Malaparte Curzio
SODOMA I GOMORA
Opowiadania z tomu „ Racconti Italiani”:
Córka pastora z Bórn
Sodoma i Gomora
Szczęśliwy Dzień
Córka pastora z Bórn
(La figlia del pasłore di Born)
Po śmierci mojej matki wielka cisza lasów Norrlandu zagarnęła nasz dom w Born: zimny i wilgotny cień zaćmij szyby okien, kryształy, terakoty w kredensach; zielona we tchnienie przesłoniło miedziane talerze wiszące na ścianach, majoliki, mosiężne klamki; białe plamy pleśni zjawiły się i rozszerzyły na ścianach, oślizłe i powolne. Mój ojciec, pastor kościoła w Born, daremnie usiłował bronić dom przed wilgotnymi zakusami lasu: rozpalił wielkie ognie na kominkach, porozstawiał piecyki w każdym rogu, kazał nawet zwalić stare i czcigodne jodły na dziedzińcu, rodzinne drzewa; wilgoć wzdymała, wykrzywiała, paczyła drzewo ścian i podłóg, drzwi, meble, okiennice, rozluźniała i obruszała pnie dachu. Nieraz ojciec chciał już podpalić cały dom, by nie widzieć, jak umiera w ten sposób, po trochu; ale bronił go nieznużenie, z posępną miłością złożoną z udręk i nagłych gniewów, aż wreszcie, straciwszy już nadzieję, uznał, że nie powinien sprzeciwiać się znakom bożym, zaszył się w najciemniejszym pokoju i pozostawił dom bez obrony.
Odtąd i ja także zostałam bez obrony. Nikt nie przychodził nas odwiedzać, nikt nigdy, wyszedłszy z kościoła, nie okazywał niczym, że pamięta o moim ojcu, który stał się niemy i gniewny i patrzył % wszystkim w twarz jak wrogom. Ludzie z Bórn, przechodząc koło naszego domu, patrzyli ciekawie i podejrzliwie na zamknięte drzwi i podnosili oczy ku oknom, by sprawdzić to, co mówiono o mnie, uwięzionej i chorej w smutnym, rujnującym się domu. Ale nikt nie śmiał wypytywać mego ojca; gdy w półmroku kościoła, rozpoczynając niedzielne kazanie, zwracał ku tłumowi wiernych tę swoją bladą twarz, umęczoną zmarszczkami, o zapa-dlych oczach i gniewnych ustach, dobrzy ludzie z Bórn mieli dlań współczucie i wyrzucali sobie w duchu* że zostawili go samego, że opuścili go w jego boleści i w jego samotności. Jakże się zmie-riil od czasu, gdy moja matka wychodziła z nim na białe drogi między ciemnymi kłodami ku tartakom i zagrodom rozsianym w dźwięcznym kręgu dzwonów Bórn! O jego lękach, jego szaleństwach, jego ponurej rozpaczy mówiono cicho jak o wspólnym cierpieniu, za które wszyscy czuli się trochę winni. Niektórzy spośród najmłodszych mieli twarde słowa dla jego obłędu, wyrzucając mu, że trzyma mnie zamkniętą w tym ponurym domu ze zbutwiałego drzewa i za- pJeśniałego kamienia. Ale najstarsi ludzie we wsi, którzy znali swego pastora, gdy był młody i i§| godny, mówili, że odziedziczyłam;słaby i skłonny do rezygnacji charakter swojej matki, i nie wydawali się zdziwieni moim dobrowolnym więzieniem.
W tym wilgotnym i zimnym cieniu moje dniu były jednakowe i powolne. Ojciec, kochający mnie zazdrosną i niespokojną miłością, nie pozwalał mi na żaden gest, na żadne słowo radości czy też litości i czułości. Wystarczał uśmiech, by go zranić. „Anno! Anno! boję się!" — krzyknął raz z głębi swego mrocznego pokoju, słysząc, że śpiewam. „Idź 'precz!-' — rzekł mi pewnego dnia zdławionym głosem odsuwając mnie szorstko, kiedy chciałam oprzeć głowę na jego ramieniu; miał cczy pełne łez, ale jego spojrzenie było złe. Od czasu do czasu krył się, by płakać w najciemniejszym kącie domu: płakał jak dziecko, z pięściamr w oczach, łkając. Często słyszałam, jak nagle krzyczy: czekałam wtedy, by wzywał pomocy, jak czynił zawsze, kiedy był zmęczony krzykiem („na pomoc! na pomoć!" - wołał nagle i natychmiast milknął), i wchodziłam na palcach do jego pokoju, by położyć na miejscu przedmioty, które w swym' szale przewracał. Z twarzą ukrytą w ramionach, skrzyżowanych na biurku, udawał, że śpi, powstrzymują^ oddech. Ale gdy ogarniał go jakiś niespodziany lęk, wychodził mi naprzeciw z twarzą posępną i podejrzliwą i ^wodził wkoło óęzyma, jak gdyby czuł kogoś za plecami.
Ojciec miał obłędną odrazę do luster: szukał ich Wszędzie, szperając, przetrząsając szuflady, skrzynie, stare meble zamknięte od lat, i wyciągał szyję wdychając powietrze, jakby tropił ich woń; znalazłszy jakieś (wypadek bardzo rzadki), podnosił je obiema rękami, odwracał oczy, by się nie ujrzeć, i biegł na oślep, krzycząc i potykając się, by cisnąć
je przez okno. Na brzęk szkła twarz jego wypoga- dzała się. Potem zaczynał ykrążyć po domu z wyrazem triumfu i był w dobrym humorze przez całą resztę dnia.
Aby ubrać się, musiałam przeglądać się ukrad-; kiem w szybach okiennych. Ojciec nie chciał, żebym stroiła się na swój sposób: by nie sprawić mu cierpienia, musiałam zdjąć suknie, które nosiłam przed śmiercią matki, i wkładać, nie przerobiwszy ich, suknie biednej mamy. Spowita w szerokie fałdy starych aksamitów, zmiętych i wypełzłych tka-/ mn, zamknięta w postrzępiony atłas wysokiego gorsetu, czułam się pogodzona-ze smutkiem minionych czasów. Często byłam zaskoczona słuchając jęków zbutwiałego drzewa w ciemnych kątach, jednostajnego szmeru wahadła, szumu wiatru w jodłach. Zdawało mi się, że czas nie ma miary, że ciąży nade mną nieruchomo, że moje życie nie ma wieku. Miałam zatarte wspomnienie dalekich dni. Niekiedy* przeglądając się w szybie okna, poznawałam twarz matki w swojej i płakałam, widząc ją taką bladą, taką znużoną. „Mario* — błagał ojciec nazywając ■mnie imieniem biednej mamy Mario!,,t i patrzył na mnie ekstatycznie, z daleka, oczyma bez światła w białej twarzy, nie śmiejąc zbliżyć się do mnie.
W dniu, kiedy Guda wszedł do naszego domu, mó] ojciec nie chciał go widzieć. „Po co tu przyszedł? - spytał mnie. - Przygotuj mu pokój i nie zajmuj się nim więcej. To nowy pastor, który ma
mnie tu zastąpić w Born". I odszedł, zgięty \ zasępiony, zamknąć się w swoim pokoju.
Guda powiedział mi natychmiast, jakby usprawiedliwiając się, że nie przybył po to, by zastąpić mojego ojca, ale po to, by mu pomóc. „Kościół w Born — dodał — jest bardzo ważny i pani .ojciec, sam jeden i chory, nie mógłby dłużej podołać trudom i troskom swego stanowiska". Dał mi też do zrozumienia, że. jego pomoc pozwoli ojcu pozostać jeszcze przez długie lata tytularnym pastorem kościoła w Born, na co władze zwierzchnie, zważywszy stan jego zdrowia, inaczej by się nie zgodziły. „Jest chory, bardzo chory" — zakończył cichym głosem, patrząc mi w twarz; i poprosił moie, bym zataiła przed ojcem prawdziwą przyczynę jego przybycia do Born, bym przekonała go, iż będąc wyświęcony na pastora od niedawna, prosił, ażeby z uwagi na szacunek i przywiązanie, jakim cieszył się stary pastor w całym Norrlandzie, mógł wybrać Born jako swe pierwsze miejsce i wdrożyć się tu do zadań swego powołania.
Tego samego wieczora zebrałam odwagę • poszłam przekazać ojcu to. co powiedział mi Guda. „Wiedziałem już o tym — rzekł ojciec zamykając oczy i śmiejąc się — byłem powiadomiony o wszystkim: także boże grody bierze się podstępem Zresztą — dodał - przyjmijmy go dobrze w naszym domu: jeśli to prawda, co mówi, czas to pokaże.. Niech przychodzi, kto chce, rządzić się w kościele: będzie musiał zacząć od oczyszczenia dzwonów z rdzy. Ale w moim domu nie chcę ani pomocy, ani rad". Tu
otworzył oczy ] zrobił ruch, by odwrócić się w drugą stronę; ale kiedy byłam już na progu: „Mario! H krzyknął zdławionym głosem - kto ci kazał tak: się uczesać?" - i ukrył twarz w dłoniach, by nią widzieć mnie inną, niż widywał zawsze biedną mamę.
Wysoki, szczupły, o młodej i surowej twarzy, czarnych i stanowczych oczach, Guda mówił i uśmiechał się z pogodą człowieka, który nie ma nic do ukrywania przed sobą ani przed innymi. Od pierwszego dnia nie taił przede mną swego zdziwienia, iż widzi mnie ubraną w tak dziwny sposób* w za szerokich i za długich spodniach, w za wysokim gorsecie, z twarzą zagłębioną w szerokim kołnierzu z pożółkłej koronki. „Powinna pani czesać się inaczej — powiedział mi — zostawić czoło odsłonięte". Kiedy spostrzegł, że ojciec nie nazywa mnie moim, ale imieniem biecfftej mamy, przestał robić mi wyrzuty, jak dotychczas często czynił to czule, z uśmiechem dziecka w poważnej twarzy, z powodu mojego sposobu ubierania się i staroświeckiego uczesania. Nie spytał mnie więcej, uśmiechając się, dlaczego tak bardzo usiłuję upodobnić się do „babcinej lalki". Ale byłam mu wdzięczna przede wszystkim za dobroć, jaką okazywał w stosunkach z moim ojcem; odprowadzał go do kościoła, pomagał mu. zastępował go w najnudniejszych sprawach, obchodził z oim zagrody, udając, że nie spostrzega jego niegrzeczności i pochmurnych spojrzeń, czynił wszystko, by ojciec zapomniał o przyczynach jego obecności w Bórn, starał się pozyskać
jego* sympatię naturalnością odmierzoną pełną godności. Ojciec z początku odnosił się do niego z pogardą nazywając go „ten tam" i wpatrując się w mego podejrzliwie, ilekroć Guda ścigał mnie oczyma lub zwracał się do mnie. Potem dał się z wolna zwyciężyć nawykowi wspólnego życia, az wreszcie zaczął z upodobaniem spędzać wieczoiy w towarzystwie Gudy, w wielkim pokoju na wilgotnym i ponurym parterze, przy kominku, w kręgu żółtego światła wielkiej naftowej lampy. Co wieczór siadywałam na uboczu przysłuchiwałam im § w milczeniu, spoglądając ukradkiem, by nie wzbudzić zazdrości ojca, na surową twarz Gudy; t za każdym razem, kiedy jegó oczy spotykały się z moimi, zdawało mi się, że wielka jasność robi się w całym domu. Widziałam jodły na dworze oświecone przezroczystym niebem, kołyszące się lekko w nikłym niebieskim cieniu; powietrze stajenki wchodziło przez okna, jasne i pachnące żywicą, miedziane talerze wiszące na ścianach połyskiwały, zaćmione szyby przejaśniały się, kryształy, majoliki, terakoty lśniły na nowo w kredensach, rozlewało się wokoło radosne światło, nowa rozkosz dla oczu.
Przy Gudzie rzeczy i osoby wydawały mi się mniejsze, bardziej kruche; czułam,-że sama drżę. Dopiero wtedy spostrzegłam, że płaczę, kiedy brał mnie za ręce i patrzył na mnie długo, w milczeniu, a ia uśmiechałam się szczęśliwa. „Anno I r/ekł do mnie Guda któregoś dnia - musi pani zaprzestać tej bolesnej komedii. Pani matka cierpi przez to". kazał mi zdjąć szeroki koronkowy kołnierz, od
garnąć włosy znad skroni i czoła, skrócić zbyt długie spódnice.
Kiedy mój ojciec spostrzegł zmianę: „Idź precz, Anno. idź precz" — krzyknął i ukrył twarz w dłoniach. Guda spojrzał na mnie: „Niech pani zostanie" — rzekł głośno. Wydawało mi się, że padam, oparłam się o ścianę, podniosłam oczy na Gudę nie widząc go, skierowałam się ku drzwiom, wyszłam. Gdy tylko znalazłam się za progiem, ześliznęłam się w głąb wielkiej ciszy, dokąd dochodziły słabo, z bardzo daleka, dziwne słowa, których znaczenie mi uciekało. Guda powiedział mi potem, że ojciec miał atak płaczu, że zaczął szaleć jak dziecko, że mówił mu o mnie nazywając 'mnie Marią,, imieniem mojej matki, i że wyrzucał mu, iż chce jego nieszczęścia, iż przybył, by wnieść rozpacz do tego domu już pełnego cierpienia, błagając go ze łzami, by oszczędził go przynajmniej w jego najdroższym uczuciu; niech mu ukradnie nawet kościół, który należy do ludu Bórn, alev niech mu zostawi żonę, jego Marię, jedyną osobę, która go nie opuściła po śmierci-jego córki, biednej Anny. „Jest chory — zakończył Guda - ale ja me czuję .się na siłach dalej go łudzić. Chodzi o panią, rozumie pani? Nie mogę pani pomagać w tej bolesnej komedii: nie mogę wspierać jego choroby. Trzeba, żeby z wolna steła się pani znowu jego córką, także dla niego: j| w dniu, (ciedy nie będzje już widział w pani obrazu biednej zmarłej, duch-jego- wypogodzi się znowu. Bóg stworzył szczęście dla wszystkich" — dodał. Tak
rozstaliśmy się owego wieczoru, patrząc sobie długo w oczy, gdzie miłość kładła już zaczątek światła.
Po co wspominać wszystko, co wycierpiałam, zamknięte dnie, ciągły cień, godziny oczekiwania w mroku chorego domu? Niespodziane lęki, kiedy czułam spojrzenie ojca ciążące na mnie albo kiedy słyszałam jego daleki głos wołający mnie z głębi domu tym imieniem, które nie było moim? Z wolna, niepostrzeżenie, z ostrożnością pełną strachu i żalu odzyskiwałam swój dawny wygląd: nieśmiały wdzięk, ciągłe i uśmiechnięte zdziwienie rozświetlały moją bladą twarz, nie skrywaną już za szerokim kołnierzem z pożółkłej koronki; gibkie i smukłe ciało, obciśnięte starą suknią mojej matki przerobioną na mnie, wyglądało teraz młodo i zwinnie; odkrywałam w sobie zawstydzenia i szorstkości, których istnienia przedtem nie podejrzewałam. Ale nie śmiałam uwolnić się od wysokiego atłasowego gorsetu, by nie zranić zbyt nagle ojca, który | bolesnym zdumieniem śledził moje powolne przeobrażanie się.
Kiedy ojciec spostrzegł, że zmieniam oblicze, odsunął się ode mnie i unikał spotykania mnie. Często widziałam, jak skręca w pośpiechu, kryje się w jakimś ciemnym kącie, przemyka się pod ścianami lub ucieka przestraszony, krzycząc, przy moim nagłym pojawieniu się. „Mario, Mariol" i wołał czasem i natychmiast milknął powstrzymując oddech, ze strachu, by ktoś do niego nie przyszedł. Nie wychodził prawie nigdy, nawet po to, by udać się do kościoła* ale spełniał swoje obowiązki religijne w
ciemnym pokoju, przed szafą z książkami, jak przed ołtarzem, odwracając się co chwila z wyrzutem w posępnym spojrzeniu, jak gdyby rzeczywiście miał j nieuważny lud z Born za swymi plecami. Nie zaniedbywał też, w niedzielę rano, wzywać Gudy, by -j słuchać jego niedzielnego kazania, mówionego głoś«J no, ze wzruszającą prostotą gestów i słów, w mroku- tego pustego pokoju. Ale Guda zostawiał nas, by udać się do kościoła, a ja zostawałam sarna, słucha- • jąc ukryta za drzwiami tego drogiego niespokojnego^ głosu i płacząc nad tymi smutnymi i dobrymi słowami, których znaczenie on, być może, zatracił.
„Wyzdrowieje? — pytali Gudę starsi. — Niech § Bóg przynajmniej zechce oszczędzić jego córkę". Bano się, że i ja jestem chora, i wielu z tych, ęo mnie widywali w wielkim czepcu z żółtej koronki, zawiązanym pod brodą, i w. spódnicy z trenem, zapewniało, że nie będę zwlekać z pójściem za matką. W dzień, kiedy wreszcie wyszłam t domu, ludzie patrzyli na mnie w zadumie i dziwili się widząc, że się uśmiecham, kiedy już wyobrażali mnie sobie bladą i majaczącą, w czepcu i z trenem, w rujnującym się domu. Zaczęto wtedy szeptać, że moje wyzdrowienie było zasługą nowego pastora. Lud Born był dobry i kochał Gudę.
Czułam się z każdym dniem bardziej związana z Gudą uczuciem delikatnym.! głębokim. Nasze milczenia były jak szerokie doliny. Zdawało mi się, ze oświecam swoim uśmiechem wszystkie rzeczy wokoło. Niespodzianie padł cień, kiedy pocałował mnie po raz pierwszy. Potem światło wróciło i nie
opuściło nas już przez wszystkie nasze szczęśliwe dnie. Utracony czas. Zapędzaliśmy się często w nieruchome popołudnia jesienne, pod wysokimi jodłami, aż na brzeg jeziora: okolica Bórn zmieniła wygląd, odkąd Guda przybył do nas. Drzewa, domy, pogodne zwierciadła wody miały w sobie swojską atmosferę stajenki betlejemskiej, która czyniła nas od nowa niewinnymi i dziećmi: drzewa z malowanego kartonu, zbyt czerwone dachy i zbyt białe ściany zagród, wstęgi dróg położone lekko na zielonej bawełnie łąk, rzeki i strumienie wycięte ze srebrnego papieru, iskrzące szkło jeziora, wszystko zdawało się ułożone z miłosnym staraniem na jakieś rodzinne święto. Często, w nocy, podnosiłam oczy, by czytać na chmurach, pod sprzyjająca ko- . metą, święte słowa pokoju ludzkiego, i wyobrażałam sobie, że widzę jodły oświecone bożenarodze- niowymi świeczkami.
Kiedy ojciec odkrył w mojej twarzy, że jestem szczęśliwa, zaczął patrzeć na mnie, z takim wyrazem zranionej zazdrości, że nie mogłam znieść ciężaru tych oczu, raz złych, raz błagalnych, i uciekałam przestraszona, czerwieniąc się: wstyd i trwoga. „Nie bój się — uspokajał mnie Guda — nie zrobi ci nic złego". Któregoś dnia, pod wieczór (pierwsze mgły wychodziły już z borów ślizgając się powoli po plamach śniegu), kiedy szliśmy ku jezioru, usłyszeliśmy krzyk za sobą: były to krótkie i ochrypłe okrzyki, podobne do tych, jakie wydają, pasterze, by przywołać psa. „Tos nic, nie ma nikogo I mówił Guda odwracając się co chwila. — To Marno woła na
swoje owce". Doszliśmy zaledwie do trzech młynów, gdzie droga spotyka się z jeziorem, kiedy jakiś głos krzyknął: „Ty bezczescisz mój dom, Guda! Ukradłeś mi żonę, Guda! Guda! Guda!" Kamień upadł prawie u moich stóp. Guda wziął mnie na ręce i za-*.; cząl biec ku wsi. Było już ciemno i mgła wypełniła wszystkie pokoje. Nie mogłam nawet płakać, tak wielka była moja udręka. Guda stanął nieruchomo na progu, z twarzą zwróconą ku drodze: odwracał się co chwila, by spojrzeć na mnie, pogodny jak zawsze, z oczyma rozświetlonymi jasnym światłem i z ustami półotwartymi, jakby się modlił. Ojciec przyszedł wreszcie, zgięty i podejrzliwy, z wystraszoną miną dziecka, które czuje się winne: zatrzy- .mał się przed Gudą, podniósł oczy, zaczerwienił się, chciał coś powiedzieć, uśmiechnął się.
„Ojcze || rzekł doń Guda, nieruchomy w drzwiachf zagradzając mu drogę — źleście zrobili. To znak, że nie wierzycie w Boga . Ojciec popatrzał uważnie na niego, zgiął grzbiet, przesunął dłonią po oczach: „Zimno mi" — wyjąkał. „Od dawna już się nie modlicie - ciągnął Guda cicho — to źle: nie trzeba ukrywać przed Bogiem niczego, co się robi". Biedny chory spróbował uśmiechnąć się, ale usta go bolały: „Zimno mi" — powtórzył rozchylając z trudem wargi. Guda cofnął się, dał mu wejść, śledził go oczyma w mroku.
Od tego wieczoru nie zaznałam już spokoju. Bałam się ojca: nie wiedziałam, jak przed nim uciec* co robić, by go nie spotkać, by go nie zobaczyć* o tyle silniejszy był strach od litości; gdy zjawiał
się przede mną niespodzianie, z jakiegoś ciemnego kąta, czułam, że krew ścina się we mnie, i podnosiłam ramiona krzycząc, by go" odstraszyć. „Nieszczęście! pi^^llę^^ — wył wtedy biedny szaleniec i uciekał, by skryć się w głębi domu. Było to słowo, które powtarzał najczęściej od jakiegoś czasu: „Nieszczęściel Nieszczęście!" I trząsł głową, wykrzywiając się, z tragiczną i blazeńską miną, jaką robią dzieci w swych zabawach, by straszyć się wzajemnie. Tylko wobec Gudy był uległy: dźwięk jego głosu wieczorem przyciągał go do ognia, jego obecność go rozpogadzała. Kiedy Guda czytał głośno, ojciec patrzył mu w oczy bez drgnienia powiek; co chwila wydawał głębokie westchnienie i uśmiechał się. Ale były to bardzo krótkie przejaśnienia, po których następowały nowe niepokoje i nowe lęki.
Któregoś wieczoru ojca znaleziono w rowie, w pobliżu Bórn: leżał z zamkniętymi oczami w śnieżnym błocie, sztywny i nieruchomy jak trup, i śmiał się. „Idźcie powiedzieć, że pastor z Bórn został zabity przez Gudę — powtarzał uparcie — prze? Gudę, który mu ukradł żonę". Dźwignęli go i ponieśli na plecach do domu, okrążając wielkim kołem wieś^ aby nikt go nie zobaczył. „Patrzcie, jak stary pastor z Bórn został przeklęty przez Boga" - mówił co chwila do tych, co go nieśli. Nie chciał potem ani otworzyć oczu, ani ruszyć się, ale pozostał przez Cjiałą noc rozciągnięty na łóżku, uśmiechając się. Wstańcie — rzekł doń Guda nazajutrz rano. — Nie
słyszycie, że cały lud Born jest wokoło was i patrzy na was?" Ojciec otworzył oczy przestraszony i natychmiast, widząc się sam na sam z Gudą, zaczął głośno płakać, z twarzą w dłoniach: „Nieszczęście, nieszczęście — szlochał — zabili pastora z Born, po*; rzucili go w rowie, zostawili go samego!" — i dalej majaczył, miotając się w łóżku i skarżąc, póki nie zmorzył go sen i zmęczenie.
Tego samego wieczoru Guda zgromadził starszyznę z Born i przedstawił jej stan mojego ojca, jego ciągły obłęd, jego dziwactwa i niebezpieczeństwo, jakim stanie się dla mnie. jeśli się temu w czas nie zaradzi. „To chory - dodał — o którego musimy troszczyć się wszyscy po trochu, nie możemy zostawić go bez pomocy. Powinniśmy mieć na uwadze nie tylko dobro, jakie możemy mu wyświadczyć, ale i zło, jakiego moglibyśmy od niego doznać". Guda /mówił z wielką słodyczą, ale pewnym głosem. Stan mojego ojca-znany był wszystkim: wszyscy w Born boleli nad nim, jak nad własnym nieszczęściem, ale nikt nie wiedział, w jaki sposób mu pomóc Zdań było wiele, a każdy mówił niechętnie, nierad, że nie może zgodzić się z innymi. Oddalić go z Born, odebrać mu także nominalnie kościół, którym opiekował się przez tyle lat - to wydawało się wszystkim niewdzięcznością. Zło, od którego cierpiał mój ojciec, było znakiem zesłanym przez Boga ludowi Born, aby wszyscy pamiętali o dobru, na jakie sobie od nich zasłużył. „Był naszym pjcem tak długi czas - rzekł Marno, stary Marno, pasterz, który spędził całe swoje życie w samotności łąk i lasów —
a teraz jest naszym synem. Cierpi za nasze grzechy: to nie pierwszy raz, że sprawiedliwość boża spada na głowę niewinnego, aby ocalić winnych. Tak było w Urvaal, kiedy tam chodziłem za młodu aa strzyżenie owiec. Także wtedy chory był uważany za syna wszystkich. Trzeba go pielęgnować. Będziemy go trzymać w Bom, a wy, Guda, będziecie się zajmować kościołem w jego imieniu, jak robiliście dotąd". Wszyscy zgodzili się na to, co powiedział Marno. „Nie zależy już od biskupa - dodał inny B ale od nas".
„Należy do całego ludu Bórn - rzekł "Guda. — Ale jego córka?"
Wszyscy spojrzeli Gudzie w oczy, a on spuścił bladą twarz. „Wy jedni możecie nam poradzić" — rzekł jeden. „Nikt lepiej od was - poddał drugi — nie mógłby być opiekunem córki". Guda milczał. „Uczucie, jakie mam dla jego córki - odrzekł po długim milczeniu - nie pozwala mi być jej opiekunem", powiedział wszystko: o moich ciągłych'lękach, o stanie niepokoju, w jakim mnie zastał, i o tym, co uczynił dla mnie, by ocalić mnie od tej bolesnej komedii, o miłości, jaka zrodziła się wolna między nami, o obłędzie mojego ojca, który sądził, że poznaje we nrinie biedną mamę, o jego zazdrości, jego szaleństwach, jego ostatnim dziwactwie. „Jest tylko jedna rada - rzekł Marno do Gudy - pobierzcie się".
„Wezwałem was po to - rzekł Guda - by zasięgnąć waszej rady. Nie mogę rozstrzygać sam: Anna nie należy do mnie. Tylko wy możecie zezwo-
lić na nasze szczęście". Wszyscy byli wzruszeni, sam Guda miał oczy pełne łez. Postanowiono, że ślub nasz odbędzie się z końcem zimy. Mój ojciec na jakiś czas zamieszka w domu Marno, póki stan jego zdrowia nie pozwoli mu wrócić i żyć z nami W zagrodzie Marno, jednej z najbogatszych we wsi," otoczonej żyznymi pastwiskami i rozbrzmiewającej, wesołym beczeniem owiec, odnajdzie bez wątpienia dawną pogodę. Pewna kobieta z Born, która nosiła, mnie na ręku, kiedy byłam dzieckiem, zamieszka ze mną, by nie zostawiać mnie samej w smutnym domu, gdzie cień zaczął wycofywać się z wolna z jednego pokoju po drugim, jakby wiosna rozkwitła nieoczekiwanie w całym śnieżnym Norrlandzie.
W dzień ślubu lud z Born zeszedł się z najdalszych zagród: wszyscy cisnęli się wokół mnie z powitaniami, ^Poznawałam te, które były dziećmi ra-j zem ze mną i które potem zapomniałam, kiedyJ biedna mama zaczęła kaszleć; i dz+wiłam sięspo-i strzegając nagle- między ludźmi wielu takich, któ- rych nie widywałam już od lat, zmienionych.. postarzałych, a teraz uśmiechających się bez radości.?
Ojca utrzymywano w nieświadomości tego, co się? dzieje. Marno dzień przedterrl wywiózł go z Bora.! odprowadzając go przez zamarznięte jezioro do za- gród drugiego brzegu, odległego o pół dnia drogi. Ale dobry Marno wrócił na czas, by widzieć, jak wychodzę z kościoła, wsparta na ramieniu Gudy, i powitał mnie wielkim głosem na sposób starych" pasterzy, wyprostowany na szeroko rozstawionych nogach, pośród gromadki grajków pijanych już, za- <
nim wypili, którzy przyjechali z nim na saniach przybranych zielonymi gałęźmi, węsząc na widnokręgu wiatr weselne] orgii-. Aż do późnego wieczora ciągle kręcili się ludzie przybyli na uroczystość, zmieniały się chóry na podwórzu przy muzyce fletów i skrzypiec, w.okół wielkich waz z dymiącym ponczem. Potem wszyscy odeszli, gromadą, za grajkami, śpiewając tę starą pieśń z Norrlandu, która zaczyna się: „Chodźmy zabrać jasnowłose dziewczęta, żeby zarumienił się księżyc". Nigdy nie czułam się taka szczęśliwa i taka smutna. Noc była lekka i świetlista nad śniegiem: drzewa nie rzucały cienia w księżycowej poświacie. Powiedziano mi potem, że mój ojciec zjawił się niespodzianie w środku zabawy, rozczochrany i wzburzony, wyjąc jak zraniony wilk: chwycili go i usunęli siłą, zatykając mu usta, bym nie słyszała, jak krzyczy, wynieśli go za grajkami, w gromadzie z innymi, którzy śpiewali i wybijali rytm nogamt, by zagłuszyć jego głos.'
Od tego dnia życie moje było przez drugi czas wolne od niepokojów. Guda był dla mnie dobry jak brat: nic mi nie ciążyło z jego męskiej miłości. Jeśli ęlrżałam niekiedy w jego ramionach, to przez niewinność tego, ćo czułam, bałam się i była mi przyjemnie. W spokojne wieczory, oświecone śniegiem, ciepłe w wielkim cichym domu, Guda patrzał na mnie długo, milcząc, albo mówił mi pogodnie o tym, co szczęście kryje jeszcze dla nas nie znanegó; i za każdym razem, gdy mnie całował,
zamykał oczy, by nie widzieć, jak mówił, mojego, rumieńca.
Codziennie Guda zaprzęgał sanie i objeżdżał zagrody, by odwiedzić chorych i zasięgnąć wiadomości od gajowych i pasterzy o stanie bydła i bliskiej odwilży. Zima była niezwykle długa i mroźna tego roku. Owce zdychały licznie w owczarniach, krowy nie dawały mleka. Na leśnych ścieżkach spotykało się często zdychające Lisy, a w księżycowe noce sły-i chać było wilki wyjące na brzegach jeziora. Twardy śnieg ociągał się z topnieniem i w pierwszych dniach marca oblegał, jeszcze zagrody. Ludzie, którzy przybywali z północy, przynosili wieści o bliskiej drożyźnie w całym Norrlandzie i radzili ludziom z Bórn zejść w niziny, by zrobić zapasy mąki, póki jeszcze jest. czas. Woda zamarzała na kołach, zatrzymując młyny, i wielu wyjeżdżało pustymi saniami za ludźmi przybyłymi z północy szukać chleba, fasoli i grochu we wsiach na równinie.
Widziano, jak jechał kilka godzin przedtem nad jeziorem, ku młynom, i znaleziono potem jego sanie ze złamanym dyszlem, z koniem potłuczonym, zabłoconym, zaplątanym w uprząż, na drodąe do Bórn. Guda' Guda! Guda) Ludzie pobiegli, szukali wszędzie, w rowach, w zaroślach, w lesie. Dom był pełen ludzi, nie mogłam nawet krzyczeć, zdawało mi się, że ogłuchłam, widziałam, jak usta się poruszają, ale nie słyszałam tego, co mówiły. Naraz szmer kroków, szept, sapanie: chciałam pobiec do
drzwi, uczułam, że ktoś mnie chwyta za ramiona, krzyknęłam.
I oto powoli otwarły się drzwi, wszedł schylony człowiek z dwoma drągami na barkach. Dwie stopy ludzkie sterczały po obu stronach jego głowy; z tyłu inni ludzie, schyleni, ostrożni, zdyszani. „Powoli, powoli" — mówili naokoło. Człowiek podniósł ramiona, schylił głowę przesuwając ją pod nogami dźwiganego ciała, zbliżył się do stołu, który stal na środku pokoju, położył tam coś ciężkiego, delikatnego, ludzkiego. Guda! Guda! Wyrwałam się, postąpiłam kilka kroków, upadłam w przód, prawie na pierś Gudy: biały na twarzy, z półprzymkniętymi ustami, z otwartymi pogodnymi ocżarrii, Guda patrzał na mnie. „Zostawcie ją" — mówili, a ja czułam w ustach wielką senność, nie( mogłam płakać, oczy mnie bolały. „Uderzył głową" - mówili wkoło, i teraz nie mogłam zrobić nic, trzeba było czekać, zbudzi się później. „To z pewnością uderzenie kijem" — mówili: i nikt go nie bronił wtedy, zostawili go, by umarł, nikt nie chciał go bronić teraz.
Uderzy li go'w głowę" — mówili naokoło mnie, daleko, daleko. Ale dlaczego, dlaczego? Guda! Gudal Wszyscy patrzyli na mnie nie odpowiadając, potrząsając głową, wielu na kolanach przed oknem modliło się, patrząc w jasne wieczorne niebo i na pierwsze cienie między drzewami; ktoś zbliżył ręce do,twarzy Gudy, by przymknąć mu powieki: „Nie! Nie'" - krzyknęłam. Marno płakał, klęcząc koło drzwi. „Marno, pomóżcie mi, pomóżcie mi, trzeba gb ratować, nie może tak umrzeć". Stary patrzył
na mnie I płakał. „Wyprowadźcie ją" — mówili. A ja nie mogłam zrobić nic, Guda, nic: ale kto to był, kto to był, kto to był?!
Naraz, siny, rozczochrany, uwalany błotem, wszedł mój ojciec: powiódł wkoło oczyma nie widząc Gudy rozciągniętego na stole, minął nas schylony, wszedł do drzwi prowadzących do jego pokojów. „Chodź, chodź" — powiedział do mnie Marno, biorąc mnie za rękę. Ojciec szedł ze spuszczoną głową, mówiąc głośno i gestykulując. Gdy tylko ujrzał nas wchodzących, zatrzymał się, popatrzył Marno w oczy, podniósł ramię, jakby chciał się bronić; „Po co przyszedłeś? — rzekł do niego. — Przyszedłeś zabrać mnie z powrotem? Czego chcesz ode mnie? To jest mój dom, ja tu jestem panem, nie chcę natrętów w swoim domu* — i schronił się do ciemnego kąta, dysząc i jęcząc. Wielka litość mnie ogarnęła, uklękłam przed nim, ucałowałam jego ręce. Zaczął drżeć, ukrył ręce za plecami, śledził oczyma, czerwonymi w mroku, powolne gesty Marno, który zapalał jedną po drugiej świece w świecznikach, spojrzał potem na mnie pokorny i zatrwożony i schylił się naraz, by całować moje włosy. „Mario - rzekł nazywając mnie imieniem biednej mamy - Mario, tyle wycierpiałem przez ciebie, teraz będziemy szczęśliwi". Na te słowa spróbowałam wstać, wydałam krzyk. „Daj mu mówić - szepnął mi Marnó zbliżając się do mnie, jakby chciał mnie bronić - nie bój się, ja tu jestem, daj mu mówić". Ojciec pochylił twarz, drżał cały,*co chwila dreszcz kurczył mu ręce. „Mario - wyszeptał po długim milczeniu —
przebaczam ci, Mario, także ty musisz mi przebaczyć, także ty mi przebaczasz, prawda?"
„Boże! Bożel Boże!" fj krzyknęłam, czepiając się jego kolan, wyciągając,rękę. by zamknąć mu usta. Marno wziął mnie za ramiona, usiłował mnie wyprowadzić. „Zostawcie mnie — błagałam — zostawcie mnie! Guda! Guda! Guda!" Na to imię mój ojciec rzucił się-w tył, zawjłj runął nagle. Marno rzucił się na niego, chwycił go za ramiona przyciskając go do podłogi, przyłożył usta do jego twarzy: „Macie mówić — rzekł do niego cicho — macie powiedzieć, dlaczego, dlaczego, dlaczego"* Ojciec patrzał na niego. nie ruszając się: „Także ty, Marno — rzekł potem z wielką słodyczą — także ty chcesz wyrządzić mi- krzywdę". Rozciągnięty tak na ziemi, nieruchomy, wydawał się martwy.
Naraz uniósł się na, łokciach, opadł znowu, legł dysząc i jęcząc, z zamkniętymi oczyma. „Gdz;ie wyrzuciliście kij?" — spytał go Marno nagle. Mój ojciec otwarł powoli oczy: „Guda, gdzie jest Guda?" — wybełkotał. I na gest, który zrobił Mamd, by po- wiedzieć mu „jest tam", wybuchnął krzykiem, podniósł się na nogi, uciekł, ale zrobiwszy kilka kroków runął * uderzając głową o podłogę. Guda! Gudal Gudaf
Sodoma i Gomora
(Sodoma e Gomorra)
Co najmniej raz w życiu trąby jerychońskie grają głośno i rano w sercu wszystkich ludzi. Kiedy byłem dzieckiem, w Toskanii, często budziłem się nagle w wiosenne noce, słysząc we śnie dźwięk trąb w dolinie Bisenzio. Noc była słodka, a cisza głęboka i jasna jak jezioro.
Kiedy w Paryżu, w sali Gaveau, dwaj amerykańscy Murzy,ni, lśniący i protestanci, śpiewali jakiś „spiritual" przed publicznością chorą na spleen i erotyczne żale: jeden czarniejszy, miał głos basowy, zatopiony w brzuchu, głęboki i mściwy, drugi - kontralt, namiętny i zamierający, głos. Andromedy przykutej do skały. Słowa spiritualu sła* wiły cnoty Jozuego i jego trąb pod murami Jerycha. Obaj Murzyni śpiewali z oczyma wzniesionymi w niebo, ze złożonymi rękami, jak pasterze betlejemscy klęczący pod ogonem komety: blade paznokcie na końcach czarnych jak węgiel palców wyglądały jak gazowe płomyki, ognie świętego Elmo. Takie płomyki na czubkach palców musiały mieć święta Teresa i święta Katarzyna, kiedy się modliły. Obaj śpiewacy śledzili zapewne białymi
2
oczyma lot czarnych aniołów o kędzierzawych włosach i wywiniętych wargach, szybujących na chmurze pyłu wstającej z ruin murów, Jerycha. Murzyni widzą aniołów na swój sposób: Matka Boska Mu- . rzynów jest jak polska Matka Boska Częstochowska osmalona pożarami szwedzkiego oblężenia.
Echo tego spiritualu towarzyszy mi dziś rano, kiedy jadę konno drogą z Jerozolimy ku brzegom Morza Martwego. Marcowe niebo, niespokojne nad Górą Oliwną i pręgowane jasnymi prądami jak zwierciadło zatoki morskiej, błękitrfieje ciemniej na szczycie łuku, a w dole, gdzie widnokrąg kładzie się faliście na górach Moab, chmury wzdęte wiatrem i pyłkiem kwiatowym odbijają żółć spalonych łąk i kamiennych pustkowi ziemi Lota. Krajobraz wokoło urozmaicony jest cyprysami i oliwkami: od czasu do czasu łagodna linia wzgórza przywodzi na myśl krajobraz toskański malowany przez Giotta. Tak patrzę i myślę, jadąc z puszczonymi luźno cuglami, kiedy wrzask trąby zaskakuje mnie z tyłu.
Spędziłem noc w gospodzie Dobrego Samarytanina, na macie rozpostartej na ziemi, w izbie pełnej siodeł i pustych koszów, zwalonych w nieładzie pod ścianami. Wyjechałem o świcie z Jerozolimy, wspinając się przez trawiaste zbocza, które urywają się nagle i opadają przepastnie w głęboką dolinę Jordanu: pora była gorąca, wiosenny wiatr przynosił z pustyni wróżbę pierwszych chmur szarańczy. Przejechawszy przez dzień wzgórza ł doliny, które na wschód od Góry Oliwnej ciągną się
aż do Góry Kwarantanny, prostopadłej nad Jerychem, gdzie Jezus czynił pokutę i był kuszony przez szat&na, i wy począwszy przez kilka godzin w greckim klasztorze w Kozi ba, zawieszonym jak klatka na skalistych zboczach góry, nad przepaścią El Kelt* skierowałem się ku Nebi Musa, gdzie, jak utrzymują muzułmanie, pochowany został Mojżesz. Było już ciemno, koń był zmęczony i wydało mi się rozsądne zatrzymać się wpół drogi, by spędzić noc w gospodzie Dobrego Samarytanina. Przed drzwiami zajazdu, wsławionego w kronikach owym miłosiernym uczynkiem, który wszyscy znają, stał mały ford, szary od kurzu i załadowany skórzanymi walizami. Kiedy zsiadałem z siodła, z gospody wyszedł i ruszył mi naprzeciw, z miną, jakby był już znużony oczekiwaniem ijp mnie, chudy i zwinny staruszek o krótkich nogach, małej głowie, cienkich i uśmiechniętych wargach w bystrej, nagiej,, pomarszczonej twarzy. Uścisnął mi dłoń ż serdecznością starego przyjaciela i biorąc mnie pod rękę:
- Proszę mi wybaczyć — rzekł — że przedstawiam się w ten sposób: jestem Franęois Marie Arouet, seigneur de Yoltaire.
- Czy ten? — wykrzyknąłem.
- Ten, Patriarcha z Ferney, autor „Kandyda", |Listów filozoficznych" i jeszcze innych rzeczy.
- Prawdziwe szczęście — rzekłem — które z pewnością zawdzięczam bardziej przypadkowi niż swojemu przewidywaniu.
I dodałem zwykłe uprzejme zdania, których używa się w podobnych spotkaniach. Takie nie
zwykle spotkania wyglądałyby na cud w każdym kraju, ale nie w Palestynie, na brzegach Jordanu, gdzie cuda, przez starą tradycję, są zdarzeniami, które nie wykraczają poza zwyczajność i z których • nikt sobie nic nie robi. Arab tymczasem zatroszczył się o mojego konia i uwalniał go od siodła i wędzidła.
— Naprawdę bardzo mi miło — odpowiedział Wolter idąc ze mną pod rękę ku wejściu do gospody - spotkać kulturalnego człowieka, który nie jest ani Żydem, ani Arabem, ani Anglikiąm — i zrobił gest radosnego zdziwienia, kiedy dowiedział się, że jestem Włochem, że podróżuję dla przyjemności i, przede wszystkim, że me jestem pielgrzymem. — Przekonałem się już - ciągnął — że należy przekładać wiarę, która porusza góry, ponad wiarę, która porusza ludzi. — dodał, że po tyloletnim doświadczeniu, po wszystkich rozczarowaniach, do których doprowadziła go, zwłaszcza na początku tego wieku, jego filozofia, po wszystkich zawodach, jakie zawdzięczał europejskiej moralności — a uważa! się sfcusznie, nie bez ojcowskiej dumy, za jedynego tej współczesnej moralności sędziego, jedynego człowieka za nią odpowiedzialnego (i tutaj cichym głosem powiedział mi, -że nie umie jednak wyrzec się tego, żeby być dumnym z omyłek bliźniego nie mniej niż z własnych racji) — wybrał* by żyć, zawód, który wobec przesądów czasu zda- wął mu się o wiele szlachetniejszy niż zawód filozofa. — Od moich przyjaciół z Ameryki — zakończył — u których moja dawna życzliwość dla do
brego Hurona pozwala ml cieszyć się jeszcze trochę zaufaniem, przyjąłem przedstawicielstwo generalne samochodów Forda na Francję i na francuskie kolonie, mandaty i protektoraty. Spodziewam się, że kiedyś uda mi się odgadnąć ich funkcjonowanie nieco lepiej, niż Algarottiemu udało się odgadnąć mechanizm mojej filozofii.
- Nikt w Paryżu — przerwałem mu — na pewno nie może się pochlubić, by przypadł mu los lepszy od pańskiego: czy nie stał się pan może, w pewien sposób, przedstawicielem filozofii amerykańskiej, to jest najmniej wolteriańskiej filozofii na świecie, w najbardziej wolteriańskim kraju na ziemi?
- A któż panu powiedział — odrzekł Patriarcha z Ferney — że Ameryka Forda jest mniej wolteriańska od Francji? Jak sobie więc pan tłumaczy, że właśnie Fordowi dane było zdziałać cud sprowadzenia Woltera do Ziemi Świętej?
- Oto cud — rzekłem — o którego zrobieniu nie zamarzyłby sam Mojżesz, nawet gdyby otrzymał mieszczańskie wykształcenie.
Na moje słowa Wolter odwrócił się, by spojrzeć na mnie z uśmiechem, i „Co do Mojżesza..." zaczął, ale w tej chwili gospodarz, brodaty Arąb w krótkiej „galabija" i z gołymi nogami, zbliżył się do stołu na środku izby, zatrzymał się* by poczekać, aż usiądziemy; postawił talerze i szklanki, dzban wina, coś do jedzenia na pewnego rodzaju tacy z terakoty i wyszedł patrząc na nas z ukósa.
- Teraz rozumiem — rzekł Wolter śmiejąc się — dlaczego gospoda Dobrego Samarytanina nazywa
się także Khan el Hatrour, co znaczy Zajazd Złodziei — i opowiedział mi, że zajazdów tego rodzaju, jeśli nie tej nazwy, spotkał kilka w całej Syrii, którą przez prawie miesiąc zjeżdżał Wzdłuż wszerz, by zbadać warunki tego rynku i zdać sobie z bliska sprawę z możliwości pojednania filozofii Forda z lenistwem Syryjczyków. — Dobry rynek — dodał — dla tanich maszyn; ale polityka francuska w Syrii z pewnością nie sprzyja dobremu biegowi interesów. — I tutaj, widząc, że się uśmiecham: — Któż by pomyślał % wykrzyknął — że będzie mógł któregoś dnia spotkać autora „Kandyda" przy kierownicy forda na drodze do Damaszku?
Z polityki francuskiej w Syrii rozrtiowa zeszła na politykę angielską w Palestynie. Wolter nie mógł uspokoić się na myśl, że właśnie Anglikom przypadła piecza nad Świętymi Miejscami i gospodarzenie ziemią tak urodzajną w cuda:
— Naród angielski nie umie gospodarzyć cudami; w całej historii Ańgiii nie ma ani jednego cudu. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma tam ludzi, którzy próbują od czasu do czasu robić cuda i którzy, w potrzebie, umieliby je robić: ale na razie nie znam ich; a święci angielscy, ci nieliczni, których imiona przekazano w kalendarzach, są nazbyt „gentleman", żeby by<f świętymi i żeby robić cuda. — Co do mnie... — Chciał .może dodać, ze nie wierzy w cuda, ale ubiegłem go z dyskretnym uśmiechem:
— To jasne — rzekłem. — Nie wierzy pan w cuda dlatego, że nie umie ich pan robić.
— Nigdy tego nie próbowałem — odrzekł Wolter - ale nie wierzę tak dalece w naturę, jak Rousseau; czy w samochody, jak Ford, bym uważał się za niezdolnego do tej sztuki. Francuz naszych dni nie może robić cudów.
Tu zaczęliśmy rozmawiać o wszelkiego rodzaju cudownościach, o tajemnicach magii, o starożytnych Egipcjanach i baśniach, o kulturze tego ludu. Przyjechałem do Jerozolimy po długim pobycie w dolinie Nilu, którą przebiegłem we wszystkich kierunkach od Aleksandrii do Assuanu, i żyjve było jeszcze we mnie rozczarowanie, za które zachowam Egiptowi zawsze -najczarniejszą^ niewdzięczność. Oto kraj, który w moich oczach nie ma nic tajemniczego czy magicznego: kultura, której jedynym świadectwem są groby, może robić tylko wrażenie ponurej nudy. Rozweselało mi serce, na szczęście, wspomnienie mumii, które starożytni Egipcjanie, by je zakonserwować* ' wypychali cebulą. Także Wolter był mojego zdania: czyż ńie napisał, w „Księżniczce Babilonu", że Egipcjanie, „śi fa- meux par des monceaux de pjerres, se sont abrutis et deshonores par leurs superstitions barbares"? Autor „Kandyda" nie przestawał się śmiać na myśl, że mumie tych królowych o pogodnych twarzach, słodkich oczach, cienkich i uśmiechniętych wargach, tych królów o szlachetnym i dumnym wyglą
dzie leżą w złotych sarkofagach z żołądkiem i brzuchem nadziewanym cebulą. A co powiedzieć o zabalsamowanych krokodylach, szczurach, psach, wężach, kotach, które dotrzymują towarzystwa w grobach królowym i królom?
Wino było jasne i słodkie, a krew burzyła się po ii im przyjemnie. Rozmawialiśmy. długo, o Egipcjanach i ich „usypiskach kamieni" (także piramidy byty dla Woltera tylko des monceaux de pierres), o nowożytnych Anglikach,, o ich cierpliwości wobec nieśmiertelności i o ich wolności wobec nieba (czyż Wolter nie napisał może, w listach o kwakrach, że każdy Anglik „comme homme librę, va au ciel par le chemin qui lui plait", i gdy z wolna rozmowa zaczęła schodzię na przyczyny mojej podróży do Ziemi Świętej, autor „Zbioru głupstw" spytał mnieł czy zatrzymam się w Jerycho, czy też zamierzam puścić się za Jordan, i ofiarował się towarzyszyć mi samochodem do Sodom
- Od Łacińskiego Patriarchy. Jerozolimy, który jest Włochem, dowiedziałem się — dodał — że odkryto ruiny tego miasta, tak ważnego w historii cywilizowanych ludów. Nie chciałbym wrócić do Paryża, nie mogąc powiedzieć, że spędziłem noc w Sodomie.
Odpowiedziałem mii, że chcę już skończyć moją podróż po Palestynie tak, jak ją zacząłem, to znaczy na koniu, że chętnie przyjmuję jego towarzystwo,
ale że wyznaczymy sobie spotkanie w Jerycho i w Sodomie, gdzie dogonię go jak najszybciej.
- Ostrzegam pana jednak — zakończyłem — że nie jest to ostrożne spędzać noc w Sodomie: to miasto, w którym trzeba się mieć na baczności.
Angielskie władze w Jerozolimie rzeczywiście radziły mi nie ufać Arabom koczującym na brzergach Morza Martwego: w dolinie Jordanu jeszcze wrzało i niebezpieczeństwa nowego buntu przeciw Żydom nie można było uważać za zażegnane.
— Będziemy sobie wzajemnie osłaniali tyły — rzekł Wolter śmiejąc się. I po wielu innych rozmo- , wach tego rodzaju rozstaliśmy się, by pójść spać: i ja wyjadę o świcie, konno, a autor „Słownika filo- _ zoficznego" swoim foidem dogoni mnie w Jerycho.
We śnie pełno było dźwięku trąb i walenia się V murów: potem podszedł do mnie Jozue, mały i chu- J dy, i przyjmował mnie z wieloma oznakami rado- -f ści, z uściskami i potrząsaniem dłoni, jakbym to ja był bohaterem tej wielkiej ruiny. Uścisnąwszy mnie po raz ostatni, Jozue wsiadł do forda, który - oddalił się trąbiąc i znikł w kurzawie.
Wolter zatrzymał samochód.
- Jeśli się nie mylę — wykrzyknął — jesteśmy prawie u celu.
Naprawdę u celu to nie, ale z pewnością nie bardzo daleko: oto tam Jerycho, o kilka mil od nas, ze swymi białymi domami, ogrodami, gajami palm i sykomor.
— Kto wie — rzekłem — czy jeszcze nie żyje i nie
zielenieje sykomora, na którą wspiął się celnik Za - cheusz, by zobaczyć przechodzącego Jezusa.
— I kto wie — dodał Patriarcha z Ferney — czy z okna ladacznicy Rahab nie zwisa jeszcze czerwony łachman-, który ocalił ją od rzezi.
Puściłem konia stępa, obok forda, który posuwał się powoli, i tak rozmawiając podążaliśmy do Jerycho.
Mówiliśmy o aniołach i cudach. Wszystko jest możliwe w Jerycho, i można mniemać, że cudy są ciągle jedyną monetą mającą kurs prawny w historii tych okolic. Nie są to już czasy Jozuego i Elizeusza, kiedy aniołowie przechadzali się po kraju, odziani w biały len, z długimi, rozpuszczonymi na ramiona włosami i ze świetlistymi dłońmi, srebrzystymi i pomykającymi jak ryby. Ale z pewnością ten rzadki gatunek skrzydlatych ludzi nie zaginął i żyje dziś ukryty w dolinach i jaskiniach, schodzi od czasu do czasu, by pukać do drzwi klasztorów
chłopskich chat, gasić pragnienie w źródle Elizeusza, kąpać się w Jordanie, zamienić dwa słowa
2 żebrakami i pątnikami, których w pewnych okie- sach spotyka się całymi gromadami na drodze do Jerozolimy. Zobaczyć anioła, porozmawiać z nim było zawsze moim marzeniem od dziecka. Pamiętam, przeczytałem pewnego dnia, na kilka miesięcy przed wojną, że anioł zjawił się niespodzianie na placu pewnej wsi w Rosji I napominał chłopów, żeby pilnie wystrzegali się jadania gołębi, przez szacunek dla Ducha Świętego, ęhłopi bardzo się zdziwili tym ostrzeżeniem, bo jak ludzka pamięć
sięga, w całej Rosji, a zwłaszcza w tej wsi nigdy nie jadano gołębiego mięsa, właśnie dlatego. ?eby nie , wbić/ zębów w Out ha Świętego Ale'zdaje .się, że anioł był lepiej powiadomiony od nich, w każdym razie rozmawiał o tym w cztery oczy ze starostą, w tonie raczej sśrorstkim, i odszedł pieszo, poruszając lekko skrzydłami i potrząsając głową na znak groźby. W kilka miesięcy, potem rzeczywiście wybuchła wojna, za karę za to świętokradztwo. Zawsze wierzyłem, ze anioł rzeczywiście zjawił się w rosyjskiej wsi, i wiele razy potem skłonny byłem widzieć anioła raz w tej, raz w innej osobie spośród tylu. które zdarzyło mi się spotkać w moim życiu, rzeczywiście anioła ze skrzydłami: ale za każdym razem zostało mi podejrzenie, że się pomyliłem
Jestem przeświadczony jednak, że aniołowie me są zresztą tak rzadcy, jak można by mniemać Opowiadał mi wiarygodny świadek, że podczas wojny, w 97 roku, w pewnym szpitalu londyńskim oficer angielski ranny w Palestynie w walkach o zdobycie Jerozolimy przyjmował każdej nocy odwiedźmy młodzieńca o bladej i prawie świetlistej twarzy;-. Nieznajomy wchodził przez okno, zbliżał się 'do łóżka rannego i wyciągał się o jego boku: a świcie wychodził tak, jak wszedł, lekko i cicho muskając j parapet. To niezwykłe zjawisko zostało wzięte za, sen przez samych świadków i nikt za pierwszym razem nie mówił o nim. Ale kiedy rzecz się po|9 wtórzyła, kilku rannych spostrzegło, że. młodzieniec miał u ramion coś błyszczącego, jakby dwóje zwiniętych skrzydeł. Anioł, niewątpliwie: a ze sposobu,
w jaki chodził na małej przestrzeni między oknem a łóżkiem chorego, kołysząc się w biodrach, inni ranni, którzy spali w tej samej sali. i mogli przyjrzeć się z bliska dziwnemu gościowi, osądzili, że byl to anioł hermafrodyta. Powiadomiona o tym niewiarygodnym zdarzeniu pielęgniarka umyśliła | zamknąć okno: było lato, a upał był duszący, ale | nikt nie narzekał, wszyscy czuwali z otwartymi oczyma w półmroku sali. I oto anioł ukazał się na parapecie i zapukał lekko w szybę. Ranny oficer wstał, zdawało się, że śpi, poszedł na palcach do okna, otworzył je i idąc jak lunatyk wrócił do łóż- „ ka. Uśmiechał się jak śniące dziecko. Anioł wszedł | lekko i cicho i wyciągnął się u jego boku: o świcie znikł i przez kilka dni nie pojawił się. Ale jednej nocy wydało się kilku chorym, że widzą, jak anioł wchodzi, zbliża . się do łóżka rannego, schyla się, aby go ucałować, i znika. Rano znaleziopo oficera martwego, z długim srebrnym piórem zanurzonym w sercu. Pióro było przeźroczyste, niebiesko żyłkowane: i zaledwie pielęgniarka dotknęła go palcami, rozprysłp się w tysiąc niewidzialnych okruchów, jakby było ze szkła.
Wolter uśmiechał się do tych moich fantazji. Nie ufał aniołom i szanował tylko proroków dla ich ciężkiego człowieczeństwa i nieubłaganych humorów. „To byli mężowie!" — mówił. Przyznawał jednak, że czas proroków minął i że dzisiaj łatwiej, nasźe szczęście, spotkać anioła niż proroka. Mężowie, którzy rządzili ludźmi za pomocą gróźb, a naturą za pomocą cudów
- Kllka lat temu - dodał - zdarzyło mi się przeczytać historię bardzo podobną do tej, którą mi pan opowiedział. Ale w pańskiej anioł zabija angielskiego oficera, w mojej prorok wskrzesza umarłe dziecko. Pewnego dnia Elizeusz, ten sam, który w Betel rzucił dwom niedźwiedziom na rozdarcie czterdzieści dwoje dzieci za to, że drwiły z jego łysiny, został wezwany przez Sunamitkę, której umarł syn. Elizeusz wszedł do izby, gdzie leżał trupek, zamknął się na klucz, potem wszedł na łóżko, położył się na dziecku, przywarł ustami do jego ust i co chwila schodził z łóżka, krążył po izbie, znów wyciągał się jak długi na synu Suna- mitki, aż dziecko ożyło. Jak pan widzi, także Elizeusz nie żartował. Ale to były czasy, kiedy aniołowie wchodzili do domów, siadali do stołu, a chłopi podawali im wieczerzę, traktując ich z prostotą, zgoła nie zdziwieni tymi niespodzianymi odwiedzinami: aniołowie, zjadłszy i wypiwszy, przepowiadali przyszłość, odsłaniali tajemnice boże, zwiastowali domownicom, że w ciągu roku zajdą w ciążę, bawili się w chowanego z chłopcami znikając i zjawiając się znowu w mgnieniu oka, raz w tym, raz w innym kącie, jak płomyk, który gaśnie i znów się zapala; potem żegnali się ze wszystkimi i odchodzili pieszo, jak przyszli. Nie mówię panu o tym,; co robili prorocy, i to nie tylko za- życia, ale i po śmierci: wszelkiego rodzaju cuda, zdumiewające sztuki, kuglarstwa i czary. Niech pan pomyśli o Elizeuszu, którego sławne źródło niebawem ujrzymy. Pewnego dnia kilku grabarzy zajętych
było grzebaniem zmarłego w grobie wykopanym tuż obok grobu Elizeusza, kiedy ujrzeli, źe zbliża się do nich zgraja moabickich łotrzyków, którzy wtedy grasowali po kraju. Na ten widok chwycili zmarłego, wrzucili go do grobu Elizeusza i umknęli pędem: umarły stoczył się w dół, upadł na kości proroka i zaledwie ich dotknął, wrócił do życia, powstał na nogi ze zjeżońym włosem i co sił w nogach drapnął za grabarzami. Wszystko to są historie, o których czyta się w Biblii, i słuszną rzeczą jest mniemać, że jeśli były prawdziwe wtedy, to muszą być prawdziwe także dzisiaj. Nie ukrywam przed panem, że nie chciałbym wrócić do Paryża nie zobaczywszy anioła lub przynajmniej proroka.
Tymczasem dojechaliśmy do Jerycha i zatrzy- • maliśmy się przy Źródle Elizeusza, u stóp tego wzgórka, na którym widnieją tu i tam resztki murów zburzonych przez Jozuego dźwiękiem trąby. Wzgórze to jest czymś w rodzaju rzymskiego Monte Testaccio i pełno tam czerepów: ale z prawdziwych ruin są tylko fundamenty podwójnego,kręgu murów, o podstawie z kamieni grubo obrobionych w kwadrat. Malutkie miasto to sławne Jerycho sprzed trzech tysięcy lat, wielkości Akropolu Alatri w Ciociara albo Piazza Colonna. Olbrzym Goliat zmieściłby je w jednej garści. Widząc te pokruszone cegły, tę czerwonawą próchnicę, te podłogi z ubitej zierrfi, podłogi chat, nie pałaców, rozumie się, jak kilka trąb mogło zdziałać taką ruinę: flet by wystarczył. Miejsce jest smutne i te resztki murów zdają się jeszcze bardziej nędzne, gdy oko rozgląda
się wokoło, by kontemplować biblijną scenerię gór Moab, dolinę Jordanu, Górę Kwarantanny, niebieską rozciągłość Morza Martwego i niezmierny łuk dalekiego widnokręgu.
Młody amerykański archeolog z haczykowatym nosem i odstającymi uszyma, szperający w ruinach starożytnego Jerycha na koszt komitetu syjonistycznego z Filadelfii, nie przebaczy nigdy żołnierzom tureckim, obozującym w 97 roku koło Źródła Elizeusza, że zburzyli nieliczne mury, których Jozuemu nie udało się całkiem zwalić, a które profesor Sellin z Wiednia odgrzebał w 99 roku. Jest pełen podziwu dla historycznej powagi Biblii.
- Niech pan pomyśli — mówi — że jest to to samo źródło, które Elizeusz 'oczyścił solą: warzywniki, winnice, ogrody kwitnące różami, sławne róże jerychońskie gaszą pragnienie od .tysięcy lat u tego źródła, które dziś jeszcze, jak w czasach Elizeusza* nawadnia pola wokół przeklętego miasta. Co do klątw, powiem panu, że Biblia jest cudownie dokładna. Kiedy Jozue dźwiękiem trąby dokonał czynów, których ślady widzimy, zgromadził lud i kazał mu złożyć przysięgę, mówiąc: Przeklęty niech będzie każdy, kto spróbuje odbudować Jerycho; założy je na swoim synu starszym i położy jego bramy na swoim synu młodszym; chcąc tak powiedzieć. ze umrą mu synowie i że odbuduje miasto na ich grobach W jakiś czas potem, opowiada Księga Któlów, pewien Hiel, z Betel, odbudował Jerycho i założył je na Abiramie, swym pierworodnym* i położył jego bramy na Segubie, swym młodszym
synu. Otóż — zakończył archeolog — wykopaliska profesora Sellina odkryły pod podłogą domów wielką ilość dziecięcych grobów. To przejmujące odkrycie zostało objaśnione przez samego Sellina w „Revue Bibliąue" z lipca 9 roku.
— A aniołowie? — spytałem. — Spotyka się ich jeszcze?
— Zależy od pory roku — odpowiedział archeolog. — Anglicy ścigają aniołów bezlitośnie i w ostatnich czasach zabili ich wiele. Teraz stały się już rzadsze, ale tego roku, może wskutek wyjątkowo łagodnej zimy, jest ich wielka obfitość w całym kraju.
Tymczasem okrążyliśmy mury i kiedyśmy doszli do drogi blisko Źródła Elizeusza:
— Radzę panom — rzekł archeolog do Woltera, pożegnawszy się z nami i życzy wszy nam szczęśliwej dęogi — nie spędżać nocy w Sodomie: nie jest to ostrożnie. Mogliby panowie spotkać... — ale tutaj szum motoru zagłuszył jego słowa.
Odwróciwszy się na siodle, by lepiej słyszeć (dosiadłem już przedtem konia, wysuwając się przed forda), ujrzałem, że amerykański archeolog biegnie ku gromadzie łobuzów, którzy szli drepcząc w naszą stronę. Były to polskie \ węgierskie dzięta z kolonii syjonistycznej w Jerycho; z czarnymi oczyma, lśniącymi i kędzierzawymi włosami, spalonymi słońcem twarzami. Na czele szedł dzieciak ledwie od ziemi odrosły, dumny i z wypiętą piersią jak Jozue, dmuchając nadętymi policzkami w blaszaną trąbkę, która grała tak głośno i prze
raźliwie, źe pękały uszy. Czterema susami archeolog dopędził tego nieoczekiwanego Jozuego, wyrwał mu z ust trąbkę i cisnął ją do Źródła Elizeusza,
- Słuszna ostrożność — zauważył Wolter — nie można nigdy przewidzieć zła, jakie może jeszcze sprawić trąba.
Dziś nie trzeba już cudów, by przejść przez Jordan.
- Nie mogę zrozumieć - rzekł Wolter, kiedy byliśmy w połowie mostu — że w całej Biblii nie ma śladu choćby drewnianego mostku. Bóg Mojżeszów uciekał się chętniej do cudów niż do-inżynierów. Jeśli chodzi o przejście przez Morze Czerwone lub
pierwsze przebrnięcie przez Jordan, to«jashe jest, że słuszną rzeczą było użyć cudu, skoro trzeba było przenieść na drugi brzeg niezmierne mnóstwo ludu
wozów: ale dla proroka Eliasza czy dla jego ucz-- nia Elizeusza wystarczyłaby kładka. Rzeczywiście;: to prawda, że cuda nie kosztują nic tego, kto umie je robić.
Nie podzielałem zdania autora „Kandyda". W kraju takim jak ten łatwiej uczynić cud niż zbudować most, i nie jest powiedziane, że Bóg Mojr żeszów nie lubi oszczędzać czasu i trudu. A zresztą, gdybyśmy i my spróbowali przejść przez Jordan, kto wie, czy woda nie cofnęłaby się także przed nami, jak przed prorokami Eliaszem i Elizeuszem?
- Jeśli pan chce - poddał Wolter — możemy spróbować.
Byliśmy już na drugim brzegu i zgodziliśmy się, że spi obujemy w drodze powrotnej.
— Nie chcę panu przeczyć — ciągną? Patriarcha z Fernay — ale zdaje mi się, że pokłada pan zbyt wiele ufności w cudach. Jest pan Włochem. w\ęc rzecz jest zrozumiała. Wy, Włosi, łatwo wierzycie w rzeczy cudowne i historia waszych czynów i waszych powodzeń cierpi przez to. Dzięki Bogu my, Francuzi, jesteśmy ostrożniejsi, bardziej trzymamy się ziemi, konkretu. my jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że nas zdradzają, ale radzimy sobie bardziej rozumem niż fantazją. — Tu przerwał i zwrócił oczy ku Morzu Martwemu, które rozciągało się teraz przed nami, nieprzejrzyste i turkusowe pod ukośnym słońcem. Droga skręcała na lewo od nas, na wschód, między morzem a skrajem smutnej równiny gęsto porosłej krzakami, i tu, i tam usianej piaszczystymi plamami i białymi głazami, podobnej do olbrzymiej parszywej głowy.
— Czy poczułby się pan obrażony — podjął Wolter - gdybym panu powiedział, że wszyscy Włośi są jak Kapitan Morza Martwego?
Na krótko przed wejściem na most na Jordanie, w gospodzie Spiriotikesa, greckiego, kawiarza z wielkimi czarnymi wypomadowanymi wąsami i z oczyma z krzemienia, z których słońce krzesało skry za każdym poruszeniem głowy, spotkaliśmy osobistość pełną godności, brzuchaty i z wielką brodą, pochłoniętą popijaniem kawy z malutkiej miedzianej filiżanki. Był to sławny Kapitan Morza Martwego, Krzysztof Kolumb zardzewiałego parowca, kursującego między ujściem Jordanu a brzegiem Keraku, gdzie zamek zbudowany przez krzy-
iowców przypomina czyny Renauda de Chatillon: od wieków krzaki jeżyn i piasek oblegają wieżaste mury, a szczury je gryzą. Siedząc obok wilka morskiego, pod pergolą, Spiriotikes słuchał nas bez mrugnięcia okiem. Cień pergoli załamywał się o kilka kroków od nas, na brzegu Jordanu, w nie- bieskozłotą frędzlę igrającą z błotnistą wodą. Właśnie to jest miejsce, gdzie Jan ochrzcił Chrystusa: grecki kawiarz strzeże go dobrze i żaden Jozue, żaden Eliasz nie mógłby tędy przejść w bród, nie dawszy mu napiwku.
Gdy Spiriotikes doradzał nam zawrócić albo spędzić noc u niego, jeśli nie chcemy wyjść naprzeciw burzy, na którą zanosiło się nad górami Moab, w stronę Sodomy („Woda, ogień czy popiół — w Sodomie zawsze coś pada"), Kapitan Morza Martwego podniósł naraz głowę wołając grzmiącym głosem:
- Nie pada tam nigdy, nie pada nigdy-' — I uspokoiwszy się nagle: — Nie trzeba — dodał łagodnym głosem - straszyć tych panów. Wiadomo, burze burzami, ale mnie właśnie wypada powiedzieć wam, źe nie trzeba koniecznie bać się burz. Ja nie boję się niczego i od czterdziestu lat utrzymuję się na powierzchni tego morza. Nie ma lepszego marynarza ode mnie na całym Morzu Martwym.
- Tym bardziej — przerwał mu Wolter — że zapewne me ma tu innych: czy nie jest pan jedynym marynarzem w okolicy?
- Jedynym i najlepszymi - odpowiedział Kapitan — choćby cała ziemia tonęła, ja nie tonę! —
Potem łagodniejszym głosem: — Jednak to cud, prawdziwy cud, że jestem jeszcze na powierzchni: pomyślcie, że w ciągu czterdziestu lat aie udało mi się jeszcze nigdy pójść na dno.
Teraz właśnie do tego wilka morskiego Wolter porównywał Włochów.
— Dlaczego miałbym się obrazić? — odpowiedziałem; — Ten dzielny Kapitan wygląda mi aa zacnego człowieka.
— Bez wątpienia — odparł autor „Kandyda" — ale na zacnego człowieka, który wierzy w cuda. Jego wiara jest tak ślepa, a jego sumienie tak spokojne, że ma większe zaufanie do cudownych właściwości swego statku niż do składu chemicznego wody Morza Martwego. Tego, że jego parowiec me może pójść na dno, nie należy przypisywać cudowi, ale nadzwyczajnej gęstości tej wody. Analiza doktora Lorteta wykazuje obecność takiej ilości chlorków i bromków magnezu, że żaden ustrój aie może tam żyć. Niech pan pomyśli, że na siedemdziesiąt części wody jest tam rozpuszczonych części, chlorku sodu, wapnia, magnezu, potasu, bromku magnezu i siarczanu wapnia. Niech pan spróbuje wrzucić tam kilkumiesięczne dziecko: nie będzie
.mogło utonąć. Jest to morze, na którym wszystko pływa, gdzie zatonięcie jest niemożliwe. Kapiian Morza Martwego, choćby najbardziej się starał, nie może pójść na dno: jego parowiec nie może zatonąć.. Oto marynarz, który nie powinien mówić o cudzie, gdy utrzymuje się na powierzchni: byłoby prawdziwym cudem, gdyby zatonął.
- Nie rozumiem — rzekłem uśmiechając się — dlaczego Włosi mają być podobni do tego dzielnego Kapitana...
Ale tu podniósł się silny wiatr,' zielona chmura wisząca od godziny nad naszymi głowami, w której słońce zapalało co chwila dziwne srebrne błyski, jak gdyby była pełna pluskających ryb, zniżyła się nagle, i nieprzeliczone mnóstwo szarańczy spadło z mej szeleszcząc. Natychmiast czerwonawa kurzawa podniosła się z parszywej równiny, i niebawem znaleźliśmy się jak w wichurze: nawałnica szarańczy waliła się na krzaki, na piaszczyste plamy i na morze z szelestem suchych liści uderzanych gradem. Te straszliwe żarłoki czepiały się włosów, twarzy, ubrania, ziemia była nimi pokryta na wiele mil wokoło, powietrze połyskiwało i szumiało srebrzystymi skrzydłami, ukośne słońce uderzało je swymi zakurzonymi mieczami, a ciemne morze wrzało. Brak mi było oddechu, oczy mnie paliły: grzbiet konia roił się małymi żółtymi i zielonymi potworkami o srogich szczękach, zaduch potu, ostra mrówcza woń padała z tej żywej szumiącej chmury.
Spiąłem ostrogami konia, który rzucił się cwałem, goniony przez forda. — Staćl Staćl — krzyczał Wolter, uczepiony kierownicy, z pochyloną głową, oślepiony tym niezwykłym deszczem, który bil mu w twarz, kłując ją do krwi: coś jakby Król Lear, żarty przez wyrzuty sumienia i szarańczę. Wreszcie wydostaliśmy się na powietrze, poza chmurę, i# rozglądaliśmy się wokoło, zadyszani i zadowoleni.
I oto ujrzeliśmy siedzących na skraju drogi, z miną jakby kogoś oczekiwali, dwóch ludzi ubranych na sposób arabski, którzy podnieśli głowy pozdrawiając nas po angielsku.
— Dzień dobry — odpowiedział Wolter i spytał, czy bardzo daleko do Sodomy.
— Sodoma jest tam — odrzekł jeden z nich, uroczystym ruchem wyciągając ramię kierunku wzgórzu, które wznosiło się opodal: u stóp wzgórza widać było namioty, kilka chat i trochę dymu wzbijającego się z zagłębienia terenu.
Dwaj nieznajomi wyglądali na nie więcej niż trzydzieści lat i chociaż wysocy i silni, o szerokich ramionach i muskularnych szyjach, mieli małe i białe ręce i dziecinne, prawie dziewczęce twarze, ujęte w dwa pasma jasnych włosów, które rozdzielone pośrodku czoła, opadały im na ramiona jak włosy aniołów Benozza Gozzoli.
— Jeśli i panówie tam jedziecie - ciągnął nieznajomy po długim patrzeniu nam w oczy możemy odbyć ten ostatni kawałek drogi razem.
— Wsiadajcie więc — zaprosił uprzejmie Wolter — nie wiem, czy będzie wam wygodnie, ale nie mogę wam ofiarować nic więcej.
— To wystarcza — odpowiedział ten z nich, który dotychczas nie otworzył ust — żeby uznać pana za gentlemana nawet o milę od Sodomy.
Nieznajomi po drodze spytali Patriarchę I Fer- ney, czy nie spotkaliśmy niedaleko przed mostem na Jordanie inżynierów z komisariatu angielskiego w Jerozolimie; i dodali, że należą do policji dro
gowej, że mają rozkaz udać się do Sodomy i przeprowadzić tam dochodzenie w sprawie bolesnych zdarzeń dnia poprzedniego i że dziwią się widząc nas samych i bez broni w kraju tak mało bezpiecznym. Poprzedniego wieczoru w Sodomie pewien, amerykański archeolog przybyły z Bostonu, by odnaleźć ruiny domu Lota, został napadnięty przez kilku koczujących w okolicy Arabów i szczodrze obity: ocalił się cudem, całkiem jak Lot.
- Nie mam żadnego zamiaru - rzekł Wolter — skończyć jak ten archeolog: i spodziewam się, że w razie \ potrzeby obronicie mnie przed sodomitami. - I zaczął podśpiewywać przez zęby ze złośliwym uśmiechem swoje rymy ku pamięci Lota:
Lot sobie popił i zmiękło mu serce, tak że wnet został własnym zięciem
— Wy, Anglicy — rzekł, kiedy skończył zwrotkę - nie jesteście bardzo mocni w historii starożytnej, a w sprawach historii świętej wasze nieuctwo jest bardziej klasyczne niż nieuctwo Rousseau.
- Przyznałbym panu słuszność — odparł ten z dwóch nieznajomych, który zdawał się mieć więcej powagi - gdybyśmy' byli Anglikami, jak pan
mówi; ale jesteśmy tutejsi i historia święta jest po. trochu kroniką naszej rodziny.
— Jesteście więc Żydami? — spytał Patriarcha z Ferney.
— Ani Żydami, ani Arabami — odpowiedział tamten — jesteśmy aniołami.
— Spodziewałem się tego — rzekł Wolter ze spokojną miną — aczkolwiek aż dd* dzisiaj wątpiłem w wasze istnienie. Ale w tym kraju wszystko jest możliwe, a wasz Bóg zawsze „un faiseur d'anges'' \ Sądzę jednak, że aby przekonać mnie o swoim istnieniu, nie zechcecie zmuszać mnie, bym walczył z wami, jak to uczynił ów anioł z Jakubem.
— Nie jesteśmy tu po to, by napadać ludzi odpowiedział tamten - ale po to, by ich ochraniać - i podniósłszy kraj wielkiego białego płaszcza pokazał nam angielski tabaczkowy mundur. Potem zaczął opowiadać nam historię swoją | swego towarzysza, która jest trochę historią prawie wszystkich palestyńskich aniołów. Po wypędzeniu Turków Anglicy usadowili się jako panowie w całym kraju i zączęli od ostatnich miesięcy 98 roku werbować żołnierzy i urzędników wśród miejscowej ludności, Arabów, Greków, Żydów, aniołćw, trochę za pomocą pieniędzy i obietnic, trochę go Był to prawdziwy „racolagć". Ci nieliczni aniołowie. którzy wyszli cało z wojen, i prześladowań
religijnych, z drożyzn I z zaraz, które przez wieki trapiły Ziemię Świętą, musieli nagle bądź opuszczać w pośpiechu swoje pola i swoje domy, by ustąpić miejsca Żydom, których" polityka Balfoura kierowała ze wszystkich śtron świata do Palestyny, bądź znosić wolę nowych panów. Ale nie wszystkim udało się przekroczyć w czas granicę, by szukać schronienia w Syrii czy w Turcji: wielu schwytano za pióra w połowie drogi, wielu dopędziły w locie eskadry jerozolimskiego lotnictwa, wielu wyłapano w jaskiniach gór Moab, a wziętym do niewoli aniołom obcięto skrzydła, aby nie mogli już uciekać. Także nasi dwaj towarzysze musieli poddać się wspólnemu losowi i wdziać angielski mundur, przyjąć pensję i służyć w policji drogowej Jego Królewskiej Mości. Wiadomo, że w angielskiej administracji kolonialnej pełno jest aniołów od czasu Gladstone'a, który powiadał o sobie, że jest natchniony przez Boga.
- To prawdziwa szkoda — rzekł Wolter — że nie można już was widzieć z wielkimi srebrnymi otwartymi skrzydłami, szybujących w powietrzu. Ale jestem pewien, że w Paryżu mielibyście powodzenie nawet tak.
- Gdyby nam zostawili przynajmniej kikut skrzydła — wykrzyknął anioł — tyle, aby unieść się o piędź nad ziemię!
| Anglicy — zauważyłem — nie dopuszczają, by podlegli im ludzie i narody mogły się w jakiś sposób pocieszać w znoszeniu polityki brytyjskiej.
- Nie bez słuszności szczycą się, że są filantrop
parni — rzeki anioł uśmiechaiac się — tylko filantropia może zachować imperia
Tymczasem dojechaliśmy do stóp wzgórza. Kilku Arabów drzemało rozciągniętych przed namiotami i chatami z trzciny i błota, rozsianymi na trawiastym zboczu, gdzie pasło się stado owiec. Dalej, ku Morzu Martwemu, widać było na powierzchni ziemi resztki murów, wyzierające spod piasku i krzaków.
.Oto ruiny Sodomy — rzekł anioł — a tam dalej Gomory. Wzgórze przed nami, które miejscowi Arabowie nazywają Dżebel Uzdum, czyli Górą Soli, jest posągiem żony Lot a.
- Gdybym się nie bał. że i ja stanę się posągiem ze soli - zauważył autor „Kandyda" - zawróciłbym, zanim się ściemni. Zważywszy dobrze rzecz, nie zdaje się to ostrożne spędzać noc w tych miejscach.
V;-ffi§ Któż by pana tknął, gdy jest pan z nami? rzekł anioł. - Nazywam się Artakserkses, a w dolinie .Jordanu znają mnie nawet kamienie. Wszyscy wiedzą, że ze mną nie ma żartów. Potem, rozglądając się wokoło: - O kilka kroków stąd i dodał — .jest starożytna zrujnowana wieża, gdzie Turcy w czasie wojny urządzili wartownię; tam będziemy bezpieczni. Boi się pan może, że nowożytni mieszkańcy Sodomy są tacy jak niegdyś?
- Nigdy nie wiadomo! — odrzekł Wolter. W każdym razie lepiej się zabezpieczyć.
- Jeśli boi się pan zostać w Sodomie — poddał Artakserkses || możemy pojechać do Gomory, która jest o dwie mile stąd.
— Wolę spędzić noc między sodomitami - rzekł Wolter — których zwyczaje znam i mogę się przed nimi obronić. Bo wszyscy wiemy, co robiono w Sodomie, ale w Gomorze? Co u diabła robiono w Gomorze?
— I ja się o to pytam — odpowiedział Artakser- kses.
Tymczasem dojechaliśmy do wieży, a anioł nie dodał już niczego.
Siedząc z ramionami wokół kolan w zrujnowa-,,; nej wieży, dwaj aniołowie śpiewali: głosy były.znu-g żone i słodkie, słowa miłe, wyraz twarzy smutny^ i niezmienny, jak u więźniów z Volterry.^Śpiewali w jakimś nieznanym języku, harmonijnym jak sze-v lest skrzydeł. Spróbowałem potem z pomocą Arta- kserksesa przetłumaczyć na włoski te słowa tak błękitne i powietrzne: ale błękit stał się stary i nieprzeźroczysty, pełen ziemskiego cienia:
Anioł Anadiomene z ustami jeszcze słodkimi od snu wylatuje naprzeciw jutrzenki, skrzydło- zaledwie go podtrzymuje.
Artakserkses śpiewał z zamkniętymi oczyma, z odrzuconą w tył głową; drugi zdawał się spać ż głową na piersi i śpiewał końcami warg jak we śnie:
Porusza niewinnie biodrami anioł hermafrodyta o Sennym spojrzeniu; twarz ma jasną, ręce białe.
Przywiązany za uzdę do pala za wieżą, blisko forda, mój koń co chwila rżał i bił kopytami w ziemię, niespokpjny i niecierpliwy* Gorący i ciężki wiatr wiał z morza, oleisty wiatr z Morza Martwego, który czuć słonością i smołą.
— Gdyby Anglicy rozumieli język aniołów — rzeki Wolter, kiedy Artakserkses i jego towarzysz przestali śpiewać — myślę, że mogliby w Palestynie spać spokpjnie.
— I nie tylko w Palestynie — zauważyłem — przyczyna kryzysu, jaki przeżywa od jakiegoś czasu angielska polityka imperialistyczna, jest ta, że Anglicy, jak starożytni Rzymianie, ńie mogą zrozumieć języka aniołów.
— Anglia — rzekł Artakserkses — popadła w ten sam błąd, który historycy zarzucają Rzymowi: nie wystarcza owładnąć Palestyną, pępkiem ziemi i nieba, by opanować świat; trzeba nauczyć się języka aniołów, by zrozumieć język ludzi i by poznać ich tajemnice, to znaczy, by opanować ludy. Także Rzym, nie mogąc zrozumieć znaczenia naszych słów, mścił się obcinając aniołom skrzydła i podporządkowując ich swojej polityce, obracając ich w niewolników i używając ich jako narzędzi do najniższych usług. Ów Judasz, który zdradził Jezusa Chrystusa, był aniołem zbydlęconym przez niewolę i zawód: Judasz w rzeczywistości był na usługach ówczesnego. Intelligence Service, prowokatorem, powiedziano" by dzisiaj. Ale wszystko to przyniosło nieszczęście Rzymianom i nie może z pewnością przynieść szczęścia Anglikom.
— Słaba pociecha — wykrzyknął towarzysz Ar- takserksesa.
- Ty, Łucja, niepotrzebnie mówisz o pociesze — odparł Artakserkses. — Masz zbyt srogi charakter i nie pocieszyłbyś się nawet, gdyby ci odrosły skrzydła i gdyby Londyn zgryzły szczury.
— Pański towarzysz - spytał WoJter - jest więc anielicą, skoro nazywa się Łucja?
— Dla nas - odpowiedział Artakserkses - imiona nie mają znaczenia: mój towarzysz ma imię ko-- biece. ale jest aniołem.
- Sprawa nie jest taka prosta, jak można by;; mniemać - rzekł Łucja. - Wszyscy aniołowie są hermafrodytami, ale starają się ukryć płeć żeńską. Malarze'rzeczywiście przedstawiają ich zawsze jako] aniołów: tylko w pewnym rzymskim kościele — jedyny znany przykład — sławny fresk wyobrażać ich jako istoty płci żeńskiej. Są to jedyne anielice, o których wiedzą profani.
- Nie rozumiem — zauważyłem — dlaczego mielibyście się rumienić: nie ma nic złego w tym, że się jest takim jak wy. Sam Napoleon, według tego, co twierdzą niektórzy nowocześni historycy, był hermafrodytą.
- - Nie ma wątpliwości — doda) Łucja — że Napoleon był mężczyzną pod Austerlitz, a kobietą pod Waterloo.
- Wiadomo także — ciągnąłem — że wierzył w aniołów
— Właściwie w aniołów nie — rzekł Artakserkses
— ale raczej w papieża. Stendhal wspomina, że Napoleon na posiedzeniu Rady Stanu w pełnym składzie, podczas dyskusji nad stosunkami z Watykanem, wykrzyknął: „Jeśli papież mówi mi, te dziś w nocy ukazał mu się archanioł Gabriel i powiedział mu to i owo, jestem obowiązany mu wierzyć".
- Rad bym wiedzieć — spytał Wolter — czy Anglicy posługują się wami, jakbyście byli aniołami czy anielicami?
- Niemożliwą jest rzeczą dociec zamiarów polityki angielskiej — odparł Artakserkses — nawet my często nic z niej nie rozumiemy. Ale pewne jest, że Anglicy używają z wi-elką zręcznością narzędzi swej polityki. W Palestynie, na przykład, idą wiernie za tradycjami biblijnymi. Weźmy nasz wypadek: w jakim ceLu zostaliśmy - wysłani do Sodomy? Aby przywrócić tam porządek publiczny zakłócony przez zbrodnie i rozruchy, które od pewnego czasu powtarzają się w tych miejscach z niepokojącą częstością. Także dwaj aniołowie, o których mówi Biblia, zostali wysłani do Sodomy, by przywrócić tam porządek publiczny. Ogień i siarka, które Pan spuścił na miasto, nie wyrządziły na pewno zła większego nad zło, jakie brytyjski Komisarz w Jerozolimie obiecał współczesnym sodomitom, jeśli dalej będą zakłócać spokój publiczny.
- Jednak — zauważyłem - jest pewna różnica między występkami i zbrodniami starożytnych sodomitów i sodomitów współczesnych.
— Starożytni obywatele Sodomy - rzekł Wolter — nie zajmowali się w rzeczywistości kwestiami polityki cey rasy. Chociaż mieli ten zwyczaj, że nacierali na wroga z tyłu, to nie można twierdzić, żeby był to zwyczaj natury politycznej. Prawdą jest, że także wtedy nienawidzili obcych, że ich nienawiść do Lota nie zrodziła się z odepchniętej miłości, ale stąd, że Lot nie był sodomitą, to znaczy obywatelem Sodomy. Był obcym, synowcem Abrahama, i przybył, by osiąść w tym mieście dopiero przed kilkoma laty; popełnił ten błąd, że trzymał się z daleka, że nosił się z pańska, że przybierał postawę, cnotliwego człowieka. Ale przyczyną zburzenia Sodomy był haniebny występek, a nie nienawiść do obcego Lota: przyczyna natury moralnej zatem, nie natury politycznej.
— Nie chcę panu przeczyć — odrzekł Łucja — ale czy nie zdaje się panu, że Lot był ówczesnym Anglikiem? Rzeczywiście to prawda, że historia się powtarza.
— Miejmy nadzieję, że niel — wykrzyknąłem. — Nie chciałbym tej nocy być zamieszany w wypadki tamtej sławnej nocy. . '
— Sądzę — rzekł Wolter śmiejąc się — że możemy spać spokojnie. Historia nie dopuszcza bisów.
— A jednak jj sprzeciwił się Artakserkses - rzeczy układają się dziś wieczór tak, jak je opowiada Biblia. Także wtedy dwaj aniołowie zostali wysłani do Sodomy, by przywrócić porządek publiczny.
— Biblia ~ dodał Łucja — opowiada, że owej nocy.
kiedy dwaj żandarmi, chciałem powiedzieć dwaj aniołowie, szli spać, ludzie z miasta otoczyli dom Lota, młodzi i starzy, to jest wszyscy mieszkańcy Sodomy prócz kobiet, i wielkim głosem wołali Lota. Zważmy, że kobiety sodomskie nie interesowały się sprawą. Gdzie są, krzyczał tłum, gdzie są dwaj ludzie, których niedawno przyjąłeś do swego domu? Niech wyjdą Niech wyjdą! Chcemy ich widzieć! W jaką biedę wpadliby dwaj nieszczęśni żandarmi, gdyby nie byli aniołami i gdyby ogień i siarka nie pomogły im w porę!
— Miejmy nadzieję — rzekł Wolter — że tej nocy Arabowie z Sodomy dadzą nam spać spokojnie: bardziej dowierzam tej nadziei niż waszej obronie, bowiem tylko cud mógłby nas ocalić w razie niebezpieczeństwa: nazbyt dobre mam o was mniemanie,, by sądzić, że jesteście jeszcze zdolni czynić cuda.
— Cudem jest już to — odpowiedział Artakserkses — żeście nas spotkali. Nawet gdyby niebo nie było skłonne ocalić was nowym deszczem ognistym, bądźcie pewni — dodał pokazując pistolet wiszący u skórzanego pasa — bądźcie pewni, że my wystarczymy.
Ale w tej chwili wielki wrzask podniósł się wokół wieży: Wolter zbladł. — Stało się! — krzyknął chwytając mnie za ramię. Spojrzałem na Artakser- ksesa i Łucję: obaj aniołowie powsfali i szli powoli ku wyjściu, z oczyma w górze i z rozwartymi dłońmi, w ekstatycznej postawie. Zdawało się, że słu
cha ją niebiańskich głosów i muzyki; na dworze wycia, zgiełk i łoskoty wzbijały się w niebo.
— Jeśli czekają na rozkazy Raju — krzyknął gniewnie Wolter — to jesteśmy-straceniI
— Nie stracimy niczego — rzekłem śmiejąc się — prócz honoru.
— I zdaje się to panu mało? — dorzucił autor „Kandyda". — Zdaje się to panu mało? Dostać się w ręce sodomitów, w moim wieku? Co powiedziałby Rousseau? Co powiedziałby Algarotti? Cały Paryż będzie się śmiał za moimi plecami!
— Nie trzeba brać rzeczy tragicznie — odpowie- działem — zobaczy pan, że nasi aniołowie stróże obronią nas.
— I pan ufa tym zdrajcom? Ufa pan aniołom, pan? Nie rozumie pan, że pierwsi rzucą się na nąs? Nie rozumie pan, że zostaliśmy zdradzeni?
— Zobaczymy — odrzekłem — według mnie są to dwaj gentlemeni.
— Już by nas ocalili, gdyby byli gentlemenami. -
— Także Lot został ocalony w ostatniej chwili. Trochę cierpliwości: wkrótce stanie się cud.
Artakserkses i Łucja tymczasem wyszli i słychać było, jak mówią głośno, tonem rozkazu. Na słowa aniołów wrzask ucichł nagle. Teraz ktoś kaszlał na dworze z ustami przytkniętymi do ściany; ten regularny, suchy, natarczywy kaszel brzmiał jak uderzenie kilofa usiłującego zrobić wyłom w wieży. Pies szczekał w dali, od strony Gomory. Głosy
aniołów zniżały się co chwila, długi szept biegł naokoło w ciemności.
-=? Boję się — szepnął mi Wolter do ucha - że się porozumiewają.
W tej chwili wszedł Łucja: Arabowie miejscowi wzięli nas za dwóch Żydów i grożą, że podpalą wieżę, jeśli nie opuścimy-Sodomy przed świtem. W całej dolinie Jordanu, po wypadkach, które przed kilku miesiącami zakrwawiły ulice Jerozolimy, wzburzenie przeciw Żydom nie uspokajało się w ostatnich czasach, zwłaszcza na brzegach Morza Martwego, rozruchy i napady powtarzały się z niepokojącą częstością. Także amerykański archeolog, który przyjechał z Bostonu, by prowadzić prace wykopaliskowe zaczęte przez Turków i odnaleźć w zwaliskach Sodomy dom Lota, miał nieszczęście być wziętym za Żyda i poprzedniego wieczoru został wychłostany do krwi przez miejscowych Arabów. '
— Przez tych samych — dodał Łucja — którzy w tej chwili oblegają wieżę.
- Amerykański archeolog, w rzeczywistości będący Żydem, zapłacił w ten sposób za krzywdy i gwałty, jakie codziennie, pod sławną Ścianą Płaczu, czynili jerozolimskim Arabom jego współwyznawcy.
- Ale my — protestował Wolter — za co mamy płacić? W naszych żyłach nie ma ani kropli krwi żydowskiej. Czyż jesteśmy Anglikami? Wystrzegaliśmy się tego dobrze, zwłaszcza dzisiejszego wieczoru. Jeśli już, to skoro mamy być sprawiedliwi, chłostę powinni mi sprawić nie Arabowie, ale Żydzi, za wszystkie oszczerstwa, złośliwości i obelgi, jakie na
pisałem, powiedziałem przemilczałem o ludzie Izraela.
- I pan się spodziewa — mówił śmiejąc się Łucją - że sodomici czytają pańskie książki? *
W tej chwili, drżący z wściekłości i z pociemniałą . twarzą, wszedł Artakserkses.
- Nic się nie da zrobić — rzekł cichym głosem.jj nie spuszczając oczu z drzwi. — Ci szaleńcy nie v chcieli słuchać żadnych tłumaczeń: jeśli przed świ- : tem dwaj przeklęci Żydzi nie odejdą, sodomici nie uszanują nawet aniołów. Radzę panom odjechać v jak najprędzej jj zakończył Artakserkses. — Jest
nas za mało, by spróbować oporu przeciw setce fa- ViS| natycznych Arabów; ale jeśli chcecie pozostać, jeśli ucieczka was przestrasza, gotów jestem was bronić.
- Ja także-' — wykrzyknął Łucja. - Aż do śmierci— Musiałbym czekać kawał czasu — rzekł Wolter
ironicznym głosem — jeśli to prawda, że jesteście nieśmiertelni.
- Niestety, odkąd Anglicy zajęli Palestynę — szepnął Łucja wznosząc oczy ku niebu — nasza nieśmiertelność stała się tymczasowa...
- Dość bezużytecznych rozmów — przerwał Artakserkses. -r Nie ma czasu dp stracenia. Radzę panom odejść stąd natychmiast, zanim sodomici cofną dane słowo. Lada chwila mogą nam spaść na kark. - Chodźmy - krzyknął Wolter — i niech ich trąd zezre.
Uścisnęliśmy w milczeniu obu aniołów. Łucja przycisnął mnie mocno do piersi i pocałował mnie
w policzki; mocząc mi łzami twarz. Także Artakserkses zdawał się wzruszony. Noc była czarna, nie widzieliśmy się d krok: chrapliwe głosy dochodziły z wysokości Góry Soli, ze wzgórza z soli kamiennej, które góruje nad zwaliskami Sodomy. W tej chwili przypomniałem sobie, że Góra Soli jest po- śągie/n żony Lota. Zdawało mi się, że z głębokiej ciemności śledzi nas tysiąc oczu, słyszałem co chwila hałas poruszohego kamienia, szelest w trawie, stłumione dyszenie. Mój koń, niespokojny, bił kopytami w Ziemię, odwracał łeb parskając. Byłem już w siodle, a Wolter wprawił już w ruch forda, kiedy Artakserkses dogonił nas biegiem.
I Cokolwiek by się stało, nie odwracajcie się - krzyknął — nie odwracajcie się-
Szum motoru zagłuszył słowa anioła. Wolter podniósł rękę *w geście pożegnania i zniknął w ciemnościach.
Ale w tej chwili płomień buchnął niespodzianie nad Górą Soli, inne ognie zapłonęły tu i tam, podpalając noc, i wielki wrzask podniósł się zewsząd. Wbiłem ostrogi w boki konia i pocwałowałem ku brzegom Morza Martwego, za fordem, który uciekał daleko przede mną. W głębi widnokręgu, nad wzgórzami Jerozolimy, piorun rozłupywał co chwila ciemne niebo, dziwne czerwonawe odblaski padały na dolinę Jordanu, 'a grzmot toczył się jak dźwięk gongu aż do gór Moab. Naraz, w blasku ognia rozgorzałego na zakręcie drogi, spostrzegłem samochód stojący wśród gromady gestykulujących cieni. „Schwytali go!" — pomyślałem. I oto jakiś
człowiek wyskakuie z forda i biegnie naprzeciw mnie, ścigany przez zgraję sodomitów. Już powstrzymywałem konia, już schylałem się gotów' wciągnąć zbiega na siodło, kiedy Wolter zwolnił # biegu, potknął się dwa czy trzy razy, zatrzymał się z wyciągniętym) ramionami, cały pochylony w przód. „Ratunku! Ratunku'" — krzyknął, chciał się wyrwać, otworzył usta w ostatnim wysiłku i pozo- > stał tak; jak przygwożdżony do ziemi, zastygły w biegu, z martwymi oczyma w białej twarzy i z otwartymi ustami, niemy i nieruchomy jak posąg. ^
Szczęśliwy dzień
(Un giorno felice}
Był piękny dzień i Kawaler Bonfante, urzędnik katastralny, uczuł, że się odradza. Wydało mu się, że wstaje z różanego łoża. Ubrał się powoli i przed wyjściem do biura, jak każdego rana o d/iewmle], powiódł po pokoju roztargnionymi oczyma, jeszcze pełnymi snu.
Na stoliku nocnym, koło budzika i karafki z wodą, stała jego zwykła filiżanka kawy. Budzik pokazywał dziesiątą. Dopiero teraz spostrzegł, że za-, pomniał wypić kawę. „Musi być już niedobra" i pomyślał. I już miał położyć rękę na klamce, kiedy niezwykła i przyjemna myśl przyszła mu do głowy: gdyby naprawdę była dziesiąta?" Myśl. ze się spóźnił, nie budziła w nim żadnego niepokoju* „Caterina!" — zawołał. Czuł się wesół i wypoczęty, wdychał z prawdziwą rozkoszą ciepłe powietrze poranka, wchodzące przez półotwarte żaluzje. Płomień słońca załamywał się na karafce z wodą. rozszczepiając się w tęczowe odblaski, i jedna zielona drzazga wraziła się w pierś Cateriny, która w tej chwili wchodziła.
— Która godzina? ■ spytał Kawaler Bonfante
z roztargnioną miną, poprawiając sobie krawat przed lustrem.
- Już dziesiąta.' - wykrzyknęła Catenna. I do- ".J| dala cicho: — Myślałam, że się pan źle czuje, martwiłam się.
- Dziesiąta? — wykrzyknął Kawaler Bon fan te tonem radosnego zdziwienia. — I cóż w tym dziwnego? Spałem, to wszystko, spałem doskonale. Po ra2 pierwszy w życiu spóźniłem się. Nic złego. Pójdziesz do biura, powiesz, że jestem chory, a ja tymczasem... — mówił łatwym głosem, z triumfalnym akcentem... — ja tymczasem pójdę się przejść. Dobrze?
Caterina spojrzała na niego przerażona. Po raz pierwszy od dwudziestu lat, odkąd służyła u Kawalera Bonfante, słyszała z jego ust takie słowa. I zarumieniła się ze wstydu. Chciała coś powiedzieć, ale Kawaler Bonfante był już na schodach. „Matko Boska!" — wykrzyknęła Caterina i pozostała niema i otumaniona przez cały dzień, aż do chwili, kiedy pod wieczór otworzyła drzwi panu wracającemu do domu.
Kawaler Bonfante wyszedł przejść się na miasto. Nie była to niedziela, ale zdawało się, że jest. Na pierwszym zakręcie ulicy spotkał oddział Balilla. i
Szli dokładnie i wesoło, najmniejsi na przedzie, różowi i tłuści, najwięksi na końcu. „Raz... raz... raz..." krzyczał od czasu do czasu ich oficer, aby wybijali krok. A chłopcy wybijali krok prawą nogą, Ml wszyscy naraz, nie przerywając radosnego rytmu tego młodzieńczego i dokładnego marszu. Kawaler
Bonfante spostrzegł, że twarze najmniejszych są jasne t gładkie (skóra połyskiwała jak jedwab wachlarza), a twarze największych usiane czerwonymi pęcherzykami.
..Wypryski młodzieńcze - pomyślał. — Albo pierwsze rozczarowania, pierwsze niepokoje". Ale ta myśl wzbudziła, w nim jakby niespodziany wyrzut. „Jakie rozczarowania? Jakie niepokoje? — spytał sarn siebie i uśmiechnął się. — W tym wieku, w takim pięknym mundurze, z taką piękną kokardą nad uchem? W naszych czasach, owszem, może. Ale teraz! Ci chłopcy - i popatrzył na nich spojrzeniem pełnym upodobania - to nie chłopcy tacy jak my, jakimi byliśmy my. Szczęśliwi". Mówiąc tak do samego siebie. Kawaler Bonfante zbliżył się do zamykającego oddział chłopca i spytał go wesoło: „Dokąd idziecie?" Chłopiec nie odpowiedział. „Dokąd idziecie?" — powtórzył Kawaler Bonfante. który z trudem za nim nadążał i bał się, że potknie się lada chwila o koniec własnych butów. Chłopiec nie raczył nawet spojrzeć na niego. „Gdzie pan chce, żebyśmy szli? Do ciotki?" — odpowiedział mu nie patrząc na niego, pogardliwym głosem. Szedł- z podniesioną głową, z oczyma utkwionymi przed siebie, z surowym wyrazem twarzy usianej czerwonymi cętkami. „Raz... raz... raz..." ' Kawaler Bonfante zatrzymał się ocierając sobie pot. „Do ciotki?" — myślał z pewnym zakłopotaniem, Oficer przeszedł obok niego i muskając go łokciem, nie zwalniając marszowego kroku, spytał: „Życzy sobie pan czegoś?". Jego głos był uprzejmy,
tak, na pewno, bardzo uprzejmy, a jednak Kawaler Bonfante usłyszał, że brzmi w nim coś z przymówki i szyderstwa, zaprawiona współczuciem ironia.
„Idą na pewno na Stadion Sportowy" - rzekł do siebie Kawaler Bonfante i uczuł, że w ustach rodzi mu się smak delikatnej trawy. Ulice, fasady domów, chmury wiszące nad dachami, szyldy sklepów wydały mu się nagle zabarwione zielono, zdawało mu się, że idzie po pięknej łące, stopy odbijały mu się od tej trawy jak od gumowego dywanu. Zaczął z trudem oddychać, zwolnił kroku. Teraz szedł chodnikiem, na odcinku, gdzie ulica, skręcając lekko, z jednej strony schodzi ku stacji kolejowej, z drugiej ciągnie się prosto przez Viale dei Martiri Fas- cisti w dół ku Tybrowi. Kilku robotników na ruchomych drabinach rozpinało między jedną a drugą stroną alei olbrzymią wstęgę płótna,^na której wydrukowane było wielkimi czerwonymi literami: LITTOR ALI DELLA CULTURA. Szyldy sklepów błyszczały jakby świeżo pomalowane: Meble XX Wiek. Bal del Turco. Restauracja pod Dwoma Przyjaciółmi. Przepuklina, przepuklina, pasek przepuklinowy Gasperini. Nagrodzony na wszystkich wystawach międzynarodowych, Zloty Medal na Wystawie Rzymskiej 9. Siostry Tenaglia, modystki. Restauracja Addis Abeba.. Pracownia parasoli. Kolumna autobusów stała na skrzyżowaniu dwóch wielkich ulic. Nagle z przecznicy wyszła orkiestra dęta. Byli to żołnierze piechoty. Szkoda, że nie bersalie- rzy. Na czele kompanii szedł młody kapitan z piersią ozdobioną wstążkami medali. Był na wojnie.
Otrzymał z pewnością odznaczenie za odwagę. Gdy- i by w 9 nie zwolnili mnie z powodu przepukliny, byłbym także w okopach. Był to właśnie rok wystawy między narodowej, pamiętam, że widziałem pierwsze loty Delagrangea na Piazza d'Armi. Teraz na Piazza d'Armi jest pełno domów, piękna dzielnica, całkiem nowa. Miałbym także medal za odwagę. Spełniłbym, także swój obowiązek jak wszyscy inni. „O Trieste, o Trieste del mio cuore". Jął pogwizdywać wesoło, chciałby pobiec za tymi żołnierzami, włączyć się do szeregu. Zostać pułkownikiem. Bataliony, na baczność'- Prezentuj broń? Kawaler Deme- trio Bonfante, syn Andrea, urzędnik katastralny! Nie, nie^był zrodzony dla chwały, dla bohaterskiej kariery. A jednak... Nigdy nie wiadomo, nigdy nie można powiedzieć. Jak się zdawało, nie było to takie trudne zostać bohaterem. „Ti verremo - a li ber ar l" — „Przepraszam bardzo, którędy do Federacji Handlu?" Kawaler Bonfante właśnie nie wiedział, gdzie jest Federacja Handlu. „NieSh pan spróbuje pójść tędy w dół, tą ulicą, potem skręci pan w prawo..." Tłum rósł, w pewnej chwili ujrzał, że droga przed nim zagrodzona jest zwartym płotem faszystów w czarnych koszulach, mężczyzn, kobiet, dzieci. „Idą! Idą!" — krzyczał tłum.
W głębi ulicy w złotym cieniu platanów pojawiło się kilka proporczyków. Były to sztandary Legii Czarnych Koszul wracającej i Afryki. Kawaler Bonfante przypomniał sobie, że radio poprzedniego wieczoru zapowiedziało powrót Legii właśnie na to przedpołudnie. Idą! Idą! Piękni chłopcy, wysocy,
— szczupli, twarze spalone słońcem, spojrzenia czarne i lśniące, czoła ocienione hełmem tropikalnym (lekki zielony cień na skórze koloru brązu). Ze stacji dochodził triumfalny gwizd pociągu, który przywiózł do Rzymu tych dzielnych chłopców,. gwizd, któfy brzmiał już w sercach wracających jak smutny zew, czułe zaproszenie. „Wracajcie! Wracajcie!" Tłum krzyczał, klaskał, wszyscy mieli czerwone oczy, kobiety z zapłonionymi twarzami rzucały kwiaty i pocałunki* W gorącym powietrzu wiwaty mieszały się ze śpiewem, z dźwiękiem trąbki, z warkotem bębna, z długim gwizdem pociągu, z furkotem chorągwi wywieszonych z okien, Żołnierze rozglądali się wokoło, uśmiechali się do tłumu. Kawaler Bonfante czuł, że wzburza go niejasne i dalekie wzruszenie, nie wiedział już," czy śmieje się, czy płacze. .Więc to była Italia, Italia dnia codziennego. Pierwszy to raz, w ciągu dwudziestu lat, Kawaler Bonfante nie poszedł do biura. Ile nowych rzeczy odkrywał, których istnienia przedtem nawet nie podejrzewał! Tó więc było życie, życie codzien-.; ne, Italia dni pracy. Huk niewidzialnych w błękicie samolotów rozpływał się wysoko w niebie. £ycie tajemnicze dla niego, dla tych wszystkich, co na równi z nim spędzali -swe jednostajne istnienie zamknięci od rana do wieczora, w biurze, siedząc przy stole zawalonym zakurzonymi papierami. I kierownik, który od czasu do czasu przechodzi z założonymi z tyłu rękami, rzucając ukradkiem podstępne spojrzenie na rejestry, na kolunlny cyfr. Ita-
Iia tajemna tajemnicza, dla niego, dla wszystkich takich jak on.
A jednak był to dzień jak inne, dzień pierwszy lepszy. Ale jaka szlachetność w tym' świątecznym . powietrzu, jaka szczerość w tej muzyce, w tych oklaskach, w tych okrzykach radości, w tym złotym ciepłym świetle, które sprawiało, źe domy, wystawy, pojazdy, chmury wydawały się "nowe, a koszule i kołnierzyki ludzi śnieżnie białe. Jaka piękna i szczera była Italia dni pracy! Jaka była piękna i naiwna, prosta i młoda, ta Italia, którą Kawaler Bonfante odkrywał tego przedpołudnia, którą wi- / dział tego dnia po raz pierwszy. Była o wiele piękniejsza, młodsza, bardziej żywiołowa niż Italia niedzieli, niż zwykła niedzielna Italia. Nigdy by nie pomyślał, że istnieje naprawdę taka Italia. W niedzielę ludzie wystrojeni odświętnie, w nowych butlach i ubraniach, wyglądają, jakby przygotowali | się do obowiązkowej ceremonii, do zespołu obrzędowych gestów, czynności i zdarzeń: msza, aperitif w kawiarni, obiad w rodzinnym gronie, popołudniowa przechadzka, muzyka na placu, lody, kino. Przymusowy i nużący wypoczynek, nudna rozrywka, obowiązkowe święto.
Ale tego dnia (i na pewno było tak również we wszystkie inne dnie powszednie) ludzie zdawali-się robić coś wewnętrznie własnego, a zarazem coś, co należy do wszystkich. Każdy szedł do swoich spraw, wyglądał, jakby pracował z radością, łatwo, nię zaprzątnięty myślami; ludzie bądź patrzyli na pochody i ceremonie, bądź uczestniczyli w nich nie przery
wając rytmu codziennej pracy, jak w święcie, w którym wszyscy mogą swobodnie brać udział nie będąc do tego obowiązani. Nie jak w rozwoju oficjalnego programu, ale jak w radosnym biegu zdarzeń naturalnych. Te chorągwie, te fanfary, zdawało mu się, że znalazły się tu przypadkiem. Ci żołnierze wracający do domu ze zwycięskiej wojny, ci robotnicy, którzy z wysokości ruchomych drabin i pomostów klaskali w dłonie przy przejściu Czarnych Koszul, te służące, które szły z targu z koszykiem zawieszonym na ramieniu, ci posłańcy telegraficzni w mundurach koloru popiołu i w żółtych wysokich butach, którzy jechali na rowerach dzwoniąc wesoło, ci uczniowie wracający ze szkoły z tornistrami, ci chłopcy z Balilla, maszerujący ku delikatnej trawie Stadionu Sportowego, basenom, szatniom pachnącym mydłem i lizoformem, bieżniom z czerwonej ziemi wyciętym w zielonej łące, znaczonym białymi hieroglifami, tajemniczymi numerami nakreślonymi kredą, ci żołnierze, którzy maszerowali sztywno szlakiem trąbek — zdawało mu się, że wszyscy ci ludzie, ten wesoły i zaprzątnięty lud, spotkali się tu przypadkiem i że wszystko — gesty, słowa, muzyka — było elementami nie święta przygotowanego i uregulowanego z góry przez jakiś urzędowy komitet, ale elementami pracy wykonywanej radośnie razem, w gronie przyjaciół, towarzyszy, ku dobru i ku radości wszystkich. Na chwałę wszystkich. „Chwała - pomyślał Kawaler Bonfante, zdziwiony, że myśl ta nie przyszła mu do głowy od razu. — Chwała!, Zaczynał rozumieć, że
wszyscy w gruncie rzeczy pracowali dla chwały, że tajemną sprężyną popychającą tych ludzi do uganiania się od rana do wieczora po ulicach, krzątania się, załatwiania swoich spraw, pocenia się przez osiem godzin dziennie w sklepach i warsztatach, był nie tylko interes, zarobek, poczucie obowiązku, społecznej i narodowej solidarności, tej misji cywilizacji, pokoju i miłości, którą Bóg i Państwo powierzają człowiekowi, ale nade wszystko miłość chwały. Pracować dla chwały, co za szczęśliwy los!
Kawaler Bonfante wodził naokoło spojrzeniem jasnym i dziecinnym: zapomniał już o długich godzinach, długich dniach, długich latach spędzonych w biurze,, wydawało mu się, że znowu jest dzieckiem jak wówczas, kiedy chodził na wagary i przechadzał się po polach lub włóczył się nad rzeką i po wzgórzach szukając ptasich gniazd i zbierając jagody jałowca. Odnajdywał wokół siebie Italię, którą uważał za umarłą na zawsze, Italię z czasów, kiedy był dzieckiem, Italię ludu i dzieci, wałęsających się pspw, jarmarków wiejskich, straganów z „frittelle" i. „frusaglie", Italię gry w kręgle, procesji, wycieczek zamiejskich i ślepców grających na skrzypcach przed kościołami i przy stołach gospód. Italię prawdziwą, Italię prostą i czystą, Italię z wczoraj, dziś, jutra, Italię wszystkich czasów, Italię dni pracy. „Niech żyje Italia!" — krzyknął naraz, zatrzymując się przed gromadą wojskowych i robotników Ludzie odwracali się, by spojrzeć na niego, pełni grzecznego zdumienia, ale Kawaler Bonfante, prze
jęty swoim słodkim upojeniem, swoim dziecinnym entuzjazmem, nie spostrzegał zdziwionych spojrzeń i uśmiechów. „Niefch żyje Italia!" — powtórzył powiewając kapeluszem. „Niech żyje Italia!" — krzyknęła jakaś staruszka przechodząca właśnie u boku wojskowego w Czarnej Koszuli, jednego z tych, co wrócili z Afryki. Kilku przechodniów zaklaskało i odwróciło się ze śmiechem. Kawaler Bonfante czuł, że pcha go jakaś radosna siła, zaczął iść marszowym krokiem, raz, dwa, raz, dwa, z podniesioną głową, z piersią podaną w przód, pogwizdując wesoło, i nie słyszał nawet południowej syreny, nie spostrzegł, że tłum rzednie, że ulice przybierają z wolna spokojny i czysty wygląd miejskich ulic w porze obiadowej. „Pójdę na obiad do jakiejś restauracji — pomyśjał - dziś jest święto dla wszystkich, także dla mnie". I był to naprawdę jego pierwszy dzień świąteczny. Naraz znalazł się na brzegu Tybru, rozpoznał drzewa i fontannę Acquacetosa, musiała tam być na pewno jakaś gospoda, gromadki robotników na rowerach wyjeżdżały z baraku przy budującym się domu, rozłączały się wśród wesołych pożegnań. „Właśnie to, czego szukam" § powiedział do siebie Kawaler Bonfante, kierując się ku drewnianemu barakowi krytemu blachą, z napisem nad drzwiami: „Al belyedere", I wszedł.
Gospoda była prosta i poufna, klasyczna podmiejska gospoda rzymska, ze swymi surowymi stołami i ławami pod cienikami trzcinowymi. Droga oddzielała ją od rzeki, wezbranej i pełnej wirów po
ostatnich wiosennych deszczach. Od Tybru dolatywał v£&trzyk, słodki w ustach jak „cannellino" z Frascaii. I Kawaler Bonfante, czekając, by kelner ^ spostrzegł jego obecność, rozmyślał, że rzeki, po
dobnie jak wino, dzielą się na słodkie i wytrawne. „Tybr — myślał — jest najbardziej deserowy ze wszystkich, najsłodszy ze wszystkich rzek wło- skich". Sam jego kolor nasuwał myśl o winie z Castelli i, bez wątpienia, gdyby wioślarze, którzy w lekkich czółnach opuszczali przystań Klubu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, tuż opodal, i Klubu Ministerstwa Lotnictwa, bliżej Ponte Milvio, zanurzyli rękę w wodzie i podnieśli ją do ust, poczuliby jej smak słodki i upajający jak smak wina. Wioślarze wracający do przystani wyglądali Jak pijani, którzy wychodzą z gospody: zapłonieni i za- łzawieni. Oczy błyszczały, czoła były czerwone i spocone.
Tybr, przyjąwszy niedawno w swe łono zielony i pienisty Aniene, płynął w tym miejscu wezbrany i pyszny: ale Kawaler Bonfante spostrzegał w tej czysto rzymskiej pysze ton poufny, uprzejmość mądrą i serdeczną. Brzegi były gęsto zarosłe trzciną i sitowiem, jasną trawą i żółtymi kwiatami, które w przezroczystym powietrzu wyglądały jak z barwnego szkła. Naprzeciw, na drugim brzegu, dymiła > cegielnia i czerwone cegły, ułożone w spokojnej architekturze na wznoszącej się perspektywie trawy, tworzyły z łąką o żywej zieleni, tu i tam osla- ^ bionej bladymi pasmami, kontrast ddjmujący i niecierpliwy. Jeden bok tej ceglanej architektury był
jaśniejszy, prawie żółty, żółcią papieską, która zrazu zdawała, się kłócić z żywym kolorem trawy i ze '■■=. złotymi odblaskami słońca; potem, z wolna, wchodziła w poufność krajobrazu, stawała się, rzec by można, domowa, spokrewniała się z historią tej łąki, jtej trawiastej rzeki, tych wzgórz, tego widnokręgu. Cegielnia była czerwono-czarna, nad nią las sosnowy wieńczył skraj pagórka. Wzdęte chmury, o czystych zarysach, opierały się na górach, lasach, domach, z leniwą i wspaniałą opieszałością. Od czasu do czasu jakaś 'chmura poruszała się, wchodziła ukośnie w inną, jak dzieje się to w tej zabawce dla dzieci, gdzie jeden element wchodzi w drugi, tworząc dziwną geometrię, która ma hermetyczną niewinność dziecięcych snów.
Coś. dokładnego i zarazem fantastycznego było rzeczywiście w powietrzu, w tym swoistym powietrzu rzymskich przedmieść. Kolor Rzymu, ten kolor rdzy, który niekiedy wydaje się kolorem skrzepłej krwi, roztapiał się w gorącym słońcu, ciekł przez pola gęstymi strumieniami, plamiąc trawę, płoty, mury, pnie drzew, łuski sosen, liście dębów. Kawaler Bonfante rozglądał się wokoło z błogim zdzi-. wieniem, wdychając silnie to powietrze zaprawne miłą wonią rzeki, drzew i łąk. Jaki piękny był Rzym, jak wszystko wydawało się jego oczom nowe i zarazem poufne, dawne i młode. Poznawał siebie w tyrn krajobrazie, jak gdyby stał się znótó dzieckiem. odnajdywał te widoki, te tony, te swobodne perspektywy, jak gdyby je .przed chwilą opuścił: odnajdywał je nietknięte, a jednak coś zmieniło się
w nich lub może coś — nie wiedział co — zmieniło się w nim. Przypomniał sobie naraz, że przechodził tędy, że był w Acąuac.etosa kilka miesięcy przedtem, nie pamiętał już, kiedy ani z kim. Było to w październiku j tak, którejś niedzieli. Ale wówczas te same miejsca, te same brzegi, te same drzewa wydały mu się obce, smutne, wypełzłe. Może dlatego, że był październik, szare i znużone niedzielne popołudnie. „Słucham pana?".- rzekł doń w tej chwili kelner. Kawaler Bonfante drgnął,, jak gdyby ten głos obudził go z brzydkiego snu. Zamówił talerz „fettuccine", sałatkę z pomidorów, porcję jagnięcia, ćwierć litrą białego wytrawnego wina. czekając, przyglądał się łodziom na rzece, grze chmur nad wzgórzami, mienieniu się światła na czerwonych murach cegielni. .
Zaczęli schodzić się ludzie. Gromadki młodzieńców i dziewcząt na rowerach zjeżdżały w dół aleją, rozpraszały się na brzegach rzeki, rodziny z prostego ludu nadciągały pieszo, hałas autobusu zbliżał się, oddalał, gwizd kolejki z Acąuacetosa gubił się w wesołej wrzawie głosów. Kobiety wyciągały z koszyków zawiniątka z szynką, chleb, butelki białego wina. Gromadki dzieci ścigały się»z krzykiem, wałęsające się psy zbiegały się ze wszystkich stron, - dołączały się do radosnych gromad dziecięcych, dziewczęta krzyczały i śmiały się odrzucając głowy do tyłu, chłopcy rozmawiali głośno z szerokimi gestami ramion, przybierali miny, jakby wiedzieli wszystko, rozumieli wszystko, mieli rację zawsze. Kobiety były tłuste, czarnowłose, o błyszczącej skó
rze: miały naszyjniki i bransolety z ciała wokoło szyi, przegubów i kostek. Mężczyźni byli ciemnoskórzy, mieli czarne i błyszczące włosy, usta szerokie i czerwone, A między nimi jakiś robotnik, siedzący na trawie z rodziną, o dwa kroki od stołuj przy którym siedział Kawaler Bonfante, poważny i godny przez powolność ruchów, przez ostrą stanowczość ciężkiego i żywego spojrzenia. Długie, lekko sfalowane włosy opadały mu na męską szyję, krótką i umięśnioną. Wydało się Kawalerowi Bonfante, że jest do kogoś podobny. Twarz, która nie wydawała mu się nowa. Zaczął wpatrywać się w nią z pełną sympatii uwagą i znieruchomiał z widelcem w powietrzu, zaciekawiony i niepewny. „Podobny jest... podobny jest..,}- Podobny był do gubernatora Rzymu, do Don Piera Colonny, którego portret Kawaler Bonfante miał przed oczyma przez cały dzień, zawieszony na ścianie na wprost swego stołu, pod portretami króla, papieża i Mussoliniego. To nieoczekiwane odkrycie wywołało na jego usta uśmiech zadowolenia, jak gdyby spotkał kogoś znajomego, jakiegoś starego przyjaciela. Miał rzeczywiście białe i surowe czoło Don Piera Colonny, jego wielki złamany noś.
— Pozwoli pan? — spytał go nagle robotnik, który spostrzegł jego natarczywe ^spojrzenie i dziwny uśmiech, podając mu coś w lejku z żółtego papieru*
— Nie, dziękuję — odpowiedział Kawaler Bonfante, przyjemnie zmieszany. Ale natychmiast wydało, mu się, że nie odpowiedział z taką uprzejmo?- ścią, na jaką zaproszenie zasługiwało. wezwawszy
kelnera - „litr - zamówi! - i najlepszego". By! czerwony na twarzy, nalał wina do szklanki robotnika i jego żony, i wypił także sam, podnosząc szklanką i mówiąc głośno: „Za zdrowie, zdrowie wszystkich". Zaczęli gawędzić, Kawaler Bonfante usiłował przywołać na pamięć jakąś wesołą historyjkę, jedną z tych, które słyszał często w kawiarni powtarzane przez swoich kolegów biurowych, ale czy to wskutek nadmiernej radości, że czuje się wolny, czy to z powodu lenistwa, które ogarniało jego pamięć i ciało pod wpływem powolnego trawienia, czy też wskutek wypitego wina (bo tym-< czasem, rozmawiając, nie przestawali pić, i po pierwszej szklance nastąpiło wiele innych) nie udawało mu się przypomnieć sobie niczego, i wówczas jął opowiadać o własnym życiu, że jest urzędnikiem katastralnym, że pochodzi z Rieti, z wioski koło Rieti, i że mieązka w Rzymie od przeszło dwudziestu lat. Także i robotnik miał zadowoloną minę, powiedział, że pracuje w gazowni, koło San Paolo, gdzie budują nowy zbiornik, może największy w Italii.
— Nie widział*go pan jeszcze?
— Nie — rzekł Kawaler Bonfante — od wielu już lat nie chodzę do San Paolo.
— Od wielu lat? — wykrzyknął robotnik wytrzeszczając oczy. I zaczął się śmiać. — Więc pan nie mieszka w Rzymie?
— Tak. w Rzymie, ale w ciągu tygodnia siedzę zamknięty w biurze, a w niedzielę, rozumie pan, w niedzielę...
- Rozumiem — rzeki robotnik — w niedzielę jest pan zmęczony.
- Nie, nie mogę powiedzieć, żebym był zmęczony: nudzę się, to wszystko.
- Ma pan rzeczywiście rację — wtrąciła się żona robotnika — czasem niedziela jest rzeczywiście nudna.
- Czasem? — wykrzyknął Kawaler Bonfante.* — Niech pani .powie zawsze! Wszystkie niedziele są nudne, wszystkie! — zakończył upartym tonem. Trochę wina wylało mu się na krawat i wycierał je z roztargnieniem dłonią. Miał błyszczące oczy, był dziwnie podniecony, jak chłopiec, który wypił o jedną szklankę za dużo.
- Widzi pan? jj mówił Kawaler Bonfante nalewając wina robotnikowi. — Nigdy nie czułem się tak szczęśliwy. Zdaje mi się, 'że jestem kimś innym. Nie zauważyłem nigdy, a przecież nie jestem już teki młody, że życie jest takie piękne, że Italia jest taka piękna.
- Co do Italii — rzekł robotnik — jest rzeczywiście piękna. Nie mówię tego, żeby się chełpić, dlatego, że jestem rzymianinem, ale Italia jest najpiękniejszym krajem na świecie!
- Najpiękniejszym i najszczęśliwszym — odparł Kawaler Bonfante. — Wszyscy Włosi są szczęśliwi. Nie wydaje się panu?
- Jakże by nie? I któż o tym kiedy wątpił? — wykrzyknął robotnik śmiejąc się i rozglądając się wokoło.
Z wolna, z pobliskich gromadek, kilku młodzieńców zbliżyło się z ciekawością. Kawaler Bonfante nalewał wina każdemu nowo przybyłemu, zdjął marynarkę zakasując aż do łokcia rękawy koszuli, szelki ześlizgiwały mu się ciągle z jednego barku* krępując mu ramię, i ruch, który powtarzał co chwila, by przesunąć je na miejsce, sprawiał, że się kołysał, okulary,błyszczały mu w poprzek nosa, co chwila spadały mu w trawę. Podwieczorek był skończony, chłopcy bawili się w gonionego na łące* kobiety siedząc na uboczu gawędziły, wydając krótkie gardłowe okrzyki, i od czasu do czasu śmiejąc się odwracały głowy, by przyglądać się seenie.
— Pan nie wie - mówił Kawaler Bonfante i co to jest przez cały boży dzień być zamkniętym w czterech zakurzonych ścianach, nie widząc nigdy kawałka nieba, nie oddychając odrobiną świeżego powietrza.
— Wiem, co pan chce powiedzieć — przerwał mu jakiś młodzieniec. — Byłem w więzieniu kilka miesięcy. To coś innego niż biurol
— Więzienie to co innego — krzyczał Kawaler Bonfante. — Z więzienia, wiadomo, człowiek nie wychodzi, bo nie może wyjść. Ale z biura.-
Wybuch śmiechu przyjął jego słowa.
— Z biura — ciągnął Kawaler Bonfante urzędnik nie wychodzi nie dlatego, że nie może, ale dlatego, że nie chce, dlatego, że nie powinien. W tym cała rzecz. Nie wychodzi, bo nie chce, bo nie powinien. I kto mu nie pozwala? Powiedzcie mi: kto
mógłby mu. nie pozwolić? Regulamin? Ach? Ach! Regulamin! Nie ma regulaminu, który miałby moc, kiedy ktoś chce wyjść. A zatem? Prawo? Związki zawodowe? Jeśli ktoś chce wyjść z biura, to nie ma *
prawa, nie ma regulaminu, nie ma związku zawodowego, który mógłby stanąć mu na przeszkodzie, A zatem?
Mówiąc to Kawaler Bonfante zaperzył się cały, grube krople potu spadały mu z czoła.
- Powiem wam, co nie pozwala mu wyjść. Strach. Tak. strach! Nie wiadomo przed czym: ale to jest strach. Już przeszło dwadzieścia lat żyję w strachu. I nie wiem dlaczego. Sam nie umiem sobie tego wytłumaczyć.
- Może to strach przed utratą posady — przerwał mu jeden ze słuchaczy.
- Przed utratą posady? Ja, strach przed utratą posady? — krzyknął Kawaler Bonfante tonem pogardy. — Za to, cowzarabiam siedząc cały dzień przy stole, w biurze bez powietrza! Nie, strach przed utratą pensji nie wchodzi tu w grę. Chwała Bogu, coś niecoś odłożyłem, mam małe gospodarstwo w swojej wsi, mam co jeść i gdzie spać, dziękować Bogu, nie zbraknie mi tego nigdy. Raczej — ciągnął zniżając głos — jest to inny rodzaj strachu. Niejasna uległość wobec prawa, które nie istnieje, wobea prawa, które w Królestwie Włoskim nie istnieje.
| — Jakiego prawa? - zapytał jakiś robotnik.
— Kto wie, czy to prawo nie istnieje — dodał inny. - Jak można znać je wszystkie?
— Sam fakt, że nie wiemy, czy istnieje — rzekł trzeci — dowodzi, że ono jest.
Wszyscy zaczęli się śmiać, a Kawaler Bonfante powstał z godnością, spojrzał wkoło surowymi oczyma i postawiwszy szklankę rzekł oddzielając zgłoski:
— Rozumiem doskonale, co chcecie powiedzieć. Ale nie rozumiemy się. Nie umiem się wytłumaczyć. Tak, boję się, jestem biednym nieszczęśliwcem, biednym durniem. Ja wiem, co to za prawo! — i mówiąc to wypróżnił szklankę jednym tchem.
Te dziwne słowa przywróciły pogodę i ufność w wesołym towarzystwie.
— Dlaczego nie rzuci pan biura, skoro ma pan z czego żyć? — spytał go jakiś robotnik. .
— Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie pomyślałem Ug odpowiedział Kawaler Bonfante, zdziwiony tym niespodziewanym pytaniem. Nigdy nie przyszło mu na myśl, że może rzucić posadę, wrócić do swojej wsi, gdzie miał dom, gospodarstwo, krewnych. — Nigdy o tym nie pomyślałem — powtórzył — i nie umiem sobie tego wyjaśnić, że taka prosta myśl nigdy dotąd nie przyszła rpi do głowy. Mógłbym robić, co chcę, przechadzać się od rana do wieczora, bez. tej niewoli każdego dnia, każdej godziny, każdej minuty, nie musiałbym łykać upokorzeń, makulatury, przykrości wszelkiego rodzaju...
Był prawie pijany oczy mu błyszczały, czoło miał czerwone i spocone. Siniał się, a w śmiechu górna warga ściągała się, ukazując żółte i czarne zęby,
blade i nabrzmiałe dziąsła. Już od kilku minut żona robotnika, który był podobny do Don Piera Co- lonny, patrzyła na niego z dziwną uwagą, jaKby ęoś podejrzewała. Jeden z jej chłopców, który tym-' czasem zbliżył się do Kawalera Bonfante i przyglądał mu się zdumiony, odwrócił się do matki. ;
- Mamo - rzekł. Ale kobieta pociągnęła go za rękaw, odsunęła go ruchem, w którym może było* więcej urazy niż strachu.
— Wy przynajmniej jesteście szczęśliwi — ciągnął Kawaler Bonfante chwiejąc się na nogach, kołysząc się, wylewając sobie wino na koszulę r- wszyscy was szanują, kochają, ,nikt wam nie kradnie chleba, nie jesteście niczyimi niewolnikami, umiecie się bronić, ale dzisiaj i ja jestem wolny i szczęśliwy, i Niech żyje praca! Niech żyją robotnicy włoscy —
i wybuchnął śmiechem podnosząc szklankę.
— Niech pan już nie pije — rzekł mu jakiś robotnik podtrzymując mu. ramię j® może panu zaszkodzić.
- Dlaczego nie mam pić? Kto mi zabroni? — krzyknął Kawaler Bonfante. — Nie jestem pijany, mam prawo robić, co mi się chce, nikt nie może zabronić mi robić, £ mi się podoba... — potykał się o słowa, robił dziwne grymasy ustami i naraz, widząc przejeżdżający drogą wózek lodziarza przybrany papierowymi chorągiewkami, ruszył, chwiejąc się ku niemu, oderwał jedną trójkolorową chorągiewkę i, wymachując nią na końcu wyciągniętego ramienia, wrócił ku gromadce robotników. „Niech żyje Italia!" |S krzyknął i, wepchnąwszy
chorągiewkę do ust, zaczął ją jeść, wykrzywiając twarz w komicznych grymasach, jak gdyby zamiast papieru żul kawałek skóry. Ale naraz poczuł, że się dławi, znieiuchomiał tak z pełnymi ustami, z fioletową twarzą. „Niech pan wypluje chorągiewkę — mówił do niego robotnik uderzając go ręką w kark, aby pobudzić go do kaszlu — niech pan wypluje chorągiewkę, chce się pan udusić?'*
Kawaler Bonfante potrząsał' głową, upartymi, i dziecinnymi ruchami, a tymczasem usiłował połknąć kulkę papieru, która uwięzła mu w głębi gardła. Struga czerwono-zielonej śliny ciekła mu po brodzie, jego zaczerwieniona twarz była okropna i śmieszna. Wszyscy tłoczyli się wokół niego, ubawieni i zaniepokojeni: „Zwariował — mówili — udusi się w końcU, niech pan wypluje chorągiewkę, niech pan wypluje chorągiewkę!" Wreszcie gwałtowny atak kaszlu przyszedł mu na pomoc i papierowa kulka wyskoczyła z ust. Chłopcy śmiał się, klaskali w ręce, ale kobiety wydawały się raczej przestraszone obrotem, jaki przybrała sprawa. „Kto to jest? — pytały się. — Skąd się tu wziął? Zwariował, nie widzisz, jakie ma oczy? A może się wściekł? Giulio, Camillo, Mario, Peppi, chodź tu, chodź tu, powiedziałam, chodź tu zaraz-**'
—- Przestraszyliście się bez powodu — mówił Kawaler Bonfante, tocząc wkoło dwoje wybałuszonych po dokonanym wysiłku oczu. — Już dwadzieścia lat jem ten papier i nigdy jeszcze nie umarłem z niestrawności. — I śmiał się, uderzał się rękoma po brzuchu, wystawiał język. — Dwadzieścia lat, jak
połykam kawałki papieru, jak żuję papier, jak żyję papierem. Już dwadzieścia lat, jak połykam i przeżuwam wykazy katastralne z całego Lacjum, kwintale ostemplowanego papieru, foliały obwieszczeń prawnych, Gazetę Urzędową Królestwa, załączniki ftd., itd. A teraz mogę wreszcie jeść papier, jaki chcę. Co w tym złego? Co złego w jedzeniu trójkolorowej chorągiewki? Jestem dobrym Włochem! f| i schyliwszy się, by podnieść kulkę pożutego papieru, którą przed chwilą wypluł, uczynił ruch* jakby chciał znowu włożyć ją sobie do ust.
— No! Dosyć tych żartów! — rzekł mu jakiś robotnik, uderzając go ręką po ramieniu. — Nie jesteśmy tutaj po to,*żeby pilnować wariatów. — Kawaler Bonfante patrzył na niego śmiejąc się, jak robią dzieci, kiedy chcą pokryć śmiechem swój, gniew. Stracił panąwanie nad swoimi ramionami, nogami, nad wszystkimi swoimi mięśniami. Chciałby być poważny, a czuł, że jego usta się śmieją. Chciałby stać pewnie na nogach, nie machać rękami, nie uginać się w kolanach, a spostrzegał naraz, że jego ręce podnoszą się i opadają, a on nie "umie temu przeszkodzić. Zdawało mu się chwilami, że. staje się lekki jak pióro, że z trudem utrzymuje nogi przy ziemi. Jeden podmuch, a- uleci, I naraz spostrzegł, że lada chwila wzbije się w powietrze, że wystarczy mu najlżejsze popchnięcie, by ulecieć. Wystarczy mu dmuchnąć sobie' w rozpostartą dłoń. Spróbował dmuchnąć lekko w palce i zachwiał się. Teraz wzbije się nad rzekę, nad wzgórze, nad Pon- te Milvio, nad Monte Mario, od tak dawna pragnął
latać nad Rzymem, nad Sw. Piotrem, nad Watykanem, a potem nad Kwfryńałem, Via Nazionale, Via Veneto, Piazza Colonna. Jego najdroższym marzeniem było zawsze móc oglądać Rzym z lotu ptaka, móc widzieć z góry papieża, widzieć, jak przechadza śię ;po ogrodach watykańskich, między stacją kolejową a Papieską Radiostacją. Wreszcie mógł zaspokoić swoje pragnienie, wysłuchać swego życzeń i a. |
— Gotowe? — krzyknął obracając się wkoło i rozkładając ramiona jak skrzydła. — Gotowi? Wszyscy, do lotu, odjazd, wszyscy w powietrze, hop! hop! — i zaczął skakać, dmuchać, uderzać nogami i: ramionami to tu, to tam, aż stracił równowagę i potoczył się na ziemię.
— Chodźmy stąd, chodźmy ^stąd — mówiły kobiety biorąc mężów pod ręce.
— Dlaczego mamy iść? Czego się boisz? Nie widzisz, że jest pijany? — I jedni zaczęli wołać gospodarza, intii pomagać Kawalerowi Bonfante wstać z zięmi.
co teraz? Co z nim zrobimy? — spytał gospodarz ukazując wszystkim, jednemu po drugim, swą rozdrażnioną twarz, Sj§| której czytało się fałszywą litość zmieszaną z wielką ochotą dania lekcji tfcmu wichrzycielowi. — Założy się, że nie ma nawet pieniędzy, żeby zapłacić, ten... — i rzucił słowo, które wprawiło towarzystwo w dobry humor. ' - Zapłacić? Rozumie się, że zapłacę! - mruknął Kawaler Bonfante chwiejąc się na swych biednych togach. — Płacę za wszystkich, zrozumiałeś? Przy-
nioś nam wina' - wyciągnąwszy z kieszeni portfel, wyjął kilka banknotów, które Wręczył gospodarzowi gestem pół godnym, pół pysznym.
- Wystarczy mi banknot stuhrowy rzekł gospodarz zwracając Kawalerowi Bonfante. pozostałe banknoty, — A teraz bądź łaskaw wynosić się albo .zawołam policję. _ — Policję? I po co? — spytał tamten ze zdzjwionąj i oburzoną miną. — Co tu ma do roboty policja? . Ukradłem ci coś? Zabiłem kogoś? Zdaje cif\się. że się boję twojej policji? Jestem porządnym człowiekiem. Wiesz, co sobie robię z twojej policji ?, — i zaznaczył ramieniem nieokreślony gest, który wprawił w zachwyt jego słuchaczy, także już pija.-, & nych. Zwłaszcza kobiety się śmiały.,
— Właśnte tutaj musiało się to zdarzyć! — wy-; krzyknął gospodarz patrząc w twarz widzom. Nie,chcę mieć przykrości. Tylko tego brakowało, żeby przysżedł ten... i robił mi rewolucję "W domu.-
Niech żyje ' rewolucja— krzyknął Kawaler Bonfante.
— Ja ci dam rewolucję-' — krzyknął gospodarz,, nagle czerwony z wściekłości, i chwyciwszy pijanęgo za pierś, cisnął go daleko całą siłą swych- ramion.
Kawaler Bonfante upadł w tył na środku -ul i eg i teraz ie.tał rozciągnięty na plecach, z zamkniętym^ oczyma, blady i nieruchomy. — Jezus Maria! — j krzyknęła jedna z kobiet. — Nie żyje!
— Gdzie tam nie żyje? — rzekł gospodarz.— To] twardy chłop. Znam te typy. Wiesz, kto tó jest?
Ja ci powiem, kto to jest. — I zbliżywszy się do robotnika, który stał obok niego, rzekł doń cicho z tajemniczą, miną, ale w taki sposób, że wszyscy zrozumieli. — To szpicel. Już ja ich znam. ,
— Widać znasz ich żle - zauważy) surowo robotnik, wpatrując się w gospodarza wrogim spojrzeniem. -' ''-^SH
— Znam ich i traktuję ich tak, jak się ich po^ winno traktować.
— Wiesz, co ci pTotoiem? - rzekł robotnik twardym głosem. — Jeśli jeszcze raz spróbujesz, jeśli go tkniesz palcem, rozwalę ci ryj.
— Nie. rozumiem cię - rzekł gospodarz, spokojny , i wyzywający.
— Nic nie szkodzi — odparł tamten. — Zrozumiesz mnie lepiej następnym razem. Na dzisiaj dosyć. —' I odwróciwszy się plecami do gospodarza, podczas gdy jego towarzysze milczeli, zbliżył się do Kawalera Bonfante i podniósł go z ziemi. |
I Zajście to zmieniło całkiem postawę widzów w stosunku do Kawalera Bonfante. Kobiety otoczyły go troskliwie, ten skropił mu czoło I kark chusteczką zwilżoną octem, tamten rozcierał mu skronie, inny podawał szklankę wody. Chłopcy podeszli do niego z sympatią, a jeden ofiarr. dał mu garść łubinu i pestek dyni. Biedny Kawaler Bonfante zbliżył się do. stołu, podpierany przez Krzepkie. ramiona robotnika: i opadł na ławę w.yckjąc głębokie westchnienie. ,W głowie mu się ku, o i o, czuł ostry ból w karku, ale dziwna czułość rozrzewniała mu serce. Chciałby uściskać swoich wy-
bawców, wypowiedzieć im całą swoją wdzięczność za pomoc, którą mu dali w chwili, tak mówił i sądził, kiedy niesprawiedliwość ludzka raz jeszcze spróbowała go pognębić. Mimo wszystko czuł się szczęśliwy. Dręczyło go tylko chwilami wspomnienie słów, jakie zwrócił do niego gospodarz. Cp; tu miała do roboty policja? Co złego zrobił? Teraz zawoła gospodarza, powie mu, kim jest, wytłumaczy mu wszystko. Odwrócił się i oczyma posżukał gospodarza. Ale ujrzał go opartego o futrynę^ drzwi* spotkał to jego złe i groźne spojrzenie. Co mu złego zrobiłem? — pomyślał. — Co może mieć przeciw mnie? — I spuścił oczy, nie wiedział, czy wskutek podejrzenia, czy ze wstydu.
— Szkoda — rzekł wreszcie Kawaler Bonfante zwracając się do swoich wybawców — szkoda, że poznałem was tak późno, że spotkałem was dopiero dzisiaj. Po raz pierwszy, odkąd się urodziłem, zdarza mi się spotkać ludzi .tak zacnych, tak uczciwych i dobrych. Jestem pewien, że między wami żyłbym szczęśliwy. Pracowałbym jak wy, stałbym się taki jak wy. Nikt by mnie nie nudził, wszyscy by mnie poważali.
— Robotnikiem trzeba się urodzić — rzekł jeden z tamtych, z- lombardzkim akcentem. Wyglądał na murarza, na jednego z tych robotników murarskich,, którzy schodzą z doliny Padu, by pracować na wielkich budowach w Rzymie.
- Tam, wiem to, robotnicy nie są klasą społeczną, są stanem natury — rzekł Kawaler Bonfante
z uśmiechem. — My, mieszczanie, stanowimy klasę społeczną, ale wy jesteście jeszcze bliscy naturze. Chcę rzec: naturze ludzkiej. — dodał, z rodzajem wstydu: — Wstydzę się, że jestem mieszczaninem, ale muszę wam wyznać, że rzeczywiście jestem mieszczaninem.
— A Cóż to nas obchodzi? — rzekł uprzejmie Lombardczyk. — Robotnicy czy nie, wszyscy jesteśmy równi. Jeden rodzi się robotnikiem, drugi rodzi się mieszczaninem.
| — Ale ja nie urodziłem się mieszczaninem — rzekł Kawaler Bonfante, jakby broniąc się przed niezasłużonym zarzutem. — Moi dziadkowie byli chłopami. Także mój ojciec za młodu był chłopem. Potem kupił kawałek ziemi i chciał, żebym studiował. Ąle i ja urodziłem się chłopem. To życie, biurowe życie, sprawiło, że stałem się tym, czym jestem.
— Niech pan o tym nie myśli — odparł murarz. — Co pan temu winien, że jest pan mieszczaninem?
— Trochę jestem temu winien — rzekł Kawaler Bonfante smutnym głosem. — Jest także moją winą, że stałem się Kawalerem Demetrio Bonfante, urzędnikiem katastralnym. — wymówił te słowa pokornym tonem, jakby starając się wyjednać przebaczenie tej swojej części winy.
— Słyszałeś? Jest Kawalerem! — wykrzyknęła jedna z kobiet patrząc na niego | szacunkiem. v
— A co tó nas obchodzi, że jest pan Kawalerem? — rzekł robotnik, który wziął go w obronę przeciw gospodarzowi. — Chcę powiedzieć, że nie
robi to na nas żadnego wrażenia. W Rzymie wszyscy są Kawalerami. Ale takich jak pan, no właśnie to, takich jak pan, chyba jest niewielu. Pan jest porządnym człowiekiem.
- Tak — rzekł Kawaler Bonfante tonem głębokiego przekonania — tak, jestem porządnym człowiekiem, ale właśnie jest mi przykro, że.nie jestem robotnikiem jak wy, byłbym podwójnie uczciwym człowiekiem. A tymczasem... tymczasem... Wiecie, dlaczego jestem tutaj, zamiast być w biurze? — dodał po chwili wahania, z odrobiną dumy i triumfu w głosie.
- Bo dziś jest sobota faszystowska — rzekł Lom- bardczyk.
- Sobota faszystowska? — wykrzyknął Kawaler Bonfante z rozczarowaną miną — myślałem, że dziś jest dzień pracy. Myślałem, ze mnie oczekują w biurze. A tymczasem jest sobota.
- Pracowaliśmy do południa, a teraz wypoczywamy — rzekł drugi robotnik.
- Nie pamiętałem, całkiem nie pamiętałem, że dziś jest sobota — rzekł Kawaler Bonfante, jakby snując swoją tajemną myśl. j| Ale to nic. Dziś. rano miałem być w biurze do południa, a nie poszedłem I to jest ważne.
- To Mussolini - ciągnął Lombardczyk - dał nam sobotę faszystowską. On rozumie potrzeby robotników. Kiedy człowiek pracuje czterdzieści godzin w tygodniu, zdaje mi się, że ma prawo pójść na podwieczorek z rodziną. Nie uważa pan?
- Czy uważam? - wykrzyknął Kawaler Bon
fante. % Powiadam, źe jeden Mussolini myśli o nas, wśród tylu ludżi, którzy myślą^tylko o sobie. Nvech żyje Mussolini! — krzyknął nagle wstając na nogi. || Zdawał się znów ogarnięty swoim szaleństwem, dziecinnym entuzjazmem sprzed chwili. Robotnicy spojrzeli jeden na drugiego z zatroskanymi minami.
- Trzeba iść do domu - powiedział jeden. już pózho. '
- Po co wracać do domu - rzekł Kawaler Bonfante. — Tutaj, jest, tak dobrze.
Ale już wszyscy się podnieśli,' już ruszyli, kobiety na przedzie, z małymi dziećmi u ręki, poprzedzane przez większe dzieci niosące koszyki i puste butelki mężczyźni | tyłu, rozmawiając ze sobą, a dwaj trzymali pod ręce Kawalera Bonfante, który szedł potykając się za każdym krokiem, jak gdyby nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Blisko fontanny Aequacetosa znaleźli autobus i całe towarzystwo wtłoczyło się do środka. Podczas jazdy Kawaler Bonfante miał spuszczoną głowę, zdawało svę, że śpi ale rozpaniiętywał zdarzenia dnia I wielkie upokorzenie ciążyło'mu na setcu. Coś zepsuło ten cudowny dzień, choć nie wiedział, co to było. Byt to moż> gospodarz, było to może uczucie, które nagle powróciło leszcze ostrzejsze, własnej niewoli w jarzmie „prawa, które nie istnieje". Wszyscy byli Wolni i szczęśliwi, tylko on nie był wolny, nie był szczęśliwy, Jego czułość dla tych dzielnych^robotników, dla jego „wybawców", zmieniała się powoli
w rodzaj czułej, smutnej urazy. „Co ja ich obcho- dzę? - myślał. - Ja i moje życie? Kochają się, pomagają sobie, rozumieją się, nie zazdroszczą jeden drugiemu, pracują pogodni i zadowoleni, a teraz pójdą do domu ze swymi kobietami, ze swymi dziećmi, zostawią mnie samego, nikt się nie troszczy o to, gdzie mieszkam, jak żyję, czy potrzebuję jeszcze ich pomocy, czy jestem szczęśliwy". Czuł się smutny i opuszczony; w pewnej chwili podniósł twarz i spostrzegł," że wszyscy patrzą na niego, że patrzą na niego wszyscy, mężczyźni, kobiety, dzieci, z wyrazem szczerej litości w zdziwionych oczach.
- Chce pan, żebyśmy pana odprowadzili do domu? - spytało go kilku. — W której stronie pan mieszka? .
- Nie, dziękuję — odpowiedział Kawaler Bonfante i dopiero teraz poczuł, że coś ściska mu gardło, że łzy spływają mu po policzkach. — Nie, dziękuję. Jestem już prawie na miejscu, mieszkam na Via... — i powiedział nazWę ulicy, niedaleko od alei,_ którą mieli niebawem przeciąć*
- Nie powinien-'pan się krępować — rzekł 'doń lombardzki robotnik. — Jeśli pan chce^ żeby pana odprowadzić, to ja też mieszkam w tej stronie. — Tymczasem wielu wysiadło, inni przygotowywali się do wysiadania. Pozostało tylko kilku, na alei zapalały się pierwsze latarnie, wilgotny asfalt poły- . skiwał, ludzie chodzili po chodnikach zaciemniając wystawy sklepowe oświetlone świątecznie.
— Dziękuję wam wszystkim — rzekł Kawaler
Bonfante wstając, podczas gdy autobus zwalniał. — Spędziłem naprawdę szczęśliwy dzień, dziękuję z całego Serca. I do widzenia, do widzenia niedługo. — Ale było to pożegnanie,, cżuł, że nie spotka ięh już nigdy. I już wysiadał, już torował sobie drogę wśród tłoku, już skręcał w przecznicę, a jeszcze brzmiały mu w uszach przyjazne głosy tych dzielnych robotników, ale słabe, dalekie, z każdym kroki.em słabsze i dalsze. Szedł spiesznie, prawie- biegnąc, jak gdyby uciekał. Wszedł dysząc po schodach, nacisnął guzik dzwonka, przestąpił próg mieszkania. Caterina patrzyła na niego w milczeniu, pytająco i z wyrzutem, ale nie miała odwagi pytać go, gdzie był, co mu się przytrafiło. „Chce pan, filiżankę rosołu? Trochę gorącego rosołu dobrze panu zrobi". Kawaler Bonfante opadł na krzesło, oparł łokcie na stole, zaczął powoli popijać rosół, który służąca postawiła -w filiżance na spodku. Gorący płyn spływał mu do żołądka, rozpuszczając w gardle coś twardego i gorzkiego.
Naraz uczuł ukłucie w udo. Spuścił twarz: był to kot. Wyprostowane na tylnych łapkach, zwierzątko wbijało mu pazury w ciało miaucząc łagodnie/ zwabione wonią kilku kawałków kury,s które dymiły na talerzu na środku stołu. „Precz!" - rzekł Kawaler Bonfante odpychając kota gwałtownie. Ale po chwili pazury znów wpiły się w jego nogę. „Idź precz" — krzyknął uderźając serwetą zwierzę W pysk. Ale kot nie dawał za wygraną. Wyprosto- wał.się znowu na tylnych łapkach, wrócił do natarcia z miauczeniem protestu. Poryw ślepej wście
kłości wzburzył nagle serce Kawalera Bonfante. Chwycił kota za gardło i zrobił' ruch, jakby chciał cisnąć nim w ścianę. Ale zwierzę, przerażone, wbiło mu pazury w ramię i miaucząc ochryple miotało ... się wściekle, usiłując uwolnić się od dławiącego je uścisku. Czy to wskutek bólu, czy .wskutek ślepej wściekłości, która nim owładnęła, Kąwalęr Bonfante zacisnął jeszcze- bardziej palce Wokół szyi zwierzęcia i/chwyciwsży lewą ręką 'widelec, wbijał go z dziką gwałtownością w jego ciało. Śmiertelna walka rozgorzała między człowiekiem a. kotem. Oszalałe z przerażenia zwierzę broniło się, brużdżąc drapnięciami ramię i twarz przeciwnika, targając ugryzieniami w strzępy spodnie, rękaw marynarki,,, koszulę, okropne miauczenie dobywało się ze spie-' nionej gardzieli. Z oczyma nabregłymi krwią, z twa-, rzą poszarpana pazurami fózsrożonega zwierzęcia,: Kawaler Bonfante znęcał się ze ślepą wściekłością nad ciałem swej ofiary: krótki zdyszany świst wy- rywal się z jego ust wykrzywionych grymasem, nienawiści i bólu. Naraz, wśród hałasu-tłuczonych naczyń i przewracanych krzeseł, człowiek i zwierzę: stoczyli się pod stół. Gwałtownymi skokami, niespodziewanymi podrzutami kot usiłował uczepić się twarzy przeciwnika, ale sLopnioWo, rozdzierany sztychami widelca, dławiony cęgami tych twardych i suchych palców, opadł z sił; aż Kawaler Bonfante, chwyciwszy butelkę, zaczął kuć dziko w jego łeb.
Nieruchoma na progu kuchni, przyciskając sobie usta rękami, Caterina patrzyła przerażona na sce^
nę, niezdolna krzyknąć ani zrobić kroku. „Oszalał — myślała — oszalał!'| I już miała wrżasńąć, ; pobiec zwołać ludzi, kiedy Kawaler Bonfante, podniósłszy się z posadzki, spojrzał jej w twarz z uśmie- § chem i rzekł -głosem łamiącym się, aie łagodnym:
—_ To nic,; Gąterino, to nic, nie bój się.
— Mario Przenajświętsza! — krzyknęła służąca, zlodowaciała .z przerażenia. Nie śmiała zbliżyć się do pana, wpatrywała się w niego wytrzeszczonymi oczyma, łkanie, które wydawało się czkawką, ■ wstrząsało ;jej chudą piersią. Zanurzony w jeziorze j krwi, przebiegany konwulsyinym drganiem, kot IeżąV' POŚf stołem ico chwila wstrząsał się townie, ciało opadało na posadzkę z głuchym łoskotem. Potem z woląa to konwulsyjne drganie osłabło^ ustało, i biedne zwierzę znieruchomiało rozciągnięte na grzbiecie, ze skurczonymi nogami, rozdziawionym pyskiem, oszpeconym lei osami widelca. Dziana woń rozprzestrzeniała się powoli w pokoju. ;
— Caterina — rzekł cicho Kawaler Bonfante - . chciałbym ...trochę wody, żeby"'się umyć. - Miał ubranie w strzępach, twarz pooraną drapnięciajni^ ręce zbroczone krwią. Służąca cofnęła się powoli, znikła w kuchni, wróciła po chwili z miedmcą cie-~ płej wody, kawałkiem mydła, ręcznikiem i- postawiwszy miednicę na krześle pomogła panu obmyć rany.
Kiedy Kawaler Bonfante wycierał sobie twar2 i ramiona, Caterina trzymała skraj ręcznika i patrzyła zdumiona na pana. Nigdy go takiego nie wi-
działa. Kawaler Bonfante uśmiechał się: był to uśmiech dziecinny, ledwie zarysowany na. bladych wargach. Widać było, że jest szczęśliwy. Dziwny wyraz .pogody błądził na jego twarzy, której matowa bladość, przerywana czerwonymi błyskawicami podrapań, była jakby ożywiona i złagodzona niebieskim światłem, które lśniło w jego oczach.-
^ Teraz pójdę dó łóżka, Catenno — szepnął wreszcie Kawaler Bonfante spokojnym głosem. — Jutro, jest niedziela, nie muszę się wcześnie budzić, daj , mi spać. Jeśli będzie, ładny dzień — dodał po chwili — chciałbym pojechać do Ostii, od tak dawna nie widziałem morza. ,
I poszedł ku drzwiom prowadzącym do jego pokoju, otworzył je, odwrócił się z uśmiechem, Msy pożegnać starą służącą i zostawiwszy drzwi półprzy- mknięte zbliżył się do lustra szafy, powoli, ciągle się uśmiechając, zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła, potem rozwiązał krawat, schylił się, by zdjąć trzewiki.
Caterina wyszła na palcach z pokoju, zjawiła się znów po chwili z wiadrem na śmieci i z kuchennymi szczypcami w drugiej ręce. Schyliła się pod stół, wzięła w szczypce ciało kota, wrzuciła je do .wiadra, zamknęła przykrywę, wyszła schylona, wzdychając. A po chwili, wracając z miotłą i ścierką, by zmyć krew rozlaną na posadzce, ujrzała przez półprzymknięte drzwi pana rozciągniętego na łóżku, bladą i. pogodną twarz leżącą bokiem na poduszce. Spał już. Ale to, co sprawiło, że stanęła niepewna, z miotłą w jednej ręce, i ścierką w dru-_
giej (i było to więcej niż zdumienie, rodzaj spokojnego przestrachu), to był uśmiech, który rozświetlał twarz jej pana. Uśmiech triumfu, ale nieśmiały i słodki, uśmiech dziecka uleczonego wreszcie z tajemnej" troski, oddanego swobodnemu i szczęśliwemu marzeniu.