettów kwadratowych stały wielkie okrągłe pojem-
niki, starannie zapieczętowane beczki. Wzdłuż jednej ze ścian
ustawiono butelki z zagranicznymi etykietkami.
Skulona postać na ławie próbowała udawać, że wcale
jej tam nie ma.
Lensman nie miał zamiaru z nikim się cackać.
- Dyrektor Stein, jak przypuszczam?
Mężczyzna skrzywił się, jakby właśnie łyknął octu.
Komisarz Rikard Brink z surową, a jednocześnie
ogromnie zadowoloną miną ze wszystkich stron oglądał
beczki.
- Co się w nich znajduje? - spytał lensman. - Czy sami
mamy je otworzyć i sprawdzić?
- Nie! - wyrwało się dyrektorowi Steenowi.
- Co właściwie wytwarza się w fabryczce Nicolaysena?
- aksamitnie przymilnym głosem spytał lensman. - Czy
przypadkiem nie ma tam maleńkiego wydziału zajmujące-
go się produkcją bimbru? Składowanego i przelewanego
tutaj w oryginalne butelki?
- A skąd ja miałbym to wiedzieć? - agresywnie bronił
się Steen. - Nie mam pojęcia, co on tam robi.
- O, nie, niech pan się nie wysila. - Lensman zniecier-
pliwiony machnął ręką. - Nie jesteśmy dziećmi, ani pan,
ani my. Podnieś pokrywę, Brink!
Rikard otworzył beczkę. W pokoju rozniósł się trudny
do pomylenia z innym zapach bimbru.
- O ile się nie mylę, to właśnie odgłos toczenia tych
beczek Ellen słyszała przedwczoraj w nocy - powiedział.
- Pamiętasz te trzy głuche uderzenia, które, jak sądziłaś,
były trzaśnięciem drzwi do garażu u ciebie w domu?
- Tak, ten sen - przyznała Ellen. - To może być
prawda. Pewnie przywieźli wtedy beczki i ustawili je tutaj.
- Nie mieli pojęcia, że tu mieszkasz, dowiedzieli się
o tym dzień później. I ogromnie ich to wzburzyło,
prawda?
- Tak, w każdym razie Nicolaysena.
Ellen z niepokojem obserwowała Nataniela. Nie podo-
bało jej się jego zachowanie. Przez cały czas stał nierucho-
mo, jakby sztywny, poruszał tylko powoli głową: naj-
pierw w jedną, potem w drugą stronę. Nozdrza mu drgały,
żółte oczy poszukiwały czegoś, nie mogły znaleźć...
- Owszem, ja też uważam, że właśnie wtedy przywie-
źli tu beczki - stwierdził Rikard. - A dziś w nocy mieli
zamiar usunąć stąd wszystko, prawda, Steen? Ponieważ
wprowadziła się Ellen i zakłóciła wam spokój.
Steen oparł się o ścianę i odwrócił wzrok.
- Ta głupia Sinclair! Nie ja poleciłem jej odrestauro-
wanie tej części domu, zrobiła to z własnej inicjatywy.
Przeżyliśmy prawdziwy szok, kiedy przyszliśmy tu wczo-
raj lub przedwczoraj, czy kiedy tam to było. Uzgodniliś-
my, że przestraszymy dziewczynę, i właściwie udało się.
Skąd mieliśmy wiedzieć, że pobiegnic prosto do lensmana!
A więc to oni! Och, dzięki Bogu, westchnęła Ellen
w duchu.
- Nie wiedziałem, że ma pan udziały w chemicznej
fabryce Nicolaysena - powiedział lensman.
- jestem jej właścicielem, on reprezentuje moje inte-
resy - odparł zgnębiony Steen. - Kiedy sprzedawał zajazd,
nie miałem innego wyjścia, musiałem go kupić.
- Tym samym mogliście nadal korzystać z tego
doskonałego magazynu w pomieszczeniu, do którego
nikt nie śmie się zbliżyć. Ale dwie kobiety zniweczyły
wasze plany.
Steen tylko prychnął w odpowiedzi, z kwaśną miną
patrzył na Ellen.
- A ty spodziewałaś się nocnej wizyty zalotników, że
wywiesiłaś z okna prześcieradło? To niedopuszczalne
u mojego personelu!
- Pan nie ma już żadnego personelu - przypomniał
lensman.
Nicolaysen kategorycznie zaprzeczył, by w jego fab-
ryce produkowano alkohol. "Przyjdźcie i sami się przeko-
najcie" - zaproponował.
- W takim razie to alkohol z przemytu - stwierdził
Rikard. - Na jedno wychodzi.
Lensman zabrał przestępców oó aresztu i obiecał
wrócić jak najszybciej.
- Co za ulga - powiedziała Ellen, kiedy wyszli.
- A więc to oni przerazili mnie wczoraj w nocy. Co za
ulga! Ale jak wprawnie to zrobili! Tak przekonująco!
Zapomniałam zapytać, który z nich to był.
- Straciłaś posadę - uśmiechnął się Rikard pod nosem.
- Uważa pan, że mi jej szkoda? Nie nadaję się na
recepcjonistkę, teraz już o tym wiem. Ta praca wymaga
wielkiej dokładności, a ja jestem taka roztrzepana. Cieszę
się, że opuszczę to miejsce.
Nagle EIlen umilkła.
Nataniel ukląkł na podłodlze i wyciągnął spad ławy
jakiś pakunek, owinięty szarozieloną ceratą. Nie wróżąca
nic dobrego powolność jego ruchów zgasiła uśmiech na
twarzy dziewczyny.
- Co tam znalazłeś? - zapytał Rikard.
Nataniel nie odpowiedział. Podniósł wzrok znad na
wpół rozpakowanej paczki, potem opuścił róg ceraty
i popatrzył na Ellen.
- Czy możesz na chwilę wyjść?
Ellen poczuła ogarniające ją lodowate zimno. Oczy
Nataniela lśniły mrocznym, niebezpiecznym blaskiem.
Znalazł to, czego szukał.
Posłusznie wróciła do swego pokoju i drżąc na całym
ciele usiadła na łóżku.
Nataniel bowiem nie dość szybko zawinął ceratę.
Kątem oka dostrzegła fragment zawartości pakunku.
Wydłużony kształt pokryty czymś szarym niby kurz,
przypominającym materiał, kępki jakby włosów. Kiedy
Nataniel przyszedł i usiadł obok niej na łóżku, Ellen nadal
drżała. Dostrzegła tylko jego dłoń, chwyciła ją mocno jak
tonący i przytuliła głowę do jego ramienia. Czuła na sobie
jego ciepłe spojrzenie.
- A więc jednak miał tam miejsce wypadek nagłej,
gwałtownej śmierci - szepnęła. - Ale kto to był? Kogo
zamordowali ci dwaj bezwzględni złoczyńcy?
- Nikogo.
- Ale... - Popatrzyła na niego zdziwiona. Zmęczona
tararz Nataniela wyglądała tak łagodnie. Wolną ręką bawił
się jej włosami. - Kto... kto był tam... w środku?
Nataniel sprawiał wrażenie, jak gdyby zmuszał się do
odpowiedzi.
- Szlachcic.
Rzeka połyskiwała w pierwszych, bladych jeszcze
promieniach słońca. Ellen siedziała na kamieniu i patrzyła
na Nataniela, leżącego na brzuchu przy brzegu i moczące-
go ręce w lodowato zimnej wodzie. Wciąż jeszcze nie
otrząsnęła się z szoku, jaki niedawno przeżyła, zaledwie
kilka minut temu opuścili zajazd. To Nataniel stanow-
czym ruchem pociągnął Ellen za sobą, wyrywałąc ją
z odrętwienia, i bez słowa przyprowadził na brzeg rzeki.
O wschodzie słońca wszystko wokół wydawało się
takie spokojne.
- Lubisz rzekę - stwierdziła cicho.
Nataniel wstał i usiadł obok niej. Na jego dłoniach
zalśniły krople wody.
- Słońce... dzień... światło i życie - zaczął mówić ze
smutkiem. - Kocham to. Wodę igrającą wśród kamieni,
wędrówkę chmur po niebie, blask słońca. Zwierżęta, drzewa,
dzieci, wszystko, co jest życiem. Ale to nie jest mój świat.
Przez chwilę siedzieli pogrążeni w milczeniu, roz-
koszując się wzajemnym zrozumieniem. Ellen odbierała
jego uczucia tak dobrze, że kiedy dostrzegła, jak jego oczy
nagle cicmnieją od mrocznego smutku, który nigdy go nie
opuszrzał, na jej ustach zadrgał uśmiech. Pochyliła się
i lekko uderzyła dłonią o powierzchnię wody, posyłając ku
jego twarzy kaskadę kryształowych kropli.
Natanielowi na moment zaparło dech w piersiach, ale
zaraz się roześmiał, zaczerpnął dłonią wody i przeniósł ją
nad kark dziewczyny.
- Przestań, przestań! - śmiała się. - Mam pod spodem
tylko nocną koszulę!
- Dobrze o tym wiem - zachichotał, ale cofnął rękę
pozwalając, by reszta wody przeciekła mu przez palce.
- To niemożliwe - zdumuała się. - Potrałisz patrzeć
przez...
- Wcale nie muszę. Jak myślisz, co to jest?
Delikatnie pociągnął za skrawek białej koronki wy-
stający na plecach spod swetra.
- Ojej! - westchnęla Ellen, pospiesznie doprowadza-
jąc ubranie do ładu. - Znów! Nie miałam okazji się
przebrać. Jak długo tak wisiał?
- Pewnie od wczarajiszego wieczoru. Czarujący wi-
dok.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś? - jęknęła rozżalona.
Znów wybuchnął śmiechem. Kiedy się śmiał, był taki
piękny, taki pełen życia. Wydawało się, że nagle cienie
z mrocznej krainy, o którą nieustannie się ocierał, prze-
stały go gnębić.
- Nie przejmuj się! Zobaczyłem koszulę jakieś pół
godziny temu, kiedy siedziataś na łóżku. Nie byłem wtedy
w nastroju, by mówić o ubraniu.
I znów mrok otoczył ich myśli.
- Och, Natanielu - powiedziała bezradnie. - Jak mogli
być tak cyniczni? Po prostu schowali go pod łóżkiem?
- Co innego mieli zrobić? Nie mogli sprawić mu
pogrzebu, bo wtedy legenda o upiornych drzwiach
przestałaby być legendą.
Ellen zadrżała z zimna. Nataniel ujął jej dłoń w swoją
chłodną, mokrą rękę, ale już sam jego gest ogrzał
dziewczynę.
- Ellen... - powiedział ostrożnie. - Czy myślisz, że
mogłabyś mi opowiedzieć o tym, co wydarzyło się przed
laty? Musimy się teraz rozstać i nigdy już się nie spotkamy.
Bardzo mi zależy na poznaniu prawdy.
Ellen nie odezwała się, długo siedziała pogrążona
w myślach i złych wspomnieniach.
- Zimno mi - powiedziała wreszcie cienkim głosem.
Natniel zrozumiał, że nie chodzi jej o zewnętrzny
chłód. Położył swe mocne ręce na jej drobnych dłoniach,
jak gdyby chcąc dodać jej sił.
- To takie trudne - szepnęła. - Właściwie nic nie ma
do opowiadania.
- To było tylko wrażenie, uczucie, prawda?
Nie patrząc na niego potakująco skinęła głową.
- Gdzie się to wydarzyło?
- Moi rodzice wynajęli domek na lato w jednej z tych
przepięknych dolin, ściślej mówiąc w Valdres. Miałam
wtedy chyba dziesięć lat, dokładnie nie pamiętam.
Nataniel czekał cierpliwie. Znów wyczuwał obłędny
strach, jaki bił od dziewczyny. Ellen, jakby nie chcąc
przekazywać mu tego co złe, uwolniła ręce, odsunęła się
kawałek i dopiero wtedy podjęła:
- Pewnego dnia poszłam sama na spacer... - opowia-
dała, nerwowo poruszając rękami. - Och, Natanielu, nie
mogę! Czy naprawdę muszę o tym mówić?
- Tak. Dowiedziałbym się wówczas wiele o tobie.
- O tym, czy mam... czy posiadam tę właściwość,
o której mówiłeś?
- Właśnie.
Obak nich cicho szetzarała rzeka. Z daleka dobiegał
szum samochodów. Wstawał nowy dzień.
Pa długiej chwili milczenia przygębiona Ellen zebrała
się w sabie. Zaczęła mówić niemal jak w transie:
- Szłam drogą... starą, prawie całkiem zarośniętą
ścieżką. Nie pamiętam, ale chyha minęłam jakąś opusz-
czoną zagrodę... A może się mylę, nie wiem, nie przypo-
minam sobie okolicy, Natanielu, tylko las... drogę... i...
- Ellen oddychała coraz ciężej. - A potem ogarnął mnie
nieopisany strach. Rósł we mnie bez powodu. Roze-
jrzałam się... nic. Tylko stary płot. Mech, trawa, świerki...
Plącze mi się po głowie obraz rsztek murów poroś-
niętych mchem, ale to mogło być kiedy indziej, w jakimś
innym miejscu. Nic już nie wiem.
Głos dziewczyny stopniowo cichł, aż wreszcie umilk-
ła. Nataniel przyglądał jej się uparczywie, w żółtych
oczach płonął przerażający, intensywny blask. Ellen opi-
sując otoczenie krążyła wakół sedna sprawy, przeciągała
czas, nie chciała wyznać prawdy o bolesnych przeżyciach.
- Mów dalej - poprosił cicho. Zabrzmiało to jak tchnie-
nie wiatru.
Ellen napotkała jego spojrzenie i zakręciło się jej
w głowie. Miała wrażenie, że wciąga tą jakaś niezwykła
siła, jakby wir. Nie było już odwrotu.
- Ten strach... ten strach omal mnue nie zadławił,
miałam uczucie, że w moje ciało wstąpiła jakaś inna
dusza.
Nataniel, słysząc to, zadrżał, ale ona tego nie zauważy-
ła. Uklękła przed nim, przytuliła głowę do jego dłoni
i ściskała je mocno, do bólu.
Kiedy znów zaczęła mówić, jej głos przypominał raczej
przepajony żalem krzyk:
- To była nieszczęśliwa dusza, Natanielu, zła, bardzo
zła, ale nieszczęśliwa! Bezdennie samotna, zmarznięta,
wdarła się we mnie i błagała o coś, może o litość
i wyrozumiałość, było w tym ogromne... cierpienie,
rozpacz, którą trndno opisać. Nie mogłam oddychać, tak
strasznie się balam, tak się bałam, do szaleństwa...
Ellen i teraz z trudem chwytała oddech, łapała powiet-
rze z bólem, niemal jęcząc.
- A potem moje nogi same zaczęły biec. Nie ja o tym
zdecydowałam, one po prostu ruszyły. Biegłam przed
siebie, nie wiem dokąd, po prostu jak najdalej od tego
miejsca... Biegłam chyba przez jakąś dolinę, bliska obłędu,
coś mnie goniło, pędziło za mną, zaczęłam krzyczeć...
Nagle Ellen podniasła na niego oczy, z których biło
bezdenne zdumienie.
- Słyszałam swój krzyk, ale nie tylko ja krzyczałam.
To było takie dziwne! Bo oprócz własnego głosu słysza-
łam także krzyk mężczyzny, przepojony strachem i nie-
znośnym bólem. I to właśnie bylo takie dziwne, bo ta
dusza, która zajęła miejsce w moim ciele... gotowa jestem
grzysiąc, że to była kobieta. Takie rzeczy po prostu się
wie.
Nataniel kiwnął głową.
- Tak, takie rzeczy się wie.
Ellen nie zdawała sobie sprawy, że mówi i zachowuje
się jak przerażona naiwna dziesięciolatka. Nataniel jednak
wszystko rozumiał.
- Biegłam, próbowałam uciec jak najdalej od tych
krzyków, od mego własnego krzyku, ale od tego przecież
nie mogłam uciec. A potem zdarzyło się coś strasznego.
Dolina była długa, zdawała się nie mieć końca,
usłyszałam jeszcze jakiś krzyk, ale zupełnie inny.
- Jak to inny?
- Niósł się wśród gór niczym ujadanie psa, urywany,
okrutny, złośliwy. Rozumiesz?
- Tak. Czy to był mężczyzna, czy kobieta?
- Mężczyzna. Jedmocześnie słyszałam żałosną skargę
tego drugiego, a za mną była kobieta, to znaczy ona za
mną nie biegła, została w miejscu, od którego ja zaczęłam
biec. Nie mogła stamtąd odejść
Ostatnie słowa Ellen wypowiedziała ze zdumieniem,
jakby nie mogła pojąć, co też zatrzymało kobietę.
- Dolina nareszcie się skończyła, w oddali zobaczyłam
domy, powoli zaczęłam się uspokajać, czary minęły. Ale
nigdy nie zdołałam tego zapomnieć.
Czuła, że Nataniel gładzi ją po włosach, a kiedy
podniosła wzrok, zobaczyła, że ma łzy w oczach.
- Kochana Ellen - powiedział zasmucony. - Kochana
mała Ellen!
- Czy otrzymałeś już odpowiedź? - spytała nieśmiało.
- Tak. Teraz już wiem. Jest tak, jak przypuszczałem.
Dałaś mi odpowiedź jeszcze wyraźniejszą, niż się spodzie-
wałem.
Ellen nie śmiała pytać, o jaką zdolność chodzi. Bała się
usłyszeć prawdę.
Odwróciła twarz, nagle zawstydzona.
- Wybacz mi - szepnęła. - Jak ja się zachowałam!
Rzucać się w ramiona obcemu człowiekowi, wygadpwać
takie głupstwa, płakać i...
Zmusił ją, by popatrzyła mu prosto w oczy.
- Naprawdę uważasz, że jesteśmy sobie obcy? Czy tak
właśnie jest?
Ellen widziała jego życzliwe, pełne zrozumienia spo-
jrzenie, dostrzegła smutek, jaki bił z twarzy Nataniela,
jego samotność, i zrozumiała, że mają ze sobą wiele
wspólnego.
- Nie - odparła drżącym głosem. - Nie, nie jesteśmy
sobie obcy. Nigdy mi się nawet nie śniło, że mogłabym
o tym komukolwiek opowiedzieć, ale teraz to było takie
naturalne. Wiedziałam, że mnie zrozumiesz.
W jego uśmiechu krył się ból, który i ona odczuła.
- O jedno tylko cię proszę, Ellen. Nie traktuj mnie jak
boga, zapewniam, że nim nie jestem.
- Wcale nie traktuję cię jak boga, raczej jak kogoś,
kogo bogowie wybrali, zastanawiałam się nad tym dziś
w nocy. Skąd zresztą wiesz, że...
Uśmiechnął się gorzko:
- Wyczuwam twój bezkryczny podziw dla mnie.
Nie służy on naszej przyjaźni. Ale poza tym czy słyszałaś
o bogu, który miałby uczulenie na pomarańcze, przezię-
biał się trzy razy do roku i był tak kompletnie pozbawiony
zdolności technicznych, że jcgo nauczyciel doznał załama-
nia nerwowego?
Ellen roześmiała się zawstydzona.
- No to chyba rzoczywiście nie jesteś bogiem. Ale nie
jesteś także zwyczajnym człowiekiem.
Nataniel delikatnie poczochrał jej niesforne włosy.
- I ty także nie, moja droga. Kim ty jesteś, Ellen?
- Nieoczekiwanie podniósł się i ją także zmusił do
wstania. - Mógłbym pomóc ci się uwolnić od tego ciężaru
- powiedział impulsywnie. - Ale to niebezpieczne...
- Dlaczego niebezpieczne?
Przygryzł wargę.
- Tak bardzo chciałbym jeszcze kiedyś cię spotkać,
kochana. Sądzę, że moglibyśmy zostać bardzo dobrymi
przyjaciółmi, tyle moglibyśmy sobie dać...
Energicznie pokiwała głową, całkowicie się z nim
zgadzała.
Nataniel mówił łagodnym głosem:
- Pierwszy raz spotykam kogoś nie związanego ze
mną, kto być może potrafiłby zrozumieć moje życie
w krainie cieni. Owszem, nieźle porozumiewam się
z Rikardem, ale on jest trzeźwo myślącym, trzymającym
się ziemi policjantem. Z tobą to zupełnie inna sprawa, ty
żyjesz na granicy nieznanego świata. Moja matka i nie-
którzy z jej rodu pojmują, co się we mnie dzieje, ale nigdy
jeszcze nie spotkałem nikogo spoza rodziny...
Urwał, wzrok utkwił gdzieś w nieskończonej dali,
zaraz jednak się opanował.
- Ale nas rozdziela gwałt i śmierć, Ellen. Powinniśmy
trzymać się od siebie jak najdalej.
- Naprawdę sądzisz, że moglibyśmy stać się do tego
stopnia wrogami, że... Nie, nie mogę w to uwierzyć!
- Wcale nie o tym mówię. Czy nie pamiętasz, co się
stało, kiedy przywitaliśmy się po raz pierwszy?
- Pamiętam, ale nigdy nie wyjaśniłeś, dlaczego zarea-
gowałeś tak gwałtownie.
Otarł twarz dłońmi.
- To tak trudno wytłumaczyć. Miałem wrażenie jak-
by... jakby nagle między nami wyrosła czarna ściana
niebezpieczeństwa. Ostrzeżenie było tak mocne, tak
intensywne; miałem wrażenie, jakbym otrzymgł cios
w piersi. Nie możemy się więcej spotykać. Naprawdę
szczerze mi przykro z tego gowodu.
- Mnie także - cicho powiedziała Ellen.
- Poza tym - ciągnął Nataniel znów zapatrzony w dal.
- poza tym mam pewne zadanie do spełnienia i dlatego nie
mogę się z nikim wiązać, ani z przyjacielem, ani...
Nie dokończył zdania. Co miał zamiar powiedzieć?
Z dziewczyną? Z żoną?
- Co to za zadanie? - spytała ostrożnie.
Ocknął się.
- Nie mogę o tym mówić. Nie, nie jestem tajnym
agentem, jeśli to ci przyszło do głomy!
- Wcale o tym nie myślałam - odwzajemniła
uśmiech. - Kiedy masz spełntć to zadanie? Już nie-
długo?
Nataniel wyraźnie się zmieszał.
- Nie wiem, Ellen. Naprawdę nie wiem. Najpierw
miałem dorosnąć, a to już nastąpiło. Teraz pozostaje mi
jedynie czekać na wezwanie.
Patrzyła na niego zdziwiona, ale Nataniel znów zanu-
rzył się w swym własnym świecie i najwyraźniej zapomniał
o jej istrueniu.
- Shira długo musiała czekać na wezwanie. Saga także.
Ono rozlega się nagle, bez jakiejkolwiek zapowiedzi... Ale
sądziłem, że ważne jest, bym jak najprędzej dotarł do
Doliny. Na co oni czekają?
Westchnął ciężko i znów powrócił do rzeczywistości.
Przez dobrą chwilę oboje milczeli, żadne nie od-
czuwało potrzeby wypowiadania słów. Ellen zbierała
kamienie na brzegu i rzucała je do rzeki, Nataniel
wzrokiem śledził jej ruchy.
W końcu dziewczyna znów odwróciła się do niego.
- Masz dla mnie jeszcze trochę czasu?
Serdeczny uśmiech wystarczył za odpowiedź.
Zaczynało robić się coraz cieplej. Obok nich w tane-
cznym pląsie przefrunęła para motyli. Zakłopotana El-
len nic wiedziała, od czego ma zacząć. Nataniel czekał
cierpliwie.
- Chodzi przede wszystkim o uczucia, prawda? - zdo-
była się wreszcie na pytanie.
Zaimponowała mu.
- Tak. Jesteś bardzo dzielna, Ellen.
- Wcale nie. Przez cały ranek bałam się tej chwili.
- Kiedy... kiedy zrozumiałaś?
- To przyszło z czasem. Podejrzenie... strach... wresz-
cie pewność. To dlatego moje przeżycia zainteresowały
cię już w trakcie rozmowy telefonicznej, prawda?
Bez trudu podążał za jej chaotycznymi myślami.
- Masz całkowitą rację. Właśnie informacja o tym, co
czułaś podczas spotkania z nocną zjawą, najbardziej mnie
zdumiała. Ale dla mnie twoje uczucia były szczere,
prawdziwe. I jeszcze wzmianka o tym, że przeżyłaś coś
podobnego w dzieciństwie. Teraz się to potwierdziło.
- Natanielu - powiedziała bezradnie.
Otoczył Ellen ramionami i przycisnął jej głowę do
piersi. W tej chwili była jak wystraszone ciemnością
dziecko, które pragnie, by je utulić. Tyle że jej strach był
o wiele, wiele większy.
- Dobrze już, dobrze, przcstań się bać. Kiedy to
zaakceptujesz, ciężar będzie o wiele łatwiejszy do zniesie-
nia.
- O, Natanielu! - jęknęła. - Obejmij mnie mocno!
- Pewność dały ci słowa dyrektora Steena, prawda?
- Pewność dałcś mi ty. On wywołał tylko lęk. Te jego
słowa o prześcieradle powiewającym w oknie... - Ellen
mówiła z wysiłkiem, wiedziała jednak, że musi przez to
przejść, powiedzieć na głos. - Kiedy przyszli, żeby mnie
przestraszyć, prześcieradło już tam wisiało. A mnie nie
było. Śmiertelnie przerażona, uciekłam przez okno.
ROZDZIAŁ V
Ellen nie wiedziała, jak długo stała drżąc ze strachu,
przytulona do Nataniela. Chłopak gładził ją delikatnie.
Wreszcie wtulając usta w jego marynarkę szepnęła:
- Teraz możesz mi opowiedzieć o tej zdolności.
- Dobrze. Jest niespotykanie rzadka, słyszałem o paru
przypadkach, dawno temu w innych krajach, ale nigdy
u nas. Oprócz, rzecz jasna, rodu mojej matki, w nim
wprost się roi od osób obdarzonych podobnymi zdolnóś-
ciami, ale to zupełnie inna sprawa. Twoja właściwość
różni się od mojej, ale i u ciebie ma to związek z uczuciami.
Jesteś bardzo wrażliwa, podatna na nastroje i wrażenia.
Ale nie to jest najważniejsze.
- Zacznijmy od ciebie - przerwała mu Ellen, jakby
znów chciała przedłużyć rozmowę, choć zależało jej także
na dokładnym wyjaśnieniu pojęć. - Wiem, że nie potrafisz
odczytywać myśli, ale właśnie za twoim pośrednictwem
zrozumiałam, że chodzi o uczucia. Ty zawsze wiedziałeś,
co czuję.
- To prawda. Wiesz z pewnością, jak to jest z nie-
którymi zwietzętami. Są basdzo wyczulone na uczucia
ludzi, a raczej na ich nastroje. Reagują na strach, gniew,
życzliwość czy smutek. To dlatego uczucia wytwarzają
atmosferę, czasami nawet zapach. Z myślami jest inaczej,
one są szybkie i jakby martwe. Wszystkie moje "ponadna-
turalne" zdolności opierają się na uczuciach innych, na
impulsach, prądach, napięciach.
Ellen pokiwała głową w zamyśleniu.
- Przez cały czas wiedziałeś, że to szlachic stał pod
moimi drzwiami, prawda? Wiedziałeś, że znajdował się
w zamkniętym pokoju?
- Tak, ale ten szwindel z beczkami bimbru zamieszał
mi w głowie, od tego również napływały mocne wrażenia
chciwości, nieuczciwości, oszustwa.
Ellen, przytulona do Nataniela, wciąż czuła się nie-
swojo. Policzkiem ocierała się o jego ramię, jakby chciała
w ten sposób zaczerpnąć od niego spokoju i siły.
Wiedziała, co nastąpi, ale pragnęła to odsunąć. Nie
słuchając podszeptów rozsądku starała się zyskać na czasie
i zaczęła mówić o czym innym.
- Posłuchaj, a to trzecie wyjście, o którym wspomniał
lensman, co to właśawie miało być?
- O, po prostu brał po uwagę możliwość, że jakiś
zwariowany staruszek zabarykadował się w pokoju i nocą
wychodzi szukać jedzenia. Dlatego mieliśmy zachowywać
się tak cicho. Pomówmy jednak o tym, co nazywa się
"duchami"...
Och, nic, o tym nie mówmy, zaprotestowała w myślach
Ellen, ale nic nie powiedziała
- Właściwie nie istnieje nic takiego jak duchy - zaczął
Nataniel i ten wstęp trochę uspokoił Ellen. - Nie ma dusz,
które po śmierci krążą po świecie żywych, ale tam gdzie
pojawiły się silne emocjonalne napięcia, coś po nich
zostaje. Rozumiesz, o czym mówię?
- Oczywiście! - potwierdziła z zapałem. - Na ogół
ludzie, o którgch się mówi, że nie zaznali spokoju po
śmierci, także nie byli zwyczajni. Zmarii tragiczną śmier-
cią, zgładzeni, w wyniku wypadku albo z własnej ręki. Źli
ludzie, nieszczęśliwi... W każdym z takich przypadków
w grę wchodziły niezwykle silne uczucia i napięcia. I to
właśnie nie oni sami, lecz ich nastroje pozostają w danym
miejscu?
- Masz rację. Pojawiają się w tak zagęszczonej formie,
że wyjątkowo wrażliwe żyjące osoby potrafią je wyczuć
w sposób, który ma związek z dawnymi wydarzeniami.
To ostatnie było dla Ellen zbyt skomplikowane.
- Ale jaka jest w tym moja rola?
- Twoja? O, moja droga, wyjaśnienie ci tego nie
będzie dla mnie żadną przyjemnością.
A więc to tak! Pułapka została zastawiona i Ellen
wpadła prosto w nią. Dzielnie przełknęła ślinę.
- Chciałabym, żebyś mi wszystko wytłumaczył. Bar-
dzo cię proszę.
Nataniel patrzył na nią ze smutkiem w oczach.
- Jak już mówiłem, jesteś podatna na coś bardzo
szczególnego. Zwracają się do ciebie o pomoc pogrążeni
w rozpaczy nieszczęśnicy.
Ellen poczuła, że cała krew odpływa jej od serca
i ogarnia ją słabość.
- Nie. To niemożliwe!
Wiedziała jednak, że protesty na nic się nie zdadzą.
Zdawała sobie sprawę, że Nataniel ma rację.
Chłopak mówił dalej zamyślony:
- Określiłbym to jako "wołanie niemych głosów",
które tylko ty, ja i jeszcze parę osób potrafi usłyszeć.
Ellen zacisnęła wargi. Chwilami starała się sobie
wmówić, że wszystko jest tylko snem, ale rzeka, zajazd,
bliskość Nataniela, koszula nocna pod swetrem były jak
najbardziej rzeczywiste.
- Nawiązują ze mną kontakt - szepnęła, potwierdzając
jego słowa. - Ale dlaczego akurat ze mną?
Nataniel uśmiechnął się ciepło, z czułością.
- Dlatego, że w tobie tkwi paląca potrzeba niesienia
pomocy innym. Czujesz się odpowiedzialna za wszystkich
słabych i nieszczęśliwych, prawda? Wiele głupstw w życiu
popełniłaś właśnie z powodu palącej potrzeby zrobienia
czegoś dla innych. Nie zastanawiałaś się nad konsekwen-
cjami. W zamian spotykały cię tylko połajanki wszech-
wiedzących mędrków, prawda?
- Zgadza się.
- Potrafiłabyś oddać wszystko komuś, kto znalazłby
się w potrzebie, nie mam racji?
- Owszem - odparła Ellen bez tchu.
- Gorące serce i nieustanna troska o innych połą-
czona z balansowaniem na granicy dwóch światów
sprawiają, że owi nieszczęśnicy z niewidzialnej krainy
mogą do ciebie dotrzeć. Czy to nie jest dla ciebie zbyt
zawiłe?
- Nie, nie, mów dalej!
- Ja osobiście nie traktuję tych światów oddzielnie,
jako dwa różne, ale muszę posługiwać się takimi uprosz-
czonymi określeniami, abyś lepiej zrozumiała, o co mi
chodzi.
- Wszystko rozumiem, przynajmniej na razie. Ale jak
mogłabym im pomóc?
- Ty nic nie możesz zrobić - odparł łagodnie. - Za to
ja mogę.
Głos Ellen żnów zaczął wyraźnie drżeć.
- Ty możesz. Jak? W jaki sposób?
- Tym się nie zajmuj, możc ci się to wydać zbyt
straszne. W każdym razie potrafię sprowadzić na nich
spokój, odegnać atmosferę tragicznych wydarzeń, spowi-
jającą dane miejsce, ale sposób, w jaki to robię, to
wyłącznie moja sprawa.
- Chyba rzeczywiście nie chcę tego wiedzieć - stwier-
dziła Ellen, czując dreszcze przebiegające jej przez ciało.
- Naprawdę lepiej, żebyś nie wiedziała. Ale jeśli może
to być dla ciebie jakąkolwiek pociechą, to wiedz, że ten
szlachcic nie był szczególnie sympatycznym człowiekiem.
Sam był sprawcą swoich cierpień. Zamknął się w tym
pokoju powodowany żądzą zemsty, chciał dać nauczkę
młodej pannie, która go odrzuciła... Leżał tak, użalając się
nad sobą, i powoli zasychał. Nikt nie przyszedł mu
z pomocą. Pamiętasz, jak mówiono o "ostatnim razie,
kiedy go widziano"?
- Tak.
- To on sam zwlókł się z posłania i otworzył drzwi,
chciał prosić, by go uratowano... Ale wtedy było już za
późno. Wyglądał jak mumia, a osoba, która go ujrzała,
wzięła go za ducha i zatrzasnęła drzwi z powrotem.
Później zamknięto je na zawsze. Wiesz, ludzie w osiem-
nastym wieku byli bardzo przesądni. A szlachcic nie miał
już sił, by ponowić próbę wyjścia.
- Skąd wiesz to wszystko?
- Ależ moja droga, przecież byłem dziś w nocy w tym
pokoju - Nataniel zdumiał się, jakby dla wszystkich
powinno to być oczywiste.
- Jasne - rzekła Ellen. - Ale nic nie poradzę na to, że
mimo wszystko jest mi go żal - ciągnęła zaczepnie.
- I on to właśnie wyczuł.
- Może i tak, ale chyba nigdy nie zrozumiał, jak
niemądrze postąpił za życia. Był po prostu nieszczęśliwy.
Nataniel uśmiechnął się z czułością.
- Pójdę teraz do pokoju i spróbuję oczyścić to miejsce.
Nie, nie odprawiam modłów ani nie odmawiam zaklęć
nad takimi jak ten szlachcic. Nie jestem ani księdzem, ani
czarownikiem. Ale takie sprawy pozbawiają mnie sił. Nie
chcę, żebyśmy się później spotkali.
- O, Natanielu - powiedziała Ellen z nieskrywaną
rozpaczą w głosie. - Jakiż musisz być samotny!
- To prawda - odparł krótko i wypuścił ją z objęć.
Wiedziała, że jej pytanie jest zbyt osobiste, ale nie
mogła zapanować nad ciekawością.
- Czy ty... czy masz dziewczynę?
- W jaki sposób byłoby to możliwe? - odparł pod-
niesionym głosem. - Przecież z góry wiem, jakie są. Może
i kiedyś interesowałem się dziewczętami i podobałem się
niektórym. Z pozoru wszystko wygląda dobrze. Ale
jednej zależało na mnie, bo chciała się ze mną pokazać,
a poza tym myślała tylko o pieniądzach, drugiej nie można
było zaufać, trzecia miała za ostry język, choć starannie to
ukrywała. Przejrzałem je na wylot, Ellen! A poza wszyst-
kim: jakie życie mógłbym im zaproponować? Po pierw-
sze, jest owo niezmiernie ważne, straszne zadanie, które
zajmuje wszystkie moje myśli, a po drugie, jak można,
twoim zdaniem, żyć ze mną i z tym mrocznym światem,
o który się ocieram? Ale żadna z tych dziewcząt nie
wiedziała o moich niezwykłych cechach. Tylko ty o nich
wiesz.
- A co... co widzisz we mnie?
- Przecież już ci to powiedziałem! Moglibyśmy się
zaprzyjaźnić. Trudno przewidzieć, czy zostalibyśmy
czymś więcej niż tylko przyjaciółmi, tego rodzaju uczucia
spadają na człowieka nieoczekiwanie, często w bardzo
nieodpowiednim momencie. Ale z całą pewnością mog-
libyśmy zostać najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Mia-
łabyś dla mnie cierpliwość, bo rozumiałabyś mnie. Ale to
niemożliwe, ostrzeżenie było aż nadto wyraźne, Ellen.
Widziałem, co się z nami stanie. Jeśli będziemy się trzymać
blisko siebie, jedno z nas znajdzie się w niebezpieczeń-
stwie i pociągnie drugie za sobą. A wówczas jednemu
z nas pisana jest śmierć. Komu, tego nie wiadomo.
Ellen powiedziała bardzo zasmucona:
- Trudno będzie się z tobą rozstać.
Nataniel ujął twarz dziewczyny w dłonie.
- Byłaś nieszczęśliwa, kiedy tu przyjechałaś. Chłopak?
- Tak. Widzisz, tyle miałam w sobie miłości, którą
pragnęłam mu ofiarować, kiedy się mną zainteresował.
Myślałam, że wystarczy tylko dawać, ale tak nie było.
- A potem czułaś się upokorzona, miałaś wrażenie, że
się wygłupiłaś, kiedy odkryłaś, że on szukał tylko krótkiej
przygody. Czy ofiarowałaś mu całą swoją miłość?
- Och, nie, nie. Byłam jak akumulator. Z każdym
dniem coraz bardziej się ładowałam. Teraz mam jej dwa
razy więcej niż przedtem.
- Ale nie masz jej komu dać?
Ellen spuściła wzrok.
- Nie mam. I nie chcę się znów zakoclaać. To sprawia
taki ból.
Miała ochotę zapytać, skąd Nataniel aż tyle wie o jej
przeszłości, ale wyglądał na bardzo zmęczonego i nie
chciała zawracać mu głowy błahostkami.
Nataniel cały czas był zamyślony.
- I ja noszę w sobie miłość do świata. Miłość światła,
radości i nadziei, lecz wokół mnie krążą cienie, nie
pozwalając, bym kogmś obdarzył tym uczuciem.
- Gdybym była twoją dziewczyną, Natanielu, przyjęła-
bym całą twoją miłość i te mrocne cienie, które cię otaczają.
Są one przecież częścią ciebie, nie da się o nich zapomnieć.
Mam nadzieję, że kiedyś znajdzieaz kogoś, kto cię zrozumie.
Odwróciła głowę, nie chcąc okazywać, jak bardzo jest
jej przykro, ze względu na niego, na nią samą, na
wszystko. Ale on, rzecz jasna, wyczuł to.
- Ellen - powiedeiał cicho.
- Tak.
- Owo straszne, które ma się nam przydarzyć, jest
dość odległe w czasie.
Podniosła głowę i popatrzyła na niego.
- Na pewno?
- Tak. To nie stanie się od razu. Ale nie traktuj tego
jako zachęty do nie wiadomo czego!
- Nie bój się - roześmiała się Ellen uszczęśliwiona.
- Nie mam zamiaru zakochiwać się w tobie. Po prostu
chcę być ci przyjacielem i sama bezgranicznie potrzebuję
twojej przyjaźni.
- A ja twojej, Ellen. Myślałem tylko...
- Tak? - dopytywała się z ożywieniem.
- Mam do ciebie dwa pytania. Po pierwsze: jak to było
z tym rodzinnym skandalem? Czy nie mogłabyś mi teraz
o tym opowiedzieć? Wyczuwam, że nadal coś cię dręczy.
Ellen zadrżała.
- Rzeczywiście ta historia nie daje mi spokoju. Nie-
ustannie! I bardzo bym chciała usłyszeć twoją opinię. Ale
jak powiedziałam, ja sama mogę się przed tobą otworzyć,
zwłaszcza przed tobą, ale moje poczucie honoru mówi mi,
że nie powinnam wciągać w to innych. "Nic złego
o zmacłych" i tak dalej. O żywych także nie.
Patrzył na nią pytająco, ale kiedy nic już nie dodała,
pokiwał głową.
- Szanuję twoje stanowisko, choć uważam, że po-
stąpiłabyś rozsądnie, gdybyś opowiedziała o tych czar-
nych owcach w twojej rodzinie. A może nie ma żadnej
czarnej owcy?
- Owszem. Ale to wystarczy. Za to ty miałeś do mnie
dwa pytania. Nie próbuj się teraz wykręcić!
Uśmiechnął się.
- Myślałem tylko, że ta straszna groźba, która wisi nad
nami, nie spełni się tak od razu. Dlatego...
- Dlaczego nie kończysz?
- Ponieważ nie jestem pewien, czy nie postępujemy
niewłaściwie. Ale... czy chcesz, bym spróbował uporząd-
kować twoje przeżycia z dzieciństwa?
- Odnaleźć źródło tego potwornego strachu?
- Tak.
Zastanowiła się.
- Co należałoby w tym celu uczynić?
- Przede wszystkim trzeba wrócić w to miejsce.
Ellen miała wrażenie, że nagle powiało chłodem.
Przystanęli na drodze prowadzącej w stronę zajazdu.
Ellen próbowała się skupić, ale wszystko zlewało się
w jedno. Pejzaż, rzeka, blask słońca, świergot ptaków,
szum silników samochodowych... wszystko.
Znów go spotkać... wrócić do tego strasznego miejs-
ca... razem z Natanielem. Na nowo przejść przez cały ten
koszmar...
Nie, to nie wchodzi w grę!
- Dobrze, zgadzam się - oznajmiła niespodziewanie
dla samej siebie.
- Świetnie! Ale nie możemy zabrać się za to od razu,
bo najpierw muszę się zająć czym innym. Zniknęło bez
śladu troje dzieci. Kolejno, w tygodniowych odstępach.
Podejrzewają jakieś nieczyste siły, czarną magię.
- Czy mogę jechać z tobą?
Nataniel zastanowił się.
- Do Anglii? Nie. To niemożliwe. Ale jeśli chcesz,
mogę do ciebie pisać.
- O, tak, bardzo proszę! Codziennie długie sprawo-
zdanie.
- Mój ty świecie - roześmiał się. - No, dobrze. Wobec
tego muszę ci podać moje nazwisko i adres.
Przy tych słowach wyraźnie się zawahał.
- Rozumiem - pospieszyła Ellen z zapewnieniem. - Nie
wszystkim zdradzasz, jak się nazywasz. Ale mnie możesz
zaufać. Nie powiem nikomu o tobie ani o tym, co się tu
wydarzyło. Nikomu też nie podam twojego nazwiska.
- Doskonale - uśmiechając się wyjął kawałek papieru
i długopis. Napisawszy co trzeba, podał jej kartkę.
- Pójdziemy teraz po twój bagaż i zakończymy całą
historię "Starrgo Zajazdu u Przeprawy"?
- Z przyjemnością!
Ruszyli. Słońce grzało już mocno.
- Ta kartka, którą dostałaś, Ellen... Wezwij mnie,
kiedy tylko będziesz mnie potrzebowała! Choć mam
nadzieję, że w przyszłości unikniesz podobnych przeżyć.
- A ty... - powiedziała nieśmiało. - Jeśli kiedyś
będziesz potrzebował mojej pomocy... ale oczywiście tak
się nie stanie.
- Ależ tak! - zawołał z głębi serca. - Gdybyś wiedziała,
jak bardzo cię potrzebuję, przestraszyłabyś się.
Ellen zerknęła na karteczkę.
Nataniel Gard z Ludzi Lodu przeczytała, a dalej adres
hotelu w Anglii.
Pod spodem Nataniel dopisał w nawiasie: Nie musisz pisać
"z Ludzi Lodu" na kopercie. Oficjalnie nie używamy tego nazwiska.
Ścisnęła mocno arkusik w dłoni. Miała wrażenie, że
została obdarzona bezgranicznym zaufaniem.
- Tengel Zły wciąż leży pogrążony w głębokim śnie.
- To dobrze, bo chłopak jest, moim zdaniem, nadal bardzo
słaby.
- Może nie słaby, nazwałbym go raczej wrażliwym.
- Pemnie masz rację. Dobrze, że ma okazję poćwiczyć
w takich sprawach jak ta w starym zajeździe.
- Tak. Postaramy się go wystawić jeszcze na inne podobne
próby, zanim przystąpi do wypełnienia swego życiowego zadania.
- Ale... - zastanawiał się Tengel Dobry. - W historię
wkroczyła dziewczyna i wygląda na to, że Nataniel przywiązał
się do niej. Co z tym zrobimy?
- Nic - orzekła Dida. - Nataniel nic nie straci na silnych
uczuciach do innych ludzi, przeciwnie. Jeśli nawet między nimi
zrodziłaby się miłość, to pamiętajcie, że właśnie miłość jest
ogromnie pomocna w walce z Tengelem Złym!
- Oczywiście - przyznała Sol. - Przypomnijcie sobie, jak
Vanji udało się zmienić Tamlina, Demona Nocy, w ludzką
istotę, tylko dzięki sile miłości.
- To prawda - zgodził się z nią Wędrowiec w Mroku.
- Zobaczymy, jak się to ułoży. Może między Natanielem a tą
dziewczyną do niczego nie dojdzie. My w każdym razie nie
będziemy im przeszkadzać.
- Zgoda - powiedział Tengel Dobry. - I pozwolimy chłpcu
przejść przez kolejne próby, zanim przystąpi do tych poważnych,
które zdecydują, czy ma dość siły. Do tych naprawdę ciężkich prób
dla niego jako człowieka.
Dida pokiwała głową.
- Mamy czas. Gand prosił, abyśmy czekali.
- Jeśli, oczywiście, Zły nie obudzi się pierwszy - z goryczą
dodał Wędrowiec w Mroku. - Mam ochotę zniszczyć wszystkie
flety, które istnieją na świecie.
- O, nie ma chyba niebezpieczeństwa - niefrasobliwie
zaśmiała się Sol. - Skoro ten idiota, nasz zły przodek, wybrał
sobie tak piekielnie zawiłą melodię, to musi ponieść konsekwencje
swoich decyzji.
- Tak, tym samym dosłownie wykopał sobie własny grób
- uśmiechnęła się Dida.
Cztery duchy Ludzi Lodu opuściły Stary Zajazd
u Przeprawy, gdzie z uwagą obserwowały zmagania
Nataniela ze strasznymi przeżyciami Ellen.
CZĘŚĆ II
WOŁANIE NIEMYCH GŁOSÓW
ROZDZIAŁ VI
Sprawozdanie Nataniela dla Ellen Knutsen. Dzień
pierwszy.
"Droga Ellen!
Pisanie listów nigdy nie było moją mocną stroną,
kobietom zwykle przychodzi to łatwiej. Spróbuję jednak
sklecić parę zdań, ale nie zdziw się, jeśli okażą się one
trochę nieporadne.
A więc przekonałem się nareszae, jak wygląda Lake
Distrtct, co prawda niewiele udało mi się zobaczyć,
ponieważ całą okolicę spowija wilgotna, niemal skra-
plająca się mgła, która jakby wsysa w siebie ludzi,
wszelkie kolory, nawet świergot ptaków. A może winę
ponoszą za to chmury, zawieszone nisko na niebie,
nie wiem.
Przeszedłem przez maleńkie miasteczko, pełne ustawio-
nych rzędami niskich, białoszarych murowanych domków,
pprzypominających czworaki chłopów podległych feudal-
nemu panu. Jest także feudalny domek, ale nie wygląda
szczególnie imponująco, taka czworokątna bryła z brudno-
czerwonej cegły, wyszczerbiona na rogach. Zaczymałem się
w miejscowym hotelu, w wielkim zimnym pokoyu, który nie
jest ani nowoczesny, ani antyczny, tylko staroświecko
niewygodny. Mam dziwnie podejrzliwy stosunek do tego
miasteczka, w głowie roją mi się same czarne myśli.
Uważasz, że zbytnio narzekam? Jak już wspominałem,
ta mgła odbiera wszelką radość życia.
Tutejsza policja szczegółowo poinformowała mnie o całej
sprawie. Oto co się wydarzyło przed moim przyjazdem:
Piątek, 26 maja: Ken Brown, lat dziewięć, syn mechani-
ka samochodowego, rankiem nie było go w łóżku.
Właściwie wydaje się, że w ogóle nie kładł się poprzed-
niego wieczoru. Wszelki ślad po nim zaginął od chwili,
kiedy o ósmej odszedł do swego pokoju. Ken opisywany
jest jako młody człowiek, który nienawidzi ludzi, za to
hoduje w pokoju kijanki i większą część życia spędza leżąc
na brzuchu nad kałużami i studiując faunę na dnie, o ile nie
przebywa w stajni szkółki jeździeckiej. Ku wielkiej
rozpaczy Kena jego rodziców nie stać na lekcje jazdy
konnej, musi więc zadowalać się opieką nad końmi.
Czwartek, 1 czerwca: Alex Fry, lat piętnaście, bratanek
pana na brzydkim zamku, wyszedł o siódmej wieczorem
na spacer z psem. Od tej pory nikt go nie widział. Alex
zawsze był chorowitym dzieckiem i sporo czasu spędza za
granicą, źle bowiem znosi surowy klimat rodzinnych
stron. Nieśmiały, stroniący od ludzi marzyciel, który
nigdy nie patrzy w oczy swojemu rozmówcy, nosi okulary
i śmienelnie boi się dziewcząt.
Jeśli dojdziesz do wniosku, że udało Ci się znaleźć
zbieżności w usposobieniu obu chłopców, przemyśl to raz
jeszcze, kiedy już przeczytasz o następnym zniknięciu.
Piątek, 9 czerwca: Liz Thompson, przedwcześnie do-
jrzała czternastolatka z dobrej rodziny, nie wróciła do
domu z wieczornych tańców. Ponieważ jednak zdarzało
się to już wcześniej, rodzina z początku nie zareagowała.
Na alarm uderzono dopiero po trzech dniach nieobecności
dziewczyny. Liz z opisu wygląda mi na bardzo rozpiesz-
czoną pannę, włóczącą się po miejscach dla snobów, do
których zabrania się wstępu bez stosownego, modnego
stroju, wydającą co miesiąc niebotyczne sumy na stroje
i kosmetyki. Nie może się pochwalić inteligencją, a wyob-
raźnię ma bliską zeru. Otacza się wyłącznie osobami ze
śmietanki towarzyskiej, nie mogła mieć żadnych powiązań
z Kenem Brownem (nie jeździ konno, bo przecież konie
śmierdzą) ani z Alexem, który zawsze chodzi samotnie
i nie kontaktuje się z nikim. Liz z pewnością nie jest
dziewczyną, w której Alex mógłby się zakochać.
Jak widzisz, wszyscy troje są w wieku, kiedy to ucieka
się z domu i wyrusza na poszukiwanie przygód, co prawda
Ken dopiero wchodzi w ten okres. Są jednak przesłanki,
by przypuszczać, żc nie zniknęli z własnej woli.
Cała trójka z łatwością mogła zostać porwana. Dwoje
dzieci w chwili zniknięcia znajdowało się poza domem,
a pokój Kena mieści się na parterze. Okno jest niewysoko
nad ziemią i nie wychodzi na żaden z sąsiednich domów.
Rankiem następnego dnia po zaginięciu dzieci na łóżku
Kena i na schodach domostwa Fryów znaleziono nieduży
przedmiot z kawałeczków skóry przywiązanych do kości
kurczaka. Matka Liz mówi, że być może widziała coś
podobnego, w każdym razie wyrzuciła to prosto do śmieci,
nie jest więc pewna. Ta dama ma przykurzony mózg.
Miejscowa ludność jcst bardzo poruszona tymi wyda-
rzeniami i doskonale się orientuje, kogo należy za nie
obwiniać. W okolicy działa stowarzyszenie trzynastu
wtajemniczonych osób, które podobno zajmują się czarną
magią, ale nikt nie wie, albo nie chce powiedzieć, kto do
tego związku należy. Wszyscy jednak mieszkańcy mias-
teczka są przekonani, że mamy do czynienia z czarodziej-
skimi praktykami. Zwróć uwagę, że dzieci zniknęły
w czwartkową noc, z dawien dawna uchodzącą za
tradycyjną noc czarownic.
Dziś mamy środę, upłynął prawie cały tydzień od
zaginięcia Liz. Policja poszukuje więc Kena od trzech
tygodni, Alexa od dwóch, a Liz od tygodnia. W obawie
przed następnym przypadkiem zniknięcia dziecka po-
stanowiono zawezwać mnie. Nie wspominałem Ci chyba,
że studiuję na uniwersytecie etnografię ze szczególnym
uwzględnieniem wierzeń i przesądów ludowych. Podjęcie
takich studiów wydało mi się ze wszech miar naturalne.
Nie sądź, że jestem jakimś specjalistą o międzynarodowej
sławie, także tutaj przybyłem za sprawą Rikarda, który
mnie polecił przy okazji kontaktów policji angielskiej
z norweską w zupełnie innej sprawie. Trafiłem więc do
Anglii właściwie przypadkiem.
Jest jeszcze coś, o czym muszę Ci opowiedzieć, Ellen,
bo podczas naszego spotkania nie rozmawialiśmy o tym.
Nad moją szczególną zdolnością właściwie nie mam
władzy. Wrażenia na ogół napływają spontanicznie i nie-
oczekiwanie. Owszem, mogę je także w pewnym scnsie
wymusić, ale to wymaga ogromnej koncentracji i rezultat
nigdy nie jest tak dobry jak wtedy, gdy pojawiają się same
z siebie. Czasami, kiedy pozostaję pod silną presją oto-
czenia, w ogóle nie udaje mi się ich przywołać, nato-
miast moje spontaniczne wizje, czy jak je nazwać,
wiedza byłaby chyba lepszym określeniem, nigdy nie
bywają zafałszowane czy zniekształcone. Mam nadzieję, że
mnie zrozumiałaś? Poza tym nie ze wszystkimi ludźmi
nawiązuję kontakt, ty byłaś przypadkiem szczególnym.
Niektórzy są w ogóle niewrażliwi albo to ja nie jestem
dość czuły, by odbierać ich wpływ. Piszę o tym wszystkim,
abyś lepiej zrozumiała problemy, jakie tutaj napotykam.
Nie mogę nawiązać kontaktu z żadnym z zaginionych
dzieci, Ellen!
To naprawdę zdumiewające. W całej tej historii rzeczywi-
ście kryje się coś bardzo dziwnego. Niezwykłe są już same
okoliczności zniknięcia dzieci i te elementy czarnej magii, ale
w owym niezwykłym kryje się jeszcze coś bardziej
niezwykłego. Zanim rozpocząłem dochodzenie, zamknąłem
się sam w pokoju z przedmiotami należącymi do dzieci.
Niestety, nie nawiązałem z nimi kontaktu. Częściowo
zrozumiałem powód, ale to wcale nie upraszcza sprawy.
W dwóch przypadkach pojąłem przyczynę: jedno
z dzieci prawdopodobnie nie żyje, drugie leży pogrążone
w głębokiej śpiączce i z tego powodu nie mogę do niego
dotrzeć, natomiast o trzecim nie zdołałem uzyskać żad-
nych, ale to absolutnie żadnych informacji.
Zwykle bez trudu udaje mi się odnaleźć zaginione
osoby, lecz w tym przypadku nie napłynął ani jeden
impuls. Nie ujrzałem nic, co mogłoby powiedzieć cokol-
wiek o miejscu, w którym przebywają, miałem tylko
niejasne przeczucie, że wszyscy troje są razem.
Najbardziej jednak wystraszyło mnie przeświadczenie,
że w tej historii jest o jedno dziecko za dużo. Kiedy stałem,
trzymając w dłoniach należące do nich przedmioty, nie
byłem wcale pewien, czy jedno z dzieci nie żyje, a mimo to
pojawiło się wrażenie pustki: mocne, głębokie wibracje,
charakterystyczne dla śmierci."
(Ellen bardzo żałowała, że Nataniel nie napisał, które
z dzieci mogło już nie żyć, ale, niestety, nigdzie nie
znalazła takiej informacji. Może sam tego nie wiedział?)
"Czy pamiętasz, jak staliśmy w tym małym strasznym
pokoiku w zajeździe? Wiem, że zauważyłaś wtedy moją
reakcję. Wibracje były tak silne, że cały pokój drżał, Ellen,
wiedziałem, że szlachcic - albo też jakiś inny zmarły
- musi się tam znajdować. Lepiej jednak zapomnijmy
o tamtych wydarzeniach i skoncentrujmy się na sprawie
zaginionych dzieci. Jeśli chodzi o kości kurczaka z przy-
wiązanymi do nich skrawkami skóry, to nic mi to nie
mówi. Albo owo tajemne stowarzyszenie posiada bardzo
zaawansowaną wiedzę, albo po prostu blefuje. Takiego
symbolu nigdy jeszcze nie widziałem, najbardziej przypo-
mina ounga z wierzeń wudu, znak przynoszący nieszczęś-
cie, ostrzeżenie o groźbie śmierci, jaka nad kimś zawisła,
ale podobieństwo jest zbyt małe, by twierdzić, że to
właśnie to.
Odwiedziłem dotychczas tylko dom Kena, więcej
zrobić dzisiaj nie zdążyłem. Położony jest na skraju
miasteczka, ojeiec ma w szopie warsztat. Rodzice Kena są
porządnymi, życzliwymi, zwyczajnymi ludźmi, pokoik
chłopca jest skromny i przyjemny. Ken ma liczne młodsze
rodzeństwo, ale i oni nie potrafili udzielić mi żadnych
informacji. Rodzice są oczywiście zrozpaczeni; takie
zniknięcie często bywa gorsze od prawdy o śmierci
dziecka. Człowiek miota się między nadzieją a strachem
dręczony świadomością, że mógłby uratować dziecko,
gdyby tylko postępował właściwie.
Czuję się zagubiony, Ellen, nie wiem, od której strony
mam zacząć. Może jutro, kiedy porozmawiam z innymi
rodzinami, wpadnę na jakiś trop. Mam tylko straszne
przeczucie, że trzeba się spieszyć, że czas dobiega końca.
Muszę też odnaleźć przywódcę tajemnego stowarzy-
szenia! Jeśli jest człowiekiem odpowiednim do tej funkcji,
znajdę go bez wsparcia policji. Jeśli nie, będę musiał
chodzić i pytać od domu do domu.
Wiesz, z ogromną niechęcią zabierałem się do pisania
tego listu, ale okazuje się, że to całkiem przyjemne!
Właściwie wręcz się cieszę, że jutro wieczorem zdam Ci
kolejną relację z tego, co się tu dzieje. Oby tylko było
czym się pochwalić!
Proszę, napisz do mnie parę słów. Chciałbym wiedzieć,
jak Ci się powodzi, a nie tylko ciągle mówić o sobie. Życzę
Ci wszystkiego najlepszego.
Twój przyjaciel Nataniel".
Dzień drugi.
"Droga Ellen!
Dziękuję Ci za kartkę, nasze listy musiały się minąć, ale
to nic nie szkodzi. Czy naprawdę musisz pisać tak sucho,
wręcz oficjalnie? Wiem, że potrafisz inaczej. Odniosłem
wrażenie, jakbyś się obawiała, że pomyślę sobie, iż się we
mnie zakochałaś. Droga Ellen, dobrze wiem, że tak nie jest!
Głowę ciągle masz pełną tego chłopca, który Cię porzucił.
(Gdyby tu był, zrobiłbym coś bardzo przyziemnego
i bynajmniej nie wyrafinowanego, a mianowicie z radością
bym go pobił!) Sam także nie planuję zakochać się w Tobie.
Pisz więc o wszystkim, co Ci leży na sercu, i bądź spokojna,
na pewno nie zrozumiem tego opacznie. Jesteśmy, co dość
rzadkie i bardzo piękne, przyjaciółmi, Ellen. Co prawda
nawet i takich stosunków nie wolno nam dłużej utrzymy-
wać, ale żadne ostrzeżenia nie powstrzymają nas od pisania
listów! Dzieli nas przecież całe Morze Północne.
Takie długie wprowadzenie, a ja mam Ci tyle do
napisania. Wiem, że lektura będzie ciężka, żywię jednak
nadzieję, że starczy Ci cierpliwości, by przeczytać tyle
stron. Siedzę teraz w hotelowym pokoju, jestem bardzo
zmęczony. Wiele się dzisiaj wydarzyło i...
Nie, najlepiej przedstawić wszystko w porządku chro-
nologicznym.
Po smacznym i obfitym, choć trochę dziwnym śniada-
niu w hotelowej jadalni poszedłem do dworu. Mogłem
pojechać samochodem, ale wolałem przyjrzeć się okolicy.
W gęstej mgle spowijającej dolinę ledwie dostrzegałem
porośnięte lasem wzgórze Foggy Hill. Orientowałem się
też, że przy końcu doliny zaczynają się wrzosowiska. Nie
było ich widać, ale powiedziała mi o nich policja. Gdzieś
niżej zapewne leżał brzeg jeziora, dostrzegłem je wczoraj
wieczorem z okna jadalni.
Naprawdę nie jest to miła okolica, Ellen. Z pewnością
piękna w blasku słońca, ale mimo wszystko wyczuwam tu
coś nieprzyjemnego. Może dlatego, że skrywa jakąś
tajemnicę. Poza tym naprawdę są tu wszelkie elementy
niezbędne w makabrycznym scenariuszu: mgła, stary
dwór, tajne zgromadzenie i poszeptujący mieszkańcy.
Na miasteczku, przez które szedłem, odcisnęła piętno
epoka feudalna, wspominałem już o tym, ale na zboczach
w dole Foggy Hill stoi nowoczesny panerowy dom,
w którym mieszka rodzina Liz Thompson. Najpierw
jednak zamierzałem udać się do dworu. Gdzieniegdzie
dostrzegałem rozrzucone po dolinie te fantastyczne an-
gielskie domy z wykuszami, dachami krytymi słomą
i oknami, których szyby oprawiono w ołów. Niedaleko
dworu zobaczyłem zupełnie nieprawdopodobny budynek
- dom z otoczaków z olbrzymimi oknami i ogród
z altanami w najmniej oczekiwanych miejscach. Pomyś-
lałem, że musi należeć do jakiegoś niewyżytego artysty lub
sfrustrowanego dyrektora.
Znalazłem się mniej więcej w połowie drogi między
szkaradną budowlą a dworem, kiedy przystanąłem i za-
cząłem nasłuchiwać. Jeśli piszę o nasłuchiwaniu, to mam
na myśli głosy w moim wnętrzu. Panowała jednak
kompletna cisza, a mimo wszystko gotów byłem przysiąc,
że ktoś mnie wzywa. Słyszałem wyraźną prośbę o pomoc.
Pamiętasz, o czym ostatnio rozmawialiśmy? O wołaniu
niemych głosów. Nie mam co prawda Twojej zdolności
przyciągania cierpiących, nieszczęśliwych duchów, ale też
nie miałem w tym przypadku do czynienia z duchem. To
było nieme wołanie żywej duszy. Takie niezwykłe, Ellen.
Takie... takie obce. I docierało do mnie najwyżej przez
sekundę, później nie mogłem już go złapać.
Rozejrzałem się dokoła. Przed sobą widziałem aleję
wiodącą do dworu, obok teren lekko opadał aż do jeziora,
ale z prawej strony zobaczyłem w wysokiej trawie wąską
ścieżkę, biegnącą w stronę Foggy Hill. Postanowiłem
pójść dróżką, nie chciałem marnować tej nikłej szansy
nawiązania kontaktu, jaka się przede mną otworzyła.
Ścieżka wiodła wśród wysokich osik, z wolna pnąc się
pod górę. Doszedłem w końcu do czworokątnej budki
transformatora, nieco dalej widziałem murowaną stację
pomp. Nic poza tym. Poszedłem jeszcze kawałek pod
górę, zagłębiłem się w szpilkowy las, ale nie wyłapałem już
więcej sygnałów, wróciłem więc do drogi. To, co słysza-
łem, nie musiało przecież mieć żadnego związku ze sprawą.
Kiedy dotarłem do dworu, byłem komplemie przemo-
czony, nie przypuszczałem, że mgła może być taka mokra.
Drzwi otworzyła mi śliczna młoda panna, córka gos-
podarzy. Szesnastolatka, jak oceniam, o długich, jasnych,
jedwabistych włosach, cieniutkich brwiach, ubrana bar-
dzo po dziewczęcemu. To w dzisiejszych czasach nieco-
dzienne zjawisko, przeważnie dziewczęta starają się ubie-
rać jak najbardziej po męsku. Czy wiesz, że niektóre moje
kuzynki nie mają ani jednej sukienki, na wszystkie okazje
zakładają spodnie!"
(Ellen spąsowiała czytając te słowa. I ona, zanim
postanowiła ubiegać się o pracę w nieszczęsnym Starym
Zajeździe u Przeprawy, miała tylko jedną jedyną sukienkę.
Musi sobie dobrze zapamiętać, że Nataniel ma słabość do
kobiecych fatałaszków.)
"Maureen, bo tak właśnie miała na imię, zaprowadziła
mnie do salonu, gdzie powitał mnie gospodarz, właściciel
dworu, pan Fry. Wyglądał jak żywcem wyjęty z parodii
o angielskim dziedzicu. Z siwizną na skroniach, prosty jak
trzcina, ubrany w tweedową marynarkę, spodnie do kolan
i robione na drutach podkolanówki. Jego żona, wypielęg-
nowana i sztywna, bardzo przejęta swą pozycją najelegan-
tszej damy w całej okolicy, okazała się niezwykle mało
interesującą osobą. Oczywiście bardzo niepokoili się
o Alexa, zwłaszcza ze względu na słabe zdrowie chłopca.
Pani domu wyrwało się też przez nieuwagę, że dobry stan
Alexa interesuje ich także ze względów materialnych.
Z innych fragmentów rozmowy zorientowałem się, że
sprawa przedstawia się następująco:
Po śmierci rodziców Alexa przcd kilku laty (matka
cierpiała na tę samą chorobę, co chłopiec, zorientowałem
się jedynie, że chodzi o jakieś niedomaganie serca i płuc,
nic więcej na ten temat nic wiem) pan Fry zobowiązał się
do opieki nad Alexem do końca życia chłopca. Nikt nie
liczył, że Alex będzie żył długo. Fry został więc prawnym
opiekunem swego bratanka i najwyraźniej otrzymał poka-
źną sumę jako zapłatę, poza tym miał zarządzać majątkiem
chłopca. W razie śmierci Alexa wszystko przeszłoby na
jego krewnych ze strony matki, majątek bowiem po-
chodził z tamtej strony. Państwu Fry nic się nie należy.
Dlatego właśnie tak troskliwie zajmowali się chłopcęm.
Według jednego z sąsiadów, którego odwiedziłem nieco
później, wprost bezwstydnie go rozpieszczali.
Traktowali mnie z wielką podejrzliwością, nie wierzą
w takich jak ja. Ale ja już przywykłem do niedowiarków,
w naszej profesji, droga Ellen, trzeba być gotowym do
znoszenia wielu upokorzeń".
(Delikama uwaga o tym, co ich łączy, poruszyła czułą
strunę w duszy Ellen. Przeczytawszy ją, uśmiechała się
zachwycona).
"Cierpllwie jednak odpowiadali na moje pytania, choć
przypuszczam, żc policja pytała dokładnie o to samo.
Zastanawiasz się pewnie, co czułem w tym domu?
U Kena wszystko było jak najbardziej w porządku, tu
natomiast coś mi nie pasowało. Naturalną rzeczą byłoby,
gdyby z tych ludzi bił niepokój, troska, rozpacz. Ja jednak
wyczuwałem przede wszystkim strach, a to wydało mi się
co najmniej dziwne. Pozwól jednak, że przedstawię ci
naszą rozmowę, na tyle, na ile ją zapamiętałem.
Szczegółami, o które wypytywała policja, takimi w co
Alex był ubrany, dokładnym ustalaniem godziny wyda-
rzeń i tak dalej, zbytnio się nie przejmowałem. Znałem je
już z wcześniejszej relacji, którą mi zdano na posterunku.
- Czy Alex znał Kena Browna? - zapytałem.
- Alex nie znał tu nikogo - odparła pani Fry. - Kiedy
przyjeżdżał, najczęściej siedział w domu, a większą część
życia spędzał w sanatorium w Szwajcarii i innych krajach.
Spostrzegłem, że przy słowach matki Maureen się
zaczerwieniła, postanowiłem więc nią się zająć.
- Może ty znałaś Kena?
- Tego dzieciaka! - zaśmiała się. - Tego, co cały dzień
pałęta się po stajni? Struga ważniaka i myśli, że wie
wszystko o koniach? O, nie, on nie należy do kręgu moich
znajomych.
- Może wobec tego znałaś Liz Thompson?
- No nie, to już zupełny absurd. To taki typ, który
próbuje poderwać wszystkich chłopców. Wcale by mnie
nie zdziwiło, gdyby naprawdę źle skończyła, sama się o to
prosiła.
- I Alex też jej nie znał?
- Oczywiście, że nie!
Być może na papierze Maureen wydaje się niesym-
patyczna, ale w rzeczywistości wcale taka nie jest. Cały
czas mówiła z nieśmiałym uśmiechem na twarzy, jej głos
brzmiał łagodnie i życzliwie. Chyba naprawdę mam
słabość dla takich jasnowłosych eterycznych istot".
(Dziękuję! prychnęła Ellen zerkając w lustro na swoje
ciemne niesforne loki i mocno zarysowane linie twarzy.)
"Potem musiałem postępować ostrożniej.
- Proszę mi powiedzieć... Czy wiadomo państwu coś
o tajnym sprzysiężeniu, zajmującym się czarną magią?
Popatrzyli na siebie ukradkiem, wahali się z od-
powiedzią. Wreszcie pan domu rzekł niechętnie:
- O to chyba powinien pan zapytać naszego szanownego
sąsiada. On wie o takich sprawach znacznie więcej od nas.
Ponieważ z tonu jego głosu aż nadto wyraźnie sączył
się jad, zrozumiałem, że wpadłem na właściwy trop.
- A któż to taki ten sąsiad?
- Przypuszczam, że nie mógł pan nie zauważyć jego
gniazdka z kamienia, szkła i stali. Nazywa się Douglas Bigby
i mówi o sobie, że jest pisarzem. Podejrzewam, że w latach
trzydziestych napisał jeden artykuł do jakiejś gazety.
- Ależ, tatusiu, przecież on nie jest aż taki stary!
- O, wszystko jedno, bogowie wiedzą, z czego żyje.
Pewnie sprzedaje czarodziejskie zioła i receptury na
wieczną młodość.
Wyraźnie dało się wyczuć, że nikt w rodzinie nie ma
ochoty na dalszą dyskusję na temat pana Bigby, po-
stanowiłem więc nie owijać już niczego w bawełnę
i zapytałem wprost:
- Dlaczego aż tak się boicie?
Wszyscy troje drgnęli i popatrzyli na mnie z nie-
skrywanym gniewem.
- Czy nie jest rzeczą naturalną, że ktoś się boi, kiedy
nagle znika mały chłopiec?
- To zupełnie inny rodzaj lęku - odparłem. - A was
zlewa zimny pot ze strachu. Ze strachu o was samych.
Zapadła cisza, słychać było jedynie drżący oddech
dziedzica. Wreszcie Maureen wykrzyknęła:
- Nie wiem, kim pan jest, może zwykłym naciąga-
czem, ale niech pan coś zrobi! Niech pan odnajdzie Alexa,
to bardzo, bardzo ważne!
- Bez wątpienia, zwłaszcza dla chłopca - odpowie-
działem chłodno. - Ale wy macie swój szczególny interes
w jego odnalezieniu, prawda?
Pan domu wreszcie odzyskał mowę:
- Owszem, ma pan rację. Fakt, że zniknął właśnie
teraz, jest dla nas prawdziwym nieszczęściem. Za kilka dni
odwiedzi nas siostra jego matki, przyjeżdża raz do roku,
żeby sprawdzić, czy z chłopcem wszystko w porządku. To
bardzo władcza dama i żywi wobec nas wiele podejrzeń
- jestem wszak rodzonym bratem potwora, który poślubił
jej wspaniałą siostrę - tak, tak właśnie traktuje nas ta
rodzina. Przypuszczam jednak, że ona przede wszystkim
ma oko na pieniądze Alexa, to ona kiedyś je po nim
odziedziczy.
- Jeśli, oczywiście, umrze pierwszy.
Fry westchnął.
- Niestety, taka groźba jest bardzo realna. Jego życie
wisi na włosku.
Postanowiłem nie drążyć tego tematu.
- Czy mają państwo jakąś fotografię chłopca?
Pani Fry wstała i po chwili przyniosła album.
- To zdjęcie sprzed pięciu lat, zrobione, jak pan widzi,
u fotografa, jest najwyraźniejsze spośród tych, które
mamy.
Alex jako dziesięciolatek był drobnym ciemnowłosym
chłopcem z nieco kwaśnym grymasem twarzy. Sprawiał
wrażenie samolubnego i rozpieszczonego. Rodzinne po-
dobieństwo między nim a Maureen było uderzające.
A jeszcze bardziej podobny do kuzynki - pomimo iż teraz
nosił okulary - był na ostatnim zdjęciu amatorskim, które
zrobiono około roku temu. Alex miał ciemniejszą cerę,
bardziej okrągłe policzki i mocniej zarysowane brwi, lecz
z powodzeniem mogliby uchodzić za rodzeństwo. No, ale
byli przecież spokrewnieni.
- Jak długo przebywał w domu tym razem? - spytałem.
- Zaledwie parę tygodni - powiedziała pani Fry.
- Pierwszy raz wyszedł na dwór, wcześniej pogoda nie
dopisywała. Och, to straszne, straszne! Wszędzie go
szukaliśmy!
Maureen odezwała się podniesionym głosem:
- Jeśli pan naprawdę posiada ponadnaturalne zdolno-
ści, to co pan widzi? Wie pan, gdzie jest Alex? Czy on żyje?
Zastanowiłem się chwilę, zanim odpowiedziałem.
- Cała sprawa dotyczy trojga dzieci. I jest w niej coś
bardzo osobliwego. Raz po raz ogarnia mnie uczucie, że
jedno z nich, a może nawet wszystkie, żyją i zarazem nie
żyją... Nie, to złe określenie. Mam wrażenie życia i śmierci
odnoszące się do tego samego dziecka.
Wpatrywali się we mnie z ogromnym zdumieniem, a ja
poczułem się śmiesznie. Nie mogłem przecież im tego
wytłumaczyć.
Wkrótce potem opuściłem dwór i skierowałem się do
monumentalnego domiszcza z metalu i szkła. Przy jego
budowie architektowi najwyraźniej pozostawiono wolną
rękę, a on skrupulatnie to wykorzystał.
Pogoda była tak samo paskudna jak przedtem, ale
nagle wpadłem w świetny humor. Zacząłem myśleć
o Tobie, stanęłaś mi przed oczami i od razu wszystko
zrobiło się jaśniejsze, ujrzałem świat w przyjemniejszych
barwach. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że
mam prawdziwego przyjaciela. Ellen, nasza przyjaźń jest
taka piękna, taka czysta, prawda? Od pierwszego wejrze-
nia spodobały mi się Twoje wyraziste oczy i twarz, jesteś taka
szczera i otwarta. Czy wiesz, że na wszystko, co dzieje się
wokół Ciebie, reagujesz ze spontanicznością trzylatka? Nie
udając przy tym ani przez moment małego dziecka, co często
robi wiele dziewcząt. Kiedy coś Cię przerazi, Twoje oczy
ogromnieją, pojawia się w nich autentyczny strach, a kiedy
się z czegoś cieszysz, uśmiechasz się najpierw delikatnie,
jakby na próbę, a zaraz potem na twarzy zapala Ci się
uśmiech jak słońce. A kiedy Ci przykro, wyglądasz jak
spaniel, któremu przyszło spędzić wiele godzin na deszczu.
Masz w tym wszystkim nieodparty wdzięk, nie znoszę tych
panien o głupich krowich oczach, które czasami widuje się
na ulicy, takich co to patrzą przed siebie pustym wzrokiem.
A najgorzej, kiedy żują gumę. Nic nie zabija spojrzenia tak
jak guma do żucia. Z drugiej strony nie sądzę, byś należała do
dziewcząt, które udają gwałtowną namiętność i pożądanie.
Może poruszam kwestie zbyt osobiste, ale znałem kiedyś
jedną taką. Podczas naszych dwóch spotkań odegrała całe
przedstawienie, rzucała mi się na szyję, obdarzała namiętnymi
pieszczotami, wzdychała, wiła się i wydawała jakieś okrzyki,
ale nic z tego nie było prawdziwe. Och, Ellen, to było
okropne, poszedłem z nią do łóżka tylko raz, ale nawet wtedy
nie mogłem się przemóc. Opuściłem ją w pół słowa,
uprzednio poprosiwszy tylko, by następnym razem, kiedy
pozna jakiegoś chłopaka, zachowywała się bardziej natural-
nie. Przepraszam, nie powinienem był o tym pisać, ale tylko
Tobie mogę się z tego zwierzyć. Tak wspaniale jest nareszeie
znaleźć powiernika. Jeszcze raz przepraszam, zapomnij
o tym.
Jesteś taka szczera i naturalna, dlatego mogę powie-
dzieć Ci o wszystkim, có tylko przyjdzie mi do głowy. Od
pierwszej chwili zauroczyły mnie także Twoje włosy, te
czarne niesforne loki, w które ma się od razu ochotę
zanurzyć palce, okręcić je wókół nich albo pociągnąć,
rozprostować, żeby przekónać się, co się stanie, gdy się je
puści. I kiedy tak szedłem, rozmyślając o Tobie, po-
czułem, że nienawidzę chłopca, który miał Twoją miłość
i ją odrzucił. Czyżby nie rozumiał, co traci?"
(Ostatnie akapity Ellen czytała wiele razy, musiała
podejść do lustra i sprawdzić, czy wszystko naprawdę się
zgadza. Nie mogła dostrzec nic z tego, o czym pisał
Nataniel, ale radowało ją, że on znalazł w niej coś
interesującego.)
"Z dreszczem odrazy powróciłem do zamglonej rze-
czywistości angielskiego miasteczka, a w chwilę później
siedziałem już na kanapie obliczonej na zmieszczenie co
najmniej słonia i przyglądałem się gospodarzowi, panu
Bigby...
Douglas Bigby trzymał kość kurczaka w dwóch
smukłych wypielęgnowanych pakach jak najdalej od
siebie.
- Cóż, u licha, ma wyobrażać to obrzydliwe paskudz-
two?
- Sądziłem, że wyjaśnienie uzyskam od pana.
- Och, doprawdy - powiedział pan Bigby urażony.
Mówił rozciągając słowa, tonem wyrażającym pogardę.
Ubrany był w przypominającą szlafrok jedwabną czarną
szatę z czerwonymi wyłogami, a na nogach miał kapcie
ręcznej roboty. Bigby na oko jest czterdziestolatkiem, ma
jasne ufryzowane włosy, a w jego mocno opalonej twarzy
o drobnych, po panieńsku zaciśniętych ustach i półprzy-
mkniętych oczach wyraźnie odbija się spleen i dekadencja.
- Nie zajmujemy się takimi szarlatańskimi sztuczkami.
Ta kość nie pochodzi nawet z kurczęcia, to kość brojlera!
Jego pogarda nie miała granic. Nic w nim nie było
naturalne, to najbardziej afektowany człowiek, jakiego
zdarzyło mi się spotkać.
- A więc jest pan przywódcą tutejszego czarnoksięs-
kiego sprzysiężenia? - spytałem.
Zadowolony uśmiechnął się pod nosem.
- Nie będę zaprzeczał. Jestem najwyższym magiem,
Cieszę się także sporym uznaniem w naszych kręgach
w całej Anglii. Pan wspomniał, że trochę się zna na tej
dziedzinie? Jest pan z Norwegii?
Jego ton naprawdę był obraźliwy.
- Tak, sporo studiowałem ten temat - odpowiedzia-
łem nieśmiało.
- To bardzo interesujące - stwierdził pan Bigby,
wyginając się niczym kot, i muszę Ci powiedzieć, że
akurat w tej samej chwili jego kot stanął na parapecie.
- Zdumiałyby pana wyniki, jakie osiągamy w naszym
małym kółku. Specjalizujemy się w egzorcyzmach.
Egzorcyzmy - zaklinanie duchów! Ledwie powstrzy-
małem się od westchnienia rezygnacji.
- Czy to znaczy, że są tu demony, które trzeba
wypędzić?
Nie wyczuł chyba sarkazmu w moim pytaniu.
- Zdumiałby się pan, gdyby pan wiedział, jak wielu
ludzi jest opętanych przez diabły - perorował. - Pan na
przykład jest nawiedzony przez demona Apollyona.
Jak można tak blefować, pomyślałem. Uciekać się do
takiej amatorszczyzny jak pomocnicy Antychrysta!
- Widzi pan, poziom moich zdolności ekstrasensory-
cznych jest absolutnie nadzwyczajny - plótł dalej pan
Bigby. Najwidoczniej lubi używać długich, mało zro-
zumiałych słów. - Na przykład w teście psychometrycz-
nym, polegającym na odgadywaniu znaków na odwróco-
nych klockach, osiągam przeciętnie rezultat dziewięć
właściwych odpowiedzi na trzydzieści możliwych. A to
przecież sensacyjne.
Przyznałem, że to niezwykle wysoki wynik. Na moje
pytanie, czy mógłbym wziąć udział w jednym z or-
ganizowanych przez nich seansów, odpowiedział łas-
kawie, że niestety, wprawdzie bardzo chciałby pomóc
koledze z Norwegii, ale osoby z zewnątrz z zasady nie są
dopuszczane do ich zebrań. Zapytałem, czy zwykle
zbierają się w czwartki, ale zaczął się wykręcać, tłumacząc,
że nie mają wyznaczonej stałej pory spotkań. Nie pamiętał,
czy zbierali się w trzy ostatnie czwartki. Owszem, słyszał
o zaginionych dzieciach i ogromnie irytowały go pode-
jrzenia mieszkańców wioski skierowane na ich tajemne
stowarzyszenie.
- Nie mamy z tym absolutnie nic wspólnego - podkreś-
lił swoje słowa zamaszystym gestem. - Już sam taki pomysł
jest śmieszny. My nie praktykujemy składania ofiar z dzieci.
O składaniu ofiar nie było do tej pory mowy, ale
chciałem się przekonać, jak się sprawy mają. Pode-
jrzewałem, muszę przyznać, że pan Bigby jest zdolny do
wszystkiego. Żałowałem, że nie dopuszczono mnie do ich
seansu.
Bigby zainteresował się moją opinią na temat zaginio-
nych dzieci. Powtórzyłem to, co już mówiłem u państwa
Fry, o umarłym, a mimo wszystko nie umarłymn. Ku
memu oburzeniu zaczął się drwiąco śmiać.
- Może tak jak zombie? Żywy trup z Haiti? Niegłupi
pomysł. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby właściciel dworu
porywał małe dzieci i wykorzystywał ich ożywione zwłoki
jako swoich niewolników.
Cóż za okrutny cynizm! Poczucie humoru pana Bigby
zupełnie nie było w moim guście. Wiesz, Ellen, z każdą
chwilą coraz bardziej mnie irytował. O rodzinie Fry
w ogóle nie chciał rozmawiać. Zidiocieli wieśniacy, tak się
o nich wyraził, obrzydliwi łgarze. Z rodziny Thomp-
sonów nikt nie był członkiem tajnego stowarzyszenia, to
śmieszni parweniusze bez żadnych zainteresowań.
Brown? Nie chodzi mu chyba o tego mechanika?
Ton jego głosu świadczył o przepaści, jaka dzieli go od
zwykłych robotników. A moim zdaniem porównanie
wypadało na korzyść Brownów.
W końcu doprowadził do tego, że zrobiłem coś, czego
nigdy nie robię, ale chciałem spotkać się z tą jego grupą,
poza tym rozzłościł mnie i postanowiłem utrzeć trochę
nosa temu czarnoksirężnikowi z bożej łaski. Bigby z wyra-
żającym udrękę, ale też i satysfakcję uśmiechem oznajmił
mi, że zna datę swej śmierci. Powiedział, że umrze młodo
(powinien się, wobec tego, spieszyć, pomyślałem złoś-
liwie), po długich i strasznych cierpieniach.
- Nic podobnego - odparłem. - Dożyje pan wieku
osiemdziesięciu trzech lat. Umrze pan nagle na obu-
stronne zapalenie płuc, nie potrwa to dłużej niż jeden
dzień.
Odpowiedział mi uśmiechem, który oznaczał: <<I tak
wiem lepiej>>.
- Blizna, którą ma pan na brodzie - powiedziałem
- pochodzi z czasów dzieciństwa, kiedy poślizgnął się pan
i uderzył o komodę z okuciami z brązu. To była rokokowa
komoda.
Zmarszczył czoło. Widzisz, Ellen, ogarnął mnie gniew,
a wtedy wrażenia nabierają ostrości, stają się bardzo
wyraźne. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale zauważy-
łem to już wcześniej.
- A właśnie teraz bardzo się pan martwi - mówiłem
dalej. - Bo tuż przed moim przyjściem w szufladzie biurka
znalazł pan rachunek, którego pan nie zapłacił, a akurat
bardzo to panu nie w smak. Pan ma poważne problemy
finansowe, panie Bigby.
Oniemiał. Odsunął się ode mnie, jakbym był za-
dżumiony, a to jeszeze bardziej mnie rozdrażniło.
- Ten kot... czy chce pan, żeby zamruczał?
Nareszcie odzyskał mowę.
- Ten kot mruczy bardzo rzadko, a już na pewno nie
na komendę!
Nawiązałem kontakt ze zwierzęciem - bez kłopotu, bo
koty są bardzo podatne - popatrzyło na mnie, przymknęło
oczy i zaczęło mruczeć, głośno, z zadowoleniem, ostrząc
przy tym pazury o obrus. Stało się tak, ponieważ
skoncentrowałem na nim całą swoją życzliwość.
Pan Bigby patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami
i zapomniał wreszcie o swej pogardzie. Ocknął się
i poderwał z miejsca, zniknął w innym pokoju i za chwilę
wrócił, niosąc stosik klocków, dobrze znanych badaczom
zajmującym się parapsychologią. Kostki oznaczone są
kółeczkami, czworokątami, gwiazdkami, falami i innymi
przeróżnymi znakami. Układa się je rysunkiem do dołu
i trzeba zgadnąć, co się znajduje na spodzie. Wynik pana
Bigby dziewięciu dobrych odpowiedzi na trzydzieści
możliwych jest naprawdę świetny i wskazuje, że ma on
pewne zdolności. Najwyraźniej jednak trwoni je na
głupstwa.
Brałem do ręki klocek za klockiem, a on skrzętnie
notował, co, moim zdaniem, znajduje się na spodniej
stronie kolejnych cegiełek. Kiedy lista była już gotowa,
odwróciliśmy klocki.
- No, proszę, proszę, pierwszy się zgadza - powie-
dział łaskawie. - Drugi także. I trzeci... - Głos coraz
bardziej mu zamierał, a po dziesiątym klocku nie mó-
wił już nic więcej, tylko odwracał je mechanicznie. Pod
koniec zrobiłem dwa błędy, bo gniew już mnie opuścił,
a poza tym miałem dość wszystkiego i wstyd mi było
przed samym sobą, że zachciało mi się takiego taniego
triumfu.
- Dwadzieścia osiem dobrych - rzekł pan Bigby
z nabożeństwem w głosie. Ukłonił się przede mną
z szacunkiem. - Wielkim honorem byłoby dla nas, gdyby
zechciał pan uczestniczyć dziś wieczorem w naszym
seansie. Natychmiast zawezwę wszystkich członków.
Podziękowałem za zaszczyt, zanotowałem sobie w pa-
mięci fakt, że nie mieli zamiaru spotykać się w ten
czwartek, i opuściłem dom, nie odpowiadając na powódź
pytań, jaka mnie zalała. Dodałem jedynie:
- Przybyłem tu, aby odnaleźć troje dzieci, panie
Bigby.
- Jestem pewien, że się to panu uda. - Tym razem
w jego głosie zabrzmiała uniżoność.
Droga przyjaciółko, wstyd przyznać, ale uradowało
mnie, że utarłem mu nosa.
Kiedy opuściłem dom Bigby'ego, zobaczyłem pana
Fry powracającego do dworu. Pewnie oglądał swoje
włości. Ze strzelbą na ramieniu skręcał akurat na drogę ze
ścieżki prowadzącej na Foggy Hill, którą szedłem wcześ-
niej tego dnia.
Ruszyłem w stronę miasteczka i zaraz dotarłem do
drogi wiodącej ku nowoczesnej dzielnicy willowej, akurat
tam się wybierałem. Musiałem wszak odwiedzić także
dom rodziców Liz Thompson.
I tam właśnie, Ellen, maszerując u stóp Foggy Hill,
znów wyczułem ów niemy głos, przedziwne wezwanie,
którego nie potrafiłem zidentyfikować. Tak jak poprzed-
nio dochodziło od strony lasu, lecz wcale nie z kierunku
posiadłości państwa Fry, teraz istota wzywająca pomocy
znajdowała się nade mną. Zatrzymałem się, oczywiście, ale
tym razem nie było żadnej ścieżki, żadnej możliwości, by
wspiąć się pod górę, bo drogę zagradzała mi stroma skała.
Mogłem jedynie iść dalej.
Uszedłem jakieś dwieście metrów, kiedy znów wy-
czułem owo nieme wołanie dochodzące z góry. Tym
razem jednak błaganie o pomoc pomieszane było ze
strachem. Strachem przede mną.
Wkrótce ucichło. Skonsternowany wszedłem na wysy-
paną żwirem ścieżkę, która zaprowadziła mnie do domu
Thompsonów.
Być może potraktowałem tę wizytę zbyt lekko, ale tak
bardzo chciałem rozwiązać zagadkę wzywającego mnie
niemego głosu, że nie przejąłem się zbytnio tą rodziną.
Jak wspomniał pan Bigby, okazała się dość nudna.
Pokój, do którego mnie wprowadzono, umeblowany był
niezwykle konwencjonalnie, bezosobowo. Miało się wra-
żenie, że w ogóle nie mieszkają tu ludzie. W domu była
tylko pani Thompson, zadbana, całkowicie pozbawiona
fantazji gospodyni domowa z wyższych sfer. Liz co
prawda zniknęła jako ostatnia, ale to przecież nie powinno
wcale znaczyć, że mniej się o nią niepokoili. Pani
Thompson była przekonana, że córka padła ofiarą gwał-
ciciela, i nic nie obchodził ją fakt, że zaginęło również
dwóch młodych chłopców.
- Nasza córka jest dobrą dziewczyną - starała się
przekonać bardziej siebie niż mnie. - Stykała się wyłącznie
z przyzwoitymi ludźmi i jej zniknięcie nie jest dobrowol-
ne, może być pan tego pewny. Liz nie należy do tej
rozwydrzonej młodzieży, która ubiera się w koszulki a'la
Marlon Brando i jeździ motocyklami. Moja córka jest
świadoma tego, co robi.
Delikatnie dałem jej do zrozumienia, że zetknąłem się
z innymi opiniami. Pani Thompson leciutko się zaczer-
wieniła - prawdopodobnie była to jedyna dopuszczalna
w jej kręgach oznaka uczuć, jakie nią miotają.
- Oczywiście Maureen Fry tak powiedziała? - stwier-
dziła odrobinę ostrzejszym głosem. - Nie musi obrzucać
gównem innych ludzi tylko dlatego, że nie udaje jej się
złapać żadnego chłopa, gdyż wszyscy wolą Liz.
Stłumiłem uśmiech. Kiedy damę z wyższych sfer
ogarnęło wzburzenie, wyrwały się z jej ust prostackie
słowa, zdradzając jej pochodzenie.
Okazało się, że od innych mieszkańców Lake District,
których odwiedziłem dzisiaj, odróżniała panią Thomson
przynajmniej jedna dobra cecha. Miała dość rozumu, by
zaproponować mi herbatę i coś do jedzenia. Skończyliśmy
posiłek, który zdecydowanie poprawił mi humor, i dalej
rozmawialiśmy. Pani Thompson odcięła się od jakiejkol-
wiek znajomości z Kenem Brownem i jego rodziną, nie
miała też nic dobrego do powiedzenia o Bigbym. Wyjawi-
ła mi natomiast, że między panem Bigby a właścicielem
dworu toczy się spór z rodzaju tych, co to w moim
przekonaniu były charakterystyczne dla średniowiecza:
o granice posiadłości i prawo do użytkowania terenu.
Skorzystałem z okazji, by zapytać o ścieżkę.
- Wie pani, ta, która prowadzi pod górę między
posiadłością państwa Fry a działką Bigby'ego - wyjaś-
niłem. - Stoi tam budka transformatora i stacja pomp...
- Stacja pomp? - zdziwiła się.
- Tak, nieco wyżej, jakby zapadnięta w ziemię.
- Budkę transformatora widziałam, ale... och, nie,
przecież to nie jest wcale żadna stacja pomp!
- A co to takiego?
- Naprawdę się pan nie zorientował, co to jest?
W tej samej chwili zadzwonił telefon, doszedłem też do
wniosku, że najwyższy czas zakończyć wizytę. Kiedy
wstawałem, pani Thompson podchodząc do telefonu
powiedziała:
- Ta ścieżka po prostu pnie się pod górę przez las ku
szczytowi wzgórza. Do widzenia panu, zapraszam pono-
wnie.
Zaczęła rozmowę, nie pozostawało mi więc nic innego,
jak wyjść. Jestem pewien, że nie miała pojęcia, kim jestem
ani czego chcę. Była całkiem pusta w środku, Ellen, nie
wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo męczą mnie tacy
ludzie! Ileż więcej ducha mają w sobie niedorozwinięci,
upośledzeni umysłowo, których osobiście bardzo wysoko
cenię, niż tacy jak ona, obdarzeni inteligencją, której nie
chce im się wykorzystywać.
Niewiele udało mi się z niej wydobyć, choć kilka razy
przelotnie dotykałem jej rąk. Była jedną z tych osób, które
nic nie potrafią mi przekazać, może dlatego, że kompletnie
pozbawieni są emocji. Niczego nie przeżywają. Niektórzy
ludzie przekazują mi impulsy tak silne, że potrafię
odczytać całe ich życie, i to minione, i to, które jeszcze ich
czeka. Ty jesteś jedną z nich - znam twoje życie do
pewnego punktu w przyszłości, rozumiesz chyba, co mam
na myśli. Później nie wiem już nic, bo wszystko zależy od
tego, czy nasze drogi się rozejdą, czy też doprowadzimy
do punktu krytycznego. Jeśli tak się stanie, źle będzie
z nami, droga Ellen".
(To brzmi tak, jakbym to ja miała umrzeć, pomyślała
Ellen. Ale z Natanielem nigdy nic nie wiadomo. Jego
odpowiedzi czasami brzmią równie niezrozumiałe jak
przepowiednie wyroczni. Och, jak bardzo bym chciała
nadal się z nim spotykać! On jest taki wspaniały!
Nareszcie się wyjaśniło, skąd on tak wiele wie o mojej
przeszłości. To bez wątpienia trochę przeraża! I tak irytuje!
Ellen zaczęła się zastanawiać, co właściwie wydarzyło
się w jej życiu i czy jest coś takiego, o czym Nataniel nie
powinien się dowiedzieć. Oprócz jednak kilku drobnych
głupstw nie dopatrzyła się niczego, czego tak naprawdę
powinna się wstydzić. Wróciła do listu.)
"Pozostaje istotne pytanie, czy uda mi się ujść z życiem
z mego wielkiego, prawie nadludzkiego zadania. Ryzyko jest
ogromne, oceniam je na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Niestety, nie mogę Ci zdradzić, na czym owo zadanie ma
polegać, zresztą i tak byś tego nie zrozumiała. Ale uwierz mi:
nie jestem osobą godną Twojego zainteresowania!"
(Już chyba za późno na taką uwagę, Natanielu,
pomyślała Ellen. Jestem tobą tak zafascynowana, że sama
się tego boję.)
"Kiedy wyszedłem od Thompsonów, od razu znalaz-
łem drogę prowadzącą do lasu. Powłóczyłem się trochę po
okolicy, ale nie usłyszałem już żadnego wołania. Dookoła
panował spokój. Byłem już tak zmęczony i przemoczony
tą wieczną mgłą, że wróciłem do hotelu. Czułem, że jestem
psychicznie wyczerpany, że nie przyjmę żadnyeh kolej-
nych wrażeń, dopóki się nie prześpię.
Dobrze, że pracujesz u ojca jako maszyna do adresowa-
nia kopert i lizania znaczków. Łatwiej będzie Ci wziąć parę
wolnyeh dni, abyśmy mogli jak najszybciej pojechać do
owego miejsca przerażających wydarzeń z Twojego dzie-
ciństwa. Powinniśmy się spieszyć, nie należy zbytnio
zwlekać. Cieszę się, że nie dręczy Cię to już tak bardzo
głęboko, ale nie próbuj od tego uciekać. Jeśli chcesz zostać
gruntownie wyleczona ze swego lęku, musimy dotrzeć do
samych korzeni zła. Nie wystarczy o tym porozmawiać.
Najmilsza Przyjaciółko, tak ogromnie się cieszę, że Cię
spotkałem. Jak już mówiłem, nigdy nie miałem do kogo
pisać, wybacz mi więc, że zalewam Cię teraz potokiem słów
i myśli. Musisz mi dać znać, jeśli stanie się to dla Ciebie zbyt
uciążliwe. Zawsze dokuczało mi ogromne poczucie samo-
tności. Ponieważ jestem inny niż wszyscy ludzie, wiem, że
nikt nie może towarzyszyć mi w moich wizjach, w wędrów-
kach do obcego świata. Tak wiele tam cieni, Ellen, a Ty jesteś
dla mnie bezpieczną przystanią codzienności, prawdziwym
życiem pełnym światła, i jednocześnie możesz śledzić tory, po
których krążą moje myśli. Od chwili, kiedy jest nas dwoje,
wszystko stało się łatwiejśze. Ellen, tak bardzo chciałbym...
Nie, to nie ma sensu, nie mówmy już o tym więcej".
(Ellen dobrze go rozumiała. I ona znajdowała wielką
pociechę w samym fakcie, że Nataniel istnieje, że nie jest
osamotniona w swych koszmarnych przeżyciach. Ale
Nataniel był przecież taki silny, nie mogła pojąć, jaką
pociechę może mu dać ona, niepozorna, zwyczajna
dziewczyna.)
"Napiszę jutro, jeśli mi pozwolisz, teraz wybieram się
na tajemny seans. Niewiele się jednak po nim spodzie-
wam. Lokalni czarodzieje trącą amatorszczyzną, to zresztą
bardzo dobrze. Nie mam ochoty na udział w prawdziwym
sabacie czarownic.
Ellen! Przeczytałem ten list i oniemiałem. Ależ ze mnie
dureń! To wszystko jest takie proste! A ja, głupiec,
naiwnie zdradziłem, ile wiem, i dopiero teraz się zorien-
towałem, co uczyniłem. Już wszystko rozumiem, Ellen.
I wiem, że nie ma czasu do stracenia!"
ROZDZIAŁ VII
W poniedziałek, po tym jak przez niedzielę zdążyła
trzykrotnie przeczytać długi list od Nataniela, Ellen zeszła
na dół do kuchni.
- Czy była już poczta?
- Owszem - odpowiedziała matka.
- Gdzie jest mój list?
- Nie było nic do ciebie.
- Nie żartuj! Gdzie jest?
- Mówię prawdę. Nie było żadnego tajemniczego listu
z Anglii. Kogo ty właściwie tam znasz?
- Poznałam kogoś w Zajeździe u Przeprawy.
- Byłaś tam zaledwie cztery dni!
- W ciągu czterech dni wiele może się zdarzyć
- powiedziała Ellen tajemniczo. - No cóż, widocznie nie
miał czasu napisać. Na pewno list przyjdzie jutro.
- Aha, a więc to jakiś on? Zapomniałaś już o Royu?
- Nie za wszystkim od razu musi kryć się miłość!
- Ha! Temu, kto wypisuje takie długie listy, bez
wątpienia nie jesteś obojętna - orzekła jej młoda duchem
matka i powróciła do rozwiązywania krzyżówki.
Ellen poszła do pracy. Nataniel z pewnością napisze
jutro, powtarzała sobie.
Ale następnego dnia listu także nie było.
Ellen zastanawiała się nad tym przez bite trzy godziny.
Próbowała skontaktować się telefonicznie z Rikardem
Brinkiem, ale okazało się, że wyszedł gdzieś w sprawie
służbowej i nie można go złapać.
Wreszcie postanowiła zadzwonić do hotelu w Anglii,
gdzie zatrzymał się Nataniel. Numer podany był na
hotelowych kopertach, w których przyszły listy.
Zbyt szybko podjęła tę decyzję i głos mówiący po
angielsku po drugiej stronie linii całkowicie ją zaskoczył.
Uf, mój szkolny angielski, myślała przerażona, jak ja sobie
poradzę?
Poszło jednak dość gładko. Nie, pana Garda nie ma
w hotelu, nie pojawił się już od ładnych paru dni.
Od ilu?
Wyszedł w czwartek wieczorem i od tej pory nikt
go nie widział. Zaglądali nawet policjanci i pytali
o niego, ale przypuszczali, że napotkawszy na jakiś
ślad wyprawił się gdzieś na własną rękę. Z tego,
co zrozumiał portier, nie wszczęli poszukiwań. Ellen
w głosie rozmówcy wyczuwała podejrzliwość w stosunku
do ekscentrycznego cudzoziemca. Prawdopodobnie pan
Nataniel Gard mógł wyprawiać najdziwniejsze sztuki,
a miejscowa ludność i tak by nie zareagowała.
Ellen odłożyła słuchawkę. Zastanawiała się, czy nie
zadzwonić na policję w Lake District, ale zorientowała się,
że ma przy sobie zaledwie trzy korony. Zakończyła już na
ten dzień pracę w biurze ojca, język ciągle jej się kleił od
lizania znaczków. Poza tym nie bardzo wierzyła w moż-
liwości angielskiej policji; swoją drogą bardzo niesprawie-
dliwie oceniała tak sprawnie działającą instytucję.
Zresztą chętnie porozmawiałaby z tamtejszą policją, ale
nie przez telefon! Co by było, jeśli bez powodu poruszyła-
by niebo i ziemię?
Gdybym tylko wiedziała, gdzie on teraz jest, rozmyś-
lała w drodze z pracy. Może mnie potrzebuje, a ja nie mam
nawet kogo zapytać.
Po powrocie do domu nikogo tam nie zastała. Poszła
do swojego pokoju i jeszcze raz przeczytała list, ale wcale
nie rozjaśniło jej się w głowie. Ellen nie dostrzegała tego,
co na gęsto zapisanych kartkach zobaczył Nataniel.
Gdybym tylko mogła nawiązać z nim kontakt, pomyś-
lała. Serce od razu zabiło jej mocniej. Nawiązać z nim
kontakt? Może właśnie to potrafi? W taki sposób, jak robi
to Nataniel.
O, nie, nie ona. Nigdy przecież nie zauważyła u siebie
żadnych zdolności telepatycznych.
Ale była chyba bardziej wrażliwa niż większość ludzi,
Nataniel sam to powiedział.
No, tak... przyciągała do siebie dusze, które nie mogą
zaznać spokoju, ale Nataniel był przecież żywym człowie-
kiem.Taką w każdym razie miała nadzieję.
Podjęła nieśmiałą próbę przekazania mu swoieh myśli,
ale prędko się poddała, śmiejąc się z samej siebie. I tak nic
by z tego nie wyszło.
Nataniel był już tak blisko rozwiązania zagadki.
Wybierał się na sabat! I nie pokazał się od dwóch, trzech,
od pięciu dni!
I nikt się nim nie zainteresował.
Zaczną pytać dopiero wtedy, kiedy może już być za
późno.
Ellen spoważniała. Nataniel był niezwykłą osobą,
o przeogromnych ponadnaturalnych siłach. A ona miała
ich zaledwie odrobinę. Nataniel często mówił o koncent-
racji...
Jeszcze wiele godzin miało upłynąć do powrotu
rodziców. Dom był pusty.
Ellen postanowiła zabrać się do dzieła. Musi się
dowiedzieć, czy Nataniel jej potrzebuje.
Joga i medytacje nie były jej całkiem obce, wiedziała,
w jaki sposób należy się rozluźnić, oczyścić umysł ze
zbędnych myśli.
Nie wolno jej rezygnować! Nawet jeśli możliwości ma
minimalne, to być może Nataniel jest dostatecznie silny,
by pochwycić jej sygnały.
Usiadła na dywanie, plecami opierając się o ścianę,
z listem Nataniela w ręku. Nie była to dokładnie pozycja
wskazana przez hinduskich mędrców, ale Ellen czuła się
rozluźniona, a to najważniejsze. Kiedyś próbowała się
rozprężyć w pozycji leżącej, ale bezwstydnie zasnęła, od
razu więc odrzuciła taką możliwość. Rozpoczęła żmudny
proces stopniowego wyłączania kolejnych partii ciała
i kiedy wszystko z wyjątkiem mózgu, serca i płuc
wydawało jej się pozbawione życia, jakby nie należące do
niej, także umysł wreszcie zaczął się odptężać. Nataniel...
Nataniel... Nataniel... powtarzała w duchu, czując, jak
zapada się w coraz głębszą ciemność.
Chwilami przez głowę przelatywała jej niespokojna
myśl: śmiesznie muszę teraz wyglądać, po co ja to robię?
Wtedy cały proces się przerywał. Za każdym razem
jednak, gdy zaczynała od nowa, zapadała się coraz głębiej.
Nie śmiała otworzyć oczu, poza tym odpłynęła już tak
daleko, że nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Nie miała
świadomości, że minęło pół godziny od chwili, gdy
poczuła, że jej stan zaczyna się zmieniać. Wydawało jej się,
że robi się lekka i zaczyna unosić się w powietrzu,
zrozumiała, że osiagnęła już stan maksymalnego od-
prężenia. Rozpoczęła się kolejna faza: koncentracja.
Przed oczami stanął jej młody przyjaciel, taki, jakim go
pamiętała ze strasznych chwil spędzonych wspólnie w za-
jeździe, ale trudno jej było przywołać obraz jego twarzy,
była taka rozmyta. Zaraz jednak przypomniała sobie jeden
z rzadkich momentów, kiedy się do niej uśmiechał,
i wtedy zobaczyła także niezwykłe oczy i wszystkie rysy
twarzy, włosy spadające na uszy, nieco przydługie, ale tak
mu w nich było ładnie...
Natanielu, Natanielu, gdzie jesteś? Odpowiedz mi,
prosiła, koncentrując się tak, że całe ciało ogarnęło
drżenie, a trzymany w dłoni list wydawał się ciężki jak
z ołowiu. Głowa sprawiała wrażenie pustej, zamroczonej,
mięśnie zwiotczały...
I wtedy w korytarzu zadzwonił telefon.
Och, jakże mogła postąpić tak głupio i go nie odłączyć?
Powoli, ociężale, czując fizyczny ból powróciła do
świata. Ogromny wysiłek poszedł na marne. Dzwonek
telefonu zakłócił cały proces, więc w tej sytuacji równie
dobrze mogła go odebrać.
Z wielkim trudem prostując zesztywniałe ciało wstała
z podłogi.
Jakaś pani chciała rozmawiać z matką Ellen, dziew-
czyna zanotowała zatem jej numer i odłożyła słuchawkę.
Z gniewem wyciągnęła wtyczkę z kontaktu.
Teraz jednak nie mogła rozpocząć całego procesu od
początku, usiadła na krześle w korytarzu, drżącymi
dłońmi przysłaniając twarz. Odczuwała wielki zawód,
w piersi wzbierał płacz. Wybacz mi, Natanielu, wybacz,
nie wiem, czy by mi się to udało, w każdym razie zaszłam
dosyć daleko.
Poczucie rozczarowania wzięło górę i Ellen wybuch-
nęła rozpaczliwym płaczem.
Łzy ciurkiem płynęły po policzkach, wiedziała, że
przyczyną takiej reakcji jest w dużej mierze zmęczenie
psychiczne. Eksperyment zupełnie ją wyczerpał.
Upłynęła dość długa chwila, zanim zorientowała się, że
nie jest sama.
Ach, mój Boże, czyżbym zapomniała i o zamknięciu
drzwi wejściowych?
Wyciągniętą z kieszeni chusteczką osuszyła oczy i wy-
tarła nos. Nareszcie łzy nie przesłaniały jej widoku.
Co za wstyd zostać tak zaskoczonym! Siedzieć w przed-
pokoju i zalewać się łzami!
- Przepraszam - mruknęła niewyraźnie i podniosła
wzrok, choć uważała, że osoba, która przy niej stała, bez
względu, czy było to któreś z rodziców, czy też ktoś obcy,
powinna okazać się bardziej dyskretna i po prostu odejść,
a nie stać jak słup i gapić się na nią!
Zobaczyła młodego mężczyznę, obcego, lecz niezwyk-
le sympatycznego!
Ubrany bardzo skromnie, wręcz biednie, jasnowłosy,
trochę onieśmielony, ale z niebieskich oczu biło niezwykłe
światło. Tak, z tych oczu promieniowała dobroć tak
wielka, że Ellen znów była bliska łez. Wstała z krzesła.
- Słucham? - zapytała.
Z początku chłopak tylko na nią patrzył, uśmiechając
się cieplo, a potem oznajmił:
- Chciałbym, żebyś nie przerywała.
- Co takiego? - zmieszała się Ellen. - Nie rozumiem.
- Jesteś jedyną osobą, która może teraz pomóc Nata-
nielowi. Proszę, spróbuj raz jeszcze do niego dotrzeć!
Ellen poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.
- Skąd wiesz...? Kim ty jesteś?
Należał do ludzi, do których zwraca się od razu na ty,
prostych, o gorącym sercu. Słowo "pan" w rozmowie
z nim nie przeszłoby jej przez usta.
- Nazywam się Linde-Lou - odparł miękkim, przy-
jaznym głosem. - Jestem opiekunem Nataniela. On cię
teraz potrzebuje, bo ja nie mogę do niego dotrzeć
bezpośrednio. Tylko ty możesz go ocalić, ale pospiesz
się!
- Kiedy ja nie mam już siły. Nie potrafię się z nim
skontaktować, jestem zbyt słaba.
- Spróbuj! Wierzymy w ciebie.
- "My"?
Gdzieś trzasnęły drzwi.
- Muszę już iść - szepnął gość. - Zrób, co w twojej
mocy.
Zniknął.
Ellen była zbyt oszołomiona, by go zatrzymywać.
Wybiegła pa schody, ale chłopaka nigdzie nie było już
widać.
Zdumiona wróciła do domu, starannie zamknęła drzwi
na klucz i skierowała się do swego pokoju.
Czyżbym naprawdę poprzednio zostawiła drzwi ot-
warte? zastanawiała się. Nie mogłam chyba tego zrobić?
Nie, nie warto tego roztrząsać. Lepiej nie zastanawiać
się w ogóle, bo dzieją się tu naprawdę dziwne rzeczy. Skąd
ten chłopak mógł wiedzieć, czym ona się zajmuje? Czyżby
mimo wszystko udało jej się nawiązać kontakt z Natanie-
lem, który z kolei posługując się telepatią przesłał młode-
mu człowiekowi wiadomość, by się z nią porozumiał? Tak
chyba właśnie musiało być.
Ale to znaczy, że ten młodzieniec mieszka gdzieś
w pobliżu. Jak on się nazywa? Linde-Lou? Dziwaczne
imię. Opiekun Nataniela? Niezwykłe określenie.
Ale i sam chłopak był niezwykły, sprawiał wrażenie, że
jest uosobieniem dobroci i miłości.
Zdołała się wreszcie jakoś pozbierać. Wiedziała,
że stoi przed zadaniem, któremu być może jest w sta-
nie sprostać. Ona, i tylko ona, mogła pomóc Na-
tanielowi.
Być może.
Nie, nie wolno teraz wątpić! Jeśli się wierzy w to, co się
robi, można sprostać nawet niemożliwemu. Mówi się, że
wiara przenosi góry.
Usadowiła się na dywanie jak przedtem i od samego
początku rozpoczęła żmudny proces wprowadzania się
w trans.
Udało jej się ponownie osiągnąć stan absolutnej czarnej
pustki, kiedy ciało wydaje się jak martwe.
Upływały minuty. Ellen ledwie oddychała, jej świado-
mość skupiła się wyłącznie na Natanielu.
Nawet najdrobniejszy szmer dobiegający z głębi domu
albo z zewnątrz mógł sprawić, że Ellen wypadłaby
z transu i uznała, że to do niczego nie prowadzi. Wokół
niej jednak panował idealny spokój, cisza tak wielka, że
poczuła, iż powoli zaczyna się w niej dziać coś niezwyk-
łego. Nigdy nie przypuszczała, że coś takiego w ogóle jest
możliwe.
Wrażenie było całkiem inne niż ten wielki strach, który
przeżyła w dzieciństwie i który powtórzył się w zajeździe,
kiedy to zrozpaczona dusza zajmowała miejsce w jej ciele.
To było coś zupełnie innego, wspaniałego, ale zarazem
przerażającego.
Po uptywie może trzech kwadransów zorientowała się, że
znajduje się w jakimś innym miejscu. Wokół niej panował
mrok i chłód, powietrze było ciężkie, duszne, przesycone
zapachem ziemi. Nie była sama, towarzyszyło jej kilka osób,
ale siebie nie potrafła rozpoznać. Jej myśli nie były jej
myślami, nie miała świadomości, że jest młodą, beztroską
dziewczyną. W jej głowie mieściło się teraz wiele mądrości,
przytłaczająca wiedza o przyszłych i minionych czasach.
I choć Ellen nie potrafiła w tej chwili myśleć samodzielnie,
zdawała sobie sprawę, że jest kimś innym. Odczuwała
pragnienie, głód, ból i odrętwiające zmęczenie. I bezradność.
Mając możliwość wejrzenia w to, co ukryte, bała się. Ale to
nie ona, Ellen, się bała, lecz ta druga osoba, którą teraz była.
Istniało jeszcze coś, co Ellen natychmiast odsunęła od
siebie, coś strasznego, o czym nie chciała wiedzieć, ale
istota, która w nią weszła, wiedziała o tym aż za dużo.
Umarły, a mimo wszystko nie umarły...
Ścieżka w lesie.
Wołanie niemego głosu.
Elementy układanki stopniowo trafiały na swoje miejs-
ca, choć jeszcze nie wszystkie. Nadal brakowało ich tyle,
że trudno było dojrzeć pełen obraz, ale z bezładnej
plątaniny faktów i słów powoli wyłaniały się zarysy.
Umarły, a mimo wszystko nie umarły.
Wstrząs okazał się zbyt silny dla Ellen, oeknęła się
z krzykiem i wycieńczona osunęła na podłogę, nie będąc
w stanie nawet ruszyć ręką. Serce waliło jej mocno,
oddychała szybko, głęboko, jak po długim biegu, jakby
chcąc nadrobić za cały ten czas, kiedy nie pamiętała
o oddychaniu.
Nigdy więcej, pomyślała. Nigdy, nigdy, nigdy więcej.
O, biedny Nataniel, który musi żyć z taką świadomością!
Nie myślała wcale o teraźniejszości, lecz o tym, czego
ledwie skrawek zdołała dostrzec.
Wyczuła, co w tej chwili najbardziej dokucza Natanie-
lowi. Tak przecież kochał życie, słońce i światło! Nataniel,
jej najdroższy przyjaciel.
Zrozumiała, że najważniejszy jest czas. Miała go
bardzo mało.
Zmusiła się, by stanąć na nogi. Która może być
godzina? Czy zdąży do banku? Była pełnoletnia i mogła
podjąć pieniądze, latami gromadzone przez rodziców na
jej koncie, którego do tej pory nie ruszała. Była to wielka
suma, a ona potrzebowała teraz zaledwie jej niewielką
część. Telefon na lotnisko, list do rodziców, ubranie
odpowiednie na wyjazd...
Parę godzin później Ellen siedziała w wieczornym
samolocie do Londynu.
Maleńkie miasteczko w Lake District okazało się
zupełnie inne, niż Nataniel opisał je w liście. Nazwa się
zgadzała, miejsce także, ale Ellen nie mogła pojąć,
dlaczego wyrażał się o nim tak negatywnie. Okolica
była przecież czarująca! Łagodne zbocza Foggy Hill
lśniły w blasku słońca, a nad brzegiem jeziora w doli-
nie zbiły się w gromadę prześliczne małe domki. Do-
strzegła też zamek, otoczony bujnymi drzewami, a nad
wszystkim imponującą wysokością królowało Foggy
Hill. Dalej, na krańcu doliny, rozciągały się pagór-
kowate wrzosowiska, niknąc na horyzoncie w błękitnej
mgle.
Chciałabym tu zamieszkać, pomyślała Ellen, ale zaraz
przypomniała sobie, w jakiej sprawie przyjechała. Choć
z trudem dało się w to uwierzyć, spokojne angielskie
miasteczko skrywało straszną tajemnicę, gdzieś tutaj
musiał przebywać Nataniel, któremu groziło wielkie
niebezpieczeństwo. I nikt go nie szukał.
Nadal odczuwała trudy podróży, choć pokonała
długą drogę najszybciej jak się dało, ostatni etap
taksówką z najbliższego lotniska. Natychmiast po
zakwaterowaniu się w hotelu i otrzymaniu wiadomości,
że Nataniel jeszcze się nie pojawił, zgłosiła się na
policję.
Pozwolono jej rozmawiać z samym komendantem,
wysokim chudym mężczyzną, który przyglądał jej się
spokojnie nieprzeniknionym wzrokiem. Z trudem przy-
szło jej wyjaśnić, dlaczego przyjechała, ale jakimś cudem ją
zrozumiał. Postanowiła trzymać się wersji, że większość
informacji o poczynaniach Nataniela otrzymała od niego
w liśeie, nie udało jej się jednak pominąć swego telepaty-
cznego eksperymentu. Zdanie komendanta policji na
temat jej porozumienia z Natanielem pozostało jego
tajemnicą. Niewiele się odzywał.
- Jestem pewna, że on potrzebuje pomocy - zakoń-
czyła swą przemowę Ellen. - Trzeba go znaleźć jak
najprędzej. Sądzę, że mniej więcej wiem, gdzie on jest.
Komendant nareszcie przemówił, otwierał usta z tru-
dem, jakby spięte były klamerkami:
- Sporo się wydarzyło od czasu gdy... hm... gdy
ostatnio miała pani kontakt z Natanielem Gardem. W pią-
tek rano, dzień po tym, jak pan Gard zniknął, odnalazł się
Ken Brown.
- Co takiego? - zawołała Ellen. - Żywy?
Uroczyście pokiwał głową.
- Ale wycieńczony. Leży teraz w szpitalu, cały po-
kryty śladami po ukłuciach igieł, dochodzi do siebie po
tym, co przeżył. Nic nie potrafi powiedzieć. Wie tylko, że
kiedy przed czterema tygodniami wszedł do swego
pokoju, ktoś musiał się tam schować, bo na głowę
narzucono mu cuchnącą szmatę. Potem już nic nie pamięta
do chwili, kiedy w piątek wczesnym rankiem obudził się
na tutejszym cmentarzu. Człowiek zamiatający ulicę zoba-
czył, jak idzie chwiejnym krokiem.
- Nie pamięta niczego, co wydarzyło się przez tak
długi czas?
- Nie. Bredzi tylko o przedziwnych lotach w powiet-
rzu, o tym, że sam potrafi fruwać jak ptak, o przerażają-
cych wizjach. Sporo fragmentów jego opowieści wskazu-
je na to, że był pod działnniem jakiegoś narkotyku i miał
halucynacje.
- Ale jak zdołał przeżyć przez cztery tygodnie?
- W zgięciu łokcia ma wyraźne ślady wskazujące na to,
że odżywiano go dożylnie. Ubranie miał wilgotne, ubru-
dzone ziemią, ale to może dlatego, że spędził noc na
cmentarzu.
- Nie byłabym tego wcale taka pewna - powiedziała
Ellen. - Nataniel znajdował się w miejscu, gdzie była
ziemia, chłód i mrok. Ach, czy nie możemy zacząć go
szukać?
- Czekam tylko na moich ludzi, niedługo tu będą. Na
ciele Kena, a także w miejscu, gdzie odzyskał przytom-
ność, odkryliśnty przedziwne znaki, jakieś symbole, mu-
sieliśmy więc zaaresztować pana Bigby. W niemałym
stopniu wpłynęła na to opinia publiczna.
- Tak, tego z pewnością nie dało się uniknąć - wes-
tchnęła Ellen. - Czy znaleźliście psa?
- Psa?
- Tak, psa Alexa. Alex wyszedł z psem na spacer
i wtedy zniknął. Nataniel bardzo się niepokoił o zwierzę.
- W listach, które pani przeczytała, nie było o tym ani
słowa.
Ach, te listy! Przetłumaczone z norweskiego na angiel-
ski tak nieporadnie, że stary nauczyciel Ellen nigdy by
tego nie zaakceptował.
- Nie, wyczułam to podczas naszego... naszego ekspe-
rymentu. To pies naprowadził go na trop. To on właśnie
niemym głosem wzywał go z lasu, a jednocześnie bał się
ludzi. Dlatego sygnały były tak trudne do odebrania,
Nataniel początkowo nie zrozumiał, że wzywa go zwierzę.
Inspektor dostał ataku kaszlu. Zgoda, Natanielowi
Gardowi mogło grozić rzeczywiste niebezpieczeństwo,
ale policjantowi-realiście trudno było potraktować serio
całą tę parapsychologiczną gadaninę.
- Dlaczego tak niepokoił się o psa?
- Nie wiem, ale to właśnie wyczułam.
- Rozumiem - powiedział, ale nie zabrzmiało to
szczerze. - Nie, nigdzie nie widzieliśmy psa, ale faktem
jest, że zbytnio się nad tym nie zastanawialiśmy. Trak-
towaliśmy go jako doczepkę do Alexa.
- Jaka to rasa?
- Chyba seter.
- Dzięki Bogu - mruknęła Ellen. - Setery potrafią
zwykle dać sobie same radę. Wiem jedno, inspektorze:
pies ma ogromne znaczenie. Mam nadzieję, że jeszcze żyje,
jemu także coś grozi, ale nie zdołałam się zorientować, co.
Czy dzisiaj jest środa?
- Tak.
Ellen zamyśliła się.
- Ciekawa jestem, co się stanie jutro, w czwartkową
noc.
- Tak, rzeczywiście jest się nad czym zastanawiać.
W pierwszą czwartkową noc zniknął Ken. W drugą Alex,
no i pies. W trzecią Liz. W czwartą Nataniel Gard, ale za to
odnalazł się Ken. Co to za sztuczki?
- Z pewnością nie planowano udziału Nataniela w ca-
łej tej sprawie. Wplątał się w nią przypadkowo, dlatego
właśnie się boję.
Na posterunek przybyli dwaj policjanci. Kilka minut
później cała czwórka kierowała się już ku dworowi
i domowi pana Bigby.
- Czy pani naprawdę ma jakiś pomysł? - spy-
tał Ellen inspektor, kiedy już siedzieli w samocho-
dzie.
- Tak, chyba tak - odparła. - Ale najpierw muszę
przyjrzeć się okolicy. Ta mała ścieżka...
- Sądzi pani, że Nataniel Gard poszedł tamtędy?
- Ale chyba nie bardzo daleko, nie jestem pewna.
Podczas tego... tego eksperymentu z przekazywaniem
myśli wyczułam coś, co wskazywałoby na to, że on jest
zamknięty w tej stacji pomp.
- W stacji pomp? W jakiej znów stacji pomp? - zdziwi-
li się policjanci.
Jechali dalej w milczeniu. Ellen siedziała jak na
szpilkach, dręczona lękiem i niecierpliwością. Dom pa-
na Bigby wyglądał dokładnie tak, jak opisywał go
Nataniel. Wprost zakłócał wiejską sielankę. Owszem,
otoczaki są materiałem odpowiednim dla budownictwa
wiejskiego, ale cały pomysł architektoniczny był nie na
miejscu.
Samochód zwolnił.
- To ta ścieżka, prawda? - spytał kierowca.
Ellen wyjrzała prze okno, zobaczyła budkę transfor-
matora z żółtawego betonu.
- Tak, to tutaj.
Trzasnęły drzwi samochodu. Wszyscy powoli ruszyli
ścieżką w górę.
Trawa była tu wysoka i miękka, wśród drżących osik
rosły bez planu nieduże krzewy. Ellen przystanęła.
- Tam jest ta stacja pomp niepomp - wskazała
i zboczyła ze ścieżki.
- Wielkie nieba! - mruknął jeden z policjantów.
Inspektor nie odezwał się ani słowem, posłał tylko Ellen
wymowne spojrzenie.
Podeszli bliżej, Ellen szła jako pierwsza, policjanci
kroczyli za nią jakby niechętnie.
Ogrodzony budyneczek z kamienia leżał zagłębiony
w ziemi, dostęp do niego był możliwy tylko od jednej
strony. Niezwykle piękne ogrodzenie jak na stację pomp,
pomyślała Ellen. Jest nawet maleńka żelazna furtka.
Otworzyła ją i poszła dalej.
- Proszę się zatrzymać! - zawołał inspektor. - W tra-
wie pełno jest śladów. Ostatnio musiał tu panować
podejrzanie duży ruch, a od wielu lat nie było ku temu
żadnych powodów.
- Zobaczcie tutaj - wskazał policjant stojący jeszcze
przed furtką. - Przygnieciona trawa. Leżało tu jakieś
zwierzę.
Popatrzyli na siebie. Wszyscy myśleli o tym samym
stworzeniu.
- Idziemy? - spytał inspektor stłumionym głosem.
Ellen obróciła się w stronę wejścia do budynku. Dwa
zarośnięte trawą schodki prowadziły w dół do ciężkich
drzwi w kamiennym obramowaniu, zaopatrzonych w so-
lidną kłódkę. Nad drzwiami widniała nieduża metalowa
płytka z jakimś napisem.
Ellen pochyliła się i zmrużyła oczy, by odczytać litery
wyryte w lśniącym w słońcu brązie.
The family of Fry. Rest in peace.
Stali przed grobowcem rodziny Fry.
ROZDZIAŁ VIII
Osłupiała Ellen wpatrywała się we wrota grobowca.
Przypomniała sobie młodego człowieka, który tak nie-
spodziewanie ją odwiedził. Linde-Lou. Smutek, żal w je-
go miłych, tchnących dobrocią oczach... "Pomóż mojemu
podopiecznemu", mówił jego wzrok. "Jestem odpowie-
dzialny za Nataniela, a nie mogę do niego dotrzeć. Tylko
ty możesz tego dokonać. Proszę, spróbuj go uratować!"
Ellen żałowała teraz, że nie zaofiarowała ubogiemu
chłopakowi pieniędzy na pokrycie kosztów podróży, aby
mógł przyjechać tu razem z nią. Na pewno uspokoiłoby
go to i ucieszyło.
Inspektor zwrócił się do jednego z policjantów:
- Masterson, jedź do dworu, sprowadź państwa
Fry!
- Chce pan otrzymać od nich pozwolenie, sir?
- Nie ma na to czasu - ostrym głosem powiedział
inspektor. - Zaginęło troje ludzi i pies, a ja sam zaczynam
stawać się zwolennikiem spirytyzmu!
Ellen nawet nie próbowała wyjaśniać, że zdolności
Nataniela nie mają nic wspólnego ze spirytyzmem. Niecier-
pliwie przestępowała z nogi na nogę, kiedy funkcjonariusz
odchodził z westchnieniem - chciał być przy otwieraniu
grobowca - a pozostali dwaj zabrali się za rozbijanie kłódki
ostrym kamieniem.
Zamek okazał się bardzo solidny. Ellen czuła, że ze
strachu oblewa ją zimny pot. Co będzie, jeśli przyszli za
późno? A jeśli ten trop okaże się fałszywy? Może jej
kontakt z Natanielem był tylko wytworem jej wyobraźni
albo autosugestii?
Nareszcie zamek puścił. Inspektor niemal go wyrwał
i odciągnął przytrzymującą sztabę.
Zazgrzytały zawiasy i drzwi do grobowca stanęły
otworem.
Buchnął nieprzyjemny odór. Ellen odwróciła głowę,
by zaczerpnąć świeżego powietrza, rozpoznała zapach,
który wyczuła podczas eksperymentu: chłodna, duszna
woń ziemi, zmieszana z zapachem człowieka, z zapachem
życia i śmierci...
Och, nie, nie śmierci, byle nie Nataniel!
W środku panował gęsty mrok, światło słońca rozjaś-
niało jedynie samo wejście, rysując na ziemi niewielki
czworokąt. Policjant towarzyszący inspektorowi zapalił
kieszonkową latarkę i z ociąganiem wszedł do środka.
Ellen zacisnęła powieki i jak dziecko zakryła dłońmi
uszy, nie chciała słuchać ich komentarzy.
- Wielkie nieba! - westchnął policjant. - Wielkie
nieba!
Dziewczyna niechętnie odsłoniła uszy i otworzyła
oczy, z wahaniem przekroczyła próg i weszła do niedużej
krypty.
Kiedy wzrok już przyzwyczaił się do ciemności,
okazało się, że grobowiec nie jest wcale taki mały. W głębi
krypty Ellen dostrzegła trumny, stare i nowsze, pousta-
wiane w niszach lub spoczywające na cokołach. Gdy padł
na nie snop światła latarki, na jednej odczytała rok I795,
na innej 1920.
Uwagę mężczyzn przykuły jednak wcale nie trumny,
lecz dwa łóżka polowe rozstawione na środku. Jedno
było puste, na drugim zaś spoczywała dziewczyna,
pogrążona w głębokim śnie, śpiączce lub... Nie, Ellen
miała nadzieję, że dziewczyna jeszcze żyje. Gumowy
wężyk łączył jej ramię z zawieszonym na statywie
szklanym pojemnikiem - najwyraźniej podawano jej
dożylnie glukozę albo inny rodzaj płynnego pożywienia.
- Liz Thompson? - szeptem spytała Ellen.
- Tak. Musimy ją stąd zabrać, ale nie mam odwagi
ruszyć tej igły, którą w nią wbili.
- A tamci? Nataniel i Alex? I pies? - nerwowo pytała
Ellen.
Światło latarki jeszcze raz omiotło wnętrze i wydobyło
z mroku leżące w kącie ciało człowieka ze związanymi
rękami i nogami.
- Nataniel! - jęknęła Ellen i padła na kolana. - Och,
Natanielu, co oni ci zrobili?
- Wynieśmy go, prędko! - zarządził inspektor.
Nataniela ułożono na trawie, rozcięto więzy. W tej
samej chwili nadjechał samochód z dworu, na ścieżce
zaroiło się od ludzi.
- Co to ma znaczyć? - wrzasnął poczerwieniały na
twarzy z gniewu dziedzic. - Kto ośmielił się zakłócić
spokój zmarłym? Co na miłość boską robi tu ten człowiek?
Inspektor zwięźle przedstawił mu sytuację.
Pani Fry uderzyła w krzyk:
- Alex! Czy znaleźliście Alexa?
- Jeszcze nie - odparł inspektor. - Najpierw musimy
zająć się Norwegiem, jego stan wydaje się poważny. Przez
tyle dni bez jedzenia i bez wody, w dodatku w takim
zimnie. Dziewczynę przynajmniej opatulono wełnianymi
kocami.
Masterson przyglądał się leżącemu bez życia Natanielo-
wi.
- O ile dobrze rozumiem, to on miał umrzeć.
Ellen, która wraz z drugim policjantem klęczała przy
Natanielu, podniosła na Mastersona zrozpaczony wzrok.
- Ale jeszcze żyje! Prawdopodobnie wyłącznie dzięki
woli przetrwania. Jego siła psychiczna jest naprawdę
ogromna, wiem o tym. Boję się tylko o jego płuca, tam
w środku było tak okropnie zimno, tak zimno...
Inspektor przerwał jej potok słów.
- Masterson, sprowadź natychmiast lekarza i am-
bulans. Sami nie zdołamy wyciągnąć stamtąd Liz.
Masterson odszedł, trochę zły, że znowu odsyłają go
z miejsca wydarzeń.
Nataniel był blady i wycieńczony, wyraziste rysy jego
twarzy wyostrzyły się teraz wprost przerażająco. Ciemne
rzęsy na tle kredowobiałych policzków wydawały się
niemal całkiem czarne. Oddychał nieprawdopodobnie
wolno - Ellen przypuszczała, że sam wyregulował od-
dech, by spowolnić funkcje organizmu. Utwierdziła się
w tym, wsłuchując się w rytm pulsu chłopaka. Uderzenia
następowały po sobie niezwykle powoli, chwilami sądziła,
że kolejne już nie nastąpi. Najwidoczniej nie tylko ona
słyszała o jodze...
Zaczęła rozcierać mu dłonie, by choć trochę go
rozgrzać. Wstrząśnięci właściciele grobowca stali bezrad-
ni, niczego nie rozumiejąc. Elien patrzyła na nich z rozpa-
czą. Starała się omijać wzrokiem Maureen, która była
eteryczną blondynką i dlatego podobała się Natanielowi...
- Czy nikt nie ma przy sobie piersiówki? Przydałoby
mu się coś mocniejszego.
Fry, zapalony myśliwy, ocknął się i sięgnął do tylnej
kieszeni.
- Oczywiście, oczywiście - wyjąkał, drżącymi rękami
usiłując odkręcić korek. - Proszę. To whisky.
Policjant wziął od niego płaską butelkę i wlał kilka
kropli do ust Natanielowi, który musiał je przełknąć.
Zachłysnął się, więc go posadzono, ale najważniejsze,
że się ocknął. Kiedy już się wykaszlał, kilka razy odetchnął
głęboko i popatrzył na nich oszołomiony, oślepiony
nagłym blaskiem słońca.
- Ellen? - spytał z niedowierzaniem. - Gdzie ja
jestem?
Ellen załkała, czując ogromną ulgę.
- Och, Natanielu, udało mi się nawiązać z tobą
kontakt, zrozumiałam, że grozi ci niebezpieczeństwo,
przyjechałam tu więc jak najprędzej. Niech Bóg błogo-
sławi twoje zdolności!
Natanieł skrzywił się raczej niż uśmiechnął.
- Gdyby nie one, nie znalazłbym się w tej sytuacji.
Wyczułem jednak, że mnie poszukujesz. Pomyśleć tylko,
że jesteś taka silna, Ellen! Wiesz, to otwiera przed nami
niesamowite możliwości!
- Dobrze, ale bardzo bym się cieszyła, gdybym na
przyszłość mogła uniknąć podobnych eksperymentów.
Wejrzenie w świat twoich myśli było... Ale, Natanielu, nie
mówmy o głupstwach. Opowiedz, co się stało!
Nataniel rozpoznał inspektora i przeszedł na angielski:
- To znaczy, że już wszystko wyjaśniliście?
- Nie wyjaśniliśmy absolutnie niczego - odparł in-
spektor. - Po prostu odnaleźliśmy was i bardzo się z tego
cieszymy.
Z szaloną prędkością nadjechał ambulans i samochód
lekarza, Liz przeniesiono do karetki. Nataniel kategorycz-
nie sprzeciwił się odwiezieniu go do szpitala. Stwierdził,
że później zajmie się sobą, na razie wystarczy mu tylko
szklanka mleka.
- Któż nosi przy sobie mleko? - roześmiał się doktor,
który odesławszy Liz do szpitala został z nimi. - Ale
dostaniesz ode mnie coś na wzmocnienie.
Po niedługiej chwili Nataniel doszedł do siebie na tyle,
że mógł sam usiąść, opierając się plecami o ścianę
grobowca.
- Gdzie jest chłopiec? Ken? - zapytał.
- Bezpieczny, w szpitalu.
- A pies?
- Nie widzieliśmy go. Ale co z Alexem?
Nataniel jednak bardziej niepokoił się o psa.
- Znajdźcie go! On potrzebuje pomocy.
- Natanielu, gdzie jest Alex? - ostro zapytała Ellen.
- Musiał tu być, bo pies warował pod grobowcem.
- Pies wcale nie poszedł za Alexem - odparł Nataniel
zmęczony. - Nie opuszczał Kena.
- Kena? Ale przecież to pies Alexa!
- To bardzo mądre stworzenie. Towarzyszy temu, kto
naprawdę kocha zwierzęta. Kiedy Maureen miała lekcje
jazdy konnej, Ken zwykle się nim zajmował.
- Ale przecież Alex i pies bardzo się ze sobą przyjaźnili
- zaprotestowała pani Fry.
- Owszem, Alex tak - wymamrotał Nataniel z za-
mkniętymi oczami. - Ale to było dawno temu...
- Ken zniknął wcześniej niż Alex - wtrącił inspektor.
Nataniel tylko się uśmiechnął. Wyglądał na całkiem
wycieńczonego, ale czegóż innego można było się spo-
dziewać?
- No, musimy wracać do domu - oznajmił pan Fry.
- Oczekujemy wizyty ciotki Alexa, może się tu zjawić
w każdej chwili.
Nataniel otworzył oczy.
- Czy ona chce zobaczyć się z Alexem?
Z ust państwa Fry wydobył się jednogłośny okrzyk.
Inspektora ogarnęła irytacja.
- Co to ma właściwie znaczyć?
- Nie pozwólcie im odejść - szepnął Nataniel ostat-
kiem sił i jakby znów zapadł w sen.
Wszyscy czekali w napięciu. Policjanci uciszyli protes-
ty państwa Fry.
- Ellen - odezwał się wreszcie Nataniel. - Pamiętasz, co
ci pisałem o "umarłym, a mimo wszystko nie umarłym"?
- Tak. Chodziło o Alexa, prawda?
- Właśnie. Kiedy trzymałem w ręku jedną z należą-
cych do niego rzeczy, zabawkę z czasów dzieciństwa,
wyczuwałem wibracje śmierci. Ale kiedy dotykałem
skarpetki, którą niedawno nosił, czułem, że on żyje.
- Ależ to się przecież nie zgadza - zdziwił się inspek-
tor. - Powinno być odwrotnie! Nie mógł przecież
powstać z martwych? Czy on żyje, czy nie? Teraz żądam
odpowiedzi.
Nataniel westchnął udręczony.
- Alex nie żyje. Nie żyje od pięciu lat.
- Co takiego? - spytał inspektor z niedowierzaniem.
- Ależ ja go widziałem na własne oczy, i to całkiem
niedawno. W ciągu ostatnich lat widywałem go kilkakrot-
nie. Nawet z nim rozmawiałem.
- Nie, wcale tak nie było. Widział pan Maureen,
przebraną za Alexa. Maureen, która w rzeczywistości ma
krótkie ciemne włosy, ale skrywa je pod jasną peruką.
Kiedy występuje jako Alex, wypycha policzki, dokleja
brwi i zakłada okulary. Ale dłużej to już niemożliwe,
Maureen bowiem staje się dojrzałą kobietą. Dobre lata
minęły, Fry. Skończyły się dochody z dziedzictwa Alexa.
Jego ciotka natychmiast rozpoznałaby Maureen.
Maureen cofnęła się, gdy padł na nią wzrok wszystkich
obecnych. Nie, nikt już nie mógłby wziąć jej za chłopca,
nie z takimi kształtami.
Nic dziwnego, że "Alex" śmiertelnie bał się dziewcząt,
pomyślała Ellen. I że Maureen nosiła tylko dziewczęce
stroje, podkreślając kontrast między dwiema rolami, jakie
grała.
- Nietrudno było powiedzieć, że Alex przebywa za
granicą albo leży w domu chory - mówił Nataniel.
- Widywało go niewiele osób, Maureen nieczęsto więc
musiała się przebierać za swego kuzyna. Jak to było,
doktorze, czy pan miał ostatnio do czynienia z Alexem?
- Nie, zerwali kontakt ze mną przed pięcioma laty.
Powiedzieli, że znaleźli specjalistę. Poza tym pani Fry,
zanim wyszła za mąż, pracowała jako pielęgniarka, mieli
więc zawsze pomoc w domu.
Ellen nie wytrzymała:
- Rozumiem, że Alex zmarł naturalną śmiercią,
ale co z nim zrobili, kiedy umarł? Gdzie jest jego
ciało?
Wzrok Nataniela jakby się zmącił.
- On jest gdzieś blisko nas, ale dokładnic nie wiem
gdzie. Czy ktoś może mi pomóc? Czuję w nogach taką
dziwną słabość.
Chętne dłonie pośpieszyły mu z pomocą, podtrzymując
wprowadziły do krypty. W grobowcu zrobiło się ciasno.
Państwo Fry usiłowali się wycofać, ale policjanci zmusili
ich, by weszli do środka.
Wewnątrz Nataniel na chwulę stanął nieruchomo. Na
jego twarzy odmalował sdę dobrze już znany Ellen wyraz,
który zawsze budził jej przerażenie. Wiedziała, że teraz
Nataniel szuka.
- Tutaj - oznajmił wscszcie, wskazując na jedną
z wielkich trumien, zawierających prochy przodków rodu
Fry.
Ellen wyszła. Nie miała już sił na nic więcej.
Usiadła na trawie. Wszyscy opuścili już grobowiec.
Rodzinę Fry wyprowadzili stamtąd policjanci. Nikt nie
odezwał się ani słowem, ale twarze niektórych wyraźnie
pozieleniały. Inspektor głośno wytarł nos. Pani Fry
płakała, ale raczej nie nad Alexem.
Ellen popatrzyła na bladą, ściągniętą twarz Nataniela.
Próbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia.
Szli ścieżką, gdy Nantaniel nagle się zatrzymał.
- Cicho! Poczckajcie!
W tym momencie zebrani skłonni już byli uwierzyć, że
Nataniel potrafi wszystko, usłuchali więc bez najmniej-
szego sprzeciwu.
- Szkoda, że nie ma z nami Kena - szepnął.
- Pies? - spytała Ellen.
- Tak. Jest bardzo blisko, ale boi się podejść.
- Czy nikt z rodziny Fry... - zaczął inspektor.
Nataniel potrząsnął głową.
- On się ich śmiertelnie boi. Jak ma na imię?
- Boy - odparł pan Fry z niechęcią.
- Idźcie przodem - polecił Nataniel. - Może teraz,
kiedy wiem, że to pies mnie wzywa, pójdzie mi łatwiej.
Już wcześniej mnie wołał, ale był zbyt wystraszony, a ja
nie mogłem zrozumieć, kto czy co to jest.
Ruszyli naprzód i zatrzymali się przy samochodach.
Państwu Fry nakazano wsiąść do jednego z nich. Usłyszeli
łagodny, wabiący głos Nataniela, a w chwilę później z lasu
wypełzło wylęknione, zabiedzone stworzenie i położyło
się przy nim na grzbiecie. Nataniel przyjaźnie przemawiał
do pieska, głaszcząc go, i zwierzę wkrótce poczuło się
bezpieczniej. Nataniel wziął je na ręce i zaniósł do
samochodu doktora. Dwie wycieńczone istoty, ledwie
trzymające się na nogach...
- Czy możliwe, by został w szpitalu, przy Kenie?
- spytał Nataniel.
Głos lekarza zabrzmiał niezwykle stanowczo, gdy
odparł:
- Myślę, że możcmy zrobić wyjątek.
- Pojedziemy teraz na posterunek - zdecydował in-
spektor. - Chcę usłyszeć wszystkie wyjaśnienia. Panie
Gard, należy się solidny obiad i panu, i psu.
Nataniel stał przy samochodzie obok Ellen, czekali na
zajęcie miejsca. Odwrócił się do dziewczyny i z udawaną
desperacją w głosie i spojrzeniu szepnął:
- Muszę do toalety!
- Jasne! - roześmiała się uszczęśliwiona tym, że
zwierzył się tylko jej. - Dzięki Bogu, że jesteś taki ludzki!
Wiesz, Batman i inni bohaterowie nie mają takich potrzeb.
- Batman nie może zdjąć spodni - z błyskiem w oku
odpowiedział Nataniel.
Kiedy Nataniel był już rozgrzany, najedzony, wykąpa-
ny i wzmocniony zastrzykami z witamin, usiedli całą
grupą w pokoju inspektora. Liz leżała w szpitalu nadal
pogrążona w głębokim śnie, wszystko jednak wskazywało
na to, że wkrótce się obudzi i tak jak Ken niczego nie
będzie pamiętała. Ustalono, że ani Ken, ani Liz nigdy się
nie dowiedzą, gdzie przebywali przez ten czas, powie się
im jedynie, że byli więzieni na dworze. Rodzina Fry
siedziała w areszcie, pan Bigby wrócił do swego pałacu ze
szkła i stali, a pies rozsiewał zarazki w szpitalnym pokoju
Kena. Chłopiec nie posiadał się z radości, że ma Boya przy
sobie i z tego powodu nadspodziewanie szybko powracał
do zdrowia.
- Dlaczego? - zachodził w głowę inspektor. - Dlacze-
go dwoje innych dzieci?
- Oczywiście po to, by ukryć prawdziwe przestępst-
wo, oszustwo z Alexem. Znaleźli się w potrzasku. Alex
musiał w jakiś sposób "umrzeć", ale nie mogli przecież
pokazać ciała biedaka, które... leżało w jednej trumnie
razem z dawno zmarłym...
Nataniel urwał i pochylił głowę. Wspomnienie było
takie przykre.
- Czy nie mogli zrobić tego tak, żeby tylko on zniknął?
Wiele dzieci ginie i nigdy nie zostają odnalezione - powie-
działa Ellen.
- Oczywiście, ale wówczas postawiono by im zarzut,
że nie dość troskliwie zajmowali się Alexem, a do tego nie
mogli dopuścić. Wynika to z cech charakteru całej rodziny
Fry. Są chciwi, bezwzględni i wszędzie robią sobie
wrogów. Czy ktoś z was słyszał, by kiedykolwiek wyrazili
się o kimś dobrze? Zwłaszcza Maureen jest agresywna
i mściwa, nie pozwala, by ktokolwiek nadepnął jej na
odcisk.
- Pisałeś, zdaje mi się, że jest łagodna i miła - nie
mogła się powstrzymać Ellen.
Nataniel popatrzył na nią i z lekkim uśmiechem
pokręcił głową. Czyżby dosłyszał w jej głosie ton zazdro-
ści?
Na moment jednak poczuła jego dłoń ściskającą ją za
ramię w uspokajającym, poufałym geście, mówiącym "ty
i ja", który sprawił jej wiele radości.
- To prawda, właściciel dworu i Bigby toczyli wieczny
spór - przypomniał jeden z policjantów, który najwidocz-
niej zaczął dostrzegać logiczne powiązania w całej tej
sprawie.
- Właśnie. W Bigby'ego, z uwagi na jego czarnoksięs-
kie zapędy, nietrudno było uderzyć. Państwo Fry po-
stanowili jednym strzałem położyć dwie kaczki i przy
okazji zarobić na jeszcze kilka ładnych lat życia w luksusie.
Gdyby Bigby'ego zaczęto podejrzewać o porywanie
dzieci i wykorzystywanie w jakiś straszny sposób w magi-
cznych praktykach, największy wróg dziedzica zostałby
wyeliminowany. Gdyby na przykład w trzy kolejne
czwartki znikało jedno dziecko, nikt nie powziąłby
podejrzeń, że jedno z nich wyróżnia się czymś niezwyk-
łym. Istotne było wybranie odpowiednich dzieci. Liz
odbiła chłopca Maureen, a wszyscy wiemy, jakim upoko-
rzeniem może to być dla młodej dziewczyny. A Ken
i Maureen nie cierpieli się nawzajem, Ken jej nienawidził
za to, że okrutnie traktowała zwierzęta, przede wszystkim
psa Boya, źle odnosiła się też da koni. Sama przyznała, że
kiedyś w szkółce jeździeckiej przywołał ją do porządku.
Nataniel otarł twarz dłońmi, wyraźnie ciągle jeszcze nie
odzyskał formy. Ellen nie spuszczała z niego wzroku, ale
on nie patrzył w jej stronę, pochłonięty opowiadaniem.
- Starannie wszystko zaplanowali - podjął. - Naj-
pierw porwali Kena, "tego zarozumiałego smarkacza",
jak nazywała go Maureen. Ich celem nie było nigdy
wyrządzenie krzywdy żadnemu z dzieci, chcieli je tylko
wypożyczyć. Kena, głęboko uśpionego, umieszczono
w krypcie...
- Poczekaj chwilę - poprosiła Ellen. - Jak sobie
radzili z dożylnym kamieniem i narkotycznymi zastrzy-
kami?
Uf, jej angielski, gdy przychodziło do bardzdiej facho-
wych terminów, okazywał się taki marny!
- Pani Fry jest przecież dyplomowaną pielęgniarką
- wyjaśnił inspektor.
Znów zaczął mówić Nataniel:
- Narkotyki były niezbędne, aby dzieci opoeiadały
później o czarodziejskiej podróży w przestworzach i in-
nych dziwacznych wizjach.
- Ależ to mogło wyrządzić im krzywdę - uniósł się
Masterson. - Mogli się przecież uzależnić od narkotyku.
- Nie - zaprzeczył lekarz. - To była tylko prosta
mieszanka rozmaitych ziół, takich, jakimi kiedyś w daw-
nych czasach posługiwały się czarownice, lub ich niegroź-
nych zamienników. Dawka też nie była specjalnie silna.
Ironią losu można nazwać to, że właśnie pan Bigby podał
im przepis na tę mieszankę w czasie, bardzo zresztą
krótkim, kiedy między sąsiadami panowały stosunki
przyjacielskie.
- Tak, tak - mruknął Nataniel. - No cóź, w na-
stępny czwartek zniknąć miał "Alex". Oczywiście
Maureen tylko zamknęła psa w grobowcu, a sama
wróciła do domu. Pies miał istotne znaczenie, planowa-
no wykorzystać go później. Następnego dnia jednak,
kiedy przyszli go nakarmić, wymknął się i nie zdołali
zwabić go z powrotem. W trzeci czwartek napadli Liz,
wracającą do domu z potańcówki, i ułożyli ją na
polowym łóżku sąsaadującym z łóżkiem Kena. Jak
zaplanawano, nieudolne symbole - kość kurczęcia
z kawałeczkami skóry - naprowadziły myśli mieszkań-
ców miasteczka na tajemne stowarzyszenie i pana
Bigby.
W następny czwartek postanowili spreparować naj-
ważniejszy dowód przeciwko Bigby'emu. Podczas sabatu
zaaranżowanego gdzieś w okolicy pies miał zostać złożo-
ny w ofierze i odnaleziony następnego dnia. Nie wiem, jak
państwo Fry wyobrażali sobie taką czarną mszę, ale
podejrzewam, że i tym razem byłoby to coś bardzo
odległego od profesjonalizmu. Nic jednak się nie udawa-
ło. Nie mogli złapać psa, uciekał, gdy tylko się zbliżali.
Kiedy nie czuwał pod kryptą, w której leżał jego jedyny
przyyaciel Ken, krążył po lesie. A potem zjawiłem się ja
i napędziłem im strachu. Nie wiedzieli, kim jestem, nie
bardzo wierzyli w maje zdolności jasnowidza, ale podczas
odwiedzin we dworze nie zachowałem należytej ostrożno-
ści i powiedziałem im o "umarłym, a mimo wszystko nie
umarłym"...
- No właśnie - pokiwał głową inspektor. - Czuł
pan ciemność, pustkę i wuibracje śmierci, kiedy trzymał
pan w ręku starą zabawkę Alexa. Ale skarpetka, którą
nosił niedawno... W rzeczywistości należała do Maure-
en, prawda?
- Tak właśnie było. Dlatego też miałem wrażenie, że
jest o jedno dziecko za dużo. Tak naprawdę było czterech
właścicieli przedmiotów, które mi dano, abym skontak-
tował się z trojgiem dzieci.
- A propos kontaktu... - przerwala mu Ellen.
- Pisałeś, że jedno być może nie żyje, oczywiście
chodziło tu o Alexa, drugie leżało pogrążone w śpiącz-
ce, to musiał być Ken, bo z trzecim nie udało ci się
nawiązać absolutnie żadnego kontaktu, a to nie mógł
być nikt inny niż kompletnie pozbawiona fantazazji,
nudna Liz.
Nataniel uśmiechnął się.
- Ona właśnie należy do rodzaju ludzi całkowicie
pozbawionych zdolności pozazmysłowych. Nie da się ich
wprowadzić w trans hipnotyczny ani wywrzeć wpływu
w żaden inny sposób.
- Czy ty posługugusz się hipnozą?
- Nie, nigdy. Nie wiem nawet, czy to potrafię, jakoś
nie miałem ochoty próbawać.
Cisza, jaka zapadła w pokoju, świadczyła aż nadto
wymownie, że zdaniem wszystkich zebranych poradziłby
sobie z tym bez trudu. A Ellen zmarszczyła czoło.
Przypomniała sobie, jak nad rzeką koło starego zajazdu
zmusił ją, by opowiedziała mu o swym przeżyciu z dzie-
ciństwa. Jak zakręciło jej się w głowie, gdy na nią spojrzał,
jak miękko, monutonnie brzmiał jego głos. Może z jego
strony było to podświadome działanie, ale jeśli to nie
hipnoza, to co to mogło być?
Nataniel znów zaczął mówić.
Kiedy odwiedziłem pana Bigby, natychmiast się
zorientowałem, że nie ma on nic wspólnego z kidnapin-
giem, ale chciałem spotkać pozostałych członków taj-
nego stowarzyszenia. Gdy opuszczałem jego dom, zoba-
czyłem wychodzącego z lasu pana Fry ze strzelbą na
ramieniu. Próbował zastrzelić psa, ale nie zdołał go
odnaleźć. Musieli porzucić plany o złożeniu psa w ofie-
rze i zamiast tego skoncentrować się na mnie. Tym
razem mieli więcej szczęścia. Przeczytałem list, który
napisałem do Ellen, i wszystko zaczęło mi się układać
w całość: lęk przed wizytą ciotki, wrogość w stosunku
do osób zamieszanych w sprawę, podobieństwo miedzy
Maureen i Alexem. Ponieważ wiedziałem, że w okoli-
cach ścieźki kryje się coś osobliwego, wróciłem tam, by
przyjrzeć się stacji pomp, której pani Thompson nie
zdążyła mi opisać. Powiedziała tylko: "To nie jest stacja
pomp, naprawdę nie zorientował się pan, co to jest?",
kiedy zadzwonił telefon. Wcześniej niezbyt dokładnie
przyjrzałem się budowli, skupiałem się bowiem na do-
cierających do mnie sygnałach, których nie mogłem
rozszyfrować. Teraz się nad tym zastanowiłem i po-
stanowiłem przyjrzeć się jej jeszcze raz przed udaniem
się na spotkanie z magami i czarownicami.
Byli tam także państwo Fry, by przygotować powrót
Kena. Od samego początku bowiem planowali prze-
trzymanie dzieci tylko przez jakiś czas i uwalnienie ich
w kolejną czwartkową nac z głowami pełnymi czarodziej-
skich wizji. Liz miała zostać wypuszczona jutro rano. Alex
jednak nigdy nie miał się odnaleźć, Ciało chłopca leżało
zamknięte w trumnie, nikomu nie przyszłoby do głowy
by go tam szukać. Jego zniknięcie miało pozostać zagad-
ką, której rozwiązanie znali tylko pan Bigby i jego
sprzysiężeni.
- Aha - powiedział inspektor. - A to by oznaczało, że
opiekunowie Alexa jeszcze przez kilka lat zarabialiby niezłe
grosze, zawiadując jego majątkiem. Bo przecież upływa
dużo czasu, zanim osobę zaginioną uzna się za zmarłą.
- Właśnie. Ale posłuchajcie, co było później... Kiedy
przyszedłem do krypty, państwo Fry się ukryli. Zorien-
towałem się właśnie, jakim celom służy budynek, kiedy
zaatakowali mnie od tyłu. Nie sprawdzili nawet, czy
jeszcze żyję, związali mnie tylko i zostawili. Żebym umarł.
Ellen jęknęła.
- Że też nie zorientowałeś się, że są w pobliżu
- zdziwił się Masterson.
- Wyczułem, że coś jest nie w porządku - odparł
Nataniel. - Ale skoncentrowałem się na grobawcu, na
tym, co może kryć się za drzwiami. Przez następne dni
starałem się zachować przytomność. Słyszałem, jak za-
glądają do Liz. Wyczuwałem także bliskość Alexa, ale
wśród tak wielu zmarłych... Raz usłyszałem psa pisz-
czącego pod drzwiami, nawiązałem z nim kontakt, myślą
oczywiście. Dlatego tak chęinie dzisiaj przybiegł. Ale sił
mi ubywało i kiedy już zaczynałem tracić świadomość,
usłyszałem wołanie Ellen. Próbowałem odpoeiedzieć, ale
bałem się, że to się nie uda. Taki byłem słaby, uderzenie
w głowę bardzo mi zaszkodziło.
- Phi! - parsknął doktor. - Nigdy jeszcze nie spot-
kałem osoby, która zachowałaby taką kondycję po sześciu
dniach całkowitego postu. W dodatku bez wody! Jak ci
się to udało?
- To tylko kwestia zwolnienia rytmu organizmu
- wyjaśnił Nataniel.
- Tylko! - wykrzyknął doktor. - Wiem, że jogowie
i fakirzy to potrafią, ale... No cóż, właściwie to dość
oczywiste, że i ty to umiesz.
- Czy nadal chciałbyś spotkać się z członkami tajem-
nego sprzysiężenia? - spytał inspektor.
- Nie, to głupota - oświadczył Nataniel. - Oni się
bawią w gry towarzyskie.
- Myślę, że nieźle się wystraszyli i zrezygnują z całej tej
działalności.
- Tak, Bigby powiedział, że nie ma zamiaru brać
w tym udziału.
- A bez niego cały pomysł legnie w gruzach - pokiwał
głową inspektor. - Dzięki Bogu!
Wszyscy widzieli, jak bardzo zmęczony jest Nataniel,
rozeszli się więc, przyrzekając, że nie będą w przyszłości
nadużywać jego nazwiska. Nie życzył sobie rozgłosu, nie
chciał, by dodatkawo obciążały go błahe kłopoty innych
ludzi i zwariowane prośby o wróżby na przyszłość.
Gotów był pomóc tyłko w sprawach, gdy chodziło o życie
lub zdrowie psychiczne.
Poza tym, dodał w zamyśleniu, czeka go prywatne
zadanie, trudne, nadludzkie zadanie, na które musi zebrać
siły...
Zebrani papatrzyli na niego ze zdumieniem, ale Nata-
niel zagłębił się w swój własny świat i zapomniał, że nie
jest sam.
Tajemnicze zadanie, o którym Nataniel tak często
wspominał, rozpalało coraz bardziej ciekawość Ellen.
Wydawało się jednak, że przed nikim nie chce zdradzić
żadnych szczegółów, nawet przed nią.
No, zaczyna popadać w nieskromność, stawia wyma-
gania i wyobraża sobie nie wiadomo co. Dlaczego akurat
ona miałaby cieszyć się szczególnymi przywilejami?
Ale czy nie właśnie z tego powodu odczuwała taką
dumę? Dlatego, że Nataniel wybrał ją na swoją powier-
nicę, na najlepszego przyjaciela? Dlatego czuła się trosze-
czkę urażona jego powściągliwością, jeśli chodziło o stoją-
ce przed nim wielkie zadanie.
Nie miała pojęcia, jak wiele musiałby jej wyjaśnić,
zanim mógłby w ogóle zacząć o tym mówić.
Ellen i Nataniel wrócili do hotelu. Ellen bardzo się
cieszyła, że wszystko tak dobrze się skończyło, i właściwie
dawno już pogodziła się z faktem, że Nataniel coś przed nią
ukrywa. Cieszyła się także na wspólny powrót do domu
samolotem następnego dnia i rozumiała, że jest zbyt zmęczo-
ny, by jeszcze chwilę z nią porozmawiać, ale mimo to...
Kiedy rozstawali się w hotelowym westybulu, ogar-
nęło ją przykre, niczym nieuzasadnione uczucie wewnęt-
rznej pustki.
ROZDZIAŁ IX
Ellen akurat ułożyła się w łóżku, kiedy zadzwonił
hotelowy telefon.
W słuchawce rozległ się głos Nataniela, tak zmieniony,
że Ellen wystraszyła się nie na żarty.
- Ellen? Czy możesz do mnie przyjść? Do mojego
pokoju, jak najprędzej!
- Oczywiście! Daj mi tylko dwie minuty na ubranie!
Czego mógł od niej chcieć, co miała na siebie założyć,
jak wyglądała? Właśnie wzięła prysznic, była więc czysta,
ale instynktownie wyczuwała, że jej wygląd w tym
momencie nie ma znaczenia. W głosie Nataniela brzmiały
zbyt poważne tony..
Kiedy onieśmielona weszła do jego pokoju, zabaczyła
go leżącego na łóżku i wstrząsanego dreszczami. Wy-
chudzona twarz była ściągnięta, pod oczami kładły się sine
cienie, ciemne włosy lepiły się do spoconego czoła.
- Och, mój drogi! - zawołała Ellen wystraszona. - Co
ty zrobiłeś, co się stało?
- Nic, ja...
Jak to często się zdarza z ludźmi, którzy bardzo się
o kogoś boją, Ellen zaczęła od wyrzutów:
- Powinieneś się zgodzić, żeby zabrali cię do szpitala,
ty uparciuchu! Mogłeś nabawić się zapalenia płuc albo
wstrząsu mózgu, albo...
- To nic takiego - przerwał jej zniecierpliwiony. - To
tylko reakcja. Ja... ja... Te ciemności, Ellen, nienawidzę
ich, chcę, żeby wokół mnie zawsze było światło i życie, ale
ciągle muszę poruszać się w półmroku. Zamknęli mnie
w ciemnaści, razem ze... zmarłymi... Ellen, zostań przy
mnie, ty przyniosłaś mi słońce i światło, potrzebuję cię,
tak bardzo cię potrzebuję...
Chwycił jej rękę i przysnął do swego policzka. Ellen
ukłękła przy łóżku i objęła jego drżące ramiona. Nataniel
uniósł się na łokciu, przywarł do niej jeszcze mocniej,
jakby chciał zaczerpnąć od niej woli życia.
Uczucie pustki i niepokój dręczący Ellen odeszły.
Wiedziała, że jego strach nie ma nic wśpólnego ze
zwyczajnym lękiem przed ciemnością. Przywykł do nocy,
do śmierci, ale uwięzienie w ciemnicy, odcięcie od
ukochanego słońca, to musiało być dla niego straszne,
okrutne!
- Natanielu! - błagała ze łzami w oczach. - Połóż się
i spróbuj odpocząć! Posiedzę przy tobie, bo dobrze wiem,
co czujesz. Rozumiem cię, mój drogi, serce mi się ściska
z bólu, kiedy pomyślę, co musiałeś tam przeżywać.
Pamiętaj, że twoja dusza na moment wstąpiła we mnie.
Przez krótką chwilę poczułam, co musisz znosić.
Nataniel położył się i patrzył na dziewczynę siedzącą
u jego boku. Czule otarł łzy spływające jej po policzkach.
- Tak, byłem wtedy z tobą, Ellen. Ty i ja...
Patrzyła, jak przymyka ocz gwałtowne drżenie
wstrząsające całym ciałem stopniowo ustaje. Obserwowa-
ła jego twarz, przypoinniała sobie, jak wyglądał, kiedy
znaleźli go w krypcie, brudnego, z tygodniowym zaros-
tem, który zaczął już mięknąć i skręcać się, z zaczer-
wienionymi oczami i popękanymi wargami... Teraz był
czysty i świeżo ogolony, ale tamtego widoku nigdy nie
wymaże z pamięci. Ellen trzymała go za rękę, starając się
myśleć o słońcu, cieple i samych jaśnych stronach życia,
i chciała te myśli przekazać Natanielowi.
Zobaczyła, że chłopak uśmiecha się z zamkniętymi
oczami, a uścisk wokół jej dłoni staje się mocniejszy.
- Naprawdę to potrafisz, Ellen - szepnął. - Dziękuję
ci, kochana, że jesteś. Że istnieje na ziemi człowiek,
któremu otwarcie mogę okazać, co czuję. Nigdy nie
miałem przyjaciela. I dziękuję, że przybyłaś!
Nie wiedziała, czy chodzi mu o jej przyjazd do Anglii,
czy też o to, że znalazła się teraz w jego pokoju.
Powoli uspokajał się, aż wreszcie rytm oddechu zdra-
dził, że usnął. Ellen patrzyła na jego niezwykle piękną
twarz i z lękiem, szybko i lekko, jakby czyniła coś
zakazanego, obrysowała palcem jej kontury. Czyżby
Nataniel się uśmiechnął?
"Nataniel jest bardzo silny", powiedział kiedyś Rikard
Brink. "Ale też łatwo go zranić".
Tak, zawsze ufała psychicznej sile Nataniela, ale teraz
miała okazję poznać i jego słabe punkty. Różnił się od
superbohaterów o kamienaym wyrazie twarzy, którzy szli
przez ogień i wodę, przeszywani pięćdziesięcioma kulami,
i nie umierali. Nataniel był żywym, wraużliwym człowie-
kiem, nie pozbawionym ludzkich słabości.
Puściła jego rękę. Wiedziała, że potrafi odbierać jej
stany i nastroje.
A o tym, co do niego czuła, Nataniel nie może się za nic
dowiedzieć.
Nikt jednak nie mógł zabronić jej wpatrywania się
w jego fascynującą twarz.
Kiedy następnego dnia siedzieli w samolocie, wszystko
wydawało się jasne i łatwe, gawędzili ze śmiechem,
wspominali podróż samochodem przez Anglię. Ellen na
wszelki wypadek zażyła tabletkę przeciw chorobie loko-
mocyjnej, bo postanowiła skosztować zaproponawanego
przez stewardesę drinka. Okazał się dla niej stanowczo
zbyt mocny. Puszyste chmurki chwilami przesłaniały
widok na Morze Północne, ale oni świetnie bawili się we
własnym towarzystwie. Jakby zapomnieli o tym, co było
już za nimi i co jeszcze ich czekało; żyli wyłącznie
teraźniejszością. Gdyby zobaczył ich teraz Rikard, w jed-
nej chwili by zrozumiał, jak bardzo pragną oderwać się od
złych wspomnień.
- Podoba nai się twoje imię, Natanielu. Długie i nie-
zwykłe, ale piękne. Zwłaszcza dlatego, że ty je nosisz.
- A ja lubię, kiedy je wymawiasz - uśmiechnął się
z czułością. - W twoim głosie jest tyle ciepła.
Czy to takie dziwne? pomyślała Ellen, ale nic nie
powiedziała.
Zaśmiała się.
- Cieszę się, że nie nazywasz się Ffrem tak jak twój
brat. Równie dobrze tobie mogło przypaść to imię.
Efrem... nie, to niemożliwe! Albo Manasse...
- Ha! - wykrzyknął Nataniel. - Mam stryja, który nosi
imię Manasse. Kiedyś poznasz wszystkie te dziwaczne
biblijne imiona, powszechne w rodzinie mego ojca.
Naprawdę miałem szczęście, że nie przypadło mi nic
gorszego niż Nataniel.
- Pasuje do ciebie - przyznała Ellen: - Kiedy je
pierwszy raz usłyszałam, przypuszczałam, że jesteś gar-
batym, bezzębnym starcem.
Nataniel roześmiał się tak głośno, że ludzie zaczęli się
na nich oglądać.
- Ale w rodzinie twojej matki nie nadaje się takich
imion?
Nataniel spoważniał.
- Nie, w rodzie mojej matki...
- To trochę niezwykły ród, wspominałeś o tym
kilkakrotnie.
- Trochę niezwykły! Dziewczyno, nie wiesz nawet
o czym mówisz! Ich imiona... Sporo wśród nich ekscent-
rycznych. Co powiesz na takie, jak Kolgrim, Tancred,
Tristan, Dominik, Villemo, Ulvhedin, Vendel, Shira,
Heike, Vinga, Tula, Tova, Saga, żeby wymienić tylko
parę.
- Hm - mruknęła zaskoczona Ellen. - Rzeczywiście
nie są wyjęte z Blblii...
I znów wybuchnęli śmiechem. Potrafili śmiać się razem
i to właśnie, zdaniem Ellen, było takie wspaniałe. Razem.
Za oknem pojawiło się już wybrzeże Norwegii, wrócili
więc do rzeczywistości.
- Ellen, muszę wybrać się do domu, zobaczyć z matką,
czasami obojgu nam potrzebna jest rozmowa, ona żyje
trochę odizolowana od swojej rodziny, a ja jestem jednym
z nich. Matka bardzo kocha swego męża, między nią
a większaścią jej przybranych synów panują przyjacielskie
stosunki, ale od czasu do czasu musi złapać trochę wiatru
w skrzydła i wtedy zawsze myśli o Ludziach Lodu,
o wspólnocie, jaka panuje między nami. Nic nie ma
przeciwko głębokiej religijności w domu mego ojca,
uważa bowiem, że jest szczera, prawdziwa. Oprócz, rzecz
jasna, pobożniści Efrema, która bardzo ją draźni. Ale...
sama rozumiesz.
- To prawda, doskonale ją rozumiem. Musi bardzo
tęsknić za bliższym kontaktem z tobą lub kimś z krew-
nych.
- Tak właśnie jest. Posłuchaj, czy mogłabyś przyje-
chać pociągiem do Valdres? W poniedziałek w południe
wyjdę po ciebie na stację w Fagernes. Czy to ci od-
powiada?
Ellen, miotana między strachem przed powtórnym
ujrzeniem okolic, gdzie spotkały ją tak stsaszliwe przeży-
cia, a chęcią przebywania z Natanielem, spytała z powąt-
piewaniem:
- Może powinniśmy to zlekceważyć?
- Sama wcale tak nie uważasz.
- Nie wiem.
- Czy chcesz, aby przez całe życie dręczyła cię niepew-
ność, co naprawdę cię wtedy spotkało? Pamiętaj, że
potrafię uwolnić od przykrego napięcia i ciebie, i tamto
miejsce.
Ellen westchnęła.
- Dobrze - zgodzala się wreszcie. - Ale nie chcę ci
jeszcze bardziej dokuczać.
- Ty mi nie dokuczasz.
No cóż, w każdym razie dokucza to mnie, pomyślała
zmęczona i zrezygnowana.
Życie w jednej chwili bardzo się skomplikowało.
Nagle przestała być pewna, czego naprawdę chce. Naj-
lepiej o wszystkim zapomnieć.
- Posłuchaj, Natanielu...
- Co chciałaś powiedzieć?
- Czy chciałbyś być zwyczajnym człowiekiem? Prag-
niesz utracić tę swoją... moc?
Zamyślił się, zaskoczony.
- Nie, ależ skąd, nie wyobrażam sobie życia bez niej!
Za nic na świecie nie chcialbym być zwykłym śmiertel-
nikiem.
- Ale przecież jej nienawidzisz?
- Rikard określa zwykle moje nastawienie jako mi-
łość-nienawiść, sama z pewnością to słyszalaś, i chyba ma
rację. Moja moc daje mi także wiele radości, Ellen. Szkoda
jedynie, że ty masz okazję zetknąć się tylko z jej ciemnymi
stronami.
Ellen zadowoliła ta odpowiedź.
- Miałam nadzieję, że chcesz zachować swoją siłę
- uśmiechnęła się. - Ona jest częścią ciebie.
Nataniel skrzywił się lekko.
- To znaczy, że bez ngej jestem nikim?
- Och, nie, wcale tego nie powiedziałam - odrzekła
Ellen z przekonaniem. Pochyliła się nad torbą, chcąc
ukryć rumieniec, jakim oblały się jej policzki.
Nagle Nataniel oświadczył:
- Nie, nie mogę już dłużej odkładać przeczytania listu.
Rano wręczył mi go portier w hotelu.
- Pewnie, czytaj - powiedziała zdumiana i troszeczkę
urażona Ellen. - Nie mam zamiaru ci przeszkadzać.
- Wiem, chociaż najchętniej przeczytałbym go w sa-
motności.
- A ja przez cały czas nie daję ci spokoju? Odwrócę się
do ściany i spróbuję się zdrzemnąć. A ty sobie czytaj!
Nie mógł nie zauważyć obrażonego tonu i cienia
smutku w jej głosie.
- Ależ, Ellen! Naprawdę nie wiesz, kto jest nadawcą?
- Skąd mogę wiedzieć? Na pewno jakaś jasnowłosa,
eteryczna... O, nie!
Całkiem o tym zapomniała! To był jej iist, ten, który
wysłała, gdy zarzucił jej przesadną oschłość.
- Oddaj mi to! - zażądała i zabrała mu list.
Ale reakcja Nataniela ją zdumiała. W niepojęty sposób
koperta znów znalazła się w jego rękach.
- On należy do mnie! - stwierdził z uporem dziec-
ka. - Napisałaś go do mnie i nie możesz mi go teraz
odebrać.
- Owszem, napisałam nie wiedząc, że tak prędko się
spotkamy. Są tam fragmenty, których nie powinieneś
czytać - starała się przemówić mu do rozsądku.
- Właśnie dlatego muszę to przeczytać. Tak mało
o tobie wiem, Ellen.
- Myślałam, że potrafisz dostrzec wszystko - powie-
działa cicho.
- Nie, nie potrafię. Mogę wyczuć silne przeżycia,
napięcia, ale o twoim codziennym życiu nie wiem nic.
I przestań już mówić o eterycznych blondynkach, wymyś-
liłem to, aby zwiększyć dystans między nami. Nie mam
żadnego ideału. Czy mogę wreszcie przeczytać list?
- No to czytaj już, ale tyle w nim bzdur. Pisałam to
późnym wieczorem, a wtedy nie zawsze myśli się trzeźwo.
- Właśnie te bzdury chcę przeczytać.
Umilkli, Nataniel oddał się lekturze. Ellen siedziała
sztywno, napięta. Starała się przywotać w pamięci całą
treść listu, ale w większości składał się on z urywanych
opowieści o jej życiu. Wtedy, wieczorem, w ciepłym
świetle lampy, miała ochotę wszystko mu opisać, ale teraz
wydało jej się to śmieszne. Sporo też opowiedziała mu
o swych wielkich planach na przyszłość, o tym, co pragnie
uczynić dla ludzkości, jakże dziecinne musi się mu to
wydawać! Pęknie ze śmiechu, czytając o jej infantylnym
idealizmie.
Pamiętała też o dwóch zdaniach, które pragnęła jakimś
cudem wymazać z listu. Pozostawała nadzieja, że nie rzucą
mu się w oczy.
Pierwsze brzmiało: 'Wydaje mi się, że trochę źle zro-
zumiałaś mój związek z Royem. Powiedziałam Ci, że dałam mu
wszystko, co tylko miałam do dania, ale to nieprawda, bo
musiałam chyba mieć przeczucie, że spotkam kogoś innego, kto
będzie znaczył dla mnie więcej.'
Fatalne zdanie, zwłaszcza w połączeniu z innym, co
prawda występującym pod koniec listu:
'O, jakże bym chciała, żebyś nie wiedział, co się z nami stanie,
wszystko byłoby o niebo łatwiejsze!'
Osobno - całkiem niewinne zdanka, czytane razem
- katastrofa!
Nataniel złożył zapisane arkusiki. Ellen ośmieliła się
zerknąć na niego ukradkiem. Tak, zauważył je! Siedział
pobladły, z zaciśniętymi wargami, wpatrując się w pust-
kę.
Samolot zaczął podchodzić do lądowania, Ellen za-
tkały się uszy.
Nataniel coś powiedział.
- Co mówiłeś? - zawołała Ellen, gestem dając mu do
zrozumienia, że na chwilę ogłuchła.
- Telefonowałem rano do Rikarda. Będzie czekał na
Fornebu, na lotnisku.
Pokiwała głową, ale informacja wydała jej się dość
niejasna. Czy Rikard wyjdzie tylko po Nataniela? Czy po
oboje?
Nie, na pewno na lotnisku prędko się pożegnają. I tak
chyba będzie najlepiej. Musi mieć czas, żeby o nim
zapomnieć.. Kiedy spotkają się następnym razem, jej
stosunek do Nataniela nie będzie już tak gorący.
Samolot wylądował, wstali i ruszyli do wyjścia. W koń-
cu znaleźli się przy schodach. Nareszcie znowu na
norweskiej ziemi! Przygoda dobiegła końca.
- Natanielu, kim jest Linde-Lou?
Przystanął, hamując tym samym całą kolejkę cisnącą się
do schodów. Odwrócił się na moment w stronę Ellen,
a jego twarz wyrażała najszczersze zdumienie, jakie
dziewczyna kiedykolwiek widziała.
Nataniel zorientował się, że tamuje ruch, i zaczął
schodzić w dół, ale kiedy oboje znaleźli się na dole, złapał
ją mocno za rękę i szybkim krokiem ruszył w stronę
terminalu.
- Co ty wiesz o Linde-Lou? Pewnie wczoraj mówiłem
przez sen?
- Nie, wcale nie. Poznałam go.
Znów stanął jak wmurowany.
- Ty... spotkałaś... Linde-Lou?
- Tak. Kiedy próbowałam nawiązać z tobą kontakt
telepatyczny, zadzwonił telefon i...
- Mów dalej!
- Wyrwał mnie z transu, czy jak to nazwać, i wtedy się
poddałam. Tak mi było przykro.
- I co potem?
- Potem on przyszedł. Musiałam nie zamknąć drzwi
na klucz, choć niemal pewna jestem, że to zrobiłam,
w każdym razie on nie zadzwonił ani nie zapukał, tylko
nagle stanął w korytarzu i powiedział, żebym spróbowała
jeszcze raz. Mówił, że mnie potrzebujesz.
- Jak wyglądał?
Ellen nie mogła się pozbierać. Nataniel musiał chyba
wiedzieć, jak wygląda Linde-Lou, byli przecież przyjaciół-
mi. A może Linde-Lou był oszustem zagrażającym Nata-
nielowi?
To niemożliwe, miał takie dobre oczy.
Ruszyli podziemnymi korytarżami lotniska.
- Był młody. Wyglądał na ubogiego, miał jasne włosy,
ładny chłopak, ale te nieprawdopodobne oczy...
- Dziękuję, to mi wystarczy!
Nataniel pociągnął Ellen za sobą. Był ogromnie wzbu-
rzony, poznawała to po każdym jego ruchu.
Kiedy czekali na swoje bagaże i przechodzili przez
odprawę celną, nie odezwał się ani słowem. Ellen czuła się
nieszczęśliwa, ale nie śmiała zapytać, dlaczego tak się
rozgniewał. Czy był zły na nią, czy na tego Linde-Lou?
Wyszli do wielkiego hallu, tam czekał już na nich Rikard.
- Dobrze was widzieć w formie - zaczął, ale urwał
spostrzegając ściągniętą twarz Nataniela i pobladłą Ellen.
- Rikardzie, musimy porozmawiać we trójkę. Natych-
miast!
- Możemy pójść do restauracji.
- Doskonale!
Ellen nie czuła się ani odrobinę głodna, ale poszła
z nimi. Zamówiła tylko filiżankę herbaty.
Kiedy już ich obsłużono, Nataniel przerwał milczenie.
- Rikardzie, Ellen widziała Linde-Lou! Odwiedził ją
i poprosił, żeby przyszła mi z pomocą!
Rikard długo siedział nic nie mówiąc.
- Linde-Lou? - spytał wreszcie z niedowierzaniem.
- Ellen spotkała Linde-Lou? Rozmawiała z nim?
- Mówi, że był ładnym, ale zwyczajnym chłopakiem.
- Ależ... przecież tylko twoja matka Christa i ty
możecie...
- No właśnie!
- Wybaczcie, że zapytam - wtrąciła się Ellen lekko
zagniewana. - Ale kim jest Linde-Lou?
Nataniel odwrócił się do niej zdenerwowany.
- Bardziej na miejscu jest pytanie, kim ty jesteś, Elien!
- Przestań wreszcie mówić zagadkami - poprosiła.
- Mam już tego dosyć.
Rikard westchnął.
- Linde-Lou to opiekun Nataniela.
- Wiem, sam mi o tym powiedział. Ale nie wydawał
się wcale starszy od Nataniela, raczej wręcz przeciwnie.
- Jest o wiele, wiele starszy. Lande-Lou umarł sześć-
dziesiąt lat temu!
Ellen poczuła krew napływającą jej falą do twarzy.
- Niemożliwe - oświadczyła.
- Owszem, i tylko Christa i Nataniel mogą go zoba-
czyć. Kiedyś próbował ukazywać się zwykłym ludziom,
ale oni widzieli tylko przerażający obraz, zmarłego Lin-
de-Lou. Ty zobaczyłaś go żywego.
Ellen w oczach zakręciły się łzy.
- On był takim wspaniałym chłopcem. Z oczu biła mu
dobroć całego świata.
- Tak, Linde-Lou to uosobienie dobroci, dlatego
odgrywać będzie niezwykle istotną rolę w walce z Ten-
gelem Złym.
- Z kim?
- Nic jej nie mówiłem - mruknął Nataniel. - Znamy
się tak krótko.
Całe życie, pomyślała Ellen. Ta rozmowa całkiem
wyprowadziła ją z równowagi. Czyżby naprawdę zoba-
czyła upiora?
- Linde-Lou nie jest zwykłym upiorem - powiedział
Nataniel, jakby wypowiedziała swoją myśl na głos. - On
także jest jednym z Ludzi Lodu, a jak ci już wspomniałem,
to niezwykły ród. Nazwijmy go duchem, bęziemy bliżsi
prawdy.
Ellen siedziała w milczeniu, wstrząśnięta, nie wiedzia-
ła, jak ma się do tego odnieść. Czy z powściągliwością
osoby wszystkowiedzącej zaakceptawać to, co oni mówią,
czy też okazać sceptycyzm i zaprotestować?
Zanim zdążyła się na cokolwiek zdecydować, Nataniel
powiedział ze spokajem, który nie wróżył nic dobrego:
- Myślę, że czas najwyższy, abyś opowiedziała nam
o skandalu w twojej rodzinie, Ellen.
- Co takiego? Ach, to. Ale to przecież nie ma żadnego
związku z...
- Mów!
Ellen zaczęła się wykręcać.
- To takie okropne!
- Wiem, że nie chcesz zdradzać tajemnic innych ludzi,
ale to bardzo ważne - powiedział Nataniel. - Kogo
dotyczy ten skandal?
Ellen spuściła wzrok. Zabaczyła, że rozlała herbatę na
obrus. Cała ona, im bardziej jej zależy, żeby dobrze
wypaść, tym bardziej się wygłupi.
- To mój dziadek... nie, nie chcę o tym mówić!
Rikardawi, inspektorowi policji, przyzwyczajonemu
do rozwiązywania zagadek, zaświtało w głowie.
- Nazywasz się Ellen Knutsen. Czy kiedykolwiek
zastanawiałeś się nad tym, Natanielu? Ona nazywa się
Ellen Knutsen!
- No tak, już to mówiłeś - odparł Nataniel, nie
rozumiejąc, o co chodzi Rikardowi.
- Czy imię Knut jest tradycyjnym imieniem w rodzinie
twego ojca? I imiona rozpoczynające się od E?
Ellen zmarszczyła czoło.
- Owszem. Mój ojciec nosi imię Knut, tak samo
nazywał się jego dziadek.
- A między nimi imiona na E. Na przykład Erling.
Ellen pokraśniała.
- Czy od zawsze nazywaliście się Knutsen? - wypalił
Rikard.
- Ojej - szepnął Nataniel. Teraz i on zrozumiał.
- Nie - odparła Ellen cichutko.
- Czy po tym skandalu rodzinnym zmieniłaś nazwisko
na nowe, od imienia twego ojca?
- Nie, to moja babcia, matka ojca, wzięła nazwisko po
swym teściu. On, ojciec mojego dziadka, też się nazywał
Knut. Ale jakie to ma znaczenie?
- Twoja babcia, matka twego ojca... - powiedział Rikard
z naciskiem na każde słowo. - Twoja babcia wzięła nazwisko
po swoim teściu, by ukryć się przed swoim mężem, twoim
dziadkiem, kiedy zaczął się przeobrażać? Czy tak było?
Ellen straszliwie pobladła.
- Tak, to prawda.
Nataniel pochylił się bliżej Ellen.
- To znaczy, że wasze właściwe nazwisko powinno
brzmieć Skogsrud, prawda? A twój ojciec urodził się
w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku?
Ellen tylko kiwała głową, nie była w stanie wydusić
z siebie ani jednego słowa.
Rikard poderwał się z krzesła.
- Muszę zatelefonować do Andre. Czy macie dzisiaj
wolny wieczór? Oboje?
- Właściwie to nie - odparł Nataniel. - Ale mogę się
o to postarać.
- Ja też - szepnęła Ellen.
- A twoi rodzice? Zwłaszcza ojciec.
- Nie wiem. Przypuszczam... przypuszczam, że tak.
Co...?
Rikard zadzwonił z budki w pobliżu ich stolika.
Zostawił drzwi otwarte i podczas rozmowy patrzył na
nich przez cały czas.
- Andre? Możesz zakończyć poszukiwania. Znaleźliś-
my brakujące ogniwo... Właśnie! Skogsrud. Ellen Skogs-
rud, siedzi teraz z Natanielem i ze mną... Tak, wieczorem
przyjedziemy do Lipowej Alei, dobrze by było, żeby
wszyscy stawili się w komplecie.
Nataniel odwrócił się do Ellen i z promiennym
uśmiechem wyciągnął do niej rękę.
- Witaj wśród Ludzi Lodu!
Spędzili fantastyczny wieczór w Lipowej Alei.
Nataniel, który miał zamiar pojechać do domu zoba-
czyć się z Christą, zamiast tego zabrał ją i Abla do Lipowej
Alei. Nie zastał żadnego ze swych przyrodnich braci,
prawie wszyscy się pożenili i mieszkali gdzie indziej.
Rikard przywiózł swoją rodzinę, Vinnie i córkę Tovę,
nieszczęśnicę, która była radością i światłem ich życia.
Zebrali się więc wszyscy, była nawet Mari, akurat
bowiem przyjechała na tydzień w odwiedziny z całą swoją
liczną rodziną.
Rodzice Ellen z początku bardzo sceptycznie odnosili
się do tej wizyty. Nigdy nie słyszeli o żadnych krewnych
noszących nazwisko Ludzie Lodu. Ale z oczu córki bił
taki entuzjazm, że zrozumieli, jak wielkie ma to dla niej
znaczenie. Poddali się więc i, wprawdzie niechętnie, ale
założyli wizytowe stroje.
Drogę opisano im dokładnie, ale odnalezienie adresu
w plątaninie małych uliczek Baerum nie należało do
najłatwiejszych. Dotarli jednak na miejsce, spóźnieni
zaledwie o dwie minuty.
Jakież powitanie ich czekało!
W Lipowej Alei wprost roiło się od wnuków Vetlego
Voldena. Przy wjeździe na dziedziniec dworu dzieci
rozwiesiły girlandy kwiatowe i wielką płachtę z napisem
WITAJCIE. Każdą literę wymalowały innym kolorem,
a ponieważ wszystkie dzieci popełniają zawsze ten sam
błąd i nie pamiętają, że żółtego z daleka nie widać,
wyglądało to jak WITACIE. Nikomu jednak to nie
przeszkadzało.
Tyle ludzi! Z tyloma trzeba się przywitać! Wszyscy
zgromadzili się wokół Ellen i jej rodziców. Ellen poznała
brzydką, starą damę o cudownie łagodnych oczach, która
nosiła imię Benedikte. Z jej synem Andre rozmawiała
przez telefon, miał w sobie tyle zapału, a i w rzeczywistości
okazał się równie sympatyczny. Był ojcem Rikarda,
a Rikarda przecież dobrze znała.
Matka Nataniela okazała się doprawdy czarującą oso-
bą. Jak to możliwe, by kobieta już niemłoda zachowała
tak olśniewającą urodę? Był też mężczyzna o imieniu
Vetle, jego żona, Francuzka, miała olbrzymi tempera-
ment. Uściskała Ellen i ucałowała w obydwa policzki.
Pani nosząca imię Mali musiała chyba być żoną Andre, uff,
nie, Ellen nie mogła ich wszystkich spamiętać. Rodzeń-
stwo Jonathan, Mari i Karine z małżonkami, Joachim
Gard był mężem Karine, a ponadto przyrodnim bratem
Nataniela, to zaczynało robić się coraz bardziej zawiłe.
Ojciec Nataniela, Abel, oj, tyle starszy od swej żony, ale
też miły.
Dziewięcioro wnuków Vetlego zlało jej się w jedno.
Wyróżniał się spośród nich tylko najmłodszy, Gabriel, syn
Karine. Bratanek Nataniela. Chłopiec o poważnych,
mądrych oczach, które z uwagą obserwowały Ellen.
W salonie Lipowej Alei zebrała się naprawdę wielka
gromada ludzi.
Dzieciom pozwolono także wziąć udział w uroczysto-
ści, bo nie były już maluchami, wszystkie skończyły
dziesięć lat.
Knut Knutsen Skogsrud był kompletnie oszołomiony.
Nie mógł pojąć, że nagle ma tak wielką rodzinę, i to jaką!
Andre jednak wyciągnął drzewo genealogiczne i udowod-
nił pokrcwieństwo. Tak, Knut potwierdził, że jego
nieszczęsny ojciec nosił imię Erling, a dziadek - Knut.
Wiedział nawet, że prababka miała na imię Emma.
Wszystko się zgadzało, a Mali z dumą stwierdziła, że jest
jego najbliższą krewną, ona i jej syn Rikard. Ellen i Rikard
rzucili się sobie w objęcia uradowani z odkrycia łączących
ich tak bliskich więzów krwi.
Ellen za ich plecami zerkała ukradkiem na tablice
genealogiczne, aby stwierdzić, jakie pokrewieństwo łączy
ją z Natanielem... O, chyba sięgało aż XVI wieku!
Bardzo ją to uspokoiło.
Knut opowiedział, że jego stara matka nadal żyje,
i cieszył się, że będzie mógł jej o wszystkim opowiedzieć.
Nie pochodziła z rodu Ludzi Lodu, ale z całą pewnością
zainteresuje ją nowina.
- To znaczy, że teraz możemy dodać do naszego
nazwiska "z Ludzi Lodu"? - spytał Knut ze śmiechem.
Był wysokim, postawnym mężczyzną o nieco nerwowych
ruchach. To, jak powiedział, pozostałość po ciężkich
czasach dzieciństwa, kiedy to razem z matką musiał
ukrywać się przed ojcem.
- Tak, tak, możecie nazywać się "z Ludzi Lodu"
- pokiwał głową Andre. - Ale nie używamy tego
nazwiska na co dzień, poza tym zastrzeżone jest ono dla
tych, których łączą z rodem więzy krwi. Ci, którzy weszli
do rodu poprzez małżeństwo, nie mogą się nim po-
sługiwać.
Po kolacji, kiedy największe podniecenie trochę opad-
ło, Skogsrudom opowiedziano co nieco o dziejach Ludzi
Lodu.
Ellen siedziała nieruchomo, zasłuchana.
Z Natanielem miała niewielki kontakt, usadowiono go
bowiem dość daleko od niej, ale zbytnio jej to nie
przeszkadzało, bo od każdego tutaj promieniowało tak
wiele serdecznego ciepła. Knut postanowił, że wrócą do
nazwiska Skogsrud; ogromnie się ucieszył, gdy poznał
przyczynę okrutnego postępowania swego ojca Erlinga
i dowiedział się, że przemiana w złego, niegodziwego
potwora nastąpiła wyłącznie za sprawą złego dziedzictwa.
Tak, widzieli wszak starą Benedikte i młodziutką Tovę,
i zrozumieli rozpacz całego rodu.
Vetle, który zetknął się ze strasznym Pancernikiem,
Erlingiem Skogsrudem, w Hiszpanii, nie opowiedział
jednak wszystkich szczegółów. Nie zdradził, jak bestia
wetknęła opancerzoną rękę w jego kryjówkę i niemal go
stamtąd wyrwała. Nie dowiedzieli się także, że Erling
Skogsrud prawdopodobnie wciąż żyje i jest jednym
z najwierniejszych sług Tengela Złego. Poznają prawdę
później, z czasem, o ile okaże się to konieczne.
Spotkanie przeciągało się, tak wiele mieli sobie do
opowiedzenia, a i tak zdołali przedstawić zaledwie ułamek
historii rodu. Ale Knut i jego rodzina zabrali ze sobą do
domu przepisane na czysto kroniki Ludzi Lodu, by
w spokoju poznać historię rodu z wszystkimi szczegóła-
mi.
Rozstali się w znakomitych humorach, wymieniwszy
adresy i telefony i umówiwszy na kolejne spotkanie
w niedługim czasie. Ellen ledwie zdołała pożegnać się
z Natanielem, zmierzali bowiem każde w swoją stronę,
a osoby, które miały im towarzyszyć, czekały.
Spotkają się jednak już w poniedziałek...
Jeśli ona, Ellen, będzie miała dość odwagi. Chwilami
chciała tego, chwilami nie.
Wiedziała jednak, że w końcu się zdecyduje. Nie mogła
przecież zbyt długo nie widzieć Nataniela.
W całym zamieszaniu nie wyjaśniono szczegółowo
zadania, jakie czeka Nataniela, powoli jednak Ellen
zaczynała się domyślać.
Kiedy siedziała z tyłu w samochodzie za zajętymi
rozmową rodzicami, przeszył ją dreszcz.
Słyszała wszak o wybranym, tym, na którego czekał
przez wieki cały ród Ludzi Lodu. Wszystko wskazywało
na to, że jest nim właśnie Nataniel.
Serce ściskało jej się z lęku o niego. Ciągle jeszcze znała
zaledwie cień tego, o którym wszyscy mówili: Tengela
Złego. Ale i to wystarczyło, by chłód przenikał ją do
szpiku kości na samą myśl o nim i o wrażliwym,
delikatnym Natanielu.
CZĘŚC III
SPRAWIEDLIWI
Wołanie niemych głosów, które wrażliwa Ellen usły-
szała w dzieciństwie, miało swój początek w znanej
historii z dawnych czasów. Dramatyczne zdarzenia roze-
grały się w końcu XVIII wieku w Bjorgo w Valdres.
Ich przebieg, miejsce, a także niektóre okoliczności
zostały nieznacznie zmienione.
ROZDZIAŁ X
Ellen do tey pory kojarzyła swą znajomość z Natanie-
lem z przepiękną pogodą i blaskiem słońca, ale, niestety,
gdy pociąg toczył się ku środkowi jednej z najpiękniej-
szych dolin Norwegii, nad ziemią zawisła ciężka warstwa
chmur, przesłaniając cały widok.
Niech to licho, chciałam przecież pokazać Natanielowi,
jak pięknie jest w Valdres, zdenerwowała się Ellen.
W dodatku zerwał się wiatr, a drobny deszcz siekł
brzozy rosnące wzdłuż torów.
Moje włosy, pomyś1ała nieco spanikowana. Nie lubią
deszczu ani wilgoci, skręcają się wtedy jak same chcą,
burząc staranną fryzurę. Co powie Nataniel?
Uczepiła się myśli o włosach, żeby choć na krótką
chwilę oderwać się od dwóch naprawdę trapiących ją
trosk: spotkania ze strachem z czasów dzieciństwa,
a przede wszystkim od swych uczuć do Nataniela.
Jak zdoła udawać obojętną, tak aby jej nie przejrzał? Nie
potrafił wprawdzie czytać w myślach, ale doskonale
odgadywał nastroje innych ludzi. Z każdym dniem było jej
coraz trudniej, uczucia bowiem mają przykry zwyczaj
rozkwitania podczas rozłąki. To niesprawiedliwe, niespra-
wiedliwe! On wiedział o niej wszystko, a ona o nim - nic.
Ellen gniewnym ruchem zgarnęła tekturowy kube-
czek, papierek od czekolady i okruszki chleba i wrzuciła
wszystko do kosza na śmieci. Chwiejąc się ściągnęła
walizkę z półki nad siedzeniem. Właściwie jej skromny
bagaż zmieściłby się w niedużej torbie podróżnej, ale
w przyzwoitych hotelach łaskawiej patrzono na gości
z eleganckimi walizami, sprawiła sobie więc walizkę za
osiemdziesiąt koron, która próbowała udawać kilkakrot-
nie droższą. Wątpiła jednak, by ktoś z personelu dał się
nabrać, hotelarze umieją odsiewać ziarno od plew.
Jak zwykle podniosła się za wcześnie i jeszcze przez
kilka minut musiała stać przy drzwiach wagonu, przy-
trzymując walizkę, zanim pociąg się zatrzymał.
Ludzie Lodu... Tak wiele o nich myślała przez ostatnie
dni. Wczytywała się w kroniki rodu z szeroko rozwartymi
oczami. Czy to wszystko była prawda, czy też kolejni
potomkowie przez tyle wieków snuli wciąż te same
fantazje?
Ona i jej ojciec z jednakowym zapałem przystąpili do
lektury i musieli tak zaplanować czytanie, by nie wy-
dzierać sobie poszczególnych tomów z rąk. Oboje byli tak
samo zdumieni i tak samo zafascynowani. Matka Ellen
także zaglądała do ksiąg, ale nie traktowała ich z taką
śmiertelną powagą jak mąż i córka.
W miarę lektury rosła sympatia Ellen i jej ojca do
nowych krewnych. Ellen coraz bardziej lubiła Rikarda
Brinka. Widziała młodą Tovę, a miłość i troska, jaką
Rikard i Vinnie otaczali nieszczęśliwą córkę, poruszyła ją
do głębi.
Zrozumiała, że główną cechą wszystkich Ludzi Lodu,
ich znakiem szczególnym, jest głębokie poczucie więzi,
wspólnota wewnątrz rodu i wzajemna miłość. A także
miłość do wszystkich żywych stworzeń, do najsłabszych,
do zwierząt i całej przyrody.
Jakie to niesprawiedliwe, że taki wspaniały ród prze-
śladowało zło!
Ale w którejś z ksiąg przeczytała, że to właśnie wisząca
nad Ludźmi Lodu odwieczna groźba przyczyniła się do
rozkwitu ofiarności i wzajemnego zrozumienia. Z pewno-
ścią Tengel Zły nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.
Jeśli oczywiście w ogóle się w to wszystko uwierzy.
Ellen na razie traktowała historię Ludzi Lodu jak inte-
resującą sagę.
Ale co myśleć o Linde-Lou?
Czyżby był projekcją ogromnej siły myśli Nataniela?
Choć pizecież i Nataniel, i Rikard tak się zdziwili, gdy
się okazało, że ona widziała Linde-Lou. Nie pojmowali,
jak to możliwe, by ujrzała chłopaka, który nie żyje od
sześćdziesięciu lat.
Ellen zadrżała na samo wspomnienie.
Nareszcie poćiąg zatrzymał się z gwałtownym szarp-
nięeiem. Ellen, odzyskawszy równowagę, złapała bagaż
i odetchnęła głęboko. Znów miała się spotkać z Natanie-
lem!
Na stacji zaraz do niej podszedł i wziął walizkę, nie
poświęcając nowemu nabytkowi Ellen ani odrobiny
uwagi. Wyglądał na zadowolonego, takie przynajmniej
Ellen odniosła wrażenie, ale nie śmiała w to wierzyć.
W Lipowej Alei prawie się do niej nie odzywał, choć,
prawdę mówiąc, niewielkie miał na to szanse. W takiej
gromadzie!
Nataniel pod krótkim białym trenczem nosił brązowy
sweter polo i jasne spodnie z zamszu. Ellen ubrana była
w jasnoniebieskie spodnie i kurtkę z mocnego, odpornego
materiału, odpowiednią na taką okazję. Żywiła jednak
nadzieję, że wyjaśnienie całej tajemnicy przebiegnie
w miarę spokojnie.
Nataniel ani słowem nie wspomniał o włosach, które
otaczały teraz twarz dziewczyny niczym karbowana chmura,
zapytał tylko, czy zabrała ze sobą płaszcz od deszczu. Ellen
odpowiedziała lekkim skinieniem głowy. Rozkojarzona,
oczywiście zapomniała o wyjęciu go jeszcze w pociągu.
- Uszy do góry, Ellen - uśmiechnął się Nataniel. - To
nie będzie aż tak niebezpieczne.
Wcale nie o tym myślałam, odpowiedziała w duchu
dziewczyna. Po prostu działa na mnie twój zniewalający
urok, jestem pewna, że stracę całą pewność siebie.
Ellen nie uświadamiała sobie, jak bardzo sama jest
pociągająca. Zwracała na siebie uwagę niebieskimi oczami
i białymi zębami kontrastującymi z opaloną twarzą w ob-
ramowaniu ciemnych kędziorów, chłopięco szerokimi
ramionami i kształtnym biustem, wąską talią i młodzień-
czo rozkołysanymi biodrami. Fakt, że nie była idealną
pięknością, skrywała bijąca od niej ogromna radość życia
i - o ile można sobie pozwolić na uszczypliwość - długie
spodnie. Nogi Ellen były bowiem bardziej proste i mocne
niż elegancko długie.
Dziwiło ją początkowo, że inne dziewczęta nie pożera-
ją Nataniela wzrokiem, zrozumiała jednak, że jego uroda
"ogółowi" musi wydawać się zbyt niecodzienna. Ją samą
pociągał on nieprawdopodobnie, ale nie musiało to
znaczyć, że wszystkie dziewczyny padną przed nim na
kolana. Prawdę mówiąc, była z tego raczej zadowolona.
Nataniel zaprowadził ją do zamówionego wcześniej
pokoju w hotelu i zaprosił na obiad. Ellen z całych sił starała
się jeść ładnie i elegancko i właśnie dlatego, że tak bardzo
chciała wywrzeć dobre wrażenie, zalała się zupą i zasypała stół
okruszkami chleba. Nataniel uśmiechał się do niej pogodnie,
swobodnie prowadząc rozmowę, ale Ellen przez cały czas
czuła się nieswojo. Miała bolesną świadomość, że jej uczucia
zostały rozpoznane, a Nataniel jest tym wyraźnie wzburzony.
Wreszcie odważyła się odezwać:
- Twoja matka jest taka cudowna! Nigdy nie spot-
kałam piękniejszej kobiety.
Rozjaśnił się słysząc te słowa, ale i dlatego, że Ellen
wreszcie w ogóle coś powiedziała.
- To prawda, ale też i w jej żyłach płynie krew, jaką
niewielu wśród Ludzi Lodu może się poszczycić.
- Tak? Nie dotarłam jeszcze tak daleko. Czytam teraz
o przygodach Villemo.
- Naprawdę nie doszłaś dalej?
- A jak myślisz, ile da się przeczytać przez dwa dni,
zwłaszcza gdy ojciec wyrywa z rąk kartki?
Nataniel roześmiał się szczerze.
- No, to jeszcze dużo przed tobą. Myślę, że możesz się
nieźle wystraszyć.
- Przyznaję, że próbowałam zajrzeć do fragmentów,
gdzie pisze się o tobie, ale ich nie znalazłam.
- Na razie nie ma tam o mnie zbyt dużo, bo każdy sam
musi spisać swoją opowieść, ja mam ją jeszcze w brudno-
pisie. Poza tym niewiele dotychczas przeżyłem. Ale moja
matka... i jej matka, Vanja...
Nataniel westchnął, przytłoczony myślami. Ellen wy-
dawało się, że pod nosem mruknął coś o czarnych aniołach
i demonach nocy, ale uznała, że się przesłyszała.
- Matka bardzo cię polubiła - rzekł Nataniel już głośno.
- Powiedziała, żebym kiedyś przywiózł cię do domu...
Och, tak, pomyślała Ellen. Bardzo tego chcę! Nataniel
jednak zaraz brutalnie rozwiał jej nadzieje:
- Ale to oczywiście niemożliwe. Musimy się spieszyć
i jak najprędzej skończyć z tą historią, żeby nasze drogi
mogły się rozejść na dobre.
Czy wolno w taki sposób niszczyć nastrój dnia? Ellen
posmutniała, ale postanowiła wziąć się w garść. Jeśli on
potrafi traktować to tak lekko, to ona nie może być gorsza.
- A jak się miewa Efrem? - spytała nienaturalnie
wesołym głosem. - Twój brat pozbawiony poczucia
humoru, któremu się wydaje, że jest siódmym synem
siódmego syna? To musi być dość trudna kombinacja.
- Rzeczywiście - westchnął Nataniel. - No cóż, Efrem
się stacza. Próbujemy mu pomóc, ale on tylko się złości, że
wtrącamy się w jego życie. On przecież jest największy.
Nietykalny. O, jakie to tragiczne! Kiedy ktoś czczony jest
przez ludzi niczym święty i sam wierzy, że został zesłany
przez Boga, choć wcale tak nie jest, na dłuższą metę staje
się nie do zniesienia. Zwłaszcza gdy jest tak słaby jak
Efrem. Prawi kazania o ogniu piekielnym, a jego ulubione
bóstwa to butelka i on sam, czci je w przybytkach o bardzo
złej sławie. Dobrze, że mój dziadek tego nie dożył, to on
go zachęcał do kaznodziejstwa.
- Czy nie lepiej by było, żeby wszyscy, łącznie z Efremem,
dowiedzieli się, żz to ty jesteś siódmym synem siódmego syna?
- Żebym z kolei ja został świętym? O, nie, dziękuję!
Rozgłosiliby to po całym kraju i obwołali nie wiadomo
kim, a ja nie mam na to czasu! Czeka mnie niczwykle
trudne zadanie i ono jest najważniejsze. Ale jeśli już
skończyłaś, to proponuję, żebyśmy zabrali się do dzieła
jeszcze dziś po południu. Musimy się spieszyć.
Ellen wstała od stołu i mocno otuliła się kurtką, jakby
chciała ochronić się przed czymś niewidzialnym.
To przypominało trochę wizytę u dentysty albo wygła-
szanie mowy przed liczną publicznością. Człowiek chętnie
podejmuje się zadania i myśli sobie: E, tam! jeszcze do tego
daleko. Z początku nie wydaje się to wcale straszne, ale
kiedy nadchodzi wyznaczona pora, zlewają go zimne poty.
Wyznaczona pora nadeszła.
Było pół do piątej, gdy wjechali samochodem na
główną drogę. Ze świstem mijały ich wozy niecierpliwych
turystów, sprawiających wrażenie, że chcą jak najprędzej
zostawić za sobą przepiękną okolicę. Niskie chmury
czyniły dzień jeszcze smumiejszym, Ellen ze strachem
myślała o zmierzchu. Żałowała, że nie zaprotestowała
przeciwko wyruszeniu jeszcze tego samego popołudnia.
Rankiem wszystko wydaje się jaśniejsze i łatwiejsze.
Ale przecież Nataniel pragnął pozbyć się jej jak
najszybciej...
- Jak to wyglądało? - spytał teraz. - Czy ta dolina
znajdowała się daleko od leśnej drogi, na której po raz
pierwszy doświadczyłaś uczucia czegoś strasznego?
- Kawałek - odparła Ellen. - Chyba biegłam całkiem
na oślep. Potem zorientowałam się, że znacznie bliżej były
jakieś domy, ale pędziłam dalej, w dodatku pod górę...
Musiałam być bliska postradania zmysłów.
Zapatrzyła się w nadjeżdżające z przeciwka samochody.
Cudownie było skupić uwagę na czymś tak zwyczaj-
nym jak samochody. To odsuwało złe myśli, przynajmniej
w pewnym stopniu. Ellen siedziała z dłońmi zwiniętymi
w pięści i stopami mocno wciśniętymi w podłogę.
- Odpręż się, Ellen - powiedział Nataniel łagodnie.
- Twoja reakcja wówczas była całkiem naturalna. Znałem
kiedyś osobę, którą w lesie ogarnął paniczny lęk, za-
błądziła i wydawało jej się, że schodzi w dół strumienia,
w dolinę, a tymczasem przez cały czas szła pod górę
i ocknęła się dopiero na bezleśnym szczycie.
- Czy to możliwe?
- Możliwe. W panice traci się rozsądek. I tak właśnie
stało się wtedy. Mogłaś równie dobrze biec przez pola,
łąki i domy, nawet drogi, w ogóle ich nie zauważając.
Ellen kiwała głową w zamyśleniu, pocierając dłońmi
kolana.
- Już dobrze, dobrze, uspokój się - prosił Nataniel.
- Będę przy tobie przez cały czas. To ja przyjmę na siebie
najmocniejszy cios.
- Czy ty wiesz, czego byłam świadkiem? - spytała
zaskoczona.
- Nie, ale brałem udział w podobnych historiach,
ostatnio w pewnym zajeździe...
- No tak - prędko powiedziała Ellen. Wolała do tego
nie wracać. - Czy dużo wyjaśniłeś takich zagadkowych
historii o duchach?
- Nie nazywam tego historiami o duchach - odparł.
- Zawsze mówię, że trafiłem do miejsc, w których zaszły
wstrząsające wydarzenia. Nie, nie było ich tak wiele.
W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto
tajemnica, o której wyjaśnienie mnie proszono, miała
całkiem naturalne wytłumaczenie.
- Sądzisz, że to, co przeżyłam, także da się w ten
sposób wyjaśnić?
Zerknął na nią z ukosa.
- Ponieważ chodzi o ciebie... Nie! Jestem pewien, że
przeżyłaś coś, co wydarzyło się w dawnych czasach.
Pewien jestem również, że nikt inny tego nie wyczuł.
- No a ty?
- Ze mną to zupełnie inna sprawa. Ja prawdopodob-
nie wyczuję to przez skórę.
Dłonie Nataniela pewnie spoczywające na kierownicy
wydawały się takie ciepłe i silne. Jeśli on się nie boi, to
chyba i ona nie musi?
Powodowana nagłym impulsem pogładziła dłonią
czarną błyszczącą skórę tablicy rozdzielczej.
- Dlaczego to zrobiłaś? - uśmiechnął się Nataniel.
Nie mogła wyznać mu prawdy: że jest taka szczęśliwa,
ponieważ siedzi w jego samochodzie, że kocha ten
samochód, ponieważ należy do niego, Nataniela, że
samochód wydaje jej się małym domkiem, w którym oni
dwoje przebywają tak blisko siebie.
- Skóra jest taka gładka - powiedziała tylko.
Szybkie, zdumione spojrzenie Nataniela i uśmieszek
błąkający się na ustach wprawił ją w zmieszanie.
- Tutaj! - zawołała nagle. - Właśnie gdzieś tutaj
weszłam w las. Tyle tu nowych domów, których wtedy
nie było, ale jestem pewna, że to gdzieś w pobliżu.
Samochód miękko zahamował na poboczu.
- Na pewno tutaj? Przecież tu nie ma żadnej drogi.
- Ale chyba możemy się rozejrzeć? Piechotą. Jestem
pewpa, że to było dokładnie tutaj.
Pokręciwszy się w kółko przez dobrych dziesięć minut,
musieli wresżcie przyznać, że "dokładnie tutaj" Ellen jest
nieco na wyrost. Nigdzie nie było widać żadnej drogi, ale
też i trudno zrekonstruować wspomnienie przeżycia
sprzed dwunastu lat.
Wsiedli do samochodu, nie wiedząc, co robić dalej,
kiedy Ellen przyszedł do głowy pomysł, by odszukać
miejsce, w którym po swej dzikiej ucieczce wyszła
wreszcie na główną drogę.
Nataniel przystał na jej propozycję i jechali dalej aż do
momentu, kiedy Ellen - trzeba przyznać trochę niepewnie
- powiedziała "stop". Nerwowym ruchem wytarła spoco-
ne dłonie o spodnie.
Nataniel dostrzegł ten gest.
- Jesteśmy na właściwej drodze - stwierdził spokoj-
nie. - Szosa numer trzydzieści pięć, w stronę Gjovik.
Ellen ani drgnęła, jakby wcale nie miała zamiaru
wysiadać. Ujął ją za rękę.
- No, chodź - powiedział, a Ellen poczuła, jak jego
siła poprzez dłonie spływa w jej ciało.
- Ależ... czy jesteś pewna, że to było właśnie tutaj?
- zdziwił się Nataniel, kiedy wysiedli z samochodu.
- Absolutnie! Tym razem nie mam najmniejszych
wątpliwości.
- Ale... To znaczy, że musiałaś minąć tory kolejowe!
Nic o tym nie mówiłaś.
Ellen zdziwiona rozejrzała się dokoła. Stali teraz dość
wysoko, widok rozciągał się na kilometry. Pod nimi
w dole biegły tory.
- To zupełnie nieprawdopodobne! - zakrzyknęła.
- W ogóle tego nie pamiętam, a przecież musiałam...
musiałam przejść przez stację, Natanielu! I nie widziałam
żadnej stacji, przysięgam!
- Znów ta panika - mruknął Nataniel.
Ellen nie była tego wcale taka pewna. Może kryło się za
tym coś więcej? Ale co - tego nie potrafiła powiedzieć,
przemilczała więc swoje wątpliwości.
Odetchnęła głęboko i powiedziała stanowczo:
- Chodź, wjedziemy na tę ścieżkę. To tutaj wyszłam.
Będziemy musieli przebyć tę drogę "od tyłu", ale nic
innego nie wymyślimy.
Początkowo Ellen kroczyła pewnie, jakby zmierzała ku
określonemu celowi. Potem jednak zaczęła się wahać.
- Zdumiewające - oświadczyła wreszcie.
- Co takiego?
- Musiałam zabłądzić... Ale nie, to na pewno ta droga.
Nie pojmuję...
- Czego nie pojmujesz? - pytał Nataniel cierpliwie.
- Głowę bym dała, że były tutaj małe niskie domki.
Wiem, bo właśnie wtedy doszłam do siebie i przytomnie
spojrzałam na świat. Próbowałam się zorientować, gdzie
jestem... Dlatego wiem tak dokładnie, że tu właśnie
wyszłam. Ale gdzie się podziały te domy? Powinny tu być!
- Może je zburzono?
Ellen podniosła głowę i popatrzyła na czubki drzew.
- A te świerki? Wyrosły takie wielkie przez dwanaście
lat? Niemożliwe! Jeden z domów stał dokładnie w miejs-
cu, gdzie teraz rośnie to drzewo.
- Niewiele wiem o tempie wzrostu świerków, ale ten
olbrzym to na pewno nie młodzieniec. To rzeczywiście
dziwne, Ellen. Pójdziemy jeszcze trochę, może wpad-
niemy na właściwy trop?
- Dobrze. Zejście w dolinę jest kawałek dalej, zaczyna
się...
Urwała. Wyszli z lasu i stali przed wielką łąką, za którę
rozciągała się dolina zamknięra stromymi zboczami. W jednej
chwili szary letni wieczór rozweseliły barwne polne kwiaty.
- Nie - szepnęła Ellen. - Nic nie rozumiem. Tu nie
było żadnej łąki, tylko bagniska i las, a to, co widzisz przed
nami, było kiedyś ugorem.
- Widocznie w ciągu ostatnich dwunastu lat zlik-
widowano go i zasiano łąkę.
- Możliwe, ale popatrz na wioskę! Tam w dole, w tym
lasku na prawo, po raz pierwszy ogarnęło mnie to uczucie
lęku i zmusiło do ucieczki. Czy widzisz to co ja?
Nataniel pokiwał głową zamyślony.
- Wybrałaś całkiem idiotyczną drogę, dlaczego bieg-
łaś aż tu na górę? Musiałaś minąć nie tylko linię kolejową,
ale także szosę numer sześćdziesiąt, nie mówiąc już
o wielu dużych gospodarstwach!
- Ale ja niczego nie zauważyłam, Natanielu, niczego!
Jedynie las, mokradła, pustkowia i tylko kilka małych
szarych chałup, których już nie ma. Co to ma znaczyć?
Nataniel patrzył na nią z powagą. Wyraz jego oczu
zdradzał, że w głowie zaczęło mu świtać straszliwe
podejrzenie.
- To niemożliwe - powiedział do siebie.
- O czym myślisz? - spytała Ellen pobielałymi war-
gami.
- Czy naprawdę mogło tak być? - Nataniel cały czas
głośno myślał. - Prawdą jest, że mnie może się to
przytra6ć. Ale Ellen? Nieprawdopodobne!
- Przestań mnie straszyć!
- Ale przecież ona też pochodzi z Ludzi Lodu... A nie
mam odrobiny wątpliwości, że jest to właśnie to miejsce.
Wiesz, co myślę? - zwrócił się wreszcie do dziewczyny.
- Sądzę, że kierując się w to miejsce po drodze przeszłaś
w całkiem inne czasy. Musiałaś się przenieść w okres,
kiedy to się naprawdę wydarzyło. Cofnęłaś się o sto lat,
może nawet więcej, nie wiem dokładnie. Jeśli mogłaś
zobaczyć Linde-Lou, mogłaś doświadczye niepojętych
przeżyć i tutaj. Te domy, które widziałaś, nie były duże?
- Małe, takie jak najstarsze chaty, które zachowały się
po dziś dzień.
- Nie widziałaś torów kolejowych - mówił zamyślony
- ani budynku stacji, ani żadnych innych domów, ani
szosy. Może dlatego, że tego tu wówczas nie było? To
znaczy było, ale przesłonięte dla twoich oczu. Widziałaś
wszystko tak, jak wyglądało kiedyś.
- Chcę wracać do domu - poprosiła Ellen żałośnie.
Nie słuchał jej, zatopiony we własnych myślach.
- Coś musiało się wydarzyć tu, w tej dolinie. I na drodze
przez las, daleko stąd. Sądzę, że nieszczęśnicy wplątani w tę
historię przywiedli cię tutaj, abyś im pomogła...
Wołanie niemych głosów.
Ellen, wrażliwa Ellen o gorącym sercu. Gnana po-
trzebą niesienia pomocy wszystkim cierpiącym.
Fale wibracji jej dobroci i miłosierdzia docierały aż do
świata duchów.
Spotkali się wzrokiem, te same myśli krążyły im po
głowie. Gdyby tylko Nataniel wyciągnął rękę i w geście
pociechy pogładził ją po policzku, momentalnie, bez
wahania, rzuciłaby mu się w ramiona.
Nie zrobił tego jednak. Był silniejszy niż ona, pod
każdym względem.
Ellen zapatrzyła się w dolinę, z której wyszła jako dziecko.
Miejsce budziło grozę. Wysokie, strome, niedostępne zbocza,
zbudowane z poszarpanych skał i obluzowanych kamieni.
- Teraz nie słyszę żadnego wołania - powiedziała ze
zdziwieniem.
- Ja także o tym myślałem. I ja nic nie słyszę, niczego
też nie wyczuwam. Żadnego strachu, żadnej atmosfery
zła. Tylko spokojne wyczekiwanie, jak gdyby ktoś czegoś
się spodziewał...
Tak, i Ellen tak to odbierała. Potajemne czekanie.
Nataniel podniósł głowę.
- No, znów zaczyna padać, a ja zostawiłem płaszcze od
deszczu w samochodzie. Poczekaj tutaj, zaraz je przyniosę.
Ellen skinęła głową. Przed nią rozciągała się prześlicz-
na łąka, zejście do doliny było oddalone o jakieś pięć-
dziesiąt metrów. Nie wyczuwała, aby groziło jej jakieś
niebezpieczeństwo.
Nataniel zniknął w lesie dzielącym ich od szosy. Ellen
zadarła głowę, wystawiła twarz na pieszczotę lekkich,
miękkich kropli deszczu.
Ogarnęła ją osobliwa słabość...
Może lepiej nie patrzcć tak w górę.
Nagle zmarszczyła brwi. Gwałtownie opuściła głowę.
Zaparło jej dech w piersiach.
- Natanielu! - spróbowała zawołać, ale spomiędzy
warg wydobył jej się zaledwie żałosny pisk.
Zakończyło się potajemne oczekiwanie. Ellen zro-
zumiała, że to obecność Nataniela powstrzymywała do-
tychczas owo straszne, które miało się stać. Teraz, kiedy
Nataniel odszedł, Ellen, którą duchy prosiły kiedyś
o pomoc, została sama na ich terytorium.
Wokół niej zaczęły wyrastać kłujące krzaki, tak że
musiała usunąć się na bok. Łąka zniknęła, na jej miejscu
rosły teraz spragnione słońca świerki, z bagniska tu
i ówdzie wyzierały olbrzymie głazy.
Drzewa i ktzewy popychały ją naprzód, coraz bardziej
przesłaniając drogę, którą odszedł Nataniel. Ellen mogła
posuwać się tylko w głąb doliny. Opierała się, ale
przesuwały ją do przodu, wyrastały za jej plecami i popę-
dzały, aż wreszcie znalazła się w dolinie. Rozdzierającym
krzykiem przywoływała Nataniela.
Z oddali, jakby z innego świata, dobiegło ją jego
zrozpaczone wołanie:
- Ellen!
Więcej już go nie słyszała. Była sama w odległym,
dawno minionym czasie.
A wokół niej rozbrzmiewały tylko potworne, dzikie,
pełne skargi okrzyki duchów.
ROZDZIAŁ XI
Gdy Ellen zrozumiała, że nie może powrócić do
Nataniela i do teraźniejszości, straciła nad sobą panowa-
nie. Uciekała w dół, coraz dalej w głąb doliny, jedyną
drogą, jaka się przed nią otwierała. Krzyk nie opuszczał jej
ani na moment, biegł razem z nią po skałach.
Nie chcę wyrządzić wam krzywdy, myślała zroz-
paczona. Jestem tu po to, żeby wam pomóc! Dlaczego
zagradzacie dostęp Natanielowi? To on wam pomoże.
Czego żądacie ode mnie, czego chcecie?
Odpowiedział jej żałosny jęk, a zaraz po nim rozległ się
drwiący śmiech.
I nagle Ellen się zorientowała, co to jest. To nie ludzie
ją ścigali, lecz sama dolina, na wskroś przesycona ich
zbrodniami, to zbocza skalne, ziemia i drzewa nasiąkły
złem, jakie kiedyś się tu panoszyło.
To dolina nie chciała wpuścić Nataniela, dolina,
która sama stała się tak zła, że natychmiast skorzystała
z okazji i pochwyciła w swe szpony ofiarę: słabą,
bezbronną, wrażliwą dziewczynę. Nie btąkały się tu
niczyje duchy, istniało jedynie wspomnienie popełnionej
zbrodni. Nareszcie dolina mogła dać ujście złu, jakie
zaczerpnęła od Człowieka, tej korony stworzenia, które
nauczyło się krzesać ogień, myśleć logicznie, prowadzić
samochód i maszyny w lesie, niszczyć naturę tak, jak
tylko Człowiek miał do tego prawo z uwagi na swą
potęgę.
Ellen biegła naprzód, potykała się, padała, znów
wstawała i gnała dalej. Słyszała żałosną skargę udręczone-
go mężczyzny i wycie drugiego od strony skał, okrutne,
bezwzględne niczym charkot rozwścieczonego psa. Nie
rozpoznawała jednak głosu kobiety, choć wiedziała, że
powinna tam być. Dlaczego powinna, o tym Ellen nie
miała pojęcia, po prostu to wiedziała.
Biegła w kierunku przeciwnym niż przed dwunastu
laty, ale to najwyraźniej nie miało żadnego znaczenia.
Głosy nie odstępowały jej ani na krok.
Znalazła się już przy krańcu doliny i wtedy usłyszała
coś, co jeszcze bardziej ją przeraziło.
Odgłos kroków kogoś, kto biegł w ślad za nią!
Z jękiem rozpaczy Ellen rzuciła się w przód, w połys-
kujące wodą bagnisko. Poczuła, że grunt usuwa jej się
spod nóg, słyszała chlupot wody pod własnymi stopami,
zaczęla się zapadać, zapadać...
Jakiś głos zawołał:
- Ellen! Ellen! Wróć do mnie!
Walczyła na oślep, bo ktoś mocno ją trzymał,
postanowiła uwolnić się za wszelką cenę. I nagle
w jednej chwili wokół niej pojaśniało, zorientowała się,
że istotą, przed którą tak zaciekle się broniła, jest
Nataniel.
Zawołała z gniewem:
- Nie musiałeś wcale straszyć mnie do szaleństwa,
biegnąc za mną...
- Ellen... - powiedział błagalnie.
Spostrzegła wtedy, że nie leży wcale w błotnistej
wodzie, nad którą pochylają się ponure gałęzie świerków.
Znajdowała się na łące dokładnie w tym samym miejscu,
w którym stała, kiedy odszedł Nataniel. Teraz próbował
przemówić jej do rozsądku.
- Ellen, uspokój się, nic się nie stało, nie ma żad-
nego niebezpieczeństwa, musiał cię dręczyć jakiś kosz-
mar.
Ellen z trudem chwytała oddech. Powoli odzyskiwała
równowagę.
- Koszmar? Nie mogłam chyba ot, tak sobie, po
prostu zasnąć?
Leciutki uśmiech zaigrał na ustach Nataniela.
- Nie spałaś, zemdlałaś. Byłaś nieprzytomna, kiedy cię
znalazłem. Zobaczylem, jak wystawiłaś twarz na deszcz
i zaraz po tym osunęłeś się na ziemię. Z początku leżałaś
całkiem nieruchomo, ale kiedy zaczęłaś się budzić, wyraź-
ne się stało, że przeżywasz coś strasznego.
- Bo tak rzeczywiście było. - Ellen cała drżąc opowie-
działa mu o swoim śnie. - Ale, Natanielu, nie mogę tego
zrozumieć. Naprawdę nie mam zwyczaju mdleć.
Nataniel spoważniał.
- Od momentu kiedy spotkaliśmy się na stacji, byłaś
napięta jak struna. Chaciaż być może sama nie zdawałaś
sobie z tego sprawy, śmiertelnie bałaś się tej chwili.
A potem popatrzyłaś w niebo. Więcej nie trzeba, aby
człowiekowi tak zdenerwowanemu zakręciło się w głowie.
- Jak długo byłam nieprzytomna?
- Krócej niż ci się wydaje. Może ze dwie minuty, nie
wiem.
Ellen roześmiała się z goryczą.
- To były bardzo długie minuty.
- Może pozbyłaś się choć trnchę tego napięcia? Przy-
widziało ci się dokładnie to, co obawiałaś się zobaczyć,
prawda?
- Tak. I muszę ci powiedzieć, że teraz, kiedy wiem, że
to był tylko sen, czuję ulgę tak wielką, że wszystko wydaje
mi się możliwe do zniesienia. Zejdźmy w dół!
- Świetnie, Ellenł Niedługo najgorsze będzie już za
nami.
Pomógł jej otrzepać ubranie zabrudzone od leżenia
w mokrej trawie i założył jej płaszcz od deszczu. Nataniel
nie wypowiedział głośno tego, co pomyślał: sen Elien był
straszliwie realistyczny. Naprawdę pokazał jej wejście do
doliny takie, jak wygtądało dawno temu, dokładnie nie
wiadomo kiedy. I że głosy, które usłyszała... to były te
same głosy, które prześladowały ją poprzednio, a nie tylko
ich wspomnienie. To były prawdziwe głosy osób uczest-
niczących w dramacie, który musiał się kiedyś rozegrać
w tej okolicy.
Nataniel wcale tego nie zgadywał. On to wiedział, miał
tę swoją szczególną pewność, objawiającą się myślą lub
wazją z krainy cieni.
Trzymając się za ręce ostrożnie weszli do doliny zła.
- Jak tu cicho - szepnęła Ellen spoglądając na skały.
- Nikt nie woła.
- Tak, twoja misja już się skończyła. Oni cię wezwali,
a ty wróciłaś. Czekają na twoją pomoc. Znają cię. Wiedzą,
że jesteś gotowa oddać wszystko, aby pomóc innym. Ufają
ci.
- Tak, czuje się wyraźne wyczekiwanie. Ale czy
to naprawdę jacyś "oni"? Czy to nie sama dolina?
Natura?
Nataniel przystanął i nasłuchiwał. Wyglądał przy tym
tak tajemniczo i zniewalająco, że Ellen musiała odwrócić
głowę.
Długo stali bez ruchu w ciasnym, porośniętym mchem
przejściu pomiędzy wielkimi blokami skalnymi. Podłoże
było tu bardzo zdradliwe, pod mchem kryły się jamy
i kamienie. Po obu stronach na stromych zboczach
zamykających dolinę rosły na wpół umarłe, urodzone
w ciemności świerki. Najniższe gałęzie były zupełnie
martwe, żyły jedynie wierzchołki.
Nataniel milczał tak długo, że Ellen zaczęła się niepo-
koić. Wreszcie powiedział z wahaniem:
- Tak, to na pewno sama dolina. Tak jak mówisz: zło
wżarło się tu na stałe.
Ruszyli. Nataniel był rad, że Ellen nie wyczuła tego
samego, co on: że nie są sami w dolinie. Ktoś szedł za nimi,
cicho, wyczekująco.
Ellen miała rację, to miejsce było naprawdę złe.
Popełniono tu okrutną zbrodnię, wprost trudno uwie-
rzyć, że człowiek może być Zdolny do czegoś takiego. Ale
z wrażenia szaleńczej pogoni, prześladowania, którego
Ellen doświadczyła w dzieciństwie, nic teraz nie zostało.
Kiedy o tym pomyślał, Ellen ubrała to w słowa:
- Czy czujesz ten cichy smutek? Krople deszczu
skapujące z gałęzi świerków, welony mgły snujące się
w powietrzu, wszystko czeka, pogrążone w żałości. To
takie piękne, zapada głęboko w duszę.
- To prawda. Nietrudno będzie oczyścić to miejsce.
Dolina dojrzała już do przyjęcia pomocy. Dość wycier-
piała z powodu swego zła.
Całkiem nieoczekiwanie stanęli przy krańcu doliny,
drogę zagrodziło im bagniste jezioro. Nataniel zesztyw-
niał, chłonąc wrażenia każdym nerwem.
- Co się stało? - spytała Ellen.
- Nic - mruknął. - Idź brzegiem, pójdziemy dalej.
Pozwolił, by poszła przodem, sam odwrócił się i spo-
jrzał na dolinę, a potem na uroczysko rozctągające się
u jego stóp.
- Wrócę tu - szepnął. - Bez dziewczyny...
Ellen czekała na niego.
- Łatwo poszło - powiedziała zadowolona. - Tym
razem nic się nie stało.
Uśmiech Nataniela zmienił się w sztuczny grymas.
- Nie. Nic. Jak uważasz, zajrzymy od razu w to drugie
mieysce?
- Skoro już zaczęliśmy...
W głosie Ellen nie wyczuwało się już napięcia. Nic
złego nie mogło się stać, kiedy był z nią Nataniel. Odegnał
mroczne cienie.
Szli dalej w milczeniu. Minęli już tory kolejowe i kilka
gospodarstw, w których nie było żywego ducha, bo
wszyscy pewnie przenieśli się do letnich zagród. Potem
przecięli szosę numer sześćdziesiąt, i wkrótce weszli na
leśną dróżkę, na której Ellen dwanaście lat temu po raz
pierarszy ogarnął potworny strach.
- Natanielu - powiedziała Ellen z wahaniem. - Mo-
że po prostu uważasz mnie za histeryczkę? Udało nam
się bez trudu przejść przez dolinę, w dodatku zemdla-
łam...
Nataniel znalazł się w kłopocie. Nie chciał teraz, kiedy
odzyskała spokój, znowu jej straszyć. Pragnął jednak
rozwiać wątpliwości dziewczyny. Otoczył dłońmi jej
zabawną twarzyczkę.
- Kochana Ellen - Powiedział łagodnie. - Wcale
nie wątpię w twoje słowa. Wiem, że niczego nie
wymyśliłaś.
To musiało na razie wystarczyć. Nie powiedział nic
więcej pomimo pytającego spojrzenia Ellen.
Ale jej to nie wystarczyło.
- Skąd o tym wiesz?
Nie mógł jej opowiedzieć o swoich wizjach. Na
szczęście przypomniał sobie coś, co mogło mu pomóc
wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.
- Zanim przyjechałaś, próbowałem badać tę sprawę na
własną rękę, dzwoniłem tu i tam. Nie umiałem określić
dokładnie miejsca wydarzeń, ale teraz wiem, że to, co
usłyszałem wspomniane ledwie półsłówkami, jest prawdą.
Jutro spotkam się z pewnym człowiekiem, który udzieli
mi dalszych wyjaśnień.
- Chcesz powiedzieć, że mimo wszystko istnieje jakaś
znana historia o duchach związana z tym miejscem?
- Nie, nie, to nie jest żadna historia o duchach. O ile
dobrze zrozumiałem, nigdy tu nie straszyło. Wiadomo
natomiast, co się naptawdę wydarzyło.
- Co to było takiego?
- Mówiłem ci już, że nie znam szczegółów, bo osoba,
z którą rozmawiałem, niezbyt dobrze pamiętała tę historię,
wiedziała jedynie, że popelniono tu straszliwą zbrodnię. Ten
człowiek przyraczał różne opowieści zasłyszane w promieniu
wielu kilometrów, bo nie potrafiłem podać nazwy tego
miejsca. Dopiero teraz zacząłcm się domyślać, które z tych
wszystkich smutnych wydarzeń rozegrało się tu w przeszłoś-
ci. Młodsze pokolenie, do którego on należy, niewiele o tym
wie, a starsi niechętnie mówią o takich sprawach. Uważają,
że należy o nich zapomnieć. W każdym razie człowiek,
z którym rozmawiałem, podał mi adres kogoś, kto zna tę
historię na tyle, na ile da się ją zrekonstruować. Jeśli
chcielibyśmy mieć ją na piśmie, musielibyśmy pojechać do
Archiwum Państwowego w Hamar, wykopać stare księgi
parafialne i protokoły sądowe, a na to nie mamy teraz czasu.
Musimy zadowolić się ludowymi przekazami.
Dość długo już wędrowali ledwie widoczną leśną
drożyną, gdy nagle jakby obezwładniła ich cisza, kroki
spowolniały, a na twarzy Nataniela pojawił się wyraz
napięcia - wyraz, który Ellen tak dobrze znała i którego
tak się bała. Miała ochotę poprosić, by wziął ją za rękę, ale
zabrakło jej odwagi. Zamiast tego podeszła tak blisko, że
prawie deptała mu po piętach. W tej chwili dałaby
wszystko, byle tylko znaleźć się w bezpiecznym samocho-
dzie.
Atmosfera odmieniła się w jednej chwili.
Byli już głęboko w lesie, Nataniel wydał jej się nagle
taki obcy. Coś zajęło jego zmysły, coś tak przeraźliwie
silnego, że zapomniał o całym świecie. Ulga, jaką Ellen
czuła przez moment, zmieniła się w nadpełzający zdradzie-
cko lęk.
Wśród wierzchołków drzew wzdychał wiatr, świer-
ki i brzozy przechylały się niczym żałobnice. W głębi
lasu światło kończącego się dnia przeobrażało się
w mrok.
Ellen wstrzymała oddech, nie śmiała nawet drgnąć.
Z wolna napływało potworne wrażenie czegoś trud-
nego do zdefiniowania. Bezradności, samotności, roz-
paczy, ale przede wszystkim zła. Ohydnego, okrutnego
zła, które zdawało się żyć w powietrzu, nadciągając
z wielu stron równocześnie, od wielu istot, tak gęstego,
jakby gromadziło się tu przez wiele lat, ba, przez wieki!
W tym momencie Ellen ogromnie była rada, że należy
do Ludzi Lodu i ma przy sobie jednego z najsilniejszych
jego przedstawicieli. Uważała, że cała ta sprawa jeszcze
bardziej zbliżyła ich ze sobą, sprawiła, iż odczuli łączące
ich pokrewieństwo, pomimo iż było ono dość dalekie.
Usłyszała urywany oddech Nataniela.
- Coś ty za miejsce znalazła? - powiedział cicho, jakby
z przyganą. - Ze wszystkich ludzi na ziemi oczywiście ty
musiałaś tutaj trafić.
- Co... co to takiego?
- Nie wiem jeszcze - mruknął. - Ale potrafię odgad-
nąć. Wyczuwam bliskość sprawiedliwych, tych strasznych
sprawiedliwych, których wszędzie można spotkać!
Ellen nie rozumiała, o co mu chodzi, a pytać nie
śmiała. Czuła tylko, że pod wpływem samego miejsca
robi się jej słabo, tak jak zresztą było i poprzednim
razem.
Żałowała, że odważyła się powtórnie tutaj przybyć.
Gdyby tylko mogła tak jak dwanaście lat temu wziąć nogi
za pas i uciec stąd jak najdalej!
Ale teraz Nataniel mocno ściskał ją za rękę, jakby
wyczuwał jej nieodpartą chęć ucieczki.
Szli coraz wolniej, noga za nogą. Wilgotny mech kłębił
się pod poskręcanymi świerkami. Zobaczyła, że jakiś stary
płot poddał się i runął na ziemię, poszarzały ze starości,
porośnięty mchem. Pamiętała ten płot. Wtedy jeszcze stał,
ale już zacżynał chylić się ku ziemi.
Stopy miękko zapadały się w trawę na drodze.
Ellen otarła krople deszczu z twarzy. Dłonie na-
brzmiały jej od wilgotnego zimna. Ciężar uciskający
duszę, ten, który czuła i wtedy, stawał się coraz przykrzej-
szy, trudniejszy do zniesienia. Przypominał głęboką,
trawiącą duszę i ciało depresję.
- Teraz wrażenia jakiejś pojedynczej istoty nabierają
ostrości - szepnął Nataniel. - Wyczuwasz je?
Ellen zesztywniał kark, ledwie zdołała skinąć głową
w odpowiedzi.
- To właśnie czułam poprzednio. Nie wiedziałam nic
o tych, którzy się tu gromadnie pojawili.
- Ich wyczuwasz dlatego, że ja jestem z tobą, wrażenia
płyną przeze mnie. Ale ta istota szukała pomocy u ciebie.
Miałaś rację, Ellen. To kobieta.
- Ale w jaki sposób możemy...
Nagle Nataniel jęknął głośno i przyciągnął Ellen do
siebie. Przycisnął ją mocno, ukrył jej twarz na swej piersi.
- Nie patrz w tamtą stronę! - zawołał. - Na miłość
boską, nie patrz tam!
ROZDZIAŁ XII
Wyszli na niedużą polanę w lesie. Za plecami mieli
resztki fundamentów dawno już nie istniejącej zagrody.
- Ach, mój Boże - szepnął Nataniel.
- Niczego nie widziałam - poskarżyła się Ellen żałoś-
nie. - Czy to te domy...?
- Nie, nie widziałaś płotu?
- Tego wywróconego? Co w nim takiego dziwnego?
Puścił ją niechętnie. Ellen odwróciła się z lękiem.
- Nie. Niczego nie widzę - wyznała zaskoczona.
Nataniel milczał. Na jego twarzy malowało się niedo-
wierzanie pomieszane z obrzydzeniem. Wciąż wpatrywał
się w coś, co dla niej pozostawało niewidzialne.
- Ale wyczuwam - powiedziała Ellen szczękając
zębami. - Ktoś na mnie patrzy. Wyczuwam otaczającą
mnie nienawiść, drwinę i pogardę, wyczuwam żarliwe
błaganie o pomoc, a przede wszystkim czuję, że moje nogi
nie chcą tu zostać ani chwili dłużej.
Już zamierzała odejść, lecz Nataniel mocno ją przy-
trzymał.
- Nie wpadaj znów w panikę - zażądał surowo. - To ci
w niczym nie pomoże, przeciwnie. Oczywiście możesz
uciec jak poprzednio, ale wtedy pozostaniesz na tym
samym etapie. Nie uwolnisz się od przykrych przeżyć
z dzieciństwa, a ci, któtzy szukali twojej pomocy, nie
otrzymają jej. Nie wyczuwam błagania o pomoc tak
mocno jak ty, bo to twoja domena, ale rozumiem je, mój
Boże, jak dobrze je rozumiem!
- To ta kobieta tak się we mnie wpatruje, prawda?
Nataniel gwałtownie zadrżał.
- Tak, ona błagała cię o miłosierdzie.
- To zło - jęknęła Ellen. - To straszliwe zło! Skąd ono
się bierze? Sama staję się zła, Natanielu, ono we mnie
wstępuje, ściąga mnie w przepaść. Co my zrobimy?
Las rozbrzmiewał niezwykłą, smutną muzyką wiatru.
Ellen trzęsła się z zimna, ze strachu i z potwornego
napięcia.
Nataniel wciąż z niedowierzaniem patrzył przed siebie.
- To najbardziej fantastyczna wizja, jaką kiedykol-
wiek miałem - powiedział wolno. - Najwyraźniejsza
i najbardziej intensywna. Widocznie sprawia to twoja
obecność. Jest nas teraz dwoje, uzupełniamy śię na-
wzajem. - Zawahał się, popatrzył na Ellen badawczo.
- Jak oceniasz swoją siłę?
- Psychiczną? Obawiam się, że nie jest zbyt wielka.
- Szkoda. Najlepiej by było, gdyby... także i dlatego,
że to ciebie ona przywołuje. Ale nie! Wracaj do samo-
chodu, możesz iść szosą, spróbuję sam sobie z tym
poradzić.
Ellen popatrzyła na jego bladą, zdradzającą napięcie
twarz i podjęła decyzję.
- Nie, Natanielu. Już tyle razy sobie pomagaliśmy.
Jeśli potrzebujesz teraz mojego wsparcia, nie zawiodę cię.
I ja także muszę za wszelką cenę przekroczyć ten próg,
sam to powiedziałeś. Nie mogę zatrzymać się w pół drogi.
Powiedz mi, co widzisz! Zniosę to, przynajmniej mam
taką nadzieję.
Spróbował się uśmiechnąć, ale bez powodzenia.
- Jeśli mamy pomóc i tobie, i tej kobiecie pozbyć się
duchowej udręki, musisz być naprawdę bardzo dzielna.
Ellen spojrzala mu prosto w oczy, na wpół nieprzytom-
na ze strachu.
- Starczy mi odwagi - oświadczyła.
Twarz mu złagodniała.
Kochana Ellen - rzekł czule. - Spotkanie ciebie było
najwspanialszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła.
Ale zaraz wyraz jego twarzy się zmienił, rysy stały się
ostre, niemal okrutne.
- A więc zobaczysz. Ujrzysz wszystko moimi oczami.
A potem zdecydujesz, czy naprawdę chcesz pomóc.
Postąpił o krok do przodu, przykucnął i zaczął szukać
czegoś na ziemi.
- Spróbujemy psychometrii, to powinno wzmocnić
wrażenia.
Ellen zobaczyła, że wziął do ręki kawałek drewna,
dotknął go parokrotnie i odrzucił. Wreszcie gdzieś głębo-
ko w mchu znalazł to, czego szukał. Wrócił do niej
i położył jej na dłoni kawałeczek niezwykle kruchego
drewna, być może cząstkę jakiejś żerdzi, ale na pewno nie
z rozwalonego płotu. Ten kawałek drewna był o wiele,
wiele starszy, Ellen bała się, że rozsypie się jej między
palcami.
- Przyłóż go do piersi i staraj się w niego wczuć.
Zapomnij o wszystkim, co cię otacza.
Nataniel odwrócił Ellen. Sam stanął za nią i przycisnął
się mocno do jej pleców. Jego ramiona przytrzymywały ją
mocno jak imadło, a ręce objęły jej dłonie zamknięte na
spróchniałym kawałku drewna.
- Zobacz to, co ja widzę - przemówił obcym, mono-
tonnym głosem, który brzmiał jakby wypowiadał zaklęcie.
Gdyby Nataniela nie było przy niej i gdyby nie trzymał
jej tak mocno, Ellen na pewno straciłaby przytomność.
On jednak dał jej tyle poczucia bezpieczeństwa, ile było
w jego mocy, a ona zdecydowała się wszystko wytrzymać.
Intensywnie, jak jej polecił, wpatrywała się w otwartą
przestrzeń.
- Widzisz te dwie nieduże sosny? Spójrz między nie.
Zapomnij o wszystkim, tylko patrz! Sądzę, że możesz
przejąć moje zdolności, nie wiemy też, jak zareagujesz na
psychometrię. Może się uda.
Ellen patrzyła i patrzyła, aż wreszcie pejzaż zaczął
wirować jej przed oczami, ale nadal widziała tylko dwie
sosny, a między nimi ciężką od deszczu, przechylającą się
na wietrze trawę.
- Niczego nie widzę - rzekła ze skargą w głosie.
- Rozluźnij się, jesteś zanadto spięta.
Ellen próbowała w ogóle o niczym nie myśleć, utkwiła
wzrok w dali. Nic się nie wydarzyło. Czas upływał.
Zapomniała wreszcie o strachu, rozzłościła się na siebie, że
nic jej nie wychodzi. Rozumiała, że złość w tej chwili
w niczym nie pomoże, zaczęła oddychać wolniej, by ją
stłumić. Za wszelką cenę chciała okazać się godna Nata-
niela, nie zawieść go.
Wydawało się jednak, że jest za słaba. Przycisnął ją
mocniej do siebie, z jego dłoni spływały w nią strumienie
potężnej siły.
Ogarnęło ją głębokie rozczarowanie, że nie sprosta
jego oczekiwaniom.
Aż nagle...
Zachłysnęła się powietrzem, Nataniel natychmiast
wzmógł czujność.
- Natanielu! Niczego nie widzę, ale słyszę. I wy-
czuwam! Mam wewnętrzne wizje, o ile mnie rozumiesz.
- Świetnie, Ellen! Poza tym możesz się tylko cieszyć,
że nie widzisz konkretnych obrazów, są naprawdę strasz-
ne. Powiedz mi, co słyszysz?
- Coś stuka i szeleści tuż obok nas. Przed nami. Czy to
się zgadza?
- Jak najbardziej. Co więccj?
- Nie podoba mi się ten dźwięk - poskarżyła się jak
dziecko. - Ten kawałek drewna... To drewno, które
trzymam w rękach, nie chcę go!
Palce Ellen z całych sił walczyły, by pozbyć się
drewienka, ale uścisk dłoni Natanicla był silniejszy.
Ellen wiedziała, że to spróchniałe drewno przekazu-
je jej wrażenia, dźwięki pochodzącc z punktu odleg-
łego od nich zaledwie o kilka metrów. Drewno paliło
jej dłonie, nie mogła tego znicść, ale Nataniel nie miał
litości.
- Nie chcę tego! - jęknęła Ellen głośno.
- Musisz! Musisz się dowiedzieć, dlaczego ta kobieta
błaga o twoją pomoc.
Ona jest zła, pomyślała Ellen. Ona jest zła, zła, wcale
nie chcę jej pomóc.
- I zło także może cierpieć - szepnął jej Nataniel
prosto do ucha.
- To prawda - mruknęła Ellen. - Ona rzeczywiście
bardzo cierpi. Ale nie wiem, dlaczego.
- Powiedziałaś, że masz wewnętrzne wizje. Zamknij
więc oczy i wtedy patrz, a wizje staną się wyraźniejsze.
Ellen usłuchała.
- Tak - szepnęła po chwili. - Teraz coś pojmuję.
Ludzie... wielu ludzi... ale nie widzę tej kobiety. Wiem, że
jest tuż przy nas, ale jej nie widzę.
- Tak jest dobrze - cicho powiedział Nataniel. - To ja
staram się to uniemożliwić. Chcę, żebyś zobaczyła spra-
wiedliwyeh.
- Tak naprawdę niczego nie widzę, jedynie przeży-
wam. Trudno to wytłumaczyć.
- Ja i tak rozumiem - odpowiedział Nataniel. - Po-
wiedz, co przeżywasz.
Ellen starała się pozbierać myśli i ubrać je w słowa, ale
okazało się to niezwykle trudne. Trzęsła się ze strachu,
a jednocześnie chciała pokazać Natanielowi, że jest trzeź-
wo myślącą dziewczyną. Chociaż on i tak z pewnością ją
przejrzał.
- To takie niezwykłe - zająknęła się. - Mam... takie
dziwne wrażenie długiego czasu. Wiele lat. Nie wiele lat
temu, lecz wiele lat jednocześnie.
- Bo tak jest. Mów dalej.
- Tu... stał kiedyś dom. Fundamenty, te, które...
I droga... Droga jest ważna. Jest tutaj cały czas, ale
wygląda na dużą i rozjeżdżoną. Nie taka jak teraz. Wielu
ludzi... Ciągną tutaj nieprzerwanym strumieniem. Za-
trzymują się. Śmieją albo wzdrygają, albo szybko ucieka-
ją. Dzieci... dzieci się boją, wyczuwam ich strach. Przebie-
gają z zamkniętymi oczami, takie wystraszone. Nawet
konie zaprzężone do wozów stają dęba. Pożółkłe jesienne
liście... Chłód zimy... Wicher... lodowaty... posępne wy-
cie... tak blisko... Żar słońca, zawieje, wiosny...
Ellen mówiła sennym głosem, jakby w transie.
- Domy zapadają się w ziemię. Kamienie... rzucają
kamieniami, Natanielu! Dlaczego to robią? Słyszę modlit-
wy odmawiane z obrzydzeniem i lękiem. Echo drwin
roznosi się po lesie. Tak, to sprawiedliwi! Przychodzą
tutaj, przeświadczeni, że sami są bez grzechu. Natanielu!
- Ellen zaczęła krzyczeć. Nie mogła złapać oddechu.
- Teraz... teraz już rozumiem! Rozumiem, Natanielu!
Zbliża się jakiś mężczyzna, zdejmuje to. Och, dzięki ci!
Dzięki, że wśród nas znalazł się choć jeden miłosierny!
Uścisk wokół jej dłoni zelżał. Kawałek drewna upadł
na ziemtę.
Wizje ustąpiły. Ellen znów stała w lesie tylko z Nata-
nielem.
Odwróciła się do niego i wpadła rnu w ramiona,
usiłując stłumić płacz.
- Pomóż jej, Natanielu! Pomóż jej, ty, który to
potrafisz, błagam cię!
- Najpierw musimy się dowiedzieć, co ona zrobiła
- powiedział cicho. - A jeśli się nie mylę, to właśnie to
przeżyłaś w tamtej dolinie. O twoją pomoc prosiły dwie
osoby, pamiętaj o tym.
- Wiem już, dlaczego kobieta nie mogła pójść za mną
do doliny - powiedziała Ellen udręczona, jakby cała wina
kobiety spadła na nią. - Wiem, dlaczego nie mogła opuścić
tego miejsca.
- Tak - powiedział Nataniel.
- Ale w jaki sposób pomagasz zbłąkanym duszom
odzyskać spokój? - spytała bezradnie. - Nie modlisz się
o nie ani nie odmawiasz zaklęć. Wspomniałeś, że bardzo
cię to męczy. Co wobec tego robisz?
- To odbiera mi całą siłę, Ellen - powiedział głosem
zdradzającym cierpienie. - Ale nie mam innego wyjścia.
Wiesz, każdy człowiek ma w sobie pokłady dobroci,
życzliwości i miłosierdzia. Mają je wszyscy, i ty także. Te
zapasy ciągle się odnawiają, im więcej się z nich czerpie,
tym więcej ich przybywa. Sama do tego doszłaś, wspomi-
nałaś mi kiedyś. Ja oddaję dotkniętym złem miejscom
i duszom całą swoją dobroć, cały spokój i poczucie
bezpieczeństwa, przekazuję je nieszczęśliwym, którzy
nadal żyją poprzez swą rozpacz. Nic więcej poza tym nie
robię. Odpędzam złe myśli i uczucia, które ciążą nad takim
miejscem, dławię je swoimi myślami o dobroci i życzliwo-
ści.
- Rozumiem.
- Dlatego nie chciałem spotykać się z tobą później
w zajeździe, wiedziałem bowiem, że będę całkiem pus-
ty, wypalony. Potrzebowałem czasu, by dojść do sie-
bie.
Ellen z oczu nieprzerwanie spływały łzy, ale teraz
płakała nad Natanielem. Pogłaskała go po policzku
w geście pociechy i podziękowania. Chłopak przygarnął ją
do siebie i wtulił twarz w jej włosy. Przez chwilę stali
nieruchomo - dwie niezwykłe istoty w świecie zwyczaj-
nych ludzi.
Wreszcie Nataniel powiedział:
- Najpierw skoncentruję się na samym miejscu, nie na
kobiecie, postaram się odegnać zło sprawiedliwych. Czy
uważasz, że możesz sama wrócić do samochodu?
- Nie, chcę zostać przy tobie. Już się nie boję i... ale
może będę ci przeszkadzać?
- Nie, na pewno nie - odparł powoli. - Myślałem
o tobie, to może być...
Ellen przerwała mu:
- Może... może potrzebny ci ktoś, kto czuje podobnie
jak ty i nie będzie się niczemu dziwił?
Poważna twarz Nataniela rozjaśniła się.
- Dobrze wiesz, że tego potrzebuję. Usiądź więc pod
tymi świerkami i dotrzymaj mi towarzystwa! Bardzo ci
będę za to wdzięczny, złagodzisz moje poczucie osamot-
nienia. Ale musisz być całkiem cicho, żeby nie wytrącić
mnie z koncentracji.
- Oczywiście. Czy myślisz, że mogę ci pomóc?
Uśmiechnął się.
- Głuptasku! Przecież ty jesteś jedną z tych, którym ja
mam udzielić pomocy!
Ellen siedziała zapatrzona w odwróconego do niej
plecami Nataniela. W lesie zapadł półmrok, deszcz nie-
przerwanie lał się z nieba, ale widziała go wyraźnie,
szerokie ramiona, długie, szczupłe nogi. Stał całkiem
nieruchomo, zwrócony twarzą ku polanie, w stanie
głębokiej koncentracji.
Ellen miała nadzieję, że gorące fale, które wzbierały
w jej ciele, nie dotrą do niego i nie zakłócą mu skupienia.
Starała się o niczym nie myśleć, ale w końcu musiała się
odwrócić - bliskość Nataniela stała się zbyt namacalna,
porażała ją jego męskość i siła. Przypomniała sobie, jak
bardzo blisko stał, kiedy zmuszał ją, by spojrzała jego
oczami. Raz zdołał wówczas odczytać jej myśli: kiedy
w duchu powiedziała, że nie chce pomagać tej złej
kobiecie. Nie mógł jej słyszeć, a przecież odrzekł, że zło
również może cierpieć...
Co prawda zbliżyli się wtedy tak bardzo do siebie
- i psychicznie, i fizycznie, może więc nie było w tym nic
dziwnego, że bez trudu czytał w jej myślach.
Ellen była przekonana, że Nataniel doskonale wie, jak
się mają sprawy z jej uczuciami, jest tylko na tyle
delikatny, by o tym nie wspominać. Wie, że między nimi
nigdy nie może do niczego dojść, najlepiej więc stłumić
wszystkie nadzieje i nie dostarczać im żadnej pożywki.
Ach, jakie to mądre, jakie rozważne z jego strony!
Ellen jednak gotowa była oddać wszystko za najdrobniej-
szy znak, że jest dla niego kimś więcej niż tylko przyjacie-
lem.
Kiedy tak siedziała rozmyślając, wcale nie zauważyła
upływu czasu, choć należało już zacząć liczyć go w godzi-
nach. Mogła tkwić tu przez całą noc, byle tylko pozwolono
jej być w pobliżu Nataniela. Próbowała sobie wmawiać, że
jest dla niego duchowym wsparciem, bo przecież już sam
fakt, że nie okazuje zniecierpliwienia, musi coś znaczyć.
Stopniowo Ellen zaczęła zdawać sobie sprawę, że
atmosfera w lesie się zmienia. Już od dobrej chwili
przestała odczuwać strach i obecność dławiącego zła.
Gdzieś w niej zapłonęło jasne światełko i wolno, lecz
nieprzerwanie rozprzestrzeniało się po całym ciele. Na-
pływał spokój i cicha radość. Chłodne powiettze letniej
nocy nabrało przejrzystości, ogrzało się.
I wreszcie przeszyło ją uczucie wdzięczności.
- Natanielu - powiedziała cicho. - To już minęło.
Głęboko odetchnął z ulgą. Ellen wstała i podeszła
bliżej. Nataniel ledwie trzymał się na nogach, miał
zamknięte oczy, pot spływał mu z czoła. Odruchowo go
objęła, by go podtrzymać. Ocknął się, jakby wypadł
z transu.
- Usiądź - szepnęła tkliwie.
Były to zbędne słowa, bo chłopak osunął się na ziemię.
Siedział, otoczywszy kolana ramionami, i Ellen zdała
sobie sprawę, że jeszcze przez jakiś czas nie będzie w stanie
się ruszyć. Teraz w niczym jej to nie przeszkadzało.
Przestała się już bać tego miejsca. Sprawiedliwi zostali
wymazani ze wspomnień okolicy, pozostał tylko czło-
wiek, który przekazał im swoją dobroć.
Ellen usiadła przy Natanielu i nie odzywała się ani
słowem. Była przemoczona do suchej nitki, istnieją
bowiem granice wytrzymałości każdego płaszcza przeciw-
deszczowego. Wiedziała, że twarz posiniała jej z zimna,
a włosy sterczą, że wygląda jak strach na wróble, ale to się
nie liczyło. Ważny był tylko Nataniel.
Zapadła głęboka, ciemna noc, kiedy wreszcie podniósł
głowę i spojrzał na nią oczami pełnymi udręki, z których
jednocześnie płynęło ciepło. Ellen bardzo się ucieszyła, że
znów widzi jego twarz. Wiedziona impulsem wsunęła mu
rękę pod ramię i szepnęła:
- Dziękuję, Natanielu, bardzo, bardzo dziękuję!
Uśmiechnął się.
- To ja powinienem dziękować - powiedział. - Nigdy
jeszcze nie przyszło mi przekazywać swojej siły innym
z taką łatwością jak teraz. I tak szybko dojść do siebie.
- Dlaczego? - zdziwiła się Ellen.
- Dlatego, że przez cały czas wspomagało mnie
mocne, dobre uczucie płynące od ciebie, moja kochana.
- Oj - zawstydziła się i odwróciła głowę. - Prze-
praszam.
- Naprawdę nie ma za co przepraszać - zaprotestował
gwałtownie.
Ellen, zgnębiona, umierała ze wstydu. Teraz jednak,
kiedy już jasne się stało, że on wie, mogła o tym rozmawiać.
- Taki pojedynczy sygnał - zaczęła cienkim głosem.
- Taki niepewny...
Poczuła, jak Nataniel delikatnym ruchem odwraca jej
twarz ku sobie. Popatrzyła w te niezwykłe oczy, mroczne,
choć jednocześnie połyskujące złotym blaskiem, i to, co
w nich wyczytała, rozpaliło gorączkę w jej ciele. Dłoń
Nataniela zamknęła się wokół jej dłoni i popłynęły z niej
uczucia po dwakroć silniejsze, cieplejsze, bardziej inten-
sywne niż jej samej.
Ellen ze wzruszenia zabrakło tchu. Położyła sobie jego
rękę na ramieniu i otarła o nią policzkiem, potem ukryła
w niej twarz, aby Nataniel nie mógł dojrzeć wyrazu jej
oczu.
- Zgadzam się z tym, co napisałaś w liście, Ellen
- powiedział cicho. - Gdybyśmy nie wiedzieli, co nas
czeka...
Ellen nareszcie odważyła się spojrzeć mu w oczy.
- Czy to naprawdę aż tak wielka groźba?
- Tak - odparł zrezygnowany. - Niestety. Moje
przewidywania, czy jak to nazwać, nigdy mnie jeszeze nie
zawiodły. Musimy się rozstać, Ellen, to dla nas jedyny
ratunek. Nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności...
- Co właściwie wiesz?
Znów otoczył ramionami kolana, nie chciał na nią patrzeć.
- Zobaczyłem, że cię obejmuję i... i... pocałowałem
cię, Ellen, między nami panowało cudowne, pełne zro-
zumienie. Wiedziałem, że to pierwszy raz, nigdy wcześniej
się to nie stało. A potem nadszedł ogromny strach.
Przeszył mnie palący ból, a powietrze wokół nas wypeł-
niło się głębokim, wibrującym tonem zwiastującym
śmierć. A ty... Ty zniknęłaś. W miejscu, gdzie jeszeze
przed chwilą stałaś, była pustka.
Ellen nie potrafiła odgadnąć, które z nich umrze
i dlaczego. Zresztą jakie to ma znaczenie? Jeśli jedno
z nich odejdzie, co się wówczas stanie z drugim? Jakie
życie ich czeka?
Ale na myśl, że Nataniel od momentu, kiedy spotkali
się po raz pierwszy, wiedział, że ich przyjaźń przerodzi się
w miłość i że kiedyś ją pocałuje, zakręciło jej się w głowie.
Westehnęła w uniesieniu.
- Smutne jest także to, że oboje jesteśmy z Ludzi Lodu
- ciągnął Nataniel. - A Ludzie Lodu mają ogromną
potrzebę przebywania razem. Powinniśmy się spotykać
także jako członkowie rodu, Ellen. A i tego nam nie
wolno. Och, los jest taki bezlitosny, taki niesprawiedliwy!
- Czy nie moglibyśmy... - zaczęła nieśmiało.
- O co ci chodzi?
- Jeśli niebezpieczeństwo kryje się w... w pocałunku...
- Z trudem przyszło jej wymówić to słowo, tak by nie
zdradzić najskrytszych pragnień. - Czy mimo wszystko
nie moglibyśmy się spotykać? Bez...
- Tak ci się wydaje? - spytał Nataniel z goryczą. - Już
i tak za daleko się posunęliśmy. Czy ciebie na to stać?
Spojrzała na jego usta, na oczy, głębokie, lśniące
złotym blaskiem studnie, na mocne dłonie, na mięśnie
grające pod ubraniem, i odwróciła twarz.
- Nie - odparła cicho. - A już na pewno niedługo.
- Mnie też nie. Prawdą jest, że ja... chodź, idziemy
- zakończył nagle, wstając.
Ale kiedy szli przez ciemny las, wziął ją za rękę, a Ellen
lekkim krokiem wędrowała u jego boku.
Nataniel popatrzył na nią z czułym uśmiechem.
- Lepiej się teraz czujesz?
- O wiele lepiej, pod każdym względem. Powiedziałeś
niedawno, że zło także może cierpieć. Ja bym to trochę
odwróciła i powiedziała, że i smutek może mieć swoją
radość.
- Owszem, kiedy jest się we dwoje. Powinienem
pomyśleć o tym wcześniej. Wiedziałem, że dzielisz moje
uczucia, ale ty nie znałaś prawdy o moich. Wybacz mi,
Ellen.
- Nie ma czego wybaczać - oświadczyła Ellen wielko-
dusznie. - Och, Natanielu, ale przemokłam! Zmarzłam,
jestem głodna i zmęczona, ale taka szczęśliwa!
Nataniel nie miał serca przypominać jej, że ich zadanie
zostało wykonane zaledwie w połowie. A ponieważ już
wcześniej miał do czynienia ze wstrząsającymi zbrodniami,
wiedział, że mogą ich jeszcze czekać straszne przeżycia.
Dotarli do szosy.
- Ellen, wróć teraz do samochodu! Co prawda musisz
iść okrężną drogą, ale życzę sobie, żebyś wróciła.
- Ale dlaczego? Co ty zamierzasz?
Zacisnął zęby.
- Ja... obiecałem wrócić nad jezioro. Do doliny.
Oczyścić ją ze zbrodni, którą tam popełniono. Muszę to
zrobić bez twojego udziału.
- Dlaczego?
- Dlatego, że dla ciebie przeżycie może okazać się zbyt
silne
- Dlaczego?
- Czy nie znasz już innych słów, Ellen? Sama powie-
działaś, że jesteś zmęczona. Nie wytrzymasz tego.
- Ale ty wytrzymasz? Czy ty wiesz, jak wyglądasz? Czy
wiesz, że w oczach płonie ci zmęczenie, a ręce drżą, twarz
masz bledszą niż upiór, którego masz wyzwolić. Jeśli
obojgu nam nogi odmówią posłuszeństwa, to chyba
możemy się gdzieś tu zdrzemnąć? Co mi na to odpowiesz?
- Myślałem przede wszystkim o stanie twoich nerwów
- uśmiechnął się Nataniel.
- Mam netwy ze stali, lodu i kamienia - zapewniła
Ellen zdecydowanie. - Dokładnie tak jak dom pana
Bigby.
Uśmiechnął się na wspomnienie. Wyglądał na bardzo
zmęczonego, wycieńczonego tak, że Ellen zaczęła się bać
nie na żarty.
- Potrzebujesz mnie - zadecydowała.
W końcu Nataniel się poddał.
- Może masz rację. No to chodź, najdroższy przyjacie-
lu. Razem na pewno nam się uda! Albo wspólnie
zginiemy!
Kiedy jednak doszli do doliny, Nataniela spotkała
największa w życiu niespodzianka. Spodziewał się ciężkiej
walki, gotów był odesłać Ellen do samochodu i pozostać
na placu boju samotnie, a tymczasem przy bagnisku nad
jeziorem panowała cisza i spokój. To był szok.
Nie pozostał nawet ślad po dwóch cieniach, które ich
nie odstępowały, kiedy szli przez nieprzyjazną dolinę.
Były wówczas zbyt niewyraźne, by mógł przewidzieć ich
poczynania, ale przy moczarach ogarnął go straszliwy
niepokój i wiedział, że oto znaleźli się w miejscu, gdzie
przed laty popełniono nieludzką zbrodnię.
Teraz jednak nic tam nie było. Nic!
- Natanielu - powiedziała Ellen ze zdumieniem. - To
odeszło!
A więc i ona to wyczuła! Mówiła jednak tylko
o wrażeniach, nie miała wizji.
- Sądzisz, że moje dwa przeżycia były ze sobą związane?
- Oczywiście - odparł Nataniel. - Nierozerwalnie.
Nie podejrzewałem jednak, żc zdołam jednocześnie oczyś-
cić ze zła oba miejsca.
- Chyba odczułeś ulgę?
- I to jaką! - wyznał. - Możemy od razu wracać do
sarnochodu. Nie ehcę, żebyś się przeziębiła, poza tym robi
się naprawdę późno!
Jeśli jestem chociaż w połowie tak zmęczona jak
Nataniel, to znaczy, że on jest naprawdę wykończony.
I rzeczywiście na to wyglądało. Ellen zrozumiała, jak
wiele sił musiał poświęcić na koncentraeję. Kiedy tak pięli
się pod górę, widziała, jak słabnie z każdą chwilą.
Obserwowała go z lękiem, ale próbowała się uśmiechać,
by dodać mu otuchy. Tak rozpaczliwie go kochała. Każdą
linię zmęczonej twarzy, każde ścięgno ramion, wciąż nie
podstrzyżone włosy, a przede wszystkim siłę ducha,
niezwykłą odwagę i dobroć.
Dopiero teraz spostrzegła, że noc zaczyna ustępować
świtowi. Ciężkie ciemne chmury wisiały nad ziemią,
pierwsze promienie słońca ledwie zdołały się przez nie
rzebić.
- Czy naprawdę spędziliśmy tu całą noc? - spytała
zdumiona.
- Rzeczywiście! Nic dziwnego, że jesteśmy wykoń-
czeni.
Ellen wiedziała, że najdłużej trwało oczyszczanie złe-
go miejsca. Wszystko jednak, co ich spotkało, było
przeżyciem tak niezwykłym, że nie zauważyli upływu
czasu.
Kiedy dotarli do wysokich świerków, na których
miejscu, zdaniem Ellen, znajdowały się kiedyś chaty,
ujrzeli przed sobą człowieka, prawdziwego żywego czło-
wieka niosącego wiązkę żerdzi. Na ich widok gwałtownie
się zatrzymał.
- Uf, aleście mnie wystraszyli - roześmiał się. - Cie-
kaw byłem, co to za ludzie idą z Doliny Jęków.
Dolina Jęków, pomyślała Ellen wstrząśnięta. Poczuła
na sobie wzrok Nataniela.
- Sądziłeś, że jesteśmy upiorami? - spytał Nataniel.
Wiedział, że mieszkańcy tych okolic zwracają się do
wszystkich wyłącznie na ty.
- Nigdy nie słyszałem, żeby tu straszyło - odparł
mężczyzna. - Ale w takim miejscu wszystko może się
zdarzyć.
- Wcześnie wstajesz.
- Najlepsza pora do pracy.
- To prawda.
Mężczyzna nie był wścibski. Nie spytał, co tu robią
o tak wczesnej porze, przemoczeni do suchej nitki. To
dobrze, bo co by odpowiedzieli?
Ellen rozejrzała się dokoła.
- Powiedz mi, czy kiedyś w tym miejscu stała jakaś
zagroda?
Wyczuła napięcie ogamiające Nataniela.
Mężezyzna, skory do pogawędki, przysiadł na kamie-
niu. Poszli za jego przykładem.
- Nie jesteście stąd, jak rozumiem? To dziwne, że
wiedzieliście... Rzeczywiście, była tu kiedyś zagroda, ale
to już dawno temu, bardzo, bardzo dawno...
Wyciągnął fajkę i postukał nią o obcas. Światło zaczęła
się zmieniać, wstawał nowy dzień. Nataniel trochę mart-
wił się o Ellen, która kichała raz za razem, ale nie mógł
przepuścić takiej okazji.
- Słyszałem gdzieś, że z tym miejscem wiąże się jaka!
straszna historia? - zagaił Nataniel ostrożnie.
Na mężczyźnie zła sława okolicy zdawała się nie wywierać
żadnego wrażenia. Z zadowoleniem wdychał fajkowy dym,
przez ramię zerknął na dolinę. Cybuchem wskazał wioskę.
- Tam w dole przy Piaskach Męki... Tej zagrody już
nie ma, stała głęboko w lesie po drugiej stronie szosy...
Tam skończyła ta Berit.
- Tak miała na imię? - spytał Nataniel. - Czy ona była
stąd, z tej zagrody?
- Nie, nie stąd.
Ellen siedziała skupiona. Czy poznają teraz całą praw-
dę?
- No cóż, pamiętajcie, że istnieje zawsze kilka wersji
takich historii. Ja sam znam parę opowieści o losach Berit
Thon i jej żałosnym końcu. Ludzie wiele gadają. Sam
jednak najbardziej wierzę w tę, która, jak powiadają,
odnosi się do końca osiemnastego wieku. Podobno było
to przedostatnie ścięcie na terenie Oppland, ale w to nie
wierzę. Po niej taki los spotkał jeszcze wiele innych.
Ellen poczuła, że zaczyna ściskać ją w gardle. Zerkała
na Nataniela w nadziei, że wkrótce stąd odejdą, ale na
próżno. Pozostawało jej jedynie dzielnie wytrwać do
końca.
- Widzicie, jej głowa wbita na żerdź przy płocie tkwiła
tak przez wiele, wiele lat. Ku przestrodze, jak to się
pięknie nazywa, choć ja raczej nazwałbym to żądzą
sensacji.
Ten kawałek drewna, pomyślała Ellen, czując, że
ogarnia ją słabość. To właśnie trzymałam w ręku! Kawa-
łek żerdzi! Nigdy ci tego nie wybaczę, Natanielu!
Mężczyzna ciągnął:
- Wielu tutejszych ludzi miało w rodzinie babkę albo
pradziadka, którzy widzieli głowę o słynnych długich
czarnych włosach. Ja sam spotkałem takich, którzy
twierdzili, że ją pamiętają, ale oni w czasach mego
dzieciństwa byli starcami i widzieli ją, kiedy sami byli
dziećmi. Musiało więc to być dawno temu. Wszyscy
jednak mówili o strachu, jaki ich ogarniał w tym miejscu.
Dzieci bały się tamtędy chodzić, bo włosy szeleściły na
wietrze, a zimą, kiedy pokrywał je lód, stukały o żerdź.
Wiodła wówczas tamtędy droga na zachód, są jeszcze po
niej ślady... Z czasem tutejszą zagrodę i całą dolinę
nazwano Doliną Jęków.
Ostatnia informacja nie związana była bezpośrednio
z poprzednimi, jednak uważali, że kawałek po kawałku
układa się w całość.
- Opowiedz, co się tam wydarzyło, bardzo nas to
interesuje - poprosił Nataniel.
Stara historia zapewne nie bawiła wieśniaka, bo skrzy-
wił się z niechęcią, ale zaczął mówić:
- Opowiem wam tę wersję, w którą najbardziej
wierzę, ale to długa opowieść.
- My mamy czas, więc opowiadaj, jeśli tobie to nie
przeszkadza - powiedział Nataniel, a Ellen pokiwała
głową.
- No, to było tak: Przybyli tu dwaj szwedzcy robot-
nicy. Zamieszkali w zagrodzie zwanej Północne Thon,
szukali w górach żelaza.
Znaleźli złoże w bagnach w pobliżu Północnego
Thon i zostali tam na całe lato. Potem jeden z nich
odjechał. Drugi Szwed został, bo miał jakieś nieczyste
sprawki z żoną gospodarza, Berit. Podobno była to
piękna kobieta i nie bardzo obyczajna, w każdym razie
zakochała się na zabój w tym Szwedzie. Ludzie już
wtedy wzięli ich na języki. Znacie tę ludową piosenkę
"Widzę cię za oknem"?
- Oczywiście - odpowiedzieli jednogłośnie.
- Ona jest właśnie stąd! To Berit Thon śpiewała ją
wieczorami, kołysząc dzieci do snu. Śpiewała ją kochan-
kowi, a jeśli pamiętacie tekst, to na pewno rozumiecie,
dlaczego.
Ellen zaczęła cichutko nucić:
"Widzę cię za oknem
najdroższy mój,
poznaję twój cień,
nie możesz wejść.
Nie wywiesiłam dzisiaj znaku,
ten chłopak to szaleniec,
nie słyszy, że ojciec jest w domu
najdroższy mój".
- I tak dalej przez kilka zwrotek - powiedziała Ellen.
- Tak, to na pewno było ostrzeżenie dla kochanka.
- Oczywiście. A kiedy męża nie było w domu, kochanek
przychodził. Nadeszła jesień, mąż poszedł kosić trawę,
a Szwed odwiedził Berit. Kobiecie udało się go namówić,
żeby zabił męża. Przystał na to, poszedł na łąkę, strzelił, mąż
upadł na kosę i umarł. Łąkę nazwano później Polaną Śmierci.
Nie wiem, jak się im udało ukryć zbrodnię, ale
mężczyznę pochowano bez przeszkód. Pewnie ludzie
przypuszczali, że nadział się na kosę, nie zauważyli rany od
kuli, zresztą nie wiem, jak było.
Kochankom jednak po morderstwie nie układało się
najlepiej. Po śmierci męża zaczęło im brakować pieniędzy,
kradli więc i łupili w wiosce. Szweda nękały wyrzuty
sumienia, coraz czgściej wybuchały między nimi kłótnie.
Wreszcie zapowiedział, że doniesie na Berit za nakłanianie
do wielkiej kradzieży.
Wiecie, jak to jest, kiedy ktoś raz już zabił, za drugim
razem ma mniejsze opory. Berit przestała ufać swemu
kochankowi. Niektórzy mówią, że się nawet pobrali.
Kiedy więc wybrał się w góry wytapiać żelazo, szpiegowa-
ła go. Było to późną wiosną, Szwed wieczorem ułożył się
do snu pod świerkiem. Berit zakradła się, roztopiła cynę,
którą zabrała ze sobą, i wlała mu ją do ucha...
Ellen jęknęła głośno i odwróciła się. Czuła, że ogarniają
ją mdłości.
- Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo cierpiał ten
biedaczysko. A co ona zrobiła? Nie miała czasu czekać, aż
umrze, więc ciągnęła go za włosy przez wszystkie te
wzgórza, podobno całe trzy kilometry, a on wył z bólu.
Targała go przez dolinę aż do jeziora...
Ellen i Nataniel pokiwali głową. Dziewczyna zauważy-
ła, że Nataniel straszliwie pobladł, opowieść wieśniaka i na
nim wywarła wrażenie.
- Nad jeziorem Berit utopiła Szweda w bagnie.
Dobrze ukryła ciało.
Tej nocy jednak dwaj ludzie z zachodu podróżowali
drogą i słyszeli rozdzierający krzyk biedaka. To było
akurat tutaj, przy Dolinie Jęków. Przerazili się, rzecz
jasna, i kiedy następnego dnia dotarli do ludzi, opowie-
dzieli o swych nocnych przeżyciach. W wiosce nie od razu
uwierzono podróżnym, przypuszczano raczej, że słyszeli
lisa. Ale kilku mężczyzn wyprawiło się do doliny, by
sprawdzić, co to było. Na miejscu zauważyli ślady czegoś
ciężkiego ciągniętego po trawie. Ślady urywały się przy
moczarach. I znaleźli martwego Szweda. Biedaczysko
wreszcie skonał.
Ellen odetchnęła głęboko. Nie mogła opanować drże-
nia.
- Taka jest jedna z wersji - powiedział wieśniak,
- Istnieje również inna, która wydaje się prawdopodo-
bna. Początek się nie zmienia, piosenka "Widzę cię za
oknem", niewierność i tak dalej. A potem kochan-
kowie postanowili zgładzić męża i kiedy spał, wlali mu
do ucha roztopioną cynę. I to jego właśnie ciągnęli
przez całą dolinę, nazywaną od tej pory Doliną Jęków,
bo tak strasznie krzyczał, zanim skonał. Utopili go
w bagnisku, ale krzyki umierającego usłyszeli ludzie
i zwloki odnaleziono. Ponieważ w jego uchu odkryto
cynę, stało się jasne, że popełniono zbrodnię. Ale ko-
chanek uciekł i nigdy go nie odnaleziono. Podobno
utonął w Begna.
Ellen spojrzała na Nataniela. Chciała się zorientować,
którą z wersji uważał za prawdziwą, lecz jego twarz
pozostawała niepnenikniona. Zrozumiała jedynie, że cała
ta historia bardzo go poruszyła.
- Berit pojmano - mówił dalej wieśniak. - Została
skazana na śmierć i ścięta, a jej głowę wbito na długi pal
przy drodze. Tak kiedyś robiono, aby odstraszye innych
przed popełnianiem podobnych zbrodni.
Głowę Berit wbitą na żerdź umieszczono na Piaskach,
które później pnemianowano na Piaski Męki. Jej długie
czarne włosy powiewały na wietne. Szczególne wrażenie
robiły nocą, bo szeleściły jakby poszeptując.
Głowa tkwiła tam przez długi, długi czas. Wreszcie
jednak, kiedy z dumnej urody Berit nie pozostało już nic,
spadła na ziemię. Pewien starzec, który mieszkał w po-
bliżu, zlitował się nad nią i zakopał przy drodze. Okazało
się jednak, że bez względu na to, jak głęboko kopał,
czaszka zawsze wyłaniała się spod ziemi i straszyła swym
widokiem tych, którzy obok niej przechodzili. Jakby
chciała coś powiedzieć.
- Tak - potwierdziła cicho Ellen. - Bo tak właśnie
było.
- Nie znalazła spokoju - stwierdził mężczyzna.
- Owszem - odparł Nataniel. - Już go znalazła.
Ona, jej mąż i kochanek. Wokół niej jest już spokoj-
nie.
Mężczyzna dość niepewnie kiwnął głową, nie bardzo
wiedział, jak ma przyjąć tą informację.
- Mój przyjaciel zna się na podobnych sprawach
- wyjaśniła Ellen.
- Aha, rozumiem.
W lesie zapadła cisza. U ich stóp rozglągała się wioska,
a po drugiej stronie doliny wznosiło się potężne czarno-
zielone zbocze wzgórza. Na dnie zagłębienia wody rzeki
Begny lśniły jak zakrzepła cyna. Ellen odwróciła głowę.
Mężczyzna wstał, a Nataniel podziękował mu za
rozmowę. Ellen milczała. Szok wywołany opowieścią
o potwornej zbrodni, która okazała się znacznie okrutniej-
sza, niż się spodziewała, powrót do zdarzeń, które już
dawno powinny zostać zapomniane - to już było dla niej
za wiele. Czuła się niemal fizycznie chora.
- Miłość nie zawsze była piękna - filozoficznie
podsumował wieśniak.
- To prawda - przyznał Nataniel. - Ma różne oblicza.
- Zgładzenie Berit musiało być ohydne, zwłaszcza gdy
pomyśli się o ludziach, którzy się temu przyglądali.
- Wyobrażam sobie - Nataniel pokiwał głową.
- Znów ci sprawiedliwi.
Mężczyzna zerknął na niego z ukosa.
- No właśnie! Dziwne, jak wielu dobrych obywateli
pojawia się przy takich okazyach. Tacy cnotliwi, brzydzą-
cy się złem, a potem zabierają ze sobą pamiątki...
Ellen zostawiła ich samych.
Nataniel dogonił ją i razem poszli w górę ku szosie do
Gjovik.
- Już nie muszę odwiedzać tamtego człowieka - po-
wiedział Nataniel. - To dobrze, on się mnie nie spadziewa.
Ellen pokiwała głową.
- Widzę, że źle się czujesz, Ellen - szepnął Nataniel.
- Ale powiedz mi, umiesz prowadzić samochód?
- Mam w każdym razie prawo jazdy.
- Świetnie, bo chyba muszę cię prosić, żebyś zawiozła
nas do domu.
Dostrzegła drganie w kącikach jego ust i niemożiiwe
do opanowania drżenie całego ciała.
- Rozumiem - powiedziała ciepło. - Jeśli masz dość
odwagi, by wsiąść ze mną do samochodu, chętnie po-
prowadzę. Uważam, że to drobiazg w porównaniu z tym,
co przeżyliśmy dziś w nocy.
- Całkowicie się z tobą zgadzam - odrzekł Nataniel.
ROZDZIAŁ XIII
Ellen nie dało się nazwać doświadczonym kierowcą.
Jej prawo jazdy było bardzo świeże i niemal nie wyko-
rzystywane. Prowadziła jednak samochód w dół ku
Fagemes, ciesząc się z każdego kilometra, jaki pozo-
stawiali za sobą.
Nataniel nie mógł służyć jej żadną pomocą. Siedział
obok zasłoniwszy twarz dłońmi - nie z powodu strachu
przed jazdą samochodem z Ellen w roli kierowcy, lecz po
prostu starał się dojść do siebie po przebytych trudach.
Dopiero gdy samochód stał w miejscu przez dobrą
chwilę, odjął ręce od twarzy i zorientował się, że Ellen ma
kłopoty na skrzyżowaniu z ruchliwą drogą z Gol.
- Teraz możesz już jechać - powiedział z udawanym
spokojem, słychać jednak było wyraźnie, z jakim wysił-
kiem mówi.
- Już dawno mogłam jechać - mruknęła Ellen. - Ale
nie mogę sobie poradzić z biegami w twoim samochodzie.
O, już, nareszcie. Dzięki Bogu, jedziemy.
Raczej skaczemy, pomyślał Nataniel, ale nic nie powie-
dział. Nie chciał odbierać dziewczynie tej odrobiny
spokoju, jaka jeszcze jej została.
Po dłuższej chwili Ellen oświadczyła gniewnie:
- Zdaję sobie sprawę, że to była wyjątkowo bestialska
zbrodnia, nie da się jej niczym wytłumaczyć. A mimo to na
myśl o sprawiedliwych czuję obrzydzenie.
- Masz rację - przyznał Nataniel. - Ona wiedziała, że
popełnia przestępstwo, a wszyscy inni uważali się za
nieskalanych grzechem i triumfowali nad skazaną. Nigdy
nie mogłem znieść ludzi, którzy są tacy bezkrytyczni
wobec siebie.
Ellen, świadoma trudów jego życia i częstych kontak-
tów z ludzką miłością, impulsywnie wzięła go za rękę.
- Na miłość boską, trzymaj kierownicę! - krzyknął
Nataniel.
Ellen znów skupiła się na drodze, kiedy jednak
wyjechali na prosty, spokojny odcinek, powiedziała zamy-
ślona:
- Natanielu... Przypuszczam, że wiele wiesz o przy-
szłości. Czy wiesz także, co się z nami stanre, to znaczy ze
światem i ludzkością? Jak to się dalej potoczy?
Odpowiedź Nataniela padła nadspodziewanie szybko:
- Nie zadawaj mi nigdy podobnych pytań! Nigdy!
I tak nie odpowiem na nie.
Ellen zrobiło się głupio.
- Przepraszam - szepnęła. Odwróciła się i spojrzała na
jezioro: - O, tam leci orzeł! Przysięgam!
- Patrz, jak jedziesz! - zawołał Nataniel.
- Nie mogę przecież patrzeć jak jadę, kiedy się
odwracamn, ty głuptasie! - parsknęła Ellen.
Na moment zapadła cisza, po czym oboje wybuchnęli
gromkim śmiechem.
- Chyba jednak następnym razem sam zdecyduję się
prowadzić - stwierdził rozweselony Nataniel.
- O ile w ogóle będzie jeszcze jakiś następny raz
- cicho powiedziała Ellen.
W hotelu Nataniel od razu kazał Ellen położyć się
do łóżka i posłał jej do pokoju tacę ze śniadaniem,
szklaneczkę wina i napomnienie, by starannie wysuszyła
ubranie i dobrze się wyspała. Sam jednak się nie poka-
zał.
Ellen usnęła, nareszcie uwolniona od strachu z dzieciń-
stwa, snując beznadziejne mrzonki związane z Natanie-
lem.
Cała znajomość z nim była dla niej niezwykłą przygodą.
I nie chodzi tylko o ogromne emocje, znaczenie miały
także drobniejsze sprawy, jak na przykład wypady na
międzynarodowe lotniska, obiady w hotelach w kraju
i zagranicą, wszystko to, o czym Ellen dotychczas
zaledwie czytała. Życie hotelowe okazało się przy okazji
nieszczególnie zabawne - luksus był tylko powierzchow-
ny, przy wnikliwszym spojrzeniu blakł. Łóżka, w których
przedtem spało już wiele osób, zadrapania na meblach,
jedzenie raczej drogie niż smaezne... Ponieważ jednak
przeżywała to wszystko ze swym ubóstwianym Natanie-
lem, cała oprawa nabierała nieodparcie pociągającego,
romantycznego kolorytu.
Zbudził się nowy dzień, wybiła godzina rozstania.
Ellen, gotowa do podróży, stała w swoim pokoju i wy-
glądała przez okno. W gardle i w nosie pojawiło się
charakterystyczne pieczenie, nieomylnie zwiastujące prze-
ziębienie. Ale co tu się dziwić, po takiej nocy!
Deszcz ustał, w powietrzu, choć było lato, ciągnęło
chłodem, jak okiem sięgnąć nigdzie ani śladu słońca, tylko
wysokie, jasnoszare niebo nad zamarłym krajobrazem.
Nataniel stał dalej, w głębi pokoju.
- Nie będę do ciebie pisać - oznajmił.
Ellen poczuła, jak serce ściska jej się z żalu.
- Tak pewnie będzie najlepiej - odpowiedziała cicho.
- Należy zerwać wszelkie kontakty. Mam nadzieję, że
wkrótce znajdziesz chłopaka, który...
- Och, przestań - obruszyła się Ellen. - Natanielu...
Czy wiesz, kiedy owo straszne ma nas spotkać?
Odwróciła się w jego stronę. Dopiero teraz zobaczyła,
jaką udręką i dla niego była ta chwila pożegnania.
- Nie, tego nie wiem - westchnął. - Kiedy... kiedy
spotkaliśmy się pierwszy raz, wiedziałem, że to nie stanie
się natychmiast. Ale od tamtej pory upłynęło już sporo
czasu.
- Czy masz wrażenie, że to może stać się już teraz?
Zastanowił się, zmarszczył czoło.
- Nie, takiego wrażenia nie mam. A dlaczego pytasz?
Ellen wyjąkała zażenowana:
- Mówiłeś, że... że to nastąpi kiedy... kiedy pierwszy
raz mnie pocałujesz?
Nareszcie zrozumiał, do czego zmierza Ellen.
- A ja nie mam poczucia zagrażającego nam niebez-
pieczeństwa! Ellen! Chcesz powiedzieć, że moglibyśmy
odwrócić zły los poprzez... Wiesz, ta myśl mnie zafas-
cynowała.
Ellen uśmiechnęła się, dumna z pomysłu.
- To całkiem bezpieezny hotelowy pokój - mówił
Nataniel. - I ja wiem, wiem, że nic nam tu nie grozi.
Ellen, ja się nigdy nie pomyliłem, nigdy.
Czekała.
Nie mógł się pohamować i podszedł bliżej. Serce Ellen
omal nie wyskoczyło z piersi. Usta Nataniela znajdowały
się na wysokości jej oczu, patrzyła na nie, wiedziała, że za
parę sekund... Przyjemne drżenie ogarnęło całe ciało i falą
napędziło krew do policzków. Jej dłonie niesłychanie
delikatnie otoczyły głowę chłopaka, w jego oczach także
dało się wyczytać oczekiwanie.
Nagle drzwi otworzyły się z hałasem, do środka
wtargnęła pokojówka z naręczem prześcieradeł.
- O, przepraszam, myślałam, że pokój jest już pusty...
Czy panienka nie miała jechać pociągiem?
- Owszem - odparła Ellen, nadal ogarnięta rozmarze-
niem, którego nie zdołała jcszcze zabić irytacja.
- Lepiej się pospieszyć, do odjazdu tylko kilka minut.
- Ojej! - zawołała Ellen i już zbiegali na dół do hallu.
- No, nie jest tak źle - stwietdził Nataniel, zerkając na
zegar. - Nie musisz bić żadnych rekordów, pokojówka
trochę pnesadziła.
Ellen zwolniła.
- Pan Gard? - zawałała recepcjonistka. - Jakiś pan
pytał o pana.
- O mnie?!
Okazało się, że to Rikard Brink. Jego zwykłe pogodna
twarz była poszarzała i zasmucona.
- Nataniel! Dowiedziałem się od Christy, że tu jesteś.
- Co się stało?
Rikard wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.
- Chodzi o Tovę. Niedobrze jej się wiodło, ale
nikomu nic nie wspomniała...
- Chodź z nami na dworzec - zaproponował Nataniel.
- Ellen wraca pociągiem. Możemy porozmawiać po
drodze. A więc jak? Co z Tolą?
Przeszli przez ulicę w stronę stacji, gdzie czekał już
pociąg.
- Sam wiesz, jaka ona jest. Ma dwadzieścia dwa lata,
a jej życia nie można nazwać łatwym. Ale nie przypusz-
czaliśmy...
- Nic sobie chyba nie zrobiła?
- Nie, nie, ale trudno jej było znaleźć przyjaciół, jej
wygląd odstrasza większość ludzi, i, Natanielu... strasznie
się boję, że ona wybrała stronę Tengeła Złego!
Przystanęli gwałtownie.
- Nie! To niemożliwe!
- Nie wiem - powiedział Rikard zmęczanym głosem.
- Przekleństwo dotknęło ją niezwykle ciężko, a drwiny
i prześmiewki kolegów bołały ją znacznae mocniej, niż
nam się wydawało. Dlatego związała się z pewnym
chłopakiem, dawnym kolegą z klasy. To prawdziwy
łobuz, Natanielu, ale nasza córka nie ma w czym wybierać.
Może się zakochała, a może po prostu cieszy się, że on ją
dostrzega i w ogóle z nią rozmawia. Ale on ją po prostu
wykorzystuje. Tova pomagała mu w rozmaitych ciem-
nych sprawkach.
- Och, nie! - zawołali jednocześnie.
- Owszem. Ona potrafi czarować, lepiej niż mogliśmy
przypuszczać. Bezpośrednio nie uczestniczyła we włama-
niach, ale odwracała wzrok ludzi. Chłapakowi udało się
też bez przeszkód uciec z więzienia.
- Ależ, Rikardzie, to okropne!
- Niestety, taka jest prawda. Biedna Vinnie, przez
małżeństwo weszła do naszego nieszczęsnego rodu i uro-
dziła dziecko obciążone przekleństwem. Ale wiedzcie, że
bardzo kochamy Tovę.
- Wszyscy ją kochamy - zapewnił Nataniel. - Ale co ja
mogę zrobić?
- Oni się ukrywają gdzieś tutaj, w górach Valdres.
A ponieważ już tu jesteś, to pomyślałem sobie, że może
zechcesz nam pomóc. Znaleźć ją i z nią porozmawiać...
Naprowadzić na inne myśli.
Doszli do pociągu, Ellen znalazła sobie miejsce i wy-
chylona przez okno starała się uczestniczyć w rozmowie.
- I ona jest jedną z tych, którzy mają wziąć udział
w walce z Tengelem Złym! - Jęknął Nataniel. - Och,
oczywiście, że pomogę ją odszukać. I chętnie z nią
porazmawiam, jeśli, rzecz jasna, będzie chciała mnie
wysłuchać. Czy mniej więcej wiadomo, gdzie oni są?
- Tak, tak, ale jest jeszcze coś groźniejszego. Tutejszy
lensman wysłał za nimi pościg. Niby nic w tym złego, ale
wśród jego ludzi jest jeden fanatyk, w dodatku uzbrojony!
- Ależ... och! - westchnęła Ellen. - Zostaję. Ja też
chcę pomóc.
- To zbyt niebezpreczne - sprzeciwił się Rikard.
- Chłopak może być zdesperowany, nie mówiąc już o tym
łowcy głów!
- Znów ci sprawiedliwi! - westchnął Natan.
- Rzeczywiście, można tak powiedzieć - zgodzał się
Rikard. - Zawsze znajdą się tacy, którzy chcą wymierzać
sprawiedliwość osobiście, bo czują się o niebo lepsi od
innych. Musimy ich odnaleźć, Natanielu!
- Oczywiście, pójdę z tobą - Nataniel skinął głową.
- Czy możesz poczekać chwilę, aż pożegnam się z Ellen?
Zawiadowca już zaczyna trochę groźnie wymachiwać
chorągiewką.
Rikard uścisnął na pożegnanie dłoań Ellen i poszedł do
hotelu, by tam czekać na Nataniela.
- Och, Natanietu, jakie to straszne! - powiedziała Ellen
wzburzona. - Po wizycie u was tak wiele myślałam o Tovie,
o tym, co musi czuć młoda dziewczyna, tak upośledzona pod
względem wyglądu jak ona. Wiesz, w tym wieku uroda może
być najważniejsza. Zwłaszeza dla niemądrych chłopców.
Milczeli przez chwilę, myśląc o Tovie. Wreszcie jednak
przypomnieli sobie o swej sytuacji.
- Wiedziałem, że między nami do niczego nie może
dojść - powiedział Nataniel zrozpaczony.
- To, co ma nastąpić, z pewnością nastąpi, zro-
zumiałam to, kiedy ta pokojówka pokrzyżowała nam
plany odwrócenia złego losu.
- To prawda - rzekł Nataniel. Zaraz jednak zawołał:
- Ellen, zostań ze mną, nie mogę cię teraz utracić! Wysiądź
z pociągu i zostań ze mną, potem odwiozę cię do domu!
- Dobrze - zdecydowała się w jednej chwili. - Będzie-
my szukać Tovy. Już idę.
W tym momencie pociąg ruszył. W drzwiach wyrósł
mur rozbawionej młodzieży, wybierającej się na szkolną
wycieczkę. Koła toczyły się coraz szybciej i szybciej...
Ellen opadła na siedzenie.
- Na nic zda się sprzeciw - szepnęła do siebie. - Jeśli
Nataniel coś zobaczył, to tak już musi być. Pozostaje nam
tylko nauczyć się żyć bez siebie. A to jedyna rzecz, jakiej
nie chcemy.
Ellen wróciła więc do nieciekawej pracy w Oslo,
a Nataniel przystąpił do kolejnego zadania.
Ich jedynym wiernym towarzyszem pozostała tęsknota.
- Idź do diabła, powiedziałem!
Tova odsunęła się nieco na bok. W żółtych kocich
oczach błysnęła urażona duma.
- Ale ja mogę ci przecież pomóc...
- Tylko mi przeszkadzasz, nie rozumiesz, ty strachu
na wróble? Każdy cholerny glina znajdzie mnie bez trudu
już po samym twoim opisie. "Skarlała czarownica z naj-
brzydszą gębą świata, wygląda jak stare babsko z wy-
strzępionymi kudłami i piekielnym ogniem w oczach..."
- Nigdy tak nie mówili.
- Ale ja tak mówię.
- Wyciągnęłam cię z więzienia.
- Tak, tak, tak! Czy już ci za to nie dziękowałem? Nie
zabrałem cię ze sobą? Ale ty jesceś córką gliniarza, czy to
nie może się pomieścić w twoim kurzym móżdżku? Idź do
wsi i zgłoś się na policję! Tylko niech ci nie przyjdzie do
głowy zdradzić, gdzie jestem, bo rozszarpię ten twój
wstrętny korpus na drobne kawałeczki! Zrozumiałaś?
- Nie, zostanę z tobą - powiedziała Tova. - Ale będę
szła w pewnej odległości, dopilnuję, żeby nic złego cię nie
spotkało. Wiesz przecież, że potrafię tak zrobić, żeby nikt
cię nie widział.
- Przeklęta czarownico! - wrzasnął chłopak. - Nie
chcę mieć nic wspólnego z czarownicami! To, że byłem
dla ciebie miły i poprosiłem cię o pomoć, nie znaczy wcale,
że się w tobie zakochałem! Ty chyba oszalałaś! Idź stąd!
Zwiewaj! Zniknij mi sprzed oczu!
Tova odeszła na bok, ale nie zastawiła swego towarzy-
sza. On tak mówi dlatego, że się boi, pomyślała. Przed-
wczoraj powiedział, że jestem niezłym kumplem. Żaden
chłopiec mnie tak nie traktował. Muszę mu pomóc.
Kryjąc się wśród zarośli ruszyła za nim.
W porze obiadowej natrafił na ich ślad.
Był nim całkiem już wyschnięty niedopałek. Leżał przy
brodzie, za którym skrywało się wejście do doliny Geitebotn.
Jon wyprostował się z prawie niewidacznym uśmiesz-
kiem w kąciku warg. Pogładził palcami strzelbę. Na
zimnej, twardej twarzy pojawiło się coś na kształt czułości,
Strzelba była bardzo kosztowna, zaopatrzona w celownik,
starannie wyczyszczona, kosztowała miesiące ciężkiej
pracy i wyrzeczeń. Przeznaczona na polowanie na dzikie
renifery i inną dużą zwierzynę.
Dziś jednak Jon wybrał się na szczególne polowanie.
Dzisiaj polował na czławieka!
Opary mgły z huczących wód wodospadu otoczyły
Jona. W cieniu stromego brzegu rzeki leżała brudna
resztka śniegu. Pochylił się i zaczerpnął kilka garści wody.
W wiosce, kiedy szykawali się do wyruszenia w góry
na poszukiwania, dzień był ładny, przejrzysty, ale teraz
wśród wierzchołków gór pojawiły się ciężkie welony
mgły. Wilgotna bezkształtna masa otuliła brzozowy łas,
niczym szarobiałe palce duchów rozciągała się nad mok-
radłami i wierzbowymi zaroślami. Po kolei, jeden za
drugim, roztapiały się w niej szczyty. Świat skurczył się do
kilku metrów, dalej ciągnęło się morze nicości.
Jon na myśl o lensmanie skrzywił się z pogardą.
Przypomniał sobie niechętne spojrzcnia i upomnienia.
"Panaiętaj, żadnej strzelaniny", zapowiedział lensman.
"To tylko chłapak, chcę, żeby żywy wrócił do więzienia".
Jon nie mógł pojąć, dlaczego lensman ma coś akurat
przeciw niemu. W całej wsi nie było lepszego myśliwego,
w dodatku zawsze postępował zgodnie z prawem. Kiedy
rozmawiali, nie miał nawet przy sobie strzelby.
Zabrał ją z domu dopiero później, ale lensmanowi nic
do tego.
Prychnął ze złością. Tylko chłopak? Żaden chłopak, to
mały gangster, podlec, szumowina z miasta. Brał udział
w napadzie, co prawda nie on go wymyślił, ale zawsze!
Podobno razem z nim uciekła jakaś dziewczyna,
musieli więc postępować ostrożnie, tak twierdził lensman.
A niby dlaczego? Co to za różnica? Dziewczyny też umieją
pokazać, co potrafią, czasami bywają jeszcze gorsze od
chłopaków. A ta związała się z przestępcą. Mała dziwka,
nie ma kogo oszczędzać.
Głupi ludzie lensmana przedzierali się pewnie tyralierą
przez świerkowy las w dole. Jon bardzo wcześnie po-
stanowił się od nich odłączyć. Poprzedniego dnia jego psy
ujadały przez cały wicczór, wiedział, że ktoś musiał
przechodzić obok domu i skierować się tu, na górę.
Prosto w pułapkę Geitebotn,
Jon nie wspomniał jednak o tym ani słowem lens-
manowi i innym tchórzom. Chciał sam pochwycić zdo-
bycz.
Mocno przycisnął strzelbę do boku, poczuł jedwabiście
gładką kolbę ślizgającą się po anoraku i uśmiechnął się
lekko.
Nie strzelać, zapowiedział lensman. No dobrze, ale
przypuśćmy, że chłopak będzie stawiać opór? A jeśli jest
uzbrojony? Z pewnością ma broń. Albo spróbuje uciekać
w mgłę, wtedy Jon będzie zmuszony użyć strzelby.
Najpierw ostrzegawczy strzał, a jeśli i wtedy się nie
zatrzyma, no to sam sobie będzie winny. Prawda?
Olav, tak miał na imię ten chłopak. Olav Nilsen,
Nazwisko. Marne zdjęcie w gazecie. To wszystko, co Jon
o nim wiedział. Przestępca.
Przeklęty łotr! Kradł samochody, włamywał się do
domów, może bił uczciwych, pracowitych ludzi. Tacy jak
on zasługują tylko na śmierć. Powinno się ich wystrzelać
jak wilki. To przecież z nich wyrastają mordercy!
Jon w gniewie zacisnął zęby i mocniej chwycił strzelbę.
Trzeba oczyścić z nich świat, zetrzeć z powierzchni ziemi!
Przeskoczył na płaskie kamiemie po drugiej stronie
rzeki. Depcząc po płomiennych dywanach skalnicy i po
dumnych białych kwiatach rozchodnika zaczął wspinać
się na drugi brzeg. Gładkie kamienie umykały mu spod
nóg, ześlizgiwał się do tyłu. Ale strzelbę, w każdej chwili
gotową do strzału, trzymał mocno. Nigdy nic nie wiado-
mo...
Wreszcie znalazł się na górze, znów wśród krzewinek
bażyny i jałowców, Ruszył ścieżką wydeptaną przez
bydło, ciągnącą się między mokradłami, olbrzymimi
głazami i gęstymi zaroślami wikliny. Powykręcane brzo-
zy, szare ze starości, pojawiały się i znikały niczym statki
we mgle. Zmierzał ku określonemu celowi, wiedziony
jedną tylko myślą. Znaleźć chłopaka, a potem...
Tak, i co potem?
Czuł się całkiem spokojny, a mimo to serce waliło mu
mocno. Tak podniecało go wymierzanie sprawiedliwości.
Czsami natrafiał na ślady odciśnięte w ciemnej, wilgotnej
ziemi, co jeszcze bardziej utwierdzało go w przekonaniu, że
idzie właściwym tropem. Nietrudno było śledzić zbiegów.
Tak, było ich dwoje. Drobniejsze ślady należą pewnie
do dziewczyny. No, jeśli tak nisko upadła, że była razem
z Olavem Nilsenem, to proszę bardzo!
Nareszcie! Coś się chyba poruszyło wśród brzóz!
Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Mżyło, zdawało się,
że bezszelestne drobiny wody wcale nie padają, tylko
wiszą w powietrzu, Z włosów pociemniałych od wilgoci
spłynęła kropla i pociekła mu za kołnierz. Zadrżał.
W lasku znów rozległ się szelest. Jon rzucił się na
ziemię z bronią gotową do strzału.
- Mam cię na muszce! - zawołał. - Najmniejszy ruch
i strzelę!
Cisza. Tylko skroplona wilgoć melancholijnie skapy-
wała z liści brzóz.
Jon zauważył we mgle jakiś majaczący cień.
- Jak sobie chcesz, ostrzegałem!
Rozległ się stłumiony, suchy odgłos wystrzału, dźwięk
pochwyciła i zgasiła mlecznobiała mgła. Jakiś spory ptak,
pewnie głuszec, z wrzaskiem zerwał się z zarośli.
Jon wstał i siarczyście przeklął. Przedarł się przez
gęstwinę jałowców i skarlałej wierzbiny, poganiany niena-
wiścią do zbiegów i wstydem, że spudłował.
Gałęzie brzozy z sykiem prześlizgiwały się po jego ciele,
spuszczając kaskady delikatnych kropli na plecy. Spodnie
lepiły się do kolan, ale Jon nie zwracał na to uwagi.
Nagle przystanął. Przed nim leżały resztki koszuli.
Z dołu oddarto kawał materiału, ale dookoła nie było
widać śladów krwi. Pewnie tylka pęcherze na nogach,
pomyślał Jon z pogardą.
Przekradł się ostrożnie jeszcze kilka metrów w przód,
potem sprawnie uskoctył w bok a skrył się za wielkim
głazem. Przed nim, na wywróconej brzozie, plecami do
Jona siedział przestępca. Ściągał but. Tak, to na pewno
pęcherze! Żadnej strzelby przy nim nie było wiudać, ale jeśli
ma jakąś ukrytą broń...
Bez trudu mógłbym go teraz zastrzelić, pomyślał Jon
i wycelował. Przy tej czynności zawsze ogarniało go
niewypowiedzianie rozkoszne uczucie. Ale to nie byłoby
polowanie, tylko rzeź. Gra cokolwiek nieuczciwa. Cho-
ciaż to potwór, który nie zasługuje na to, by żyć, musi
mieć szansę obrony. Jon zaczął rozważać następne posu-
nięcie. Jeśli podkradnie się bliżej, wtedy chłopak może się
odwrócić z pistoletem w ręku. Wszystko zależy od tego,
kto zdąży strzelić pierwszy. Jon mógł też zawołać: "Ręce
do góry!" Chłopak pewnie rznciłby się do ucieczki.
A wtedy... bang! Jon nie był pewien, które rozwiązanie
jest najlepsze. A może...
Nagle drgnął. Usłyszał, jak chłopak mówi obojętnie:
- Możesz stamtąd wyjść, ty za kamieniem. Nie jestem
uzbrojony.
Jon zmarszczył brwi, potem wstał i podszedł bliżej,
cały czas trzymając palec na spuście.
- Nie boję się ciebie, łajdaku - syknął.
Chłopak odwrócił się i popatrzył na Jona.
- Doprawdy? Tak mi się wydawało, inaczej byś we
mnie nie mierzył.
Jon, nadal czujny, opuścił strzelbę. Chłopak miał ze
dwadzieścia lat, był dość przystojny.
- Słyszałem, jak przed chwilą strzeliłeś - powiedział.
- Dobrze, że przyszedłeś.
Jon zmteszał się. NIe przewidział takiego rozwoju
wypadków.
- Dlaczego? - spytał krótko.
Olav Nilsen wzruszył ramionami.
- Głodny jestem. Otarłem nogę. Masz coś do jedze-
nia?
- Właściwie dobrze by ci zrobiło trochę się prze-
głodzić, rozpieszczony smarkaczu, ale jestem chrześcijani-
nem. Masz! - Jon sięgnął do torby z prowiantem i rzucił
chłopakowi kanapkę. - To znaczy, że dobrowolnie
wrócisz do więzienia?
Chłopak zerknął na strzelbę.
- Dobrowolnie? A mam jakieś inne wyjście?
Jon mocniej ścisnął broń.
- Możesz próbawać!
- Pójdę z tobą, choćby po to, by cię rozczarować
- zaśmiał się Olav.
- Rozczarawać? Co masz na myśli? - Jon pokraśniał ze
złości.
- I tak tego nie zrozumiesz. Lepiej się rozejrzyj. Teraz
co prawda jest mgła, ale rano było w górach przepięknie.
Widziałem jelenia z ogromnym porożem, pławił się
w jeziorze. Cudowny widok!
Jon miał nadzieję, że chłopak wreszcie coś zrobi,
przestanie tylko siedzieć i gadać.
- Tak, tu są piękne tereny łowieckie.
- Chcesz powiedzieć, źe zastrzeliłbyś jelenia? Do licha,
ale jesteśmy podobni!
- Podobni? My? - wybuchnął on. - Między nami nie
ma nawet odrobiny podobieństwa, zapamiętaj, to sobie!
Jestem uczciwym, prawym człowiekiem, a nie gang-
sterem!
- Chodzi mi o to, że obu nam potrzebne jest napięcie.
Ty polujesz na zwierzgta. My, w mieście, próbujemy
znaleźć je gdzie indziej. Zwierzęta wolno zabijać, kraść
samochody - to nielegalne. Sądziłem, że tu, w górach, jest
czysto i pięknie, ale jedyną osobą, którą spotkałem, jesteś
ty... czyli... ludzie wszędzie potrafią nisko upaść.
Jon otworzył usta, by zaprotestować, ale nagle nie
potrafił znaleźć żadnego kontrargumentu. I jak wszyscy
ograniczeni ludzie, którzy mają świadomość, że przegrali,
zdecydował się użyć przemocy. Pięściami albo strzelbą
wbije chłopakowi do głowy, że on, Jon, jest o wiele
lepszym człowiekiem niż ten łajdak z miejskich slumsów.
Już miał wrzasnąć, że przecież polowanie jest dozwolone,
ale chłopak sam to przecież powiedział. Chciał wykrzyczeć
mu, że przecież bliski był udziału w morderstwie, lecz
przypomniał sobie swój własny strzał, który oddal w kie-
runku brzozowego lasku.
Nie mógł pojąć, dlaczego jego piękna, droga, ukocha-
na strzelba z celownikiem nagle zaczęła palić go w ręce.
Krzywiąc się z bólu upuścił ją na ziemię.
W następnej sekundzie Olav Nilsen już trzymał strzel-
bę w dloni. Celował w Jona jego własną bronią!
- Przeklęty wiejski głupek! - Na ustach chłopaka
pojawił się drwiący uśmieszek. - Jak można być tak
sentymentalnym, żeby uwierzyć w taką durną gadaninę!
Jon czuł, jak strach ściska mu gardło. Nie potrafił już
rozsądnie myśleć.
- O, tak - powiedział Olav. - Tak lepiej. Odwróć się.
Jon usłuchał. Myślał o swej rodzinie, która została
w wiosce, i przeklinał słabość, jaka ogarngła go przed
chwilą. Podejmuje ostatnią próbę, rzucił:
- Wiemy więc, kto jest największym łajdakiem.
- Owszem - chłodno odpowiedział Olav Nilsen.
Nagle Jon usłyszał za sobą jakieś poruszenie. Przerażo-
ny chłopak wrzasnął, upadł jak długi na ziemię, strzelba
wypaliła, a echo wystrzału rozniosło się wśród skalistych
zboczy.
Jon się odwrócił. Dziewczyna, najbrzydsza, jaką kiedy-
kolwiek w życiu widział, siedziała na plecach Olava
Nilsena, chowającego nos w mchu.
- Oddaj strzelbę! zażądał Jon, uznając dziewbzynę za
sprzymierzeńca.
- Nie! - sprzeciwiła się młoda czarownica. - Chcecie
się dowiedzieć, kto jest największym łajdakiem? Najwięk-
szy łajdak zginie.
- Nie! - zawołał Jon, zasłaniając twarz rękami.
Powietrze rozdarl świst. Jon podniósł głowę i zdążył
zobaczyć, jak jego najcenniejszy skarb, strzelba z celow-
nikiem, zatacza nad nim ogromny łuk i wpada do jeziora
na środku doliny Geitebotn.
Wpatrywał się w niską, niesamowicie brzydką dziew-
czynę, zaskoczony, roagniewany, czując jednocześnie
ogromną ulgę.
- Powiedziałam, że największy łajdak zginie - oświad-
czyła, uśmiechając się krzywo. - Zbyt wielką pokusą była
dla was obu. I czym jesteście bez niej?
Jon próbował zripostować, ale nie potrafił. Strata
strzelby mocno go zabolała.
- Do diabła, będziesz mi musiała za nią zapłacić!
Ołav Nilsen opamiętał się pierwszy i rzucił do ucieczki.
Skierował się ku wyżynie, ale pojmano go szybciej niż się
spodziewał. Już za chwilę dwaj mężczyźni przytrzymali
go za kołnierz. Obdarzany zdolnością jasnowidzenia
Nataniel bez trudu odnalazł zbiegów.
- Ojciec! - zdziwiła sźę Tava. - I Nataniel! Co tu
robicie?
- Szukamy ciebie - surowo odparł Rikard Brink.
- Widzieliśmy i słyszeliśmy, co się tu przed chwilą
wydarzyło. Pójdziemy teraz wszyscy razem do wioski.
- Ona wyrzuciła moją cenną strzelbę - poskarżył się
Jon.
Próbował nadać swemu głosowi groźny ton, ale mu się
nie udało.
- Widziałem - rzekł Rikard. - Zwrócę panu pieniądze,
radzę jednak wydać je na kwiaty, słodycze albo ubranie dla
rodziny.
Jon nie odpowiedział, poznali pednak po jego nlinie, że
pomyślał: "Zrobię, jak mi się podoba".
- Zajmiesz się mężczyznami, Rikardzie? - spytał
Nataniel. - Ja porozmawiam trochę z Tovą.
Rikard skinął głową. Nataniel odczekał chwilę i w pew-
nej odległości poszedł za nimi z dziewczyną.
Z początku nic nie mówili, w końcu jednak Tova
mruknęła:
- Tonący zawsze chwyta się brzytwy.
- Wiem - przyznał Nataniel. - Takim jak ty czy ja
niełatwo jest znateźć osobę, która przyjmie naszą miłość.
Tova zerknęła na niego z ukosa. Czyżby porównywał
się do niej? Chyba oszaiał!
- My stoimy z zewnątrz - dopowiedział. O, Ellen,
Ellen, pomyślał z bólem.
- Masz rację - przyznała Tova. - Myślalam, że on
mnie lubi. W takiej sytuacji można dla drugiego człowieka
zrobie wszystko, prawda?
- Tak, niestety nawet dopuścić się czynu niezgodnego
z prawem, jeśli to tylko zadawoii ukochaną osobę.
- Czy ty...?
- Na razie nie. Ale spotkałem dziewczynę i dla niej
mógłbym pewnie zrobić to samo co ty. Na przykład
wypuścić ją z więzienia. Czy bardzo go pokochałaś?
- E, tam! Najmilsze słowa, jakie od niego usłyszałam,
to że wyglądam jak strach na wróble. Posłużyłam się
czarami, ten wieśniak sparzył się o swoją strzelbę i upuścił
ją na ziemię. Ale Olav nadużył mojej pomocy. - Milczała
przez chwilę. - Jestem taka samotna, Natanielu!
- Dlatego próbowałaś się odnaleźć po stronie zła?
Uważałaś, że tam jest twoje miejsce?
- Z pewnaścią nie należę da tych, którym się udało!
- Tovo, ty i ja jesteśmy wybranymi!
- To ty jesteś wybranym, ja jestem tylko dotknięta.
- Ale zostałaś wybrana, aby wspomóc mnie w walce
przeciwko Tengelowi Złemu.
- Dlaczegóż miałabym to robić? Przyszłam na świat
pod jego znakiem i chętnie będę mu służyć. Wy jesteście
tacy nudni. Tacy doskonali!
Nataniel zatrzymał się i popatrzył na kuzynkę.
Tak musiała wyglądać Hanna, pomyślał. Niska, krępa,
jakby kwadratowa, o powykrzywianych członkach i twarzy
zniekształconej tak, jakby ktoś złapał ją za uszy i przekręcił.
Twarz pokryta naroślami i znamionami, o małych złośliwych
oczkach i kartoflowatym nosie. Baże, pomyślał Nataniel
z rozpaczą, jak przed nim myślało przez setki lat wielu
innych. Można się pogodzić z tym, że od czasu do czasu
obdarzasz jakiegoś biedaka takim wyglądem, bo i Tobie nie
wszystko zawsze musi się udawać, ale jednocześnie dajesz im
gorące, spragnione serce i zdolność do kochania!
Co miał począć z Tovą? Gdyby naprawdę zdecydowała
się służyć Tengelowi Złemu, oznaczałoby to prawdziwą
katastrofę.
- Staję się zła poprzez zło moich bliźmich - powiedzia-
ła Tova. - Mam ochotę zadawać ciecpienia pięknym, tym
wszystkim, którym się powiodło. I zsesztą to robię.
- Naprawdę? - wykrzyknął przerażony.
- Oczywiście - zachichotała. - Ale tylko trochę.
Czasami wyczaruję pryszcz na nosie ślicznej dziewczyny,
która wybiera się na pierwszą randkę ze swą nową
miłością, innym razem wyciągam halkę spod spódnicy
eleganckiej damy. Bawi mnie to, Natanielu, możesz sobie
mówić, co chcesz. Moje życie nie jest usłane różami.
- Ale twoi rodzice robią dla ciebie wszystko, wiem
o tym.
- Jasne. Ale pomoc rodziców nie na wiele się zda,
kiedy w wigilię świętego Jana całe ciało drży z oczekiwa-
nia, a nikt nie zaprasza cię na zabawę.
Nataniel otaczył ją ramieniem.
- Tova! Dobrze wiesz, że wszyscy Ludzie Lodu cię
kochają.
- Przestań być taki przesłodzony, Natanielu, po mnie
i tak twoje słowa spływałą jak woda po gęsi.
Odsunął się od dziewczyny.
- Tova, sprawa jest poważna. Czeka nas piekielnie
trudne zadanie. Musimy się do niego dobrze przygoto-
wać.
- Wiem, że jesteś ciągle za słaby.
- Skąd możesz o tym wiedzieć?
- Nasi szaowni przodkowie powiedzieli o tym Bene-
dikte. Ona ma z nimi kontakt.
- A co mówią o tobie?
- Niepokoją się, a mnie to śmieszy.
Nataniel nie wiedział, co na to powiedzieć, nie miał
ochoty prawić jej kazań.
Każde myślało o swoim i żadne nie znało myśli
drugiego. Może tak zresztą było i lepiej. Nataniel nie mógł
skonoentrować się na Tovie i bardzo mu było z tego
powodu przykro. Jego myśli zaprzątała Ellen i tęsknota za
nią. Nigdy jej już nie zobaczy. Nie zniesie tego, nie
poradzi sobie bez niej teraz, kiedy wiedział już, że ona
istnieje.
A Tova? Jej myśli były tak straszne, że musiała je
ukrywać. Nataniel? myślała z pogardą. Dobry, miły
Nataniel, słaby jak mały kociak. Mogę się do ciebie
uśmiechać, ale nie myśl sobie, że jestem z tobą. Mam inne
ambicje, wiem, kto jest moim panem i władcą.
Jemu pragnę służyć!
Drgngła na dźwięk słów Nataniela. Czyżby wiedział?
- Wiesz, kto jest twoim opiekunem? - zagadnął.
- Słyszałam. Sam Imre we własnej osobie. Ale on
najwidoczniej mocno śpi, nigdy go nie spotkałam.
- Będzie stał po twojej stronie i pomagał ci przede
wszystkim podczas decydujgcej bitwy.
Tova zaniosła się diabelskim chichotem:
- Nie przyjdzie mu to łatwo.
- Tova... - zaczął Nataniel ostrożnie. - Nie jestem
jeszcze gotów, by udać się do Doliny Ludzi Lodu. Ty
także nie. Czy chcesz, żebym odwiedził cię kilka razy
w tygodniu, abyśmy mogli sobie pomóc? Tobie potrzeba
trochę mojej woli walki ze złem, a ty możesz mnie nauczyć
swojego poczucia humoru.
Zaśmiała się.
- Jesteś szalony. Ale czemu nie? Jak już mówiłam,
moje życie nie jest szczególnie ciekawe. Dręczertie ciebie
trochę mnie zabawi.
- Dobrze, Tovo, wobec tego jesteśmy umówieni.
Nie wiedział, dlaczego w obecnnści Tovy czuje się tak
nieswojo. Z pewnością to nie z powodu jej odrażającego
wyglądu, Nataniel nie był z takich. Nie, to tkwiło w czym
innym, w czymś, co podpowiadała mu intuicja...
Dreszcz przebiegł mu po plecach. To z zimna, bijącego
od tej wilgotnej mgły, pomyśłał.
- A więc znalazłeś sobie dziewczynę - stwierdziła
Tova zaczepnym tonem.
Napięcie na twarzy Natanieła złagodniało.
- Tak, to Ellen. Ale nie możemy być razem.
- Nie gadaj głupstw - prychnęła. - Ona przecież
wygląda normalnie. Nie możecie być razem? Nie wiesz,
o czym mówisz!
Nataniel popatrzył na kuzynkę, któa. sięgała mu
zaledwie da pasa, choć byli niemal w równym wieku.
Wiedział, że Tova mówi z własnego doświadczenia. Nie
wolno mu było zdradzić, dlaczego on i Ellen nie mogą się
ze sobą związać, ale zawstydził się. Zawstydził się, że tak
wiele dobrego spotyka go za darmo, za nic otrzymał
miłość Ellen.
Nad jeziorkiem, skrywającym w swych wodach cenną
strzelbę, tańczyły komary. Ludzie wtapiali się we mgłę,
ich sylwetki stawały się coraz mniej wyraźne, aż wreszcie
całkiem się w niej rozpłynęły. Nic nie mąciło gładkiej toni
jeziora w odludnej dolinie Geitebotn, której znów nikt nie
odwiedzi przez długi, długi czas.
Tego wieczora, kiedy powrócili do ludzkich siedzib,
Nataniel czuł się jak w gorączce. Nie mógł się doczekać,
kiedy wreszcie zadzwoni.
W słuchawce rozległ się głos Ellen. Pod Natanielem,
kiedy go usłyszał, ugięły się nogi.
- Ellen? Mówi Nataniel.
Już sam sposób, w jaki zachłysnęła się powietrzem ze
zdziwienia, wiele mu powiedział.
- Nataniel? Czc... cześć.. ja... nie wiem, eo mam
powiedzieć. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę z tobą
rozmawiać.
- Ja też nie przypuszczałem, ale... Tova... My jesteśmy
uprzywilejowani, tylko nie zdawaliśmy sobie z tego
sprawy...
- Przepraszam, Natanielu, ale o czym ty właściwie
mówisz?
- Musiałem tylko ci powiedzieć... że bardzo cię
kocham, Ellen, nie możemy tego zmarnować. Mamy
siebie, chociaż nie możemy się spotykać.
Ellen przez chwilę się zastanawiała.
- Ale jaki ma to związek z Tovą?
- Tova, biedna mała Tova, nie ma w życiu żadnych
szans. Pokochała chłopaka, całkiem tego niegodnego. Ale
nawet on jej nie chce. Rozumiesz? A my mamy siebie.
Mamy kogo kochać, mamy z kim dzielić swoje uczucia.
Ellen? Jesteś tam?
- Tak, jestem. Dziękuję, że zadzwoniłeś, Natanielu!
Wiem, o co ci chodzi. Bardzo się cieszę. Muszę przyznać,
że było mi ciężko, bo wiesz, że... że ja także wiele do ciebie
czuję.
- Posłuchaj, musimy się spotkać! Nic na to nie
poradzimy, być może niewiele czasu nam zostało.
- Och, nie!
- Dlaczego?
- Starałam się o przyjęcie do szkoły na zachodzie
kraju. Mam zamiar zostać pedagogiem społecznym. No
i dziś rano przyszła od nich odpowiedź. Przyjęli mnie,
wysłałam natychmiast wiadomość, że jutro przyjeżdżam.
Właśnie się pakuję, mam nawet bilet.
Nataniel miał wrażenie, że słońce w jednej chwili
przestało świecić.
- Rozumiem. Znów zrządzenie losu. Najwidoczniej
nie jest nam pisane być razem.
- Tak mi przykro, Natanielu, mogłabym zrezygno-
wać...
Gdzieś w jego mózgu rozległ się sygnał ostrzegawczy.
- Nic, nie rób tego - poprosił szybko. - Czuję, że to
byłoby niebezpieczne. Dobrze, że zaczynasz szkołę. Ale
nie przesadzaj ze swym idealizmem, sama wiesz, jakie
masz skłonności - zakończył, śmiejąc się wymuszenie.
- Czy to źle być idealistą?
- Idealiści mogą narobić wiele kłopotów, moja droga,
a ich idee nie zawsze bywają czyste. Często pragną
zaspokoić wyłącznie własną próżność. Z wyższością
traktują tych, którym tak wielkodusznie pomagają.
- Jesteś złośliwy - stwaerdziła Ellen. - Ale dostrzegam
niebezpieczeństwo. Znów widmo sprawiedliwych. Uwa-
żasz więc, że realiści są lepsi?
- Odwracasz kota ogonem. Najgorszy ze wszystkiego
jest chłód uczuciowy.
- W porządku - roześmiała się Ellen. - Postaram się
zachować równowagę balansując na cieniutkiej linie. Oj,
ale o czym my roamawiamy! To chyba po to, żeby
utrzymać kontakt. Natanielu, dzięicuję, że mogłam cię
poznać, i za to, że w ogóle jesteś! I pozdrów ode mnie
Tovę, chociaż nie znam jej tak dobrze!
- Dobrze. Potrzebna jej każda nawet najdrobniejsza
oznaka życzliwości.
Zanim wreszcie się pożegnali, obiecali, że będą telefo-
nować do siebie i pisać, bo żadne z nich nie miało sił, by
zerwać znajomość. Nataniel odłożył słuchawkę i wrócił do
swego nowego problemu: do Tovy.
Co on, na milość boską, miał z nią zrobić?
Czekała na niego w swoim pokoiu w hotelu, nie chciała
pokazywać się wśród ludzi. Nie dlatego, że przejmowała
się ich reakcjami, do nich zdążyla już przywyknąć, ale tego
wieczoru postanowiła być miła. Nataniel okazał łej tyle
serca.
Kiedy przyszedł, od razu zorientowała się, że jest
smutny.
- No i jak, odrzuciła cię?
- Nie, przeciwnie, ale los nie chce, żebyśmy się
spotkali.
- Los! Nie mów jak bohater taniego romansu, Nata-
nielu!
Znów ją zirytował. Gniewało ją, że głowę zajmuje mu
ta dziewczyna. Tovie nie zależało na Natanielu, a mimo to
nie chciała, by myślał o kimś innym. Czuła, że zaczyna nie
lubić tej Ellen.
Nataniel wziął się w garść i uśmiechnął do niej
życzliwie, ale z roztargnieniem.
- Na pewno damy sobie radę z twoją skłonnością do
zła, Tovo. Jestem o tym przekonany, bo wiem, że w głębi
duszy jesteś dobrym człowiekiem.
Tak ci się wydaje, pomyślała dziewczyna. Przeklęty
dureń!
Musiała odwrócić głowę, by nie dostrzegł jej diabel-
skiego uśmiechu. Twarz wykrzywiła w takim grymasie, że
gdyby Nataniel go zobaczył, zrozumiałby, że w jej rysy
wryło się dziedzictwo Tengela Złego.