27 marca 2009 Przykryć czapką propagandy... Ciekawe rzeczy dzieją się w Stanach Zjednoczonych… U nas, na ten temat na razie zarzucona została zasłona milczenia… Jedenaście Stanów USA nie chce komunizmu pana Baracka Obamy i rozpoczyna walkę o suwerenność(!!!!). Czyżby kolejna Wojna Secesyjna, gdzie stany południowe, zgodnie z ówczesnym prawem i podpisanymi porozumieniami, chciały wystąpić z centralnej federacji? Skończyło się krwawo- zginęło około 600 000 ludzi… W imię idei centralizmu biurokratycznego i ma się rozumieć demokratycznego… Na Alasce, w Arizonie, Georgii, Idaho, Kansas, Karolinie Południowej, Dakocie Południowej, Tennessee, Teksasie, Wirginii i Wyoming trwają debaty dotyczące przyjęcia rezolucji na temat „ suwerenności”(????). Także parlamenty Kolorado, Alabamy, Newady, Luizjany, Maine i Pensylwanii zastanawiają się w tej sprawie. Okazuje się, że flaga Konfederacji wisi ciągle wysoko.. Wielu ekonomistów i polityków uważa, że działania Baracka Huseina Obamy spowodują jedynie skierowanie pieniędzy do banków i nie przysporzą miejsc pracy. A z jakiego powodu strumień pieniędzy z kieszeni podatnika miałby przysporzyć miejsc pracy? Miejsc pracy oczywiście ubędzie, bo ubędzie pieniędzy w kieszeniach osób prywatnych.. Nie wiadomo także jak skończy się sprawa prezydenta, dotycząca jego urodzenia?…Trzeba sprawdzić, czy w ogóle się urodził.. Przepraszam.. Prawo amerykańskie zakazuje bycia prezydentem ludziom, którzy nie urodzili się w USA. Wydać kilkaset milionów dolarów na demokratyczna kampanię i nie wiedzieć, gdzie się dany człowiek urodził?. Rząd centralny Stanów Zjednoczonych( ale czy na pewno zjednoczonych?) będzie musiał przerzucić wojska z Afganistanu i Iraku do siebie, żeby tam tłumić potencjalną rebelię.. Już wyobrażam sobie tych czterystu Polaków, którzy zamiast do Afganistanu polecą herkulesem do USA i tam będą brali udział w tłumieniu zamieszek w Arizonie, Karolinie Południowej czy Teksasie. Haiti jest wciąż w tym samym miejscu.. Zbankrutowało jedynie- pod ciężarem socjalizmu biurokratycznego- Puerto Rico.. Stany Zjednoczone też są na najlepszej drodze do bankructwa, bo 10 bulionów dolarów długu, to nie w kij dmuchał.. Obrócić w dziadostwo taki piękny kiedyś kraj, kraj wolności gospodarczej i kapitalizmu..? Trzeba mieć nie lada samozaparcie… w budowie socjalizmu biurokratycznego.. No i drukowanie pustego pieniądza idzie pełną parą… Tak jak w Wielkiej kiedyś Brytanii.. Też dodrukowują !150 miliardów funtów łatwiej jest dodrukować niż zarobić.. Pan premier Gordon Brown, polecił ujawnienie tajnych dotychczas instrukcji dla żołnierzy i służb specjalnych, dotyczących traktowania osób podejrzanych o terroryzm(???). Powołał też specjalnego obserwatora, który zajmie się nadzorowaniem przestrzegania standardów praw człowieka przez agencję wywiadowcze i armię.(???) Kompletny rozkład armii i służb specjalnych już wkrótce! Słońce ostatecznie zachodzi nad Imperium kiedyś Brytyjskim, a teraz tylko Imperium Praw Człowieka.. Jak zaczną wprowadzać standardy praw człowieka, oskarżać agentów o molestowanie, o seksizm, i brak równouprawnienia i naruszenia parytetów… Wszystko będzie jawne i transparentne- jak to mówią rasiści - socjaliści.. Nie będzie niczego do ukrycia, tak jak nie będzie tajnych służb… Bo jak wszystko będzie jawne i transparentne- to jak zachować tajność? James Bond miał od królowej licencję na zabijanie, jako królewski agent 007. Miał swobodę działania w imieniu Jego Królewskiej Mości.. I te jego piękne molestowane dziewczyny? Trzeba będzie poszperać w przeszłości, czy on czasami nie naruszał praw człowieka i obywatela- ma się rozumieć.. Trzeba za wszelką ceną panować nad przeszłością.. Bo z panowania nad nią, wykuwa się świetlna przyszłość.. Natomiast pan Meles Zenawi, też premier, tyle, że Etiopii, zagroził tamtejszym producentom kawy, że- uwaga!- jeśli nie sprzedadzą swoich zapasów państwu, ich magazyny zostaną zarekwirowane(???). Etiopski bolszewizm też się rozwija i widać wyraźnie, że niezależnie od szerokości geograficznej. Kolonializm był złem- ale bolszewizm jest dobrem… Tak jak w Rodezji.. Tam najwcześniej towarzysz Mugabe zaczął drukować pieniądze rujnując ten piękny kiedyś kraj.. Ludziom brakuje walizek i samochodów do przewożenia gór pieniędzy, bo inflacja dochodzi do miliona procent w skali rocznej.. A także często brakuje walizek w terenach górzystych.. Ciekawe, jak pan Marek Zuber, słynny na całą Polskę „ ekonomista” uzasadniłby to zjawisko? Można drukować panie Marku, byle nie przekraczałoby to zjawisko miliona procent rocznie, prawda? Bo ostatnio powiedział pan, że „ raz na osiemdziesiąt lat to nie szkodzi”. (?).. A łyżka dziegciu szkodzi beczce miodu, czy też- według pana teorii- nie szkodzi? Tych co plotą największe głupstwa pełnio na wizji i fonii… I to nie jest przypadek. Bo ludzi trzeba odzwyczajać od zdrowego rozsądku na co dzień., nie tylko od święta.. Amerykanom i Brytyjczykom, myślę oczywiście o rządach , spodobał się pomysł komunisty Mugabe w drukowaniu pieniędzy… Potrzeba tylko maszyn, papieru i farby.. Nędza sama przyjdzie! Przenieśli pomysł afrykański, zrealizowany na ogromną skalę, na grunt amerykański i brytyjski.. Poczekamy i zobaczymy z jakim powodzeniem.! Ja już to wiem dzisiaj.. Z tragicznym dla ludzi.! Jak w Etiopii rządził chrześcijański cesarz Haile Selassie I (Potęga Trójcy), obalony przy pomocy- mniejsza zresztą o to przy czyjej pomocy, ale na czele puczu w 1974 roku stanął pułkownik komunistyczny Mengystu Hajle Marjam. Zwycięski Lew Plemienia Judy został zamordowany, niektórzy twierdzą, że uduszony poduszką.. No zresztą mniejsza czym uduszony… Bo najlepsza na świecie jest demokracja, a nie monarchia, bo monarchia, jakakolwiek kojarzy się z czymś pozaziemskim, a demokracja- z ludowym wyobrażeniem o władzy.. W demokracji oczywiście lud nie rządzi, rządzą kliki i służby specjalne.. Ale co komu szkodzi pobudować wszędzie atrapy i potworzyć iluzje wpływania na rządy? Panu Ryszardowi Kapuścińskiemu, autorowi „Cesarza”, też nie podobał się etiopski cesarz. .Napisał nawet o nim książkę, jak w Pałacu Cesarza wyrzucano na zapleczu jedzenie, podczas gdy lud cierpiał głód… Ten fragment książki będą pamiętał do końca życia, chociaż czytałem ją bardzo dawno, bo ze trzydzieści lat temu.. To było dawno, ale niedawno wyszło szydło ze służbowego worka.. Pan Ryszard- najlepszy reportażysta,- lepszy nawet od najlepszego reportażysty Krzysztofa Kąkolewskiego, okazał się być powiązany pępowiną ze specsłużbami… Turysta wrócił z wycieczki z Arizony. - To było straszne - opowiada.- Nagle zostałem otoczony przez Indian! Indianie przede mną, za mną, wokół mnie - dosłownie wszędzie! - Wielkie nieba! - przejął się przyjaciel. - I co zrobiłeś? - A co mogłem zrobić? Kupiłem od nich jeden z tych koców…(???) A co my możemy zrobić na co dzień otoczeni przez Indian, pardon, agentów indiańskich służb specjalnych? Możemy się tylko poprzyglądać temu widowisku… WJR
W awangardzie postępu „Mocium Panie, z nami zgoda. Zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda” - prorokował w uniesieniu wieszcze Aleksander Fredro. No i proszę! Podał! Ledwo tylko prezydent Lech Kaczyński poleciał do Brukseli jednym samolotem z premierem Donaldem Tuskiem, od razu dopisało im szczęście. Pod pretekstem wszechświatowego kryzysu udało się im wydoić Eurokołchoz na 300 mln euro dotacji na pobudzenie gospodarki i 600 milionów euro na Partnerstwo Wschodnie. Co prawda, jeśli się zważy, że płacimy do kołchozu składkę w wysokości bodajże 11 mld złotych, czyli 2,5 miliarda euro rocznie, to te 300 milionów aż takim wielki sukcesem znowu nie jest, ale - jak to mówią - dobra psu i mucha. „Jak forsa - to mi wsuń ją” - nawołuje poeta. Inna rzecz, że dotacja jest kierowana. Eurokołchoz nakazał, żeby prawie dwie trzecie z tych 300 milionów przeznaczyć na przechwytywanie dwutlenku węgla w elektrowni Bełchatów. Jak już go przechwycimy, to narobimy suchego lodu i w ten sposób zneutralizujemy globalne ocieplenie przez globalne, albo tylko lokalne oziębienia. A to, co nam z tego przechwyconego dwutlenku węgla zostanie, możemy przeznaczyć na dodatkowe nasycenie bąbelkami wody w głowie Władysława Frasyniuka, który ostatnio mówi o sobie: „my intelektualiści”. No a to Partnerstwo Wschodnie, to już sam cymes! Jeszcze co prawda nie wiadomo, ile z tego dostanie Szwecja, która - zapatrzywszy się najwyraźniej na Francję, co to za niemieckim przyzwoleniem założyła sobie w charakterze kieszonkowego imperium Unię Śródziemnomorską - montuje sobie takie kieszonkowe imperium z republik bałtyckich. My, to co innego. My nie imperialisty. W traktacie ryskim wyrzekliśmy się Kresów Wschodnich, a teraz wyrzekamy się nawet pamięci o nich, byle tylko na Białorusi, no i oczywiście na Ukrainie zwyciężyła demokracja, to znaczy - pan Milinkiewicz, a na Ukrainie - banderowcy. Jest oczywiście jeszcze Afganistan, gdzie też walczymy o demokrację, a konkretnie - czy na produkcji i eksporcie opium i heroiny rękę położą agenci amerykańscy, czy talibowie, ale to jest opłacane z innej puli. Właśnie pan minister Klich, czy może jakiś inny dygnitarz powiedział, że koszty zwiększenia naszego kontyngentu wojskowego w Afganistanie pokryjemy z honorarium, jakie dostaliśmy od ONZ za usługi w Czadzie. Skoro to taki dobry interes, to może zaczniemy reklamować usługi naszych askarisów w internecie? Na przykład: „zabijamy najtaniej i po Bożemu!” Wracając zaś do Partnerstwa Wschodniego, jeśli dajmy na to, nasz udział w puli na nie przeznaczonej wyniesie chociaż ze 300, no - niechby przynajmniej 200 milionów euro, to od kandydatów na demokratów wprost nie będzie można się opędzić i to jeszcze po naszej stronie kordonu, nie mówiąc już o tamtej. Za takie pieniądze nawet i ja mógłbym zostać demokratą, zwłaszcza, że straszliwy wszechświatowy kryzys tylko patrzeć, jak da się nam we znaki. W końcu kiedy się korumpować, jak nie w kryzysie? A co - azali tylko dla grzeszników Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne? Czy z tej demokracji coś tam wyjdzie, czy nie - pieniędzmi przecież można się podzielić w całkowitej zgodzie, bo wiadomo, że zgoda buduje, no i Pan Bóg, jak wiadomo, podaje rękę. Wynika z tego, że korumpowanie się w służbie demokracji, to nie tylko nie grzech, ale liść do wieńca sławy. Że też nie wpadł na to jeszcze wicepremier Pawlak - bo prezydent Sopotu, pan Karnowski właśnie tak nawija. Straszliwy kryzys idzie jak tornado, od oceanu do oceanu, z czego skwapliwie korzystają socjalfaszyści, używając go jako katalizatora do najnowszej wersji cudnego raju. Niedawno Parlament Europejski uchwalił rezolucję przyzwalającą rodzicom rozmawiać w domu z dziećmi w języku ojczystym. To tylko rezolucja, ale tylko patrzeć, jak wśród dekretów przeciwko trzęsieniom ziemi, jakie Parlament Eurokołchozu w wielkich ilościach produkuje, pojawi się i taki. I to właśnie jest niebezpieczne, bo cuius est cognere, eius est tolere, znaczy - kto ustanowił, ten może znieść. Jeśli więc w Kołchozie powieją inne wiatry, to kto nam zagwarantuje, że tamtejsi Zasrancen nie zabronią rodzicom rozmawiać z dziećmi po swojemu, a nakażą, na przykład na migi? Oczywiście nasi okupanci też się podciągają, jak mogą, bo jużci - kiedy trafi się lepszy moment do zlikwidowania znienawidzonej rodziny, jak nie teraz, kiedy w Austrii zakończył się proces Fritzla, a i u nas niezawisły sąd zaczął właśnie maglować jakiegoś kazirodcę z Białostocczyzny? Toteż pod egidą ministra sprawiedliwości i sejmowej komisji do likwidacji rodziny przygotowywany jest projekt przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Słychać, że ma być tak, że jak tylko ktoś doniesie do policji, że zdarzyła się przemoc, to policja najpierw pakuje przemocnika do aresztu nawet na dłużej, niż 48 godzin, a potem, żeby już nie straszył domowników - przenosi go ciupasem do jakiegoś przytułku. W tym czasie specjalny urzędnik pod nazwą „opiekuna pokrzywdzonych” - i to właśnie jest clou całego interesu - załatwia urzędowy nakaz opuszczenia mieszkania, zakaz zbliżania się do „ofiar” i tak dalej. Nietrudno się domyślić, że jak taki „opiekun” zacznie wykazywać się inicjatywą, to nie będzie czekał, aż ktoś dopuści się przemocy, tylko rozwinie szeroką profilaktykę. Potencjalnych przemocników, zwłaszcza co majętniejszych, w porozumieniu z potencjalnymi „ofiarami”, przy pomocy prowokacji policyjnej sprowokuje, no a potem jakoś się pozostałym majątkiem zgodnie podzielą, bo jak zgoda - to Bóg wtedy rękę poda! Czyż trzeba lepszego przykładu, jak ten, że kiedy tylko pan minister Czuma wyszedł naprzeciw oczekiwaniom pani Kątnej i innych wyzwolonych dam, to oskarżenia o długi ucichły, jakby ręką odjął. Jeśli to nie cała ręka, to niewątpliwie palec Boży. Ta walka z przemocą, to najlepszy sposób na likwidację znienawidzonej rodziny, bo w tej sytuacji prawnej tylko oczywisty szaleniec, albo wyjątkowy roztrzepaniec zdecyduje się na małżeństwo. W ogóle sama myśl o współżyciu z kobietą będzie musiała każdego wprawiać w przerażenie, więc nastaną znakomite czasy dla sodomitów płci obojga, bo jeśli nawet zdarzy się tam jakaś przemoc, to przecież nie w rodzinie, tylko zwyczajnie. Dopiero w tym kontekście możemy zrozumieć w pełni przyczynę determinacji, z jaką postępowe kobiety płci obojga walczą o finansowanie przez rząd zapładniania in vitro, czyli w szklance. Tradycyjny sposób może okazać się niedostępny, a przecież cudny raj bez nieustannego napływu niewolników udać się nie może. Więc wprawdzie z jednej strony świat postępu po staremu krytykuje Benedykta XVI, że w Kamerunie nie chciał reklamować prezerwatyw, ale z drugiej - naciska na aggiornamento, czyli pobłogosławienie zapładniania w szklance, które nie tylko jest trendy, ale wkrótce może okazać się jedynym sposobem przetrwania znękanej ludzkości. SM
Wyścig o 2 miliony złotych W wyścigu o 54 posady europosłów z pensją 7 tysięcy euro na miesiąc, jako pierwsze wystartowało Polskie Stronnictwo Ludowe. 7 tysięcy euro w przeliczeniu po 4 złote 60 groszy daje 32 600 złotych miesięcznie, 391 200 zł rocznie, a przez pięcioletnią kadencję - prawie 2 miliony złotych. Wprawdzie życie w Brukseli jest trochę droższe niż w Warszawie, ale 2 miliony też piechotą nie chodzą i warto się po nie schylić, to znaczy - umizgać się do wyborców. Tym bardziej warto, że poseł do Europarlamentu tak naprawdę nic ważnego nie robi, ani za nic nie odpowiada. Jak opowiadał mi Włodzimierz Bukowski, deputowani do Parlamentu Europejskiego miesiącami ustalają właściwy procent tłuszczu w jogurcie, promień krzywizny bananów - bo sprawy naprawdę ważne załatwiają starsi i mądrzejsi w zupełnie innych miejscach. Krótko mówiąc - Parlament Europejski to taki demokratyczny kwiatek do biurokratycznego kożucha, z wysoko opłacanymi statystami. Do tego konkursu o 2 miliony złotych garnie się mnóstwo ambicjonerów, bo co tu ukrywać - czasy są ciężkie, a kto wie, czy kryzys się nie zaostrzy, więc z posadami może być krucho. Tymczasem w razie wygranej - 5 lat niczym pączek w maśle u Pana Boga za piecem - żyć, nie umierać! Toteż lada dzień wszyscy zaczną się do nas umizgiwać, prawiąc nam duby smalone, jak to będą w tej Brukseli, czy w tym Strasburgu, własną piersią i tymi ręcami bronić naszych interesów i niezbywalnych praw naszej ojczyzny. Prawdy, ma się rozumieć, nie powiedzą, bo nic tak nie gorszy, jak prawda i taki, co mówi prawdę, nie ma co się do Parlamentu Europejskiego wybierać. Wychodząc z tego założenia również pan prezes Waldemar Pawlak wziął i ogłosił trzy zasady, jakimi Polskie Stronnictwo Ludowe kieruje się w działalności publicznej i przy pomocy których zamierza przychylić nam nieba. Więc pierwsza zasada, to zasada dobra wspólnego. Znaczy się, wszystkimi zdobyczami, wszystkimi łupami trzeba się dzielić nie tylko z rodziną, ale i z kierownictwem partii. Druga zasada, to zasada solidarności - żeby jeden z drugim zrozumiał, że trzeba kupą, bo kupy nikt nie ruszy. I wreszcie trzecia zasada - zasada pomocniczości. Pan prezes Pawlak z niezwykłym u niego poczuciem humoru wyjaśnia, że chodzi tu o „europejski klucz, jak pogodzić lokalne, czy narodowe aspiracje z integracją europejską”. Przekładając to na język ludzki można powiedzieć, że chodzi o przeliczenie poparcia dla integracji europejskiej na konkretną gotówkę - w tym przypadku - 2 miliony złotych za pełną kadencję. Pod takim programem każdy się podpisze, chociaż te trzy zasady można by z powodzeniem zmieścić w jednej: róbmy sobie na rękę - której Polskie Stronnictwo Ludowe dochowuje wierności, niezależnie od ustroju. SM
Aktualizujemy proroctwa Proroctwa mają to do siebie, że rzadko kiedy są precyzyjne. Dotyczy to zarówno proroków starotestamentowych, jak i ksiąg sybillińskich, a także proroctw późniejszych. Henryk Sienkiewicz cytuje w „Potopie” sławne proroctwo św. Brygidy: „Owóż nieprzewidziany wypadek”. Do iluż sytuacji takie proroctwo może pasować! Dlatego trudno mieć pretensję do mego Przyjaciela Stanisława Szczuki, że dawno temu, w dobrym chmielu wygłosił wobec Adama Michnika proroctwo treści następującej: „Jeszcze będzie w Polsce git! Z polską szlachtą - polski Żyd!” Tymczasem okazuje się, że niezupełnie tak. Na listach wyborczych Platformy Obywatelskiej do Parlamentu Europejskiego ma znaleźć się zarówno madame Róża hrabina Thun von Hohenstein, jak i parweniusz Marian Krzaklewski, nie licząc kandydatów drobniejszego płazu. Hrabina Thun (nee Woźniakowska) należy nie tylko do polskiej, ale również cudzoziemskiej arystokracji. W takim charakterze stanęła na czele Szumańskiego Komsomołu, a od 2005 roku, w uznaniu zasług położonych dla Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, została dyrektorem Przedstawicielstwa Unii Europejskiej w Polsce, a więc sui generis jej ambasadorem. Czyje interesy tak naprawdę reprezentuje? Marian Krzaklewski zaś był przewodniczącym Solidarności, zrzeszającej pracowników najemnych, tradycyjnie określanych mianem „ludu”. Czy jednak już mu się to aby nie znudziło? W tej sytuacji proroctwo nie brzmiałoby już tak optymistycznie, jak kiedyś i można by wyrazić je, że „Znów nabrzmiewa w Polsce wrzód. Szlachta bisurmani lud”. SM
Dlaczego gwałcą? Jak donosi TVN24.pl, 16-letni Marcin za wagarowanie (!!) został odebrany matce i umieszczony w jakimś „Ośrodku”. Tam ponoć został zgwałcony. Trafił do szpitala psychiatrycznego. Tyle pokazała TVN24; teraz kilka pytań:
1. Chłopca - jak to w polskich sądach we zwyczaju - oddano pod opiekę matce. Dlaczego nie przyznano ojcu? Kilka pasów załatwiłoby - być może - problem wagarowania? A - nie wolno bić dzieci... No, to macie!
2. Dlaczego - jeśli już przyznano chłopca matce - odebrano jej potem prawa rodzicielskie? 16-letni chłopak potrafi już zaopiekować się pijącą matką...
3. ...pod warunkiem, że nie ma faszystowskiego nakazu nauki do 18.go roku życia...
4. ... i nie ma również berufsverbotu. Każdy człowiek, nawet nieletni, powinien mieć prawo do pracy. Jakby zarobił własne pieniądze, to nie dałby matce na wódkę... A może wagarował, bo (słusznie) uznał, że w szkole niczego pożytecznego go już nie nauczą - i zarabiał pieniądze by utrzymać matkę?
5. Jeśli za wychowanie dziecka wzięło się państwo - to czemu zamiast kary (niewielkiej) chłosty ukarano go zesłaniem do „Ośrodka”? A - bo kary fizyczne są zakazane...
6. I czemu - zamiast ukarania solidną tym razem chłostą - pakuje się tam innych, bardziej zdemoralizowanych, młodocianych?
7. Jakby mnie uczono szycia, gotowania, prania i prasowania - a TEGO uczą w tym „Ośrodku” - to też chyba bym kogoś zgwałcił. By pokazać, że jestem jednak mężczyzną.
8. Gdyby nie natrętna propaganda homoseksualizmu nikt by pół wieku temu Marcina W. nie zgwałcił, bo... po prostu nie przyszłoby to nikomu do głowy. Ja mając lat 16 nie znałem w ogóle słowa „homoseksualista”! Homo-gwałty zdarzały się tylko w więzieniach - zazwyczaj jeśli wśród grypsery umieszczono (specjalnie, za karę) nie grypsującego. I nikt o tym nie pisał. Każde pokazanie w TV przypadku gwałtu, pedofilii itd. - to propaganda gwałtów i pedofilii. To dziennikarze telewizyjni - a raczej: brak cenzury obyczajowej - jest odpowiedzialne za to, co się dzieje. W tych sprawach musi istnieć surowa cenzura - ponieważ ludzie działają zgodnie z rzymskim powiedzeniem: „Widzę lepsze, próbuję - a podążam za gorszym”. Powstaje tak zwany „dylemat więźnia” - jedyna sytuacja, w której państwo winno interweniować: jeśli jakaś telewizja przestałaby pokazywać gwałty, morderstwa, katastrofy itd. - to straciłaby widzów na rzecz konkurencji. Jedynym wyjściem jest zakaz.
9. Być może Marcin W. sobie ten gwałt zmyślił - co jest całkiem prawdopodobne: chciał sobie zamiast nauki szycia, gotowania i prasowania pobyć przez czas jakiś w świecie normalnym, czyli w domu wariatów - jednak TVN.24 już z góry przesądza, że to się wydarzyło!!
10. Jeśli Marcin W. wszystko to sobie wymyślił - to też tylko dlatego, że pakowano mu w łepetynę propagandę homoseksualizmu. W normalnych czasach nie przyszłoby mu to do głowy (vide p.8)
11. W szpitalu psychiatrycznym szyciem, praniem, prasowaniem, gotowaniem itd. zajmują się zapewne kobiety. Tam jest normalność - to reszta Polski, pod naciskiem lobbies „gejów”, feministek i innych dziwolągów staje się jednym wielkim domem wariatów.
12. Ten „II Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy” w Łodzi przy ul. św. Łucji kosztuje jakieś bajońskie pieniądze: ogromny teren w mieście, na jednego podopiecznego przypada jeden wychowawca!!!
13. Ten ośrodek zostanie być może zlikwidowany - ale to nie rozwiąże problemu. W tej sprawie naruszono WSZYSTKIE zasady, które obowiązywały w normalnym świecie, o którego przywrócenie walczę. Ma być tak nadal? Żyjemy w Sodomie. Czekamy na deszcz siarki i ognia. To już niedługo. JKM
Gwiazda Dawida biczem na Żyda W USA burzę w jeziorze wody wywołał p. Patryk Olifant - rysownik, laureat nagrody Pulitzera w 1967 roku - publikując rycinę przedstawiająca Gwiazdę Dawida, która - popychana przez bezgłowego żołdaka - usiłuje pożreć kobiecinę z dzieckiem nazwaną „Ghaza”. Mam w tej sprawie mieszane uczucia. Bo z jednej strony Gwiazda Dawida jest symbolem religijnym - i jako taki nie powinna być elementem złośliwych karykatur, podobnie jak Krzyż lub Półksiężyc z Gwiazdą. Z drugiej jednak strony jest ona symbolem Państwa Izrael - i jak ma rysownik przedstawić to państwo? Pokazując Żyda z zakrzywionym nosem? To by to dopiero była obraza - bo przecież bardzo wielu Żydów nie utożsamia się z Państwem Izrael w ogóle, a z jego poczynaniami w Ghazie - w szczególe. Rysunek jest zresztą marny, podobnie jak produkcje 99% amerykańskich karykaturzystów. P. Arkadiusz Gacparski zrobiłby ogromne pieniądze otwierając kursy rysunku dla amerykańskich karykaturzystów - cóż, kiedy oni pouczeń nie przyjmują: rysują dla idiotów, bo wiedzą, że w d***kracji większość Czytelników to idioci. Pomysł musi więc być łopatologiczny - a czy warto angażować kunszt rysowniczy w tandetę, która na drugi dzień znika z kiosków? Reszta zobaczcie Państwo ten rysunek sami: Zajmuję się tym tematem, bo jeszcze parę miesięcy temu ukazanie się anty-izraelskiej karykatury w wielkonakładowym piśmie w USA byłoby absolutnie niemożliwe. Dziś jest możliwe. Dlaczego? 1) Ludziom nie podobają się poczynania soldateski izraelskiej - bo biorą stronę „słabszego”. To, że ten „słabszy” jest w rzeczywistości stroną na ogół zaczepną, mało kogo obchodzi. Widzą fakty: uzbrojony po zęby Cahal strzela do cywilów. Co więcej: dowiaduje się, że takie właśnie otrzymał rozkazy!! 2) Ludzie są wściekli na Żydów za ostatnie afery finansowe. Owszem, przyjmują do wiadomości, że ofiarami Żyda, p. Bernarda Madoffa. byli w ogromnej większości Żydzi - ale to dotyczy $50 mld - a afera idzie w biliony. Tymczasem większość bankierów to Żydzi - co, oczywiście nikomu by nie przeszkadzało, gdyby zajmowali się tym, czym banki powinny się zajmować (braniem pieniędzy od ludzi na procent - i pożyczaniem ich na procent; Jak banki zajęły się spekulacjami polegającymi na tym, że jeden (na ogół Żyd) sprzedawał drugiemu (na ogół Żydowi) podejrzane walory, które ci wyceniali nieraz sto razy powyżej wartości, że kolejni szefowie FED to p. Alan Greenspan i p. Beniamin Shalom Bernanke - i to Benio Bernanke rwał szaty domagając się tych bilionów na ratowanie banków - to ludzi zaczyna szlag trafiać. Jasne, że nie wszyscy Żydzi są za to odpowiedzialni; bardzo wielu żydowskich ekonomistów zdecydowanie opowiedziało się przeciwko tej operacji - ale jak jest Wielka Afera i nikt nawet nie szuka winnych, tylko futruje ich pieniędzmi, to szuka się kozła ofiarnego. I Żydzi, którzy tu bardzo się "zasłużyli", znakomicie się do takiej roli nadają. 3) Ludzie są też wściekli na „neokonserwatystów”, którzy opanowali Partię Republikańską i wciągnęli USA w idiotyczne wojny w Afganistanie i w Iraku - a groziło (i grozi!!), że i w Iranie. To (znany mi osobiście) p. Donald Henryk Rumsfeld, Żyd oczywiście, jest odpowiedzialny za wojnę (oświadczył, że będzie kosztowała $100-150 mld - wyśmiewając (i doprowadzając do dymisji) tych, którzy mówili o sumach zbliżonych do biliona (w rzeczywistości koszty są wyższe!); jest też odpowiedzialny za torturowanie jeńców. 4) Najważniejsze jednak, że ludzie mają już dość ulegania terrorowi „poprawności politycznej” - nie pozwalającej m.in. na krytykę Żydów („Bo ten naród doświadczył okropności Holokaustu”). Od ponad dwudziestu lat piszę (na tym blogu też), że im dłużej korek tkwi w butelce, tym gwałtowniejszy będzie potem wystrzał. Amerykanie potrafili bez większych wahań internować podczas wojny mieszkańców pochodzenia japońskiego - choćby byli oni najlojalniejszymi obywatelami USA. Holokaust raczej amerykańskim Żydom nie grozi - ale bardzo poważne represje, włącznie z zakazem zajmowania posad w administracji - jak najbardziej. Te rysunki - to dopiero pierwsze bąbelki wydobywające się z sykiem spod zamkniętego korka. Albo JE Barak Hussein Obama zorientuje się, jakie są nastroje - i sam stanie na czele ruchu wprowadzając w USA cos na kształt narodowego socjalizmu (przypominam przy okazji, że wszyscy przywódcy większych ruchów murzyńskich w USA są anty-semitami!!); albo wyleci z trzaskiem wraz z tymi, którzy oplatają obecną administrację. Nieprzyjemna (nie tylko dlań) alternatywa. JKM
Akta IPN: Aleksander Trzaska agentem SB Jest taki dowcip o Masztalskim. Esbek pyta: Masztalski, jesteście z nami szczęśliwi? - Tak jest, obywatelu poruczniku! - A co robiliście wcześniej? - Byłem znacznie szczęśliwszy! Dziś brzmi to niestety już dużo mniej zabawnie bo Aleksander Trzaska, popularny w latach 80. i 90. satyryk i dziennikarz, miał donosić dla SB - wynika z dokumentów IPN.
Masztalski czy TW "Astor"? Aleksander Trzaska to wieloletni dziennikarz Radia Katowice. W 1986 wraz z kolegami z katowickiej rozgłośni Polskiego Radia założył Kabaret Masztalskich, który gościł na większości polskich estrad, a także w większości ośrodków polonijnych. Słynął z dowcipów, które w latach 80. i 90. opowiadała sobie cała Polska. Z dokumentów IPN wynika, że Trzaska przez 6 lat donosił na kolegów z Radia Katowice, na polonijnych księży i działaczy emigracyjnych w USA i Kanadzie. W tych samych aktach IPN można odnaleźć informacje, że po raz pierwszy Trzaska z oficerem wydziału II katowickiej SB por. Adamem Zawarczyńskim spotkał się w lutym 1984 r. w siedzibie Radia w Katowicach. O tym, jak miały przebiegać prawdziwe rozmowy Trzaski z esbekiem Zawarczyńskim, przeczytaliśmy w archiwum IPN w Katowicach, gdzie leżą dwie opasłe teczki agenta SB pseudonim Astor. W IPN są informacje, że SB zainteresowała się dziennikarzem Polskiego Radia w Katowicach, gdy złożył wniosek o paszport. Chciał wyjechać z bioenergoterapeutą Nardellim do USA, gdzie uzdrowiciel miał otrzymać doktorat Uniwersytetu w Tucson. Trzaska powiedział Zawarczyńskiemu o wyjeździe i jego programie. 14 marca 1984 r. powstał wniosek o zezwolenie na "opracowanie w charakterze kandydata na Tajnego Współpracownika". Z dokumentów IPN wynika, że 9 maja 1984 r. Zawarczyński spotkał się z Trzaską ponownie. Tym razem w kawiarni Tokay w Katowicach. Było to już po powrocie Trzaski z USA. Radiowiec miał poinformować oficera SB "o przebiegu wyjazdu do USA". "Aktualny stopień stosunków między Polonią amerykańską ocenił jako rozłamowy ze względu na zachowanie się aktualnej emigracji po 13 grudnia, która jest wroga do Polski, leniwa do pracy, schodząca na granice przestępczości. Stara Polonia odcina się od tej grupy" - raportował porucznik szefom. Jak wynika z archiwum IPN, do zwerbowania Trzaski doszło 26 maja w Hotelu Katowice. Oprócz Zawarczyńskiego brał w tym udział zastępca naczelnika wydziału II SB kpt. inż. Adam Durnaś. "W trakcie rozmowy pozyskaniowej kandydat nie oponował co do wyrażenia zgody na udzielanie pomocy w sposób niejawny kontrwywiadowi MSW. Własnoręcznie podpisał zobowiązanie do współpracy, obierając sobie pseudonim Astor. Podczas pierwszego spotkania TW "Astor" przekazał informacje na piśmie nt. osób poznanych w USA, tj. Barbary Piaseckiej-Johnson oraz Gregory Piasecki. Do współpracy został pozyskany na zasadzie >>współodpowiedzialności za ład i bezpieczeństwo PRL<<" - raportował por. Zawarczyński. Przeszkodą w dążeniu do zwerbowania Trzaski nie była nawet jego przynależność do PZPR. - Wywiad i kontrwywiad mogły współpracowników werbować wśród członków PZPR bez oglądania się na istniejący formalnie zakaz - wyjaśnia archiwista IPN. "Astor" tak pisał o Piaseckiej--Johnson: "Bystra, inteligentna, kontaktowa. Zdaje sobie sprawę z rozmiarów majątku, toteż czasem w czasie rozmowy wymyka się jej zdanie, że może kupić wszystko. […] Poglądy typowe dla Polonii - niechęć do Związku Radzieckiego, a przede wszystkim jego polityki gospodarczej wobec Polski (...)". O Tomaszu Stanisławie Pochroniu, redaktorze naczelnym "Panoramy", tygodnika, który ukazuje się w Chicago, "Astor" donosił: "Twierdzi, że jego pismo nie chce się mieszać w politykę, co nie znaczy, że nie można w nim znaleźć publikacji o charakterze antyradzieckim czy krytykującym politykę Polski.[...]Przypuszczam, że Pochroń wiąże swoje plany z powrotem do kraju. W kraju pozostaje jego b. ciężko chora żona, która mieszka w Warszawie przy ul… Pochroń pamięta spotkanie z Trzaską i konsekwencje donosu. - Przeżyłem mocno to, że nie dostałem wizy, kiedy chciałem pojechać do Polski na pogrzeb żony - wspomina. Bezpieka planowała "wykorzystać >>Astora<< na kierunku amerykańskich służb specjalnych". Jego możliwości oceniano bardzo wysoko. W październiku 1984 roku, przed kolejnym wyjazdem do USA tak go scharakteryzowano: "(...) TW Astor jest jednostką wiarygodną, szczerą w stosunku do SB, rzeczową, inteligentną w postępowaniu, co stwarza przesłanki jego szerszego wykorzystania." Jednak SB nie ufała do końca "Astorowi". Planowano go sprawdzać i kontrolować przez "agenturę równoległą pozostającą na kontakcie wydziału III, zadania dublujące i sprawdzające, okresowe oceny informacji przekazywanych przez TW, przez zastosowanie dostępnych środków techniki operacyjnej oraz prace "W" (czyli kontrolę korespondencji - przy. aut.)". W IPN zachowała się "Charakterystyka TW ps. Astor" z 2 października 1985 r. Oddaje w pełni jego zaangażowanie we współpracę: "W okresie współpracy z SB >>Astor<< przekazał 28 informacji na piśmie, które w części wykorzystano w meldunkach operacyjnych do Wydziału I Departamentu II MSW. W tym okresie był trzykrotnie wynagradzany oraz sprawdzany. Jest to osobnik o cechach sangwinika, zdolny jako dziennikarz, znający swoją profesję, inteligentny, lojalny wobec SB." "Astor" donosił też na kolegów w Polskim Radiu. 16 kwietnia 1985 r. informował: "W PR w Katowicach panuje nastrój rezygnacji i zniechęcenia. […] Po reorganizacji redakcji w latach 82-83 (chodzi o weryfikację dziennikarzy - przy. aut.) nie ma grup nieformalnych mogących akceptować hasła podziemia. Były redaktor PR Sysak, absolwent filologii angielskiej UŚ człowiek b. zdolny w dziennikarce, który do PR przyszedł po wygranym konkursie aktualnie pracuje na Filologii Angielskiej w bibliotece. Był działaczem "S" w PR, lecz przez rozpęd, chęć działania bez przemyślenia został internowany.
Zwolniono go w marcu 82 r. Należał do jednych z pierwszych, którzy podpisali deklaracje o lojalności". - Był mentorem, nauczycielem i patronem moich postępów w pracy antenowej. I teraz okazuje się, że donosił na ludzi, którzy go gościli, ufali mu. Przykre, że to on był właśnie wśród założycieli "Solidarności" w katowickim radiu - mówi Jerzy Sysak. Z akt IPN można wysnuć wniosek, że w zamian za współpracę z SB Trzaska bez problemu dostawał paszport na wyjazdy do USA i Kanady. Gdy przestał podróżować z Nardellim, wyjeżdżał na drugą półkulę z założonym z Jerzym Ciurlokiem (czyli Ecikiem) i Józefem Swobodą z katowickiego radia Kabaretem Masztalscy. W ciągu miesiąca zarabiał ponad 1000 dolarów - równowartość 4-letniej pensji nauczyciela w kraju. Za donoszenie "Astor" brał pieniądze. W rejestrach funduszu operacyjnego SB zachowały się daty, kwoty i pokwitowania. W sumie "Astor" wziął prawie 50 tysięcy złotych. Siedem stron maszynopisu liczy "Informacja na temat Polonii amerykańskiej" przekazana 11 września 1984 roku przez "Astora" oficerowi SB. Znalazły się w niej m.in. charakterystyki dziennikarzy, księży i działaczy polonijnych. Po 1989 r. "Astor" przestał być cenny dla SB, której los był przesądzony. Współpracę przerwano. - Służby zawsze będą werbowały dziennikarzy. To doskonałe źródła informacji, wielu z nich to wymarzeni agenci. Skandalem jest ujawnianie takich spraw. A Trzaski nie znam i nic nie wiem, aby współpracował z SB - z lekkim uśmiechem zaprzecza płk Adam Zawarczyński. Aleksander Trzaska odrzucił propozycje przedstawienia na łamach naszej gazety swojego stanowiska w sprawie współpracy z SB. Tomasz Szymborski, Grzegorz Żmuda
28 marca 2009 "Nie ma kompromisu między kulturami i cywilizacjami"... (Feliks Koneczny) Jak mawiał towarzysz Lenin:” Prasa to przedłużenie ramienia władzy”.(!!!). I słuszna jego racja. Bo w wielu wysokonakładowych pismach bardzo trudno znaleźć interesujące informacje składające się na obraz tego, co naprawdę się dzieje w Europie i do czego to wszystko zmierza.. Unia Europejska- nie afiszując się z tym specjalnie- otworzyła w Afryce, tym razem w Republice Zielonego Przylądka, centrum biurokratyczne dla …. szukających pracy w Europie(????). Unia Europejska, w tym i my, chce tamtejszym „obywatelom” zaoferować legalną pracę w Europie, sfinansować szkolenia oraz zapewnić wsparcie już po przybyciu do Europy(!!!!). Będzie import, wymyślony odgórnie ,ludzi z innych kultur w liczbie- jak się przewiduje w granicach 50 milionów, oczywiście nie na raz… Powoli acz systematycznie. Ponieważ kraje członkowskie nieistniejącej jeszcze formalnie Unii Europejskiej, płacą coroczną składkę na to biurokratyczne monstrum, to one sfinansują ten kolejny nonsens, tę tworzoną na siłę wielokulturowość, której prawdziwym celem jest rozsadzenie tak naprawdę cywilizacji europejskiej do końca, do dna, spacyfikowanie jej i zlikwidowanie raz na zawsze. Europa , która wyrosła na tożsamości chrześcijańskiej, pozbywa się tej tożsamości w imię kolejnej utopii, opartej na melanżu wszystkiego , ale tylko tego, co z chrześcijaństwem ma niewiele wspólnego.. Żeby było jasne! Ja nie jestem przeciwko przyjazdom ludzi z innych kultur, innych cywilizacji do Europy…Jestem przeciwko sztucznemu wywoływaniu ich przyjazdów za nasze pieniądze…! Opiekowaniu się nimi przez biurokrację europejską, wyróżnianiu ich i głaskaniu, szkoleniu ich za nasze pieniądze, tak jak szkoleniu wszystkich na wszystko, za pieniądze odebrane przez biurokrację kiedyś wolnym ludziom, a dzisiaj niewolnikom biurokratycznych fanaberii. Jak ktoś chce przyjechać i pracować, niech przyjeżdża i pracuje… Ale nie poprzez zachęty finansowe, przesiadując potem na zasiłkach fundowanych im potem przez europejskich Irokezów.
Nie mówiąc już o zmianach cywilizacyjnych….Jak przychodzę do kogoś do domu nie zmieniam mu mebli w tym domu, ani nie domagam się przebudowy fundamentów tego domu.. Już dość Europa ma zmartwień z muzułmanami, którzy zalewają swoją cywilizacją Europę.. Jedyny odważny człowiek, mający ważne stanowisko w Karyntii, Jorg Haider, zakazał budowy meczetów na swoim terytorium administracyjnym… Spotkał go za to ostracyzm środowisk popierających multikulturowość.. W końcu „ zginął” w wypadku, zaraz po zwycięskich wyborach parlamentarnych..(???). Niedawno podobne” centrum” w październiku, otwarto w Mali.. Socjaliści europejscy umyślili sobie zalać sztucznie Europę, przy pomocy ludzi z innych kultur.. I to ma być przypadek? Lider Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, Niger Farage stwierdził:” Co u diabła robimy, otwierając centra pracy w Afryce, kiedy według prognoz 400 000 pracowników straci posady w ciągu najbliższych 6 miesięcy”? Oczywiście ludzie w Europie tracą pracę z innych powodów.. Z powodu olbrzymiego marnotrawstwa pieniędzy pochodzących z rabowania sektora prywatnego, wysokich podatków i potwornej biurokracji…
Pieniądze wysysane z kieszeni podatników powodują, że brakuje ich na inwestycje indywidualne, a zubożenie ludności- oczywiście jeszcze na stosunkowo wysokim poziomie materialnym- powoduje spadający popyt na kupowane dobra.. No i olbrzymie sektory tzw. publiczne, które żyją z pracy sektora prywatnego… i przejadają pieniądze wypracowywane przez indywidualnych ludzi i prywatne firmy.. Trzeba usunąć przyczyny dla których ludzie tracą pracę, a nie nagłaśniać skutki i walczyć z nimi… I straszyć, że jak przyjadą obcy, to jeszcze odbiorą tubylcom resztkę pracy… W systemie wolnego rynku, nieingerencji biurokracji w jego prawa, pozwoleniu na naturalne kształtowanie się przepływu ludzi , towarów, usług i pieniędzy- nie ma żadnych problemów! Problemy są, bo stwarza je biurokracja, stymulując zjawiska według własnego widzimisię, albo według własnych projektów budowy czegoś, co sobie wymyśliła, a co jest sztuczne i nienaturalne… Oczywiście ramy współżycia między ludźmi muszą być określone… W Europie były to zasady prawa rzymskiego, spuścizna Greków, ich filozofia i moralność chrześcijańska.. I te fundamenty powinny pozostać! Bo cywilizacja dla nas Europejczyków, oczywiście nie w sensie obecnym, fałszo-znaczeniowym tego słowa, jest- jak pisał ks. profesor Michał Poradowski- ” jak skorupa dla żółwia.” Bo musimy się mieć gdzie schować przed miazmatami innych cywilizacji i kultur... I nie na darmo pan Jean- Marie Le Pen grzmi z Parlamencie Europejskim:” „Zdrada Francji stała się faktem. Kongres zdrady zebrał się w Wersalu 4 lutego, by przyjąć poprawkę konstytucyjną niezbędną do przyjęcia Traktatu zwanego Konstytucyjnym. Wersal stał się więc jaśniejącym miejscem abdykacji suwerenności francuskiej, po tym jak to zostało proklamowane Cesarstwo niemieckie. W imieniu 26 państw członkowskich, które nie były konsultowane poprzez referendum, Irlandia stała się de facto rzecznikiem tych milionów Europejczyków, którzy zagłosowali NIE w roku 2005 i którzy nie chcieli utworzenia superpaństwa europejskiego. Gdy pozbawia się narody prawomocnego prawa do wyrażania swojej opinii na temat przyszłości, narody się rewanżują.(…) Jest prawdą, że pewna grupa przywódców europejskich wiedziała, że ich narody odrzucą tę przebraną Konstytucję(…) Narody z tysiącletnim stażem i kulturą są w ten sposób likwidowane na rzecz konstruktywistycznej utopii, która je wystawia kompletnie ubezwłasnowolnione na złowrogie skutki globalizacji i dzikiego liberalizmu: masowa imigracja, brak poczucia bezpieczeństwa, ruina ekonomiczna, katastrofa społeczna. Dekadencja moralna i kulturalna. Przyszłość Europy w takim super Państwie z totalitarnymi ambicjami, dziś można zaobserwować w Kosowie, co powinno wam służyć jako ostrzeżenie. Dlatego przyszłość należy do swobodnej współpracy Narodów i ludów europejskich, zresztą obejmującą też Narody Słowiańskie. W każdym razie nie ma żadnej wątpliwości, co do faktu, że dwa konsultowane narody, których rządy należą do założycieli Unii, wyraźnie odrzuciły zaproponowaną w referendum Konstytucję. Od tego momentu, jako, że jej tekst jest tekstem nieprawowitym, wszelkie jej konsekwencje są bezprawne i nikt nie powinien być zmuszany do jej przestrzegania. Opór narodowy staje się do tego momentu uprawniony. Dla obywateli jest to prawem, a dla patriotów obowiązkiem. Niech czuwają Konsulowie!” Naprawdę nie ma kompromisu między kulturami i cywilizacjami.. A utopiści twierdzą, że jest!… I to robią! Puszka Pandory też była bezpieczna, dopóki jej nie otworzono..
WJR
Za „waszych” i za „naszych” Źle się dzieje w państwie duń... to znaczy, pardon - w jakim tam państwie duńskim, kiedy oczywiście w państwie polskim! W państwie duńskim nie może źle się dziać, skoro jeden z Duńczyków, pan Rasmussen, jest faworytem w wyścigu do fotela Sekretarza Generalnego NATO. Znaczy, że Dania ma nie tylko właściwy stosunek do Związku Ra... to znaczy - oczywiście do Rosji, na co zwrócił uwagę Leszek Miller, nieubłaganym palcem wytykając ministrowi Sikorskiemu skłonności antyradzieckie - ale i do Niemiec, których znowuż czepiają się nie wiadomo o co bracia Kaczyńscy. Kiedyś, gdy Leszek Miller stał jeszcze na nieubłaganym gruncie nierozerwalnego sojuszu z bratnią Armią Radziecką, brak entuzjazmu do Związku Radzieckiego nie był w NATO źle widziany, ale teraz czasy nastały inne i najlepszym kandydatem na I sekretarza NATO byłby jeśli nie Leszek Miller, to Włodzimierz Cimoszewicz, albo nawet - Józef Oleksy. Przewidział to Adam Mickiewicz pisząc w „Dziadach”, że „kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie”. Od razu widać, że o ile w państwie duńskim dzieje się dobrze, to w polskim - odwrotnie. Właśnie ukazały się „wstrząsające wyniki sondażu”, z których okazuje się, że 42 procent obywateli nie ma zaufania do prokuratury, a co najmniej jednak trzecia - nawet do niezawisłych sądów. Co gorsza, tę nieufność obywatele ci wyrobili sobie na podstawie osobistych doświadczeń. Jeszcze bardziej wstrząsająca wydaje się okoliczność, że ten brak zaufania do prokuratury i niezawisłych sądów utrzymuje się niezależnie od tego, czy ministrem sprawiedliwości jest Lech Kaczyński, Stanisław Iwanicki, Barbara Piwnik, Grzegorz Kurczuk, Marek Sadowski, Andrzej Kalwas, Zbigniew Ziobro, Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ćwiąkalski, czy Andrzej Czuma. Widać, że ministrowie nie mają wpływu na funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości, który w takim razie musi zależeć od zupełnie innych czynników. W 1995 r., kiedy Sejm na kolejne 5 lat przedłużył moratorium na wykonywanie kary śmierci, zwróciliśmy się do ówczesnego ministra sprawiedliwości, pana Jaskierni z zapytaniem, kto moratorium na wykonywanie kary śmierci w 1988 roku w Polsce w p r o w a d z i ł ? Pan minister odpowiedział na piśmie, że „nie można ustalić autora tej decyzji”. No proszę! „Nie można ustalić” - a temu anonimowemu dobroczyńcy ludzkości posłusznie podporządkowały się wszystkie organy polskiego wymiaru sprawiedliwości! Nic więc dziwnego, że mając takiego MOCODAWCĘ tych wszystkich ministrów równo olewają. Jestem pewien, że z tej samej inspiracji kodeks karny został skonstruowany pod kątem wygody kryminalistów, których jeszcze Prokurator Generalny ZSRR Andrzej Wyszyński nie bez powodu uważał za „elementy socjalnie bliskie”. Na przykład w stosunku do kryminalistów surowość kary nie działa odstraszająco (tak w każdym razie myśli i Andrzej Zoll i Marian Filar), tymczasem w przypadku kierowców - patrzcie Państwo! - im surowsza kara, tym skuteczniejsza. Wygląda na to, że u źródeł takiego funkcjonowania prokuratury i niezawisłych sądów leży ugadana przez razwiedkę ze „stroną społeczną” przy okrągłym stole prawdziwa konstytucja III Rzeczypospolitej z jej najważniejszą normą: „wy nie ruszacie naszych - my nie ruszamy waszych”. Dlatego mimo upływu 14 lat nikt nie poniósł odpowiedzialności w sprawie Józefa Oleksego, dlatego Sejm powołał idiotyczną komisję do kanonizacji Barbary Blidy, dlatego tyle „błędów” pracowicie nagromadzono w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika, dlatego niezawisłe sądy wydają zaskakujące wyroki i dlatego śledztwa trwają tak długo i bezowocnie, bo zanim prokurator zorientuje się, czy podejrzany należy do „waszych”, czy do „naszych”, sprawa się przedawnia i wszyscy są zadowoleni. Oczywiście z wyjątkiem obywateli, ale kto by się tam nimi przejmował? SM
Oto agenci wokół księdza Popiełuszki IPN ujawnia agentów działających wokół ks. Jerzego Popiełuszki "Ks. Popiełuszko to typ mitomana", "przeprowadził się z parteru na I piętro, ponieważ przypuszczał, że jest tam zainstalowany podsłuch", "był u niego wysłannik od Zbigniewa Bujaka" - takie donosy na księdza Jerzego Popiełuszkę składali SB tajni współpracownicy. Przeczytaj, kim byli. Nazwiska agentów i treść donosów znajdują się w najnowszej książce Instytutu Pamięci Narodowej pt. "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki, 1982 - 1984". Praca powstała pod kierunkiem Jolanty Mysiakowskiej z pionu archiwalnego IPN, dziś trafia do czytelników. SB zainteresowała się ks. Jerzym w lutym 1982 r., we wrześniu założyła mu osobną sprawę rozpracowania operacyjnego pod kryptonimem Popiel. Dla uzyskania informacji o kapłanie otoczono go siecią kilku agentów duchownych i świeckich. "Uzyskana od nich bardzo szczegółowa wiedza była wykorzystywana do inwigilacji i szykan wobec kapłana" - wyjaśnia DZIENNIKOWI dr Jan Żaryn, autor obszernego wstępu do książki. Informacje te były też wykorzystane do przygotowania operacji, która zakończyła się zamordowaniem kapłana 19 października 1984 r.
TW Miecz, Tarcza "Powiedział (ks. Jerzy), że dwa tygodnie temu przeprowadził się z parteru na I piętro, ponieważ przypuszczał, że jest tam zainstalowany podsłuch. Spłatał tym figla dla SB. Obecnie z góry ma dobry widok. Wie, że jest pod stałą obserwacją. Że go pilnują" - to fragment pierwszego donosu na ks. Jerzego z lutego 1982 r. Jego autorem jest najaktywniejszy agent inwigilujący kapłana Tadeusz Stachnik, TW o pseudonimie m.in. Miecz, Tarcza - wynika z analizy zawartych w książce 130 dokumentów wytworzonych przez Służby Bezpieczeństwa i Urząd ds. Wyznań. Donosy Stachnika były niezwykle cenne dla SB, bowiem był on jednym z najbliższych współpracowników ks. Jerzego. Przekazywane przez niego informacje były bardzo szczegółowe, dotyczyły np. rozkładu dnia księdza czy osób, z którymi się spotykał. Te ostatnie były szczególnie ważne, bowiem powodowały zwrócenie przez SB uwagi na daną osobę. "Informacja TW ps. "Tarcza" potwierdza konieczność zainteresowania się Dorotą Gawrysiak z perspektywą przeszukania jej mieszkania" - zanotował ubek Edward Kwiatkowski we wnioskach po pierwszym donosie Stachnika. "Miecz" otrzymał za niego 2000 zł. W meldunku z mszy za ojczyznę w czerwcu podaje nazwiska sześciu działaczy "Solidarności". A w sierpniu donosił: "Ks. Popiełuszko ma ścisłe kontakty z ekstremą »Solidarności« regionu Mazowsze. Świadczyć o tym może fakt, że swego czasu był u niego wysłannik od Zbigniewa Bujaka po większą kwotę pieniężną, którą otrzymał (paręset tysięcy zł), o czym sygnalizowałem‚ a obecnie wysłannik od Romaszewskiego". Stachnik współpracował z SB od 1978 r. Ten ekonomista, działacz Konfederacji Polski Niepodległej i pracownik NSZZ "Solidarność", nie przestał donosić nawet po zamordowaniu kapłana. Dziś już nie żyje. Z napisu na grobie na Cmentarzu Wolskim w Warszawie wynika, że "zginął tragicznie" w lutym 1992 r., miał 65 lat.
TW Jankowski Wśród agentów donoszących na ks. Jerzego większość stanowili inni duchowni. Do najaktywniejszych należał ks. Michał Czajkowski, TW ps. Jankowski, zarejestrowany jako tajny współpracownik od 1956 r. do 1984 r. Gdy SB zaczęło rozpracowywać ks. Jerzego, TW Jankowski został specjalnie oddelegowany do inwigilacji kapłana. - "Zgodnie z zadaniem, odwiedziłem Popiełuszkę już dwukrotnie. Podczas tych wizyt uzyskałem szereg wynurzeń..." - donosił płk Adamowi Pietruszce, późniejszemu zabójcy ks. Popiełuszki. O ile donosy Stachnika miały charakter techniczno-personalny, o tyle ks. Czajkowski formułował opinie o swojej ofierze, np.: "Jestem zdania, iż ks. Popiełuszko to typ mitomana widzącego więcej w wyobraźni niż w rzeczywistości. Jego konspiracja dowartościowuje jakiś manieryzm, który zawsze reprezentował". Donosił również o sprawach, od których mogło zależeć życie kapłana: "Chronić się przed aresztowaniem ma on zawsze podczas nabożeństwa w zamówionej ze szpitala na Banacha karetce pogotowia, stojącej obok kościoła. W przypadku próby aresztowania jego, ucieka on do karetki i będzie obłożnie chory, bezpieczny w klinice". Ks. Czajkowski był też wykorzystywany przez SB do konkretnych działań operacyjnych, m.in. skłócenia ks. Popiełuszki z jego przełożonym prymasem Józefem Glempem. Jak sam się chwali wobec płk Pietruszki w październiku 1983 r., "przytaczam prymasowi opinię ks. Popiełuszki, jakoby kierownictwo Kościoła zlekceważyło pierwszą pielgrzymkę robotników na Jasną Górę w dniu 18 bm. Prymas z zainteresowaniem zareagował na tę opinię, oceniając, że jest to prosty wymysł samego Popiełuszki, któremu »impreza nie wypaliła«". Nie dziwi więc zadanie, jakie otrzymał ks. Czajkowski od oficera prowadzącego: "Nadal przekazywać opinie, które będą dyskredytowały ks. Popiełuszkę". TW Jankowski pozwala sobie też na pochwały pod adresem władz za pozytywne skutki, jakie przyniosło nękanie ks. Jerzego. "Prowadzone postępowanie p(rzeciw)ko ks. Popiełuszko przyniosło władzom państwowym już profit w postaci zarządzenia kurii warszawskiej o konieczności wystawiania zezwoleń na występy aktorów w kościołach. Stanowi to pośrednie przyznanie racji władzom o politycznych akcentach w nabożeństwach" - donosił. Ks. Czajkowski nie wahał się też informować o metodach walki ks. Jerzego z bezpieką. "27 bm. był u ks. Popiełuszko bp Kraszewski z dziwną misją. Stwierdził, że nie przychodzi jako jego zwierzchnik duchowy, ale brat i przyjaciel. Z tych pozycji prosi go, aby nie głosił kazania w dniu 30 bm., gdy(ż) wtedy zamknie go bezpieka. W tej sytuacji zdecydowano, że kazanie będzie głosił ks. Bogucki, a Popiełuszko weźmie tylko udział w koncelebrze, co też tak wykonano w praktyce". TW Jankowski zerwał współpracę z SB po zamordowaniu ks. Jerzego. Jednak gdy w 2006 r. zostały ujawnione jego kontakty z SB, wydał oświadczenie, w którym napisał: "Nigdy nie donosiłem na (...) księdza Jerzego Popiełuszkę, z którym łączyła mnie współpraca i przyjaźń". Jednak gdy "Więź" opublikowała raport na temat jego 24-letniej współpracy z SB, przyznał: "Wina moja jest bezsporna".
Kustosz SB do inwigilacji ks. Jerzego wykorzystywała też jego przyjaciół. W 1979 r. zarejestrowano jako TW pseudonim Kustosz ks. Andrzeja Przekazińskiego, dyrektora Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, pełniącego tę funkcję do dziś. Choć zainteresowanie ks. Przekazińskim związane było z jego działalnością patriotyczną w muzeum, prowadzący go esbek kpt Roman Dobrzyński szybko zorientował się, że zna on osobiście ks. Popiełuszkę, i próbował przez niego wpływać na kapłana. Kpt. Dobrzyński zanotował: "Nawiązał bliższe kontakty z ks. Popiełuszką w celu neutralizacji jego działania". Jednak informacje uzyskiwane od Kustosza nie satysfakcjonowały Dobrzyńskiego. Tajny współpracownik tłumaczył mu bowiem, że ks. Popiełuszko: "Nie robi on nic, co mogłoby szkodzić władzy, a organizowane przez niego msze dają upust niezadowoleniom społecznym". Fiaskiem zakończyło się też wykorzystanie ks. Przekazińskiego do neutralizacji ks. Jerzego: "Starał się na niego wpłynąć, aby stonował kazania, ale to nic nie dało" - zanotował ubek. Jednak SB wykorzystywała nawet pozornie nieistotne informacje. Po odmowie wydania ks. Popiełuszce paszportu Kustosz informował SB: "Ks. Jerzy nie wykazywał specjalnego załamania, nie był zmartwiony, bo liczył się z taką ewentualnością". - Informacja o nastroju kapłana na odmowę paszportu mogła być wykorzystana do niszczenia go psychicznego - zwraca uwagę dr Żaryn. Ks. Przekaziński odmówił kontaktów z SB po śmierci męczennika. Dziś nie zaprzecza, że był nachodzony przez oficera SB, ale podkreśla, że nic nie wie o tym, że był zarejestrowany jako TW. "W ogóle nie wiedziałem wówczas, że istnieje coś takiego jak tajny współpracownik. Ten człowiek z SB mnie nachodził, takie były czasy, że musiałem z nim rozmawiać, ale nigdy niczego nie podpisałem. W swoim sumieniu jestem czysty" - mówi nam dziś.
Poeta W tym samym czasie co ks. Popiełuszko w kościele św. Stanisława Kostki pracował jako wikary ks. Jerzy Czarnota. Według akt SB od 1964 r. do co najmniej 1988 r. był tajnym współpracownikiem o pseudonimach Roland i Poeta. Jednak akta jego sprawy zostały zniszczone w 1990 r. Jak ustaliliśmy, obecnie ks. Czarnota jest kapłanem diecezji łowickiej. Gdy sprawa jego współpracy z SB została w ubiegłym roku ujawniona przez media, został przez władze diecezji zwolniony z kierowania jednym z wydziałów kurii, stracił też funkcję proboszcza dużej parafii w Żyrardowie i został przeniesiony do parafii wiejskiej. "Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982 - 84" jest pierwszym tomem z cyklu. Zawiera dokumenty do czasu pogrzebu kapłana - 3 listopada 1984 r., obecnie IPN pracuje nad dokumentami dotyczącymi kapłana, które obejmują kolejne lata. Bogumił Łoziński
Juhas dyplomowany W ostatnich dniach najbardziej rozbawił mnie - w tę sobotę mam zamiar napisać o czymś lżejszym - pomysł Izby Rzemieślniczej oraz Małej i Średniej Przedsiębiorczości w Katowicach. Otóż zacni rzemieślnicy (a także drobni i średni przedsiębiorcy) postanowili uregulować zawody bacy i juhasa. Zarazili tym śląski Urząd Marszałkowski - bo urzędnicy UWIELBIAJĄ coś regulować. Cytuję za PAP: „Jak poinformowało w czwartek biuro prasowe urzędu marszałkowskiego woj. śląskiego, zarejestrowanie obu [?? - JKM] zawodów jest jednym z zamierzeń prowadzonego przez samorząd i rzemieślników programu "Owca Plus" promującego pasterstwo m.in. w tym regionie. Ginące dziś profesje baców i juhasów mają wkrótce trafić do klasyfikacji zawodów i specjalności. Krok ten ma pomóc nielicznym dziś bacom i juhasom w korzystaniu ze świadczeń społecznych KRUS lub ZUS i różnych form zasiłków. Ma też umożliwić im uzyskiwanie uprawnień do wykonywania zawodu - poprzez zdobycie certyfikatu potwierdzającego przynależność do niego i potwierdzającego kwalifikacje. W jaki sposób Urząd Marszałkowski zamierza zapobiedz zanikaniu baców i juhasów? Czytamy dalej: „Aby uzyskać certyfikat, adepci zawodu będą musieli wziąć udział w kursie i podczas egzaminu wykazać się m.in. znajomością gospodarki szałaśniczej oraz umiejętnościami pozyskiwania i przetwórstwa mleka owczego oraz wyrobu serów i innych produktów owczych. Wymagana będzie też od nich znajomość programu ochrony parków krajobrazowych i rezerwatów, rozpoznawania roślin chronionych oraz wpływu wypasu zwierząt na bioróżnorodność hal i polan. Podczas kursów prowadzone będą m.in. wykłady dotyczące tradycji wypasu owiec w Beskidach oraz jego współczesnych form - prowadzenia zagrody edukacyjnej, gospodarstwa agroturystycznego oraz wymogów unijnych w tym zakresie. Kursy będą dofinansowane przez samorząd w ramach konkursu ofert na realizację zadań programu "Owca plus". Nie będą jednak dostępne dla każdego. Warunkiem uczestnictwa będzie posiadanie zaświadczenia o minimalnym dwuletnim okresie pracy przy hodowli owiec”. Und hier ist der Hund begraben! Chodzi o to, by kilku facetów mogło zarobić na prowadzeniu kursów na tematy j/w. Oraz o narzucenie bacom i juhasom unijnych wzorców prowadzenia kierdla na redyk. W zamian chcą przekupić górali obietnicami jakiegoś socjalu.... Jest w tym jednak jeszcze jedna zasadnicza zagwozdka. Niedługo by zostać juhasem trzeba będzie mieć certyfikat - tak? By otrzymać certyfikat trzeba będzie ukończyć kurs - tak?. By jednak dostać się na kurs, trzeba najpierw przez dwa lata być juhasem... Jeśli to nie wykończy całkowicie tego zawodu... PS. Wpis o problemie żydowskim w USA wzbudził - jak zwykle - emocje. Emocje powodujące, że PT Komentatorzy nie raczyli uważnie przeczytać tekstu. Nie ma w nim ani cienia anty-semityzmu: czy jeśli ktoś ostrzega kobietę, by nie szła sama do lasu, bo mogą ją zgwałcić - to jest to anty-feminizm albo zachęta do gwałtu? Proszę też raz jeszcze przeczytać sine ira & studio, co napisałem tam o konflikcie Izraela z Hamasem... Ja po prostu ostrzegam. W 1920 roku nikt w Niemczech nie przewidywał, co może się stać. To znaczy: na pewno byli tacy, co ostrzegali - tylko ich nie słuchano. JKM
29 marca 2009 Demokratyczny totalitaryzm... Biurokracja w demokracji rozmnaża się w zależności od zasobów rodzinnych , politycznych i wszelkich uwarunkowań kumoterskich oraz powiązań biznesowo- zyskownych. Głównym lepiszczem całości są worki pieniędzy budżetowych, czyli naszych- odebranych nam pod przymusem, często bez naszej wiedzy i zgody.. Wystarczy całość przegłosować, mieć większość.. Nie zdziwiłby się zbytnio, gdyby jakiś „poseł niezależny” wpadł na pomysł przegłosowania , że mamy się pozamieniać żonami…(!!!). Albo na początek mieszkaniami… Pozostałaby tylko kwestia wykonalności, a całość burdelu wyregulowałoby się ustawami i rozporządzeniami- liczonymi również na worki.. Bo tym bardziej doskonała demokracja, im więcej przegłosuje się totalitarnych głupstw, dotyczących jednostki, bo jednostka w demokracji niczym, bo jednostka w demokracji zerem… Liczy się Większość i Liczba. Im większa Liczba- tym słuszniejsza Racja.. Na przykład w demokracji londyńskiej, władze dzielnicy wprowadziły demokratycznie przymus nauczania w szkołach- z okazji miesiąca gejów i lesbijek, na tzw. kontrowersyjnych lekcjach- temat wyżej wymienionych orientacji.. Chodziło o to, żeby dzieciom w jednej z podstawowych szkół we wschodnim Londynie wytłumaczyć czym jest homoseksualizm (???) Dzieci uczono tolerancji opowiadając im historyjki o księciu, który zrezygnował z poślubienia trzech księżniczek, bo zakochał się w innym księciu(???) lub o dwóch pingwinach, które spotkały się w nowojorskim zoo. Były to pingwiny jednakowej płci, bo do tej pory spotykały się wyłącznie pingwiny heteroseksualne ze sobą, a to jest naruszeniem zasad” tolerancji”. Część rodziców postanowiła nie posyłać dzieci na takie” lekcje”, nie molestować ich takimi tematami, co władze dzielnicy uznały za niedopełnienie obowiązków szkolnych przez rodziców. Teraz grożą im grzywny, a nawet- ustanowienie kuratorów dla ich dzieci(????). Jak ktoś jeszcze ma wątpliwości do czego zmierza demokracja totalitarna, do jakiej formy faszyzmu, do jakiego poziomu zniewolenia człowieka- ten niech otworzy szerzej oczy.. Z pewnością zobaczy wiele.. Przenieśmy się na chwilę do Izraela.. Pan Stanley Fischer, prezes Centralnego Banku Izraela, zaleca wprowadzenie przez tamtejszy rząd pakietu stymulacyjnego, który według niego powstrzymałby skutki długotrwałego bezrobocia i recesji w kraju.(???) Szef Centralnego Parku, pardon Banku( wszędzie socjaliści potworzyli banki centralne, żeby było im lepiej manipulować pieniądzem!) chce, aby rząd zatwierdził podwyżkę zasiłków dla bezrobotnych, dofinansował projekty infrastrukturalne w celu pobudzenia gospodarki, a także aby udzielił pomocy firmom przemysłowym, które przeżywają” krótkotrwałe trudności”(???). Czy oni na świecie się wszyscy zmówili, żeby gasić pożar benzyną??? Jeśli się zwiększa wydatki, muszą rosnąć podatki. Jak wzrosną podatki, zarobi biurokracja bezproduktywna, a wzrośnie bezrobocie wśród produkujących jakikolwiek dochód. Tym mniejsze podatki będą zbierane przez rządy, żeby móc wydawać i kreować bezproduktywny pieniądz… Im więcej benzyny ma mieszanka paliwowa, tym bardziej dusi się silnik… Brakuje powietrza! Zwolennikom Lorda Keynesa brakuje zdrowego rozsądku.. Z wydatków nie ma żadnego rozwoju.. Są jedynie wydatki! A z wydatków są jedynie długi, bo na ogół biurokracja nie panuje nad wydatkami… I stąd mamy takie deficyty budżetowe i długi publiczne… Jeno wielkie światowe bagno… Oprócz Chin i Rosji… Bo tam Keynes nie jest wiecznie żywy. Na razie- rzecz oczywista!. British Brodcasting Corporation, pardon Bussines Center Club, ma pomysł na ratowanie państwowych przymusowych ubezpieczeń... Nie , nie, żeby znieść te przymusowe ubezpieczenia.. O co to, to- to nie! Socjaliści władzy raz nad ludźmi zdobytej, nigdy nie oddadzą..- co powiedział Mikołajczykowi Gomułka na Kremlu. Nawet nie ma mowy.. BBC, pardon-BCC proponuje wprowadzenie dla rolników podatku dochodowego, żeby ich- tak jak nas- ukarać za wykonywaną pracę.. I skontrolować ich dochody, jeśli oczywiście jeszcze jakieś mają.. Podatek dochodowy jest złem bo wymaga nałożenia na wolnego kiedyś człowieka, kontroli jego dochodów.. I karze go za wykonywaną pracę! Im więcej zarabia- tym więcej oddaje biurokracji państwowej, która te pieniądze przejada, rozkrada i marnuje… Oczywiście przy tym z nich żyjąc.. BCC domaga się, żeby rolnicy tak jak my - nie rolnicy, płacili państwu wyższą składkę emerytalną, za obietnicę emerytury… Bo bez zapłacenia tego haraczu państwu nie możemy wykonywać jakiejkolwiek pracy..(???).
Państwo ustaliło…Będziesz pracował, ale najpierw zapłać haracz.. I najlepiej umrzyj przed terminem, ponad plan i nie blokuj postępu.. Niech inni też pracują i płacą i przed sześćdziesiątką piątką też umierają.. Państwo zawłaszczy pieniądze, albo przeleje je do kolejnych filarów.. Bo im więcej filarów emerytalnych - tym wyższe emerytury.. Filary oczywiście muszą być przymusowe… Bo co komu po filarach jak nie są obligatoryjne? Przymus jest podstawą socjalizmu ubezpieczeniowego, bo im więcej przymusu, tym więcej ludzkiej szczęśliwości, tym więcej poczucia bezpieczeństwa, tym więcej rozbitych rodzin, tym więcej problemów tzw, społecznych.. A problemy społeczne najlepiej rozwiązuje biurokracja, i to im bardziej liczna- tym lepiej… dla biurokracji. W końcu nie każdy może prowadzić politykę prorodzinną tak dobrze, jak biurokracja polityczno- rodzinna. Oni to za nas zrobią naprawdę dobrze.. Dajmy im tylko nasze pieniądze i nie domagajmy się ich zwrotu! Wszystkie nasze pieniądze w ręce biurokracji państwowej i samorządowej! To powinno być naczelne hasło nowej komuny! I tę kolejną podwyżkę podatków nazywają „ reformami”..(???). I jakim prawem BCC, Instytut Spraw Publicznych, Fundacja Batorego - ciągle wypowiadają się w ważnych sprawach, a my nie mamy takiego prawa przed milionową widownią? Podczas każdej kampanii powtarzają nam, że musimy wygrać wybory, żeby mieć miejsce w środkach masowego rażenia(???). NO dobrze,,, A BCC, ISP czy Fundacja Batorego- wygrały jakiekolwiek wybory? Ale ciągle nas pouczają, jak budować dalej socjalizm przymusowy.. A na boiskach brakuje już sędziów piłkarskich… Ponad stu zostało już aresztowanych za podejrzenia o sprzedawanie meczów.(!!!) Wkrótce- jak tak dalej pójdzie- same drużyny będą sobie same sędziować.. Chociaż trudno być sędzią we własnej sprawie… Oprócz oczywiście polityki, polityki hałasu, którą uprawiają poszczególne partie demokratyczne i sędziują sobie nawzajem…. A my możemy sobie tylko popatrzeć.. I mieć nadzieję, że…. Im dłużej korek tkwi w potrząsanej butelce- tym gwałtowniejszy i niekontrolowany będzie wystrzał.. A mówią, że „Strzał z Aurory już padł”.. Nieprawda! Wszystko dopiero przed nami! WJR
Ręczne sterowanie Ach, czyżby Pan Bóg wreszcie zdecydował się przejść u nas na ręczne sterowanie? Po ludzku tego właśnie należałoby oczekiwać, zwłaszcza w sytuacji, gdy Episkopat zdecydował się ignorować wszelkie rewelacje na temat współpracy duchowieństwa z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa - a akurat ukazała się informacja nie tylko o Krzysztofie Zanussim, ale i o zarejestrowaniu trzech biskupów: Romaniuka, Orszulika i Dąbrowskiego oraz księdza prałata Henryka Jankowskiego, a poza tym amerykańscy naukowcy odwołali globalne ocieplenie, a zaraz za nimi to samo zrobiła Polska Akademia Nauk. Więc kiedy okazało się, że zarówno pani Hanna Lisowa, która odmówiła przeprowadzenia wywiadu z szefem partii „Libertas” Declanem Ganleyem, jak i red. Piotr Kraśko, który wywiad wprawdzie z rozpędu przeprowadził, ale zaraz potem się zreflektował i przeciwko temu wywiadowi zaprotestował, nagle przeszli na zwolnienia lekarskie, wśród eurosceptyków zapanowało ożywienie w przekonaniu, że oto w ramach przejścia w Polsce na ręczne sterowanie Pan Bóg tknął oboje redaktorów sprawiedliwym palcem, od czego rozwinie im się co najmniej długotrwała grypa z licznymi powikłaniami. Jak pamiętamy, coś podobnego przytrafiło się również księciu Bogusławowi Radziwiłłowi, kiedy próbował nastawać na cnotę Oleńki Billewiczównej, więc nikt nie może mówić, że jest zaskoczony. Partia „Libertas” ma zasięg ogólnoeuropejski i np. we Francji należy do niej polityk z Wandei Filip de Villiers, ten sam, który urządził tam uroczyste obchody kontrrewolucji francuskiej, zaś na jej czele stoi Irlandczyk Declan Ganley, którego złoto i perswazja spowodowały odrzucenie w irlandzkim referendum traktatu lizbońskiego. W Polsce „Liberats” kojarzona jest z Romanem Giertychem, który wprawdzie nigdzie nie kandyduje, ani się politycznie nie deklaruje, ale skądś wszyscy wiedzą, że z Declanem Ganleyem należy kojarzyć właśnie jego. Możliwości są dwie: albo im kiedyś w samotnej celi święci Pańscy to podszepnęli, albo podszepnęli im to samo oficerowie prowadzący z ramienia razwiedki. Ponieważ przejścia Pana Boga na ręczne sterowanie w Polsce nikt oficjalnie nie potwierdził, jesteśmy zmuszeni poprzestać raczej na tej drugiej możliwości, która zresztą, przynajmniej w odniesieniu do przedstawicieli niezależnych mediów, wydaje się znacznie bardziej prawdopodobna, również ze względu na tzw. brzytwę Ockhama. Głównym atutem Romana Giertycha w oczach Declana Ganleya jest Piotr Farfał, który ni stąd, ni zowąd wysforował się na prezesa państwowej telewizji i wiele wskazuje na to, iż pozostanie na tym stanowisku aż do wejścia w życie ustawy medialnej. Projekt tej ustawy przewiduje przywrócenie cenzury w postaci Rady Programowej, która będzie oceniała produkcję rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych pod kątem zgodności z zadaniami w zakresie „usług medialnych” a konkretnie - z przestrzeganiem zakazu dyskryminacji ze względu na narodowość, rasę, płeć i orientację seksualną i nakazu propagowania integracji europejskiej. Jak Radzie coś się nie spodoba, to delikwent będzie musiał pożegnać się z licencją, która trzeba będzie odnawiać co dwa lata. Najwyraźniej zatem okres 20-letniej pieriedyszki dobiega końca i wkrótce wszystkie wywiady w telewizji będą przeprowadzane metodą, jaką szczególnie upodobała sobie ongiś Irena Dziedzic - że rozmówcy musieli nauczyć się na pamięć odpowiedzi przygotowanych uprzednio przez panią redaktor, dzięki czemu telewizja spełniała swoją misję społeczną w sposób wzorowy. Na razie jednak straszliwy prezes Farfał, któremu, mimo krwiożerczego nacjonalizmu, nawet Gazeta Wyborcza nie odmawia pewnych zasług w dziedzinie dorzynania PiS-owskiej „watahy” w telewizji, żąda wywiadów z Ganleyem, w których - horrible dictu! - mówi on bez żadnego skrępowania, co mu tam ślina na język przyniesie, straszliwie bluźniąc Unii Europejskiej - więc nic dziwnego, że wrażliwi społecznie i stojący na nieubłaganym gruncie postępu, redaktorzy Lisowa i Kraśko tak się rozchorowali. Tymczasem w przededniu rozpoczęcia kampanii do Parlamentu Europejskiego, do którego kandydują osobistości z pierwszych stron gazet, również minionych roczników, niektóre ugrupowania parlamentarne, ulegając paroksyzmowi transparentności, opublikowały listę nazwisk parlamentarzystów posiadających udziały i akcje. To znaczy - ogłosiło to Prawo i Sprawiedliwość, podczas gdy Platforma Obywatelska, jak dotąd tylko się odgraża, w myśl zasady, że jak partia mówi, że ogłosi - to mówi. PSL nawet się nie odgraża, to znaczy - odgraża się, że absolutnie żadnych list ogłaszało nie będzie i już. Wystarczy, że ogłosi listę kandydatów do Parlamentu Europejskiego, na której znaleźli się wybitni działacze Stronnictwa, jak np. Jarosław Kalinowski. Zresztą na listach innych partii jest podobnie; na liście PO znalazła się Róża hrabina Thun von Hohenstein (nee Woźniakowska) obok nadal pięknego jakby nigdy nic Mariana Krzaklewskiego - bo też trzeba nam wiedzieć, że od następnej kadencji polscy eurodeputowani nie będą musieli wydłubywać w Brukseli kitu z okien za 2 tysiące euro miesięcznie, tylko będą inkasowali po 7 tys. euro, jak Niemcy, czy Italczykowie. Jak łatwo policzyć, mamy konkurs o 2 mln złotych, bo tyle mniej więcej wynosi suma diet za pięcioletnią kadencję. Nic dziwnego, że mobilizacja jest totalna, zwłaszcza, że i partie traktują te wybory jako pogłębiony sondaż przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. Na razie zarówno premier Tusk, jak i prezydent Kaczyński starają się delikatnie oczyszczać sobie przedpole, wypychając potencjalnych konkurentów na posady do Unii Europejskiej, Rady Europy, albo nawet - do NATO. Wprawdzie szanse ministra Sikorskiego na I sekretarza NATO nie są duże w porównaniu z Duńczykiem Rasmunsenem, ale z Kancelarii Prezydenta dochodzą słuchy, że pan prezydent będzie ministra Sikorskiego lansował aż do samego końca. W tak napiętej atmosferze wielkiego wrażenia nie zrobiła nawet rewelacja Rona Asmusa, że „nowi” członkowie NATO nie mają takich samych gwarancji bezpieczeństwa, co „starzy”. Co tam gwarancje, skoro wiadomo przecież, że w razie czego do ostatniej kropli krwi będzie nas broniła Bundeswehra, a my próbujmy zatem wziąć lepszą cząstkę i obsadzajmy w NATO posady. Strategia jest dobra, zwłaszcza w sytuacji, gdy minister Klich chce zmniejszyć liczbę wojska w Polsce do XVIII-wiecznych stu tysięcy, albo i jeszcze mniejszego etatu, ale wszystko może skończyć się jak zawsze, co przewidział Adam Mickiewicz, pisząc w Konradzie Wallenrodzie, że „już w gruzach leżą w NATO posady, kandydat dźwiga żelaza, bronią się jeszcze twierdze Grenady, ale w Grenadzie zaraza”. W tym kontekście choroba pani Lisowej i redaktora Kraśki nabiera znaczenia apokaliptycznego. Tym bardziej, że oto okazało się iż razwiedka, a konkretnie - ABW miała jakieś uwagi do Aleksandra Gudzowatego, że niby na jakiej zasadzie prowadzi interesy z ruskimi szachistami, a przyjaźń wypowiedział mu sam generał Gromosław Czempiński. Żadnych szczegółów, ma się rozumieć, nie znamy; jeszcze tego by brakowało - ale skoro tak, to znaczy, że na ręczne sterowanie w Polsce przechodzi nie tyle Pan Bóg, co gestapo, które przed zakończeniem Anschlussu czyści agenturę po swojej stronie kordonu dzielącego Europę, a ruscy szachiści prawdopodobnie wyczyszczą ją u siebie. SM
Obrzucili błotem, teraz lekceważą zarzuty Wesołością i rozbawieniem malującym się na twarzach zareagowała część oskarżanych na treść aktu oskarżenia wniesionego przez polonijnego działacza Jana Kobylańskiego przeciwko kilkunastu dziennikarzom. Prezes Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polskich w Ameryce Łacińskiej i były konsul honorowy Rzeczypospolitej Polskiej poczuł się pomówiony i zniesławiony szeregiem publikacji prasowych zamieszczonych m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Rzeczpospolitej" czy "Polityce", zarzucających mu szmalcownictwo, antysemityzm i bycie agentem różnych służb. Oskarżeni - w sumie osiemnaście osób - odrzucają zarzuty, twierdząc, że dochowali staranności dziennikarskiej i nie obawiają się wyroku. Reprezentujący Kobylańskiego mecenas Andrzej Lew-Mirski stwierdził przed Sądem Rejonowym dla Warszawy Mokotowa, że wszystkie zarzuty podnoszone przez media są kłamstwami, a publikacje te zmierzały do poniżenia jego klienta jako Polaka i patrioty oraz "odebrania zaufania potrzebnego do sprawowania funkcji prezesa USOPAŁ i udziału w życiu Polonii w Urugwaju". Mirski wskazał, że celem dziennikarzy było przedstawić Kobylańskiego "jako szpiega, denuncjatora, fałszerza, cudzołożnika, oszusta, obozowego feldfebla, łapówkarza, megalomana, latynoskiego kacyka, niekompetentnego mitomana". - Nigdzie z jego wypowiedzi nie można wyciągnąć wniosku, że jest on antysemitą - powiedział dziennikarzom Mirski. Akt oskarżenia przygotowany przez pełnomocnika prezesa USOPAŁ Jana Kobylańskiego zajmuje blisko sto stron i wylicza kilkanaście artykułów z "Gazety Wyborczej", "Rzeczpospolitej", "Newsweeka", "Polityki", "Metra" oraz wypowiedzi Jarosława Gugały i Ryszarda Schnepfa w gazetach i telewizji, które miały zniesławić Kobylańskiego. Były konsul honorowy w Urugwaju oskarżył nie tylko autorów tych tekstów (m.in. Daniela Passenta, Mikołaja Lizuta, Agnieszkę Kublik), lecz także szefów tych gazet - m.in. Adama Michnika, Grzegorza Gaudena, Tomasza Wróblewskiego, za to, że zezwolili na ich publikację. Reprezentująca m.in. "GW" mecenas Beata Czechowicz powiedziała dziennikarzom, że zarzuty stawiane w artykułach miały swoje podstawy i będzie starała się je wykazać w toku procesu. Na razie nie chce ujawniać strategii dowodowej. - Bardzo wysoko oceniam nasze szanse, mam dość duże doświadczenie w takich sprawach, znam materiał dowodowy, na który będziemy się powoływać - oceniła. Pewny siebie jest także mecenas Jacek Kondracki reprezentujący "Rzeczpospolitą". - Są stuprocentowe szanse na wygranie - powiedział. - Jest to pewna demonstracja polityczna pana Kobylańskiego, dlatego jest ten proces - podkreślił adwokat. Kondracki, pytany przez dziennikarzy, stwierdził, że dla niego to ewidentne, iż Kobylański jest antysemitą. - To absurdalna sprawa z elementami humorystycznymi - mówił po rozprawie Jerzy Baczyński, redaktor naczelny "Polityki". Sprawę lekceważy również Michnik, ironicznie wypowiadając się o Kobylańskim. - To bardzo bolesne, że znalazłem się na tej ławie oskarżonych jako jego przeciwnik - mówił redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", ponieważ "pana Kobylańskiego bardzo szanuję". Towarzyszył temu śmiech Gaudena, Andrzeja Kaczyńskiego ("Rzeczpospolita") i Jerzego Wójcika ("Metro"). Obrońcy dziennikarzy mówili, że ich klienci odrzucają zarzuty, a będą chcieli składać wyjaśnienia po przesłuchaniu Kobylańskiego. - Podtrzymuję wszystko, co napisałem - oświadczył w przerwie rozprawy Lizut. - Nie boję się wyroku skazującego - stwierdził z kolei Gugała. Na sali sądowej stawiła się grupa osób, która chciała okazać poparcie Kobylańskiemu. - Chciałam wesprzeć pana Kobylańskiego, dlatego że nie można używać takich określeń wobec człowieka - podkreśla Eulalia Smakulska. - Zarzucają mu, że był agentem gestapo, jak można takie rzeczy pisać tylko dlatego, że łączy wszystkich Polaków w Ameryce Łacińskiej - wskazywał Mieczysław Chomka. Inni dodawali, że "obrzuca się błotem" prezesa USOPAŁ. Do składania wyjaśnień przez oskarżonych nie doszło na wczorajszej rozprawie, ponieważ obrońcy oświadczyli, że do akt sprawy powinny być dołączone oryginały skarżonych artykułów. - Trudno uwierzyć, że oskarżeni nie znają treści swoich artykułów - mówił zdziwiony Mirski, pozostawiając uwzględnienie tego wniosku do decyzji sądu. Rozprawa została odroczona do 8 maja. Zenon Baranowski
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni Z mecenasem Andrzejem Lwem-Mirskim reprezentującym Jana Kobylańskiego rozmawia Zenon Baranowski Co było powodem skierowania aktu oskarżenia wobec dziennikarzy... - Proszę zwrócić uwagę, jakie słowa padały w mediach pod adresem mojego klienta. Od agenta KGB, gestapo, Kripo, SB, po szmalcownictwo itp. Są to wszystko opowieści, które nie wiadomo skąd powstały. Nie spotkałem się z dowodem w tej sprawie, a formułując akt oskarżenia, badałem okoliczności tych pomówień. Jeżeli rzeczywiście to wszystko miałoby miejsce, to gdzieś powinny być potwierdzające dowody. Ale tego nie ma i dlatego nie jest dziwne, iż mój klient był oburzony z tego powodu. Jeżeli ktoś takie zarzuty formułuje publicznie w gazetach o nakładzie kilkuset tysięcy egzemplarzy oraz w wypowiedziach telewizyjnych, to ma to charakter pomawiający. W akcie oskarżenia przedstawiliśmy wszystko to, co uważamy za nieprawdę i niech teraz wszyscy ci, którzy dopuścili się pomówienia, przedstawią jakieś dowody na potwierdzenie swoich słów. W sprawie oskarżonych jest aż 18 osób. - Ograniczyłem się tylko i wyłącznie do tych osób, które mogłem w jakikolwiek sposób określić z imienia i nazwiska, gdyż wiele artykułów podpisanych było pseudonimami. Nie było to łatwe. Okazało się, że chociaż łatwo było pisać te artykuły, to sąd cały tom akt poświęcił temu, żeby odnaleźć tych ludzi. Teraz się okazuje na sali sądowej, że te osoby nie wiedzą w ogóle, co napisali. Chcą mieć oryginał tego, co sami napisali, bo inaczej się nie będą bronili. Jest to taka zagrywka. Wysokie kary grożą za zniesławienie... - To nie są jakieś kary, które wyłączyłyby tych ludzi z życia publicznego. To jest raczej proces, który ma pokazać, iż nie wolno człowieka tak zupełnie bez powodu poniżać. Tak nie wolno robić. Czym Pan tłumaczy takie zainteresowanie mediów Kobylańskim? - Mój klient nie był obecny w mediach do czasu, kiedy powstało Radio Maryja, a później Telewizja Trwam. Wówczas zaczęto twierdzić, że pan Kobylański jako osoba majętna musiał dać pieniądze na powstanie tych mediów, które złamały dotychczasowy monopol. I dlatego zostało to źle odebrane, ponieważ jeżeli się trzyma rząd dusz i nagle się pojawia medium, które ten monopol przełamuje, to nie jest to odbierane przez inne media jako pozytywne zjawisko. Proces rozpoczął się dopiero po czterech latach od złożenia aktu oskarżenia. Dlaczego? - Długo trwały sprawy proceduralne. Strona przeciwna chciała przenieść sprawę do innego sądu. Moim zdaniem, chodziło o rozwodnienie tego. Ja bym do tego nie przywiązywał dużej wagi. Długo to trwało, ale wreszcie się zaczęło. Gdy odczytywał Pan akt oskarżenia, oskarżeni uśmiechali się... - Rzeczywiście, wesoło im było na sali sądowej. No cóż, widocznie tak postrzegają wymiar sprawiedliwości niepodległej Rzeczypospolitej, którą sami budowali przez wiele lat. Nie przejmuję się tym. Nie widzę w nich żadnych autorytetów moralnych. Nie jest to dla mnie żaden powód do głębokich refleksji, dlaczego oni reagują śmiechem na akt oskarżenia. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Myślę, że sprawa zakończy się pozytywnie dla mojego klienta i wtedy zobaczymy, kto się będzie śmiał. Dziękuję za rozmowę.
Dziś o 20.30: globalna ściema dla pożytecznych idiotów Dziś o 20.30 pożyteczni idioci (polieznyje idioty - termin leninowski) na całym świecie wyłączą światło w „proteście przeciwko globalnemu ociepleniu”. Już samo to sformułowanie jest zabawne. Równie dobrze można by zrobić w Warszawie demonstrację przeciwko przeciągającej się zimie (nawiasem mówiąc, gdzie to globalne ocieplenie, bo ja już mam trochę dość tych chłodów). Można by uznać, że owo globalne wyłączenie światła to po prostu nieszkodliwa zabawa ekooszołomstwa spod znaku Green Peace'u, lewactwa, krążącego w poszukiwaniu jednoczącej idei i polityków, którym średnio idzie w innych dziedzinach, więc muszą sobie znaleźć jakiś bezpieczny obszar (vide Gordon Brown). Można by, gdyby nie to, że mimo coraz silniejszych głosów sceptycznych, płynących z różnych kręgów naukowych, świat polityki - a więc ludzi, którzy faktycznie decydują o wydawaniu pieniędzy i wyciąganiu ich z naszych kieszeni - zafiksował się na punkcie kompletnie już dziś niewiarygodnych przepowiedni klimatycznego Armagedonu, czego najbardziej charakterystycznym, a zarazem najgroźniejszym gospodarczo i społecznie przykładem jest pakiet energetyczno-klimatyczny, przyjęty przez Unię Europejską. Kilka dni temu Onet.pl w niepozornej notce, Globalne ocieplenie zahamowane - "to zła wiadomość dla Ala Gore'a Część naukowców uważa, że trend globalnego ocieplenia został zahamowany lub nawet uległ odwróceniu. Mają o tym świadczyć ostatnio pozyskane dane - informuje serwis worldnetdaily.com. Według Roya Spencera, klimatologa pracującego wcześniej dla NASA, który przeanalizował dane z ostatnich pięciu lat, globalny poziom temperatur spada. - Globalne ocieplenie miało oznaczać więcej huraganów, tymczasem od roku 2005 Stany Zjednoczone zaatakował tylko jeden większy huragan - mówi. Tymczasem według badań, które przeprowadził Ryan Maue z Uniwersytetu Florydy, światowa aktywność obejmująca zarówno tajfuny, jak i huragany spadła do najniższego poziomu sprzed 30 lat. Naukowcy Instytutu Nauk Morskich Leibnitza i Instytutu Meteorologii Maxa Plancka z Niemiec oraz Uniwersytetu Wisconsin uważają, że proces globalnego ocieplenia ulegnie spowolnieniu, lub nawet odwróceniu, w okresie najbliższych 10-20 lat. Jeśli chodzi o wcześniejsze niepokojące dane dotyczące topnienia lodu w Arktyce, to okazało się, że procentowo pokrywa lodowa zwiększyła się znacząco po raz pierwszy od 1979 roku. W ostatniej dekadzie również populacja niedźwiedzi uległa zwiększeniu - był to wzrost o 25 procent. W Arktyce jest ich teraz 15 tysięcy, podczas gdy 10 lat temu było ich 3 tysiące mniej. - Ostatnia fala globalnego ocieplenia, która rozpoczęła się w 1977 roku jest zakończona, a Ziemia weszła w nową fazę globalnego ochłodzenia - mówi Don Easterbrook, profesor geologii z Uniwersytetu Zachodniego Waszyngtonu. - Nowe dane dotyczące aktywności solarnej wskazują na niezwykły brak plam na Słońcu i zmian w jego polu magnetycznym... Obecna fala procesu globalnego ochłodzenia może być ostrzejsza, aniżeli ta z lat 1945-1977 - dodaje. Klimatolog Joe D'Aleo z organizacji International Climate and Environmental Change Assessment Project, mówi, że nowe dane wskazują, że od 50-70 lat, globalna temperatura obniżyła się pomimo wzrostu emisji dwutlenku węgla. - Dane sugerują, że w przyszłości Ziemię czeka globalne ochłodzenie, a nie ocieplenie - dodaje. Jak komentuje serwis worldnetdaily.com, ostatnie doniesienia naukowców to "zła wiadomość dla Ala Gore'a", jako że były wiceprezydent USA utrzymuje, iż Ziemia jest zagrożona przez globalne ocieplenie; za swą działalność Gore otrzymał nawet Nagrodę Nobla. Magazyn "Whistleblower" ze swej strony przeanalizował doniesienia medialne na temat zmian pogodowych, które pojawiły się w ostatnim wieku. Jak wynika z analizy, media w różnych okresach donosiły na zmianę bądź o ochłodzeniu, bądź o ociepleniu. W 1895 roku wybuchła panika na punkcie globalnego ochłodzenia. W 1920 roku donoszono już o czymś zupełnie przeciwnym - o globalnym ociepleniu, którego medialna passa trwała do 1975 roku, gdy znów nadeszło globalne ochłodzenie. W 1981 roku rozpoczęły się z kolei czasy globalnego ocieplenia na "bezprecedensową skalę"., powołując się na Worldnetdaily, ale i poszerzając nieco opublikowany tam tekst, przytoczył kolejne głosy sceptyczne wobec różnych aspektów propagandy globalnego ocieplenia, tym razem pochodzące nie od publicystów, ale naukowców z uznanych ośrodków. Niektórzy kwestionują w ogóle sam fakt ocieplania się klimatu, inni - poziom wpływu człowieka na owo ocieplenie lub przekonanie o jego szkodliwości, jeszcze inni - metody walki z nim, jakie proponują rządy, wskazując na ich olbrzymie koszty społeczne i ekonomiczne przy minimalnej efektywności. W sumie wątpliwości jest tak wiele, że pod ich naporem nie utrzymałaby się nawet teoria udokumentowana znacznie lepiej niż ta o globalnym ociepleniu w jej kształcie, propagowanym przez Gore'a. Mimo to środowisko ekooszołomów i polityków, budujących na micie globalnego ocieplenia swój wizerunek (jak Al Gore właśnie) stwierdza, że nie ma o czym dyskutować, a ich poglądy to nie jedynie jedna z równoprawnych teorii (w dodatku coraz słabiej się trzymająca), ale niezaprzeczalne fakty. Naukowców, którzy otwarcie przeciwstawiają się terrorowi opinii, głoszonych przez ekooszołomów - jak choćby ostatnio słynny amerykański fizyk Freeman Dyson (jego historię opisuje NYT) - są oskarżani o umysłową ociężałość, starczą demencję, głupotę i zasypywani podobnie merytorycznymi argumentami (to samo spotkało swego czasu Björna Lomborga za jego książkę „Sceptical Environmentalist”). Przypadek Dysona, z którym niektórzy z powodu jego poglądów na kwestię globalnego ocieplenia zerwali znajomość, pokazuje, że nie mamy już do czynienia z żadną naukową dyskusją, ale po prostu z odgałęzieniem politycznej poprawności. Ogłupienie ludzi nigdy nie było specjalnie trudne, zwłaszcza jeśli w jakiś trend wpisują się rozmaite „autorytety”. Nic dziwnego, że akcja globalnej ściemy może się cieszyć powodzeniem. Ale podskórny ferment jest coraz silniejszy. Kilka miesięcy temu, w okolicach szczytu UE, który miał zdecydować o kształcie pakietu klimatycznego, rozmawiałem z jednym z ministrów rządu Tuska. Minister ów oficjalnie nie wypowiadał się na temat istoty pakietu - czyli kwestii samego ocieplenia - a jedynie na temat skutków przyjętych rozwiązań. W nieoficjalnej rozmowie przyznał się jednak do bardzo daleko posuniętego sceptycyzmu. Tak daleko, że w zasadzie mógłby stanąć obok Vaclava Klausa. Zakładam, że nie jest jedyny. Globalna ściema, która ma się dziś odbyć, przysłuży się oczywiście wszystkim tym, którzy żyją wygodnie dzięki propagandzie globalnego ocieplenia: ekoterrorystom z Green Peace'u, politykom w rodzaju Gore'a czy naukowcom, którzy zbudowali swoje kariery na dowodzeniu, że nasza planeta za moment pogrąży się w wodzie ze stopionych lodowców. Wszyscy oni będą także, póki się da, ignorować niewygodne dla siebie dane - choćby te dotyczące właśnie pokrywy lodowej i lodowców. Hucpa, jaką odstawiają te środowiska, dobierając się przy okazji do naszych portfeli, budzi we mnie wyjątkowo silny odruch sprzeciwu. Dlatego dziś o 20.30 zamierzam podłączać na kilka minut wszystkie światła w mieszkaniu. I namawiam do tego protestu przeciwko wciskanemu nam kitowi wszystkich rozsądnych sceptyków, którzy nie chcą się znaleźć w gronie pożytecznych idiotów. Łukasz Warzecha
Czy nacjonalizacja to dobry pomysł Kryzysy mają to do siebie, że powodują nie tylko tarapaty finansowe, ale wynoszą na piedestał nowe autorytety. Ekonomista Nouriel Roubini jest właśnie jedną z takich osób, ponieważ poprawnie przewidział rozmiary obecnego kryzysu, wskazując wcześniej na poziom strat sektora finansowego. Niestety jego poprawne przewidywanie nie oznacza jeszcze, że ma obecnie do powiedzenia wartościowe i ważne dla wyjścia z kryzysu rzeczy. Chociaż trafnie zaznacza, że system amerykański to nie tylko niskiej jakości kredyty mieszkaniowe dla osób bez zdolności kredytowej, lecz to ogólnie niskiej jakości system kredytowy. Niestety chociaż Roubini ma rację w tym, że amerykański system jest niezwykle chwiejny, to mimo to jego zalecenia oznaczałyby tylko pogłębienie obecnej katastrofy. Zaproponował bowiem znacjonalizowanie banków, twierdząc, że będzie to rozwiązanie w obecnej sytuacji najlepsze. Odrzuca inne projekty, takie jak dokapitalizowanie banków, gwarancje rządowe, czy skupowanie śmieciowych aktywów. Zamiast tego najlepiej iść na całość i w ogóle przejmować banki na własność. Nawet ze strony autorów nastawionych prorynkowo pojawiły się głosy o tym, że być może lepiej już te banki znacjonalizować niż dawać prywaciarzom rozkradać publiczne pieniądze za pomocą programów pomocowych. A jednak takie rozkradanie wydaje się lepsze niż bankowa republika ludowa, gdzie całość mechanizmu rynkowego zostałaby zawieszona na rzecz biurokratycznego, odgórnego zarządzania przez państwowe agendy, instytucje, dyrektywy. W czasach PRL mieliśmy już przyjemność doświadczać jak absurdalny był system kredytowy, gdzie to decyzje polityczne określały udzielanie kredytów. Tak też by było w momencie nacjonalizacji. Dzisiaj, nawet z rabunkowymi programami pomocowymi, sprawny przedsiębiorca z dobrą zdolnością kredytową może się udać do banku i uzyskać kredyt. Jeśli dostanie odmowę, wtedy może się udać do konkurencji i spróbować dostać kredyt tam. Naturalnie, nie ma żadnej gwarancji, że się tak stanie. Naturalnie również programy pomocowe tę zdrową konkurencję zakłócają, ponieważ banki starają się bardziej o publiczne pieniądze niż dobre, rozsądne inwestowanie. Niemniej jednak zawsze jest to rynkowe światełko w tunelu. Tymczasem w momencie pełnej nacjonalizacji systemu bankowego przestaje istnieć konkurencja i zewnętrzny rynek. Wszystko staje się produktem dyrektyw i woli urzędniczych. Znika nawet to światełko w tunelu. I firma teoretycznie o niezłej zdolności kredytowej, będzie musiała zrezygnować ze swoich planów, chyba że wejdzie w koneksje z jakimś dyrektorem banku. Na szczęście póki co wydaje się, że ta utopijna propozycja nie zostanie spełniona, choć nie możemy być tego do końca pewni. Na razie prezes Systemu Rezerwy Federalnej, Ben Bernanke, lekko zaoponował twierdząc, że chociaż bankom państwo musi pomóc, to jednak nie należy zawieszać działania systemu rynkowego. Innymi słowy, państwo zamiast przejmować na własność 100% banku, być może będzie musiało nabyć część akcji, wspomagając bank kapitałowo. Szkoda tylko, że Bernanke najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że taka polityka to również jednokierunkowa uliczka de facto w stronę nacjonalizacji. Uliczka, z której można, ale będzie niezwykle ciężko, zawrócić, gdyż kłopoty zaczną narastać. Banki są zaśmiecone błędnymi inwestycjami i toksycznymi aktywami. Żadne programy pomocowe, ani żadna nacjonalizacja tego nie zmienią. Im szybciej sobie zdamy z tego sprawę, tym lepiej i tym szybciej zauważymy bezcelowość wszystkich programów, które nie biorą tego faktu pod uwagę. Mateusz Machaj
Wisłą do PRLu Kolejne drobne świadectwo, jak pod światłym przewodem federastów wraca Nowe. Fragmenty wywiadu (w „Rzeczypospolitej”, z 27 marca) z p. dr inż. arch. Magdaleną Staniszkis - pytania zadaje p. Joanna Bojańczyk: „Za Peerelu były domy kultury. W wolnej Polsce zanikły, bo ludzie nie chcieli, by ich instytucjonalnie ukulturalniać. Teraz się odradzają”.. „Unia daje nam na nie pieniądze. Europa wie, że dom kultury to pożyteczne miejsce, gdzie powstaje społeczeństwo obywatelskie. Zaczyna się od poczucia, że jestem stąd, że jesteśmy razem i możemy wspólnie działać (...)” Pamiętam taką piosenkę z czasów PRLu: „Cóż człowiek wart na świecie
Gdy z dala od gromady? I bieda go przygniecie I smutek będzie gniótł. A kiedy wśród gromady Wszystkiemu da on radę Bo razem, razem, RAZEM, podejmie wszelki trud” To jest właśnie promocja kolektywizmu. Natomiast my, oczywiście, też wiemy, ze wiele rzeczy trzeba robić razem. Co prawda nikt jeszcze kolektywnie nie wymyślił Prawa Powszechnego Ciążenia czy choćby agrafki - ale do zrobienia wielu rzeczy potrzebny jest zespół ludzi. Zespoły takie tworzą się spontanicznie: herszt gangu robi zaciąg do swojej bandy, kapitalista wynajmuje robotników i techników do wspólnej produkcji, zwolennicy p. Jana Eltona kupują (bez pomocy Biur Organizacji Publiczności i Widowni - były takie za PRLu!) bilety na Jego koncert... Dlaczego natomiast, u Boga Ojca, mielibyśmy coś robić wspólnie z facetem, który przypadkowo kupił dom obok nas? Pewne rzeczy musimy, zgoda, robić razem - np. decydować o nawierzchni naszej ulicy (co raczej rodzi jednak konflikty, niż buduje „zgrany kolektyw”) - ale wspólnie iść do „domu kultury”??? Z tego wywiadu jeszcze przezabawny fragment: „Do Warszawy przyjechali szwajcarscy ekolodzy i na widok chaszczy nad Wisłą powiedzieli z podziwem: - Utrzymanie tych dzikich brzegów musi Was bardzo drogo kosztować”. Co p. Staniszkis komentuje: „Jeżeli chodzi o Wisłę, to z powodu wieloletnich niemożliwości czy mówiąc wprost: z biedy - znaleźliśmy się nieoczekiwanie w czołówce modelowego zagospodarowania rzeki w mieście”. Proponuję się zastanowić: czy gdybyśmy nie brali pieniędzy z Brukseli na Nowe, Lepsze Masarnie, Nowe Lepsze Mleczarnie itp. - to może za kilkanaście lat bylibyśmy „nieoczekiwanie” w czołówce światowego masarstwa, mleczarstwa i piekarnictwa? JKM
Wypuście go wreszcie, łajdaki! Proszę Pani.. - pyta dyrektor kandydatkę na sekretarkę - już wiem, co Pani potrafi; a jakie są Pani wymagania finansowe? Na poprzedniej posadzie miałam dwa tysiące.. - Dobrze, z przyjemnością dam Pani te dwa tysiące - O, nie: „z przyjemnością” to ja biorę trzy tysiące! Jest to bardzo pouczający dialog, ukazujący istotę rzeczy. Ta pani nie jest ani „molestowana” ani „x”, nie jest też „zgwałcona” - zawarła umowę o pracę za 2000 plus na pół etatu jako prostytutka - i tyle. Jest przy tym zupełnie obojętne, jak do tej rozmowy doszło. Czy to ona to zainicjowała - czy też on powiedział: „Wie Pan, mogę dać Pani nawet 3000 - ale, rozumie Pani: jestem uczuciowy i chciałbym coś za to otrzymać”. Dla transakcji handlowej - a ta pani właśnie kupczy swoim ciałem (do czego ma niemoralne prawo...) - jest zupełnie obojętne, czy to on proponuje, czy ona. Każdą propozycję można przecież przyjąć - albo odrzucić. I mogą to równie dobrze uczynić obydwie strony. Dokładnie taki charakter ma sprawa p. Stanisława Łyżwińskiego, byłego posła „Samoobrony”. Jeśli rzeczywiście urządził sobie mały harem, płacąc (w sposób ukryty) z pieniędzy „Samoobrony” za te dodatkowe usługi - to co najwyżej mogłaby mieć o to pretensje „Samoobrona”. Mogłaby wytoczyć p. Łyżwińskiemu proces cywilny - domagając się wypłacenia różnicy między tym, co kobietom płacił p. Łyżwiński, a średnią zarobków sekretarki w Radomsku. Ale, na Boga: nie ma w tym nawet cienia sprawy karnej!
Powiedzmy jasno: WCzc. Jarosław Kaczyński z powodów nie do końca jasnych postanowił zerwać koalicję z „Samoobroną” - i kazał usłużnym pieskom w aparacie znaleźć na ludzi „Samoobrony” jakieś „haki”. Przeciwko p. Andrzejowi Lepperowi zmontowano prowokację z łapówką za „odrolnienie” - a na p. Łyżwinskiego: aferę obyczajową. O „Samoobronie” mam zdanie - delikatnie pisząc - nie najlepsze, a seksualne „wyczyny” (tak, w cudzysłowie) pp.Leppera i Łyżwińskiego budzą raczej obrzydzenie. Panowie ci zabawiają się z jakąś szmatą, która nawet nie wie, z kim ma dziecko (może z takim jednym, którego poznała na dworcu - ale nie wie, jak się nazywa). Ale co jednego brzydzi, drugiego może podniecać - de gustibus non est disputandum.
I co w tym wszystkim robi policja, prokuratura, sądy i areszty? Odpowiedź brzmi: bo skoro już p. Łyżwińskiego zapuszkowano, to wymiar „sprawiedliwości” MUSI coś na Niego znaleźć. MUSI - bo jeśli p. Łyżwiński wyszedłby żywy z aresztu, to trzeba by płacić wielomilionowe odszkodowanie - i „Samoobrona” mogłaby np. wejść do Sejmu... Powiedzmy jasno: nawet gdyby p. Łyżwiński miał czterdzieści i cztery „sekretarki” zatrudnione na etatach „Samoobrony”, nawet gdyby sypiał z każdą dwa razy dziennie - a, by nie leżały w międzyczasie odłogiem, pozwalał na to jeszcze połowie (męskiej połowie...) „Samoobrony” - to nie byłoby nawet cienia powodu, by trzymać Go za kratkami. Tak jednak nie jest. Obawiam się, że to, co o sobie mówi p. Łyżwiński - to typowy męski mit. Podejrzewam, że rację ma p.Wanda Łyżwińska, utrzymująca, że mąż jest... impotentem! Oczywiście: można podejrzewać, że kłamie bo chce ratować męża. Jednak opisy rzekomego „gwałtu” , z zeznań k.Anety Krawczykowej, drukowane dwa lata temu w „ANGORZE” są bezlitosne. P. Łyżwiński kazał się k. AK rozbierać, potem kazał jej, by poszła i zamknęła drzwi, a potem wróciła do łóżka, a potem... robił jej przyjemność po francusku!!! No, teraz za to siedzi! JKM
30 marca 2009 Schody się zamiata od góry... Wczoraj włączyłem Radio” Z” o godzinie 9.o5 i wysłuchałem dyskusji panów :Olejniczka, Brudzińskiego, Kamińskiego, Chlebowskiego,, Żelichowskiego.. Całość prowadziła pani Monika Olejnik. Było wiele śmiechu, swobody, dowcipów.. Pełna dezynwoltura. Pełny luz i odlot… Panowie naprawdę doskonale się bawili, jak również gospodyni programu. Wydźwięk dyskusji był, jak w tym dowcipie: Po operacji: - Mam dla pana dobrą wiadomość - mówi lekarz. - W żadnym z usuniętych jąder nie było raka. Ponad piętnaście minut programu poświęcone było rozmowie na temat udziału w eurowyborach ugrupowania „Libertas”, pana Ganleya. Audycję tę polecam szczególnie sympatykom Prawa i Sprawiedliwości, żeby ostatecznie przekonali się czym jest ugrupowanie Prawo i Sprawiedliwość. Jak bardzo zgodni byli uczestnicy dyskusji, co do określenia swojego stosunku do tego ugrupowania? Podniesionymi emocjonalnie głosami wyrażali swoją dezaprobatę dla haniebnego postępowania pana Ganleya, który swoim majątkiem ma gwarantować kredyt dla polskich eurosceptyków? Nawet padały stwierdzenia, że „ bank nie powinien udzielić takiego kredytu”(???). I że” szanujący się bank” itd. … A to niby dlaczego ma nie udzielać? Bo panom zza Okrągłego Stołu się to nie podoba? Bo panowie podzielili się władzą przy tym historycznym meblu i chcieliby, żeby tylko oni uczestniczyli w sprawowaniu władzy? Jak się pultał pan Kamiński z Kancelarii Prezydenta, kiedyś był nawet w ZCHN-ie, razem ze swoim obecnym” przeciwnikiem”, panem Niesiołowskim, obecnie członkiem Platformy Obywatelskiej.. Jak się rozpędzał pan Brudziński,” jaki to skandal”, jak to narodowcy biorą pieniądze zza granicy.(???). A czy w ogóle jest jeszcze jakaś zagranica? Przecież wkrótce będziemy jednym państwem, dzięki między innymi wszystkim tym ludziom - zebranym w studio Radia ”Z”? Przecież w parlamencie Europejskim są partie ponadnarodowe i na przykład Platforma Obywatelska jest w jednej Partii Ludowej z Polskim Stronnictwem Ludowym.. Byli zgodni co do tego, że trzeba zmienić prawo, bo tak być nie może… A kto takie prawo uchwalił; nie przypadkiem panowie zebrani w studio? Dwaj kibice piłkarscy rozmawiają ze sobą: - Wyobraź sobie, kiedy byłem wczoraj na meczu, w moim mieszkaniu wybuchł pożar! - To straszne! I jak to się skończyło? - Dobrze, nasi wygrali! Abstrahując już od faktu, że panom w ugrupowaniach okrągłostołowych nie przychodzi do głowy, że tak wpływowe fundacje jak : Fundacja Batorego, Instytut Spraw Publicznych, Instytut Spraw Międzynarodowych- są finansowane zza granicy? Tak jak wiele organizacji tzw. ekologicznych, które harcują jak chcą po polskim życiu publicznym i są tak wpływowe, że potrafią zablokować budowy obwodnic i musi się z nimi liczyć każdy rząd… Jak powiedział pan Kamiński z Kancelarii pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego:” jest to zgodne z literą prawa, ale nie zgodne z duchem prawa”(???). To prawo ma, i ciało i ducha? A jak coś jest zgodne tylko z prawem- to źle? Już dawno w naszym prawie nie ma” ducha” Prawa Rzymskiego, ale to panu Kamińskiemu nie przeszkadza… Chodzi mu o to, żeby bank nie pożyczał pieniędzy.. Być może chodziło też o to, żeby nastraszyć potencjalny bank, który chciałby podjąć się tego wyzwania.. Przedstawiciele partii będących w studio czerpią swoją demokratyczną siłę z pieniędzy polskich podatników, które to pieniądze odebrali polskim podatnikom siłą i przymusem.. Tak wolno i to jest moralne! Ja nie sympatyzuję z żadną z tych partii, ale muszę łożyć na ich aparaty partyjne i na ich propagandę… I połowa Polaków, którzy na wybory nie chodzą, bo mają tę demokrację sterowaną w głębokim niepoważaniu, też musi na tę maskaradę łożyć.... Ale jak ktoś może im zagrozić- wtedy są w jednej partii, jakby na rozkaz… A jak partie w Polsce biorą pieniądze na swoje kampanie z zagranicznych banków- to wolno, czy to też jest finansowanie z zagranicy?? Bo jak ktoś powiedział na sali sądowej;” W skład majątku spadkowego wchodzi grobowiec i inne przedmioty codziennego użytku”(!!!). Ich zaniepokojenie, jest sygnałem, że się naprawdę martwią…bo mogą stracić trochę głosów. Ja na co dzień spotykam się z zarzutami, że „ eurosceptyk, a startuje do Parlamentu Europejskiego”(???). Bo jak się komuś nie podoba ustrój budowany w Polsce, tak liczny Sejm, czy Senat, demokracja- to powinien się powiesić i będzie z nim zupełny spokój… Tak by sobie życzyli budowniczowie tego socjalistycznego raju.. A nawet rotmistrz Pilecki dał nam przykład, że mimo, że nie darzył sympatią Auschwitz, dał się dobrowolnie złapać, żeby się tam znaleźć i organizować opór.. Dowództwo uznało, że tak będzie najlepiej.. Można coś rozsadzać od zewnątrz, co nie przynosi często spodziewanych rezultatów, a można również od wewnątrz, co może - acz nie musi- się powieść.. Ale próbować trzeba.. No i nie ma jeszcze zakazu startowania w wyborach przeciwników Unii Europejskiej- tak jakby chcieli zwolennicy Lewiatana, zwanego Unią Europejską.. „Pozwana wykorzystała dla siebie trzy miejsca w grobowcu, co jej powinno całkowicie na dzień dzisiejszy wystarczyć”… A Waldemar Pawlak powiedział do zebranych na sali, że:” Warto, żebyśmy się po ludzku zachowywali”(???). Jak tu się zachowywać po ludzku, jak mamy demokrację. Kto więcej głosów zdobędzie - ten będzie miał większe demokratyczne wpływy. I na zakończenie jeszcze jeden cytat: „Pan adwokat, jak mnie wezwał, to powiedział mi, ze jest pełnomocnikiem mego męża, który ze mną chce wziąć rozwód od stołu i loża- zdziwiłam się, bo zrozumiałam to tak, że mój mąż jeść już też nie może”… Przewrotna jest logika wykonaniu ludzi reprezentujących porozumienia sierpniowe, pardon okrągłostołowe.. A schody zawsze sprząta się od góry, a nie od dołu.. Może kiedyś przyjdzie na to czas? WJR
Biografia nieodpowiedzialna Paweł Zyzak swoją książką o Lechu Wałęsie wyrządza niedźwiedzią przysługę zwolennikom wolności badań naukowych. Po jej lekturze znajdą się chętni, aby triumfalnie pokazywać, że nie o prawdę historyczną chodzi, tylko o dokopanie Wałęsie. Już we wstępnych rozważaniach metodologicznych autor nowej książki o Lechu Wałęsie złożył ważką deklarację: „w toczonym od kilkudziesięciu lat sporze między zwolennikami i przeciwnikami tak zwanej oral history [historii mówionej] stanąłem po stronie tych pierwszych“ (s. 7 - 8). Nie jestem zwolennikiem żadnego ze wspomnianych poglądów. Za kluczową sprawę uważam bowiem nie charakter dostępnego źródła (dokument archiwalny czy relacja), tylko jego wiarygodność. O tym, czy wykorzystać dany przekaz, czy nie, winna decydować jego krytyczna analiza. W szczególności dotyczy to relacji o osobach publicznych składanych po kilkudziesięciu latach. Przypadek ten dotyczy i Lecha Wałęsy. Moja zawodowa ostrożność i dystans wobec relacji zostały zwiększone podczas jednego z niedawnych spotkań publicznych, które z okazji prezentacji książki „SB a Lech Wałęsa“ odbyło się w Gdańsku. Była tam i osoba, która krzyczała na sali, że były przywódca „Solidarności“ jest bez wątpienia wieloletnim agentem NKWD. Oczywiście historię tę mogę opowiadać jako swoiste kuriozum, ale nigdy nie przeniósłbym jej do żadnej książki o naukowych aspiracjach. I chyba w tym miejscu jest najważniejsza różnica pomiędzy historiografią Pawła Zyzaka a klasycznymi pojęciami na temat metod badania opisywanego przedmiotu. Wspomniany autor w deklaracjach wydaje się ostrożny: „starałem się podchodzić do zagadnienia ustnego przekazu nadzwyczaj ostrożnie“ (s. 8). Jednak jego słowa nie przystają do treści napisanej przez niego książki. Tu bezkrytycznie cytuje lub przywołuje ustne przekazy bez względu na okoliczności, w jakich powstały, i to, kim jest osoba relacjonująca. Wiele ważnych dla Wałęsy informacji pada z ust jego politycznych przeciwników: Andrzeja Gwiazdy, Krzysztofa Wyszkowskiego i Anny Walentynowicz. Jestem oczywiście daleki od tego, by, jak to czyniono do niedawna, całą trójkę wykluczać z historycznej narracji. Ale rygory warsztatu zobowiązują. Nie wolno zapominać, że ich relacje mogą być nacechowane emocjami i raczej nie wolno przyjmować ich a priori jako zobiektywizowany obraz historii. Problem relacji ma w książce Zyzaka ciężar dużo poważniejszy. Wiele zawartych w niej informacji, w szczególności tych bardzo negatywnych dla obrazu późniejszego przywódcy „Solidarności“, zostało zaczerpniętych ze źródeł nieznanych. Z anonimowych relacji czasem pojedynczych osób, a czasem kilku wsi chyba zwoływanych przez niego na wiecach (cytuję: „relacja mieszkańców Popowa, Sobowa i Chalina“ - s. 64). Dosyć istotne wywody na temat rzekomego nieślubnego dziecka Wałęsy padają na podstawie relacji m.in. „Pani Zenobii, Pana Adama i Pana Leszka“ (s. 50). Zyzak twierdzi, że wspomniane osoby ukryły swoje dane personalne i on jako naukowiec musiał to uszanować. No dobrze, ale czy próbował treść tych relacji w rzeczowy sposób weryfikować? Po urodzonym dziecku pozostaje kilka śladów archiwalnych czy to w księgach parafialnych, czy to w urzędzie stanu cywilnego, czy też innej ewidencji ludności. Niestety, z książki Zyzaka wynika, że podobnej weryfikacji w ogóle nie przeprowadził. Generalnie wydaje się, że autor od pracy w archiwach, chociażby w warszawskim IPN, trochę stronił. Zasłonił się przy tym nieprawdziwymi tłumaczeniami (s. 8 - 9). Generalnie za symbol jego pracy będę zmuszony uznawać sprawę innej relacji uzyskanej przez Zyzaka, według której Lech Wałęsa miał być w latach młodości stojącym pod sklepem i pijącym piwo - państwo wybaczą - „obszczymurkiem“ (s. 49). Czy Zyzak widział na oczy autora wspomnianej relacji? Nie. Usłyszał całą historię od Krzysztofa Wyszkowskiego. Równie wątpliwą wartość ma wiele podanych przez Zyzaka informacji na temat młodzieńczych lat późniejszego przywódcy „Solidarności“, dotyczących jego kradzieży, udziału w rozróbach, pobicia nauczyciela czy rzekomego nasikania przez młodego Wałęsę w kościele do kropielnicy (s. 41). Miała być biografia polityczna przywódcy „Solidarności“, a są nadmierne urologiczne pasje Pawła Zyzaka.
Casus "Bolka" Sprawa tajnego współpracownika „Bolka“ jest ważnym elementem biografii Lecha Wałęsy. A ponieważ temat ten został wcześniej opracowany, można łatwo sprawdzić, czy książka Zyzaka prezentuje należytą rzetelność i wiarygodność. Niestety, wygląda na to, że książkę „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii“ autorstwa Sławomira Cenckiewicza i niżej podpisanego wspomniany czytał niedbale. Stąd liczne błędy rzeczowe i wątpliwe interpretacje. Zyzak twierdzi na przykład, że jeden z najważniejszych dokumentów dotyczących TW „Bolka“, czyli karta rejestracyjna Lecha Wałęsy, pochodzi z Delegatury UOP w Gdańsku (s. 137). Dokument ten został przez nas dokładnie opisany, a ponadto dwukrotnie zaprezentowany w aneksie. Ze wszystkich zamieszczonych przy nim opisów wynika jednoznacznie, że wspomniana karta znajdowała się w warszawskiej centrali, a nie w Delegaturze UOP w Gdańsku. Oficera SB o nazwisku Łubiński autor uporczywie nazywa „Łubieńskim“ i przekonuje, że Marian Jurczyk miał kontakty z SB w innych niż w rzeczywistości latach (s. 245). Oczywiście można twierdzić, że podobne błędy i nieścisłości mają znaczenie drugorzędne. Ale dbałość o podobne szczegóły i drobiazgi to rzecz zupełnie fundamentalna. Świadczy ona o wiarygodności autora w kwestiach, w których nie możemy łatwo zweryfikować podawanych przez niego informacji. Wiele fragmentów książki podaje informacje sprzeczne lub niezrozumiałe. Na stronach 105 czy 424 Zyzak nie ma wątpliwości, że działalność TW „Bolka“ odbywała się w latach 1970 - 1976. W innym miejscu dzieli ten okres na jakieś części i informuje, że akta TW „Bolka“ zostały zamknięte i trafiły do archiwum w 1972 roku (s. 121). To informacja oczywiście nieprawdziwa, ponieważ opisane zdarzenia miały miejsce dopiero w 1976 r. Zyzak równie źle interpretuje treść notatki z rozmowy przeprowadzonej z Lechem Wałęsą w 1978 r. przez dwóch wysokich funkcjonariuszy gdańskiej SB: mjr Czesława Wojtalika i mjr Ryszarda Łubińskiego: „z treści dokumentu wynika jednoznacznie, że Wałęsa podjął się pewnej formy kontaktów. Możemy założyć, że odbyło się co najmniej jedno zapowiedziane spotkanie z funkcjonariuszami SB“ (s. 159). Z dokumentu wynika jednoznacznie, że Lech Wałęsa odrzucił propozycję agenturalnej współpracy z SB i wykluczył taką ewentualność w przyszłości. Nie ma dowodów, by kiedykolwiek Wałęsa spotkał się jeszcze raz z Wojtalikiem i Łubińskim - to, co w tej materii „zakłada“ Zyzak, to zwyczajne konfabulacje. Dalej autor odnosi się do opisanego przez nas sfałszowanego dokumentu, którego treść miała wykluczać możliwość współpracy Lecha Wałęsy z SB. Dokument ten, datowany na 16 lutego 1971 r., powstał najprawdopodobniej w czasie prezydentury Wałęsy. Odwołując się do naszych ustaleń w tej sprawie, Zyzak pisze: „istnieje wiarygodny pogląd, iż cytowany powyżej dokument został w całości podrobiony, a następnie podrzucony (…) w latach 90. z zamiarem dyskredytacji osób weryfikujących akta „Bolka“„ (s. 120). Dokument jednak był spreparowany po to, żeby wybielić przeszłość Lecha Wałęsy. Interpretację tego wydarzenia przedstawioną przez Zyzaka można uznać za dowód niekompetencji. Podobnie jak w sprawie TW „Bolka“ oczywiste wątpliwości budzi wiele innych podawanych przez Zyzaka wiadomości dotyczących historycznego tła, w jakim działał Lech Wałęsa, czy metod pracy operacyjnej Służby Bezpieczeństwa. Wspomniany pisze na przykład.: „zaostrzenie [politycznego] kursu przez Gomułkę, co ciekawe wbrew intencjom Związku Sowieckiego, zalecającego szukanie porozumienia, wywołały trzy poważne tąpnięcia“ (s. 44). Do owych „tąpnięć“ autor zaliczył między innymi interwencję wojsk Układu Warszawskiego w czasie praskiej wiosny. Moim zdaniem miała ona wiele przyczyn, z których najmniej istotna to polityka Władysława Gomułki.
Historyk wobec historii W innym miejscu Zyzak pisze o Edwardzie Gierku: „nowy szef partii w odróżnieniu od swojego poprzednika potrafił, ale też starał się zjednywać sobie ludzi“ (s. 99). Historyczna rzeczywistość wydaje się jednak bardziej skomplikowana. Nie tylko ze względu na przebieg pamiętnego wiecu Władysława Gomułki z czasów Października. Wątpię, czy tego rodzaju płytkie opinie Zyzaka dotyczące wielu wydarzeń z historii Polski znajdą uznanie historyków. Autor biografii Wałęsy generalnie pisze nieostrożnie. W jednym z fragmentów stwierdził na przykład, że po 1956 r. w Polsce rozpoczęła się „nieśmiała dekolektywizacja“ (s. 43). A kiedy w Polsce mieliśmy „śmiałą kolektywizację“? W innym miejscu Zyzak pisze, że ze względu na duże zniszczenia akt dotyczących Lecha Wałęsy „jesteśmy zmuszeni korzystać z (…) donosów znajdujących się w sprawach operacyjnych porozrzucanych w archiwach całej Polski“ (s. 129). Jak dotychczas wszystkie odnalezione doniesienia TW „Bolka“ zostały odnalezione w archiwach gdańskiego IPN. Zyzak nie musi więc jeździć po całej Polsce, chyba że gna go tam nadmierna ułańska fantazja. Opisane wyżej przykłady są dla recenzowanej książki wyjątkowo typowe. Jej autor nie waży słów, źle dobiera przymiotniki, a w wypadku wielu wydarzeń nie trafia z opisem ich istoty i skali. Wiele twierdzeń popiera plotkami i nieudokumentowanymi założeniami. „Bardzo prawdopodobne - przekonuje Zyzak - iż dokumenty dotyczące agenturalnej przeszłości przywódcy „Solidarności“ znajdują się również w zbiorach Stanów Zjednoczonych“ (s. 421). Jako dowód na to twierdzenie podaje opowiedzianą mu przez kogoś historię, że część dokumentów enerdowskiej Stasi przejęli właśnie Amerykanie.
Kłopot w tym, że o całej sprawie dotyczącej akt enerdowskiego wywiadu wiadomo znacznie więcej niż z opowieści zasłyszanych przez Zyzaka. W żaden sposób nie przekreślają one, ale też nie wspierają ukutej przez niego teorii o posiadaniu przez Amerykanów dokumentów dotyczących TW „Bolka“. Także wiele innych twierdzeń Zyzaka z braku wiarygodnych dowodów po prostu zawisa w próżni. Autor ma prawo uważać, że oficerowie SB dokonywali w czasie zajść grudniowych kradzieży i rozbojów (s. 80), ale musi na potwierdzenie tej tezy przywołać stosowną literaturę lub dokumenty. O pamiętnikach Mieczysława Rakowskiego może pisać: „przed publikacją zostały zapewne objęte odpowiednią autocenzurą, co w tym wypadku oznacza, że co bardziej kompromitujące informacje zostały raczej usunięte niż zniekształcone“ (s. 408), ale tylko wtedy, gdy przedstawi dowody. W innym miejscu Zyzak pisze o dokumentach dotyczących TW „Bolka“: „bezpieka posiadała niezliczone możliwości podania ich zawartości do wiadomości publicznej“ (s. 421). Twierdzę, że Zyzak jest w błędzie, a ponieważ nie opisał żadnej z rzekomo „niezliczonych“ możliwości, nie ma nawet czego zacząć liczyć. Także wiele informacji podanych przez Zyzaka na temat Służby Bezpieczeństwa jest błędnych, niedokładnych lub wręcz niepoważnych, jak w wypadku jego wywodów na temat struktur SB (s. 108) czy jednej z kategorii tajnych współpracowników SB - kontaktu operacyjnego (s. 159).
Znaj proporcje... Jest rzeczą oczywistą, że historyk winien dążyć do wyłączenia własnych emocji i opisywane fakty traktować uczciwie, zgodnie z kanonami naukowego rzemiosła. Analizując czasem skomplikowane postacie, w wypadku nasuwających się pytań trzeba brać pod uwagę bardzo różne odpowiedzi. A wskazywać te, które są najbardziej prawdopodobne. Zyzak często wybiera inne, najbardziej niekorzystne dla przywódcy „Solidarności“. Z lubością i mocno ponad miarę dokonuje egzegezy rozmaitych sprzecznych czy wręcz nieprawdziwych słów Wałęsy. Tak jakby było wielką sensacją, że jako świadek własnej historii jest on niezbyt wiarygodny. Ale zarzucając swemu bohaterowi kłamstwo, Zyzak nie zawsze musi mieć rację. Twierdzi na przykład, że Wałęsa świadomie wyolbrzymia martyrologię swojego ojca, przekonując, że był on więźniem obozu koncentracyjnego, podczas gdy w rzeczywistości był on w niemieckim obozie pracy (s. 24). Biograf Wałęsy pisze bez cienia wątpliwości: „znamy różnicę pomiędzy niemieckimi obozami pracy a obozami koncentracyjnymi, zwanymi również obozami zagłady. Znał ją z pewnością i Lech Wałęsa“. Nie wiem, czy były prezydent rzeczywiście celowo mijał się tu z prawdą. Zarówno w tym wypadku, jak i przy innych oskarżeniach stawianych w książce brak mi prezentowanej przez Zyzaka pewności. Dopuszczam bowiem, że jego bohater, człowiek, który zakończył edukację na poziomie zasadniczej szkoły zawodowej, może takich rzeczy nie wiedzieć. W tym przekonaniu utwierdza mnie fakt, że również niektórzy historycy mają z niemieckimi obozami wyraźne problemy. Na przykład Paweł Zyzak piszący o „obozach koncentracyjnych zwanych również obozami zagłady“. Obóz koncentracyjny (Konzentrationslager) to nie to samo co obóz zagłady (Vernichtungslager). Jeżeli w tej kwestii brakuje wiedzy Zyzakowi, to zakładam, że może jej brakować i Wałęsie. Omawiana biografia ma wiele innych wad i usterek. Za często niezwykle istotne, a niekorzystne dla przywódcy „Solidarności“ informacje padają na podstawie opinii ludzi mu niechętnych. Często wręcz osobistych wrogów, a nie tylko politycznych przeciwników. Jeszcze częściej Zyzak pozwala sobie na metody opisu historii, które uważam za absolutnie niedopuszczalne. Tak jak w wypadku opisu zakupu przez Wałęsę na początku lat 70. fiata 126p. Po zdaniu zawierającym informację o tym wydarzeniu Zyzak pisze: [jeden ze współpracowników Wałęsy] „Henryk Lenarciak tłumaczy, że w celach werbunkowych SB obiecywała stoczniowcom załatwienie samochodu czy mieszkania“ (s. 119). Czy autor dysponuje jakimikolwiek poszlakami pozwalającymi na łączenie sprawy wspomnianego samochodu z działaniami Służby Bezpieczeństwa? Z książki nic takiego nie wynika, więc podobne słowa można zdefiniować jako kuriozalne konfabulacje. Niestety, nie jedyne. Na s. 159 bez żadnych podstaw autor „zakłada“, że Wałęsa mógł od 1978 r. być kontaktem operacyjnym Służby Bezpieczeństwa: „współpraca Wałęsy mogła opierać się na zasadach kontaktu operacyjnego (KO), czyli osoby udzielającej SB informacji nie będącej formalnie zwerbowaną“. Dotychczasowa wiedza historyczna jasno wskazuje, że w tym czasie Wałęsa był rozpracowywany w ramach sprawy o kryptonimie „Bolek“. To w tym wypadku wyklucza ewentualność, że był jednocześnie kontaktem operacyjnym. Swoje bardzo poważne oskarżenia Paweł Zyzak wysunął bez jakichkolwiek dowodów. Nie ma nawet, jak w wypadku „sikania do kropielnicy“, relacji [anonimowego] mieszkańca Pokrzywnicy“ (s. 41 - 42). Nie ma nic prócz kompletnego braku odpowiedzialności Zyzaka.
Szkodliwa pseudonauka Książka Pawła Zyzaka naprawdę ma liczne zalety i można w niej znaleźć całą gamę ważnych i ciekawych informacji. Część jego ustaleń pokrywa się z ustaleniami, które wcześniej poczyniliśmy wspólnie ze Sławomirem Cenckiewiczem.
Dotyczą one chociażby działań Urzędu Ochrony Państwa, który - wiele na to wskazuje - w latach 90. „czyścił“ w różnych miejscach dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy. Ale ze względu na brak możliwości weryfikacji części posiadanych przez nas informacji lub niemożność ujawnienia naszych źródeł w kilku istotnych przypadkach nie było możliwości ich publikacji w książce „SB a Lech Wałęsa“. Zyzak przywraca pamięci wiele innych, nieznanych faktów z życiorysu swego bohatera, odważnie pisze o tak skomplikowanym i trudnym dokumencie, jakim jest zbyt łatwo odrzucana przez naukowców słynna „rozmowa braci“. Jego książka jest napisana ciekawie, a jej autor ma wielkie pokłady talentu i niewątpliwie pasji. Ale negatywy wyraźnie przeważają i to one zadecydują o odbiorze jego pracy. Bo Zyzak pozwala sobie na rzeczy, które w nauce raczej nie powinny się zdarzyć. Dotyczy to przede wszystkim opisu młodzieńczych lat Lecha Wałęsy, w którym na podstawie anonimowych i niesprawdzonych źródeł podano wiele bardzo negatywnych dla Wałęsy informacji. W innych częściach biografii pojawia się pod adresem przywódcy „Solidarności“ wiele podejrzeń i insynuacji. Czasem nawet w kwestiach, w których zachowane dokumenty mówią dokładnie coś przeciwnego - dotyczy to wspomnianej „ewentualności“ współpracy Wałęsy z SB po 1978 roku. Na tak poważne oskarżenia Zyzak nie ma po prostu nic, nawet „anonimowej relacji“. Lech Wałęsa to jedna z najważniejszych postaci najnowszej historii Polski. Zawsze będzie budził skrajne oceny i naukowe kontrowersje. Nie może więc oczekiwać, że wszyscy będą pisać na kolanach i w sposób, w jaki on sam często zwykł mówić o sobie. Ale Wałęsa ma prawo żądać, by go traktowano uczciwie. W tym kanonie się nie mieści, moim zdaniem, notoryczne opieranie się na opiniach jego wrogów, wysuwanie bezpodstawnych oskarżeń i sięganie do zwyczajnych insynuacji. W nauce niedozwolone jest także cytowanie anonimowo przekazanych historyjek funkcjonujących na zasadzie „jedna pani drugiej pani w maglu“. W historiografii dotyczącej najnowszych dziejów Polski jest wiele szkodliwych mitów i zwyczajnej nieprawdy. Ale odbrązawianie polega na rzeczowej dekonstrukcji mitów, a nie na obrzucaniu czym tylko popadnie. Zaprezentowana przez autora oral history za często sprowadza się do możliwości mówienia wszystkiego, co komu ślina na język przyniesie. W opinii wielu „sikanie do kropielnicy“ w prosty sposób będzie łączone nie z nazwiskiem bohatera książki, tylko z historiografią Zyzaka. Ta książka jest jego porażką i prawdopodobnie również - w świecie nauki i życiu publicznym - klasycznym harakiri. Ale nie tylko o zmarnowany talent autora tu chodzi. Książka jest zła i szkodliwa także dla polskiej historiografii, bo zwolennikom wolności badań naukowych wyrządza niedźwiedzią przysługę. Ich przeciwnicy wezmą biografię Zyzaka i będą triumfalnie pokazywać, że tu nie o żadną prawdę historyczną chodzi, tylko o dokopanie Wałęsie. Ja się na taką naukę, jaką zaprezentował Zyzak, zwyczajnie, po ludzku, nie zgadzam. Lech Wałęsa to postać skomplikowana i ciekawa. Jakkolwiek by oceniano jego polityczną biografię, to trzeba zachować rygory naukowe i niezbędną dozę obiektywizmu. Przywódca „Solidarności“, polski noblista i prezydent, a przede wszystkim człowiek, cokolwiek byśmy o nim sądzili, na traktowanie a la Zyzak po prostu nie zasługuje. Piotr Gontarczyk
Zasiłkomania - sport narodowy Ludzie robią to, co im się opłaca. Jeżeli w Polsce płaci się samotnym matkom za wychowywanie dzieci, to Polacy… rozwodzą się. Zasiłkomania stała się już niemalże sportem narodowym. Polska ma jeden z najwyższych współczynników wydatków na pomoc socjalną, co nie przeszkadza zasiłkobiorcom ciągle narzekać, że dostają za mało i że “przecież należy mi się”. Jeżeli sprytny Polak dobrze się ustawi, może przejść całe życie bez podjęcia jakiejkolwiek pracy zarobkowej, a jednocześnie otrzymywać państwową pomoc znacznie przekraczającą minimalne wynagrodzenie. W 2007 roku wydatki socjalne stanowiły 32,6% ogółu wydatków z budżetu państwa. Udział ten był o 4 punkty procentowe niższy od poziomu z roku 2006. Głównym powodem spadku pomocy socjalnej jest, wg Ministerstwa Pracy i Pomocy Społecznej, masowa emigracja Polaków. Ok. 85% wydatków socjalnych z budżetu państwa stanowiły wydatki na dotacje (tj. dotacje dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, Funduszu Pracy, KRUS, systemu zabezpieczeniowego, Funduszu Alimentacyjnego). Pozostałe wydatki socjalne z budżetu państwa to wydatki na zasiłki rodzinne i pielęgnacyjne (ok. 11%) oraz wydatki na pomoc społeczną (ok. 5%). Składki pobierane z wynagrodzenia, mimo iż należą do najwyższych w Europie, nie są w stanie pokryć wszystkich potrzeb emerytów, rencistów i urzędników przydzielających pomoc. W 2007 roku państwo musiało dopłacić (z pieniędzy podatników oczywiście) do FUS 30 mld złotych, a do KRUS - 15 miliardów. Zatem świadczenia wypłacane z tych funduszy również klasyfikuje się jako pomoc społeczną. Społecznicy nie dostrzegają związku pomiędzy zasiłkami a stopą aktywności zawodowej Polaków - jedną z najniższych w Europie. W 2007 r. pracowało w naszym kraju zaledwie 15 milionów 240 tysięcy osób, a wskaźnik zatrudnienia wynosił zaledwie 48,6% spośród osób w wieku produkcyjnym (od 15 do 65 lat). Młodzież ze statystyk pracujących ucieka głównie w naukę, dorośli w przeróżnego rodzaju renty i zasiłki. O ile w wieku od 25 do 54 lat ponad 70% osób pracuje, o tyle w przedziale 55-64 lata jest to już zaledwie 30%. Uciekanie na przedwczesne emerytury stało się tak powszechnym sportem, że wystarczy pójść między ludzi w tym wieku, by zobaczyć, iż w krótkim czasie rozmowa szybko zejdzie na temat możliwości, jakie niesie ze sobą polski system zachęt do nicnierobienia.
Krótki przegląd zasiłków Największe zasiłki przysługują z tzw. ubezpieczenia społecznego. Pozycję tę byłoby można wykluczyć z systemu zasiłków, gdyby nie fakt, że ubezpieczenia nie pokrywają kosztów udzielania wszystkich świadczeń. To powoduje, że państwo musi dopłacać ogromne sumy, byle tylko ludzie nie stracili złudzenia, że się nimi opiekuje. Na wypłatę świadczeń z tego tytułu składają się: emerytury, renty, urlopy macierzyńskie, zwolnienia chorobowe oraz z tytułu wypadków i chorób zawodowych. Jeżeli chodzi o rencistów, to z FUS było ich w 2007 roku 1 mln 474 tys., a średnia renta wyniosła 1011 zł (wszystkie podawane kwoty brutto). Rencistów KRUS-owskich było 276 tysięcy, a średnia renta wyniosła 644 zł. Emerytów było już (z FUS) 4 miliony 559 tysięcy (średnia emerytura 1346 zł) oraz (z KRUS) 1 milion 209 tysięcy (średnia emerytura 852 zł). W przypadku FUS około 30% wysokości emerytury i renty stanowi dopłata państwa; w przypadku KRUS jest to aż 90%. Jednym z powodów, dla których w Polsce polisy na życie są mało popularne (nie tak jak np. w USA, gdzie są powszechne), jest instytucja renty rodzinnej. Przysługuje ona rodzinie zmarłego, który był uprawniony do pobierania (w przyszłości) emerytury. Najniższa renta rodzinna wynosi obecnie 639 zł. Z FUS rentę rodzinną pobierało w 2007 roku 1 milion 271 tysięcy osób, a średnia renta wyniosła aż 1190 zł. Z KRUS odpowiednio 44 tysiące, a średnia renta wyniosła 825 zł. Mamy jeszcze 77 tysięcy rent rodzinnych mundurowych (wypłacanych rodzinie zmarłego, który pracował dla MON lub MSW), których średnia wysokość wyniosła 2266 zł. W momencie, gdy państwo zabezpiecza rodzinę zmarłego, nie dziwi fakt, że polisy na życie są w Polsce niepopularne. Po co płacić podwójnie? Polacy często (rzecz szczególnie łatwa do zaobserwowania po każdych wyborach i zmianie ekipy rządzącej) korzystają z tzw. chorobowego. W 2007 roku przeciętnie jeden pracujący przez 13,5 dnia był „na chorobowem”, pobierając średnio za każdy dzień choroby 43,59 zł (na tę sumę w 75% zrzucają się wszyscy pracownicy, płacąc składki ZUS-owskie, a pozostałe 25% płaci pracodawca). W momencie, gdy zachęca się do skorzystania z formy dodatkowego płatnego urlopu, nie powinno dziwić, że cześć ludzi już przy katarze ucieka z pracy na zwolnienie. Wszystkie wymienione powyżej dopłaty i zasiłki dotyczą (poza rencistami) osób pracujących, a więc głównie tych, którzy finansują tego typu świadczenia (poprzez liczne pobierane przez państwo składki). Gdyby jednak komuś zechciało się na jakiś czas odpocząć od pracy, zawsze może liczyć na zasiłek dla bezrobotnych. I jeżeli pracował wcześniej 20 lat i mieszka w powiecie, w którym średnia stopa bezrobocia przekracza o 50% średnią stopę bezrobocia w kraju, może przez rok pobierać 662,20 zł miesięcznie. Oprócz zasiłków dla pracujących i tych, co nie pracują, istnieje również cała masa innych możliwości wzbogacenia się bez potrzeby pracy. Generalnie dochód na członka rodziny nie może przekraczać 504 zł netto, żeby móc ubiegać się o zasiłek ze strony Miejskiego (lub Gminnego) Ośrodka Pomocy Społecznej. Jeżeli dochód jest niższy, taka osoba jest już uprawniona do pobierania wszelkiego rodzaju świadczeń. Najpopularniejszym (4 mln 226 tys. pobierających miesięcznie) jest zasiłek rodzinny, który wynosi 48 zł na dziecko do 5 lat, 64 zł do 18 lat, 68 zł do 24 lat (uczące się dzieci) - zasiłki te wypłacane są co miesiąc.
Zanim jednak zacznie pobierać się zasiłek na dziecko, z okazji urodzenia również można liczyć na zasiłek - 1000 zł (plus jeszcze drugi 1000 zł tzw. becikowego, uniezależnionego od dochodu). Po urodzeniu i urlopie macierzyńskim (który bliższy jest ubezpieczeniu niż zasiłkowi) można otrzymywać zasiłek wynikający z opieki nad dzieckiem w trakcie urlopu wychowawczego - 400 zł miesięcznie. W momencie, gdy matka zdecyduje się poświadczyć, że ojciec dziecka jest nieznany, może liczyć na dodatkowe 170 zł miesięcznie na każde dziecko z nieznanym ojcem (nie więcej jednak niż 340 zł).
Koszty zasiłków Jak już wspomniano, pomoc społeczna w Polsce pochłania ok. 33% wszystkich wydatków budżetowych (większość na dopłaty do FUS i KRUS). Pozostałe zasiłki wymagają już znacznie mniejszego zaangażowania pieniędzy podatników. Jednak gdy się je zsumuje, okaże się, że znaczna część naszych dochodów jest przeznaczana na wypłatę zasiłków. I tak na zasiłki rodzinne przeznacza się ponad 3 miliardy złotych, co w przeliczeniu na 15 milionów i 240 tysięcy pracujących Polaków daje sumę 204 zł na każdego pracującego. Tyle kosztuje przeciętnego podatnika fakt utrzymywania przez państwo zasiłków rodzinnych. Dla matek samotnie wychowujących dzieci (te, które nie znają ojca swojego dziecka, by móc z niego ściągać alimenty) podatnicy robią rocznie zrzutkę każdy po 25 zł.
Tyle kosztuje pracujących świadomość, że ktoś za te pieniądze doznaje właśnie uciech cielesnych z nieznajomym. W momencie, gdy dziecko się urodzi, każdy jest już biedniejszy (w podatkach) o 14,59 zł. Na rozpoczęcie roku szkolnego podatnicy robią zrzutkę po 19,80 zł, a na dzieci w rodzinie wielodzietnej po 44,51 zł. Łącznie na świadczenia rodzinne z budżetu państwa pracujący Polacy tracą (w swoich podatkach) 514 zł.Trzeba jeszcze dorzucić z kieszeni 35,51 zł dla bezrobotnych oraz 39,55 zł dla niezdolnych do pracy. Część wydatków na pomoc socjalną w przeliczeniu przeciętną kieszeń pracującego Polaka przedstawia poniższa tabela: “Wydatki na pomoc społeczną w przeliczeniu na pracującego Polaka w 2007 r.
Biurokracja Żeby móc wypłacać tak ogromną rzeszę zasiłków, trzeba dysponować potężnym aparatem biurokratycznym, decydującym, komu zasiłek można przyznać, a komu nie. Pracującymi zajmują się powiatowe oraz wojewódzkie urzędy pracy. W każdym powiecie znajduje się urząd pracy czuwający nad tym, by bezrobotnym nie bardzo chciało się podejmować pracę (bo gdyby wszyscy podjęli pracę, co miałby wtedy robić urząd?). Daje to 373 urzędów powiatowych plus 16 urzędów wojewódzkich. Ale to i tak nic w porównaniu z ośrodkami pomocy społecznej. By potrzebujący obywatele czuli, że państwo się nimi opiekuje i jest blisko nich, każda gmina posiada swój własny ośrodek pomocy społecznej. Zatem w Polsce mamy co najmniej 2489 urzędów zajmujących się niezaradnymi życiowo Polakami. Ile osób w nich pracuje? Na przykład MOPS w Gdańsku zatrudnia 459 osób, a MOPS w Olsztynie - 386. W gminnych ośrodkach pracuje przeciętnie od kilku do kilkunastu osób. W całej Polsce jest to łącznie (dane na koniec 2007 r.) 16.329 urzędników. Przyjmując średnie wynagrodzenie na poziomie 3100 zł brutto, same wydatki osobowe pomocy społeczne wynoszą ok. 605 mln zł. A dochodzą jeszcze koszty materiałowe, budynków, amortyzacji itp. Można śmiało założyć, że do świadczeniobiorców trafia nie więcej niż 70% przeznaczanych na pomoc społeczną środków. Reszta rozchodzi się na koszty biurokracji.
Zachęta do działania Oprócz swojej pomocowej roli zasiłki niosą ze sobą wiele zagrożenia, gdyż zachęcają do pewnych działań. Gdy w 2004 roku zmieniono ustawę o alimentach i wprowadzono przepis, zgodnie z którym osoba rozwiedziona mogła liczyć na 170 zł pomocy państwowej na każde dziecko miesięcznie, podczas gdy osoba z takimi samymi dochodami, ale żyjąca w pełnej rodzinie, nie mogła liczyć na nic - okazało się, że liczba rozwodów w Polsce wzrosła o 40%. Ustawodawca (SLD) zdziwiony był, że Polacy chcą rozwodzić się dla zaledwie 170 zł. Gdy jednak pomnożymy tę sumę przez np. dwójkę dzieci i pięć lat pobierania, otrzymujemy już 20.400 zł. Części ludzi uważa, że warto wziąć fikcyjny rozwód dla takich pieniędzy. Zasiłki w Polsce nie są zbyt wysokie, ale przy odrobinie orientacji pozwalają na spokojne życie bez wielkich fajerwerków. Co przykre, bardziej opłaca się kombinować i pokręcić po różnego rodzaju ośrodkach pomocy społecznej niż zatrudnić za np. minimalne wynagrodzenie. Suma do pozyskania z zasiłków znacznie przekracza tę, na którą trzeba zapracować. A chyba lepiej za większe pieniądze odpoczywać na koszt współobywateli niż zakasać rękawy i wziąć się do roboty? Marek Langalis
Moto-biurokracja Najlepszą metodą ratunku dla przemysłu samochodowego jest możliwość odliczania pełnego VAT-u od zakupu nowych samochodów, bez względu czy kupowane auto posiada „kratkę”, czy też nie.
Od dotacji do nacjonalizacji Bieżący kryzys unaocznia bezradność polityków, ich niekompetencję oraz wiedzę ekonomiczną zredukowaną do neomarksizmu, a w najlepszym przypadku do prymitywnego keynisizmu. W ramach „walki z kryzysem” pojawiają się coraz bardziej absurdalne pomysły ze strony rządzących. Zaczęto od dotowania koncernów samochodowych, czyli pokrywania ich strat, nieefektywnego zarządzania oraz płaceniu za to, aby działały równie źle jak do tej pory. Problem pojawił się wtedy, gdy w kolejce po dotacje zaczęły ustawiać się inne branże. W sukurs rządowi przyszli demonstrujący związkowcy. Działacze z gliwickiej fabryki Opla zażądali… nacjonalizacji zakładu. Ciekawe, jak miałaby wyglądać nacjonalizacja prywatnej firmy, której roczne przychody to połowa budżetu naszego kraju. W końcu media podsunęły ministrom kolejny pomysł z bogatej Europy, aby każdemu obywatelowi, który kupi nowe auto wypłacać 1000 euro. Pozostaje tylko czekać, aż po swoje dopłaty ustawią się producenci sprzętu AGD, telewizorów czy rowerów.
A przecież problem przemysłu samochodowego można rozwiązać w znacznie lepszy sposób. Wystarczy przestać oszukiwać samych siebie, że Fiat Panda i Seicento to świetne samochody dostawcze, które zmieniają swoje oblicze z ciasnych osobówek, gdy wmontuje im się między siedzeniami kawałek drutu i blachy.
Kafkę za kratkę Idiota, który wymyślił przepis, który pozwala na masową produkcję ciężarówek przez ministerstwo finansów, powinien zostać uhonorowany medalem im. Franza Kafki. W swej istocie to genialny biurokratyczny projekt, który pozwala państwu zarabiać na fikcyjnej homologacji i daje zatrudnienie tysiącom nikomu niepotrzebnym urzędnikom Do czasu naszego wejścia do Unii przedsiębiorcy mogli odliczać VAT od zakupionych samochodów i paliwa, jeśli ministerstwo finansów uznawało je za samochody ciężarowe. Dzięki absurdalnemu przepisowi, przedsiębiorstwa przebierały w ofertach pseudociężarówek, przerabianych z najzwyklejszych samochodów osobowych. Zagraniczni turyści dziwili się dlaczego co drugie auto w kraju służy do przewożenia dzikich zwierząt, nie znając rzeczywistego powodu montażu osławionych „kratek”. Po 1 maja 2004 r. przepisy zmieniły się. Częściowo skończono z fikcją, ukarano jednak przedsiębiorców. W myśl nowego rozporządzenia odliczenie pełnego VAT-u zostało zarezerwowane dla aut, których ładowność przekracza 697 kg dla maszyn pięcioosobowych. Następnie, w sierpniu 2005 r., ograniczono ten przywilej dla samochodów z jednym rzędem siedzeń i pick-up'ów. Jak nie trudno się domyśleć, sprzedaż pick-up'ów bije od tego czasu rekordy. Nabywcy aut osobowych mogli odliczyć maksymalnie 60 proc., ale tylko 6000 z VAT'u, co oznaczało, że dla auta o wartości ok. 90 tys. złotych brutto, udawało się uratować tylko ok. 1/3 kwoty z rzeczywiście zapłaconej 22 proc. VAT'u.
Powrót absurdu Na ratunek polskim firmom przyszła znowu biurokracja, tyle, że unijna. Firma Magoora pozwała Polskę przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości w Luksemburgu. W grudniu ubiegłego roku ETS zakwestionował polskie przepisy podatkowe. Urzędy skarbowe będą musiały zwrócić 4 mld złotych zrabowane polskim firmom. Naturalnie przedsiębiorcy cieszą się, że będą mogli odzyskać swoje pieniądze. Niestety grozi nam powrót absurdu zwanego „kratką”. Podatnicy, którzy chcą odliczyć VAT, będą musieli mieć świadectwo homologacji, z którego wynika, że auto nie jest osobowe. Ministerstwo finansów nie daje jednak za wygraną i zapowiada, że utrudni odliczanie pełnego VAT-u nowymi przepisami. Niemniej urzędy, które będą wydawały świadectwa koncernom już zacierają ręce. Producenci też nie narzekają. Z bombonierką i kwiatami ustawiają się w kolejce na schodach ministerstwa, aby za 2-3 miesiące wstawić do salonów nowe modele osobowych ciężarówek. Dealerzy zapowiedzieli, że auta z homologacją będą o kilka tysięcy droższe od tych bez. Producenci kratek też się cieszą - czas żniw powraca. Na tym właśnie polega absurdalność biurokratycznej machiny. Gdyby przedsiębiorca mógł odliczyć pełny VAT od każdego samochodu, sprzedaż aut rosłaby mimo kryzysu, bez zbędnych dopłat i dotacji. Ceny aut firmowych byłyby niższe, bo nie trzeba byłoby płacić, ani za kratkę, ani za homologację. Wzrosłaby efektywność wykorzystywania samochodów flotowych. Samochody homologowane najczęściej wożą… powietrze. „Ciężarowa” Toyota Yaris, jest rejestrowana do przewożenia 2 osób, zamiast 4, a Mitsubishi Outlander Van dla 4 osób, zamiast dla 7. Producenci kratek zaczęliby produkować inne elementy, które są potrzebne na rynku. Bez pracy pozostaliby jedynie urzędnicy. Ale nie oszukujmy się - to przecież dla nich tworzone są podobne przepisy… Tomasz Teluk
Sprawa Stanisława Łyżwińskiego Proszę Pani… - pyta dyrektor kandydatkę na sekretarkę - już wiem, co Pani potrafi; a jakie są Pani wymagania finansowe? P: Na poprzedniej posadzie miałam dwa tysiące… X - Dobrze, z przyjemnością dam Pani te dwa tysiące. P: O, nie: z przyjemnością to ja biorę trzy tysiące! Jest to bardzo pouczający dialog, ukazujący istotę rzeczy. Ta pani nie jest ani molestowana ani P, nie jest też zgwałcona - zawarła umowę o pracę za 2000 plus na pół etatu jako prostytutka - i tyle. Jest przy tym zupełnie obojętne, jak do tej rozmowy doszło. Czy to ona to zainicjowała - czy też on powiedział: Wie Pani, mogę dać Pani nawet 3000 - ale, rozumie Pani: jestem uczuciowy i chciałbym coś za to otrzymać. Dla transakcji handlowej - a ta pani właśnie kupczy swoim ciałem (do czego ma niemoralne prawo…) - jest zupełnie obojętne, czy to on proponuje, czy ona. Każdą propozycję można przecież przyjąć - albo odrzucić. I mogą to równie dobrze uczynić obydwie strony. Dokładnie taki charakter ma sprawa p. Stanisława Łyżwińskiego, byłego posła Samoobrony. Jeśli rzeczywiście urządził sobie mały harem, płacąc (w sposób ukryty) z pieniędzy Samoobrony za te dodatkowe usługi - to co najwyżej mogłaby mieć o to pretensje Samoobrona. Mogłaby wytoczyć p. Łyżwińskiemu proces cywilny - domagając się wypłacenia różnicy między tym, co kobietom płacił p. Łyżwiński, a średnią zarobków sekretarki w Radomsku. Ale, na Boga: nie ma w tym nawet cienia sprawy karnej! Powiedzmy jasno: WCzc. Jarosław Kaczyński z powodów nie do końca jasnych postanowił zerwać koalicję z Samoobroną - i kazał usłużnym pieskom w aparacie znaleźć na ludzi Samoobrony jakieś haki. Przeciwko p. Andrzejowi Lepperowi zmontowano prowokację z łapówką za odrolnienie - a na p. Łyżwińskiego: aferę obyczajową. O Samoobronie mam zdanie - delikatnie pisząc - nie najlepsze, a seksualne “wyczyny” (tak, w cudzysłowie) pp. Leppera i Łyżwińskiego budzą raczej obrzydzenie. Panowie ci zabawiają się z jakąś szmatą, która nawet nie wie, z kim ma dziecko (może z takim jednym, którego poznała na dworcu - ale nie wie, jak się nazywa). Ale co jednego brzydzi, drugiego może podniecać - de gustibus non est disputandum. I co w tym wszystkim robi policja, prokuratura, sądy i areszty? Odpowiedź brzmi: bo skoro już p. Łyżwińskiego zapuszkowano, to wymiar sprawiedliwości MUSI coś na Niego znaleźć. MUSI - bo jeśli p. Łyżwiński wyszedłby żywy z aresztu, to trzeba by płacić wielomilionowe odszkodowanie - i Samoobrona mogłaby np. wejść do Sejmu… Powiedzmy jasno: nawet gdyby p. Łyżwiński miał czterdzieści i cztery sekretarki zatrudnione na etatach Samoobrony, nawet gdyby sypiał z każdą dwa razy dziennie - a, by nie leżały w międzyczasie odłogiem, pozwalał na to jeszcze połowie (męskiej połowie…) Samoobrony - to nie byłoby nawet cienia powodu, by trzymać Go za kratkami. Tak jednak nie jest. Obawiam się, że to, co o sobie mówi p. Łyżwiński - to typowy męski mit. Podejrzewam, że rację ma p. Wanda Łyżwińska, utrzymująca, że mąż jest… impotentem! Oczywiście: można podejrzewać, że kłamie, bo chce ratować męża. Jednak opisy rzekomego gwałtu, z zeznań k. Anety Krawczykowej, drukowane dwa lata temu w Angorze są bezlitosne. P. Łyżwiński kazał się k. AK rozbierać, potem kazał jej, by poszła i zamknęła drzwi, a potem wróciła do łóżka, a potem… robił jej przyjemność po francusku! No, teraz za to siedzi! JKM
31 marca 2009 Lech Wałęsa obalał komunizm samopojedyńczo... Podczas gdy sam premier Donald Tusk i jego minister przyboczna od naszego zdrowia, pani Ewa Kopacz, zachwycali się wzorcowym szpitalem samorządowym w Manieczkach, pardon w Olecku, działy się inne ciekawe rzeczy. Młodszym czytelnikom przypomnę, że kombinat w Manieczkach był w czasach uprzedniej komuny pokazywany jako wzorcowy , państwowy, najdoskonalszy; pompowano w niego pieniądze ile dusza urzędniczo-państwowa zapragnie… No i było fajnie i wzorcowo, dopóty, dopóki się pieniądze nie skończyły.. Jak to w komunizmie… To samo zrobiono ze szpitalem w Olecku. Wpompowano w niego pieniądze z Narodowego Funduszu Zdrowia, nasze pieniądze zabrane nam pod przymusem, i stworzono wzór szpitala, z którego inne szpitale mogą czerpać wzorcowo do woli, pod warunkiem oczywiście, że dostaną pieniądze z Narodowego Funduszu Zdrowia, ale oczywiście nie dostaną, bo dla wszystkich nie starczy… tych 54 miliardów złotych.. Socjaliści z Platformy Obywatelskiej musieliby nam odebrać wszystko co posiadamy, i wtedy po całej Polsce daliby radę poustawiać takie wzorcowe szpitale w Manieczkach, pardon - w Olecku.. A potem tylko wizytować i pokazywać ogłupionemu ludowi, jak to dobrze się dzieje w służbie zdrowia, jak przyjemnie się leczyć w administrowanym przez urzędników samorządowych szpitalu, a szpital jak nie miał właściciela, tak go nie ma nadal.. Ale wszystko jest nadal w komunistycznym porządku.. Doradcy pana Donalda Tuska z pewnością naoglądali się filmów propagandowych z czasów Edwarda Wielkiego Gierka, przeanalizowali przecinanie wstęg i sposoby najlepszego zaprezentowania się pierwszego sekretarza partii, w otoczeniu sukcesów partii i rządu, podobnie jak pan Donald Tusk… Jego rząd ma same sukcesy, a sam pan premier, nie dość, że jest premierem, to jeszcze ostatnio przepisał się z sopockiego koła Platformy Obywatelskiej, do koła gdańskiego, bez wymaganego stażu kandydackiego, bo wszelkiego rodzaju staże panu premierowi nie są potrzebne… Tak jak jego synowi , pracującemu w Gazecie Wyborczej.. W sopockim kole działy się rzeczy straszne, bo większość- jak to w demokracji sopockiej- popierała pana Karnowskiego, prezydenta Sopotu, o którym ostatnio było głośno w związku ze sprawą jakiegoś mieszkania na poddaszu dla swojej mamy,, w które osobiście zaangażował się pan Karnowski.. Przypuszczam, że całe koło sopockie Platformy Obywatelskiej, było zatrudnione przez pana prezydenta na posadach samorządowo- państwowych, i dlatego stanęło murem za swoim pryncypałem, tak jak mieszkańcy Piły i okolic, za swoim senatorem Stokłosą. Tam ojczyzna, gdzie pieniądze i chleb… Oojjj.. Pokruszą się niektóre „ kariery” w Sopocie, Oojjj - pokruszą się… Ale na ich miejsce przyjdą inni, i tak mieszkańcom Sopotu się nie polepszy i tak..
Bo jak to mówił JKM, chodzi o to, żeby nie zmieniać świń przy korycie, tylko zabrać koryto.. Ale na to się nie zanosi, bo w całej Polsce koryto coraz większe, a i świń przybywa, chociaż pogłowie świńskie maleje., bo Unia, i tak dalej.. W demokracji obrazkowej, w jakiej żyjemy, mamy permanentną codzienną rewolucję, o której marzył Lew Trocki, Lew o prawdziwym nazwisku Bronstein. Znowu „ zaatakowano” Lecha Wałęsę nową książką, która ukazała się na rynku, autorstwa pana Pawła Zyzaka, o tytule” Lech Wałęsa- Idea i historia”. I znowu kij w mrowisko.. Pan Lech Wałęsa nie jest już ani” za”, ani „przeciw”. Teraz oświadczył, że będzie wyjeżdżał z Polski, tak jak pewien Wolszczanin, który przy okazji był astronomem, i to astronomem światowej klasy.. W czasach głębokiej komuny „ astronom” pisał donosy na własnego brata zamieszkującego w Szwecji, to oczywiście- według standardów współczesnych - nic takiego.. Po prostu pisał zwykłe listy, ale nie posyłał ich pocztą, tylko przekazywał osobiście funkcjonariuszowi służby Bezpieczeństwa.. Podobnie jak osobnik o kryptonimie operacyjnym „ Bolek, których to „Bolków” było około 56, a tak naprawdę czterech, z których tylko jeden pracował w Stoczni.. Propaganda podała natychmiast, że pan Paweł Zyzak pracował w IPN na kserokopiarce(???). Na tej kserokopiarce wysmażył książkę, która opisuje biografię pana Lecha Wałęsy, którą swojego czasu opisywał on sam, a w której oprócz daty urodzenia nic się nie zgadza.. Tak przynajmniej twierdzi pan dr Sławomir Cenckiewcz, autor innej książki, też poświęconej Lechowi Wałęsie.. Oczywiście jak twierdził klasyk myśli okrągłostołowej:” Nie można mieć pretensji do Słońca, że kręci się wokół Ziemi”(???). Z pewnością, ale można mieć pretensje do prezydenta, który pobrał pewne papiery i ich nigdy nie oddał… Pan prezydent powinien oddawać pobrane papiery, tym bardziej, że dotyczyły one jego samego.. „Miała być demokracja, a tu każdy wygaduje co chce”- twierdził pan Lech Wałęsa. Nawet stacja kolejowa, którą opisuje prezydent Wałęsa w swojej biografii nie istnieje, tak przynajmniej twierdzi magister historii, pan Paweł Zyzak, autor najnowszej biografii Lecha Wałęsy.... tej poprawionej… I to nie są -jak też twierdził pan Lech Wałęsa:” Ostatnie godziny naszych pięciu minut”(???). To dalej będzie trwało, dopóki prawda nie zatriumfuje… Bo jedynie prawda, jest ciekawa.. A chętnych do wyciągania prawdy jest coraz więcej.. Będą robili na tej prawdzie doktoraty i profesury.. I będzie stosunkowo wesoło… „Tonący brzytwy chwyta się byle czego”- wyrażał się swojego czasu pan Lech Wałęsa.. Powiem państwu, że jeśli kiedykolwiek będę miał w życiu czas, uda mi się tak zorganizować , życie, że będę nim dysponował w stopniu wystarczającym, żeby przejrzeć wszystkie wywiady i wypowiedzi pana Lecha Wałęsy przez ostatnich dwadzieścia lat, też napiszę książkę, która będzie zwierała wszystkie absurdalne wypowiedzi, które ten człowiek wypowiedział przez ostatnie lata.. A na oko jest tego wiele i ciągle przybywa… Tak jak przybywa urzędników w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, a liczba znajomych króliczka przekroczyła- uwaga!- 11 000 darmozjadów!!!! I nadal rośnie! „Dobrze się stało, że źle się stało”- powiada klasyk. Powiada też, że:” Furman nie może być koniem i odwrotnie”; „ Ja nie jestem „ on”, ja jestem” My””; „Ja panu mogę nogę podać”; „Ja już nie szukam pieniędzy za książki, bo te całkowicie udupiłem w sprawach społecznych”; „A jak się nie wie, co się buduje, to nawet szałasu nie można rozbierać, bo deszcz na głowę będzie padał”;” Gdyby w jeziorze były ryby, wędkowanie nie miałoby sensu”;” Dokonałem zwrotu o 360 stopni” ;”Ja stosuję, co do niektórych Stary Testament”; ”Widzę to jasno na białym”; „Odpowiem wymijająco wprost”;” TO pan w niedzielę wszedł tu jak do obory, i ani be, ani me, ani kukuryku”; ”Dodatnie i ujemne plusy”; „Mnie można zabić , ale nie pokonać”;” Jestem za, a nawet przeciw”; ”Mówię Panu święte słowa, a Pan moja krowa”;” I tak, i nie”.. ”Mogę zaprosić Lecha Kaczyńskiego z żoną oraz Jarosława Kaczyńskiego z mężem”.. Naprawdę warto poświęcić fragment swojego życia, żeby przybliżyć czytelnikowi ten sposób myślenia.. A przy okazji nieźle się zabawić.. To jest naprawdę niepowtarzalne! I jeszcze zrobić z tego człowieka autorytet….To jest majstersztyk! WJR
Co się dzieje? Dziś ONET.pl zamieścił wiadomość o usunięciu JE BHO z urzędu: ”Barack Oba ma złamał prawo i straci urząd prezydenta!” Amerykańskie media podały sensacyjną wiadomość - Barack Oboma złamał prawo wyborcze, w związku z czym, w najbliższych dniach, zostanie wszczęta wobec niego procedura impeachmentu. Gdy tylko Kongres i Sąd Najwyższy formalnie usuną urzędu prezydenta Baracka Obamę, urząd ten w najbliższych dniach obejmie wiceprezydent Joseph Biden, Jest to wydarzenie bez precedensu w historii Stanów Zjednoczonych. Jak się okazało, Barack Obama wcale nie urodził się na Hawajach, lecz poza terytorium Stanów Zjednoczonych - w Kenii. To właśnie z tego kraju, rodzice przewieźli go do USA jako niemowlę - właśnie na Hawaje. - Jak się okazało, rodzice Oborny sfałszowali jego świadectwo urodzenia, na którym pieczątkę, przystawił jeden z pracowników szpitala w Honolulu. Świadectwo zostało dokładnie zbadane po tym jak Sąd Najwyższy orzekł, że należy raz na zawsze uciąć wszystkie spekulacje wobec tego dokumentu. Wcześniej wniosek o ujawnienie świadectwa urodzenia Baracka Obamy podpisało kilkaset tysięcy Amerykanów. W ich imieniu w Sądzie Najwyższym pozew złożyła organizacja obywatelska Defend Our Freedom. Amerykańska konstytucja wyraźnie stwierdza, że prezydentem Stanów Zjednoczonych może zostać jedynie osoba, która urodziła się na terytorium USA, jest obywatelem amerykańskim i zamieszkuje nieprzerwanie na terytorium USA przez 14 lat. Prezydentem USA nie może zostać osoba, która uzyskała obywatelstwo w drodze procesu naturalizacji. Jak udowodnił sąd, Obama uzyskał obywatelstwo w toku naturalizacji. Po czym wiadomość została wycofana - bez słowa przeprosin lub komentarza! Co się stało? Przez pomyłkę zamieszczono informację przeznaczoną na 1 kwietnia? Ktoś w ONETcie przeczytał notatkę w prasie amerykańskiej - napisaną przez kogoś, kto swoje marzenia bierze za rzeczywistość? Podłożono ONETowi świnię? Licho wie - ale warto by to jakoś wytłumaczyć! Za to DZIENNIK zamieścił 25-III „Geje to formacja faszystowska” Pan Wojciech Cejrowski wykazał się odwagą, bo homofaszyści terroryzują ludzi, zarówno grożąc procesami, jak i fizycznie. "Geje to importowana zza granicy formacja faszystowska, usiłująca, jak ludzie SA Ernsta Röhma, narzucić nam swoje poglądy siłą" - przekonuje Janusz Korwin-Mikke. Jako osobnik tolerancyjny toleruję zarówno homosiów, jak i tych, co wytykają ich palcami. Pod warunkiem, oczywiście, że ani homosie, ani wytykacze nie demonstrują swoich postaw publicznie - bo to obrzydliwe. Odróżnijmy przy tym homosiów od - przepraszam za brzydkie słowo - „gejów”. Homosie zawsze byli, są i będą - i nikomu nie szkodzą. Są też w Polsce zwolennicy miłości po francusku - ale ani oni, ani homosie nie urządzają „parad miłości” ani innych podobnych imprez. „Geje” to importowana zza granicy formacja faszystowska, usiłująca, jak ludzie SA Ernsta Röhma, narzucić nam swoje poglądy siłą. Prawa homoseksualistów nie są w Polsce naruszane. Homosie mogą - jeśli chcą - założyć spółkę pn. „Małżeństwo Kowalskiego z Wiśniewskim”, której statut przewiduje wejście go w życie po wymianie obrączek i odegraniu marsza Mendelsohna... Podatku od spadku po jednym z nich nie byłoby wtedy w ogóle. Mogą też mieszkać ze sobą „na kocią łapę”. Natomiast nikt nie może zmuszać mnie, bym w sensie prawnym uznał taką parę za „małżeństwo” - z tych samych powodów, dla których nie da się chyba zmusić Wimbledonu, by dopuścił tenisowe homopary do turnieju mixt. „Małżeństwo” to (z definicji) związek zawarty w celu posiadania dzieci - i jeśli ma pewne (moim zdaniem: niesłuszne!) przywileje - to tylko dlatego, że może przysporzyć nam dzieci, które w przyszłości będą na nas pracować. Ponieważ homosie tego zrobić nie mogą, więc żadne takie przywileje im się nie należą. Zresztą nigdy się o nie nie ubiegają. Robią to tylko „geje” - chcący użyć homosiów do rozbicia „burżuazyjnego społeczeństwa” - dokładnie tak samo, jak Czerwoni użyli w tym celu robotników (którym się oczywiście natychmiast pogorszyło). I tu przestroga dla homosiów: wszędzie tam, gdzie Lewica już zdobyła władzę. natychmiast homosiów odstawiała - czasem na Sybir lub do obozów koncentracyjnych. Oczywiście, że p. Wojciech Cejrowski wykazał się odwagą - bo homofaszyści terroryzują ludzi zarówno grożąc procesami, jak i fizycznie. Janusz Korwin-Mikke (nie wiem, czy również w wydaniu papierowym?) moją wypowiedź w sprawie wypowiedzi p. Wojciecha Cejrowskiego, który nas rekolekcjach na KULu wezwał do potępienia „gejów”; oto ona: Jako osobnik tolerancyjny toleruję zarówno homosiów, jak i tych, co wytykają ich palcami. Pod warunkiem, oczywiście, że ani homosie, ani wytykacze nie demonstrują swoich postaw publicznie - bo to obrzydliwe. Odróżnijmy przy tym homosiów od - przepraszam za brzydkie słowo - „gejów”. Homosie zawsze byli, są i będą - i nikomu nie szkodzą. Są też w Polsce zwolennicy miłości po francusku - ale ani oni, ani homosie nie urządzają „parad miłości” ani innych podobnych imprez. „Geje” to importowana zza granicy formacja faszystowska, usiłująca, jak ludzie SA Ernsta Röhma, narzucić nam swoje poglądy siłą. Prawa homoseksualistów nie są w Polsce naruszane. Homosie mogą - jeśli chcą - założyć spółkę pn. „Małżeństwo Kowalskiego z Wiśniewskim”, której statut przewiduje wejście go w życie po wymianie obrączek i odegraniu marsza Mendelsohna... Podatku od spadku po jednym z nich nie byłoby wtedy w ogóle. Mogą też mieszkać ze sobą „na kocią łapę”. Natomiast nikt nie może zmuszać mnie, bym w sensie prawnym uznał taką parę za „małżeństwo” - z tych samych powodów, dla których nie da się chyba zmusić Wimbledonu, by dopuścił tenisowe homopary do turnieju mixt. „Małżeństwo” to (z definicji) związek zawarty w celu posiadania dzieci - i jeśli ma pewne (moim zdaniem: niesłuszne!) przywileje - to tylko dlatego, że może przysporzyć nam dzieci, które w przyszłości będą na nas pracować. Ponieważ homosie tego zrobić nie mogą, więc żadne takie przywileje im się nie należą. Zresztą nigdy się o nie nie ubiegają. Robią to tylko „geje” - chcący użyć homosiów do rozbicia „burżuazyjnego społeczeństwa” - dokładnie tak samo, jak Czerwoni użyli w tym celu robotników (którym się oczywiście natychmiast pogorszyło). I tu przestroga dla homosiów: wszędzie tam, gdzie Lewica już zdobyła władzę. natychmiast homosiów odstawiała - czasem na Sybir lub do obozów koncentracyjnych. Oczywiście, że p. Wojciech Cejrowski wykazał się odwagą - bo homofaszyści terroryzują ludzi zarówno grożąc procesami, jak i fizycznie. Ciekawe, że zdecydowana większość komentatorów pod tą wypowiedzią jednak mnie popiera. Skrzynka Odpowiedzi: ({~rex}: Panie Januszu - z komentarzy na tym blogu wynika, że ludzie totalnie nie rozumieją różnicy miedzy kapitalizmem, a socjalizmem. Powinien Pan więcej pisać czym się różnią te dwa systemy ekonomiczne. Wszyscy myślą, że obecny złodziejski system (który zawiera mieszaninę interwencjonizmu, korporacjonizmu i socjalizmu panujący w Polsce i WE to jest kapitalizm. Nic bardziej błędnego!!! Obecny system w UE & Polsce , to system stworzony przez złodziei socjalistów - którzy teraz wmawiają społeczeństwu, że to jest kapitalizm. Bardzo smutne i żałosne jest to ze czytelnicy wierzą w te bzdury podawane im przez socjalistów! Na co odpowiada: {~ }A ja cię dzieciątko z wypranym rozumkiem oświecę: pełny KAPITALIZM nie ma racji bytu. Może on istnieć WYŁĄCZNIE w książkach. Podobnie jak wolny rynek. Na co odpowiadam ja: być może absolutnie pełny kapitalizm nie jest możliwy - ale linie proste w przyrodzie też nie istnieją, z czego nie wynika, że nie powinno się starać, by szyny były proste! JKM
Recydywa saska „Patrz Kościuszko na nas z nieba - raz Polak skandował. I popatrzył nań Kościuszko i się zwymiotował” - twierdzi poeta. Jeśli to prawda, to nie ulega wątpliwości, że owym Polakiem, co to wzywał Kościuszki, musiał być jakiś parlamentarzysta - ktoś w rodzaju wicemarszałka Niesiołowskiego, albo kogoś podobnego. Obserwując działalność Sejmu niepodobna powściągnąć odruchu obrzydzenia, który u osób bardziej wrażliwych mogą nawet przybrać postać odruchów wymiotnych. Jest to zresztą zgodne z tradycją naszego parlamentaryzmu, zwłaszcza z epoki saskiej, kiedy to polscy parlamentarzyści jeśli zajmowali się państwem, to tylko dlatego, że je rozkradali, zgodnie ze wskazówkami tych ambasadorów, od których akurat pobierali jurgielt. Ponieważ ambasadorowie reprezentowali kraje, między którymi w Polsce dochodziło niekiedy do konfliktu interesów, stąd też wśród polskich parlamentarzystów też dochodziło do konfliktów i sporów. Były to jednak spory jedynie o różnicę łajdactwa, gdyż łajdactwo stanowiło podówczas organiczną właściwość parlamentarzysty. Do tego ideału dzisiejszy parlament zbliża się w szybkim tempie, więc można powiedzieć, że na tym odcinku mamy do czynienia z recydywą saską w całej pełni. Ale nie tylko na tym. Właśnie minister obrony Bogdan Klich, ongiś szef Instytutu Studiów Strategicznych, finansowanego z jurgieltu niemieckiego rządu za pośrednictwem Fundacji Adenauera, ogłosił plan reformy armii polegającym na jej zwiększeniu poprzez zmniejszenie. Polska ma mieć sto tysięcy wojska oraz 10 a potem 20 tysięcy rezerwy. To znaczy - taki ma być etat, a jak będzie naprawdę - to się zobaczy. Warto w związku z tym przypomnieć, że w połowie lat 80-tych, kiedy to byliśmy jeszcze nierozerwalnym ogniwem Układu Warszawskiego, Polska miała 450 tysięcy wojska. W połowie lat 90-tych, kiedyśmy już nierozerwalnym ogniwem Układu Warszawskiego być przestali, Polska miała jeszcze 230 tysięcy wojska, ale już minister obrony Janusz Onyszkiewicz uważał, że to za dużo i zapowiadał zmniejszenie armii do 150 tys. Wiadomo, że im mniejsza armia, tym państwo silniejsze, no a poza tym w międzyczasie staliśmy się nierozerwalnym ogniwem Sojuszu Północnoatlantyckiego, którego trzonem w Europie pozostaje Bundeswehra. Jakby zatem przyszło co do czego, to Bundeswehra będzie do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi bronić naszych granic, zwłaszcza zachodnich, nie mówiąc już o wschodnich, bo to się rozumie samo przez się. Co prawda w Unii Europejskiej granice nie będą miały takiego znaczenia, jak kiedyś. Kto wie, może w ogóle zanikną, podobnie jak pieniądze, które też miały zaniknąć w komunizmie, ale przecież nawet i wtedy Bundeswehra będzie nas broniła z całym poświęceniem, to chyba jasne? W takiej sytuacji możemy spokojnie eksperymentować z dalszym wzmacnianiem armii poprzez jej osłabianie. Warto w związku z tym przypomnieć, że nie jest to w naszej historii żaden precedens. Na tzw. sejmie niemym w roku 1717 ustalono liczbę wojska Rzeczypospolitej na 12 tysięcy żołnierzy, podczas gdy Prusy i Rosja miały co najmniej po 100 tysięcy. W trzy lata później ci strategiczni partnerzy podpisali w Poczdamie tajny traktat, którego celem było blokowanie wszelkich reform ustrojowych w Polsce, a zwłaszcza - każdej próby powiększenia armii. W rezultacie liczba wojska nie osiągała nawet etatu przewidzianego na sejmie niemym. Na przykład armia Wielkiego Księstwa Litewskiego na papierze liczyła 6 tysięcy, ale w rzeczywistości - zaledwie połowę tego stanu. Dla pełności obrazu trzeba dodać, że wojsko to niewiele było warte, po pierwsze dlatego, że więcej tam było oficerów, niż żołnierzy (samych generałów było chyba ze 40), a po drugie - że bardziej nadawało się do parady i asystowania pogrzebom, niż do walki z innym, regularnym wojskiem. To całkiem tak samo, jak i teraz, kiedy to - jak słychać, żołnierz na cały okres służby ma 18 nabojów na 18 gniewnych strzałów, ale za to w dowództwach różnych szczebli można po prostu przebierać. Jednak nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być jeszcze lepiej, toteż pan minister Klich wykombinował sobie utworzenie nowego urzędniczego stanowiska w postaci „szefa obrony”. No dobrze, ale armia tylko czasami przechodzi do obrony, bo już Clausewitz zauważył, że najlepszą metodą obrony jest atak. Więc jasne jest, że na „szefie obrony” się nie skończy, bo konieczne będzie powołanie nowego dygnitarza w postaci „szefa ataku”. A przecież wśród manewrów, jakie wykonuje armia mamy też odwrót, więc czyż taka silna armia będzie mogła obejść się bez „szefa odwrotu”? Jasne, że nie, zwłaszcza, że ten manewr może być przerabiany najczęściej. Nie muszę dodawać, że zarówno szef obrony, jak i szef ataku, nie mówiąc już o szefie odwrotu, będzie musiał mieć rozbudowany sztab oraz korpus fligeladiutantów do utrzymywania łączności zarówno z poszczególnymi dowództwami, jak i pojedynczymi żołnierzami, których w razie czego będzie można postawić na widecie i wydawać im rozkazy bojowe. Nie ulega wątpliwości, że przed taką armią każdy wróg pierzchnie w popłochu. Tak samo myślano w czasach saskich i nawet za podszeptem jurgieltników wypracowano doktrynę obronną, że „Polska nierządem stoi”. Więc teraz też dziarsko prężymy cudze muskuły i z głębokości niemieckiej kieszeni, w której siedzimy, odgrażamy się Eryce Steinbach i Putinowi, zachowując niezachwianą wiarę, że kiedy naprawdę przyjdzie co do czego, Bundeswehra będzie broniła Polski do ostatniej kropli krwi. SM
NO TO - SPIEPRZAJ DZIADU! Niejaki Lech Waliza znowu jest na tapecie w związku z książką Pawła Zyzaka, będącą życiorysem naszego ,,bohatera”. A że jednocześnie syn tego dżentelmena nie znalazł się na pierwszym miejscu listy PO - wskich kandydatów do europarlamentu, troskliwy tatuś - rzekomy potomek rzymskiego cesarza Walensa - znowu intensywnie daje głos, jak zwykle coraz bardziej bełkotliwie. Ciekawe, że jakkolwiek książka Zyzaka odkrywa dla czytelnika kolejne ,,smakowite”, a raczej wzbudzające głęboki niesmak wątki w jego życiorysie, tym razem ,,cesarz” Waliza nie straszy już autora sądem, jak to próbował zrobić uprzednio z Gontarczykiem i Cenckiewiczem przed ukazaniem się ich pracy, bo wie, że nie ma szans NAWET w naszym wymiarze ,,sprawiedliwości”. Za to ruga PO i - straszy nasz wszystkich straszliwą groźbą, że odda wszystkie ordery i...nas opuści. Społeczeństwo jest tym bardziej przerażone, niż nadciągającym kryzysem gospodarczym. Podobno szykuje się wielomilionowa pielgrzymka do Gdańska, która chce na kolanach uprosić Jego Hipersuperwielkość, aby nie zostawiał samych nas - biednych nieszczęśników nie godnych łaski życia w świetle mądrości genialnego wynalazcy ,,plusów dodatnich i plusów ujemnych”. Bez ,,cesarza” Walizy Polska upadnie i my wszyscy zginiemy marnie, chociaż ,,nie kcem, ale muszem”. Oczywiście, są to żałosne w sumie żarty, bo to wszystko bardziej już pobudza do mdłości niż do śmiechu. Ale tej całej żałosnej błazenadzie towarzyszy zaskakujący wręcz szantaż ze strony urzędującego premiera rządu RP pod adresem IPN. Wyważona i pełna godności odpowiedź prezesa Kurtyki nie załatwia sprawy i należy oczekiwać, że opozycja zażąda NATYCHMIASTOWEJ dymisji premiera, jako w sposób ewidentny łamiącego konstytucyjnie zagwarantowane prawo do wolności słowa. Jednocześnie bowiem pełnomocnik wybitnego działacza południowoamerykańskiej Polonii, Jana Kobylańskiego, wytoczył proces osiemnastu dziennikarzom słusznie oskarżając ich o wyjątkowo ordynarne oszczerstwa i pomówienia. Ten bardzo ważny fakt zauważył tylko ,,Nasz Dziennik”. Pozostałe media, które przedtem z taką ochotą Pana Kobylańskiego opluwały, milczą jak zaklęte. Warszawski proces jest bardzo ważny dla nas wszystkich, gdyż pokaże aktualny stan naszego wymiaru sprawiedliwości i - albo będzie zielonym światłem dla najbardziej nikczemnych dziennikarzy - łotrów spod ciemnej gwiazdy, albo - będzie początkiem całego cyklu procesów wytoczonych przez ludzi do tej pory bezkarnie obrażanych i zniesławianych przez ,,Gazetę Wyborczą” i podobne. Charakterystyczne, że nasz obecny premier jakoś do tej pory nie reagował na ewidentne skandaliczne mnożące się fakty ordynarnego nadużywania wolności słowa przez wręcz zawodowych kłamców i oszczerców, natomiast nadużywając władzy straszy instytucję, która ma za zadanie zbadać i ujawnić Polakom prawdę o najnowszej historii Polski, gdy tylko pisze się prawdę o rzekomym ,,cesarzu” i ,,zbawcy ludzkości”, którego były komunistyczny premier Mieczysław F. Rakowski trafnie nazwał ,,cwanym żulem”. Natomiast odnośnie tego ostatniego i jego aktualnych gróźb to tylko przypominają się wręcz prorocze słowa urzędującego prezydenta RP, skierowane wtedy do jakiegoś warszawskiego lumpa: spieprzaj dziadu !!! Waldemar Rekść
Ministra Nowickiego gra o CO2 Polska traci setki milionów euro, bo ministrowi środowiska Maciejowi Nowickiemu zależało, by obracaniem pieniędzmi ze sprzedaży polskich praw do emisji gazów cieplarnianych zajęła się bliska mu Fundacja Ekofundusz. Wszystkiemu winne są opóźnienia w pracach nad ustawą o handlu emisjami, której kolejne projekty od jesieni zeszłego roku przygotowuje ministerstwo ochrony środowiska. W efekcie Polska - zdaniem ekspertów - straciła miliardy Euro, jakie mogłaby uzyskać za sprzedaż innym krajom niewykorzystanej nadwyżki emisji gazów (głównie dwutlenku węgla). Japonia, która chciała kupić polską nadwyżkę CO2, podpisała właśnie umowę z Ukrainą. „Newsweek” ustalił, że przyczyną tej zwłoki był zamiar ministra Nowickiego, by to bliska mu Fundacja EkoFundusz obracała pieniędzmi za sprzedaż polskich praw do emisji gazów. EkoFundusz od początku lat 90. zajmował się ekokonwersją polskiego długu, a jego prezesem przez 15 lat był właśnie Nowicki. W pracę nad dwoma projektami ustaw, których zapisy przesądzały, że operatorem zostanie Ekofundusz, zaangażowani byli zaufani współpracownicy Nowickiego z zarządu tejże fundacji. - Wiele kosztująca Polskę zwłoka wynika z gry wokół ustawy o to, kto będzie zarządzał pieniędzmi ze sprzedaży polskich praw do emisji gazów. Bo ustawę można było napisać dawno. - mówi prof. Janusz Mikuła z Politechniki Krakowskiej, były wiceminister rozwoju regionalnego i były prezes Polskiego Klubu Ekologicznego. Jednocześnie przyznaje, że projekty ustawy o systemie zarządzania emisjami gazów wskazywały, że rolę operatora od początku przewidywano dla EkoFunduszu. Ostatnią wersję projektu ustawy Rada Ministrów odrzuciła na początku marca na wniosek samego premiera Tuska. Zarzucił on Nowickiemu właśnie niejasne zapisy, dotyczące podmiotu, który będzie obracał pieniędzmi ze sprzedaży praw do emisji. Z zapisów wynikało, że w praktyce podmiotem, jaki byłby w stanie spełnić ustawowe kryteria, byłby ... Ekofundusz. Polska traci setki milionów euro, bo ministrowi środowiska Maciejowi Nowickiemu zależało, by obracaniem pieniędzmi ze sprzedaży polskich praw do emisji gazów cieplarnianych zajęła się bliska mu Fundacja Ekofundusz.
Gazy ulatują, a pieniędzy nie ma Z powodu opieszałości rządu Polska traci okazję do zarobienia miliarda złotych, który mogliśmy dostać ze sprzedaży praw do emisji dwutlenku węgla. Zamiast Polaków interes z Japończykami ubiła Ukraina. W czwartek premier Ukrainy Julia Tymoszenko i premier Japonii Taro Aso podpisali umowę, dzięki której Kijów dostanie od Tokio 300 mln euro praktycznie za nic. Ukraińskie gazety nie ukrywają radości. "Premier wzięła miliony z powietrza" - triumfował ukraiński dziennik gospodarczy "Dieło". Polski rząd może teraz pluć sobie w brodę. Polska też miała szansę sprzedać część praw do emisji CO2. Chodzi o prawa wynikające z protokołu z Kioto, czyli w ramach systemu ONZ-owskiego (jest on całkowicie niezależny od systemu handlu emisjami, jaki stworzyła Unia Europejska). Zawarte w 1996 r. w Kioto globalne porozumienie o ograniczeniu emisji dwutlenku węgla przewiduje, że państwa i firmy będą mogły handlować prawami do emisji dwutlenku węgla. Jeśli jakiś kraj zmniejszył u siebie poziom emisji CO2 (w latach 90.), to może sprzedać prawa do wyemitowania tego gazu państwu, któremu takie ograniczenie się nie udało. Pieniądze powinny być przeznaczone na inwestycje w niskoemisyjne technologie. Kraje naszego regionu, w których po upadku komunizmu zamknięto wiele zanieczyszczających środowisko przedsiębiorstw, mają ogromną nadwyżkę praw do sprzedania. Ukraina sprzeda Japończykom 30 mln jednostek emisji CO2 (tzw. AAU, jedno AAU to odpowiednik jednej tony CO2) za 300 mln euro i za te pieniądze ukraińskie elektrownie, huty i kopalnie dostaną nowoczesne japońskie technologie. Polska ma do sprzedaży prawie 500 mln ton jednostek AAU. Resort środowiska planował nawet, że pieniądze ze sprzedaży tych praw posłużyłyby do utworzenia specjalnego funduszu na rzecz ekologicznych inwestycji w naszych elektrowniach i ciepłowniach. - Żałuję, że to Ukraina, a nie my, sprzedała tę nadwyżkę uprawnień. Mieliśmy szansę Ukrainę ubiec - przyznaje minister środowiska Maciej Nowicki. Dlaczego to nie my ubiliśmy interes z Japończykami? Bo nie mamy odpowiedniej ustawy. Rząd biedzi się nad nią już od prawie pół roku. Jeszcze 16 grudnia 2008 r. minister środowiska Maciej Nowicki zapewniał, że premier obiecał, iż ustawa trafi na szybką ścieżkę legislacyjną. W rozmowie z "Gazetą" zapewniał, że mamy szanse nawet na miliard dolarów. Dokładnie tego samego dnia przedstawiciel Banku Światowego Jacek Wojciechowicz przestrzegał jednak w rozmowie z "Gazetą": - Inne kraje też mają nadwyżki. Umowy chcą podpisywać Czechy, Łotwa. Do gry może też wejść Ukraina. Ona jest groźnym konkurentem. Rząd się jednak nie przejął tym ostrzeżeniem. Projekt ustawy o systemie zarządzania emisjami gazów cieplarnianych lub innych substancji 2 grudnia trafił do Rządowego Centrum Legislacji, ale cztery razy był odsyłany do poprawki. 3 marca projektem zajęła się Rada Ministrów, ale premier Donald Tusk zgłosił wątpliwości. - Wróciła do uzgodnień, bo musi być jasne, kto i jak zarządza pozyskanymi środkami - tłumaczy Paweł Graś, rzecznik rządu. Tymczasem Ukraina wprowadziła odpowiednie przepisy prezydenckim dekretem. - A my potrzebujemy ustawy - rozkłada ręce Nowicki. Szef resortu środowiska zapewnia jednak, że Polsce uda się jeszcze sprzedać dużo uprawnień do emisji CO2. - Mam prawie 100 proc. pewności, że ta ustawa stanie na Radzie Ministrów w najbliższy wtorek. I że tym razem zostanie przyjęta. Będę zabiegał, żeby parlament rozpatrzył tę ustawę w ramach tzw. szybkiej ścieżki legislacyjnej. Dzięki temu ustawa powinna przejść przez Sejm i Senat w terminie krótszym niż dwa miesiące - podkreśla Nowicki. - Piłka jest ciągle w grze. Bo te 30 mln ton sprzedanych przez Ukrainę nie wyczerpuje potrzeb Japonii. Rząd w Tokio chce kupić ok. 100 mln ton dodatkowych uprawnień, żeby zrealizować swoje cele z Kioto. Zresztą także inne kraje są zainteresowane naszą nadwyżką. Negocjujemy jeszcze z Hiszpanią, Irlandią i Portugalią - zapewnia Nowicki. Wtóruje mu Graś. - Bez paniki. O żadnych stratach nie ma mowy. Szef resortu środowiska podkreśla zresztą, że to dla nich bardzo ważne, bo choć mamy nadwyżkę w systemie handlu emisjami wymyślonym w Kioto, to dramatycznie brakuje nam uprawnień, które obowiązują w UE. Polskie elektrownie zapłacą za nie do 2012 r. kilka miliardów euro. A uzyskane praktycznie za darmo nowoczesne japońskie technologie pomogłyby nam zmniejszyć emisję CO2. Optymizmu naszych ministrów nie podzielają Japończycy. - Negocjacje z Polską i Węgrami przeciągają się, rośnie szansa, że dogadamy się z Czechami - powiedział agencji Reuters anonimowy japoński urzędnik. Czesi mają do sprzedania 100 mln jednostek AAU i twierdzą, że są bardzo blisko zawarcia ostatecznej umowy z Tokio. Rafał Zasuń, Konrad Niklewicz
Miliard przeszedł koło nosa Można by oczekiwać, że w okresie kryzysu rząd będzie starał się działać na tyle sprawnie, by nie marnować szans, jeśli takie się pojawiają. Najwyraźniej są to oczekiwania na wyrost. Polska mogłaby sprzedać nadwyżki praw do emisji CO2 wynikających z międzynarodowego porozumienia zwanego protokołem z Kioto. Japonia, która emituje więcej dwutlenku węgla, niż pozwala protokół, szukała nadwyżek w Europie Środkowo-Wschodniej i gotowa była kupić od nas prawa do emisji za jakiś miliard złotych. Ale z transakcji nici, gdyż rząd nie zdążył tak zmienić prawa, by mogła ona dojść do skutku. Japończycy zawarli porozumienie z Ukrainą, a zapewne kupią też prawa do emisji CO2 od Czech. Nam miliard złotych przeszedł koło nosa, choć minister środowiska zapewnia, że jeszcze nie wszystko jest stracone i nasze nadwyżki być może sprzedamy. Oby. Nie wierzę w skuteczność wielkich programów antykryzysowych i nie liczę na to, że nasz rząd taki cudowny program zaproponuje. Rząd może jednak skutecznie działać "punktowo", to znaczy rozwiązywać konkretne problemy, które są w jego gestii. Pozyskiwanie środków z zagranicy jest przykładem takiego działania. Witold Gadomski
Rozliczamy Europarlament. Środowisko i ekologia Żadne argumenty nie przekonają do głosowania w wyborach do Parlamentu Europejskiego, jeśli nie będziemy wiedzieć, czym zajmują się europarlamentarzyści. I jaki mają wpływ na nasze życie. Specjalnie dla wyborcza.pl Konrad Niklewicz, dziennikarz "Gazety Wyborczej" (w latach 2005-07 korespondent w Brukseli), rozliczy osiągnięcia i porażki europarlamentu za ostatnie pięć lat. Ochrona środowiska i powstrzymywanie groźnych zmian klimatycznych były tymi sprawami, którym Europarlament poświęcił chyba najwięcej czasu. Przez ostatnie pięć lat przez PE przeszło 14 różnych dyrektyw, rozporządzeń i "pakietów" prawnych, mających związek z naturą. Z czego kilka będzie miało fundamentalne znaczenie dla dalszego europejskiej gospodarki. Zgodnie z zapowiedzią, blogUE włącza się do przedwyborczej kampanii informacyjnej i zaczyna rozlicza europosłów z tego, co wypichcili przez ostatnie 5 lat - czytaj na blogu Konrada Niklewicza. Już obecnie Parlament Europejski ma wpływ na kształt większości przepisów przyjmowanych w Unii Europejskiej i potem obowiązujących na terenie całej Wspólnoty. Ten wpływ jest realny - nieraz zdarzało się, że europarlamentarzyści zaostrzali np. limity dopuszczalnych zanieczyszczeń. Albo zwiększali sumy, jakie unijny budżet wydaje na rozwój technologii ekologicznych. Eurodeputowanym jednak zdarzają się też wpadki. To oni jeszcze bardziej "rozwodnili" kontrowersyjną dyrektywę usługową, która - pierwotnie - miała znieść wszystkie bariery utrudniające transgraniczne świadczenie usług. Zwłaszcza przez polskie firmy i polskich specjalistów. W pierwszym odcinku cyklu:
Ochrona środowiska i polityka proekologiczna Ochrona środowiska i powstrzymywanie groźnych zmian klimatycznych były tymi sprawami, którym europarlament poświęcił chyba najwięcej czasu. Przez minione pięć lat przez PE przeszło 14 różnych dyrektyw, rozporządzeń i "pakietów" prawnych mających związek z ochroną przyrody. Kilka będzie miało fundamentalne znaczenie dla dalszego europejskiej gospodarki. O pierwsze miejsce (przynajmniej w kategorii "wpływ na gospodarkę") walczą dwa pakiety:
Kontrola obrotu chemikaliami REACH REACH, przyjęty przez PE 13 grudnia 2006 r. - po najdłuższej i najbardziej zaciętej w historii UE batalii lobbystów - zmienia zasady wprowadzania do rynkowego obrotu substancji chemicznych. Producenci i importerzy substancji chemicznych (w ilości ponad 1 tony rocznie) mają obowiązek zarejestrowania swoich substancji. A taka rejestracja będzie możliwa dopiero po przedstawieniu wyników badań nt. wpływu danej substancji na ludzkie zdrowie i środowiska naturalne. W przypadku substancji szkodliwych REACH zmusza przedsiębiorców do stopniowego zastępowania ich mniej groźnymi odpowiednikami. A jeśli takowe nie istnieją - firmy muszą rozpocząć poszukiwania możliwych alternatyw. Pracując nad REACH, eurodeputowani zmodyfikowali wiele przepisów, wcześniej wypracowanych przez Komisję i Radę UE. M.in. położyli znacznie większy nacisk na zakaz niepotrzebnego testowania chemikaliów na zwierzętach. O REACH toczył się ostry bój. Parlament Europejski nie uległ jednak presji lobby przedsiębiorców, którzy argumentowali, że taka ścisła kontrola chemikaliów naraża ich na znaczne koszty. Przeważył jednak interes konsumentów, no i zatruwanego środowiska.
Pakiet Klimatyczno-Energetyczny Dwa lata później (w grudniu 2008 r.) europosłowie przypieczętowali "Pakiet Klimatyczno-Energetyczny", o który polski rząd z dobrym skutkiem bił się na grudniowym szczycie Unii Europejskiej. W tej sprawie europarlament dużo nie namieszał: podstawowe uzgodnienia pozostały bez zmian (20 proc. redukcji emisji CO2, zwiększenie o 20 proc. efektywności energetycznej europejskiej gospodarki, podwyższenie do 20 proc. udziałów odnawialnych źródeł energii w ogólnym bilansie energetycznym, a wszystko to do 2020 r.). Europarlamentarzyści wprowadzili natomiast poprawki do kilku unijnych dyrektyw, które mają doprowadzić do realizacji celów "pakietu". Przykładowo, PE wprowadził poprawkę (korzystną dla Polski), na podstawie której zyski ze sprzedaży 300 mln uprawnień do emisji CO2 będą przeznaczone na sfinansowanie instalacji CCS (tzw. przechwycenie dwutlenku węgla) w elektrowniach i zakładach przemysłowych. Dodatkowo eurodeputowani zadecydowali, że począwszy od 1 stycznia 2012 r. do unijnego systemu handlu emisjami zostaną włączone linie lotnicze.
Woda, śmieci, pestycydy, pyły Europarlament zajmował się także innymi przepisami związanymi z ochroną środowiska. 1.W grudniu 2006 r. PE odświeżył przepisy o jakości wód gruntowych (niezmieniane od lat 80.). Półtora roku później eurodeputowani dorzucili nowe przepisy o zakazie zanieczyszczania wody 33 różnymi groźnymi substancjami (np. metalami ciężkimi). 2.W maju 2008 r. Europarlament dodał zęby i pazury unijnej polityce środowiskowej, przegłosowując dyrektywę, na podstawie której za łamanie przepisów ochrony środowiska (tych unijnych) od 2010 r. grozić będą sankcje karne (z więzieniem włącznie) - zwłaszcza za poważne zanieczyszczenie morza, ziemi lub powietrza. 3.W czerwcu 2008 r. Europarlament przyjął nową dyrektywę „śmieciową” wprowadzającą nowe, obowiązkowe minima recyklingu - od 2020 r. będziemy musieli odzyskiwać co najmniej 50 proc. wyrzucanego w domach papieru, metalu i szkła i 70 proc. materiałów konstrukcyjnych. Miesiąc później PE przyjął dyrektywę o recyklingu baterii i akumulatorów (25 proc. w 2012 r.). 4.W styczniu 2009 r. PE przyjął dyrektywę zakazującą stosowania niektórych substancji toksycznych w produkcji pestycydów; równolegle przeszła dyrektywa zakazująca rozpylania pestycydów z powietrza i stosowania ich w pobliżu parków, jezior i placów zabaw. (I wreszcie na początku marca 2009 r. PE rozpoczął prace nad nowelizacją przepisów o dopuszczalnych emisjach pyłów i gazów przemysłowych. Europosłowie już proponują poprawki, m.in. wyłączenie szpitalnych spalarni. Konrad Niklewicz
Zostawcie CO2 ministrowi Nowickiemu Media bezmyślnie rzuciły się na ministra środowiska Macieja Nowickiego. Że wspiera EkoFundusz, którego był prezesem, by to on był operatorem sprzedaży polskich nadwyżek CO2, a to przecież miliardy euro. Mało tego, eksperci EkoFundusz brali - o zgrozo - udział przy pisaniu odpowiedniej ustawy. Nie wierzcie w ani jedno słowo, to bzdurne zarzuty.
Po przeczytaniu czegoś takiego każdemu porządnemu obywatelowi nóż w kieszeni się otwiera. Przecież przy tym wicepremier Waldemar Pawlak oraz jego Mama i partnerka to pikuś. Z oświadczenia ministra wynika, że to nie prawda. Ale nawet gdyby było prawdą, samo stawianie takich zarzutów prof. Nowickiemu jest absurdalne. Fundacja EkoFundusz to nie jakieś jego prywatny interes, to fundacja skarbu państwa, która obsługiwała część polskiego długu po PRL, którą nasi wierzyciele, m.in. USA, Norwegia, Szwajcaria, Włochy i Francja, zgodziły się umorzyć pod warunkiem, że przeznaczymy ją na ochronę środowiska. W mojej długiej karierze dziennikarskiej nie spotkałem się ani razu z zarzutem, że pieniądze, którymi zarządzał EkoFundusz, wydawane są na jakieś szemrane polityczne cele. Niestety nie mogę tego powiedzieć ani o Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska, ani o Wojewódzkich FOŚ, w których nasi politycy robili co chcieli (przypomnę tylko WFOŚ w Łodzi). Przed wyborami doili fundusze na inwestycje w swoich okręgach wyborczych ile się dało. Za lojalność można było dostać np. kanalizację, albo kotłownie w gminie. A do rad nadzorczych wciskali swoich najbardziej egzotycznych przyjaciół. Z EkoFunduszem ten numer nikomu nie wyszedł. Nie dziwie się, że ciężko było politykom na takie ciacho patrzeć przez szybę. Gdy próbowali sięgnąć po władze nad fundacją i jej pieniędzmi, dostawali po łapkach od Norwegów, Francuzów, Amerykanów, Szwajcarów lub Włochów.
Zęby na EkoFunduszu najpierw połamało SLD, a potem PiS. Próbowano zarzucać, teraz też, że zatrudnieni tam specjaliści zarabiają za dużo. Policzyłem. Zarabiają mniej więcej tyle co poseł, a robią trochę więcej. Zresztą gdyby te zarobki były wygórowane, albo w EkoFunduszu działo się coś złego, z pewnością zareagowali by Amerykanie albo Norwedzy. Jakoś bardziej wierzę w standardy obowiązujące w tych krajach, niż w nasze. Po kilkunastu latach EkoFundusz dorobił się grona świetnych specjalistów, jest bardzo sprawnie działającą instytucją. To oczywiście irytuje i dlatego zarówno sam EkoFundusz jak jego twórca profesor Maciej Nowicki maja wielu wrogów na polskiej scenie politycznej. Na koniec przypomnę, że Maciej Nowicki, gdyby chciał mógłby być bogatym człowiekiem. W 1996 r. otrzymał największą niemiecką nagrodę w ochronie środowiska Deutscher Umweltpreis. Za większość pieniędzy z tej nagrody stworzył fundację swego imienia, która funduje stypendia dla młodych specjalistów zajmujących się ochroną środowiska. Już słyszę, że to też niedobrze, bo niektórzy z nich pracują teraz w resorcie środowiska. Oczywiście, przecież akurat tam młodzi świetnie wykształceni eksperci nie są potrzebni. Niech porośnie mchem i paprocią, pod którymi będzie można robić naprawdę szemrane interesy.
Ręce precz od ministra Moglibyśmy zarobić nawet kilka miliardów euro na sprzedaży polskich uprawnień do emisji gazów cieplarnianych. Moglibyśmy, ale nie zarabiamy, bo rząd wciąż nie może wydać z siebie odpowiedniej ustawy. Ustawy, która taką sprzedaż by umożliwiała. Nasi sąsiedzi Słowacja i Ukraina interes zwietrzyli i swoje uprawniania już sprzedają. Tym razem to bardzo proste równanie. Zwłoka oznacza straty. Dlaczego więc kolejne projekty ustawy nie mogły się przebić przez radę ministrów? Postanowiliśmy to sprawdzić. Informatorzy „Newsweeka” twierdzą, że ministerstwu środowiska zależało, by tzw. operatorem zarządzającym pieniędzmi pochodzącymi ze sprzedaży polskich uprawnień był EkoFundusz - fundacja, której przez piętnaście lat prezesem był minister środowiska . Z dokumentów resortu wynika nawet, że EkoFundusz, który do 2010 roku powinien zakończyć działalność przygotowywał się już do nowej roli, która przedłużyłaby jego żywot. Okazało się jednak, że rządowi pracownicy, a potem sam premier zakwestionował przepisy o wyborze operatora. Skutek? Najpierw rząd rok zastanawiał się jak wybrać operatora. Gdy zdecydowali, że ma być to ustawa, to kolejne jej projekty były odrzucane. Trzeba było czterech miesięcy pisania niejasnych przepisów, by wreszcie zdecydować, że operatorem będzie rządowa agenda: Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. W tym czasie inne kraje swoimi uprawnieniami handlują, a ceny z dnia na dzień spadają. Jak tak dalej pójdzie zamiast kokosów na CO2 zbijemy pestki. Gdy o tym napisaliśmy Adam Wajrak na łamach Gazety Wyborczej zarzucił nam, że „bezmyślnie rzuciliśmy się na ministra”. Załatwienie przez ministra problemu Rospudy, co chwalebne, nie zwalnia dziennikarzy od wnikliwego przyglądania się, jak na codzień pracuje w swoim resorcie. Jak w jego ministerstwie rodzą się ustawy. Zbyt wiele złego w Polsce się wydarzyło z powodu puklerza tajemnicy chroniącej narodziny mętnych projektów prawa powstających w zaciszach różnych gabinetów. To zadanie mediów - by ów puklerz kruszyć bez względu na to, jak dobrą opinią cieszy się gospodarz gabinetu. Moglibyśmy zarobić nawet kilka miliardów euro na sprzedaży polskich uprawnień do emisji gazów cieplarnianych. Moglibyśmy, ale nie zarabiamy, bo rząd wciąż nie może wydać z siebie odpowiedniej ustawy ustawy, która taką sprzedaż by umożliwiała. Nasi sąsiedzi Słowacja i Ukraina interes zwietrzyli i swoje uprawniania już sprzedają. Wbrew temu co pisze „Wyborcza”, media nie rzuciły się bezmyślnie na Nowickiego. Przeciwnie, gros faktów ujawnionych przez „Newsweek” potwierdził na konferencji sam minister Nowicki. Przyznał on m.in., że przedstawiciele EkoFunduszu brali udział pracach nad ustawą. Według naszych informacji, projektowane w ustawie wymogi dla przyszłego operatora faworyzowały EkoFundusz. Właśnie przepisy o wyborze operatora - co również przyznał minister - zakwestionował premier podczas posiedzenia rady ministrów 3 marca. Ktoś zapyta: co za różnica czy operatorem będzie EkoFundusz czy NFOŚiGW. Wszak EkoFundusz to fundacja skarbu państwa. Zgoda, tyle, że dość nietypowa. Jak pokazuje historia tej instytucji to skarb państwa niewiele miał w niej do powiedzenia. Po drugie, NFOŚiGW dysponuje środkami publicznymi, a przypadku EkoFunduszu uznano, że nie zarządza on środkami publicznymi. Skutkiem tego władze EkoFunduszu nie podlegały ustawie kominowej i mogły zarabiać wielokrotnie więcej niż urzędnicy NFOŚiGW. Jeżeli fastrygowanie niejasnych przepisów w ustawie, której szybkie wejście w życie jest w interesie Polski, nie jest dla „ Gazety Wyborczej” problemem, to powiedzmy jasno: rolą dziennikarzy jest chwalenie rządu. A więc ręce precz od ministra. Grzegorz Induski
TAJEMNICE MINISTRA ROSTOWSKIEGO Minister finansów - jako jedyny członek Rady Ministrów - zataił w swoim oświadczeniu majątkowym, w jakich bankach ma długi. Jan Vincent-Rostowski ma kredyty na 165 000 funtów brytyjskich, zaciągnięte w komercyjnych bankach londyńskich. - To ewidentny konflikt interesów. Ministra Andrzeja Czumę zaatakowano za to, że miał w USA długi na kartach kredytowych, które spłacił, a minister Rostowski ma wciąż niespłacone bardzo duże kredyty w zagranicznych bankach komercyjnych, żywotnie zainteresowanych decyzjami i planami strategicznymi polskiego resortu finansów. Zastanawiające, że żadne z mediów się tym nie zainteresowało - mówi „GP” Janusz Szewczak, znany analityk finansowy. Sprawdziliśmy - minister Jan Vincent-Rostowski (znany też jako Jacek Rostowski, bo takiego imienia często używa publicznie) jest jedynym członkiem Rady Ministrów, który zataił nazwy banków, w których ma zaciągnięte kredyty. Pozostali ministrowie nie tylko wymienili nazwy placówek, ale i podali kwoty, jakie pozostały im do spłacenia. Jan Vincent-Rostowski z nieznanych powodów tego nie zrobił. Dlaczego minister finansów, który bardziej niż inni szefowie resortów powinien mieć przejrzyste relacje z instytucjami finansowymi, ponieważ podejmuje ważne, często strategiczne decyzje ich dotyczące, pominął te informacje w swoim oświadczeniu? Według specjalistów zajmujących się finansami, minister Rostowski z chwilą objęcia funkcji szefa resortu powinien natychmiast przenieść kredyty do polskiego banku, na przykład PKO BP, by uniknąć podejrzeń o niejasne kontakty z bankami komercyjnymi, zainteresowanymi decyzjami i planami polskiego systemu finansowego. Minister w swoim oświadczeniu majątkowym wymienia jedynie ogólne kwoty, jakie pożyczył: kredyt hipoteczny na kwotę 32 235,56 GBP na zakup domu, kredyt hipoteczny na kwotę 51 290,27 GBP na zakup mieszkania, kredyt hipoteczny na kwotę 102 375,00 GBP na zakup domu, Pożyczkę Barclays Ordinary - ok. 276 GBP, rozliczenia dotyczące kart kredytowych - ok. 3000 GBP, umowę finansową „Zurych Endowment Plan” - miesięczna wpłata ok. 55 GBP do 2018 r. Wszystkie te zobowiązania zostały zaciągnięte na zasadach komercyjnych.
Zadłużony w komercyjnych bankach Dopiero gdy zapytaliśmy ministra Rostowskiego, w jakich bankach zaciągnął kredyty, podał ich nazwy. Okazuje się, że kredyt hipoteczny na kwotę 32 235,56 GBP na zakup domu (Philbeach) - zaciągnął w Cheltenham&Glouce ster Building Society; kredyt hipoteczny na kwotę 51 290,27 GBP na zakup mieszkania (Latymer) - w Paragon Mortgages, kredyt hipoteczny na kwotę 102 375,00 GBP na zakup domu (Tildesley) - także w Paragon Mortgages. Cheltenham&Gloucester PLC (C&G) to spółka zależna grupy bankowej Lloyds. Państwo brytyjskie przejęło bank Lloyds 4 marca br. W zamian za ubezpieczenie toksycznych aktywów (to papiery upadających banków, funduszy itp., szkodzące bilansowi), udziały brytyjskiego skarbu państwa w grupie bankowej Lloyds wzrosną z 43 do 65 proc. - ogłosiło ministerstwo skarbu Wielkiej Brytanii. Dalsze wsparcie dla Lloyds Bank Group było konieczne, ponieważ kolejne duże straty zanotował HBOS (Halifax Bank of Scotland), przejęty w ubiegłym roku przez Lloydsa. Oba banki zostały uprzednio rekapitalizowane na łączną sumę 17 mld funtów. W ubiegłym tygodniu podobne porozumienie o ubezpieczeniu toksycznych aktywów, na sumę 325 miliardów funtów, rząd zawarł z Royal Bank of Scotland. W zeszłym roku RBS zanotował rekordową stratę 24,1 miliarda funtów. Kolejny bank, w którym minister Rostowski ma zaciągnięte kredyty, to Paragon Mortgages, specjalizujący się w finansowaniu inwestycji nieruchomościowych. Jest on częścią The Paragon Group of Campanies, publicznie notowaną spółką.
Londyn - mekka spekulantów walutowych Jak podał 12 marca „Wall Street Journal”, dodatek do „Dziennika”, Wielka Brytania odpowiada za ponad połowę całego obrotu pieniędzmi na świecie. Handel zagranicznymi walutami w Londynie zwiększył się do rekordowo wysokich poziomów, zamieniając się w strumień kluczowych zysków dla cierpiących z powodu kryzysu finansowego banków i menedżerów aktywów. W kwietniu ub. r. obroty w Wielkiej Brytanii stanowiły 58 proc. z 3,1 biliona dolarów, jakimi przeciętnie handluje się dziennie w skali całego globu. Bankierzy w Londynie przyznają, że w ubiegłym roku doszło do gwałtownego wzrostu zysków pochodzących z transakcji na rynku walutowym. - Wygląda na to, że udało nam się dokonać agresywnego skoku w powiększaniu naszej bazy zysków, która w 2008 r. praktycznie podwoiła się w stosunku do 2007 r. - powiedział WSJ Francois Boisson, szef działu transakcji na rynkach walutowych w banku BNP Paribas w Londynie. Dotyczyło to również rynków krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym zwłaszcza Polski. Większość banków zazwyczaj nie podaje zysków z transakcji na rynkach walutowych. Jednakże w ubiegłorocznym raporcie na temat całorocznych wyników finansowych Barclays Capital sekcja Barclays PLC (a właśnie w tym banku ma pożyczkę minister Rostowski), zajmująca się bankowością inwestycyjną, wykazała 1,1 miliarda funtów (1,39 miliarda dolarów) w zyskach z produktów rynku walutowego. Ciekawe, ile z tej kwoty przypadło na Polskę? Opinia publiczna bardzo negatywnie oceniła byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza z powodu jego związków z bankiem inwestycyjnym Goldman Sachs, który spekulował na polskiej walucie. Formą protestu wobec działań spekulacyjnych tego banku był odwołanie spotkania ministra skarbu państwa Aleksandra Grada z przedstawicielami Goldman Sachs podczas pobytu ministra w Londynie. W tym kontekście relacje ministra Rostowskiego z komercyjnymi bankami budzą jeszcze większy niepokój. Leszek Misiak
Z czego Rostowski spłaca raty Minister finansów, Jan Vincent-Rostowski, nie tylko zataił w swoim oświadczeniu majątkowym, w jakich bankach komercyjnych za granicą ma zaciągnięte kredyty na kwotę 165 000 funtów brytyjskich. Nie odpowiedział też „Gazecie Polskiej” na pytania dotyczące jego sytuacji finansowej, m.in. czy pensja ministerialna wystarcza mu na spłatę tych zobowiązań i czy posiada inne źródła dochodów, np. akcje banków. Jan Vincent-Rostowski w latach 1992-1995 był doradcą rządu Federacji Rosyjskiej do spraw polityki makroekonomicznej. Po zdobyciu tam odpowiedniego przygotowania w tym zakresie, w latach 1997-2001 pełnił funkcję szefa Rady Polityki Makroekonomicznej w Ministerstwie Finansów Rzeczypospolitej Polskiej. W latach 1989-1991 był doradcą ekonomicznym wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza, do 1994 r. członkiem rady nadzorczej Polskiego Banku Rozwoju, a w roku 1995 pracował w radzie nadzorczej Polskiego Towarzystwa Prywatyzacyjnego Kleinwort Benson (firma ta doradzała przy realizacji programu powszechnej prywatyzacji - NFI). Był też szefem Katedry Ekonomii w Central European University w Budapeszcie - uczelni założonej i finansowanej przez znanego finansistę amerykańskiego, George'a Sorosa. Soros w 1992 r. skutecznie zaatakował funta brytyjskiego, zarabiając około miliarda dolarów. Jego fundusze są nadal aktywne na rynku spekulacji walutowych. Jan Vincent-Rostowski ma więc za sobą staż w instytucjach finansowych w Moskwie, na uczelniach sponsorowanych przez międzynarodowy bankowy kapitał spekulacyjny i w polskim systemie finansowym w okresie, w którym odbywały się prywatyzacje banków i przedsiębiorstw należących wówczas do skarbu państwa. Szymon Milczanowski, zastępca dyrektora biura ministra, nadzorujący pracę rzecznika resortu i biura prasowego, poinformował „GP” w ostatnią sobotę, że minister zapoznał się z wysłanymi pytaniami, ale z powodu wyjazdu za granicę nie mógł na nie jeszcze odpowiedzieć. Przesunęliśmy więc termin udzielenia odpowiedzi z soboty na poniedziałek - kiedy zamykamy numer gazety. - Jestem w kontakcie mailowym i telefonicznym z ministrem. Minister udzieli odpowiedzi - powiedział w sobotę „GP” dyr. Szymon Milczanowski. Niestety, odpowiedzi nie nadeszły, chociaż dyrektor Milczanowski zapewniał, że minister zdaje sobie sprawę, że w ramach jawności życia publicznego powinien te informacje podać. Zapewnił też, że odpowiedzi rozwieją wątpliwości dotyczące sytuacji i intencji ministra Rostowskiego. W poniedziałek zadzwonił jednak do nas z informacją, że minister nie jest obecnie w stanie odpowiedzieć na nasze pytania. Wątpliwości pozostały.
Pytania bez odpowiedzi W artykule z 18 marca „Tajemnice ministra Rostowskiego” („GP” nr 11) ujawniliśmy, że minister zataił, jako jedyny członek Rady Ministrów, w jakich bankach ma zaciągnięte kredyty. Dopiero na nasze pytania minister odpowiedział, że są to Cheltenham&Gloucester Building Society i Paragon Mortgages. Minister ma także pożyczkę w Barclays Ordinary. Artykuł wzbudził ogromne zainteresowanie czytelników. Zwróciliśmy się więc do ministra z kilkoma szczegółowymi pytaniami, dotyczącymi jego zadłużenia w Wielkiej Brytanii:
- Jak duże jest miesięczne obciążenie budżetu domowego ministra w związku z zaciągniętymi kredytami?
- Co stanowi zabezpieczenie trzech kredytów hipotecznych zaciągniętych w Wielkiej Brytanii, kiedy i na ile lat zostały zaciągnięte oraz jak duże kwoty kredytów pozostały ministrowi do spłacenia?
- Czy i w jakim stopniu pensja ministerialna wystarcza ministrowi na spłatę ww. kredytów?
- Czy, a jeśli tak, to jakie posiada minister Rostowski dodatkowe oprócz pensji ministerialnej źródła dochodów?
- Czy minister posiada akcje banku Unicerdito, Pekao SA lub innego banku zagranicznego?
- Czy i jakie interesy prowadzi Jan Vincent-Rostowski w Wielkiej Brytanii?
- Czy minister pozostaje w jakiejkolwiek formie doradztwa w zagranicznych bankach komercyjnych działających w Polsce, np. czy jest urlopowanym doradcą Pekao SA?
- Jaką dziedziną zajmował się Jan Vincent-Rostowski, gdy był doradcą w Pekao SA?
- Czy w ciągu ostatnich trzech lat wykonywał odpłatnie jakiekolwiek usługi eksperckie lub doradcze na rzecz zagranicznych funduszy inwestycyjnych lub banków? Jeśli tak, to kiedy, jakie to były usługi i dla kogo?
- Czy będąc wykładowcą na Węgrzech miał kontakty zawodowe z fundacjami lub organizacjami George'a Sorosa, poza Fundacją Batorego? Pytania pozostają otwarte, udzielenie na nie odpowiedzi jest obowiązkiem ministra wobec społeczeństwa, parlamentu, a także kierownictwa rządu. Sytuacja finansowa szefa resortu finansów nie może być tajemnicą.
Rostowski, Balcerowicz, Fundacja CASE Minister Rostowski miał też służbowy kontakt z bankami komercyjnymi w Fundacji Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych CASE, której był jednym z założycieli. Był również członkiem Rady Fundacji. Zawiesił pełnienie tej funkcji z chwilą objęcia teki ministra 16 listopada 2007 r., a kilka dni potem - 21 listopada - zrezygnował z uczestnictwa w Radzie. Prezesem CASE jest żona Leszka Balcerowicza (Leszek Balcerowicz przed komisją śledczą ds. PZU zeznał, że nie należy do władz Fundacji CASE. W KRS figurował jednak nadal jako członek rady programowej fundacji). CASE w piśmie do przewodniczącego komisji śledczej, posła Artura Zawiszy, w 2007 r. początkowo odmówiła przesłania listy swoich darczyńców, motywując decyzję niejasnością co do podstawy prawnej takiego żądania. Warto podkreślić, że wśród sponsorów i zleceniodawców CASE były liczne zagraniczne banki komercyjne oraz NBP, którego prezesem był wówczas małżonek prezes CASE Ewy Balcerowicz. Pojawiły się wtedy wątpliwości, czy wśród darczyńców CASE były banki, które występowały o różnego rodzaju zgody i zezwolenia polskich instytucji finansowych, podlegających szefowi NBP. Ostatecznie Fundacja CASE przekazała bankowej komisji śledczej listę darczyńców, ujawniła też kwoty dotacji od poszczególnych banków. Napisała m.in., że ok. 300 tys. zł przekazał fundacji holenderski Rabobank, ponad 550 tys. zł Pekao SA, taką samą kwotę grupa PZU, ponad 800 tys. zł BRE Bank. Od lutego 2000 r. Fundacja CASE-Transcaucasus działa w Tbilisi. W skład Rady Dyrektorów wchodzą: Eric Livny (przewodniczący), Ewa Balcerowicz, Giorgi Gongliashvili, Mindia Gadaevi and Vladimer Papava.
Leszek Misiak
POLSKI MINISTER FINANSÓW PŁACI ANGIELSKIEMU FISKUSOWI Polski minister finansów podatki od wynajmu mieszkań płaci w Wielkiej Brytanii. Najprawdopodobniej także tam rozliczał się z fiskusem z dochodów, które czerpał w Polsce jako doradca ekonomiczny wicepremiera (w latach 1989-1991), szef Rady Polityki Makroekonomicznej (1997-2001) i doradca NBP (2002-2004). Minister Rostowski rządzi finansami w Polsce, choć według naszych informacji znaczną część swojego czasu przebywa w Londynie. Rzecznik rządu Paweł Graś i minister Rostowski nie odpowiedzieli na pytania „GP” w tej sprawie. Jan Vincent-Rostowski został mianowany ministrem Rzeczypospolitej Polskiej, nie będąc zameldowanym w naszym kraju i nie posiadając polskiego dokumentu tożsamości. To ewenement w historii współczesnej Polski (poza marszałkiem Konstantym Rokossowskim). NIP i pesel, niezbędne do rozliczeń, załatwił mu bowiem dopiero w 2007 roku wicepremier Schetyna. Nadzorcą polskich finansów został człowiek, o którym nawet niektórzy politycy PO mówili, że „jest tak bardzo oderwany od polskiej rzeczywistości, że wchodząc do ministerstwa, nie miał zielonego pojęcia o podziale administracyjnym kraju. Nie wiedział, czym są budżety wojewódzkie, gminne i powiatowe” - pisał „Dziennik”. Jak podawały media, Rostowskiego rekomendował Tuskowi Jan Krzysztof Bielecki. Wcześniej Jan Vincent-Rostowski doradzał w makroekonomii premierowi Putinowi, pomagał ministrowi Januszowi Lewandowskiemu w przygotowaniu prywatyzacji NFI i Leszkowi Balcerowiczowi w prywatyzacji polskich banków. Przypomnijmy, że w ramach Programu Powszechnej Prywatyzacji w 1995 r. powstało 15 NFI, do których weszło 512 spółek skarbu państwa. Kontrola efektów działania NFI przeprowadzona przez NIK wykazała, że cel ustawowy - pomnożenia majątku Funduszy nie został osiągnięty, a główne korzyści z programu uzyskały firmy zarządzające majątkiem. Natomiast prywatyzacja polskich banków doprowadziła do przejęcia ich w ponad 80 proc. przez zagraniczne banki komercyjne, które dziś de facto mają władzę nad polską gospodarką. - Kim jest Jan Vincent-Rostowski - gdzie obronił doktorat, gdzie habilitował się, kto nadał mu tytuł profesorski oraz w jakich bankach i instytucjach finansowych, oprócz posad urzędniczych, zdobywał doświadczenie? Zapytajcie o to ministra - radzi „GP” jeden z emerytowanych ekonomistów zachodnich. Ponieważ minister nie odpowiada na nasze pytania - zadajemy je publicznie. CBA sprawdzi Rostowskiego Minister Rostowski, jak ujawniliśmy, jako jedyny członek Rady Ministrów zataił w swoim oświadczeniu majątkowym, w jakich bankach komercyjnych za granicą ma zaciągnięte kredyty na kwotę 183 000 GBP. Nie chciał też ujawnić, czy pensja ministerialna wystarcza mu na spłatę tych zobowiązań i czy posiada inne źródła dochodów. Dopiero po publicznym postawieniu pytań przez „GP” wydał oświadczenie w tej sprawie. Po artykule w „GP” PiS przedstawiło wniosek, by CBA zbadało oświadczenia majątkowe ministra Rostowskiego. Jan Vincent-Rostowski zarobił w 2008 r. 177,7 tys. zł - podał 9 marca br. „Fakt”. Tyle wynosiła pensja z ministerstwa i niewielki zysk z artykułów jego autorstwa. Minister wypełnił specjalnie dla „Faktu” swój PIT-36. Odprowadził 37 372 zł zaliczki na podatek dochodowy, ale musi dopłacić 1438 zł. Minister Rostowski po artykule „GP” „Z czego Rostowski płaci raty” zapewnił publicznie, że oprócz wynajmu mieszkań nie prowadzi żadnych interesów w Wielkiej Brytanii, w tym działalności gospodarczej. Nie wyjaśnił jednak, na jakich zasadach wynajmuje mieszkania. Według prawa polskiego lokale można bowiem wynajmować w ramach działalności gospodarczej. Bez względu na to, na jakich zasadach wynajmuje się mieszkania, powinno się od tych dochodów odprowadzać podatek, zależnie od zasad i przychodu - od 8,5 do 19 proc. Według PIT, jaki przedłożył „Faktowi”, minister podatku od wynajmu lokali nie zapłacił w Polsce. W swoim oświadczeniu majątkowym minister Rostowski wymienia posiadane nieruchomości: pięć mieszkań w Wielkiej Brytanii oraz dwa domy (154 i 200 mkw.) z działkami w Wielkiej Brytanii i jeden (90 mkw.) we Francji. Obecna zastępczyni Rostowskiego, wiceminister Elżbieta Chojna-Duch, konsekwencje niepłacenia podatku od wynajmu mieszkań w Polsce odczuła w 1995 r., gdy była zastępczynią wiceministra finansów Grzegorza Kołodki w rządzie SLD. W jednym z mieszkań w Warszawie grupa Wietnamczyków urządziła nielegalną centralę telefoniczną, naciągając ludzi na rozmowy z Wietnamem. Okazało się, że mieszkanie wynajmowała Elżbieta Chojna-Duch, ale podatku od wynajmu nie płaciła. Minister tłumaczyła, że to mieszkanie siostry, która jest za granicą, ale ze stanowiska w resorcie odeszła.
Dochody, podatki, podróże Po publikacji „GP” z 25 marca „Z czego Rostowski spłaca raty” i oświadczeniu wydanym przez ministra po tej publikacji, czytelnicy zwrócili się do nas z kolejnymi pytaniami, które skierowaliśmy do ministra. Niestety, nie otrzymaliśmy na nie odpowiedzi. Dlatego stawiamy je publicznie:
- Do jakiego zeznania podatkowego i w jakim kraju wpisał pan minister dochody uzyskiwane z wynajmu domów i mieszkań w Wielkiej Brytanii?
- Czy w latach 1989-1991, pełniąc funkcję doradcy ekonomicznego wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza, a w latach 1997-2001 szefa Rady Polityki Makroekonomicznej w Ministerstwie Finansów, podatki od dochodów uzyskiwanych za ww. prace płacił pan w Polsce?
- W jakim kraju płacił pan minister podatki od dochodów uzyskiwanych z wykładów na uczelni na Węgrzech?
- Jak poinformował pan w swoim oświadczeniu, doradzał pan bankowi Pekao SA. Czy mógłby pan sprecyzować tę informację - czy umowa o doradztwie straciła ważność, czy np. pan minister jest urlopowany na tej funkcji?
- Czy posiada pan na terenie Polski dom (domy) lub mieszkanie (mieszkania). Jeśli tak, gdzie i kiedy odprowadzał pan związane z ich nabyciem i użytkowaniem podatki?
- Ile średnio w miesiącu dni przebywa pan minister w Polsce? Jak często w ubiegłym oraz obecnym roku podróżował pan do Londynu i kto finansował te podróże? Pytania dotyczące długości pobytu ministra w Polsce i podróży do Londynu spowodowane były nieoficjalną informacją uzyskaną od czytelnika z kręgów związanych z resortem finansów. Według niego minister nawet kilka dni w tygodniu przebywa w Londynie. Pytania dotyczące pobytu ministra Rostowskiego w Polsce i jego podróży zadaliśmy także rzecznikowi rządu, Pawłowi Grasiowi. Niestety, również rzecznik rządu nie rozwiał wątpliwości naszych czytelników.
Profesor u Sorosa Minister napisał w swoim oświadczeniu, że jest profesorem ekonomii na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie, „założonym i obdarzonym dotacją założycielską przez George'a Sorosa”. W Europie i na świecie toczą się od dłuższego czasu makroekonomiczne gry spekulacyjne na walutach obcych państw. Jak podała AFP, Węgierski Nadzór Finansowy ustalił, że fundusz Sorosa 9 października ub. roku „usiłował wygenerować fałszywe lub mylne sygnały w odniesieniu do rozmiarów podaży, popytu oraz ceny akcji banku, dokonując ich krótkiej sprzedaży. Transakcja spowodowała spadek kursu OTP o 14 procent w ostatnich 30 minutach sesji”. Następnego dnia premier Węgier Ferenc Gyurcsany oświadczył, że załamanie notowań największego krajowego banku było częścią szerszego ataku na węgierski rynek pieniężny i kapitałowy. Jeszcze w październiku bank centralny Węgier podwyższył główną stopę procentową do najwyższego poziomu w całej Unii Europejskiej, aby bronić forinta przed dalszym spadkiem. Jednocześnie Międzynarodowy Fundusz Walutowy udzielił pożyczki Budapesztowi w celu ochrony finansów krajowych przed krachem spowodowanym masową wyprzedażą aktywów przez inwestorów. Soros, założyciel i prezes Soros Fund Management, w wydanym komunikacie wyraził „głęboki żal z powodu operacji przeprowadzonej przez jego fundusz”. Zapewnił także o gotowości do współpracy z węgierskim nadzorem. Soros w 1992 r. skutecznie zaatakował funta brytyjskiego, zarabiając około miliarda dolarów.
Gest ministra Minister Rostowski jest specjalistą od makroekonomii. W latach 1992-1995 był doradcą rządu Federacji Rosyjskiej do spraw polityki makroekonomicznej, a w latach 1997-2001 szefem Rady Polityki Makroekonomicznej w Ministerstwie Finansów RP. Niestety, specjalista o tak dużym doświadczeniu nie zareagował w porę na spekulacyjny atak na ogromną skalę na polską walutę. W połowie marca na ostatnim szczycie UE w Brukseli minister Rostowski zapewnił, że Polska nie ubiega się o żadną pomoc MFW. Zadeklarował natomiast wniesienie polskiego wkładu - 1,5 mld USD w postulowane przez UE podwojenie środków MFW na pomoc potrzebującym krajom do 500 mld USD. Na poprzednim szczycie polski rząd zablokował inicjatywę Węgrów, którzy wnioskowali, by UE wyasygnowała w związku z kryzysem 190 mld euro dla całego regionu wschodniego państw Wspólnoty, w tym dla Polski. Nad Polską wisi krach, a minister polskiego rządu nie tylko nie chce pomocy, ale oferuje ją innym. Leszek Misiak
ABOLICJA DLA MINISTRA ROSTOWSKIEGO Mamy prawo wiedzieć, czy nasz minister finansów nie jest najbardziej nonszalanckim podatnikiem w Polsce, czy nie tworzy prawa sam dla siebie i czy wreszcie nie wykorzystuje swojej pozycji do unikania płacenia podatków. Z tego ministra rozliczyć musi opinia publiczna, której jesteśmy przedstawicielami - pisze Tomasz Sakiewicz w blogu na Niezależna.pl. Dominika Wielowieyska w „Gazecie Wyborczej” z 26.03.2009 r. określała nasze dociekania na temat interesów ministra finansów Jacka Rostowskiego jako szczyty podłości i głupoty. Większość opublikowanych W „Gazecie Polskiej” fragmentów jego życiorysu dostępna jest na oficjalnej stronie ministra finansów. Do tego co sam o sobie napisał dorzuciliśmy informację, że ma kredyty w londyńskich bankach. O tym drobiazgu szef wszystkich polskich poborców podatków zapomniał. Nie wiem czemu tego nie ujawnił, ale każdy kto składa PIT drży, by mu tej rangi błędu urzędnicy pana Rostowskiego nie wyłapali. Reakcje na nasz materiał: wyzwiska w „Gazecie Wyborczej” i natychmiastowe oświadczenie Rostowskiego przekonały mnie, że w tej sprawie dzieje się coś poważniejszego. W najnowszym numerze „GP” przeanalizowaliśmy oświadczenia majątkowe i PIT ministra. Z tych dokumentów jasno wynika, że polski minister finansów przynajmniej część podatków płaci w Anglii. Trochę to dziwaczne. Przy okazji pojawia się coraz więcej pytań. Czy pan minister, który jeszcze nie dawno nie miał polskiego PESEL-u rozliczał się równolegle w Polsce (do tego zobowiązywało go nasze prawo). Jeżeli nie, to czy objęła go ustawa abolicyjna, którą opracowało kierowane przez niego ministerstwo finansów? Jeżeli skorzystał z abolicji podatkowej, czy nie mamy tu rażącego konfliktu interesów? Co z ewentualnymi nadpłatami różnicy w progach podatkowych należnych polskiemu fiskusowi? Sam siebie zwolnił, czy nie musiał tego płacić? Za chwilę większość z nas zagłębi się w gąszcz przepisów związanych z rozliczeniem podatkowym. Każdy błąd może kosztować majątek i poszarpane nerwy. Mamy więc prawo wiedzieć czy nasz minister finansów nie jest najbardziej nonszalanckim podatnikiem w Polsce, czy nie tworzy prawa sam dla siebie i czy wreszcie nie wykorzystuje swojej pozycji do unikania płacenia podatków. Z tego ministra rozliczyć musi opinia publiczna, której jesteśmy przedstawicielami. A pani Wielowieyskiej gratuluję dociekliwego i niezależnego od władzy dziennikarstwa. Proponuję jej też sprawdzenie, czy w zwolnieniach podatkowych na ten rok nie znalazły się koszty zakupu wazeliny. Tomasz Sakiewicz
Kwerendy nigdy się nie kończą Z dr. hab. Janem Żarynem, dyrektorem Biura Edukacji Publicznej IPN, autorem wstępu do I tomu opracowania „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982-1984”, rozmawiają Tomasz Sakiewicz i Maciej Marosz.Czy z materiałów zachowanych w IPN wynika, że ksiądz Henryk Jankowski był świadomym informatorem SB? Nie chcę się już wypowiadać na temat ks. prałata Jankowskiego. Na ten temat ukaże się osobna publikacja, w tej chwili jej przygotowanie do druku kończy Grzegorz Majchrzak. Tam postaramy się rozwiać wszelkie - albo niektóre - wątpliwości. Ostatnio w IPN wyszła książka poświęcona ks. Jerzemu i aparatowi represji, który w latach 1982-1984 ze szczególną intensywnością go inwigilował. W zasadzie nikogo z dziennikarzy nie zainteresowała moja teza (może jest oczywista, to proszę to napisać), że po pielgrzymce Jana Pawła II w 1983 r. władze komunistyczne w Polsce postanowiły wrócić do „zdobyczy” i praktyki stalinowskiej w polityce wyznaniowej wobec ludzi Kościoła. Ruch społeczny, jakim była „Solidarność” (a nie jej władze jedynie), wszedł ze swoimi aspiracjami i nadziejami do otwartych dla niego drzwi świątyni katolickiej. Dzięki temu Kościół pod wodzą swoich hierarchów stał się w latach 80. - także za cenę ofiary życia ks. Jerzego-alternatywnym wobec władzy i jej instytucji organizatorem społeczno-kulturalnego życia narodu. Środowisko ludzi pracy, szczególnie hutników, ale także medyków, w tym studentów i pielęgniarek, i strażaków, jak również wszystkich odczuwających niesprawiedliwość czasu stanu wojennego - to najbliższe środowiska ks. Jerzego. Ludzie kultury i sztuki, aktorzy i naukowcy to także grupy, które znalazły sobie miejsce i prawo do artykułowania bez cenzury własnych sądów, emocji i przemyśleń w wielu kościołach (i salkach katechetycznych) całej Polski. Ks. Jerzy zginął, bo miał odwagę - jak wielu innych kapłanów - nie odrzucać tych wszystkich wiernych, którzy pragnęli Kościoła i jego nauczania.
Czy to naprawdę nie jest interesujące? Ks. Jankowski nie zaprzecza, że spotykał się z funkcjonariuszem SB, ale podkreśla, że o niczym mu nie donosił. No dobrze. Odpowiem. Rozmawiając z oficerem SB, ks. Jankowski musiał mieć świadomość roli, w którą wchodził. To nie ulega wątpliwości. Informacje dotyczące przede wszystkim wnętrza „Solidarności” mogły być wykorzystywane do tworzenia dodatkowych napięć czy pomysłów dezintegracyjnych wobec Związku, niezależnie czy taka była intencja „Delegata”-„Libelli”. To, że ks. Jankowski nie mógł się zorientować, jaką rolę odgrywa, wydaje się nieprawdopodobne.
Czy informacje, których udzielał ks. Jankowski, były cenne dla bezpieki? Mogły być, gdyż polem obserwacji mjr. Berdysa była przede wszystkim „Solidarność”, i to nie ruch społeczny w zakładzie pracy, lecz kierownictwo tego ruchu. SB interesowała się m.in. Anną Walentynowicz, Lechem Wałęsą, na terenie najbliższych parafii Trójmiasta m.in. ks. Hilarym Jastakiem - wspaniałym kapłanem, który wykazał dużą wrażliwość na tragedię stoczniowców gdyńskich w 1970 r., po raz pierwszy był on represjonowany w styczniu 1950 r. w związku z przejęciem przez komunistów Caritasu. Te wszystkie informacje, które otrzymywano od „Delegata”-„Libelli”, mogły stanowić cenne źródło informacji dla bezpieki. Wiemy z innych działań SB, szczególnie związanych z przygotowywaniem się do zjazdu „Solidarności”, że wypracowano koncepcję dotyczącą wpływania Służby Bezpieczeństwa na taki przebieg tego zjazdu, by wygrał Lech Wałęsa, a nie tzw. gwiazdozbiór. Informacje pozyskiwane od ks. Henryka Jankowskiego wpisywały się w ten esbecki scenariusz. Byłoby jednak co najmniej przesadą - jeśli nie głupotą - twierdzenie na tej tylko podstawie, że bezpieka wybrała Lecha Wałęsę na przewodniczącego. To, że niewątpliwie SB chciała zmarginalizować ludzi „gwiazdozbioru”, nie oznacza, iż w samym związku suwerennie nie wygrały tendencje, które - z innych powodów, rzecz jasna - szły w tym samym kierunku. Kwestią otwartą jest, w jakiej mierze „Delegat” odgrywał rolę gracza politycznego wewnątrz Związku, skoro był traktowany jako osobowe źródło informacji. Bez opinii ks. Jankowskiego trudno na to odpowiedzieć. Musi on jednak chcieć mówić, a nie tylko rzucać inwektywy.
Czy kontakt informacyjny za granicą odpowiadał kontaktowi operacyjnemu w kraju? Nie do końca. Należy jednak pamiętać, że zakresy działania były podobne, lecz zakres KI był bardziej różnorodny. Klasycznym przykładem jest ks. Józef Kowalczyk, który jako szef sekcji polskiej w dykasterii watykańskiej spotykał się z rezydentem oraz innymi oficerami rezydentury jako dyplomatami ambasady przy Kwirynale. Prowadził z nimi rozmowy dyplomatyczne, które toczyły się do oficjalnego spotkania np. dyplomacji przyjeżdżającej do Polski z abp. Luigim Poggim na czele. Oczywiście esbecja notowała to, co jej było potrzebne, a nie to, co chciał przekazać czy wysondować ks. Kowalczyk. Tu istnieje rozbieżność interpretacyjna między zakresem rzeczywistej roli danego kontaktu informacyjnego a zakresem, który mu przypisywała SB. Podmiot nie musiał być i nie był informowany, w jakim charakterze występuje. Warto też wspomnieć o pewnej kwestii związanej z agenturą pod obcą flagą, która pojawia się w sprawie o. Konrada Hejmo. Rzeczywiście „Lakar”, czyli Andrzej Madejczyk, który tworzył tzw. ogniwo własnej agentury, działał pod przykrywką wywiadu zachodnioniemieckiego BnD. W związku z tym szukał kontaktu z ludźmi, których można by naprowadzić na współpracę z SB, ale pod hasłem antykomunistycznym. To była dodatkowa gra, którą prowadziła SB. Madejczyk wykonywał ją sprawnie. Poza o. Hejmo były inne osoby, które „Lakar” miał w sieci. Wszystko wskazuje na to, że co najmniej jedna z nich zostanie prędzej czy później ujawniona. „Lakar”, choć mieszkał w RFN, spotykał się ze swoimi mocodawcami z SB, oficerem prowadzącym z Departamentu I, w Belgradzie. Tam odbywały się tajne spotkania, na których dochodziło do wymiany dokumentacji i pieniędzy. W ten sposób informacje docierały do Polski. Działań SB na obcym terenie wywiadowczym było więcej, były one bardziej urozmaicone i zakonspirowane. Nie bez powodu Departament I MSW miał osobny budynek, osobną kartotekę funkcjonariuszy i tajnych współpracowników. Zbiorów tych nie łączono do wspólnego archiwum, czyli Biura „C”, lecz zatrzymywano do własnego użytku. Konspiracja wymagała dodatkowych starań, kretów w UB, a potem w SB było bowiem sporo. Wiadomo choćby o tych, którzy służyli dla podziemia niepodległościowego czy PSL w latach 40. Bezpieka także o nich pamiętała. Byli np. w siatce „Liceum” w latach 40. czy z PSL-u, jak jeden z funkcjonariuszy UB Zygmunt Maciejec, skazany następnie na karę śmierci i zamordowany. Byli oni wyłapywani przez aparat bezpieczeństwa i skazywani na karę śmierci jako zdrajcy.
W jakim stopniu agentura przygotowała i umożliwiła zamach na ks. Jerzego Popiełuszkę? Ważne jest rozróżnienie, że agentura stanowiła element w pewnej układance, której sama nie układała. Agenci wypełniali zlecone im zadania, nie znali planów i nie byli wtajemniczani w zamiary bezpieki. Częściowo mogła poznawać je tzw. agentura wpływu.
Na ile doniesienia agentów ułatwiły bezpiece zadanie? Czy obserwacja i podsłuchy nie wystarczały? W ramach sprawy operacyjnego rozpracowania o krypt. „Popiel” sięgnięto po wszystkie te środki. Wykorzystano obserwację bezpośrednią, zainstalowano podsłuchy na terenie budynku parafialnego, w którym mieszkał ks. Jerzy Popiełuszko. Niezastąpieni byli też tajni współpracownicy, którzy mieli możliwość wpływania na formułowanie opinii przez osoby inwigilowane. Wedle aktualnego stanu wiedzy, najwartościowszym tajnym współpracownikiem był TW „Miecz”, TW „Tarcza” - Tadeusz Stachnik. To on zdobył zaufanie ks. Jerzego.
Ks. Jerzy nie domyślał się? Z raportów wynika, że się domyślił. Świadczy o tym jeden zapis z przełomu 1983 i 1984 r. Wówczas lekko się zdystansował od Stachnika. Ten jednak po jakimś czasie wrócił, a ksiądz Jerzy nie wyrzucił go. Być może jednak przestał być wobec niego tak otwarty jak wcześniej.
Ilu tajnych współpracowników wokół ks. Jerzego zdołano dotychczas zidentyfikować? Oprócz Taduesza Stachnika zidentyfikowaliśmy ks. Jerzego Czarnotę jako TW „Rolando”. Nie wiadomo, na ile był wówczas użyteczny dla bezpieki. To również ks. Andrzej Przekaziński TW „Kustosz”, pozyskany wcześniej do innych spraw. Stanowi on klasyczny przykład skierowania agenta do nowych zadań. Ks. Przekaziński mówi tylko o nachodzeniu go przez SB i bardzo formalnych rozmowach. W przypadku kapłanów bardzo często się zdarzało, że współpraca z SB wynikała z szantażu bądź pewnej słabości, która nie pozwalała duchownemu raz a dobrze powiedzieć „nie” i zerwać kontakty. Jest bardzo prawdopodobne, że wielu kapłanów traktowało te rozmowy jako akt represji i opresji, co jest psychologicznie zrozumiałe. Natomiast niezależnie jak je traktowali, nie wyrzucali za drzwi funkcjonariuszy, lecz z nimi rozmawiali. To też przypadek ks. Michała Czajkowskiego, kolejnego wykorzystywanego w sprawie ks. Jerzego, i kapłana spotykającego się z płk. Adamem Pietruszką w prywatnym mieszkaniu. Dla SB było mało istotne, czy takie rozmowy prowadzi się z punktu widzenia antykomunisty, czy informator kłóci się z funkcjonariuszem, czy nie. Ważne było to, czy taka osoba jest dostarczycielem wiarygodnych informacji, a czasem jedynie potwierdzeń. Ks. Czajkowski próbował też skłócić na polecenie SB ks. Jerzego z prymasem? Ks. Czajkowski to neguje. Twierdzi, że z prymasem się nie spotykał, więc nie mógł takich informacji przekazywać. Jest jeszcze jedna istotna sprawa. Podczas takich rozmów były dwie osoby - nadający i odbierający informacje. Przepływ informacji nie zawsze był tak samo interpretowany przez obie strony. Dochodziło np. do sytuacji, gdy funkcjonariuszowi wystarczała wyłącznie zgoda rozmówcy na interpretację, którą sam formułował. To powodowało nieraz, że wkładał w usta TW informację, którą sam posiadał wcześniej z innego źródła. Mechanizmy tworzenia raportów (podobnie protokołów śledztw z lat 40. i 50.) powodowały, że istotne były informacje, a nie konwencja przyjęta przez oficera SB (od bicia po ofiarowanie butelki whisky). Na tym polega kłopot w ocenie wiarygodności akt - historycy twierdzą, że są one w dużej mierze wiarygodne, a wielu tajnych współpracowników, że tak nie jest. Wszystko zależy od podejścia do krytyki źródła. Jeśli potrafimy odczytać, pojąć i uwzględniać mechanizmy tworzenia dokumentu esbeckiego, to jego wiarygodność wzrasta wraz z rozumieniem pisma, które się czyta. Wiarygodny bądź nie jest zatem czytelnik, a nie źródło. Nie tylko ks. Jerzy, ale i ks. Bogucki był rozpracowywany przez SB.
Na razie nie odnalazłem materiałów, które świadczyłyby o zakresie inwigilacji ks. Boguckiego. Dotarliśmy jednak do innych bardzo ciekawych materiałów o krypt. „Godot”, dotyczących działań bezpieki przeciwko ks. Stanisławowi Małkowskiemu. Kwerendy nigdy się nie kończą, kończy się jedynie druk książki…
A nie pisałem? Jakaś „Agencja Praw Podstawowych” Wspólnoty Europejskiej ogłosiła, że jest niedobrze - bo w wielu krajach „geje” i lesbijki padają ofiarami „dyskryminacji”, Raport APP wyróżnia te kraje zboczone - w których nawet ministrowie rządów uczęszczają na Liebenparademarsche - i kraje normalne, w których władza odnosi się do tego typu demonstracyj niechętnie. Co gorsze słowo „gej” stało się w Polsce wyzwiskiem. Trudno się dziwić: ludzie muszą jakoś odreagować natrętne, obsesyjne wtykanie ludziom „geja” jako coś normalnego - podczas gdy każdy wie, że „gej” to nie jest nic „normalnego”. Nie oznacza, to, ze bycie „gejem” musi być czymś złym - oznacza tylko kogoś, kto z definicji „normalny” nie jest. Homosie stanowią w różnych krajach od pół do jednego procenta męskiej populacji (wśród kobiet lesbijek jest dziesięć razy mniej!), a „gejów” - czyli tych, co się z homoseksualizmem otwarcie obnoszą - jest znacznie poniżej ułamka promille - w Polsce populacja ta liczy jakieś 70-80 sztuk (było więcej, ale wyjechali tam, gdzie nie ma „dyskryminacji”) Więc nazywanie „normalną” tak nielicznej populacji kłóci się ze sposobem użycia słowa „normalny”. Piszę to jednak nie po to, by zajmować się rzekomym „problemem homosiów” - lecz po to, by przypomnieć, że 10 lat temu, gdy zamiast słowa „pederasta” czy „homoseksualista” wprowadzano to obrzydliwe słowo „gej” - przepowiadałem, że „za kilka lat słowo to stanie się wyzwiskiem” To samo np. z pojęciem „Rom”. Jeszcze kilka lat - a i ono będzie wyzwiskiem. „Cygan” to kotlarz, koniarz, złodziej, wróżbitka i znakomity skrzypek. „Rom” kojarzy się tylko ze złodziejem. Jeśli zapomnieć np. o tym Romie, który na brukselskim dworcu zamordował nastolatka, który nie chciał mu oddać walkmana. Nie mówi się przecież „orkiestra romska” czy „Romka przyszła powróżyć”... JKM
01 kwietnia 2009 Państwo nie jest owocem grzechu pierworodnego.. Państwo jest tworem wtórnym wobec jednostki.. Najpierw była jednostka, potem rodzina, a na końcu państwo.. Obecnie : najpierw jest państwo, potem jednostka - a rodzina - kilkadziesiąt tysięcy ludzi się rocznie rozwodzi.. I nie jest prawdą, to co powiedziała „pisarka” Manuela Gretkowska, że:” Największym przyjacielem kobiety jest penis. Nie kłamie i jest w wiecznym dialogu z nami”(???) Największym wrogiem rodziny i jednostki, jest obecnie państwo socjalistyczne, a pies niekoniecznie przyjacielem.. Właśnie zapowiada się w państwie kolejne zadłużenie… Mało nam 600 miliardów złotych, będziemy mieli więcej… Jednostka niczym, jednostka zerem.. Liczy się sytuacja państwa kosztem jednostki… Właśnie Zakład Upokorzeń Społecznych zamierza pożyczyć w naszym imieniu- uwaga!- 5 miliardów złotych w bankach , bo będzie mu brakowało na wypłaty dla emerytów w tym roku, właśnie takiej sumy(???). Mało dopłat, mało podwyżek podatku ZUS- teraz będzie jeszcze kredyt.. Pobierający płacił haracz przez czterdzieści lat, od wielu lat , żeby mu wypłacić, jeszcze go dodatkowo opodatkowują, a teraz jeszcze w jego imieniu zaciągną kredyt, który będzie musiał spłacać, a na pewno jego dzieci i wnuki… Nie ma to jak państwowe przymusowe ubezpieczenia; po wielokroć obrabować, żeby trochę wypłacić.. Plan finansowy ZUS-u był oparty na rządowych założeniach przewidujących wzrost płac w 2009 roku o 6,6%, a zatrudnienia - o 2%(????) Czy ONI zupełnie powariowali? Jak można planować takie wielkości? Jak można wróżyć z rządowych fusów i opierać rządzenie na pobożnych życzeniach? Może dlatego niedawno Ministerstwo Spraw Socjalistycznych uznało wróżbiarstwo z fusów za zawód? Rząd pana Donalda Tuska się pomylił, i za tę pomyłkę- jak zwykle- za[płacą tzw. obywatele, czyli przedmioty służące do wyciskania z nich pieniędzy… Jednostka niczym, jednostka- jak to w socjalizmie - zerem.. Spadek tych wydumanych wartości (6,6 - a dlaczego nie 7,2 lub 8,6!) spowodował już i spowoduje jeszcze, niższe wpływy ze składek na fundusz emerytalnych…. No to trzeba podnieść składki i po problemie… Wtedy zamknie się jeszcze więcej podmiotów z jednostkami społecznymi w środku, zmaleją wpływy jeszcze bardziej, no i wtedy podniesie się znowu składkę i zaciągnie kolejny kredyt komercyjny w bankach, żeby ratować państwowy i przymusowy system upokorzeń społecznych, i tak aż do bankructwa całego tego socjalistycznego państwa… Bo jak twierdził samobójca Majakowski… Jednostka niczym- jednostka zerem.. Państwo - to jest to! Może z jednostką zrobić wszystko, bo jednostka ma służyć państwu, a nie państwo jednostce.. Państwo - to przede wszystkim biurokracja państwowa, a ona bez pracującej wydajnie jednostki istnieć nie może, natomiast jednostka bez biurokratycznego państwa- jak najbardziej.. Dlatego państwo jest bardzo dobrym alibi dla biurokracji, natomiast tyranem dla jednostki.. Chyba, że komuś uda się zmienić filozofię istnienia państwa.. Żeby w końcu stało się na powrót „ stróżem nocnym”, przestało rabować jednostkę, przestało ją upokarzać, stanęło twardo na gruncie własności człowieka i zaczęło w końcu realizować główne swoje zadanie- stanie na gruncie bezpieczeństwa jednostki.. Znowu rząd przewiduje, że w dłuższej perspektywie będzie brakować znacznie więcej środków i jak to mówią propagandyści” szanse na reformy ZUS i KRUS są właściwie żadne”(???). Jak to żadne? Przecież ciągle trwa „ reforma” polegająca na permanentnym podnoszeniu składki, dopłacaniu do tej składki, dopłacaniu do biurokracji ZUS i KRUS , no i zaciąganiu komercyjnych kredytów..
NA co ONI liczą ? Że stanie się cud i Pan Bóg im pomoże zrealizować utopię? Budowa utopi musi się skończyć katastrofą, po tej katastrofie trzeba będzie posprzątać, a może dopiero potem zaprowadzić jaki taki porządek, ale już bez przymusu… Mało im jednej utopii, to budują następną.. Bo socjalizm - to ustrój utopijny i nie realny do zbudowania, ale - jak widać od ponad stu lat- nie brakuje mężnych mężów stanu, którzy podejmują się kolejnych utopijnych wyzwań i śmiało przystępują do ich realizacji.. Właśnie Ministerstwo Infrastruktury, pod światłym przewodnictwem Platformy Obywatelskiej zarządziło, że od pierwszego czerwca roku 2009, każdy nowo wybudowany budynek mieszkalny musi być podłączony do Ministerstwa Infrastruktury, pardon - do Internetu(???). Dlaczego do Internetu, a nie na przykład do Ministerstwa Kultury, pardon do sieci telefonicznej… Będą ciągnąc światłowody przez całe Bieszczady, do każdego, nowo-wybudowanego budynku., na ten przykład.. Znając życie w socjalizmie, i tym poprzednim i tym obecnym, mogę z całą odpowiedzialnością przypuszczać, nie wróżąc z żadnych rządowych fusów, że powoli - jak zrealizują jedną utopię kosztem milionów ograbionych ludzi, przystąpią do realizacji podłączania obowiązkowo Internetu do budynków już wybudowanych.. Ale jednej rzeczy jestem ciekawy: jaka firma zaopatruje rząd w fusy do wróżenia? Czy był w tym celu zorganizowany przejrzysty przetarg i jaka firma go wygrała, czy przypadkiem nie firma pana senatora Misiaka z Platformy Obywatelskiej? Naprawdę ładna jest ta jego „ partnerka”, którą posiada, a która ostała mu się ,jak jego kolega wyjechał za granicę, bo wcześniej była „ partnerką” tamtego kolegi.. Jak powiedział jeden facet w sądzie:” Dokładnej daty zajścia podać nie potrafię, żeby to pamiętać to musiałbym stale myśleć, czego wcale nie robię, bo mnie to nie interesuje”(????) A mnie interesuje , jak skończy się kolejny socjalistyczny pomysł, którzy tym razem mają studenci, wychodząc z inicjatywą popartą 100 000 podpisów, a dotyczącą pomysłu 49% ulgi na przejazdy PKP i PKS(???). A nie lepiej od razu zrobić, żeby studenci i uczniowie jeździli PKS i PKP” Za darmo”?? To oczywiście w języku socjalistycznej nowomowy oznacza, że za całość zapłacą ci wszyscy, którzy studentami i uczniami nie są i nigdy -na przykład studentami- nie byli. Bo w socjalizmie każdy” obywatel' może być tyranem innego „ obywatela”. Taka jest możliwość ustawowa.. Wystarczy zebrać 100 000 podpisów, według artykułu 116 Konstytucji… Ja myślę, że ulga 100% byłaby zdecydowanie lepsza.. Czyżby przedstawiciele uczniów i studentów zapomnieli o autobusach i tramwajach? Pamiętam w NRD wchodziło się do tramwaju, były bilety i owszem, można było sobie go wziąć wrzucając markę.. Ale można było wziąć go sobie marki nie wrzucając… Ot - utopia! WJR
Głupota owszem - ale nie wyłącznie Premier Donald Tusk jest szefem jednego z konstytucyjnych organów władzy wykonawczej, której zadaniem jest wykonywanie ustaw. Tymczasem premier Donald Tusk wydał zaskakujące oświadczenie, że za swoje zadanie uważa ochronę kultu Lech Wałęsy. Lech Wałęsa być może ma swoich wyznawców, zarówno permanentnych, jak i koniunkturalnych, ale kult jego osoby w żadnym wypadku nie jest i nie może być uznany za religię państwową, już choćby z uwagi na konstytucyjny rozdział wszystkich wyznań od państwa. Poza tym, o ile wiadomo, Lech Wałęsa nie jest nawet santo subito - chyba żeby razwiedka z jakichś powodów postanowiła go w ten sposób awansować. Tego rodzaju deklaracji ze strony premiera Tuska nie można kłaść na karb głupoty, a w każdym razie - nie wyłącznie. Premier Tusk bowiem zagroził represjami wobec Instytutu Pamięci Narodowej, chociaż instytucja ta - co ponad wszelką wątpliwość wyjaśnił prezes Kurtyka - nie miała nic wspólnego z książką Pawła Zyzaka, która przez Lecha Wałęsę oraz jego wyznawców została uznana za bluźnierczą. Już mniejsza o te oskarżenia wobec książki, miotane przez osoby, które zawsze znajdują słowa usprawiedliwienia wobec publikacji rażąco obrażających chrześcijańskie uczucia religijne, bo ważniejsze są pogróżki pod adresem IPN, w których basują premierowi Tuskowi zarówno szubrawe kreatury z jego partii, jak i z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. W przypadku SLD sprawa jest jasna; partia ta zawsze była polityczną ekspozyturą komunistycznych tajnych służb, w których żywotnym interesie leży likwidacja IPN. Natomiast premier Tusk, ciułający sobie każdy okruszek popularności na przyszłoroczne wybory prezydenckie, pogróżkami wobec IPN najwyraźniej próbuje zaskarbić sobie przychylność zarówno razwiedki, jak i wpływowego i ekumenicznego zakonu Ojców Konfidencjałów. Ciekawe, czy w ich imieniu odezwie się publicznie jakiś „Filozof”, czy obietnica rewanżowego poparcia zostanie udzielona dyskretnie. SM
P. Aleksander Kwaśniewski TW SB Jak podaje ONET.pl Szef IPN: Kwaśniewski to TW "Alek" Trzeba zburzyć Pałac Kultury; Kwaśniewski nie jest w stanie nikogo obrazić, bo był komunistycznym aparatczykiem gwarantującym Sowietom przynależność Polski do ich imperium; a o tym, co robi IPN, nie będą decydowały interesy grup politycznych - te wyjątkowo ostre stwierdzenia padły w wywiadzie dla "Polski", którego udzielił prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka. Zdaniem Janusza Kurtyki polskim politykom brakuje odwagi, by rozliczyć się z przeszłością czy skutecznie sprzeciwić się koncepcjom Eriki Steinbach. Twierdzi, że IPN jest ostoją podstawowych standardów etycznych i patriotyzmu. Zgodnie z tym przekonaniem Janusz Kurtyka twierdzi, między innymi, że były prezydent Aleksander Kwaśniewski to TW "Alek".
Wywiad z Januszem Kurtyką w dzisiejszej "Polsce". Szef IPN: Kwaśniewski był agentem
Trzeba zburzyć Pałac Kultury; Kwaśniewski nie jest w stanie nikogo obrazić, bo był komunistycznym aparatczykiem gwarantującym Sowietom przynależność Polski do ich imperium; o tym, co robi IPN, nie będą decydowały interesy grup politycznych - te wyjątkowo ostre stwierdzenia padły w autoryzowanym wywiadzie dla "Polski", którego udzielił nam wczoraj prezes Instytutu Pamięci Narodowej. Zdaniem Janusza Kurtyki politykom brakuje odwagi, by rozliczyć się z przeszłością czy skutecznie sprzeciwić się koncepcjom Eriki Steinbach. Od kilku dni Kurtyka znajduje się w centrum medialnej burzy. Jest celem ataków z powodu opublikowania przez jednego z jego podwładnych, Pawła Zyzaka, książki pt. "Lech Wałęsa - idea i historia". Przeważają w niej subiektywne, krytyczne i często niezweryfikowane opinie na temat przywódcy Solidarności. W związku z tą publikacją niektórzy politycy zażądali nawet likwidacji IPN. Dziś Kurtyka na łamach "Polski" ostro polemizuje z oponentami. Twierdzi, że IPN jest ostoją podstawowych standardów etycznych i patriotyzmu. Twierdzi, że: Były prezydent Aleksander Kwaśniewski to TW "Alek". Kurtyka: Kwaśniewski został zarejestrowany jako TW "Alek", a Pałac Kultury trzeba zburzyć? W specjalnym wywiadzie dla "Polski" prezes IPN broni niezależności Instytutu i atakuje polityków za brak odwagi przy rozliczeniach z trudną przeszłością Z Januszem Kurtyką, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Andrzej Godlewski Dlaczego IPN - jak powiedział we wtorek Aleksander Kwaśniewski - stał się Instytutem Kłamstwa Narodowego? Pan Kwaśniewski był komu-nistycznym aparatczykiem, wiecznie młodym przywódcą przybudówki partii, przed 1990 r. gwarantującej Sowietom przynależność Polski do ich imperium zewnętrznego. W latach 1983-1989 był rejestrowany przez bezpiekę jako TW "Alek" przez Departamenty II i III MSW. Takie są historyczne fakty. Myślę, że pan Kwaśniewski nie jest w stanie nikogo obrazić.
Janusz Palikot proponuje, by zamknąć Instytut i otworzyć archiwa. Nasze archiwa są otwarte i zadecydowała o tym ustawa, za którą pan Palikot być może głosował, ale już zapomniał.
Jednak zastrzeżenia ma również premier Donald Tusk, który chce, by IPN był "instytucją ideologiczną i politycznie neutralną".
Z pewnością jesteśmy taką instytucją. Zgodnie z ustawą prowadzimy badania, publikujemy ich wyniki, ścigamy zbrodniarzy komunistycznych i niemieckich, weryfikujemy oświadczenia lustracyjne osób publicznych. Co roku składamy raport przed parlamentem, a posłowie i senatorowie rozliczają nas z działalności. Jesteśmy pod ciągłą obserwacją mediów i stale jesteśmy gotowi do dyskusji naukowych. Jesteśmy krytykowani, bo tematy, które podejmujemy, budzą skrajne emocje.
Lustrując prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika naraził się Pan również Lechowi Kaczyńskiemu. Po co robi Pan sobie tylu wrogów? Instytut ma ustawowy obo-wiązek publikowania kata-logów z informacjami o dokumentach dotyczących osób publicznych. Musimy to robić, nawet gdy jest to niewygodne dla osób publicznych.
Nie boi się Pan, że powstanie prezydencko-rządowa koalicja, która skutecznie wystąpi przeciw Instytutowi Pamięci Narodowej.
Mam nadzieję, że klasa polityczna zdaje sobie sprawę, że Instytut jest jedną z ostat-nich instytucji, które bezkompromisowo pilnują podstawowych standardów. O tym, co i jak robimy, nie decydują interesy grup politycznych, ale zadania wyznaczone nam przez ustawę. To wywołuje konflikty, ale właśnie na tym polega budowa silnego państwa i sens istnienia niezależnych instytucji.
Czy jest standardem w IPN, że pracownik Instytutu nie informuje przełożonych o swoich pracach naukowych i publikacjach? W Instytucie mamy ponad dwa tysiące pracowników. Jeśli chodzi panu o Pawła Zyzaka, to zapewne złożył on podanie, krótkie CV i dlatego został czasowo przyjęty do pracy w Oddziale Krakowskim IPN.
Jego umowa o pracę kończy się już w kwietniu. Czy autor najnowszej książki o Lechu Wałęsie będzie później pracował w IPN? Taka decyzja należy do dyrektora krakowskiego oddziału IPN, który będzie oceniał pana Zyzaka.
Kiedy Instytut Pamięci Narodowej wyda książkę, która uwydatni zasługi Lecha Wałęsa? Historyk może powiedzieć, że przygotuje biografię wybitnego polityka. Taka książka będzie przygotowywana, ale opisane w niej mogą zostać zarówno błędy, jak i zwycięstwa Lecha Wałęsy.
Jak można obchodzić rocznicę 1989 r. bez pierwszego przywódcy Solidarności? Jestem przekonany, że Lech Wałęsa jest postacią tak wielkiego formatu, że książka młodego historyka, zapewne zbyt młodego na taki temat, nie będzie miała wpływu na jego decyzje.
Jaki jest pomysł IPN na uczczenie 20. rocznicy pokojowej rewolucji w Polsce? Zaproponowane przez IPN hasło "Zaczęło się w Polsce" zostało przyjęte jako myśl przewodnia ogólnonarodowych uroczystości. W latach 2009-2010 wydamy około 30 książek o Solidarności. Organizujemy też cykl wystaw i przedsięwzięć, które przypomną o nie-zależnej kulturze, która w latach 80. ukształtowała świadomość Polaków.
Ostatnio jeden z historyków IPN pisał, że w Polsce wciąż nie ma pomysłu, jak obchodzić 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Do września pozostało pięć miesięcy. Jak to jest możliwe? To ostatni moment, by pokazać Europie polską wizję II wojny światowej. W tych działaniach MSZ wykorzystuje naszą propo-zycję, by pod hasłem "First to fight" przypominać udział Polaków w ostatniej wojnie. Jednak IPN nie może wyręczać całego państwa.
Wiadomo, że w tym roku nie powstanie Muzeum II Wojny Światowej na Westerplatte. Teraz nie wiadomo nawet, czy do września powstanie jego koncepcja. Czy IPN robi coś, by pomóc w realizacji tej inicjatywy? Zajmuje się tym zespół w kancelarii premiera pod kierownictwem Pawła Machcewicza. Gdyby Instytut został zaproszony do prac nad tym projektem, zwróciłbym uwagę, iż jest możliwe detaliczne opowiedzenie II wojny światowej przez pryzmat wybranych polskich losów - np. o rtm. Pileckim, generałach Okulickim, Skalskim, Elżbiecie Zawackiej "Zo", Berlingu, mjr. Alfonsie Klotzu-Niewiarowskim, kurierach Janie Nowaku-Jeziorańskim i Jerzym Lerskim, matematykach łamiących kod Enigmy czy polskich marynarzach.
Czy to mogłaby być polska odpowiedź na to, co w Berlinie robi Erika Steinbach? To nie wystarczy. W Warszawie powinno powstać muzeum 50-letniej wojny Polaków. Przecież dla nas II wojna skończyła się dopiero w 1989 r. W tym okresie Polska parokrotnie odgrywała kluczową rolę w światowej historii. Dlatego musimy o tym mówić i to mogłaby być nasza odpowiedź.
To dlaczego IPN nie wychodzi z takimi inicjatywami? To ma sens, jeśli takie inicjatywy mają realną szansę na realizację. W polskim życiu publicz-nym i tak dużo jest gadaniny, która niczym się nie kończy. Natomiast cały dorobek Instytutu Pamięci Narodowej jest propozycją, z której państwo polskie może czerpać.
To może brakuje polskiej Eriki Steinbach, czyli kogoś takiego, kto prowadzi konsekwentną politykę historyczną i zyskuje coraz większe społeczne poparcie? Prezes IPN nie może być polską Eriką Steinbach. Ona jest politykiem i posługuje się środkami politycznymi. Ja tego robić nie mogę i nie chcę.
Nic nie da się zmienić? Polakom wciąż brak odwagi, by prezentować na zewnątrz swoją wizję historii. Zbyt często pozostajemy defensywni. Przecież jesteśmy wielkim narodem, który w czasach I Rzecz-pospolitej stworzył cały krąg cywilizacyjny w Europie Środkowej i Wschodniej. Z tamtego dziedzictwa korzystamy do dziś.
Brakuje nam odważnych polityków? Niestety. My nawet nie zdobyliśmy się na to, by po 1989 r. wysadzić w powietrze Pałac Kultury i Nauki. A II Rzeczpospolita potrafiła zerwać symboliczną więź z czasami niewoli i zburzyć cerkiew, która należała do najpiękniejszych w cesarstwie rosyjskim i stała na obecnym placu Józefa Piłsudskiego.
Czasem mówi o tym Radosław Sikorski. W tej sprawie zgadzam się z ministrem spraw zagranicznych. Nie powinniśmy tolerować w stolicy budowli, która była świadomie zaplanowana jako symbol sowieckiego panowania nad Polską.
Do zadań IPN należy też prowadzenie śledztw w sprawie przestępstw popełnionych w czasach PRL. Dlaczego po trzech latach pracy nie znamy wyników pracy prokuratorów badających sprawę zamachu na Jana Pawła II w 1981 r.? Wielkim osiągnięciem dziennikarza "Polski" Tomasza Pompowskiego jest dotarcie do oryginalnych dokumentów CIA dotyczących zamachu na polskiego papieża.
Możemy je udostępnić IPN. Będziemy bardzo wdzięczni. Tezy zawarte w państwa artykule pojawiały się już wcześniej - choć nieznane były oficjalne dokumenty CIA. Teza o inspiracji KGB wydaje się najbardziej prawdopodobna.
Czemu więc wiemy niewiele więcej niż CIA w 1985 r.? IPN to nie CIA. Tą sprawą zajmuje się u nas dwóch prokuratorów, którzy mogą co najwyżej prosić instytucje zagraniczne o pomoc. Dopiero po długich oczekiwaniach otrzymaliśmy dokumenty z Włoch...
...które jak dotąd nie zostały jeszcze w całości przetłumaczone. To kilkadziesiąt tysięcy stron. Mamy na to ograniczone środki, bo budżet IPN od trzech lat się nie zmienił. Na pewno ogromnym plusem tego śledztwa będzie zebranie w jednym miejscu dokumentów, które zostały wytworzone w różnych miejscach na świecie.
Czy punktem honoru Instytut nie powinno być wyjaśnienie polskich wątków, czyli zbadanie działań służb specjalnych PRL związanych z zamachem na Jana Pawła II? To się dzieje, ale więcej nie mogę teraz zdradzić.
Historia teczki TW "Alka" Informacje o rzekomej agenturalnej przeszłości Aleksandra Kwaśniewskiego po raz pierwszy pojawiły się w 2000 r. Okazało się, że w IPN są materiały mające podobno świadczyć o tym, że w latach 1983-1989 Kwaśniewski był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB "Alek". Sąd lustracyjny nie znalazł dowodów na współpracę Kwaśniewskiego z SB. W teczce nie było zobowiązania do współpracy, raportów, donosów ani nawet danych oficerów prowadzących. Mimo to ówczesny koordynator służb specjalnych Janusz Pałubicki powiedział w Sejmie, że brak dowodów nie znaczy, że Kwaśniewski nie był agentem. Sprawa wróciła po zmianie przepisów lustracyjnych w 2007 r. IPN sporządził listę osób pełniących funkcje publiczne, figurujących w kartotekach SB. Lista z danymi ok. 500 polityków, zgodnie z wyrokiem TK miała zostać tajna, ale kilka nazwisk, wśród nich Kwaśniewskiego, wyciekło.
Odpowiedź Aleksandra Kwaśniewskiego Stwierdzenia Pana Kurtyki są ostatecznym dowodem potwierdzającym, iż IPN to instytut kłamstwa narodowego. Nie byłem komunistycznym aparatczykiem. Nie pełniłem nigdy jakichkolwiek funkcji w PZPR. Byłem działaczem Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, nie byłem nigdy przywódcą tej, w moim przekonaniu, dobrej organizacji, co w oczach aparatczyka NZS, czyli p. Kurtyki, może jawić się inaczej. Kłamstwem oburzającym jest stwierdzenie, iż w latach 1983-1989 byłem zarejestrowany jako TW "Alek". W procesie lustracyjnym w ramach kampanii prezydenckiej Sąd Lustracyjny prawomocnie stwierdził, iż nie byłem TW "Alkiem", który miał pracować w redakcji "Życia Warszawy", i czego dotyczyły materiały przedstawione przez ówczesnego Rzecznika p. Nizieńskiego. Absurdalność tych wniosków była oczywista, bowiem nigdy nie pracowałem w "ŻW", nie byłem nawet w budynku tej redakcji!! Powtarzanie tego wymysłu wyjaśnionego i odrzuconego przez Sąd Lustracyjny jest niegodziwością. To kłamstwo powtarza p. Kurtyka, a także pp. Cenckiewicz i Gontarczyk w swojej książce w przypisie na str. 162. Nie mam wątpliwości. IPN kłamie, kłamie i kłamie. Nie czyni tego z niewiedzy, ale ze złej i motywowanej politycznie woli. P.Janusz Kurtyka, prezes IPN, udzielił dziennikowi „POLSKA” wywiadu, w którym stwierdza, że p. Aleksander Kwaśniewski był TW „Alek” i „komunistycznym aparatczykiem gwarantującym Sowietom przynależność Polski do ich imperium”. Otóż z wnioskami p.Kurtyki nie zgadzam się całkowicie. Zwracam jednak uwagę, że IPN nie pełni funkcji sędziowskiej, lecz prokuratorską - i ma pełne prawo przesadzać i przedstawiać fakty możliwie drastycznie. I tę role pełni bardzo dobrze. Jeśli ktoś powie, że p. Kurtyka nie jest obiektywny, lecz - zaślepiony nienawiścią do PRL - wszystko przedstawia dla PRL niekorzystnie - to odpowiadam: jest to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Prokurator ścigającym złodziei powinien być nie „chłodny i obiektywny”, lecz „nienawidzący złodziejstwa”. Co nie oznacza, że ja PRL uważam za państwo jakoś szczególnie zbrodnicze. Każde państwo socjalistyczne jest oczywiście organizacją przestępczą - i jako sędzia skazałbym p. Aleksandra Kwaśniewskiego czy p. Benedykta Husseina Obamę na długoletnie więzienie, z kilku paragrafów - ale porównując PRL (po 1956 roku!!) z innymi państwami socjalistycznymi (a nawet nie socjalistycznymi) żadnej „nadmiernej” zbrodniczości nie widzę. Dla mnie istotne jest, że p. Kwaśniewski był kapusiem bezpieki. I jest mi całkowicie obojętne, czy p. Kwaśniewski kapował dla PRL, dla III RP czy dla USA. Każdy uczeń wie, że kapuś donoszący na kolegów nie nadaje się na kolegę. Po pierwsze kapowanie jest czymś obrzydliwym. Być może jest niezbędne, jak np. usuwanie nieczystości - ale szambiarze inkasują za swoją ciężką i brudną pracę spore pieniądze - natomiast nie pchają się na urząd prezydencki. Choć, oczywiście, szambiarz mógłby zostać prezydentem. Kapuś - nie! Nie - bo polityk musi być umysłowo niezależny. Człowiek, który donosi, nie jest niezależny - i na zawsze zostaje mu ta skaza na charakterze. Oczywiście: w państwie rządzonym przez bezpiekę jest to zaleta - w państwie normalnym: nieusuwalna wada. Tak więc: od p. Kurtyki biorę informację, że p. Kwaśniewski był kapusiem. I to jest istotne. To chcę wiedzieć. Dziękuję. Przy okazji podaję, że na tej stronie jest też sonda, którą warto by się zaopiekować - jak najszybciej! Natomiast reszta wypowiedzi p. Kurtyki to typowe dla PiSmenów bredzenie. Agent bezpieki na ogół nie był (i nawet od 1960 roku: nie miał prawa być!!) członkiem PZPR. Warto byłoby pokazać, jak WSI i SB łamały ten zakaz, wreszcie obaliły PZPR i samodzielnie przejęły władzę w tzw. "III RP". Przynależność do PZPR nie „ gwarantowała Sowietom przynależności Polski do ich imperium” podobnie jak nie gwarantowała w przypadku Envera Hoxhy (szefa KP Albanii), Mikołaja Ceauşescu (szefa KP Rumunii), Józefa Broza (ps. ”Tito”, szefa KP Jugosławii), Emeryka Nagya (szefa KP Węgier, zamordowanego przez Sowietów, bo był... agentem NKWD, który zdradził NKWD), Aleksandra Dubčeka (szefa KPCz-Sł) - czy p. Kurtyka powie, że Oni wszyscy „wysługiwali się Sowietom”? Część z nich to zbrodniarze - ale można być zbrodniarzem i nie służyć Sowietom - i służyć Sowietom i nie być zbrodniarzem. Słowo daję. Natomiast ja chciałbym wiedzieć jedno. P. Kwaśniewski przestał być agentem SB w 1989 roku z powodu rozwiązania SB. Jest dość oczywiste, że na posadę „prezydenta III RP” wpakowała Go WSI - bo kto inny? Ja chciałbym się od p. Kurtyki dowiedzieć trzech rzeczy: 1) Dlaczego p. Kwaśniewskiego nie było na „liście Macierewicza”. Antoni Macierewicz wykonując moją (tzn. „zgłoszoną przez UPR" - bo na sali sejmowej uległa ona potem licznym popsujkom) Uchwałę Lustracyjną pominął to - i ok. 200 innych - nazwisk? 2) Kto wtedy chronił p. Kwaśniewskiego - i czym grożono Antoniemu Macierewiczowi; skutecznie, bo nie ujawnił? 3) Ze „służb” się nie wychodzi. Dla kogo teraz pracuje i komu donosi p. Kwaśniewski? Odpowiedź na dwa pierwsze pytania ukazałaby czym jest tzw. „niepodległa III Rzeczpospolita”. Odpowiedź zaś na trzecie interesuje mnie sto razy bardziej, niż to, kto był dwadzieścia lat temu agentem SB! JKM
SABAT CZAROWNIC Tupeciarstwo i bezczelność nie znają w Polsce granic. Kilkadziesiąt godzin po ukazaniu się książki Pawła Zyzaka zebrało się w Gdańsku ,,doborowe” grono dżentelmenów, którzy postawili sobie za cel obronę ,,dobrego imienia” bohatera tej książki autorstwa młodego pracowitego historyka. Zabrakło niestety wielu innych wybitnych ,,intelektualistów” klasy Andrzeja Szczypiorskiego, który miał dostać literacką nagrodę Nobla za...podobno znakomite literacko donosy do UB na własnego ojca. Żenują przeprosiny ze strony prof. Andrzeja Paczkowskiego, który jako naukowiec powinien wiedzieć, że każdą historyczną pracę poddaje się wpierw merytorycznej analizie i ocenie, a dopiero potem ewentualnie gani lub chwali. Tymczasem jak do tej pory nikt się na taką ocenę nie zdobył, tylko pod adresem autora od razu posypały się ataki i niewybredne epitety. Ciekawe też w imieniu jakiegoż to ,,cechu historyków” pan profesor przeprasza i kto jemu dał upoważnienie do takiej reprezentacji ? Czyżby tych ,,historyków”, którzy przez dziesiątki lat karmili społeczeństwo ordynarnymi kłamstwami na boku ,,dorabiając sobie” jako TW? Ale - mniejsza z panem profesorem… Popatrzmy na innych uczestników tego osobliwego sabatu. Aleksandra Kwaśniewskiego, wynalazcy ,,filipińskiej choroby”, nie trzeba specjalnie przedstawiać. Możliwe, że akurat miał atak tej ,,choroby”, gdy stwierdził, że ,,Instytut Pamięci Narodowej stał się Instytutem Kłamstwa Narodowego”. Za to warto przypomnieć ,,chlubne” karty życiorysu innego ,,moralizatora”, który książkę Zyzaka określił słowami ,,To obrzydliwe”. Tadeusz Mazowiecki już w czasach stalinowskich zasłynął jako autor chamskich paszkwili na Kościół i więzionego w lochach UB biskupa Kaczmarka, którego przedstawiał jako agenta światowego imperializmu. Pamiętam wybory w roku 1991, gdy ulice polskich miast były wprost wytapetowane wielkimi kolorowymi fotografiami kandydatów Unii Demokratycznej z panem Mazowieckim na czele. Ciekawe, że nikt się wtedy nie zastanowił nad źródłem finansowania tak zmasowanej i bardzo kosztownej kampanii. W Gdańsku działacze ZCh-N zaczęli na plakatach pana Mazowieckiego naklejać kserokopię artykułu pana Mazowieckiego bez żadnych dodatkowych komentarzy. W ślad za nimi dzień i noc chodziły patrole Udeków i pracowicie ten dokument zrywały. Oczywiście, w trosce o prawdę. Ostatnio życiorys byłego premiera wzbogacił inny fakt. Okazało się, że w okresie gdy był członkiem Stowarzyszenia PAX korzystając z opieki i protekcji Bolesława Piaseckiego, z właściwym sobie poczuciem uczciwości i lojalności pracowicie pisał donosy do KC PZPR na swojego szefa. No cóż, możliwe że dziś cierpi na ,,pomroczność jasną” i ma zaniki pamięci, stąd ten niebywały tupet i bezczelne mentorstwo. Tymczasem sprawa jest jasna. Gdyby w książkach Gontarczyka i Cenckiewicza oraz Zyzaka były jakieś istotne błędy lub nieprawdziwe informacje, to patrząc na los Zbigniew Ziobry czy Krzysztofa Wyszkowskiego można być pewnym, że autorów tych książek polskie sądy w tempie ekspresowym dawno by już po prostu rozszarpały. Tymczasem nie tylko, że nikt ich nie ciąga po sądach, ale i nikt nie próbuje nawet podjąć z nimi merytoryczną polemikę. Zostają tylko epitety i próby coraz bardziej agresywnych nacisków na IPN, z groźbą jego likwidacji włącznie. Żyjemy niestety w czasach zaniku jakiejkolwiek etyki i moralności, gdy premiowana jest i to sowicie wyłącznie nikczemność i tupet. Czytając żenujące wypowiedzi uczestników tego gdańskiego sabatu czarownic przypomina się znakomite staropolskie powiedzenie: diabeł w ornat ubrał się i ogonem na mszę dzwoni!!! Waldemar Rekść
PUŁKOWNIK KOMOROWSKI W IPN Tajna instrukcja: „W związku z coraz powszechniejszym „przemycaniem w publikacjach, głównie o tematyce historycznej i pamiętnikarskiej, szkodliwych politycznie treści ” przez autorów „związanych w obozem opozycyjnym”, postuluje się: „Zabezpieczyć systematyczny dopływ informacji o zamierzeniach wydawniczych wydawnictw regionalnych, w celu wcześniejszego ujawniania pozycji zgłoszonych przez autorów znanych z negatywnego stosunku obecnej władzy oraz wywodzących się ze środowisk wrogich. - Zapewnić dopływ informacji o zamierzeniach edytorskich dot. najnowszej historii Polski celem ujawniania i zapobiegania edycji prac zawierających wrogie, bądź szkodliwe politycznie treści. - Zabezpieczyć dopływ informacji o osobach ze środowisk wrogich […], które gromadzą materiały bądź przygotowują do wydania prace historyczne i pamiętnikarskie. Drogą operacyjną uzyskiwać oceny przygotowywanych prac lub zdobywać prace do wglądu przed ich skierowaniem do wydawnictw. - W ramach operacyjnej kontroli osób i grup ze środowisk twórczych, znanych z wrogiej postawy, zapewnić dopływ informacji o pozycjach pamiętnikarskich, przekazywanych przez autorów-amatorów do oceny profesjonalnym twórcom. - Pozyskiwać w charakterze konsultantów, krytyków i historyków zajmujących się historią najnowszą, znanych z partyjnej i odpowiedzialnej postawy politycznej, w celu uzyskiwania od nich ocen o pracach budzących uzasadnione wątpliwości. - Powodować wnikliwą ocenę przygotowywanych do wydania prac, szczególnie opracowanych przez osoby znane z wrogiego stosunku do […]oraz wywodzące się ze środowisk wrogich. W uzasadnionych wypadkach informować wydawnictwo o usiłowaniach przemycenia wrogich treści, celem zapobiegania niepożądanym publikacjom.” - Powyższy tekst to oryginalne pismo płk. W. Komorowskiego z Wydziału IV Departamentu III MSW skierowane do Naczelników Wydziału III KWMO, KMMO, KSMO z dn.20 marca 1973, w związku ze sprawą obiektową „Hanza”. Tekst pochodzi z publikacji Sławomira Cenckiewicza zatytułowanej - „Nauka pod lupą” Środowisko historyków w opiniach Służby Bezpieczeństwa przełom lat 60-tych i 70-tych, zamieszczonej w nr.2/3 Glaukopisu z 2005 roku. Czy takiej treści instrukcja, powstała już w służbach podległych obecnemu układowi rządowemu? Czy wydano już zarządzenie, jak ma wyglądać praca historyka? Myślę, że to kwestia czasu - stąd poddaje Krzysztofowi Bondarykowi gotowy i zbieżny z oczekiwaniami władzy tekst - celem wykorzystania wobec „opozycyjnych” historyków i ich publikacji. Nie wykluczam bowiem, że kierownictwo ABW chętnie korzysta z doświadczeń „starszych kolegów”, a wielu z nich zajmuje w służbach III RP eksponowane stanowiska. Peerelowski Departament III MSW postanowił założyć sprawę obiektową „Hanza” w „celu zapobiegania wykorzystywania stowarzyszenia (chodziło o Polskie Towarzystwo Historyczne) dla upowszechniania poglądów niezgodnych z socjalistycznà historiozofią”. Dzisiejsza wypowiedź premiera polskiego rządu, dotycząca IPN-u - „Instytut ma szansę przetrwać tylko wtedy, jeśli będzie ideologicznie i politycznie neutralny. A jeśli będzie jednostronnie nadużywać środków publicznych, to one się skończą […] Apeluję do pracowników IPN, aby nie nadużywali środków publicznych, bo jeśli tak dalej będą tak jednostronni, nie będą mogli ich w przyszłości używać.” - wpisuje się w najgorsze tradycje totalitarnej władzy, podporządkowującej sobie każdą sferę życia publicznego. Jest nikczemnym, bezprzykładnym aktem politycznego szantażu, zastosowanym wobec państwowej instytucji naukowej. Jedyna różnica w sposobie działania komunistów i obecnego układu polega na stosowanych środkach - choć i w tej dziedzinie rząd Tuska nie cofa się przed inwigilacją i represjami karnymi wobec nieprawomyślnych dziennikarzy i historyków. Przed 30 laty, protoplaści naukowego zamordyzmu stosowali wobec historyków i instytucji naukowych cały zestaw przemyślnych, stopniowanych środków - od rozmów ostrzegawczych począwszy i zamknięcia drogi awansu - po zakaz publikacji i represje administracyjne. Następcy „tradycji” płk. Komorowskiego używają szantażu ekonomicznego, słusznie upatrując w tej metodzie skuteczną formę nacisku, wobec instytucji zależnej od budżetowej samowoli. Od początku przejęcia władzy przez obecny układ, IPN- był postrzegany jako instytucja groźna dla jego interesów. Nie przypadkiem - ponieważ jakikolwiek akt pamięci historycznej oraz publikacje odkrywające tajemnice PRL-u, stanowią śmiertelne zagrożenie dla ludzi, którzy na kłamstwie i zdradzie zbudowali swoje gliniane pomniki „autorytetów” IIIRP. Przez 20 lat owe „autorytety” stworzyły medialny obszar pamięci dla idiotów, dla pogardzanego pospólstwa, będącego użytecznym tłem prawdziwych procesów IIIRP. Taką pamięć tworzyli nam Michnik i Wajda, gdy w 1989 roku jeździli do Moskwy, odbierać od towarzyszy radzieckich instrukcje przeprowadzenia polskiej „transformacji ustrojowej”. O taką pamięć zabiegał Mazowiecki, odcinając nas „grubą kreską” od wiedzy o zbrodniczym systemie. Uosobieniem tej „narodowej pamięci” ma być Lech Wałęsa, którego patologiczna pycha i wrodzony prymitywizm został cynicznie wykorzystywany przez wszelkiej maści cwaniaków, sprawujących faktyczną władzę nad społeczeństwem. Fakt, że wygodne i skuteczne narzędzie, jakim była w życiorysie Wałęsy agenturalna karta, może stać się bezużyteczne - wywołuje wściekłość tego środowiska. Jak gigantyczne fałszerstwo historii Polski Ludowej, było dla komunistów podstawową racją stanu, tak kontynuatorzy ich władzy - zalegalizowani farsą „okrągłego stołu” - nie mogli odstąpić od fałszowania najnowszej historii. Tak jedni, jak drudzy nie zdołaliby zachować swoich wpływów bez systemowego kłamstwa. Po dzisiejszej wypowiedzi premiera - kolejnej, w serii wywierania politycznych nacisków na najważniejszą instytucję historyczną - można być pewnym, że jego zaplecze uczyni wszystko, by wymóc ograniczanie kompetencji IPN i zmusić niezależnych historyków do milczenia. Każdy pretekst - nawet tak dalece niezwiązany z Instytutem, jak książka Pawła Zyzaka, zostanie wykorzystany do przeprowadzenia zamachu. Milczenie opozycji, milczenie mediów, cisza środowisk naukowych - powinna przerażać. Pułkownik Komorowski wrócił…
02 kwietnia 2009 Rządy współczesnych Encyklopedystów... Mój ulubiony filozof, profesor Nicolas Gomes Davila, mistrz skrótu myślowego, mistrz lapidarnego wyrażania myśli , wiązania ich w pęczek tak , że stanowią istny dynamit napisał był: „Współczesny świat jest rezultatem połączenia się trzech niezależnych ciągów przyczynowych: ekspansji demograficznej, propagandy demokratycznej, rewolucji przemysłowej”(!!!) Z tą demografią to w Europie i Rosji nie jest najlepiej… Ale za to w Stanach Zjednoczonych z inwigilacją jest coraz lepiej. Już wkrótce w Chicago, sygnalizatory świetlne na skrzyżowaniach będą kontrolować, czy kierowcy mają opłacone ubezpieczenie(???).. Nie będzie miało żadnego znaczenia, czy auto zatrzyma się na czerwonym świetle, czy przejedzie szybko na zielonym… Nowoczesne urządzenie będzie w stanie zeskanować ubezpieczenie i sprawdzić je w internetowej bazie danych(???) Kierowca złapany i rzekomo wolny, ale nie ubezpieczony, złapany w sidła ubezpieczeniowej, przymusowej inwigilacji., dostanie pocztą mandat w wysokości od- 300 do 500 dolarów(!!!). Bo wolność w Stanach Zjednoczonych też polega na przymusie wzorem Orwella. Dzięki udoskonalonej inwigilacji , do kasy Chicago ma wpływać rocznie 100 milionów dolarów(!!!)… Jak udoskonalą wykrywanie niezapłaconych ubezpieczeń, przerzucą się na niepłacone alimenty, potem niezapłacone podatki.. Zresztą skanery można zamontować w radarach, a radary poustawiać gęsto przy drogach; im gęściej -tym będzie na drogach bezpieczniej. Same drogi nie muszą być bezpieczne, wystarczy , że bezpieczne są radary... To bezpieczeństwo nas w końcu udusi i zainwigiluje na śmierć.. Bo albo wolność- albo bezpieczeństwo bez granic.. Aż po zdrowy rozsądek! A czy zdrowy rozsądek da się zeskanować? „Ten dom, to w większości budował Andrzej R., który był kochankiem mojej babki, a częściowo jej siostry”- powiedział jakiś facio podczas procesu. I w tym jest więcej logiki, niż w naszym - zorganizowanym przez totalniaków życiu.. Springerowski „Fakt” wyliczył, że na utrzymanie wszystkich naszych biurokratycznych oprawców, łożymy rocznie- uwaga!- 127 miliardów złotych(???). A ci sami oprawcy codziennie w propagandowej telewizji poszukują oszczędności dla jaj.. I nie są to jaja wielkanocne. To są jaja robione z nas, którzy na te jaja łożą pod przymusem.. Bo Polska jest krajem ludzi jednocześnie wolnych i jednocześnie ubezwłasnowolnionych. Najwięcej pieniędzy z naszych kieszeni wyciągają samorządy. Gminy, powiaty i miasta kosztują nas 109 mld. Ministerstwa, Sejm, Senat i urzędy marszałkowskie- to 18 miliardów Specjalista od zwijania i powoływania powiatów, pan profesor Michał Kulesza twierdzi, że:” Głównym problemem jest to, że w Polsce brakuje nadzoru nad publicznie wydawanymi pieniędzmi”(???). No naprawdę, niezłe jajczarskie lody kręcą ci wszyscy twórcy „ reform”.. Jeszcze potrzebny jest nadzór nad tym biurokratycznym burdelem.. Ten biurokratyczny burdel jest niepotrzebny panie profesorze, a nie żaden nadzór, nad i tak nadzorowanymi pieniędzmi ukradzionymi przez biurokrację .. A jak nadzorowanymi? Jak będzie jeszcze jeden nadzór, to kradzieże się nasilą, bo ci z górnego nadzoru będą nadzorować kradzież tych z nadzoru dolnego.. A w środku nadzoru też będą kraść.. Bo cały ten biurokratyczny socjalizm jest kradzieżą.. A nadzorowanie kradzieży musi skończyć się kradzieżą.. Bo biurokracja jest ściśle związana z marnotrawstwem i kradzieżą.. A sama kradzież też jest przecież kradzieżą.. To jest tak, jak jakiś facet stale stuka w ścianę mieszkania i- posługując się alfabetem Morse'a obraża sąsiada wulgarnymi słowami.. I że to nie jest obraza! No i co z tego, że alfabetem Morse'a? I żaden sztukmistrz z Lublina, w osobie posła Palikota nic tu nie pomoże.. On też robi jajcarskie jaja, a przecież jest posłem a nie sztukmistrzem.. I to jeszcze z Lublina! Polecam interesujący wywiad z jego żoną.. „Zażądał nawet notarialnej deklaracji, że do końca życia nie wypowiem się na jego temat, ale zablokowali ją prawnicy. A we wtorek, dzień po tym, jak udzieliłam „Dziennikowi” krótkiej wypowiedzi, odciął mi prąd i gaz”(???). Niezły zbytnik z tego posła Palikota. No i przede wszystkim „ liberał”.. A jaki wizerunek sobie buduje..? Tak jak z tymi kowbojami, wśród których jeszcze dwadzieścia lat temu nie było homoseksualistów..
„Grając w karty, w pewnej chwili jeden z nich krzyczy wstając od stołu: - Któryś z was oszukuje! Miałem w rękawie piątego asa i ktoś mi go ukradł!”… I jeszcze jedno satyryczne zdanie profesora Michała Kuleszy twórcy tego biurokratycznego powiatowego burdelu..
„Nawet nie potrafimy ocenić, na co idą te miliardy”(????). I to mówi sam twórca i konstruktor.. Za Gierka powiaty zwijał, a w ramach „reformy” Buzka - je rozwijał- niczym perski dywan.. I to rozwijanie kosztowało grube miliardy.. A tylko 1 miliard złotych ma kosztować kolejny poroniony pomysł rządzących…Bo Platforma Obywatelska jest „liberalna”, a Polskie Stronnictwo Ludowe jest socjalistyczno -ludowe… W ramach” walki z kryzysem” „liberalny” rząd zamierza wprowadzić tzw. płatne postojowe w zakładach pracy tzn firmach zatrudniających powyżej 20 pracowników..(????). Pracownicy tych firm - będą otrzymywali wynagrodzenie- nawet wtedy gdy nie będzie zamówień dla firmy, w której pracują. Naprawdę niezły pomysł! Należałoby pokupować wszystkim pracownikom na płatnym postojowym po jednej talii kart w ramach pakietu klimatycznego, pardon socjalistycznego, zwanego w skrócie socjalnym, niech sobie przynajmniej pograją w „chlusta” czy w „wojnę”. Głupota coraz bardziej wszechogarnia.. Ale zaraz tylko jak „kryzys” ustąpi, firmy zatrudniające powyżej dwudziestu pracowników i korzystające z rządowego planu walki z kryzysem, będą musiały zwrócić otrzymaną pomoc. Jaki dobry jest ten „liberalno- ludowy” rząd, prawda? A kiedy „kryzys” ustąpi? To chyba jasne kiedy… Wtedy, gdy tę radosną wiadomość ogłosi rząd. On wiedział kiedy „kryzys” się pojawił, i będzie wiedział kiedy będzie ustępował… W końcu sam ten” kryzys” wywołał podnosząc permanentnie podatki, rozbudowując pasożytującą biurokrację i pętając nas przy jej pomocy- drutem kolczastym tysięcy przepisów.. I dlaczego tylko w firmach zatrudniających powyżej 20 pracowników? I dlaczego ci wszyscy, którzy mają firmy rodzinne, i nie zatrudniają dwudziestu pracowników, będą musieli dopłacać do pracowników wszystkim tym, którzy mają ponad 20 pracowników?
Co prawda, „Polacy to wielka rodzina” jak jeden drugiemu - przy pomocy pośredniczącej biurokracji- dopłaca miłosiernie do interesu to tylko przyklasnąć.. Ale socjaliści chrześcijańskie miłosierdzie uczynili przymusem.. I tu jest problem! Najlepiej jak wszyscy wszystkim dopłacą do wszystkiego, wtedy zapanuje powszechna szczęśliwość, żadna firma nigdy nie upadnie, a jak będzie próbowała upadać, wtedy wszyscy razem jej pomożemy… „Pomożecie? -Pomożemy!” - krzyczeli zebrani wokół pierwszego sekretarza, towarzysza Gierka.
„Chyba naćpana jest” - zwrócił się pan prezydent Lech Kaczyński do pana Donalda Tuska podczas kolejnej nasiadówki bezowocnej. Wcześniej mówił, że to „ ta małpa w czerwonym”, ale to, przy innej okazji.. I nie wtedy, gdy wygłosił to swoje słynne :”Spieprzaj dziadu!”.. Ale czy przypadkiem, rząd nie jest czasami naćpany? Raczej chyba nie.. Przecież z całą determinacją walczy z narkomanią i alkoholizmem.. No i z „kryzysem”.. Prawdziwy wojownik zawsze sprawdza się w walce…Ale za siebie i na własny rachunek.. Rząd zawsze walczy w naszym imieniu, ale za nasze.. WJR