Valcini Alceo Z MALAPARTEM W WARSZAWSKIM GETCIE KIK

Valcini Alceo

Z MALAPARTEM W WARSZAWSKIM GETCIE




Po dwóch tysiącach lat rozproszenia i bratobójczych walk, różnorodności języków i tradycji, koniec XX wieku jest świadkiem ostrożnego wznoszenia budowli jedności europejskiej na znacznym obszarze naszego kontynentu; to. wezwanie in extremis do tworzenia rodziny europejskiej ma w sobie coś patetycznego. Jest to proces daleki od zakończenia; stare zawiści narodowe nie zostały jeszcze przezwyciężone przez spóźnioną „iluminację” tych, którzy po raz pierwszy od upadku Cesarstwa Rzymskiego, wyrosłego na brze­gach Morza Śródziemnego, kolebki bogów i cywili­zacji, mają nadzieję na odrodzenie jedności ludów europejskich. Nie wystarczy papier firmowy, otwarte granice, naiwne symbole, kosztowny aparat politycz­no-administracyjny, aby uczynić z tej fasadowej Euro­py ożywczy organizm, zdolny' do odtworzenia po tysiącach lat mozaiki swej wielkości. Ludy i narody jednoczą się i łączą tylko w obliczu groźby nadchodzą­cej katastrofy wojennej, która mogłaby wstrząsnąć naszym kontynentem, a w dalekiej i fantasmagorycz- nej perspektywie spowodować wtargnięcie miliardów Azjatów poszukujących życiowej przestrzeni, pamięt­nego hitlerowskiego Lebensraum, czego Europa do­świadczyła już u samego zarania swego istnienia.

A może — inaczej rzecz biorąc — Europejczyk ma się dopiero narodzić?



lipi

jM







wmWm

mAi






Am









Am






Długotrwałe przebywanie poza granicami ojczysty­mi zmusza mnie czasem do postawienia sobie pytania, czy ja jestem Europejczykiem w takim znaczeniu, jakie chce się nadawać temu określeniu dzisiaj. Zau­ważyłem, że dłuższy pobyt w niektórych stolicach europejskich wytwarza zawsze dziwne mechanizmy przystosowania. W pierwszym rzędzie zaczynasz przej­mować zwyczaje mieszkańców kraju, w którym prze­bywasz. Regulujesz zegarek według rytmu ich życia, nawiązujesz znajomości i przyjaźnie, przestrzegasz ściśle świąt narodowych, zaczynasz w końcu mówić ich językiem. Starasz się wczuć w miejscową mental­ność, a jednak zawsze poza miastem urodzenia odczu­wasz lekką dezorientację, coś jakby zjawisko odrzuce­nia, wypływające z podejrzenia, że goszczące cię miasto próbuje zepchnąć cię na margines jako naduży­wającego swoich praw cudzoziemca, choć jesteś prze­cież Europejczykiem. Po latach współżycia nabierasz jednak powoli nieomal przekonania, że uzyskałeś nowe obywatelstwo, że stałeś się wiedeńczykiem, madrytczykiem, warszawianinem. W głębi serca ta autolokacja geograficzna i historyczna nie zawsze cię przekonuje: pozostają pewne dziedziczne odniesienia, które każą uznać słabość twoich argumentów. Trwasz przywiązany do odległych wspomnień, choćby z dzie­ciństwa; żyjąc pośród milionów obywateli innych krajów często masz poczucie samotności i wyobcowa­nia, a dom, w którym mieszkasz, posiada dokuczliwy, tymczasowy charakter. Takie psychofizyczne reakcje nie mają oczywiście żadnej podstawy ani uzasadnie­nia, są absurdalne i śmieszne, a przecież istnieją. Po kilku latach pobytu w Warszawie byłem już przekona­ny, że jestem warszawianinem, w Madrycie, gdzie wszystko mnie bawiło, poza dyktaturą Franco, mia­łem odczucie, jakbym się urodził na Plaża Mayor. W Wiedniu, ja, syn Mitteleuropy, gotów byłem utożsa­miać się z tą urzekającą, wielojęzyczną stolicą, o wielu typach mentalności, gdzie panował niegdyś Franci-

^ 'wS"^ V*'i

f >T*^wWp4Ł Łm/tyMk t^LM^Ą^Siy

* v? * -**^ >

JlfcŁłdf jr.Łł f.' — i \|Cf | Mi' £|§£j iNJ fc i w ■ k* t ¿a1

<(%.vmK»i CpgH&yi

szek Józef. Lecz kiedy przybyłem do Wiednia, Franz Joseph już nie żył, a ja rozmyśliłem się i przekonałem, że nawet Wiedeń nie może być moim miastem. Myśla­łem wtedy o rodzinnym Trieście, lecz kiedy po wielu latach nieobecności powróciłem tam, spostrzegłem, że stał się strasznie mały, z wąskimi uliczkami, śmieszny­mi placami, które moża by zmieścić na chusteczce. Nawet Corso wydało mi się zaułkiem, rozświetlonym tylko przez sklepy, kawiarnie i bary. Przywołujące młodzieńcze wspomnienia spacery brzegiem morza nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Morze nie było morzem mojego dzieciństwa, morze już po prostu nie istniało i wyobrażałem sobie, że to mój ojciec, stary dowódca statków, pewnie zabrał ze sobą ów Adriatyk, który rozkosznie wdzierał się w moje chłopięce płuca. Dobre i przyjazne twarze krewnych odnąjduję we śnie, ponieważ już nie istnieją. Myślałem, że skazany jestem na brak jakiejkolwiek przystani lub też możli­wości odwołania się w chwilach nostalgii do kogoś, kto mieszka teraz w dalekich miastach.

W Rzymie nawiązałem przyjaźnie, lecz Rzym jest zbyt piękny, żeby tam pracować. Spróbowałem w Pa­ryżu, gdzie teraźniejszość czerpie wciąż z zasobów znakomitej przeszłości, i zrozumiałem, że również Paryż nie jest moim miastem, może moje miasto w ogóle nie istnieje, nigdy nie istniało, może jest tworem niezdrowej wyobraźni, omamem jakiejś fata­morgany. Ja, Europejczyk, byłem zatem deracine, wykorzenionym w mojej europejskiej ojczyźnie. Wy­obrażałem sobie idealne miasto, złożone z kilku ulic i placów, z kilku kawiarni i galerii, podziwianych przeze mnie w różnych stolicach, w których mieszka­łem, dodawałem jeszcze do tego zuchwały kobiecy uśmiech. I oto Europa, jakiej szukałem.

Także Curzio Malaparte miał swoją wyimaginowa­ną Europę, z której uciekł, udając się do Chin i pozosta­wiając nie dokończone dzieło, Mamma marcia, tzn. Europę, która dała smutny przykład podczas ostatniej

\ % j * 1 IgM J

k *41 ftWfM

14 -jMi $

1 ^ i»** ^ Ji&Łt Ą

^ OfSlwłffj #

®Sil

I

i NT P lic r •

i*** ^will vŁ

I ? - ^ fi 4

ku*

wojny, długo nie umiejąc przeważyć szali zwycięstwa. A jednak, już umierający, wrócił do tej Europy i do swojej Italii, którą utożsamiał z willą na Capri.

li * *

Czyniłem te spostrzeżenia w Warszawie, szukając samotnie śladów getta, które przed laty widziałem kompletnie zniszczone, kamień na kamieniu. Prze­chodziłem po świeżo skopanej ziemi i po wstęgach asfaltu, porośniętego na brzegach trawą, wyrastającą spomiędzy niemych kamieni, przerażonych jeszcze być może stukotem gestapowskich butów w owe straszliwe i poniżające dla całej ludzkości lata. Szed­łem ulicami noszącymi te same co wówczas nazwy, przeniesionymi jednak na nowe, nie znane mi trasy. Błądziłem po nici wspomnień, które starałem się zmaterializować, nie znajdując jednak żadnego punk­tu odniesienia. Panowała obsesyjna cisza. Jakbym chodził po cmentarzu, ale tam nie było ani mogił, ani nagrobków, ani kwiatów. Być może umarli Żydzi pochowani zostali na tym terenie, po którym spacero­wałem, być może był to zakazany obszar, przez nich samych wybrany. Przechodziłem tak o zmierzchu przez Nalewki, Miłą, Franciszkańską, myśląc o owych odległych nocach, kiedy odprowadzałem do domu Ruth, Romę, Ester po wielkomiejskich rozrywkach, jakimi Warszawa hojnie szafowała. Wszystko się skoń­czyło, zatarło, jakby domy, kamienice, mężczyźni, kobiety, dziewczyny ulotnili się bez śladu. Przypo­mniałem sobie na tym późnym spacerze, jak wszedłem z Curzio Malapartem na zakazany obszar getta w luto­wy poranek 1942 roku.

W tym czasie nie było już w Warszawie włoskiej ambasady, przestała bowiem istnieć stolica Polski, ponad trzydziestomilionowego kraju, którego miesz­kańcom odmówiono prawa bycia Polakami. Ojczyznę Mickiewicza, Chopina, Sienkiewicza przemieniono na

Generalną Gubernię z siedzibą w królewskim Krako­wie, gdzie panował Hans Frank, gubernator general­ny. Kraków odgrywał zatem rolę stolicy, jaką był przed wiekami za panowania króla Zygmunta I i Bony Sforzy. Na żądanie Berlina wysłano tam włoskiego dyplomatę Fossombrone. Dotychczasowa stolica ob­sadzona została przez gubernatora Fischera, który zwykł podpisywać swoje zabójcze Bekanntmachun­gen: „Dr Fischer — Gouverneur Warszawy”.

Choć nie istniała ambasada, pozostał jednak uszko­dzony prżez bombardowania jej budynek na placu Dąbrowskiego 6, gdzie otwarto państwowe biuro włos­kie, którego sekretarzem został Istryjczyk Manlio Desanti. Miał on do swojej dyspozycji kilka pokoi na parterze, gdzie często przebywaliśmy. Pewnego ranka Desanti zadzwonił do mnie: — Jeśli chce pan zobaczyć się z Curzio Malapartem, proszę przyjść do nas za godzinę. — Była to dla mnie interesująca wiadomość, ponieważ nigdy wcześniej go nie widziałem ani nie poznałem. Pamiętałem go z czasów, kiedy jako chło­piec w Trieście czytywałem jego złośliwe artykuły podpisywane nazwiskiem Kurt Suckert na łamach „Corriere Padano”, kierowanego przez Nello Quilici, a finansowanego przez Italo Balbo. Później jego podpis pojawił się w dziennikach o znaczeniu ogólnokrąjo- wym, w „La Stampa” i w „Corriere della Sera”. Ciekaw byłem jego widoku. Pozostawił za sobą cały ciąg polemik, literackich starć, niepowodzeń politycz­nych i wyspiarskich internowań, frondyzmu, był także autorem Techniki zamachu stanu, która zaskoczyła profesjonalnych polityków przenikliwością obserwa­cji. Kilka miesięcy przed wojną w Warszawie dyplo­maci polscy prosili mnie usilnie, abym pokazał im książkę Malapartego. Tak oto po raz pierwszy pojawił się na międzynarodowej scenie. Przeczytał ją nawet Antonow Owsiejenko, człowiek, który wkroczył zbroj­nie d° Pałacu Zimowego w Petersburgu, ogłaszając areszt członków Rządu Tymczasowego i dąjąc w ten

Milan

/ tf

sposób początek rewolucji październikowej. Pe­wnego dnia w Warszawie ambasador francuski Laroche, udając się z wizytą do Owsiejenki, który również został mianowany ambasadorem w Pol­sce, zabrał ze sobą Technikę zamachu stanu i pokazał mu ją.

Mówi się tu o was i waszej roli podczas rewolucji październikowej. Czy tak właśnie było? — spytał.

Owsiejenko z lekkim uśmiechem odpowiedział: — Było to trochę bardziej skomplikowane, a jednocześ­nie prostsze.

W galerii moich drogich i ‘znakomitych kolegów z „Corriere della Sera” nie ma Curzia Malaparte. Był zawsze outsiderem i w czasach, kiedy współpracował z wielką gazetą z ulicy Solferino, nie stanowił nigdy części owej „rodziny”, do której należeliśmy z miłością i dumą, wynikającymi ze wzajemnego szacunku i ser­decznej solidarności. Tak więc zapowiedź spotkania po raz pierwszy z Curzio Malapartem niezmiernie mnie zainteresowała.

Przybył do siedziby eks-ambasady z niewielkim spóźnieniem. Miał na sobie elegancki mundur kapita­na Strzelców Alpejskich. Był przystojnym mężczyzną. Uścisnął mi rękę z uśmiechem.

Jestem gościem generalnego gubernatora. Nie wiem, co mi pokażą. Polska nie jest dla mnie nowością, byłem tu w 1920 r. i nauczyłem się nawet polskiej piosenki.

Siedząc w fotelu, wsparty o poręcze, zaczął śpiewać po polsku: „Ty, moja dziewczyna”. Co chwilę przery­wał, żeby zapytać uroczą sekretarkę, Jadwigę Dutkie­wicz:

Dobrze wymawiam? wiadomo, co śpiewam? Jadwiga zanosiła się śmiechem: — Ależ tak, wspa­niale, proszę dalej.

Później zrobiono fotografie; nie wiem, co się z nimi stało. Choć uprzejmy, Malaparte zachowywał w roz­mowie z obecnymi pewien dystans. Pokazał nam

zdjęcie swojej willi na Capri i zanim włożył je na powrót do portfela, popatrzył na nie, jakby to była jakaś relikwia, nie zdradzając jednak żadnej emocji. Potem wziął mnie pod ramię i oddalając się od grupy, powiedział:

Valcini, mam wokół siebie aniołów stróżów z biu­ra generalnego gubernatora, chciałbym lepiej poznać prawdziwą sytuację tego nieszczęsnego kraju, a szcze­gólnie Warszawy. Wpadnij do mnie jutro rano, miesz­kam przy Daniłowiczowskiej, ale bądź o ósmej, bo

o dziewiątej przychodzą po mnie.

Nazajutrz rano zastałem go jeszcze w łóżku, w ele­ganckiej piżamie. Przedstawiłem mu rzeczywistą sy­tuację kraju, aresztowania, codzienne rozstrzelania, tortury i zbrodnie Gestapo, powiedziałem, że pozorna normalność Oraz ekonomiczny dobrobyt pochodzą z czarnego rynku, podtrzymywanego przez władze. Z prawdziwymi i okazjonalnymi przemytnikami współ­pracowali także żołnierze Wehrmachtu, którzy po­wracając z okupowanej Francji, przywozili na war­szawski rynek amerykańskie papierosy, koniak i naj­lepsze francuskie trunki. Starałem się to wytłumaczyć Malapartemu i przekonać go, że władze nazistowskie chcą pokazać ducha tolerancji niemieckiego okupan­ta. Warszawa — mówiłem — jest głównym ośrodkiem polskiego ruchu oporu, rozgałęzionego na całe teryto­rium Guberni. Legendarna Armia Krąjowa, podziem­na armia narodowa, utworzona jest i dowodzona przez byłych oficerów, a aktywny udział kobiet jest imponu­jący. Malaparte słuchał uważnie, nie zgłaszał zastrze­żeń ani nie robił notatek.

Bardzo ci dziękuję — powiedział. — Teraz muszę się szybko ubrać, bo wkrótce nadejdą moi opiekuno­wie. Przyjdź jutro rano, porozmawiamy o Żydach. Jutró.jest nawet w programie wizyta w getcie, poje- dziemy tam razem.

Nazajutrz poszedłem do Malapartego nieco przed czasem. Był gotowy, ogolony, uczesany, przygładzał

LlwflłfŁfl

włosy przed lustrem, ale jednocześnie próbował wy­tłumaczyć polskiej pokojówce niemieckiego pocho­dzenia, folksdojczce, że do kawy chce mleka. I pomię­dzy jednym przeciągnięciem po włosach a drugim narysował na kartce krowę z obfitymi wymionami i wskazując ołówkiem na zwisające mlekodajne atry­buty zwierzęcia, powtarzał „latte”, „Milch”.

Ach! — wykrzyknęła dziewczyna — mleko! — i po­biegła, by wnet pojawić się z pełną szklanką.

Usiedliśmy przy stoliku. — Opowiedz mi o Żydach.

- Opowiedziałem. Od czasu do czasu zerkał na zegarek, niecierpliwie pragnąc dowiedzieć się czegoś nowego. Zdawał się trochę spięty i podekscytowany, może z powodu dramatycznej sytuacji getta, do które­go zwiedzania się szykował. A może planował już, że zrekonstruuje je na swój sposób, i niewykluczone, iż moja wersja nie zbiegała się z jego wyobrażeniem. Jawił mi się jak artysta przed płótnem lub kamiennym blokiem, zamierzający rozpocząć pracę nad własną wiąją tematu, zmartwiony, że inne relacje są sprzecz­ne lub różne od jego pierwotnego zamysłu.

Opowiedziałem, że getto istnieje już od dwóch lat i że definitywne zamknięcie nastąpiło 15 lipca 1940 r., a ja byłem jednym z ostatnich, którzy tam weszli; żegnałem przyjaciela lekarza. Potem cegła za cegłą getto zostało ogrodzone murem o wysokości 3 metrów i długości 16 kilometrów. Powiedziałem, że przerażeni warszawiacy widzieli przez długie miesiące innych warszawiaków, Żydów, wchodzących do zakazanego miasta, ponieważ stali się trędowaci; uznano ich za rasę drugiej kategorii, przeznaczoną na rzeź, Unter­menschen, za ludzi, których życie mniej znaczy niż życie pieska berlińskiej kochanki jakiegoś Ober- sturmführera; powiedziałem, że getto to przedsionek śmierci. Do Żydów warszawskich dołączyli potem Żydzi z Łodzi, Lublina, Kielc i innych miast, aż osiągnęli liczbę 450 tysięcy, zmuszonych żyć na po­wierzchni 400 hektarów. Nie miałem czasu opowie- '

dzieć mu, że kiedy nadszedł rozkaz opuszczenia „aryj­skich” dzielnic Warszawy i przeniesienia się do getta, nie-Żydzi poruszeni byli widząc ten tłum ludzi, żegna­jących plac Piłsudskiego, Nowy Świat, Marszałkow­ską, aleje i parki, patrzących po raz ostatni na swoje domy, w których żyli od pokoleń.

Postępowali z opuszczonymi głowami za swoimi meblami, sprzętami, jakby wstydząc się swego żydo- stwa, i wcale nie zdając sobie sprawy, że poszukiwane przez nich schronienie jest już tylko na tamtym świecie. Ani ja, ani Malaparte nie wiedzieliśmy, gotu­jąc się do wejścia na teren getta, że ich śmierć została zdecydowana kilka tygodni wcześniej, 20 stycznia 1942 roku na zebraniu w Am Grossen Wannsee w Berlinie, gdzie ustalono datę rozpoczęcia ostatecznego rozwią­zania kwestii żydowskiej (EndlOsung der Judenfrage), zawartego w planie Reinhardta i zakładającego cał­kowitą likwidację getta — zagładę 450-tysięcznego miasta — ludobójstwo — Holocaust.

Przerwałem opowiadanie, gdy weszli funkcjonariu­sze Propagandaministerium, ludzie Goebbelsa w służ­bie generalnego gubernatora.

Dziś, Herr Malaparte, zobaczy pan interesujące rzeczy. Etwas neues. Coś nowego — powiedzieli.

Współpracownicy Goebbelsa klękali przed nim na kolana. Wiedzieli, że ma pojechać do Krakowa jako gość doktora Franka, generalnego gubernatora.

Wsiedliśmy do auta i zajęliśmy miejsca z tyłu. Getto nie było daleko, ale kiedy zewnętrzna warta niemiec­ka otworzyła bramę i samochód wjeżdżał powoli, ogarnęło mnie przygnębienie, jakbym wkraczał do nierealnego świata, wypełnionego zmorami. Wjeżdża­liśmy do wielkiego, nieprzyjaznego miasta, do ogrom­nego więzienia. Następujące po sobie zarysy domów, kamienic, place, podwórka sprawiały wrażenie, jakby przez przymknięte okna ktoś nas szpiegował, uśmie­chając się szyderczo. Skromne auto III Rzeszy zdawało się podskakiwać nie z powodu bruku, lecz pod wpły-

I *• Ąf *** i

9| ifi* fłl&l

v* vv® ***■<< i #lv-ł i >

«* Ml

[If M tHii mff

wem ciężaru nienawiści, którą kierowały na nas ta­jemnicze spojrzenia. Ogarnęła mnie przemożna, nie­ma litość, a także poczucie bezsilnego buntu wobec oszalałych ludzi w brunatnych koszulach.

Curzio Malaparte przyglądał się wszystkiemu uważ­nie przez okienko po swojej stronie. Milczał, był tak zamyślony, jakby chciał schwytać coś, co zdawało mu się wymykać. Widzieliśmy starych, ortodoksyjnych Żydów, zapamiętałych depozytariuszy wielotysiąclet- niej wiary, dźwigających na przygarbionych ramio­nach brzemię nowego przekleństwa. Niewielu było ludzi na ulicach, przez które przejeżdżaliśmy, ledwie grupki osób przed sklepikami, gdzie smażono ryby. Patrzono na nas z zaciekawieniem pomieszanym z wro­gością. Rzadkością było, żeby niemieckie auto zapusz­czało się w labirynt getta w celach turystycznych. Ale jeśli ktoś wjeżdżał, to znaczy, że Judenrat, Rada Żydowska, otrzymała od władz niemieckich rozkaz dania „wolnej drogi”.

Wzdłuż ścian domów na Towarowej, Nalewkach, Lesznie, Smoczej widzieliśmy małe dzieci w łachma­nach, o wystraszonych spojrzeniach, które jednak w niewinności swojego wieku posyłały nam uśmiech. Spotkaliśmy także inne o twarzach bladych i wychud­łych, skulone w sobie, niczym małe puste worki, oblekające dziecięce szkielety. Jedno żuło skórkę chleba, inne spało.

So schmutzig — komentował funkcjonariusz Pro- pagandaministerium, zwracając się do nas. — Jacy brudni. — Potem dodał: — Sie schlafen. — Śpią.

Na zawsze — wyszeptał Malaparte.

To zakazane miasto, przez które powoli przejeżdża­liśmy, nie znane było nawet Niemcom. Wiadomości

o tragicznej sytuacji owej masy ludzi podległych segregacji docierały sekretnymi kanałami do warsza­wiaków spoza muru. Dowiedzieli się, że szmuglerzy, przekupując straże i żandarmów, dostarczali żywność, niemożliwą do zdobycia na terenie getta. Sprytniejsi

* vv'S/fś

S XłML'i ~7^r.Z J*Ł—-mm )«•,<««•, wKft % *

m w\%y$**9*fi *** Vi4? i\

w&liił jfigł . - ¿C 4I.-4. ^^>«1»- ■# W #^Mii ••-•• ’3. ji/.'-jv> *^ ,, . łt:Jb 0MMpf # <

|fefiw£ ; 4 tfc <Ń »’’¿ł

Żydzi żyli oczywiście lepiej niż większość więźniów. Z po­czątku niektóre bogate rodziny mieszczańskie organi­zowały festyny, z których dochód przeznaczony był dla najbardziej potrzebujących. Pośród skrajnej nędzy ulic, które mijaliśmy, pojawiał się czasem dobrze zaopatrzony sklep. Na innych widniały szyldy z na­zwiskami bogatych kupców znanych w całej Warsza­wie, choć nie mieli już cennych towarów do sprzeda­nia; handlowali, żeby przeżyć. W pewnym momencie zdało mi się, że rozpoznaję twarz pewnej kobiety, którą poznałem niegdyś w słynnym, eleganckim loka­lu „Adria”, ale może była to tylko halucynacja. Klęska zaczęła narastać wraz z plagą tyfusu plamistego, który pochłonął najwięcej ofiar wśród niedożywionych dzie­ci. 45 tysięcy zgonów w 1941 r. Nawet małe zespoły muzyczne, które z początku rozweselały niektóre lokale publiczne, zaspokajając pragnienie ludzi, by czuć się jeszcze żywymi, przestały grać. W tym przej­ściowym okresie między życiem a śmiercią Żydzi dali przykład witalności i niespodziewanego stoicyzmu. Studenci rozpoczęli naukę w domach prywatnych z pomocą profesorów, których spotkał ten sam los. Rzemieślnicy najprostszymi środkami usiłowali robić tkaniny i farbować je, zmuszeni do rozpaczliwej sa­mowystarczalności ludzi pierwotnych. Pracowali tak­że wtedy, gdy mijaliśmy ich warsztaty. Wiedziałem również, że różnym organizacjom udawało się za pośrednictwem tajnych kurierów podejmujących bar­dzo niebezpieczne misje utrzymywać kontakty z pat­riotami polskimi, uzyskać zaopatrzenie w broń i po­wiadomić świat o swym dramatycznym losie.

Przejeżdżaliśmy przez Zamenhofa, Gęsią, Chłodną, sceneria była zawsze taka sama: szaro, monotonnie, smutno, kobiety z torbami na zakupy w ręku, jakaś młoda elegancka pani, uliczne dzieci grające w szma­cianą piłkę, roześmiane, rozwrzeszczane jak zgrąja ptaszków w klatce.

Malaparte prawie wcale się nie odzywał. Anioły

Stróże w nazistowskich mundurach wciąż siedziały przed nami. Nasza wymiana spojrzeń była już wystar- cząjącym komentarzem. Myślałem o moich żydows­kich dziewczynach — otwartych, wesołych, inteligen­tnych — w przedwojennej Warszawie, gdzie wszyscy mieli prawo obywatelstwa. Myślałem o Esterze, pięk­nej dziewczynie o włosach blond jak kłosy zboża, Żydówce, która pewnego wieczora powiedziała mi: „Jestem antysemitką i lubię Mussoliniego.” Kto wie, gdzie teraz jest, może patrzy na mnie przez szparę w oknie, a może udało jej się uciec za granicę, na przykład z włoską wizą, i znaleźć schronienie za oceanem.

Nasza wizyta w getcie dobiegała końca. Malaparte obserwował każdy szczegół albo tak mi się zdawało, lub też tylko rozmyślał. Na nowo rozwarto kraty ogromnego więzienia. Straże zasalutowały nazisto­wskim funkcjonariuszom i powróciliśmy do Warsza­wy, gdzie nie było może tak skrajnej nędzy, ale gdzie wciąż umierali patrioci.

Interessant, nicht wari — powiedział anioł stróż do Malapartego.

Interessant -— odparł pisarz.

Trudno było wyczytać na twarzy Malapartego choć­by cień poruszenia, gniewu lub odrazy po pozostawie­niu za plecami z górą 400 tysięcy skazanych na śmierć. Ja byłem smutny, ale nie wstrząśnięty, od ponad dwóch lat dzieliłem dramatyczny los Warszawy. Po­szedłem za radą przyjaciela: „Jeśli nie chcesz zwario­wać, patrz chłodno, niemal obojętnie na to, co się dzieje wokół ciebie.” Niełatwo było stłumić pogardę i litość, ale osiągnąłem to z pewnym stoicyzmem. Myślałem, że także żołnierze rzucając się do ataku przeniknięci są tym fatalistycznym duchem.

Malaparte był zadumany, kiedy opuszczał mnie, aby udać się z wizytą, nie wiem dokąd.

Spotkaliśmy się nazajutrz, ponieważ miałem mu wręczyć prośbę do Hansa Franka o ułaskawienie syna

mojego starego dozorcy; wywieziono go do Oświęci­mia po łapance w Banku Rolnym w Lublinie, gdzie pracował. Nazywał się Aleksander Osiński.

Przekażę ją jutro Frankowi. Bądź spokojny — po­wiedział Malaparte, wkładając kartkę do kieszeni.

Rzeczywiście wręczył mu ją, nie wiem przed czy po słynnym bankiecie na Wawelu, który po mistrzowsku opisał w swojej książce Kaputt. Nie wiem, jaki zrobił z tego użytek gubernator generalny, wiem, że kilka tygodni potem ojciec Osińskiego otrzymał w Warsza­wie zwyczajowy drukowany formularz z lakoniczną informacją, że jego syn Aleksander gestorben, umarł w obozie w Oświęcimiu.

Kiedy pod koniec wojny mogłem przeczytać Kaputt i przebiec niemal trwożliwie stronice na temat getta warszawskiego, tzn. historię jednego z najstraszliw­szych epizodów II wojny światowej, spostrzegłem z wielkim zdumieniem, że Malaparte w swoim fresku figur i cieni, w amalgamacie salonowego humoru i egzaltowanej cynicznej prawdy, zafałszował kronikę owego poranka w warszawskim getcie, choć w tym wspaniałym solfeżu przeplatanym niemczyzną wskrze­szał echa psalmodii ze Starego Testamentu. Wszystko było fałszywe, ale też wszystko było prawdziwe. Znie­kształcając fakty i sytuacje z właściwym sobie kunsz­tem, Curzio Malaparte, piękny kapitan Strzelców Alpejskich, zdołał skomponować fantastyczną histo­rię, posługując się elementami autentycznymi i zamy- kąjąc je w to, co stanowić miało literacką kompozycję. Deformacja była dla niego konwencją często stosowa­ną do opisu rzeczywistości. Nie przejmował się ścisłoś­cią dat, wystarczał mu fakt historyczny, którym się posługiwał na swoją modłę. Narażał się głośnymi błędami, co wytykała mu krytyka francuska po po­śmiertnej publikacji Balu na Kremlu, gdzie z dokład­nością haftu opisał samobójstwo Majakowskiego, któ­rego uśmiercił w 1929 r. Opisywał nędzny pokój nieszczęsnego poety, jego papiery i książki, rekonstru­

ował scenę pełną patosu, wstrząsającą. A przecież Mąjakowski umarł rok później, w 1930, kiedy Mala- parte opuścił już Moskwę.

Na stronicach Kaputt przeczytałem: „Miałem na­dzieję, że będę mógł udać się do getta sam, bez eskorty w postci agenta Gestapo, który towarzyszył mi wszę­dzie, nieodstępny jak cień. Ale zarządzenia guberna­tora Fischera były surowe i musiałem pogodzić się z tym, że pójdzie ze mną «czarny».”* Otóż wszystkim było wiadomo, że żaden „aryjczyk”, a tym bardziej cudzoziemiec, zresztą Niemiec również, nie mógł włó­czyć się sam po getcie. Wewnątrz zakazanego miasta pełniła służbę milicja żydowska, utworzona przez Radę Żydowską na rozkaz Gestapo. Na czele rady stał inżynier Czerniaków.

Przeczytałem w Kaputt: „Raz po raz też wypadało mi przestępować przez zwłoki ludzkie. Szedłem przez tłum nie widząc, gdzie stawiam stopy, i co chwila potykałem się o trupy leżące na chodniku pomiędzy rytualnymi żydowskimi świecznikami.” Prawda jest taka, że nie potknęliśmy się o żadnego trupa z tej przyczyny, że nie wysiadaliśmy z auta. Umarli leżący na bruku pojawili się kilka miesięcy później, kiedy 22 lipca 1942 r. rozpoczęło się ostateczne rozwiązywanie kwestii żydowskiej. Dla stworzenia pozorów akcja została określona jako „przesiedlenie ludności na Wschód”. Judenrat otrzymała rozkaz przygotowania transportu 60 tysięcy osób, w rytmie 10 tysięcy dzien­nie. Fala przerażenia zalała getto: smutne nazwy Oświęcimia, Treblinki, Majdanka, komór gazowych i pieców krematoryjnych były już znane, choć wielu nie chciało wierzyć w takie narzędzia masowej zagła­dy. Także intelektualiści żydowscy, najbardziej świa­doma kasta w getcie, którzy znali Niemcy lub studio­wali tam przed wojną, nie dopuszczali do siebie myśli,

że naród niemiecki może się splamić podobnymi potwornościami. Tak więc, niczego nie podejrzewając, pozwolili odjechać w wagonach kolejowych przezna­czonych do transportu bydła pierwszym 60 tysiącom rodaków. W dzień po odjeździe ostatniego pociągu śmierci przewodniczący Rady Żydowskiej, inż. Czer­niaków, popełnił samobójstwo. Machina została uru­chomiona i nikt już nie mógł jej zatrzymać. Ewakuacja getta trwała od 22 lipca do 13 września, 1942 r. W tym okresie Rada Żydowska informowała władze niemiec­kie, że nie jest w stanie przygotować nowych konwo­jów. Zadanie to przejęło więc Gestapo, którego agenci wyciągali skazanych na śmierć z ich domów i zabijali na miejscu, jeżeli spotykali się z odmową opuszczenia mieszkania. Getto się zmniejszyło, pozostało tylko około 60 tysięcy mieszkańców, kiedy operację zawie­szono. Ludzie za murem przeżywali momenty skrąj- nego napięcia. Podziemna gazeta „Przełom” pisała wówczas: „Od dwóch miesięcy jesteśmy świadkami prawdziwej masakry ludności żydowskiej. Apelujemy do wszystkich Polaków, aby udzielali pomocy ofia­rom, którym udało się uciec z miejsc kaźni.”

Nie, nie potykaliśmy się z Malapartem pod koniec lutego owego roku o trupy na ulicy. W swojej pięknej książce, przełożonej na wszystkie języki, nie napomy­ka nawet o ostatnim chlubnym rozdziale powstania, które rozpoczęło się świtem 19 kwietnia 1943 roku, dzień po Palmowej Niedzieli, kiedy na rozkaz generała SS Jurgena Stroopa oddziały policji nazistowskiej wtargnęły do getta, przyjęte niespodziewanym og­niem karabinów maszynowych i ręcznych granatów, a najeźdźcy musieli wycofać się upokorzeni. Profesor Ludwik Hirszfeld napisał później: „Nie czyniono sobie żadnych złudzeń, jeśli chodzi o rezultat desperackiej walki. Zginęli w obronie ludzkiej godności i własnego honoru.” Te odległe już epizody złożyły się na epopeę, nabierają rysów legendy, lecz dla tych, którzy mogli zobaczyć je naocznie, mają jeszcze materialną konsys­

tencję; każda istota ludzka wciągnięta w wir burzy była źdźbłem pozostawionym kaprysom losu. Nigdy tak jak podczas desperackiego powstania w getcie, a potem powstania całej ludności Warszawy, życie nie łączyło się ze śmiercią. Śmierć nie budziła już strachu w getcie, gdzie pustoszała ulica za ulicą, dom za domem, ani w Warszawie, która potem skazana będzie na śmierć. Choć niebo nad Warszawą czerwieniło się nocą od pożarów, życie byłej stolicy płynęło swoim zwykłym rytmem; kawiarnie na powietrzu były zatło­czone, małe orkiestry akompaniowały występom ja­kiegoś tenora lub sopranu, chociaż czasem trel pieś­niarki wykonującej, powiedzmy,, włoski romans odbi­jał się ponurym echem kanonady, powalającej w gru­zy getto. Nie była to obojętność czy egoizm ze strony ludności polskiej wobec tego, co działo się kilka metrów dalej, ponieważ wojna nie skończyła się dla niej w pierwszych dniach października 1939 r. wraz z kapitulacją wojskową, lecz wciąż trwała. Ludzie umierali w getcie, także poza gettem codziennie umie­rali żołnierze armii podziemnej. Bojownicy żydowscy, ta chlubna'garstka, która zbuntowała się przeciw bezbronnej śmierci, wytłumaczyli nam w końcu lepiej niż jakikolwiek traktat psychoanalityczny czy też poematy homeryckie, co znaczy bohaterstwo, co zna­czy umrzeć za wolność. Na szczęście Marek Edelman, zastępca dowódcy powstańców, dziś lekarz kardiolog, jeden z nielicznych, którzy przeżyli, oraz dziennikar­ka Hanna Krall, która wyszła cało z Powstania War­szawskiego, pozostawili nam świadectwo tamtych trud­nych godzin, nie mające nic z triumfalizmu i egzaltacji uczestników walki, po prostu sprowadzone do ludz­kich wymiarów. Kiedy zapytano Edelmana, czy pod­czas walki w getcie bojownicy uprawiali miłość, odpo­wiedział, że była to rzecz naturalna, ponieważ nikt nie chciał być sam i stosunki miłosne stały się koniecz­nością bardziej duchową niż fizyczną. W tych ostatnich chwilach życia miłość była dla nich ważna i niezbędna,

chocby | karabinem na ramieniu lub rewolwerem za pasem, pod schodami, w kącie pokoju zdruzgotanego wybuchem lub na podłodze białej od pyłu i tynku. Ten nieustanny kontakt ze śmiercią, trwający całymi ty­godniami, z początku zdawał się czymś wyjątkowym, aż stał się przyzwyczajeniem. W atmosferze podnie­cenia i skrajnego napięcia pozostali przy życiu bojow­nicy getta nie tracili kontaktu z całą masą realiów. Kiedy zapytano Edelmana, czy były z nimi także prostytutki, odpowiedział: „A co pan myśli, że same Joanny d’Arc? Były to dzielne dziewczyny, które dostarczały nam żywność i papierosy.”

Pomiędzy otrzymaną raną a strzałem zza muru wysy­łającym na tamten świat nazistę, obrońcy getta znąjdo- wali czas na wymianę dowcipów, prawdopodobnie po to, aby rozluźnić dojmujący stan napięcia. Doktor Edelman po wyjściu z kryjówki opowiadał towarzyszom broni, wywołując ich śmiech: „Wyobraźcie sobie, że w getcie jest ktoś, kto umiera na zwykłą chorobę we własnym łóżku.” W chwili przerwania ognia do punktów żydowskie­go oporu zbliżyli się trzej Oficerowie SS z okazałymi białymi kokardami, przypiętymi do piersi. Byli to parlamentariusze, którzy namawiali przeciwników do poddania się i molestowali o wydanie rannych. Edel­man, śledzący tę scenę z posterunku strzeleckiego, dał znak swoim ludziom, strzelcom wyborowym, aby otworzyli ogień. Po latach zapytano go, czy nie żałuje, że złamał porozumienie obowiązujące zawsze między ludźmi zaangażowanymi w działania wojenne. Odpo­wiedział: „Nie, ponieważ ci trzej oficerowie SS byli tymi samymi, którzy wywieźli do Treblinki 400 tysięcy osób, tyle tylko, że wtedy nie mieli kokard.” Wiadomo, jak się wszystko skończyło. Ostatni bojo­wnicy woleli raczej odebrać sobie życie, niż poddać się nazistom, poczynąjąc od młodego przywódcy powstań­ców, Mordechaja Anielewicza, który popełnił sa­mobójstwo razem ze swoją narzeczoną 8 mąja 1943 r., w domu przy Miłej 18.

Nas, z drugiej części Warszawy, nagła cisza kończą­ca masakrę przepełniła przygnębieniem, lecz okupant niemiecki nie zaznał wytchnienia, bo liczba akcji polskiego podziemia ciągle rosła. Ze zgliszcz getta docierał do nas gorzki zapach spalenizny, spopielo­nych trupów, rozkładających się ciał; to było wszyst­ko, co pozostało po owych mężnych bojownikach. Lecz gdy wracać się będzie do tych dramatycznych wspomnień, ten wielki heroizm udokumentują lepiej niż jakikolwiek komentarz pilne listy, które generał SS Stroop wysyłał do Berlina. „Dopiero kiedy domy po obu stronach ulic stały w ogniu, Żydzi jak żywe pochodnie zaczęli wychodzić ze swoich kryjówek, niektórzy wyskakiwali z okien. Można było zauważyć, że mimo przerażenia pożarami woleli rzucić się raczej w płomienie niż wpaść żywcem w nasze ręce.” W in­nym telegramie zawiadamiał Hitlera: „Przy nieprze­rwanym i niewyczerpanym zaangażowaniu wszyst­kich dostępnych sił udało nam się zwyciężyć powstań­ców i zniszczyć 56.065 Żydów. Wielu zostało zlikwido­wanych w kanałach i bunkrach za pomocą ładunków wybuchowych.” 16 maja Stroop zawiadamiał Berlin, że nie istnieje już w Warszawie dzielnica żydowska. „Ostateczne rozwiązanie” zostało zakończone.

Curzio Malaparte nie podejrzewał dramatycznego epilogu w getcie, które zwiedzaliśmy wspólnie w aucie Generalgouvernement. Również doktor Fischer, z któ­rym bankietował w pałacu Brühla, nie przeczuwał swego końca. Niezwykłym zbiegiem okoliczności, zi­mą 1946 roku, kiedy oczekiwałem na warszawskim lotnisku na grupę dziennikarzy włoskich, m.in. na Guida Piovene i Monellego, przybywających z wizytą do Polski, wylądował w pobliżu mały samolot, z które­go wysiadł pod zbrojną eskortą blady na twarzy doktor Fischer, przekazany władzom polskim, potem osądzo­ny i skazany.

Po zakończeniu wojny zaczęto oficj alnie głosić hero­izm ludzi z getta. Pozbierano cenne pamiątki, sporzą-

jąfc1% 4« « % |*>*m&sJ

lifMvi*f #Ci'

dzono katalog nazwisk, najważniejszych dat, gloryfi­kowano ich czyny. Dochodziło wręcz do śmieszności, np. kiedy w portfelu Emanuela Ringelbluma, kronika­rza getta, odnaleziono bilet do Casino Municipale (Kasyno Miejskie) w Wenecji. Nie wydało się to poważ­ne i ząkatalogowano go jako bilet wstępu do‘muzeum miejskiego.

Historia przełożyła stronicę; ci, którzy przeżyli obo­zy zagłady, niczym uciekinierzy z biblijnej Arki Noe­go, odbudowali swoje domy także w Warszawie, wy­branej na ich cmentarz. Na ulicy Tłomackie powstał Żydowski Instytut Historyczny, odbudowany został także Teatr Żydowski, gdzie wystawia się sztukę Dzban pełen słońca. Być może to ten dzban, którego jedyną funkcją podczas walki w getcie było chronienie tych kilku promieni słońca, nie zgaszonych nawet przez śmierć.

A-*?)! mi

V'- i

Si**:

1

Kto zajmuje się pisaniem, niepostrzeżenie zastawia ściany mieszkania książkami, słownikami, zeszytami, broszurami, wycinkami z gazet, fotografiami sław­nych ludzi, nigdy nie publikowanymi rękopisami, do których jest jednak tak przywiązany jak ojciec do dziecka nieskorego do samodzielnego chodzenia. Te papierowe konstrukcje, stosy książek, które nie znaj-" dują już miejsca na półkach biblioteki, są jego króles­twem i schronieniem, stanowią pokrowiec jego myśli, encyklopedię i rozdzielnik pamięci. Mijają lata, wczo­rajsze notatki nie są już potrzebne, ale adnotacje na marginesach przedwczorąj szych maszynopisów zaczy­nają z czasem nabierać pewnej wartości i znaczenia. Te notatki, dopisane ręcznie lub na maszynie, pobu­dzają pamięć. Wychodzą tedy z cienia mało znane postaci, które zaludniają na nowo scenę zapomniane­go lub prawie zapomnianego świata. Widzisz twarze i zachowania osób, słyszysz krótkie zdania w spirali pamięciowej, która poczyna rozwijać się w twoim gabinecie.

To budzi się pamięć, ten bezcielesny bagaż, który niesiemy ze sobą od najwcześniejszego dzieciństwa i który przewyższa najbardziej wymyślną maszynę elektroniczną i pomaga ci odnaleźć ścieżkę wrażeń, zrekonstruować odległe wydarzenia, a nawet przywo­łać zapachy i smak domowych potraw. Fakt, że mózg

ludzi pierwotnych ważył zaledwie 400 gramów, ozna­cza, że prawdopodobnie nie mieli wielu rzeczy do zapamiętania, ale potrafili już dużo więcej zapamiętać, kiedy w półkuli czaszki mieściło się 800 gramów mózgu; dzisiaj jego waga podwoiła się z nawiązką. Móżdżek noworodka lub kilkumiesięcznego niemow­lęcia nie dysponuje jeszcze pamięcią, ale pierwszym odblaskiem i bodźcem, jaki magazynuje, jest prawdo­podobnie uśmiech matki pochylonej nad jego buzią, na który malec stara się odpowiedzieć swoim uśmie­chem. My dorośli co dzień przyswajamy sobie nowe pojęcia. I myślę o tej cudownej machinie, która jak serce nigdy się nie zatrzymuje, ani u przebudzonych, ani u śpiących, i nie przestaje splatać myśli i wspo­mnień, która nam towarzyszy aż do końca, zdolna zrekonstruować przeszłość sprzed dziesiątków lat al­bo i dawniejszą, przywołać przyjazne twarze, a także czarne znaki i sztandary z haczykowatym krzyżem, jak wtedy, gdy znalazłem się w Berlinie podczas fatalnego spotkania Hitlera z Mussolinim w końcu września 1937 r., dwa lata przed wybuchem n wojny światowej. Owo spotkanie i zaślepienie duce wyzna­czyły prawdopodobnie los Italii i osobisty los jej wychwalanego przywódcy.

Byłem wówczas młodym korespondentem „Corrie­re della Sera” w Warszawie; wiadomo było, że każdy fakt polityki zagranicznej czy wewnętrznej musi na wiele dni ustąpić miejsca historycznemu spotkaniu. Dziennikarze przebywający za granicą, poza zasię­giem berlińskiego wydarzenia, wiedzieli, że czeka ich długi odpoczynek. Mając taką perspektywę zdecydo­wałem się pojechać do Berlina na własną rękę, żeby zobaczyć z bliska manifestację, która zapowiadała się nie tylko kolossal, ale oznaczać miała apoteozę hitle­rowskiej siły, uświęcenie przyjaźni dwóch przywód­ców i duchowe ^jednanie dwóch narodów.

Choć mój wyjazd był prywatny, pozostawałem prze­cież dziennikarzem, nie byli jednak tego samego

zdania funkcjonariusze Gestapo na granicy polsko-nie­mieckiej, którzy kazali mi wysiąść z pociągu i poddali surowemu przesłuchaniu. Dowiadywali się o motywy podróży i czy mam upoważnienie gazety. Chcieli wiedzieć, ile dni zamierzam spędzić w Berlinie i w któ­rym hotelu. Policja III Rzeszy obawiała się o życie Mussoliniego, antyfaszyści, którzy musieli uchodzić z Niemiec, krążyli po Europie, w Hiszpanii trwały jeszcze walki. Fakt, że dziennikarz włoski przybywa w ostatniej chwili bezpośrednio z Polski do Berlina, rodził podejrzenia. Poddali mnie rewizji osobistej, przetrząsnęli moją jedyną walizkę, zbadali przybory toaletowe, wyjęli ostrożnie buteleczkę perfum, wycią­gnęli korek i powąchali zawartość. — To nie witriol

powiedziałem z uśmiechem. Nie docenili dowcipu. W końcu pozwolono mi wrócić do przedziału, ale kiedy pociąg ruszał, zobaczyłem przez okno, że gruby poli­cjant w cywilu, który mnie przesłuchiwał, wsiada szybko do wagonu.

Miałem ze sobą adres i telefon berlińskiego kores­pondenta „Daily Express”, Mr Selkirka Pantona, który otrzymałem od przyjaciela i kolegi z tego same­go dziennika w Warszawie, Nathama Gurdusa.

Odwiedź go; jest bardzo sympatyczny. Z pocho­dzenia jest Australijczykiem, ożenił się z Rosjanką, która kolekcjonuje koty — powiedział mi Natham.

Nie znałem Berlina, wiedziałem tylko, że przed nastaniem nazizmu był najświetniejszą stolicą Euro­py, świetniejszą nawet niż Paryż, ośrodkiem kosmo­politycznej kultury, do czego w zasadniczy sposób przyczynili się artyści żydowskiego pochodzenia: ak­torzy, reżyserzy, pisarze. Przybywałem do Berlina, gdzie instytucje nazistowskie prowadziły prześladowa­nia antysemickie, otwierając ponury rozdział rasizmu.

W stolicy HI Rzeszy wszystko było już gotowe do przyjęcia włoskiego gościa. Scenę udekorowano napi­sami wychwalającymi solidarność, wierność i przy­jaźń między dwoma narodami. Wszędzie sztandary,

rózgi liktorskie i ogromne swastyki. Pierwsze kroki skierowałem do ambasady Włoch, gdzie urzędnik, zakłopotany, nie widząc mojego nazwiska na liście akredytowanych dziennikarzy, wolał zadzwonić do Piętro Solariego, korespondenta „Corriere” w Berli­nie. Wysłał mnie potem do -Reichsministerium fur Volksaufklárung und Propaganda, królestwa Goeb­belsa, abym odebrał przepustkę nr 143, pełną pieczą­tek, m.in. Himmlera, „der Reichsführer SS, Chef der Deutschen Polizei”.

Mussolini wysiadł na stacyjce Herrenstrasse, przy­strojonej flagami, otoczonej kordonami SS. Moje cywilne ubranie, bez ciemnej koszuli, nie ułatwiało przedostania się do pierwszego rzędu obserwatorów. Przyłączyłem się do zwartej grupy dziennikarzy włoskich w mundurach faszystowskich, przybyłej kilka dni wcześniej. Jednak także oni, skandujący duce-duce-duce-duce, trzymani byli w należytej od­ległości od wodza faszyzmu i jego germańskich protektorów. Przypominam sobie, że Virginio Gaj­da, dyrektor „Giornale d’Italia”, który stał blisko mnie i podskakiwał na czubkach palców, wyciągając szyję, żeby zobaczyć Mussoliniego, jakby go nigdy przedtem nie widział, wybuchnął gniewem i powie­dział: „Idziemy stąd, jeśli Niemcy nie pozwalają nam nawet zobaczyć prezydenta, idziemy sobie.” Przez szparę w brunatno-czarnej masie udało mi się do­strzec Mussoliniego, który unosił triumfalnie ramię w rzymskim salucie, zadowolony ze zgotowanego mu przyjęcia. Stojąca w pobliżu mnie jasnowłosa Niemka krzyczała: „i?r ist wunderbar. Ach! Ci Włosi.” Był w niej, jak zasugerowałby doktor Freud, ładunek seksualnej tęsknoty.

Program wizyty nie zostawiał chwili na odpoczy­nek. Moi koledzy musieli przenosić się z miejsca na miejsce, gdzie obecny był duce. Ja byłem szczęśliwy, że moim jedynym zadaniem jest przyglądać się temu wielkiemu wydarzeniu pod innym kątem. Następne­

go dnia w programie znalazły się ćwiczenia wojskowe. Chciano pokazać włoskiemu gościowi potęgę zbrojną narodowego socjalizmu. Widowisko zostało jednak ograniczone dla bardzo niewielu osób. Zatrzymałem się w wielkim i renomowanym hotelu Kaiserhof, bogatym w dywany, stiuki, ozdobionym wielkimi lustrami z epoki cesarza Wilhelma, z całą mnogością sal i salonów, oraz gościnną, luksusową restauracją. Wokół stołu na podwyższeniu usiedli Aldo Valori, Piętro Solari, Orio Vergani. Cesco Tomaselli przybył jako ostatni i między jednym kęsem a drugim zrela­cjonował nam pierwszą część ćwiczeń wojskowych, przy których pozwolono mu asystować. Koniecznie chciał opisać nam zachowanie oddziału ukrytego pod snopami siana i słomy, i innymi zasłonami maskujący­mi, który z bronią w ręku, w niewygodnych pozycjach przez wiele godzin pozostawał nieruchomy, zanim ruszył do ataku. „Trwali tak od świtu, bezwładni, milczący, w deszczu i słońcu, bez możliwości rozprosto­wania nóg. Kiedy dano sygnał do ataku, rzucili się z niespodziewanym impetem. Być może przegrają wojnę — zakończył Tomaselli — ale na pewno posia­dają dyscyplinę godną pozazdroszczenia.” Ten krótki komentarz Tomasellego — choć ktoś szepnął: „Miejmy nadzieję, że nie”, myśląc o ewentualności konfliktu, w który zostalibyśmy wciągnięci — pozostał w pamięci zebranych ze względu na jego proroczy charakter.

Mario Appelius z „Popolo dTtalia” był jedynym dziennikarzem włoskim dopuszczonym do oglądania z bliska następnych ćwiczeń z użyciem broni uzna­nych za tajne. W rzeczywistości Niemcy pokazali bardzo mało rzeczy, których nasi eksperci wojskowi by nie znali, niemal jakby chcieli zaznaczyć, że przy­jaźń to jedno, a zaufanie drugie. Dla Hitlera Włochy były wygodnym sojusznikiem, służyły do przekonania narodu niemieckiego, że nie on jeden chce wojny, lecz że przyłącza się don faszystowska Italia, i że nie on jeden bierze na siebie historyczną odpowiedzialność.

Podczas wizyty Niemcy pokazali Mussoliniemu, zre­sztą na jego prośbę, rezydencję Fryderyka Wielkiego. Towarzyszył mu Himmler. Zwiedził także — w towa­rzystwie Galeazza Ciano i ambasadora Bemardo Atto- lico — Muzeum Broni, gdzie był przechowywany mun­dur wielkiego monarchy pruskiego. Zatrzymał się przed popiersiem marszałka Hindenburga, oglądając ekspo­naty chwały zbrojnej Niemiec jeszcze sprzed brunat­nych koszul. Przyjęty został w wiejskiej rezydencji Goeringa w obecności von Neuratha i von Hassela.

W wirze sztandarów, pochwał, nieustannych aplau­zów Mussolini przekonywał się, że jedyną realną potęgą w Europie poza Włochami są Niemcy hitlerow­skie i wyciągał stąd wniosek, że w panoramie europej­skiej Niemcy stanowią realną siłę napędową dla od­nowy Europy i że Włochy nie mają innego godnego zaufania sojusznika. W swojej starej Romanii, kiedy był jeszcze nauczycielem, wielokrotnie słyszał po­chwałę pracowitości i dyscypliny Niemców i teraz w Berlinie przekonywał się o tym na własne oczy.

I prawdopodobnie właśnie w Berlinie dyktator włoski przekroczył Rubikon wątpliwości i oczekiwania. Wszel­kie wahania zostały ostatecznie rozproszone podczas gigantycznego zgromadzenia na Maifeld. Był wtorek 28 września 1937 r. Wzdłuż imponujących alei, zbiega­jących się na Majowym Polu (Maifeld) w miasteczku olimpijskim, ustawił się szpaler ludności berlińskiej, powiewającej nazistowskimi i trójkolorowymi flaga­mi. Reżyserzy Trzeciej Rzeszy potrafili przeobrazić stolicę, ozdabiając ją laurowymi festonami, gigantycz­nymi tarczami symbolizującymi germańskie miasta, z alegorycznymi scenami, godnymi szkoły Reinhar- dta. Dowodzili i manewrowali ponad dwumilionowym tłumem mężczyzn i kobiet z przewieszonymi przez ramię bębenkami, tłumem dziewcząt o jasnych war­koczach, przejętych dyscypliną, której wymagał his­toryczny moment. Nie pozostał nawet jeden wolny skrawek, cały Berlin otrzymał rozkaz opuszczenia

29

/

,jśm

fabryk, sklepów, domów, aby fetować wielkiego goś­cia z Południa, przybyłego z tej ziemi, gdzie cytryna dojrzewa, o czym poinformował ich Wolfgang Goethe, choć w innej intencji. Dziennikarze włoscy i niemieccy znaleźli się na szerokim, centralnym podium Stadionu Olimpijskiego. Ktoś poprosił mnie, żebym stanął w dru­gim rzędzie.

Nie jesteś w mundurze, rozumiesz? Nie włożyłeś faszystowskiego uniformu — powiedział włoski funk­cjonariusz.

Stanąłem w drugim rzędzie. Nigdy w życiu nie widziałem dwóch milionów ludzi naraz. Był to widok przyprawiający o zawrót głowy. Kiedy Mussolini, a za nim Hitler i Goebbels pojawili się na podium, aby pozdrowić tłum, rozległ się przedłużony grzmot oklas­ków i okrzyków: Evvival, Heill, grzmot, który roz­chodził się po stopniach schodów olimpijskich, oplatał i zalewał podium. Muśsolini, niczym wielki aktor, nie spostrzegł doskonałej niemieckiej reżyserii, wierzył w spontaniczność pozdrowienia, skierowanego doń przez ten ludzki ocean, tak jakby znajdował się w owej chwili na balkonie Pałacu Weneckiego.

Niebo, już zachmurzone, nagle pociemniało. Kiedy jako pierwszy zabrał głos Goebbels, inteligentny i dia- boliczny minister propagandy, zaczęły padać krople deszczu. „Jestem szczęśliwy i dumny — powiedział Goebbels — że spotkał mnie wielki zaszczyt powitania w obecności narodu niemieckiego wodza faszyzmu w sto­licy Rzeszy. Widzieć go u boku naszego umiłowanego Fiihrera jest jednym z najradośniejszych wydarzeń w na­szym życiu.” Umieszczone wszędzie głośniki niosły głos mówcy do miliona niżej stojących osób i do dwóch milionów zgromadzonych na Via Triumphalis, od Wil- helmstrasse do Stadionu. Deszcz stał się bardziej rzęsisty, kiedy zaczął mówić Adolf Hitler. „Naszym nąjżywszym uczuciem jest przede wszystkim wielka radość, że goś­cimy wśród nas jednego z tych nielicznych ludzi, którzy są bohaterami historii i którzy też sami tę historię tworzą.”

¡t 30 '

l<"* *»Al $ * %u

«ft Ifu^lnli^iMBli^^ .¡Si'.DlU.2UAiKll41S*Il£r

Kiedy przyszła kolej na Mussoliniego, lało jak z ceb­ra. Niebo, które nie posłuchało rozkazów Goebbelsa ani Fuhrera, moczyło deszczem ubrania mężczyzn, suknie kobiet, zalewało brunatne i czarne koszule, padało na sztandary dwóch rewolucji, na hełmy i bere­ty nazistowskich oddziałów i formacji, na kaski dostoj­ników i na czarny beret Mussoliniego. Wódz faszyzmu, nie speszony, niczym dobry aktor, zaczął swoje prze­mówienie po niemiecku: „Towarzysze, moja wizyta w Niemczech, u Fuhrera, mowa, którą chcę przed wami wygłosić, stanowią ważne wydarzenie w życiu naszych narodów, a także moim.” Kropla musiała spaść mu na nos, ponieważ szybkim gestem starł ją ręką, którą wymachiwał, aby wzmocnić swoje słowa. Ulewa nie ustawała, ale nikt z dwóch czy trzech milionów berlińczyków nie pomyślał nawet przez chwilę, aby szukać schronienia. — U nas — szepnął mi kolega — już by pozmykali. Tymczasem oni, zdyscy­plinowani, wciąż go słuchali. „Wskrzeszone Imperium Rzymskie jest odtworzeniem nowego ducha Italii. Odrodzenie niemieckie jest także odtworzeniem du­cha, tzn. wiary w ideę, w którą wierzył jeden człowiek, potem grupa pionierów i męczenników, potem mniej­szość, aż wreszcie cały naród.”

Cóż, niemiecki, w jakim Mussolini zwracał się do tłumu, trącił zapewne akcentem Romanii i nie był dobrze rozumiany przez berlińczyków, stało się więc tak, że podstawowe idee faszyzmu i analogie z ruchem narodowosocjalistycznym, które stary trybun zamie­rzał wyłożyć, ginęły nieubłaganie pośród ciszy tłumu, nie chwytającego ani treści, ani ukrytych myśli i nie zachęcającego mówcy oklaskami. Wtedy dała o sobie znać reżyseria organizatorów, którzy od czasu do czasu rzucali sygnał oklasków, często niestosownie przery­wając włosko-niemiecką przemowę duce. Patrzyły na niego miliony zmokniętych Niemców. Wytworzyła się groteskowa, przykra sytuacja, nad którą górował iry­gacyjny spisek nieba. Patrzyliśmy po sobie w mil-

* PS’ »wto

czeniu. Niektórzy utkwili oczy w górze, nie wiem, czy żeby błagać o zmiłowanie, czy też by położyć kres występowi człowieka, który mówił, nie będąc rozu­mianym. Władze niemieckie z Adolfem Hitlerem pozo­stawały obojętne na kaprysy pogody i niezrozumiałe przemówienie duce. Po upragnionym zakończeniu Hitler i Goebbels podeszli złożyć gratulacje mówcy, a z daszków ich czapek ciekła woda.

Razem z przyjaciółmi idzie się aż na dno” —było to jedno ze zdań najbardziej zapamiętanych z przemó­wienia Mussoliniego. Niektórzy koledzy zastanawiali się nad owym „dnem”, które w ich uszach zabrzmiało ponuro. W najskrytszych swoich myślach Mussolini wybrał już Trzecią Rzeszę na towarzyszkę górskiej wspinaczki, kiedy morze ludzi odnajdowało powoli drogę do domu. W Berlinie panowało teatralnie zaaran­żowane święto. Deszcz ustał. Blask asfaltu odbijał przez cały wieczór i noc polichromię gigantycznych iluminacji. Piękne, monumentalne fontanny tryskały obfitymi strumieniami biało-czerwono-zielonej wody. Moi koledzy z „Corriere” spieszyli do swoich hoteli, zajrzawszy uprzednio do hotelu Adlon, gdzie rezydo­wali faszystowscy dostojnicy. Zabroniono im mówić w korespondencjach o deszczu; ta nieprzychylność aury miała zostać zupełnie pominięta. Aldo Valori napisał artykuł wstępny, Alessandro Pavolini sporzą­dził kronikę historycznego dnia, Orio Vergani opisał wielkie zgromadzenie na Maifeld. Paolo Monelli z Pa­ryża zebrał echa pierwszych reakcji francuskich i od­notował ulgę kół miarodajnych, które podkreślały, że w przemówieniach nie napomknięto o sojuszu wojsko­wym. Austria nie została jeszcze brutalnie zaanekto­wana ani też Czechosłowacja jeszcze nie skapitulowa­ła, stosunki między Berlinem a Warszawą były popra­wne, by nie powiedzieć przyjacielskie.

Nie musiałem pisać żadnych korespondencji, więc udałem się do Mister Selkirka Pantona, sympatyczne­go, młodego, gościnnego. Na stole w salonie rzucała się

w oczy włoska chorągiewka. Nie wiem, czy było to uszanowanie dla mojej osoby czy też wyraz sympatii dla naszego kraju, który w owym momencie cieszył się w świecie wielką popularnością, a monarchia sabau­dzka zdawała się dla wielu gwarancją. Piękna, choć ekstrawagancka rosyjska żona Pantona wkrótce zgro­madziła w salonie wszystkie koty, rzeczywiście wspa­niałe, które niestety nalegały, by poznać nowo przyby­łego.

Daily Express” był dziennikiem popularnym, o du­żym zasięgu, który choć nie był rzecznikiem Foreign Office, wpływał jednak na szerokie rzesze czytelni­ków. Po skończonej pracy, na „pokładzie” samochodu Pantona, z rosyjską żoną u boku, przejechaliśmy przez fantasmagoryczną berlińską noc, aby znaleźć we wschodnim Berlinie włoską restaurację. Urocze kel­nerki zaserwowały nam ostrygi z Ostendy i tagliatelle po bolońsku. Była druga w nocy, rozmawialiśmy

o polityce, o przemówieniach obu dyktatorów. Poru­szyliśmy smutną strunę żydowską. — Tutąj nie mają już prawa do życia — powiedział Panton. Myślałem

o moich żydowskich przyjaciołach w Warszawie, któ­rzy nie przeczuwali jeszcze potworności nazistow­skiego ludobójstwa.

W pewnym momencie zbliżył się do stolika kelner, aby zawiadomić Pantona, że jest do niego pilny telefon z Londynu. Z dużą flegmą, ale trochę ziryto­wany wstał, żeby pójść do kabiny telefonicznej. Wrócił po pięciu minutach, żona patrzyła na niego z niepokojem w oczach. Wreszcie Panton wybuchnął śmiechem. „To naprawdę wariaci — powiedział.

W zakończeniu mojej wieczornej korespondencji dodałem, że podczas uroczystego obiadu wydanego przez Hitlera dla włoskiego gościa, przed ich miej­scami przygotowano także dwa kielichy do szampa­na. Moja gazeta — kontynuował Panton — o drugiej w nocy, wiedząc, że obaj przywódcy są abstynenta­mi, chciała się dowiedzieć, czy rzeczywiście pili szam­

pana, ponieważ w takim razie byłaby to wonderfull story*, godna tytułu na pierwszej stronie. Powiedzia­łem, że sądzę, iż obaj dyktatorzy udali tylko, że pyą, zwilżając wargi.” Dla najbardziej poczytnego dzienni­ka londyńskiego była to najważniejsza sprawa do ujawnienia czytelnikom.

iA $8* Sft -^r* ^;%' r :■' -

»ki** ■ ■4L*±r..»JL M.%!!L-£jbikjfr**

- w yjwp»ty

%%§&i':+Śt4

WÓDKA I ŻUBRY

Myślę często o roli, jaka przypada nieraz dzieciom, i o różnorodnym wykorzystywaniu ich do celów poli­tycznych, aż po drastyczne wyprowadzanie na pola walki. Myślę o tym dwunastoletnim żołnierzyku po­wracającym z Rosji, sztywnym i dumnym w obliczu chwiejącego się Hitlera w ogrodzie Kancefarii podczas oblężenia Berlina przez wojska radzieckie, w chwili gdy „okręt” już tonął.

Co skłoniło Mussoliniego do umundurowania całej dzieciarni w szeregach Balilla * i Małych Włoszek? Czyż­by to była pedagogiczna próba przedwczesnego uświa­domienia najmłodszym, poprzez dyscyplinę pseudowoj- skową, ich obywatelskich obowiązków i wszczepienia patriotycznej dumy? Chodziło najwyraźniej o wykorzys­tanie powszechnej wówczas estymy dla munduru, po­zostałej w spadku po ruchach wyzwoleńczych, w celu oddziałania na mniej świadomych obywateli i zafascy­nowania ich, za pomocą prasowych ilustracji, obrazami czynów bojowych pod dowództwem Garibaldiego czy

IIP!!'

im «Sfr i* a

st

późniejszymi wydarzeniami zdobycia Libii i Trypo- lisu, pięknej ziemi miłości. Nie było to zjawisko wyłą­cznie włoskie, jeśli pomyśleć, że Führer nazistowskich Niemiec zastał jakże podatny grunt zapłodniony pru­skim militaryzmem, kiedy wcielał młodzież do orga­nizacji Hitler-Jugend, młodzież jeszcze wrażliwą na wspomnienie wielkich wodzów, królujących na brą­zowych piedestałach, a noszących imiona Fryderyka Wielkiego lub Bismarcka, czy też wrażliwych na imię żyjącego jeszcze Hindenburga. Jako malcy bawili się ołowianymi żołnierzykami, kiedy dorośli, uczyniono z nich fanatycznych wyznawców potęgi.

W Polsce nie było masowych organizacji młodzieżo­wych, istniały natomiast ugrupowania harcerzy: mun­dur, rogatywka, poprzyczepiane wszędzie wstążki i sznu­reczki, koszula z kołnierzykiem lekko ściągniętym chus­tą. Ci chłopcy w mundurkach, a także dziewczęta w wieku szkolnym, które widziałem o zachodzie słońca wzdłuż torów kolejowych około 50 km od Warszawy, mało przypominali młodych komilitonów włoskich i nie­mieckich. Dziewczynki ubrane były w ludowe stroje i powiewając chorągiewkami wołały: „Niech żyją Wło­chy ”, bo właśnie specjalny pociąg wiózł Galeazza Ciano oraz Eddę Ciano Mussolini ze świtą w stronę Puszczy Białowieskiej. Dzieci te ustawiono w szeregu już kilka godzin przed przejazdem pociągu. Był zimny wieczór lutowy 1939 roku. Niewielu z nas zauważyło ich obec­ność i dosłyszało dziecięce głosy skandujące: „Niech żyją Włochy!” Cóż mogli wiedzieć ci mali Polacy o Włoszech, które przywdziały czarne koszule? Politowania godne instrumentalne traktowanie, stosowane dziś jeszcze z ta­kimi samymi iluzorycznymi rezultatami. Te dzieci były częścią parady, ceremoniału. W wirze wojen i rewolucji, w niektórych pięknych miastach naszej starej Europy, dzieci te czekała przemiana w bojowników Lwowa, Budapesztu, Pragi, Warszawy. To oni będą mieli prawo do pytań: „Dlaczego?”, zadawanych historii, które nie znalazły odpowiedzi. Jednym z owych „dlaczego?” była

także podróż Ciano, włoskiego gościa sprzymierzone­go z hitlerowskimi Niemcami, kiedy wiedziano już, że kości zostały rzucone. Czyżby była to próba in extre­mis? W takim wypadku należałoby przyjąć, że odpo­wiedzialne włoskie czynniki nieświadome były tego, co dzieje się w Berlinie. Kilka miesięcy wcześniej, 19 listopada 1938 r., polski ambasador wezwany został do Berlina przez von Ribbentropa, 5 stycznia zaś minister spraw zagranicznych Beck spotkał się z Hitlerem w Berchtesgaden, aby rozwiązać problem Gdańska. Trzecia Rzesza miała już na swoim koncie wcielenie Austrii, stworzenie Protektoratu Czech i Moraw, a te­raz Hitler utrzymywał, że nadszedł moment rozwią­zania problemu Gdańska. Na co liczył pułkownik Beck? Czyżby przecenił wpływ Włoch na niemieckie­go sojusznika? Czyżby miał nadzieję, że Rzym może zmodyfikować albo odwlec mocarstwowy plan Hitle­ra, a dzięki temu uniknąć bezpośredniej konfrontacji?

Kiedy Galeazzo Ciano przybył do Warszawy z oficja­lną wizytą, wszyscy logicznie przypuszczali, że współ­pracownik Mussoliniego zna na bieżąco plany Berlina, lecz byli w błędzie. Po jego przyjeździe do Warszawy nie szczędzono wysiłków, aby uprzyjemnić włoskim gościom pobyt. Prasa polska wychwalała mąjącą dłu­gą tradycję przyjaźń między dwoma krąjami. Bez dyplomatycznego udawania goście włoscy okazali w osobistych kontaktach swoją sympatię i solidarność z Polską i tak samo działo się podczas wesołego polowania w Puszczy Białowieskiej, gdzie żyły ostat­nie okazy żubra europejskiego. Kilka dni wcześniej w Warszawie po wielkim, uroczystym obiedzie odbył się bal. Pani Beck, w otoczeniu nąjlepszych nazwisk polskiej arystokracji, z wielką elegancją przyjmowała gości. Szampan i wódka odniosły ogromny sukces u włoskich znawców i neofitów. Młodzi dyplomaci rzucali się w wir walców Straussa, a Edda Ciano z entuzjazmem stawiała czoło konkurencji pięknych Polek, tańcząc z oficerami Piłsudskiego.

Echo tego balu, ostatniego w tamtej epoce, prze­

chwyciła satyryczna gazeta warszawska, której udało się opublikować w porę karykaturę Eddy, z ramiona­mi wyciągniętymi w pogoni za polskim tancerzem. Pod rysunkiem widniał podpis: „Desperatka”, jako aluzja do eskadry dowodzonej przez jej męża. Dzien­nik został natychmiast skonfiskowany.

Przeżywaliśmy ostatnie miesiące pokoju. Niezmie­rzona Puszcza Białowieska i polowanie z nagonką na dzika i rysia przeniosły nas w odmienny, miniony świat, szamyący jeszcze tradycje łowieckie. Wszystko wyda­wało nam się inne, nowe, z taką samą emocją, jakiej doznaje się wchodząc po raz pierwszy pod historyczne łuki katedry. Ale tam nie było głęboko ukrytych i przechowywanych skarbów wiary, horyzont wypeł­niały skarby puszczy, jeziora i zamarznięte strumienie. Wszystkie konstrukcje z wiekowego drewna, nawet kościółek witał nas zapachem żywicy i starej jodły. Jezus na krzyżu, wyrzeźbiony w drewnie, miał twarz leśnika, którego spotkałem wcześniej. Żył człowieczeń­stwem pozbawionym przymiotników, etykietek poli­tycznych i narodowych. Był biedny, ale wydawał się zadowolony ze swego odosobnienia. W okolicy Białowie­ży spotkałem miejscowego chłopa. Podszedłem do niego. Zdjął czapkę, odpowiadąjąc na moje pytania. Poradziłem, żeby ją włożył z powrotem, bo był mróz. Spytałem, jakiej jest narodowości, bo ludność ta żyła w sąsiedztwie Rosji, z wciąż przesuwanymi granicami. Spytałem, czy jest Polakiem, Litwinem, Białorusinem, Ukraińcem, a może Tatarem, bo dowiedziałem się o istnieniu kilku takich rodzin, mieszkąjących od wieków w tych stronach. Dziel­ny chłop odpowiadał z uśmiechem, który jeszcze bardziej uwydatniał zmarszczki na jego ceglastej twarzy.

Ukrainiec? — powtórzyłem.

. — Nie — padła odpowiedź.

Białorusin?

Nie.

Polak?

Nie.

Potrząsając przecząco głową powtarzał wciąż: — Jes­tem tutejszy. Jestem stąd.

W porządku, „tutejszy” — nalegałem — ale jakiej narodowości?

A on, ciągle uśmiechnięty, mówił: — Tutejszy, tutejszy — i szerokim ruchem ramienia pokazywał mi gęstą puszczę, dalekie, nędzne chaty, jego posiadłość, królestWo stworzone z ciszy, gdzie czas zaplątał się w leśne gałęzie. I żeby zmienić temat, przeszedłszy kilka kroków, obserwując ziemię pokrytą śniegiem, wskazał mi ślady zwierzęcia.

Ryś? — zapytałem.

Nie — odpowiedział starzec i swoją okutą laską nakreślił kilka znaków na zmarzniętym śniegu. — Śla­dy rysia są takie.—W jego polszczyznę wmieszane były słowa i przymiotniki białoruskie. Potem, przyklękąjąc, obejrzał lepiej ślady pozostawione przez zwierzę. Pod­nosząc się powiedział: — To są ślady wilka. Dziwne, bo od dawna nie widywano go w tych stronach.

Dla grupki dziennikarzy włoskich przewidziano wy­cieczkę w głąb puszczy. Na saniach ciągniętych przez konie wjechaliśmy do tysiącletniego boru. W moich saniach były dwa miejsca i obok usiadł Luigi Barzini senior. Mróz był ostry, około 10 stopni poniżej zera. Ciężki wełniany koc okrywał nasze kolana i był jedy­nym środkiem ochronnym. Niewczesny wietrzyk pod­czas jazdy między dwiema jodłowymi ścianami, ograni- cząjącymi ścieżkę, ciął nas po twarzach jak ostre brzytwy. Dlatego mówiliśmy mało. Luigi Barzini, który miał wówczas 65 lat i był wysłannikiem „Popolo d’Ita- lia”, bez przerwy zrzędził: „Jak można urządzać wycie­czkę po polskich puszczach w lutym, przy śniegu i mrozie, nie uprzedziwszy gości? Mam spacerowe buty i cienkie skarpetki. Mogli nas chociaż zawiadomić. Poza tym widziałem wiele lasów w swoim życiu.”

Chciałem mu powiedzieć, że się z nim zgadzam, że mnie także jest zimno, ale że Puszcza Białowieska jest unikalnym zjawiskiem w Europie, oderwana od cywi-

lizacji, nie skażona jeszcze turystyką i żyją tu dziko ostatnie żubry w Europie, a ludność bez narodowości broni tego swojego ostatniego dzikiego królestwa. Byłoby mi trudno powiedzieć więcej, ponieważ szero­ki, wełniany szal wokół szyi zasłaniał mi także usta. Luigi Barzini, skostniały obok mnie z zimna, był wielkim, sławnym dziennikarzem. Przyjęty bardzo młodo do „Corriere della Sera”, miał szczęście asysto­wać w 1900 r. buntowi bokserów w Chinach, a w 1905 r. śledzić bitwę pod Mukden w czasie wojny japońsko- -rosyjskiej, wysyłając listy telegraficzne do Europy, w czym udało mu się pobić nawet londyński „Times”. Był także bohaterem słynnego, wielkiego rajdu samo­chodowego Pekin—Paryż, otwierając rozdział głoś­nych reportaży naszego stulecia. Teraz podziwiał nie­mą defiladę wyniosłych drzew białowieskich, przywa­lonych śniegiem niczym gigantyczni święci Mikołaje.

Przybyliśmy w końcu do wielkiego rezerwatu żub­rów, rozciągającego się na terenie tysięcy hektarów, odgrodzonego wysokimi zaporami z pni drzew. Zwie­rzęta te były rzadkim przykładem dzikiej siły, wyższe i potężniejsze od bizonów amerykańskich prerii; kiedy zaciekawione zbliżały się w naszym kierunku, aż do palisad, ostrożnie i powoli, robiły wrażenie wielu lokomotyw, gotowych do odjazdu w nie wiedzieć jaką przygodę. Masywny korpus, szeroka i krótka szyja wydawały się tworzyć jedność z łbem, w którym osadzone były pomniejszone oczy o wejrzeniu spokoj­nym, pewnym; nie były to zaniepokojone oczy andalu­zyjskiego byka, wchodzącego na arenę. Drogi Raffaele Mauri, towarzysz białowieskiej przygody, uśmiecha­jąc się i potrząsając głową mówił mi: „Wyobraź sobie, co by było, gdyby udało im się przeskoczyć palisadę.”

Nie wiem, dlaczego Orio Vergani, który należał do naszej grupy, pozostał w Warszawie. Byłby to kawałek dla niego, tymczasem zrobiłem to ja. Być może stało się tak za radą Mediolanu, po sugestiach Rzymu, aby |l pomniejszyć znaczenie wizyty Ciano, w tym także

spektaklu łowieckiego. Dziennikarze nie zostali dopu­szczeni do udziału w polowaniu na dzika, zatem mogliśmy zobaczyć jedynie efekty po zakończeniu nagonki. Edda Ciano uczestniczyła w łowach i zabiła rysia. W rzeczywistości dowiedziałem się później od przyjaciela, Franco Belli, dyplomaty, Piemontczyka i zapalonego myśliwego ze świty Ciano, że za plecami córki duce znajdował się wytrawny myśliwy, który strzelił równocześnie z Eddą i to on trafił zwierzę. Ciano miał więcej szczęścia, bo powalił kilka dzików. Było to polowanie z nagonką, na wzór starego polskie­go ceremoniału, zapewne mniej eleganckie i widowis­kowe od polowania na lisa, które sięga równie odle­głych tradycji. Na obszernym tarasie, przylegającym do pałacyku, który gościł osobistości włoskie i polskie, zobaczyliśmy na długim stojaku około dwudziestu zawieszonych dzików, z łbami do dołu, szczeciniastym włosem, zgasłymi oczami i strumyczkami krwi wypły­wającymi z pyska. Rysie miały oczy otwarte, jakby zdziwione, że nie żyją; wzbudzały więcej strachu niż olbrzymie dziki.

Także Goering, zapraszany przez Becka, bywał często w tych stronach.

Gdy zbliżaliśmy się powoli do ludowej restauracji na kolację, rozmowy nasze nie miały za temat łowieckich przygód. Ktoś zaczął napomykać o znaczeniu history­cznych odniesień w stosunkach międzynarodowych i jak to pewne postaci powieściowe potrafią czasem zdeterminować sympatię lub antypatię dla danego kraju. Przypomniał się w ten sposób Emilio Salgari *, ulubiony autor naszego dzieciństwa, z całą rodziną Tigrottich z Malezji, Sandokanów, Yanezów, Tremal- naików. Giovanni Ansaldo zapewniał, że jego antypa­tia do Anglików zrodziła się właśnie przy lekturze Salgariego, tak jak na odwrotnej zasadzie sympatia do

malezyjskich piratów. Wielu kolegów z towarzystwa zgodziło się z Giovannim. Przypomniałem wtedy, że w moim rodzinnym Trieście zajmowałem się przez krótki czas czytaniem i katalogowaniem listów wysy­łanych przez ochotników julijskich podczas pierwszej wojny światowej, w których donosili swoim rodzinom, że rzucając się do ataku przeciw Austriakom, szli z impetem i odwagą za przykładem Tygrysiąt z Male­zji. Zachowali te młodzieńcze fantazje, pobudzone przez Salgariego, których echa dotarły potem do Triestu w listach, gdy ich autorzy znieruchomieli na zawsze w kamieniołomach Carso.

W wiejskiej chacie zaimprowizowano centrum pra­sowe z połączeniami telefonicznymi do Włoch, fcuigi Barzini jako jeden z pierwszych skończył swój „kawa­łek”, w którym konkludował, „że nawet w czasach republikańskich polowanie jest przywilejem królów”. Giovanni Ansaldo miał szczególną metodę pracy. Na chwiejącym się stoliku rozłożył przed sobą nożyczki, słoiczek kleju z pędzelkiem, kartkę papieru, na której szybko pisał. Potem brał nożyczki, odcinał to, co napisał, i naklejał na drugą kartkę. Zdawało się, że kreśli w pośpiechu zdania, żeby nie wyleciały mu z pamięci. Czasem zaczynał od zakończenia, potem dodawał wstęp, po czym dopiero budował główną historię. Wychodził z tego uroczy collage. Nikt, kto go znał, nie przeszkadzał mu, w obawie, żeby nie odwró­cić jego uwagi od komponowanego utworu, zawsze nienagannego językowo. Połączenia telefoniczne z Wło­chami były bardzo szybkie. Barzini pytał, jak wydruko­wano jego poprzedni materiał. Ja spytałem „Corriere”, czy są jakieś uwagi do korespondencji. — Nic, wszyst­ko w porządku. Do usłyszenia jutro. — Wróciliśmy do Warszawy pociągiem. Wizyta włoskiego ministra spraw zagranicznych dobiegała końca. Ostatnim etapem miał być królewski Kraków. Ciano chciał nas zobaczyć przed opuszczeniem Warszawy i urządził przyjęcie w pałacu Blanka, gdzie rezydował. Pozornie zdawał

się zadowolony, ale chciał nas uprzedzić: — Pamięta­jąc o przyjaźni i sympatii narodu włoskiego do Polski, bierzcie także pod uwagę w waszych komentarzach linię polityczną Osi. — Nie posunął się dalej, ale zasugerował nam, że bale, polowania, wódka i żubry były pożegnaniem wolnej Polski. Ten zwrot ministra Becka w stronę Włoch, aby uniknąć najgorszego, nie spotkał się z pożądanym przyjęciem. W Palazzo Chigi, siedzibie Ciano, krążył już dowcip. „Rezultat wizyty Ciano w Warszawie? — Nullo”, ponieważ odsłonił on pomnik poświęcony Francescowi Nullo, który walczył i zginął za Polskę.*

A więc zdrada? Jakie były cele owej wizyty przyjaź­ni w kraju, który kilka miesięcy później miał bohaters­ko walczyć z drugim końcem Osi? Gdzież była spój­ność akcji politycznej i gdzie lojalność wobec nas samych i wobec polskich przyjacół? W ramach hitlero­wskiej strategii podboju aktywna obecność Włoch w owym momencie została uznana w Berlinie za niewskazaną. Zaskoczenie nastąpiło świtem 1 wrześ­nia 1939 r., kiedy zobaczyłem w Warszawie pierwsze krążące sztukasy i usłyszałem huk pierwszych bomb spadających na bezbronną ludność. Europa przekła­dała kartę swej historii. Ciano był antyniemiecki, lecz niewładny zmienić idei Mussoliniego. Pozostała uraza do teścia, pozostała przyjaźń dla Polski, o czym zapew­nił mnie w listopadzie 1939 r. w Rzymie polski ambasa­dor, generał Wieniawa-Długoszowski, którego odwie­dziłem w jego siedzibie przy via delle Botteghe Oscure. —Ciano pozostał przyjacielem. Informuje mnie o wszys­tkim, co się dzieje — powiedział.

Kilka lat później Wieniawa popełnił samobójstwo w Nowym Jorku, rzucąjąc się z drapacza chmur.

\ HBI

ŹREBIĘ NA WOJNIE

Spotkałem w Krakowie triesteńskiego przyjaciela w mundurze wojskowym, w stopniu porucznika: był to porucznik Alesani, powołany w szeregi. Spotkaliś­my się przypadkiem, tak jak kilka lat wcześniej mogło się to stać w Caffe degli Specchi lub w Nazionale na Piazza dell’ Unita w Trieście, placu, który otwiera się po królewsku na morze, stanowiące jego jedno płuco, drugim płucem jest bowiem boreasz, wiatr północno- -wschodni. Mój triesteński przyjaciel został przydzie­lony na front rosyjski do formacji ARMIR, korpusu, który w intencji Mussoliniego miał świadczyć o aktyw­nym udziale Włoch, u boku niemieckiego sojusznika, na wszystkich frontach. Alesani, powtarzam, był trie- steńczykiem, tzn. należał do specjalnej kategorii Wło­chów, z tej przyczyny, że on, jego ojciec i przodkowie otrzymali wychowanie, które sprawiło, iż ich spojrze­nie na pewne problemy było odmienne niż innych obywateli Królestwa Włoskiego. Ich stosunek do świata był pragmatyczny, a działali w sposób upo­rządkowany, nie byli ulegli, pytali „dlaczego”, zanim stosowali się do wielowiekowych przepisów, narzu­canych miastu przez cesarstwo austro-węgierskie. Także generacja jego ojca powołana została pod broń w 1914 r., aby walczyć na froncie rosyjskim w cesar­sko-królewskiej armii austriackiej. Teraz jemu przy­szło wojować przeciwko Rosjanom, których nazy­

wano ludźmi radzieckimi i którzy nie walczyli już za cara Mikołaja II, ale bili się za Józefa Stalina. W obu przypadkach Włosi z Triestu nie zostali przekonani, że ich udział jest użyteczny dla celów patriotycznych czy też dla interesów obywatelskich. W pierwszym przy­padku cesarstwo austriackie graniczyło za Przemy­ślem z cesarstwem rosyjskim i Włosi triesteńscy, powołani w 1914 r. poddani austriaccy, musieli podle­gać jak wszyscy Austriacy służbie wojskowej. Dwa­dzieścia sześć lat wcześniej istniała jeszcze jakaś logi­ka i narzucony do respektowania obowiązek, ale kiedy spotkałem w Krakowie mojego przyjaciela w mundu­rze, skierowanego do Lwowa, sytuacja była odmienna. Wezwanie Mussoliniego, aby wysłać korpus spedycyj­ny przeciw państwu, które nie graniczyło z Włochami, a więc ze względów wyłącznie prestiżowych, nie odpowiadało triesteńczykowi ani innym rodakom z pół­wyspu. Być zmuszonym do zabijania nieprzyjaciela bez nienawiści, dla mało przekonujących perspektyw, wywoływało u bojowników z ARMIR wzrastąjącą niechęć, tym bardziej usprawiedliwioną, że kontaktu­jąc się z niemieckimi towarzyszami broni, poznali osławione akcje gestapowców. Żołnierze włoscy z po­czątku byli zdetonowani, potem oburzeni, a ponieważ asystowali czasami przypadkowo w łapankach Żydów i polskich patriotów, próbowali często ich ratować, wchodząc w otwarty konflikt z władzami niemieckimi, a zwłaszcza z ludźmi z policji Himmlera.

Przejazd sił włoskich odbywał się w dwóch kierun­kach: Warszawa—Siedlce—Brześć n. Bugiem oraz na osi Kraków—Lwów—Przemyśl—Połtawa. W tych mias­tach, gdzie istniały komendy etapowe, oficerowie, podoficerowie i żołnierze włoscy sympatyzowali z lud­nością polską. Kiedy włoskie eszelony opuszczały Lwów i wracały puste do Italii, obsługa pociągów ukrywała wielu Żydów, zapewniąjąc im drogę ocale­nia.

Mój triesteński przyjaciel skierowany został do Lwo­

wa i ja po raz pierwszy udawałem się do tego miasta, dumnego z widniejącej na tarczy herbowej frazy Leopolis semper fidelis, odnoszącej się do Polski. Los chciał, że z racji położenia geograficznego miasto przechodziło różne koleje. Po rozbiorze Polski znala­zło się pod panowaniem Austrii, po upadku monarchii habsburskiej w 1918 r. powróciło do Polski, a we wrześniu 1939 r., na mocy podstępnego układu między Trzecią Rzeszą i Związkiem Radzieckim z sierpnia tegoż roku, zostało zajęte przez Rosjan, lecz nie na długo, bo w swym nieodpartym marszu na Wschód przejęły je oddziały niemieckie i Lwów przemianowa­ny został znów na Lemberg. Wreszcie po zakończeniu wojny w 1945 r. został na zawsze oderwany od Polski i stał się miastem radzieckim, ze wszystkimi swymi pałacami naznaczonymi polskością i domami patry- cjuszowskimi z lwem Republiki Weneckiej w herbie, stanowiącymi dziedzictwo po przedsiębiorczych i bo­gatych kupcach z Serenissimy, którzy uczynili z weso­łego i gościnnego Lwowa miejsce postoju w drodze na europejski Wschód. Ale „zawsze” w historii, szczegól­nie w obszarze Mitteleuropy, nigdy nie ma znaczenia definitywnego. Mieszkańcy Lwowa musieli opuścić- rodzinne miasto i wziąć w posiadanie ruiny Wrocła­wia, który także zmienił nazwę z teutońskiego Bres- lau; nie zapowiedziana zmiana miejsca zamieszkania, przewidziana jednak w hurtowym handlu narodowy­mi losami ludności.

Z triesteńskim przyjacielem wsiedliśmy do pociągu zmierzającego w kierunku Lwowa, opuszczając bez żalu renesansowy Kraków, który stał się już siedzibą nowego króla Polski z nadwornym tytułem General- gouverneura, Hansa Franka. Przyjaciel zajął miejsce w przedziale zarezerwowanym dla oficerów, a ja w skromniejszym, przeznaczonym dla cywilów i żoł­nierzy niemieckich.

Spotkanie z rodakiem ucieszyło mnie, choć przypra­wiło o nagłą tęsknotę za studenckimi czasami w Trieście

rozgorzałym patriotyzmem, radosnym, żywiołowym, zachowującym serdeczny respekt i nostalgiczną sym­patię dla epoki cesarsko-królewskich rządów. W kącie przedziału, pośród wstrząsów i ciągłego przesuwania nóg, aby przepuścić wchodzących i wychodzących na korytarz żołnierzy, powracałem do czasów dawnych flirtów, wycieczek do Friuli i na wybrzeże istriańskie, miłosnych wypadów na nadmorskie plaże Abacji i Lau- rany. Był to jakby gwałtowny powrót do starych, odległych dat, nie tylko za przyczyną dzielącego nas czasu, lecz także głupiej sytuacji, która zmuszała nas do życia w płonącej Europie. Przybywałem z Warsza­wy, gdzie śmierć czekała na rogu ulicy i dokąd miałem powrócić za kilka dni. Stojąc przy oknie, patrzyłem w zachwycie na nierealny spokój zielonych przestrze­ni pól i łąk, wydawało mi się wręcz, że słyszę odgłosy wsi, budzącej się po długiej, srogiej zimie. Potem wiejski obraz, który podziwiałem, począł się zmieniać w triesteńskie ulice i place, w popołudniowe spacery po Corso, w tę i z powrotem, aby spotkać dziewczynę mych marzeń w towarzystwie matki, a przy każdym spotkaniu zdjąć ceremonialnie kapelusz w oczekiwa­niu na spojrzenie lub uśmiech. Szepty moich towarzy­szy podróży tłumił łoskot pędzącego pociągu. Jakiś Polak, może chłop lub robotnik, otworzył koszyk, aby posilić się kawałkiem kiełbasy i chleba, potem wyj­mował z torby butelkę wódki i pociągał z niej szczodry łyk. Niektórzy podróżni byli Polakami zaopatrzonymi w przepustki. Od czasu do czasu, prowadząc przyci­szoną rozmowę, spoglądali na mnie, zapewne myśląc, że jestem Niemcem, więc lepiej było mieć się na baczności. Jakiś żołnierz drzemał, obojętny na to, dokąd jedzie i w jakim celu. Większa część pociągu ząjęta była przez żołnierzy i oficerów Wehrmachtu, powoła­nych na front rosyjski, zdradliwy z powodu obecności grup partyzanckich, rozproszonych na tyłach. Odważni wobec nieprzyjaciela przed sobą, bali się nieprzyjacie­la za plecami. Przechadzając się po korytarzu, obser­

wowałem powracającego z krótkiej przepustki żołnie­rza, który wiedział już, że jest to front najniebezpiecz­niejszy i najtrudniej na nim ocaleć. Był mniej wesoły od innych. Znał z doświadczenia znaczenie komunika­tów Oberkommando der Wehrmacht, rozpowszechnia­nych przez głośniki, nie zawsze odzwierciedlających realną sytuację. Wiedział także, co oznacza „zgrupo­wanie oddziałów”, „odwrót taktyczny” i podobne rzeczy. Inni jego młodzi towarzysze broni, nieświado­mi jeszcze, co dzieje się na froncie wschodnim, śpie­wali, byli weseli i podnieceni nową przygodą, której szli stawić czoło. Podczas krótkiego postoju w Tarno­wie zamieniłem w korytarzu kilka słów z milczącym żołnierzem, znudzonym gadaniną kolegów. Opuścił kilka dni temu Paryż i za karę został wysłany na śmierć do Rosji, wydaje się, że chodziło o nielegalny handel papierosami i koniakiem.

Pewnego dnia skończy się ta wojna — powiedział

a może najpierw my się skończymy. — Zwierzał mi się tak, gdy już upewnił się, że ma do czynienia z „sojusznikiem” włoskim. — Pochodzę z Kolonii, jestem katolikiem jak pan — powiedział jeszcze, za­nim wrócił do swego przedziału. Nie byłem pewien, czy fakt bycia katolikiem miałby usprawiedliwiać jego handlowy proceder.

Nasz pociąg przestrzegający rozkładu jazdy nie był pociągiem wojskowym, choć zajęty został w przewa­żającej części przez żołnierzy. Nie był także smutnym transportem Polaków, wyłapanych na ulicach i skaza­nych na roboty w niemieckich fabrykach, oddanych do dyspozycji Organizacji Todt albo skierowanych do zakładów zbrojeniowych w Protektoracie Czesko-Mo- rawskim. Nie podróżowałem również tym pociągiem towarowym, który wyjeżdżał z Krakowa i kierował się do Niemiec, przepełniony ludźmi z bardzo sprawnego i szybkiego zaciągu. Wszyscy go znali, ale nikt o nim nie wspominał. Do pozostałych pod polskim zarządem małych fabryk w Krakowie i okolicach zgłaszał się

pełnomocnik Arbeitsdienst (Biura Pracy) i pytał właś­ciciela: — Du ludzi wam podlega? — Właściciel odpo­wiadał: — Mam stu (lub „pięćdziesięciu”, lub „dwu­dziestu”). — W porządku, potrzebuję na jutro na 800 rano 30% z tej liczby. Pojadą do pracy w Niemczech. Musimy wygrać wojnę. Verstanden? Zrozumiano? Je­śli instrukcja nie zostanie wykonana, pan i pańska rodzina odpowiecie za to. — Właściciel podpisywał zobowiązanie. Z tajemniczych kryjówek wyłaniali się wówczas recydywiści, awanturnicy, uciekinierzy, szu­mowiny społeczne, biali handlarze niewolnikami, przy­gotowani na wszelkie podstępy, i to oni rozwiązywali problem. Mieli swoich zaufanych, którzy handlowali tym ludzkim towarem. Właściciel fabryki wzywał ich

i przedstawiał swój problem. — Dobrze — mówili

ilu ludzi potrzebujecie? — Właściciel odpowiadał:

Dwudziestu lub: dziesięciu, zależnie od przypadku.

Ceny wahąją się od 9 do 12 tysięcy złotych za sztukę. Ten silny chłopak kosztuje 12 tysięcy, tego słabszego dam za 9. Zainteresowany wykładał zaliczkę. Naza­jutrz, w chwili odjazdu, znajdowali się w pobliżu Arbeitsdienst i właściciel płacił resztę. Niemców nie interesowały nazwiska, tylko ludzie. Paskarz oddawał połowę sumy przyszłemu robotnikowi w Niemczech, bo w czasie „bezrobocia” musiał mu zapewnić wikt

i mieszkanie. Wsiadłszy do pociągu pod zbrojną es­kortą, ci biali niewolnicy po przejechaniu 50 kilomet­rów, przed przybyciem do pobliskiej granicy Rzeszy, kiedy pociąg musiał zwolnić na zakręcie, wyskakiwali z wagonu i znikali w zaroślach. Strażnicy dawali się nieraz przekupić i strzelali tylko, aby uwiarygodnić prawdziwą ucieczkę, ale czasami milczącą umowę gwałcono i ktoś musiał zostawić tam skórę, pozostali zaś wracali do Krakowa.

W owych latach nazistowskiej okupacji Polski życie oderwane od faktów, absurdalne, zaskakujące, anor­malne nabrało stałych aspektów egzystencji poza rzeczywistością, tak jakby cywilizacja tworzona w cią­

gu tysiącleci została na zawsze wykreślona z jawnego życia publicznego. Zdawało się, jakby mężczyzna po­wrócił do początków życia, choć okrywał się ubrania­mi, golił brodę, nie zrywał owoców prosto z drzewa, żeby się pożywić, nie rozszarpywał brzucha barana prymitywnymi sposobami, ale siadał do stołu, jadł z apetytem z czystego talerza i używał serwetki. Kobiety szły za jego przykładem, chodziły do fryzjera, ubierały się elegancko z bezmyślnym automatyzmem nie znającym pór roku, kochały się bez umiaru, jakby to był ostatni dzień ich życia, ponieważ wówczas życie miało długość jednego dnia. Granica ich rzeczywis­tości została wyznaczona przez ludzi z Geheimstaats- -polizei, z Gestapo. I wszyscy wówczas w Polsce wirowali wokół swego przeznaczenia na fatalistycznej karuzeli. Prawo obywatelskiego współżycia zostało obalone wraz z wszelkimi kodeksami. Ludzie błądzili po miejskich ulicach i placach, po miasteczkach i wio­skach, wymyślając nowy sposób istnienia bez kosz­marnych zakazów, ponieważ w kraju, gdzie wszystko było verboten, wszystko było też dozwolone. Marysia modliła się w kościele, ale po powrocie do domu wkładała za pas do pończoch rewolwer i szła z innymi walczyć z nieprzyjacielem. Kiedy pewnego dnia na­zwisko Marysi pojawiło się na murach, na liście publicznych egzekucji, znajomi ją opłakiwali, ale w miejsce Marysi zjawiła się Wanda, studentka filologii romańskiej, która chciała pomścić Marysię, i ten łańcuch zastępców nie miał końca. I tak również domniemani pracownicy, którzy za dziewięć tysięcy złotych ryzykowali życie wyskakując z pędzącego pociągu, mieścili się doskonale w logice i kazuistyce tamtych czasów.

Patrzyłem przez okno na rozległą równinę, ciągnącą się aż do pasma Uralu, widziałem przy torach, na tej żyznej ziemi, która towarzyszyła wędrowcy przez setki kilometrów, pierwsze bławatki i maki. Był to przejazd znieczulający, który zdawał się wieść nas na inną

planetę. W pewnej chwili śpiewki żołnierzy w innych przedziałach przycichły, aż wreszcie całkiem umilkły.

Znowu wyjrzałem przez okno i ku mojemu zdumie- nu zobaczyłem źrebaka, który ścigał się z pociągiem, biegnąc równolegle do niego, po pasie ziemi przy samych torach. Żołnierze i cywile zaczęli coraz bar­dziej interesować się niecodziennym widowiskiem, jakby chodziło o zawody sportowe między pociągiem pełnym zbrojnych ludzi a konikiem, który zboczył z wiejskiej dróżki i znalazł się naprzeciw straszliwego, długiego metalowego ogona, buchającego w swym biegu w stronę Rosji iskrami ognia. Wciągnął on źrebaka w swój rytm, i ten kłusował teraz oszalały u jego boku. Miałem wręcz wrażenie, że biegnie szybciej niż pociąg, wyrywając zdecydowanie do przo­du, jakby chciał mu uciec. rtrftŁit imtu

Chce biec z nami do Rosji — mówił ze śmiechem jakiś feldfebel. — Vorwärts. Naprzód, mały — krzy­czeli inni żołnierze, wychylając się przez okno. Młody gniadosz o długich nogach, niezbyt jeszcze mocnych, nie rżał, potrząsał raz po raz grzywą, biegł niczym hipogryf, frunął. Było to widowisko szalone i jedno­cześnie niepokojące. Zdawało się, że chce się on ścigać z pociągiem pośród aplauzów podróżnych w mundurach.

Mały ucieka, bo się nas boi. Musi być antymilita- rystą — chichotali żołnierze.

Od jak dawna już tak kłusował ten konik polski, galicyjski, ukraiński, bez rodowodu, bez historii, ano­nimowy źrebak szukąjący sławy? Ile kilometrów prze­biegł w tym szalonym pędzie obok pociągu, od którego chciał się oderwać jak od zmory?

Na horyzoncie rysowały się zagrody chłopskie, pola uprawne, jakaś brzoza, jakiś samotny buk. Moi polscy towarzysze podróży zaczęli się denerwować, a ponie­waż byli chłopskiego pochodzenia, patrząc na biegną­cego źrebaka rozumieli, że skończy się to źle. Także niemiecki gefreiter, drzemiący w kącie wagonu, zbu­dzony brawami i podżegąjącymi okrzykami towarzy­

szy broni, podszedł do okna. Spojrzał na źrebaka

i potrząsnął smutno głową:—Nie da już rady—powie­dział. — W Bawarii, w folwarku, gdzie pracowałem, było dużo koni. Dobrzeje znam. Jest jeszcze za młody.

Sportowy entuzjazm podróżnych zgasł, żołnierz, który podżegał źrebaka, spoważniał. Także jego towa­rzysze posmutnieli: życie źrebaka było w niebezpie­czeństwie. Wszyscy byli przekonani, że jeśli będzie kontynuował bieg, pęknie mu serce. I ci szorstcy ludzie, którzy widzieli śmierć i sami ją zadawali bliźnim w walce, nagle się wzruszyli, nie chcieli już, żeby polski, galicyjski, ukraiński konik padł. Pragnęli uratować mu życie.

Donnerwetter — krzyczeli. — Wystarczy, trzeba z tym skończyć. Biedne stworzenie. — I przez okna wypadł jeden wielki krzyk, wydobywający się z wielu gardeł uzbrojonych Niemców, krzyk sympatii, wzru­szenia i dobroci.

Żołnierz wysłany do Rosji za karę zbliżył się do okna

i powiedział mi: — Rozumiem slogan, że „die Räder müssen rollen für den Sieg” — „Koła muszą kręcić się dla zwycięstwa”, ale nie żeby zabijać źrebaka!—Zoba­czyliśmy wtedy żołnierzy,wypadających na korytarz, żeby złapać maszynistę pociągu i nakazać mu, aby się zatrzymał. Inni, we wspólnym odruchu wzburzenia, patrzyli na młodziutkiego rumaka, który nieustraszo­ny wytężał wszystkie siły, wbiegając na lekkie wznie­sienie równoległe do torów kolejowych.

Cud się dokonał: zauważyliśmy, że pociąg zwalnia bieg i wreszcie zatrzymuje się z piskiem hamulców. Zobaczyliśmy niektórych żołnierzy zeskakujących na ziemię i biegnących w stronę źrebaka, machających chusteczkami, beretami, płaszczami, aby go zatrzy­mać i pchnąć na wiejską ścieżkę. Na widok tylu ludzi dokoła źrebak się przestraszył. Cały dygotał, jego długie, cienkie nogi wstrząsane były dreszczem. Z noz­drzy, w zdyszanym oddechu, wydobywała się mleczna para ginąca w powietrzu. Zatrzymał się rżąc. Po-

Ili

sU&INm łŁiT* » . «2 £> fL‘m ł JT# VJ^K'J» 1 x ^xvaU#«

pchnięty przez żołnierzy zdołał wejść na ścieżkę

i chwiejąc się ruszył na otwarte pole.

Także moi polscy towarzysze podróży zadowoleni byli z pomyślnego końca zawodów z udziałem awan­turniczego konika. — Psiakrew — mówili — całe szczęście, że tak się skończyło. — Pociąg ruszył w stronę Lwowa. Na twarzach żołnierzy Wehrmachtu widoczna była radość, która przydawała im ludzkiego wymiaru.

Kiedy pociąg dotarł na stację we Lwowie, przez głośniki nadawano komunikat Oberkommando der Wehrmacht, mówiący o zaciętych bojach nad Donem. Żołnierze zarzucili karabiny na ramię i skierowali się z opuszczonymi głowami do wyjścia. Uratowali życie źrebakowi, teraz trzeba było ratować własną skórę.

Minęły długie miesiące, po czym żołnierze i oficero­wie włoscy, którzy podróżowali ze mną pociągiem do Lwowa, wysłani na śmierć na froncie rosyjskim, zo­stali uwięzieni przez nazistowskich sojuszników, po­nieważ opowiedzieli się za nowym rządem Badoglio, dotrzymując wierności przysiędze danej królowi. Po­lacy nazywali ich „Badogliowcy”. Zostali zamknięci w obozie głodu i śmierci w Nehrybecu koło Przemyśla, mając u boku nowych sojuszników, więźniów rosyjs­kich, oczekujących śmierci w tym samym obozie. Później wzniesiono w Nehrybecu gigantyczny, żałob­ny monument, poświęcony pamięci żołnierzy włos­kich i rosyjskich, którzy spoczywają na wieki obok siebie.

Trzeba przyznać, że pamięć jest najważniejszym składnikiem naszej egzystencji. Nie jest to oczywiście jakieś nadzwyczajne odkrycie, ale osobista konstata­cja w obliczu chcianej lub pożądanej utraty pamięci większości ludzi, nadaremnie próbujących zapomnieć dręczące epizody, których świadkami byliśmy w na­szym stuleciu. Może po to, aby egzorcyzmować udręki spowodowane najnowszą krwawą historią, ludzie sta­rają się wymazać je ze swojej pamięci, zarówno obser­watorzy jak i mimowolni uczestnicy.

Mają nadzieję odnaleźć w tej bieli zapomnienia wewnętrzną równowagę i spokój ducha. Stracony czas; ważne fakty z naszego życia są niezatarte, stano­wią fragment tego bagażu niepokoju, którego ostrze­gawcze sygnały już były widoczne na samym początku XX wieku. Należą do naszej osobistej tajemnicy.

Istnieje jednak w naszym mózgu pewna nadzwy­czajna, choć nie kontrolowana automatyczna selekcja, zdolna odtwarzać wyraźne obrazy z przeszłości lub czasem tylko wyblakłe zjawy, niczym fotografie pozo­stające długo w szufladzie. Trudno odkryć, w czym tkwi sekret czy też wewnętrzna logika tego procesu wspominania. W fantastycznym i tajemniczym me­chanizmie porównywalnym tylko do kaprysów kalej­doskopu odnajdujemy w odległości dziesiątków lat obrazy osób i rzeczy, przebieg wojen i rewolucji,

drogie twarze, wnętrza domów, w których się miesz­kało. Zdarza się także odnaleźć w pamięci strofy poetów łacińskich, poznane w ławie szkolnej, i przy pewnych okazjach odczuć jakiś wewnętrzny dreszcz patriotyczny.

Żadne doświadczenie z pamięcią czy badanie psy­choanalityczne nie potrafi wyjaśnić istnienia chochli­ka, budzącego się w najmniej odpowiednich momen­tach, powiedzmy, kiedy masz zamiar pozostać w sku­pieniu, aby dostosować się do konwenansów społecz­nych, podczas na przykład ceremonii pogrzebowej, gdy znajdujesz się w otoczeniu osób zajętych wspo­minaniem cnót biednego zmarłego. Pomimo obowiąz­ku powagi, jaki na siebie nałożyłeś, przychodzą ci do głowy rzeczy najbardziej śmieszne i banalne. Tak też przytrafiło się mnie na jednym pogrzebie, kiedy przy­pomniałem sobie, jak to kiedyś po zakończeniu jakiejś burzliwej konferencji, podczas gdy publiczność po­woli się rozchodziła, nadepnąłem niepostrzeżenie na atłasowy bucik pewnej starszej, eleganckiej damy z rzymskiej socjety, która ignorując moje pospieszne przeprosiny, wyrzuciła z siebie potok przekleństw w dialekcie rzymskim, zupełnie nie do pomyślenia w ustach tak czcigodnej damy. To jej: „va mmori ammazzato”*, które jeszcze pobrzmiewało mi w u- szach, zmusiło mnie w owym momencie do przygry­zienia wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem, gdy ceremonia pogrzebowa dobiegała końca zgodnie z ry­tuałem żalu i boleści.

Chochlik może czasami spłatać brzydkiego figla, ale w Wenecji okupowanej przez Niemców i młodych milicjantów Republiki Socjalnej chochlik nie wpląty­wał się w filigran pamięci, żeby mnie rozbawić; czekał

na lepsze czasy.

Dotarłem do Wenecji po wyjeździe z Warszawy

HIPMMPHIHMI

ostatnim pociągiem ewakuacyjnym, przygotowanym przez Niemców, którzy zobowiązali obcokrąjowców do opuszczenia stolicy Polski w wigilię powstania. Przez Wiedeń, Klagenfurt, Udine dotarłem do Treviso, gdzie przesiadłem się w bezpośredni autobus do Wenecji. Obok mnie siedziała wieśniaczka z Veneto, ubrana na czarno, wciąż ocierąjąca oczy kolorową chustką. Oczy pełne łez. Mruczała jakieś niezrozumiałe słowa, myśla­łem, że się modli. Na rozstawionych kolanach trzymała kosz. Popatrzyłem na nią z sympatią. Potem z jej ust zaczęły wydobywać się już nie pomruki, ale zrozumiałe słowa: „Quei porssei i ga copa mio mario ma i pagara una bona volta.”* Było jasne, że jest wdową po party­zancie. Rozejrzałem się dokoła; byli tam urzędnicy, kilku robotników, ktoś, kto pojechał zdobyć żywność w okolicach Treviso, i teraz wracał do Wenecji. Nie wyglądali na szpiclów upiornego reżimu Mussoliniego, jednak szepnąłem jej: „Proszę nie mówić tak głośno. Oczywiście, że zapłacą.” Wszyscy patrzyli na biedną, zrozpaczoną kobietę z sympatią i solidarnością.

Wkraczałem w atmosferę odmienną od tej, jaką zostawiłem w Warszawie, gdzie otwarta, śmiała walka z okupantami nazistowskimi trwała bez ustanku od pięciu lat. Różnica polegała na tym, że Polacy mieli przed sobą jednego wroga do pokonania: okupanta niemieckiego. W północnych Włoszech istniały zdra­dzieckie formacje wojskowe pod rozkazami pseudorzą- du Mussoliniego. Ich przesadna wierność była podejrza­na i nie miała w sobie nic romantycznego: przywiązanie do ideału przysięgi, w tymczasowym rozdwojeniu mię­dzy monarchią i duce, jeszcze bardziej komplikowało sprawy. Nie wszyscy byli najemnikami czy awanturni­kami. Po pięciu latach nieobecności we Włoszech widzia­łem Italię w ruchu, buntującą się z odwagą i determina­cją, fenomen narodowy mało jeszcze znany w Europie.

Wenecja szarej i chłodnej zimy końca 1944 r. była świadkiem tego umysłowego poruszenia, zgiełku przeciwstawnych poglądów, dwuznaczności i niejas­ności wyrażanych na co dzień nie tylko przez jej mieszkańców, ale także przez tych, którzy przybyli ze wszystkich stron Italii i wybrali Wenecję na miasto- -schronienie dla swej egzystencji. Wspaniała sceneria pozostała niezmieniona, tak samo jak cudowna sym­bioza między ziemią i wodą, co czyniło z miasta nieziemski twór o poetyckiej harmonii, odporny na działanie czasu i obecność najeźdźców. A najeźdźcami w owym czasie byli ludzie z różnych rzymskich mini­sterstw, urzędnicy, funkcjonariusze, mężczyźni i ko­biety ze stolicy Italii oswobodzonej już przez aliantów, chroniący się w stolicy republiki weneckiej. Ludność Wenecji podwoiła się, ponad pół miliona ludzi prze­chodziło przez jej uliczki, mosty, zatrzymywało się na placykach, gdzie trudno było usłyszeć wesołą harmo­nię weneckiego rozgwaru, zastąpionego rzymskim, neapolitańskim, bolońskim. Najliczniejszy był perso­nel Ministerstwa Kultury Ludowej, który przybył do Miasta Dożów, ciągnąc za sobą całe kartoteki, zwoje dokumentów, rejestry, podręczniki, księgi rachunko­we. W chwili gdy wszystko się rozpadało, personel udawał, że pracuje. Ten pozór administracji państwa, które już nie istniało, dawał wyobrażenie o tymczaso­wości instytucji republikańskich pod egidą zdyskre­dytowanego Mussoliniego. Mieliśmy do czynienia z dowodnym przykładem ogólnej mistyfikacji.

Miasta na lagunie strzegł garnizon niemiecki, była także obecna policja Himmlera; jednak żołnierze Wehr­machtu, których spotykało się na ulicach, nie byli żołnierzami pierwszej linii. Nąjwartościowsi poszli umierać na afrykańskich wydmach, w rosyjskim ste­pie, na froncie włoskim, łudząc się, że powstrzymąją natarcie armii alianckich. W owych miesiącach złą­czyli się na linii gotyckiej.

Na placach, w zaułkach, na mostach, na targu

Rialto, wMercerie i na nabrzeżach, o każdej porze dnia zdawało się, że jesteśmy w Rzymie. Niektóre piękne dziewczyny z Ministerstwa Kultury Ludowej spieszy­ły się, żeby w godzinach posiłków zająć lepszy stolik w restauracjach, przemienionych na społeczne stołów­ki. Nietrudno było słyszeć ich rozmowy: o urzędowym liście, który wrócił do Wenecji, bo zainteresowany zmienił siedzibę, albo o pilnym raporcie, który trzeba wysłać do jakiegoś nieosiągalnego wiceministra, dy­rektora czy też innej osobistości. Chaotyczna sytuacja, niezmienna od miesięcy, utrwaliła się, a urzędnicy i funkcjonariusze przystosowali już do okoliczności. Był to kawałek Włoch przeciętych na dwie części, oderwany od scentralizowanej władzy w Rzymie, bo Rzym był już włoski, choć obsadzony przez zbrojnych aliantów. Te kina, które pozostały otwarte, przyjmo­wały różnorodny tłum, pragnący spędzić kilka godzin myśląc o czymś innym. W te zimowe miesiące chodzili na filmy: Bracia Castiglioni i Dwie sierotki z Luisą Ferida i jej mężem, Osvaldo Valentim, którzy posta­wili na fałszywą kartę, zapalając się do idei Republiki Socjalnej. Nowi obywatele Wenecji, z kuponami na posiłki, mogli przekroczyć próg ekskluzywności Hote­lu Danieli. Sprawiedliwość społeczna spod znaku neofaszyzmu została w końcu zrealizowana in articulo mortis. Po uliczkach paradowali śmiało młodzi ludzie bez zarostu, w mundurach faszystowskich, uzbrojeni w karabiny, których nie zdejmowali nawet siadając do stołu. Widywało się także żołnierzy z X Mas.*, bardzo buńczucznych, mających przynajmniej wojskowy wy­gląd, w przeciwieństwie do młodzieniaszków pozbie­ranych nie wiadomo gdzie.

W tym przypływie ludzi wędrujących wzdłuż wene­ckich kanałów nie brakowało również rodzin wojsko­wych wysokiej rangi, żon i córek pułkowników i gene-

rałów, pełniących służbę nad Lago di Garda. Były tam panie z rzymskiej socjety — zbiegłe ze strachu przed działaniami wojskowymi — lub ewakuowane na roz­kaz władz, które nie wiedziały, do jakiego świętego się modlić, i które od rana do wieczora grały komedię przeżywania. Było to widowisko upokarzające ze względu na jego zbiorowy charakter. Ponieważ w tam­tej Wenecji, która w pewnym momencie stała się miastem reprezentatywnym dla wszystkich włoskich prowincji, nie miało się do czynienia ze zderzeniem dwóch ideologii, ale z przemianą 40 milionów Wło­chów oklaskujących duce w taką samą liczbę tych, którzy uważali się za antyfaszystów, jak gdyby z dnia na dzień zapomnieli o dwudziestu latach reżimu. Świadomościowe problemy każdej jednostki wypły­wały miękko na powierzchnię jak meduzy, co prawda nie te gorgońskiego pochodzenia, które przemieniają w kamień tego, kto na nie spojrzy. Ludzie, oszołomieni i wstrząśnięci w swoim sumieniu, zbliżali się do nowej rzeczywistości z niepewnym uśmiechem. Wenecja przepełniona pół milionem mieszkańców symbolizo­wała przemianę i można to było zauważyć, kiedy nieznajomi spotykali innych nieznajomych, choćby przy stole w społecznych kantynach, w barze czy kawiarni, gdzie przeprowadzano delikatne sondaże, wymieniano niewinne zdania, padały ostrożne pytania. Ludzie bali się odsłonić. Dla wszystkich stało się już jasne, że rozgrywka została przegrana, ale przybywszy do bezpiecznej przystani, nie chcieli wpaść w jakąś kompromitującą pułapkę. Kiedy w pobliżu siadała jakaś czarna koszula z ornamentami republiki Salo, rozmowa nagle cichła i był to widomy znak, że interlo­kutorzy opowiadąją się za ostrożnością. Mimo nieufho- ści, która niepodzielnie panowała .wśród całej ludności, tliła się iskierka milczącej solidarności pomiędzy tą masą uciekinierów z ostatniej chwili, którzy w tąjni swych pokojów słuchali Radia Londyn i czerwonym ołówkiem zaznaczali postęp aliantów. Pewnego wieczora

w restauracji, nie wiem już, w „Al graspo de Ua” czy „All’antica Carbonera”, znalazłem się przy jednym stoliku z Marco Rampertim, błyskotliwym dziennika­rzem, frondystą w czasach Imperium Mussoliniego, który potem w niewytłumaczalny sposób opowiedział się za Republiką Socjalną. Zawsze był opozycjonistą i teraz przeciwstawiał się tym, którzy zmienili skórę. Byłem trochę zakłopotany. Spytał, co robię. — Wra­cam z Warszawy, a teraz jestem tutaj. — A więc jest pan niezdecydowany. — Może — odrzekłem. — Myślę, że nie ja jeden.

Sytuacja Wenecji była pod każdym względem nieco­dzienna, stwarzała wrażenie, że jej ludność, ogromnie pomnożona, znajduje się na tej samej łodzi szukającej portu, na czymś w rodzaju dryfującego lądu, na arce Noego, pośród pól bitewnych, i że skupia w sobie wszystkie włoskie nieszczęścia.

Wenecjanie nie byli zachwyceni tą inwazją „cudzo­ziemców”, pozostawali zespoleni i spotykali się póź­nym popołudniem nie w kościele na modlitwach czy ofiarowując dary św. Markowi, ale na placykach lub wokół pomnika Goldoniego na campo San Bartolo- meo. Wieści o rozstrzeliwaniach dokonywanych przez nazistów i republikanów z Salo docierały do Wenecji i pobrzmiewały niczym dzwon na alarm. Mieszkałem w hotelu Montecarlo, na piątym i ostatnim piętrze, w pokoiku bez ogrzewania i z pojedynczymi oknami, przez które przewiewał mroźny wiatr owej wyjątko­wej zimy, kiedy to pojawiła się także masa śniegu. Nigdy nie cierpiałem takiego zimna i głodu, jak w tym weneckim okresie. Leżąc na łóżku widziałem iglicę dzwonnicy San Marco, balkony i tarasy pobliskich domów. Wygłodniałe gołębie gromadziły się za okna­mi i natrętnym dzipbaniem w szyby powiadamiały

o swojej obecności.

Wieczorem, przed pójściem do społecznej stołówki, szedłem na kieliszek grappy do baru San Marco na calle Larga. Pewnego razu spotkałem przy ladzie

żołnierza Wehrmachtu, trochę po pięćdziesiące. Zrobił mi miejsce, żebym mógł spokojnie wypić moją wie­czorną grappę. Potem zapytał, czy mówię po niemiec­ku. — Jawohl — odpowiedziałem ku jego wielkiej radości. — Tutaj — powiedział — nikt nie chce ze mną rozmawiać. — Był opięty wojskowym płaszczem, co czyniło go jeszcze mniejszym. — Jestem Czechem

powiedział. — Wzięli także mnie, bo potrzebują ludzi. Co ja mam wspólnego z ich wojną? Chociaż zostałem Niemcem po zajęciu Sudetów, czuję się Czechem, a nie germańcem. — Ciągnął: — Byłem urzędnikiem pocztowym w Marienbadzie, a teraz jestem tutaj. — Powiedział to z głębokim smutkiem. Stali klienci lokalu patrzyli na mnie podejrzliwie, widząc, że rozmawiam z niemieckim sojusznikiem. Byłoby im trudno zrozumieć mały dramat urzędnika pocztowego z Mariańskich Łaźni.

Partyzanci, bardzo aktywni w rejonie Treviso, przy­bywali także do Wenecji, nawiązywali kontakty z an- tyfaszystami weneckimi, z robotnikami, intelektualis­tami, przygotowującymi się do godziny X. Granice wytrzymałości zostały przekroczone i rozlewąjące się niezadowolenie przemieniło wielu faszystów w zago­rzałych i świadomych antyfaszystów. Skończył się także mistycyzm mussoliniański. Ta zmiana poglądów była objawem ogólnego już procesu, przyspieszonego przez fakty. Problemem poważniejszym niż zimno i niedostatek żywności była dla szerokiej rzeszy pala­czy skrąjna trudność w zdobywaniu papierosów. Polo­wanie na papierosy na czarnym rynku było tym samym co zdobycie dodatkowej porcji jadalnego Chle­ba i masła. Czasami udawało się dostać tytoń luzem, ale wtedy trzeba go było zawinąć w bibułki, jak to czynił mój ojciec, który robił sobie papierosy z tytoniu „La Barba del Sultano”, kupowanego w Istambule, kiedy dowodząc swoim statkiem wracał do Triestu.

Tymczasem dobrnęliśmy do przedwiośnia 1945 ro­ku. We wczesnych godzinach popołudniowych, gdy

znąjdowałem się w lodowatym pokoju mojego hotelu, po krótkim i dawno nie wszczynanym alarmie lotni­czym dał się nagle słyszeć huk bardzo silnej detonacji, który poderwał całe miasto. Zbiegłem po schodach i natknąłem się na bladą i drżącą pokojówkę, która zagradzała mi przejście. — Niech pan nie wychodzi, na litość boską. Wybuchła bomba. — Gdzie? — spytałem. —Tu blisko. Na calle Larga. — Calle Larga znajdowała się o dziesięć kroków od naszego hotelu. — Bujda

powiedziałem i wyszedłem.

Calle Larga wydała mi się wypełniona masą oszala­łych mrówek, jakbyś włożył kij w mrowisko. Tłum niespokojnych i wystraszonych ludzi przebiegał tam­tędy w podnieceniu. Niektóre sklepy opuściły po­spiesznie kraty.

" — Jeśli zbombardują także Wenecję, będzie zna­czyć, że to koniec świata — wymamrotał stary wene- cjanin, wsparty o laskę.

Wenecja na mocy umowy między dobrym Bogiem i prowadzącymi wojnę została w istocie ogłoszona otwartym miastem. Dowiedzieliśmy się wkrótce, że samotny angielski myśliwiec bombardujący zrzucił pocisk na stojącą przy lagunie niemiecką łódź załado­waną amunicją. Ale ta jedna jedyna bomba ukazała niezaprzeczalną kruchość Wenecji, zbudowanej na grzywie fali. Prąd powietrza wywołany eksplozją stał się przyczyną odpadnięcia kilku gzymsów i wyrwania osiemnastowiecznych drzwi Caffe Florian na placu Świętego Marka. Ramy okienne starte zostały niemal na proch, roztrzaskane szyby leżały wszędzie pod ostrołukamiProkuracji. Zadrżałem na myśl, że bomba mogłaby zniszczyć ten cud urbanistyczny, to marzenie nawadniane kanałami, królestwo nocy z gondolami przepływającymi między morzem a niebem i wznoszą­cymi się jak ezoteryczne figury Marca Chagalla.

Pułkownik Stevens za pośrednictwem londyńskich mikrofonów BBC informował nas co wieczór o ru­chach alianckich na froncie włoskim. Posuwali się,

zbliżali do Wenecji. Na frontach zachodnich mieliśmy do czynienia z upadkiem armii niemieckich, dywizje radzieckie na Wschodzie, wspaniale dowodzone przez marszałka Żukowa, kierowały się do Berlina. Sława marszałka dotarła aż do Wenecji, tak że ku mojemu zdziwieniu na czerwonawym murze domu w Canareg- gio przeczytałem napis wielkimi literami: „Viva Zu- kov”. Pułkownik Stevens z Radia Londyn doniósł nam o rozstrzelaniu przez partyzantów Luisy Feridy i Osvalda Valenti, których kilka tygodni wcześniej oglądaliśmy w filmie.

W tych pierwszych dniach 1945 roku Wenecja stop­niowo się odmieniała, znikało upokorzenie milczenia. Żołnierze Wehrmachtu przechodzili z mostu na most. Donnerwetter, noch eine Brücke, do diabła, znowu most, mówili, przemierzając go nerwowym krokiem. Rozglądali się dokoła podejrzliwie i z obawą. Agenci Gestapo dyskretnie się ulotnili. Ludzie poczęli zrzucać maski i zwierzać się sobie na głos. W kawiarniach, barach, stołówkach informowano się wzajemnie o po­stępach oddziałów alianckich. Także ewakuowani z rzymskiego Ministerstwa Kultury Ludowej stawali się bardziej ekspansywni i gadatliwi. Piękne rzymskie urzędniczki rozmawiały o sezonie kąpielowym w Ostii i Circeo. Nie widywało się już chłopaczków z republiki Salo, jedzących posiłki z karabinem obok talerza. Ludzie mieli twarze rozpromienione nadzieją. Nawet pokojówki w moim hotelu wydawały się bardziej zwinne i przychylniej uśmiechnięte. Przeżywaliśmy chwile oczekiwania. Gondole na przystaniach Bacino Orseolo, Rialto, nabrzeża Schiavonich zdawały się także kołysać w rytm tego głębokiego miejskiego oddechu.

I nadszedł wielki moment: rankiem 25 kwietnia kilka strzałów, które rozległy się w naszej uliczce, w dzielnicy San Marco, poderwało mnie z łóżka. Otworzyłem okno i zobaczyłem około dziesięciu uzbro­jonych cywilów na czele z młodzieńcem, trzyma­

jącym w garści długi drąg, inni na sygnał powstania zaczęli opuszczać tajne skrytki i wyłaniali się na światło dzienne. Okrzyki entuąjazmu, podnoszące się z uliczek i korytarzy, przeplatały się z odgłosami strzałów z broni palnej. Komendant powstańców per­traktował już o kapitulacji z garnizonem Wehrmachtu, kapitulacji, którą osiągnął bez trudności i z poszano­waniem praw wojennych. Pomyślałem wówczas o lo­sie przeznaczonym staremu czeskiemu listonoszowi z Mariańskich Łaźni, powołanemu pod broń.Weneccy bojownicy o wolność nie mieli rachunków do uregulo­wania z żołnierzami niemieckimi, ale ze zwolennikami rządu republikańskiego, z płatnymi szpiclami policji, z tymi, którzy żyli złudzeniami odzyskania przez Mussoliniego jego pozycji. Grupa partyzantów prze­prowadziła rewizję w naszym hotelu. Dowodził nią odważny eks-oficer w cywilu, który z pistoletem w garści wyważył drzwi pokoju, gdzie ukrywał się neofaszystowski dygnitarz. Poddał się bez stawiania oporu. Niedługo potem ujrzałem dowódcę grupy, wy­słuchującego człowieczka o rudych włosach, który szeptem chciał wyjawić mu sekret.

Komendancie — mówił — jestem komunistą. Jestem Żydem. Od dwóch lat ukrywałem się na strychu.

Nie bój się. Teraz jesteś wolny, teraz wszyscy jesteśmy wolni. Możesz głośno krzyczeć, że jesteś Żydem i komunistą. — Człowieczek patrzył na niego zachwycony tą rewelacją.

W moim pokoju znaleźli ukryty w torbie mąki rękopis Golgoty Warszawy, którą kilka miesięcy póź­niej opublikuje Aldo Garzanti.

W progu, kiedy wychodziłem z hotelu, zatrzymał mnie jakiś krępy młodzieniec.

Oddaj mi przysługę. Widziałem, że rozmawiałeś z szefem. Nie spałem całą noc, idę napić się kawy. Zastąp mnie na chwilę. — I to mówiąc, włożył mi do ręki nie­duży granat. Trochę zaskoczony ścisnąłem go w dłoni.

ii|<1|: 1

Tjl £i

**tywgy*li

u^£ł;

iijilisM*

Ą%

4«4* •!%«•%• * *KiU»ufó

t*^ifl>*lV

;ti

S ę\%łj# 1

RCIs^a« ¿* % •J*1^! ^ wpś%*w W*

vW8RfViHfff

%* 9§tą***}» <«- ■**•* *<*|7|'‘;ł? jo

li>» •ł% x$*

rilrilih lir «Ti ^ - ^ ./iw J[ ¿’ii!’ ’>« A w.\ » A&tl »«.

Powiedz mi przynajmniej, jak się go rzuca.

Oderwij ten przyrządzik. Widzisz?

Tak — odpowiedziałem.

Policz do siedmu i rzucaj.

W porządku — odrzekłem słabiutkim głosem.

Czekałem tak przynajmniej dwadzieścia minut i nie

wiedziałem, jak ukryć granat. Wydawał mi się trochę za ciężki, żeby włożyć go do kieszeni. Od czasu do czasu rzucałem okiem na zawleczkę, którą miałbym oderwać w odpowiednim momencie. Kiedy tak cze­kałem na mojego przyjaciela partyzanta, zobaczyłem z ogromnym zdumieniem, jak wyłania się przede mną znąjomy z Warszawy. Był to młody neapolitańczyk, Gennaro Esposito, w Polsce pracował jako kucharz, potem lodziarz, a w czasie okupacji zajął się interesa­mi. Nie wiedziałem o jego obecności w Wenecji, ale tym, co mnie najbardziej zdumiało, był fakt, że zoba­czyłem go uzbrojonego w karabin. Wyjaśnił mi, że rankiem, zaraz po pierwszych strzałach, poszedł do Biura Poboru Ochotników Walki o Wolność.

Dali mi do podpisania kartkę i wręczyli karabin. Wziąłem. Niech pan też tam idzie, nigdy nie wiadomo.

Ależ, Gennaro, nie widzi pan, że mam granat?

■— Popatrzył na mnie z pewnym respektem.

Granat to zawsze granat — powiedział sentencjo­nalnie, odchodząc.

Wenecja świętowała, ogólna radość przypominała powrót zwycięskich galer Serenissimy po rozbiciu Turków. Różnica leżała w scenerii, a brak doży pozwa­lał na nieograniczone wybuchy wesołości wenecjan i nie wenecjan. Również moje towarzyszki ze stołowki, rzymskie dziewczyny z Ministerstwa Kultury Ludo­wej, także kunktatorzy, a nawet ci, którzy próbowali uniknąć słusznego odwetu, w pewnym momencie, porwani entuzjazmem, przyłączyli się do ludzkiej fali, która zalała nabrzeża i plac Świętego Marka, i także oni krzyczeli z całą szczerością: „Niech żyją wolne. Włochy!", czekając na przybycie aliantów.

Dwąj karabinierzy, którzy nie przystąpili do rządu MussoUniego i ukrywali się w Wenecji, wyszli w tym czasie na uliczki w dumnych mundurach Karabinie­rów Królewskich, przyjęci brawami mieszczan, krzy­czących: „Niech żyją karabinierzy!” Dokonywało się coś na kształt Risorgimenta, coś wzniosłego i niepo­wtarzalnego.

Śmiali partyzanci, którzy twardo walczyli z nazista­mi i umknęli przed ich zemstą i zasadzkami, czuli się. dumni ze swych czynów, a wraz z nimi najmłodsi, niegdyś członkowie Balilla, co uwierzyli w cudotwór­cze zdolności duce, a teraz się zbuntowali.

Wróciłem do hotelu, żeby odpocząć trochę po pod­niecających godzinach przebudzenia narodowego, kiedy usłyszałem trzask żaluzji na ostatnim piętrze sąsiedniego domu i dobiegł mnie cienki głos mieszczki, która darła się jak opętana. Wyskoczyłem z łóżka, otworzyłem okno i zobaczyłem, jak krzyczy gestyku­lując: „Sentii, bona xente, i gà copà Mussolini, i lo ga fatofora.”* Otworzyły się także inne okna, żeby lepiej słyszeć wenecjankę, wrzeszczącą, jakby chciała się uwol­nić od koszmaru. Rozentuzjazmowani ludzie bili jej brawo, jakby to ona sama wymierzyła sprawiedliwość.

Mussoliniego zabrakło przy tym wejściu na scenę. Człowiek wychwalany przez miliony Włochów, dla swojego kraju umarł już dawno. Wiadomość o jego dramatycznym końcu, zanotowana przez historiogra­fów, nie była w stanie w tym momencie rozczulić i poruszyć Włochów. Nienawiść do niego była w wielu przypadkach powściągana. Ci, którzy przeżyli, właś­nie w tych godzinach radości w różnych krajach Europy myśleli, jak powrócić do dawnych przyzwy­czajeń i przekonań, po tej wojnie, która zdruzgotała dużą część ludzkości; obawiali się także, czy ten stan tymczasowości będzie trwał długo. Przyszłość każdego

z nas rysowała się jeszcze niewyraźnie, nie miała żadnego stałego punktu oparcia i w tym oczekiwaniu starano się żyć z dnia na dzień. Na rozkaz Dowództwa Alianckiego cywile nie mogli opuszczać Wenecji. I przyszło nam czekać, paląc papierosy zwycięzców. Pewnego późnego popołudnia udałem się na placyk przy Ponte della Guerra, w pobliżu mojego hotelu. Po drugiej stronie kanału zobaczyłem dom o spłowiałych czerwonych murach i zielonych okiennicach, gdzie mieszkała moja ciotka i gdzie latem przebywaliśmy także my, triesteńskie dzieci, żeby kąpać się na Lido. Przypomniałem sobie zabawny kostium kąpielowy mojej matki, ze spodniami ściągniętymi nad kostką i górną częścią zapiętą aż pod brodę. Ten playback pamięci, po wielu latach, kazał mi pomyśleć o filmie Luchina Yiscontiego Śmierć w Wenecji.

Kiedy przebywałem w Wiedniu, zostałem zaproszo­ny wraz z kolegami z zagranicznej prasy do zwiedze­nia klasztoru Świętego Floriana, niedaleko Linzu. Uprzedzono nas, że chodzi raczej o wycieczkę z kilko­ma pośrednimi etapami, której głównym celem jest skosztowanie wyśmienitych miejscowych win, nie zaś zwiedzanie barokowych skarbów Austrii. Kiedy we­szliśmy pod wiekowe arkady klasztoru, byliśmy już trochę rozweseleni, ale powaga, z jaką zostaliśmy przyjęci przez ojców zakonnych, przekonała nas, że należy przybrać godną postawę, stosowną do surowoś­ci świętego miejsca, które nas gościło. Zwiedziliśmy piękny kościół barokowy, przystanęliśmy przed głów­nym ołtarzem i obok .monumentalnych organów obej­rzeliśmy obrazy i alegoryczne freski, z górnym wizeru­nkiem świętego Floriana.

Jeden z braci, wiedząc, że jestem Włochem, nalegał, żeby mi towarzyszyć i, znęcając się nieco nad moim ojczystym językiem, opowiedzieć historię słynnego klasztoru. Grupa pozostałych kolegów słuchała uważ­nie objaśnień innego zakonnika, który służył im jako przewodnik, tymczasem ja miałem dla siebie oddziel­nego cicerone, upierającego się przy języku włoskim i przedstawiającego mi własną interpretację tego, co podziwiałem. Było majowe popołudnie, słońce wpada­ło załamanym światłem przez szerokie okna, rozświet-

łając wnętrze kościoła, i szczerze mówiąc wyrywało nas z tego erudycyjnego skupienia, jakie nam propo­nowano.

Potem sprowadzono nas do podziemi. Niektórzy koledzy skorzystali z chwili nieuwagi przewodnika i wyszli na zewnątrz zapalić papierosa. Ja nie miałem sposobności, dobry brat ze Świętego Floriana nie odstępował mnie na krok i chciał, bym dzielił jego zakonny entuzjazm, gdy przedstawiał mi szczegółowe dzieje klasztoru, skarby, których zazdrośnie strzegł, i wybitne osobistości, jakie na przestrzeni wieków go odwiedziły, monarchów, papieży, wielkich artystów. Zszedłem z nim po kilku schodkach, prowadzących do obszernego pomieszczenia, oświetlonego niebieska­wym widmowym światłem, gdzie w centrum wznosił się majestatyczny sarkofag.

To — powiedział głosem drżącym ze wzruszenia

jest grób Antona Brucknera, jednego z najwięk­szych mistrzów muzyki symfonicznej i sakralnej. Spo­czywa w tym miejscu, ponieważ komponował muzykę religijną, a ponadto był przez kilka lat w klasztorze jednym z dziecięcych śpiewaków, tzn. należał do grupy słynnych Sangerknaben, tak samo jak dwuna­stoletni Mozart, kiedy zaczynał komponować, i Fran­ciszek Schubert, należący przez pięć lat w Wiedniu do tej samej grupy, której potomkowie są jeszcze dzisiąj uroczyście podejmowani wszędzie, ze względu na szacunek dla długiej tradycji.

Muzyka tego człowieka, zabalsamowanego i za­mkniętego w sarkofagu, który miałem przed sobą, jest dobrze znana wszystkim miłośnikom muzyki klasycz­nej, ale mało kto wie, że prawie od wieku spoczywa on w ciszy podziemi klasztoru Świętego Floriana. Byłem wdzięczny mojemu przewodnikowi za to niespodzie­wane odkrycie, chciałem mu podziękować i pożegnać się.

Nie, nie, proszę zaczekać. Nie zakończyliśmy jesz­cze zwiedzania. —Sprowadził mnie po kilku schodkach.

Uzbrojony w latarkę elektryczną posuwał się ostroż­nie, aż stanął przed przepierzeniem obmurowanym cegłami.—Proszę zaczekać, zobaczy pan coś ciekawe­go — powiedział. Przyklęknął i przesunął światłem latarki wzdłuż ściany z cegieł. — O, są, znalazłem je —wybuchnął triumfalnie. —Niech pan także przyklę­knie — zwrócił się do mnie stanowczym tonem.

Byłem trochę zniecierpliwiony, także dlatego, że musiałbym sobie zabrudzić spodnie dotykając zaku­rzonej ziemi, ale nie miałem wyjścia. Wiązka światła padała na jakąś cegłę.

f Widzi pan tę cegłę na prawo?

Tak, widzę — odpowiedziałem bez entuzjazmu.

Co tam jest napisane? — spytał.

Nic —- odrzekłem.

Jak to, nie widzi pan klasycznego znaku X Legio­nu? Jest to cegła rzymskich legionistów. Także ta powyżej, widzi pan? I pod spodem. Dla nas są to relikwie. Zaświadczają o przejściu starorzymskiej cy­wilizacji przez te strony.

Podniósł się z zadowoloną miną. Ja w ciszy otrzepy­wałem sobie spodnie.

Nie wydaje się to panu interesujące?

Także wzruszające — odparłem. Chciałem mu jednak wyjaśnić, że u nas w Italii i w naszym Rzymie mamy coś więcej niż legionową cegłę.

Kiedy się już zbierałem do wyjścia, żeby zobaczyć trochę słońca, dobry brat zatrzymał mnie. — Chcę panu jeszcze coś pokazać. Proszę iść ze mną. — Prze­prowadził mnie przez wąski, wilgotny korytarz, żeby wprowadzić do pomieszczenia wyższego i obszerniej­szego.

Proszę patrzeć i podziwiać — powiedział zadowo­lony.

Stanąłem w osłupieniu. Rodziła się we mnie w owym momencie cała gama przeciwstawnych, wykluczają­cych się uczuć, buzowały jak podczas reakcji chemicz­nej w probówce. W obliczu tej zaskakującej wizji,

niespodziewanego widowiska, raz próbowało prze­ważyć przerażenie, to znów jego humor i cudow­ność. Za murem powstałym prawdopodobnie ze ściany skalnej, zabezpieczonej niskim żelaznym og­rodzeniem, wznosił się piramidalnie stos czaszek. Małe, duże, średnie, niektóre wyszczerbione, o oczo­dołach różnej wielkości, inne, wystawiające jeszcze zęby, zdawały się tak wyeksponowane, żeby wzbudzić ciekawość zwiedzającego, w moim przypadku mimo­wolną. Na pierwszy rzut oka robiły' wstrząsające wrażenie, że wszystkie są jednakowe, jakby wyszły spod jednej sztancy. Ad vitatn aeternam, przypomnia­łem sobie tę łacińską frazę, ale zwątpiłem w jej znaczenie, tak samo jak zwątpiłem w inną sentencję: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, bo czaszki te przeczyły jej swym nieśmiertelnym, szyderczym uśmiechem.

Jest tu pięć tysięcy trupich czaszek — powiedział z upodobaniem zakonnik. — Zdaje się, że były to ofiary strasznej epidemii, która dotknęła te regiony przed kilkoma wiekami.

Jakiś braciszek, który się do nas przyłączył, pogła­dził jedną z czaszek, a ta zdała się do niego uśmiechnąć tym, co by mogło być niegdyś kobiecymi ustami, niemal jakby mu dziękowała.

Kiedy wyszedłem w końcu na dziedziniec klasztoru i odnalazłem grupę kolegów, miałem niemal ochotę obmacać ich głowy.

Wróciłem potem myślami do tej wizyty w Świętym Florianie, żeby dojść do wniosku, iż widok owej pirami­dy czaszek ułożonych w geometryczną bryłę, jak poma­rańcze na straganie, w rzeczywistości nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Pięć tysięcy czaszek, które czas pozbawił cielesnej powłoki, nie budziło żadnej emocji ani litości. Było ich zbyt wiele. Tak samo, kiedy się mówi o setkach tysięcy poległych podczas ofensywy, liczba ofiar jest tak ogromna, że nie jest w stanie wzbudzić ani przerażenia, ani gniewu, ani strapienia.

/

Tylko pierwsza ofiara wojny albo ostatnia, poległa w godzinie zawieszenia broni lub kiedy rozbrzmiewa komenda: „Wstrzymać ogień”, powodują uczucie lito­ści, bólu i współczucia. Pięć tysięcy czaszek, zachowa­nych w podziemiach klasztoru Świętego Floriana, mieści się w kategorii wielkich klęsk naturalnych czy wojennych strat ludzkości, przerasta naszą wyobraź­nię. Jedna czaszka, odwrotnie, prowadzi do smutnych rozważań, ma wymiar ludzki, jest nam bliższa. Coś takiego przytrafiło mi się pod koniec wojny we Wło­szech.

Przybyłem do Rzymu w mąju 1945 r. Spotkałem polskich przyjaciół w mundurach oficerów II Korpu­su, dowodzonego przez generała Andersa. Po wielu bitwach upąjali się rzymskim słońcem, myśleli o rodzi­nach pozostawionych w Polsce, skąd nie mieli wieści przez pięć lat. Rzadko wspominali trudy, niebezpiecz­ną wojnę toczoną w szeregach VIII Armii brytyjskiej, dowodzonej przez generała Alexandra. Należeli do tych kontyngentów wojskowych, które z chwilą wy­buchu działań wojennych we wrześniu 1939 r. znajdo­wały się na wschodnich terenach Polski; i tam zostali wraz z cywilami internowani przez Rosjan po 17 września. Oświadczyli władzom radzieckim, że prag­ną kontynuować walkę z agresorem nazistowskim. Minęło trochę czasu, po czym na mocy porozumienia między Stalinem, Churchillem i generałem Sikorskim długa kolumna ochotników ruszyła w drogę, opusz- cząjąc terytorium radzieckie. Ze stepów rosyjskich, przez Irak, Palestynę dotarli na wydmy El Alamejn. Czekała ich wielka i krwawa bitwa na terytorium włoskim, ta, która otworzyć miała aliantom drogę na Rzym, ale żeby tam dojść, trzeba było zdobyć Monte Cassino, na szczycie którego wznosiło się okazałe, wielowiekowe opactwo Benedyktynów. Musieli wraz z innymi kontyngentami alianckimi pokonać odcinek fortyfikacji niemieckich, odcinających dostęp.

Naczelne dowództwo ustaliło, że w decydującym

starciu wezmą udział jednostki brytyjskie wraz z od­ważnymi i wzbudzającymi strach Gurkhami indyjski­mi, korpus nowozelandzki i kilka regimentów francu­skich. W czasie pierwszego frontalnego ataku, 17 stycznia 1944 r., na niedostępnych ścieżkach, starano się oszczędzić sławny klasztor. Rezultat pierwszego ataku nie był olśniewający, naczelne dowództwo prze­konało się, że nie da się uniknąć zniszczenia opactwa, ale zarazem zostało poinformowane o opróżnieniu cennych bibliotek i umieszczeniu zbiorów w bezpiecz­nym miejscu. 15 lutego 1944 roku 250 bombowców strategicznych spuściło na słynne budynki klasztorne 351 ton bomb, zamieniając go w ruinę, ale na tych ruinach oszańcowali się Niemcy, odpierając ataki alianckie powtarzające się w ciągu następnych tygod­ni. Straty rosły, pierwszy bilans szturmu informował

o ponad 8 tysiącach poległych, 12 tysiącach zaginio­nych, 32 tysiącach rannych. Szturm na szczyt Monte Cassino wyznaczono Polakon. Cały kwiecień poświę­cono przygotowaniom. 11 mąja o świcie ludzie Ander­sa ruszyli do ataku, oskrzydlani przez czołgi Dywizji Ułanów Poznańskich. 16 i 17 mąja to były bardzo ciężkie dni ze znacznymi stratami ludzi. 18 maja nastąpił nowy atak Polaków, wściekły i nieodparty. Impet był taki, że mimo fanatycznego oporu nieprzyja­ciela czołgi 12 pułku zdołały zdobyć szczyt i ruiny klasztoru. Strzelcy Karpaccy zatknęli na ruinach bia­ło-czerwoną flagę. Droga na Rzym stała otworem. Nie zabrakło z tej okazji oficjalnych pochwał generałów Clarka i Alexandra, którzy przyznali, że był to dzień polskiej glorii. Piękna polska piosenka przypomina czerwone maki, wykwitąjące na zboczach Monte Cas­sino z krwi przelanej przez żołnierzy Andersa.

Kawał historii owych ciężkich bojów opowiedział mi młody polski oficer, który brał w nich udział; było to rok później na Monte Cassino, skąd nie uprzątnięto jeszcze ruin. Wszędzie wokół widoczne było spusto­szenie, poczynąjąc od drzew wzdłuż drogi pnącej się

z Cassino na szczyt, które zdawały się jakby specjalnie wetknięte przez jakiegoś fantazyjnego reżysera, robią­cego ujęcia pleneru. Jawiły się niczym gigantyczne szkielety, czarne, szare, popalone, beż życia, stanowią­ce jakby tło dla sabatu czarownic. Słynne opactwo założone przez św. Benedykta w 529 r. przestało istnieć. Zostało zrównane z ziemią. Młody oficer nie rozwodził się nad zniweczeniem tego sławnego pom­nika kultury i religii* choć był katolikiem, choć może i on w skrytości cierpiał z tego powodu. Polacy z Monte Cassino myśleli przede wszystkim o tym, aby godnie pochować swych poległych towarzyszy broni. Porząd­kowali starannie ich groby. Wzniesiono już także obelisk, na którym wyryto te słowa: „My, żołnierze polscy, oddaliśmy duszę Bogu, ciała ziemi włoskiej, Polsce serca.”

Mój towarzysz przeprowadził mnie dalej pod ośle­piającym słońcem po koziej ścieżce, przez zaminowa­ne pola, żeby pokazać kilka miejsc krwawej bitwy.

Proszę uważać, gdzie stawia pan stopę. Są tu jeszcze nie rozbrojone miny — przykazał.

Zbliżyliśmy się do jakiejś niezgrabnie powalonej, wątłej postaci w mundurze Wehrmachtu. Wyglądała jak strach na wróble. A tymczasem ze stoków łąk unosiła się symfonia grających koników polnych. Ta sielankowa błogość pośród zapomnianych poległych nabierała znaczenia ostrzegawczego. Na bezdrożnym szlaku trafiliśmy na polanę, gdzie przystanęliśmy. Na ziemi leżał zakurzony bagnet i chlebak. A nieco dalej polski oficer podniósł hełm niemieckiego oficera. Po­kazał mi go, ale potem, odwracając go do góry dnem, spostrzegł, że wewnątrz znajduje się czaszka jego dawnego właściciela. Wyglądała jak czaszka z Hamle­ta, zapomniana przez jakiegoś teatralnego garderobia­nego. Była dobrze osadzona w metalowej półkuli. Patrzyliśmy na nią przez kilka minut bez słowa.

Kto wie, kim był, jak się nazywał? — szepnął mój towarzysz. Potem odrzucił ją niedbale na polanę,

UMm

wstrząśnięty tak samo jak ja. Ta jedna samotna, opuszczona czaszka, pozostałość II wojny światowej, zrobiła na mnie wrażenie. Próbowałem wyobrazić sobie fizyczną obecność człowieka ze ściętą głową. Kim był? Może młodym wykładowcą filozofii, może jednym z tych uczonych niemieckich, których wybra­no do zabezpieczenia skarbów opactwa, cennych ar­chiwów, rękopisów, starych dokumentów. Może myś­lał, żeby śladem Goethego powrócić kiedyś z rodziną w te miejsca porośnięte śródziemnomorską roślinnoś­cią. Rozerwany granatem przeszedł do nicości. Został skasowany. Był jedną z tych nieznanych ofiar, które meldunki z frontu podsumowują klasycznym zda­niem: „Straty spowodowane bombardowaniem były nieznaczne.”

Matki i żony z Lipska, Berlina, Monachium, Wrocła­wia zadawały sobie przez długie lata pytanie: „Dlacze­go jeszcze nie wracąją”, to samo czyniły rodziny w Warszawie, Krakowie, Lublinie, myśląc o losie tych polskich żołnierzy, którzy wybrukowali swymi ciała­mi długą drogę do wolności.

Koniec II wojny światowej oraz potworny bilans fizycznej zagłady, sięgający 50 milionów ludzi, spowo­dował w krajach pokonanych, szczególnie w Europie, masowy upadek autorytetów i zachwianie przekonań. Obsesyjna egzaltacja patriotyczna, narzucona we Wło­szech i w Niemczech w latach trzydziestych, doprowa­dziła w konsekwencji do usunięcia, natychmiast po klęsce, Mussoliniego, ojczyźnianych symboli, które wykorzystywane przesadnie stały się klawiszami for­tepianu nie wydającymi już żadnego dźwięku. Głosy stały się bezdźwięczne, tony przestały wibrować. Fa­szystowska terminologia „siedmiu wzgórz Rzymu” w swej imperialnej sugestywności zeszła ze sceny, nie wzbudzając żadnego żalu.

Kiedy wróciłem do Wiecznego Miasta w maju 1945 r., po moich wędrówkach przez inne objęte wojną kraje, spotkałem Tonina, który niegdyś gorliwie trwał w sze­regach Czarnych Koszul, a teraz poświęcił się zyskow­nemu czarnemu rynkowi, sympatyzując z aliantami.

Tonino — wykrzyknąłem niemal, poruszony jego widokiem. Popatrzył na mnie zakłopotany, nie wyka­zując żadnego zainteresowania tym spotkaniem, lecz wreszcie uścisnął mnie.

Posłuchaj — odezwał się stanowczym tonem.

Nie mów mi o faszyzmie, nie mów o nieśmiertelnej ojczyźnie i o siedmiu rzymskich wzgórzach, o sztanda-

rach i o tych rzeczach. Oszukiwali nas przez tyle lat, a teraz basta.

O niczym innym nie marzę, drogi Tonino.

No tak — ciągnął — ale ciebie przecież wcale nie było we Włoszech.

Wędrując po Rzymie obserwowałem przemianę, jaka dokonała się przez te długie lata mojej nieobecno­ści, widoczne fazy trwającego kryzysu duchowego, upadek mitów i zdradzonych ideałów, nad którymi w tym momencie wzięło górę primum vivere*.

Niegdysiejsi Balilla byli dziś młodzieńcami, Małe Włoszki matkami. Nikt nie mówił już o duce i o innych dostojnikach, jeszcze nie tak dawno sławnych i wzbu­dzających lęk. Ponieważ o większości Włochów można powiedzieć, że mniej lub bardziej spontanicznie opo­wiedzieli się za faszyzmem, rozróżnienie ideologiczne okazało się zadaniem bardzo mozolnym dla ludzi zajmujących się sanacją, tym bardziej że hipoteka na przyszłą wolność została zaciągnięta właśnie przez samych faszystowskich dostojników, którzy spowodo­wali upadek Mussoliniego na Wielkiej Radzie 25 lipca 1943 r., dając ludowi włoskiemu możliwość ujawnienia swego antyfaszyzmu. Marazm ideologiczny wprowa­dził zamieszanie także w innych krąjach. Jedenastym przykazaniem stała się dla wszystkich ostrożność.

Po drodze zagubiono wiele tradycji, sięgąjących czasów Risorgimenta, takich jak wywieszanie w ok­nach z okazji wszelakich świąt trójkolorowej flagi narodowej. Na długim okresie faszystowskim posta­wiono krzyżyk, kamień nagrobny nie zapowiadąjący żadnego biblijnego zmartwychwstania.

W Niemczech swastykę prawie zapomniano. Ostał się hymn narodowy Deutschland über alles, o którego zakazie nie pomyśleli zwycięzcy, ustaląjący nową mapę Europy. We Włoszech zniknęły hymny narodowe

i melodie okresu faszystowskiego. Jednak pewien rzymski przyjaciel mówił mi: „Kiedy telewizja poka­zuje jakiś film o naszej niedalekiej przeszłości i słyszę wesołe nuty Faccetta nera*, czuję wzruszenie.” Niem­cy odwrotnie, gdy słyszą nuty swego oficjalnego hym­nu, są nie wzruszeni, ale dumni.

W trakcie długiej powojennej przemiany Niemiec nie mówiono o przeszłości, o cierpieniach przysporzonych milionom mężczyzn, kobiet, dzieci w różnych częściach Europy podczas hitlerowskiego szaleństwa. Tę obowią­zującą pustkę w pamięci można tłumaczyć, ale nie usprawiedliwić, dziwnym poczuciem zbiorowego wsty­du. Niemcy woleli, żeby nowe pokolenia nie miały urazów i kompleksu winy z powodu historycznego „lapsusu” pokolenia narodowosocjalistycznego. Szkol­ne podręczniki historii długo milczały o tym tragicz­nym okresie. Przyjęto tę samą metodę, jaką zastoso­wał mój rzymski przyjaciel Tonino: nie wiedzieć, zapomnieć o przeszłości.

Po upadku dyktatur zachodnioeuropejskich utrwaliły się po wojnie ideologie znów dzielące ludzi, którzy w owym czasie pragnęli tylko jedności. Zaczęto ich selekcjonować podług przynależności partyjnej, wyłącz­nie w celu pomieszania pojęć. W Europie Wschodniej zadanie rządzących upraszczał fakt istnienia jednej do­minującej partii. Kontynuowano linię zapowiedzianą przez Stalina jeszcze w czasie trwania wojny. „To nie jest wojna jak Wszystkie inne. Nasza ideologia i nasz system społeczny narzucony zostanie na wszystkich teryto­riach, gdzie dotarły nasze armie.” I tak wiele narodów Europy środkowowschodniej musiało przyjąć nowy sys­tem społeczny, nową terminologię i zapomnieć o po­przednich okresach historycznych; udało im się jedynie ocalić swoich wielkich narodowych poetów, którzy czer­pali natchnienie z innych, bardziej wzniosłych zasad.

Jf

/

Te przemiany dokonujące się na wielu terytoriach były obowiązkowym tematem dyskusji niektórych włoskich dziennikarzy; uczestniczyli w nich m.in.: Piovene, Monelli, Tomajuoli, Talarico, którzy w grud­niu 1946 r. odbyli podróż do Polski. Organizatorem wizyty był sam ambasador Włoch, Eugenio Reale, a miała ona w programie pobyt w Warszawie, Krako­wie, Częstochowie, Wrocławiu i Łodzi.

Przypadek Eugenia Reale był charakterystyczny dla owego zamętu ideologicznego, jaki wszechwład­nie panował zaraz po wojnie w różnych krąjach Europy. Reale był dżentelmenem, uważnym i inteli­gentnym obserwatorem zjawisk, życia politycznego w krajach, które nigdy nie zakosztowały autoryta­ryzmu przewodniej partii. Z Warszawy udawał się kilkakrotnie do Moskwy, żeby z bliska zobaczyć, jak się tam mają sprawy. Pojechał do Budapesztu, żeby spotkać przywódcę komunistycznego Rajka, i do Pragi, żeby poznać bliżej ministra spraw zagra­nicznych Clementisa. Wiadomo, jak potem skończyli ci dwaj działacze komunistyczni. Złożyli ofiarę życia w imię swoich przekonań, gdy zawiśli /ia stryczku podczas paranoicznej czystki stalinowskiej. Później Reale uczestniczył w Polsce w tworzeniu Kominfor- mu. Po powrocie do Włoch refleksja nad tym, co widział, zaprowadziła go w szeregi partii socjalde­mokratycznej.

Ale kiedy dziennikarze włoscy przybyli do Warsza­wy, Eugenio Reale wierzył jeszcze w powodzenie komunizmu w Europie i na świecie. Na zakończenie wizyty Polacy wystąpili z inicjatywą bankietu na cześć dziennikarzy włoskich, z udziałem dostojników no­wych władz, na czele z Gomułką. Ten szlachetny komunista, który w procesie budowy nowego społe­czeństwa w ojczyźnie Mickiewicza proponował włas­ne rozwiązania problemów i własne sposoby przezwy­ciężania przeszkód, wyłaniających się co dnia, pragnął nawrócić na nową religię naród śmiały i dumny

ze swej wolności, której brpnił przez pięć lat okupacji nazistowskiej. W 1946 r. rany goiły się jeszcze powoli. LOdzie opłakiwali swoich zmarłych po obydwu stro­nach żelaznej kurtyny. Dwadzieścia milionów poleg­łych po stronie radzieckiej zaciążyło na procesie prze­budowy naszego kontynentu. Ale wszyscy uczestnicy wojny, przyjaciele i nieprzyjaciele, zaczęli patrzeć sobie w twarz i odkryli, że są ulepieni z tej samej gliny, nawet jeśli walczyli po przeciwnych stronach. Zwycię­zcy spostrzegli, że Niemiec jest także istotą ludzką, z wyjątkiem gestapowców, którzy postawili się poza prawami ludzkimi.

Owego wieczora na bankiecie w Warszawie pano­wał świąteczny nastrój. Polacy, dzięki dziedzicznemu doświadczeniu i nieomylnemu poczuciu gościnności, potrafią zawsze znaleźć się jak wielcy panowie. Rząd stółów, z ozdobnymi wazonikami kwiatów pośrodku, został elegancko zastawiony. Przed każdym biesiadni­kiem ustawiono baterie kieliszków różnej wielkości i pojemności. My, zagraniczni uczestnicy, mieliśmy wrażenie, że bierzemy udział w koleżeńskim spotka­niu, powodowani wząjemnym zainteresowaniem, sym­patią i niewymownie życzliwym usposobieniem do całej ludzkości, bez zbędnych przymiotników.

Poza wysłannikiem dziennika „L’Unita”, komunis­ty, inni dziennikarze włoscy, doświadczywszy faszyz­mu, byli źle usposobieni do wszelkich ekstremizmów ideologicznych.

Naprzeciw mnie siedział Guido Piovene, błyskotli­wy komentator, znany pisarz, który zdawał się usatys­fakcjonowany pochłaniającą go rozmową z generałem Karolem Świerczewskim, w mundurze wojskowym, z widocznymi na piersi baretkami orderów zdobytych w różnych walkach. Był on w istocie mężnym i szano­wanym żołnierzem. Podczas wojny dowodził II Armią polską na froncie pomorskim i pod Wrocławiem. Moja rozmowa z sąsiadami z prawej i lewej strony ułatwio­na była znajomością polskiego. Od czasu do czasu

wznosiliśmy kieliszki za nie wiem czyje zdrowie. Wódka rozwiązywała języki i dodawała śmiałości, konwersacje między współbiesiadnikami były oży­wione, ton całego wieczoru zdawał się nie tylko pogod­ny, ale wręcz wesoły. Gdy tak dania następowały po sobie, a wraz z nimi odpowiednie napoje, zobaczyłem w pewnym momencie twarz Piovenego pozbawioną jego stałego ironicznego uśmiechu, a przybierającą wyraz zaskoczenia i zdziwienia jednocześnie. Trudno mi było zapytać przez stół o powód tego wyraźnego zakłopotania, zważywszy na zgiełk rozmów w różnych językach. Po chwili zobaczyłem, że znów jest pogodny i młodzieńczy, podobnie jak jego towarzysz przy stole, generał Świerczewski. Po zakończeniu bankietu Pio­vene opowiedział mi ze śmiechem, co się stało.

Wiesz, ten generał to dzielny człowiek, wiele razy ryzykował życie i muszę powiedzieć, że naprawdę jest to człowiek otwarty i sympatyczny. Gwarzyliśmy

o wielu rzeczach, ale potem zaczęliśmy się rozwodzić nad wspomnieniami z wojny domowej w Hiszpanii. Opowiedział o wielu nie znanych mi epizodach, a ja na ten sam temat przytoczyłem kilka epizodów wojny generała Franco. Niektóre wydarzenia zbiegały się w czasie z jego wspomnieniami. W pewnym momencie popatrzyliśmy na siebie z wahaniem. Był to kłopotli­wy moment, ponieważ okazało się, że obydwaj uczest­niczyliśmy w tamtej wojnie. Świerczewski jako dowód­ca Brygad Międzynarodowych, a ja jako dziennikarz po drugiej stronie barykady. Zapewniam cię—ciągnął Piovene — czułem się przez chwilę nieswojo. Byliśmy obaj zaskoczeni i zdumieni, ale wszystko zakończyło się śmiechem, a rozmowa potoczyła innym torem.

W owym czasie także André Malraux walczył jako lotnik w szeregach republikańskich przeciwko franki- stom, znajdował się zatem po tej samej stronie co Świerczewski, ale nie sądzę, żeby Piovene i polski generał pamiętali o nim. W jednej ze swyeh książek wielki pisarz przypomniał pojedynki powietrzne, jakie

toczył z pilotami włoskimi i niemieckimi. Po wyzwole­niu Francji André Malraux opuścił swych towarzyszy z lewicy, aby pójść za De Gaulle’em, w którego rządzie przez dziesięć lat był inteligentnym ministrem kultu­ry. Mówiąc o tej karuzeli okoliczności i zmian dekora­cji, warto wspomnieć, że kiedy De Gaulle zatrzasnął na zawsze drzwi Pałacu Elizejskiego, pierwszym, który doń napisał, był generalissimus Franco, zapra­szający go do Hiszpanii. Drugi czuły list nadesłała Lady Clementine, wdowa po Sir Winstonie Churchillu.

Wojna hiszpa*ńska przeszła już dawno do historii, jak i II wojna światowa. Rozpętana wzajemna nienawiść pierzchła tak samo, jak stygnie patelnia, gdy zgasisz ogień. Przeciętny europejski obywatel próbował od­budować swój dom, znaleźć sobie schronienie, gdzie mógłby przemyśleć wymagania, jakie stawiało nowe życie. Ale w pewnych rejonach Europy, szczególnie na wschodnich terenach Polski, wciąż trwała walka par­tyzancka. Uzbrojone grupy, rozproszone formacje na­leżące do UPA, armii rebeliantów ukraińskich, najeż­dżały wsie położone po obu stronach nowej granicy polsko-radzieckiej. Aby je rozpędzić odwołano się do brawury i doświadczenia Karola Świerczewskiego. I właśnie na tym zdradliwym terenie, kilka tygodni po wesołym bankiecie w Warszawie i przyjacielskiej rozmowie z Guido Piovenem, polski generał stracił życie w zasadzce. Była to jedna z pierwszych pamię­tnych ofiar okresu powojennego.

Także mosty mają swoją historię i los godny opowie­dzenia. Są drewniane, kamienne, żelazne, łączą prze­ciwległe brzegi rzeki lub kanału, mają bardzo stare pochodzenie. W Rzymie najstarszy jest most Milvio, Paryż dumny jest ze swego najstarszego mostu nad Sekwaną, który dziś jeszcze nazywa się Pont-Neuf, a jego konstrukcja sięga czasów Henryka IV, tzn. wzniesiono ją tysiąc trzysta lat po zbudowaniu mostu rzymskiego. Nazwy niektórych mostów przypominąją chlubne, odległe bitwy, prowadzone w imię ewangeli­cznego pokoju, tylko technicznie różniące się od bitew współczesnych. Wenecja licząca ponad 400 mostów ma jeden sławny, Ponte dei Sospiri (Most Westchnień). Tę samą nazwę otrzymał także zaraz po II wojnie świato­wej pewien mały most w Austrii, most kolejowy, łączący radziecką strefę okupacyjną z amerykańską. Most nad rzeką Enns, zupełnie nieznanym strumie­niem, stał się powszechnie znany w latach 1945—1953, ponieważ wybrano go jako linię demarkacyjną między dwiema odrębnymi strefami militarnymi, dzielił świat. Teoretycznie z jednego brzegu Enns można było dotrzeć do Władywostoku, a w odwrotnym kierunku, ze strefy zachodniej, do Nowego Jorku, Rzymu czy Buenos Aires. I ta druga możliwość stanowiła w owych latach stały miraż dziesiątków tysięcy uciekinierów ze Wschodu. Była to masa wychodźców, których Zachód

przyciągał, ale którzy nie byli świadomymi antykomu- nistami, masa ludzi zalęknionych, przerażonych przy­musem życia pod władzą radziecką, którzy przez całe wieki, z własnej ostrożności nie podtrzymywali konta­któw z pozostałą częścią Europy. Wieloletnia izolacja okazała się dla Rosjan nieopłacalna. Wielkim, tragicz­nym nieporozumieniem był fakt, że Rosjanie, którzy stopniowo zajmowali coraz większe obszary krajów zachodnich, także się bali. Zakazano im wszelkich kontaktów z ludźmi Zachodu. Taka wpąjana nieu­fność i podejrzliwość panowała wszechwładnie wśród żołnierzy Stalina, ponieważ przekonano ich, że nie- -Rosjanie są potencjalnymi wrogami Związku Ra­dzieckiego. Doszło więc do tego, że kto nie chciał doświadczyć nowego systemu politycznego, a tym bardziej zgubnej dyktatury stalinowskiej, okrutnej i gwałtownej, szukał drogi na Zachód, przekraczając most na Enns, obowiązkowe przejście dla tych, którzy ze Związku Radzieckiego chcieli dostać się do Stanów Zjednoczonych, nie opuszczając terytorium austriac­kiego. Przeszkody w dotarciu do Wiednia nie były błahe. Uciekinierzy z Polski, Rumunii, Czechosłowacji musieli przede wszystkim przejść ściśle kontrolowane granice rumuńsko-węgierską i polsko-czechosłowac- ką, a zatem przed dotarciem do Wiednia ujść czujności Rosjan, okupujących wschodnią strefę Austrii. Często tymi, którzy pomagali całym rodzinom pokonać rosyj­skie zapory, byli starzy przemytnicy. Jeśli przedsię­wzięcie nie udawało się, pechowców przekazywano w ręce odpowiednich władz kraju pochodzenia, podle­gali karze dziesięciu lat więzienia, nie licząc represji, jakim poddawano krewnych pozostałych w ojczyźnie. Magiczne słowo wolność, ze wszystkimi jego powab­nymi mirażami, było w owym czasie podnietą nie znającą niebezpieczeństw ani trudności. Lecz ostatnią przeszkodą do pokonania było przejście przez most na Enns, gdzie radziecka kontrola była szczególnie surowa.

W Wiedniu ten, kto uciekał ze Wschodu, zaopatrywał

84

się w fałszywe dokumenty lub w paszporty, lub mię- dzyalianckie przepustki Austriaków, które zmieniały właściciela wraz z wymianą fotografii. Aby wejść w posiadanie takich dokumentów, kandydaci do wol­ności poświęcali ostatnie oszczędności.

O tym wszystkim myślałem, gdy na wiedeńskim Westbanhofie wsiadałem do pośpiesznego pociągu do Salzburga. Zająłem miejsce w pełnym już przedziale. Podczas podróży patrzyłem przez okno na wiejskie okolice Dolnej Austrii, rozległe plantacje winogron w Wachau, mając za wiecznego towarzysza błękitną wstęgę Dunaju, który przepływał przez Wiedeń, Bu­dapeszt, Belgrad, aż do ujścia w Morzu Czarnym. Jechaliśmy w odwrotnym kierunku starą trasą, którą dwa tysiące lat wcześniej przemierzyły legiony rzyms­kie. Posłużyła ona także jako szlak wędrówki na Zachód ludom nie zawsze mąjącym pokojowe zamia­ry, takim jak Hunowie czy Madziarzy. Skorzystała z niej także gwardia napoleońska, a następnie regimen­ty monarchii austro-węgierskiej i w końcu była wy­godnym przejściem dla oddziałów nazistowskich oku­pujących Austrię. A tym razem przyszła historyczna kolej na wojska radzieckie, które rozlokowały się wzdłuż biegu Enns.

Od czasu do czasu tok moich myśli przerywał konduktor.

Fahrkarte, bitte. Proszę o bilet.

W owych latach miliony ludzi zmuszono do zmiany domu. Francja i Wielka Brytania nie przeszły, na ich szczęście, przez to bolesne doświadczenie. Włochy miały jego namiastkę, kiedy ludność istryjska i dal- macka musiały opuścić weneckie dzwonnice swych miast, bo tak dyktowała logika przegranej wojny.

Fahrkarte, bitte — jeszcze jeden konduktor. Podczas gdy w prostokącie okna rysował się imponu­jący gmach opactwa benedyktyńskiego w Melku nad brzegiem Dunaju, kontynuowałem moje rozmyślania

o wędrówkach ludów, dokonujących się w tamtych

85

miesiącach. Rumuni z Bukowiny i obywatele Czernio- wiec pozostawiali ziemie i miasta w Związku Radziec­kim i przenosili się do innych prowincji rumuńskich, tak samo mieszkańcy Besarabii, Kiszyniowa pakowali walizki, by wyruszyć do Bukaresztu, Braszowa, Timi- soary. Także tutaj bieg Prutu posłużył jako granica między Związkiem Radzieckim i Rumunią. Niemcy z Wrocławia i Śląska musieli się wycofać i urządzić w nowych granicach. Trzy i pół miliona Czechów niemieckiego pochodzenia zostało wydalonych z miast sudeckich i znalazło schronienie w Bawarii. Polacy ze Lwowa i z terenu dawnej Galicji austriackiej musieli ustąpić miejsca notoym mieszkańcom ukraińskim. Zamknięto uczelnie, a profesorowie i studenci prze­nieśli się na byłe tereny niemieckie i otworzyli swe podręczniki we Wrocławiu. Po ponad 400 latach ziemie piastowskie wracały do Polski. Także w tym przypad­ku zastosowano prawo wojny przegranej przez Nie­mców. „Vae victis” było wciąż aktualne. Dwie rzeki, Nysa i Odra, stały się granicą między Polską i Niemca­mi. Podczas gdy mój pociąg pędził w kierunku nowej linii demarkacyjnej, tłumy udręczonych Europejczy­ków błądziły po tej części kontynentu w nadziei odbudowania domu i spokojnej egzystencji. Z tych chaotycznych medytacji wyrwał mnie siedzący na­przeciw starszy pan, częstując mnie kanapką, wyjętą z wiklinowego koszyka, który trzymał na kolanach. I wtedy zacząłem interesować się moimi towarzyszami podróży, a pociąg zbliżał się powoli do Enns, jakieś 30 km od Linzu, miasta amerykańskiego. Ponieważ nie po raz pierwszy odbywałem tę podróż,wystarczyło mi jedno spojrzenie na współtowarzyszy, aby zrozumieć, kim są. Zaskoczyła mnie jednak cisza, jaka panowała w przedziale. Podróżni nie rozmawiali ze sobą, tylko szeptali, kiedy zaś skończyli, rozglądali się ostrożnie dokoła. Jedynymi, którzy rozmawiali normalnie, byli dwaj Austriacy z prawdziwymi przepustkami, odróż­niający się od innych ubiorem, koszulą, krawatem

i zielonym tyrolskim kapeluszem. Wszyscy pozostali musieli być według mnie kandydatami do wolności, Węgrami, może Czechami lub Polakami. Kiedy pe­wien młodzieniec, nie umiejąc ukryć drżenia rąk, podszedł poprosić mnie po niemiecku o przypalenie papierosa, zrozumiałem od razu, że musiał niedawno opuścić swój rodzinny Gyór. Zdradził go akcent. Bez trudu odróżniłem panią w podeszłym wieku, z pewno­ścią polską Żydówkę, która zdawała się bardziej pod­niecona od innych, a ponieważ usiadła koło mnie, więc powiedziałem jej w końcu po polsku: „Niech się pani uspokoi, bo narobi kłopotu także innym.” Wytrzesz­czyła oczy z przerażenia, zaskoczona, że ktoś mówi do niej w jej języku. Mój porozumiewawczy uśmiech dodał jej pewności i szepnęła mi: „Dziękuję”, po czym zagłębiła się w lekturze wiedeńskiej gazety. Ten po­ciąg pędzący po torach wolności zdawał się kryjówką konspiratorów, złączonych tajemnicą akcji, która ma się pomyślnie zakończyć. Wyczuwało się oczywistą solidarność. W kącie obok rozsuwanych drzwi prze­działu siedziała młoda piękna dziewczyna, zakładąjąc nerwowo nogę na nogę zerkała w okno, paliła jednego papierosa za drugim. Przerzucała ilustrowane czaso­pismo wiedeńskie. Nie udało mi się zakwalifikować jej do żadnej kategorii. Może miała miłosne spotkanie w Salzburgu. Może. Moi towarzysze podróży stanowili część tej ludzkiej fali, poszukującej nowych iluzorycz­nych horyzontów. Ryzykowali wiele, ale w owych czasach ryzyko stało się przyzwyczajeniem, sposobem życia z dnia na dzień, w hipnozie strachu. Dla tych samotnych i opuszczonych miał to być ostatni skok młodości. Wolność była już na wyciągnięcie ręki i ma­miła mirażem nowego życia, które mieli właśnie dopę- dzić.

Od czasu do czasu ktoś pytał: „Gdzie jesteśmy?”, i patrzył na zegarek, obliczał w pamięci kilometry, dzielące go od mety.

Wyszedłem na korytarz, a zaraz za mną starszy,

Jf*

wysoki pan o siwych włosach, który wcześniej poczęs­tował mnie kanapką. Odchrząkując zapytał mnie szeptem po niemiecku: — Jesteśmy blisko Enns?

Myślę, że tak. — Wychylając się przez okno, dodałem:—Dojeżdżamy. Może lepiej będzie wrócić do przedziału na czas kontroli. — Wyglądał na emeryto­wanego profesora z Pragi. Pociąg zwalniał, aż zatrzy­mał się przed barakiem, z którego wysypali się żołnie­rze radzieccy, odziani w swoje długie płaszcze wojsko­we musztardowego koloru, z karabinami maszynowy­mi na ramieniu i wsiedli do wagonów, aby sprawdzić dokumenty podróży. W moim przedziale wszyscy starali się przyjąć obojętny wygląd, podniecenie rosło. Drzwi otworzył energicznie jeden z dwóch młodych żołnierzy rosyjskich.

PażcUsta, dokumienty.

Byli młodzi, o twarzach czerwonych i spasionych, wygląd mieli raczej wesoły. Brali do ręki podawane im przepustki, paszporty, rzucali okiem na fotografię i oddawali mówiąc: ,JSpasiba”. Jeden zatrzymał się dłużej nad dokumentem starszej pani z Polski, która miała czas rzucić mi błagalne spojrzenie. Potem zwró­cił jej dowód, żeby sprawdzić dokument pięknej aus­triackiej blondynki. Drugi, zerkając przez ramię współ­towarzysza, poprosił go po rosyjsku:

Zobacz, ile ma lat.

Dwadzieścia cztery — odpowiedział i obaj za­śmiali się rozbawieni. Wychodząc z przedziału powie­dzieli po niemiecku: — Gute Reise.

Wśród moich towarzyszy podróży panowała głębo­ka cisza. Patrzyli na siebie bez słów. Kiedy pociąg ruszył, żeby przejechać przez Most Westchnień na Enns, dostrzegliśmy około dziesięciu podróżnych, usta­wionych w kolumnę i eskortowanych, ciągnących za sobą walizki, pobladłych na twarzy, idących w stronę posterunku straży radzieckiej. Kiedy pociąg dotarł do przeciwnego brzegu, moi towarzysze przeczytali za­chwyceni na wielkim transparencie: „Witamy w strefie

amerykańskiej.” Uciekinierzy z Mitteleuropy dotarli do Ameryki. Twarze pojaśniały radością. Ktoś wyciąg­nął z plecaka butelkę śliwowicy, pociągnął długi łyk, podając ją innym z zaproszeniem, aby poszli jego śladem. Wszyscy mówili już głośno ojczystym języ­kiem. Dwudziestoczteroletnia wiedeńska blondynka oświadczyła nam pogodnie, że jest autentyczną Wę­gierką i opuściła Budapeszt zaledwie tydzień wcześ­niej. Po przekroczeniu rzeki Enns osiągnęli wolność i stawali się dipisami, tzn. displaced persons, uchodź­cami. Most na Enns: ileż westchnień i chwil trwogi! Jego rola skończyła się w 1953 r., kiedy Rosjanie znieśli kontrole ograniczające swobodne poruszanie się po terytorium austriackim, jako pierwszy namacalny znak odprężenia.

W następnych latach pojawiło się zjawisko stopnio­wego powrotu do ojczyzny wielu uciekinierów. Wol­ność schodziła na dalszy plan w obliczu tęsknoty, gorącego pragnienia powrotu do własnego krąju, do­mu, ojczystego języka, odnalezienia tożsamości naro­dowej, przeżywania losu własnej ojczyzny. Nie chcieli już być displaced. Opuścili Zachód, aby widzieć wcze­śniejszy wschód słońca nad swoimi miastami.

Są takie chwile w dziejach narodów i społeczeństw, kiedy należałoby uchronić ważne i znamienite osobis­tości od śmierci. Powód jest prosty: ich odejście, poza sprowokowaniem serii stosownych ceremonii, zakłó­ca zwyczajowy i tradycyjny rytm życia, wymusza zawieszenie wszelkich imprez publicznych i roz­rywek, które ustępują miejsca oficjalnej żałobie.

Coś takiego zdarzyło się w Wenecji 3 lutego 1789 r., sześć miesięcy przed Rewolucją Francuską. Jednak na horyzoncie owego lutego ani w Wenecji, ani gdzie indziej nie rysował się jeszcze obraz gilotyny czy arystokratycznych głów nabitych na dzidy sankiulo- tów. Serenissima Republika Wenecji, choć mniej po­godna niż w wiekach poprzednich, pozostawała wciąż poważną potęgą morską, a jej lud, wychowany na trzech słynnych „F”: Festa, Farina, Forca (Święto, Mąka, Widły), w pewnych okresach roku świętował, wznosząc sztandar zabawy podczas karnawału słyną­cego z elegancji, wdzięku i wesołości.

Od zamierzchłych czasów w każdej epoce historii ludzkości święto celebrowane bywa jako nieodparta potrzeba społeczności ludzkiej. Dawne cywilizacje pozostawiły wyraźne ślady zbiorowej euforii władają­cej ludem. Bachanalie i towarzyszące im orgie wywo­ływały rozluźnienie zakazów, ustanowionych przez różne bóstwa, które jednak często same patronowały

owym rozrywkom. W złotym weneckim wieku XVIII nie istniały już bóstwa; na ich miejsce zjawił się Krzyż Chrystusowy, który miał przywoływać wiernych do porządku. Jednakże w pewnych dniach roku obowią­zywała niejako milcząca umowa między władzą religij­ni i rządzącymi Serenissimy, którzy byli zgodni, że należy czcić wiekową tradycję zabaw karnawałowych jako swego rodzaju — jakby się dzisiaj powiedziało

wentyl bezpieczeństwa, aby nie dopuścić do rozpę­tania burzy zmysłów.

Genialni malarze weneccy, za pośrednictwem swo­ich płócien, fresków, sztychów i rysunków, zwracali się do potomnych, aby oni także pozostawili świadect­wa mniej lub bardziej wstydliwych aspektów długiego karnawału, kiedy to Wenecja okrywała się szerokim, migocącym płaszczem, osłaniającym grzechy wybuja­łej radości życia. Dzieła sztuki, strzeżone w pałacach patrycjuszowskich, w kościołach, w galeriach, w aka­demiach, które podziwiamy ze wzruszeniem, myśląc

o czasach ich powstania, stały się w pewnym sensie prowokacją dla zachowań na ludowych zabawach owej epoki. Wenecjanki, których bujne blond fryzury do dziś jeszcze słyną z naturalnego odcienia „tycjano- wskiego” i które rywalizowały ze sobą w wirze karna­wału, wzorowały się na modelkach wybranych i uwie­cznionych przez Tycjana na obrazach: Bachanalia, Amor sacro e amor profano i Śpiąca Wenus; przez Giorgione’a na Wiejskim koncercie, przez Tintoretta na Galanteria veneziana, przez Jana Lissa na Wenus przed lustrem, przez Gian Battistę Piazzetę na L'In- dovino, przez Pietra Longhiego w scenach z Ridotto, tego samego Longhiego, który wraz z Guardim i Cana- lettem był prawdziwym malarskim kronikarzem XVIII wieku. Okres ten to także czas niedoścignionej egzal­tacji piękności niewieściej, która wsparta mitologią i jawną zmysłowością nie mogła pozostawić oboję­tnymi ślicznych Wenecjanek, poszukujących wra­żeń. Na płótnach, w kolorowej fantazji dawnych

geniuszy, nietrudno odnaleźć zamożność tego wielkie­go morskiego miasta, bogactwo stroju, obfitość złoto- -jedwabistych tkanin w całej wystawności luksusu, zarażającego nawet zakonnice mimo surowych upo­mnień patriarchatu.

Pod koniec XVIII w. szał używania życia osiągnął swój szczyt, tak jakby ludzie przeczuwali, że coś na zawsze się zmieni. Kobiety i mężczyźni oddawali się obłąkanej wesołości, krążyli dniem i nocą po ulicz­kach, spotykali się na placykach, nawiązując rozmo­wy z nieznajomymi. Maska gwarantująca anonimo­wość ułatwiała też sprawę usłużnym rąjfurom. Luksu­sowe gondole sunęły po wodach kanałów na potajem­ne spotkania. Maski na twarzach kobiet pozostawiały odsłonięte roześmiane usta. Pięknie ozdobione peruki, lekko przypudrowane policzki z wyzywającymi pie­przykami, nadającymi młodym damom prowokujący, zachwycający wdzięk mozartowskiego „chcę i nie chcę”. Owładnięte pokusą chwilowego zapomnienia, usiłowały uwolnić się od przewrotnej ojcowskiej lub mężowskiej kurateli i zrzucić moralizatorski i konwen­cjonalny ciężar przedłużającej się czystości lub mał­żeńskiej wierności. Te urocze istoty rzucały się więc w wyzwoleńczy, szalony wir karnawału.

Kiedy już przeminęły te miłosne kobiece omdlenia, wszyscy odnajdywali się w codzienności owej Wenecji, która pozostawała jeszcze stolicą europejską z własny­mi ambasadorami w obcych krajach, goszczącą także ich korpus dyplomatyczny. Często misje dyplomaty­czne powierzano bogatym kupcom, nawiązującym stosunki z całą Europą, w krajach Wschodu, na dwo­rach królów Polski i carów rosyjskich, i gromadzącym tam niezmierne bogactwa. Dożą Serenissimy w epoce,

o której mowa, był Paolo Renier, wybrany na ten urząd 14 stycznia 1779 r. Jego talenty dyplomatyczne znane były od czasu, kiedy piastował urząd ambasado­ra Wenecji przy dworze wiedeńskim. Był ekspertem w sprawach intryg i w rozwiązywaniu prawdziwych

i utąjonych konfliktów, zwlekał zawsze z podejmowa­niem decyli i podobnie uczynił, kiedy został ogłoszo­ny dożą. Musiał stawić czoło tendencjom reformistycz- nym, które zarysowały się już pod przewodnictwem Giorgia Pisaniego i Carla Cantariniego, a wymierzone były przeciw wszechwładzy Rady Dziesięciu i Inkwi­zycji. To on podjął ostatnią wyprawę morską przeciw tzw. regencjom barbarzyńskim w Algierze, Trypolisie i Tunisie, lecz euforia bojowa wielkiej Republiki We­neckiej już opadła. Największym jednak błędem Paola Reniera było to, że umarł 3 lutego 1789 r., mając prawie 79 lat, dokładnie w chwili, gdy Wenecja rozpościerała malowniczy wachlarz karnawału. Śmierć niewczesna, zawyrokowano. Zarządząjący sprawami publicznymi uzgodnili, że jeśli nawet śmierć ma swoje prawa, które należy respektować, to karnawał wenecki ma ich równie wiele, i ponieważ w owej chwili z całej Europy napływąją bogaci cudzoziemcy, pragnący uczestni­czyć z tym samym zaangażowaniem co Wenecjanie w dorocznym spotkaniu szaleństwa, święto nie powin­no zostać w żadnym wypadku przerwane. Uznano zatem, że śmierć przedostatniego doży jest prywatną sprawą samego Reniera i że nie może stanowić prze­szkody w przebiegu świąt i wesołych przyjęć. Zdecy­dowano także utrzymać tę wiadomość przez dwa tygodnie w tąjemnicy, aż do rozpoczęcia Wielkiego Postu.

Następcą Reniera został Ludovico Manin i jemu przypadło w udziale melancholijne zadanie zamknię­cia chlubnej historii Republiki i poddania się woli Napoleona. Pozostała Wenecja, której kruchość czyni ją jeszcze cenniejszą. Nie byłem naturalnie obserwa­torem tamtej epoki, bowiem przyszedłem na świat w XX w., ale byłem świadkiem podobnej sytuacji sto sześćdziesiąt jeden lat później w Wiedniu, kiedy to prezydent II Republiki austriackiej Karl Renner umarł w wieku 80 lat. Był człowiekiem powszechnie kocha­nym, nosił białą dziewiętnastowieczną brodę, był

socjalistą ze starej szkoły wiedeńskiej. Jego siwa broda wzbudzała respekt nawet w radzieckim dowództwie jednej ze stref Austrii, okupowanej przez cztery mocar­stwa, oczekiyącej wymarzonej niepodległości. Jedy­ne, co można było zarzucić staremu Rennerowi, to fakt, że umarł właśnie 31 grudnia 1950 r., kiedy wiedeńczycy po wielu tygodniach doczekali się nocy Sylwestrowej, rozpoczynającej nie tylko nowy rok, ale przede wszystkim radosny karnawał. Renner był czło­wiekiem bardzo szanowanym i popularnym, więc rządzący mieli ogromny kłopot. Co robić? Tąjemne zebrania ministrów i przywódców partyjnych nastę­powały jedno po drugim, gdyż szukano nąjlepszego rozwiązania. Ogłoszenie zgonu urzędującego prezy­denta republiki oznaczało wprowadzenie trzydniowej żałoby narodowej, równało się skazaniu Austriaków na spędzenie oczekiwanego dnia Nowego Roku w za­mkniętych domach. Straty ekonomiczne również by­łyby bardzo poważne. Zakończono już przygotowania do balów dobroczynnych, maskarad, przyjęć. Wywie­szkę „Miejsc wolnych nie ma” przyczepiono do drzwi tysiąca kawiarni, restauracji, barów, sal tanecznych. Byłby to ostateczny cios dla właścicieli mnóstwa lokali publicznych, zachęcanych przez same władze, aby łagodzili wiedeńską atmosferę.

Wzięto przykład z dzielnych Wenecjan. Utrzymano w tąjemnicy wiadomość o zgonie głowy państwa aż do następnego dnia, zezwalając wiedeńczykom i wszy­stkim nieświadomym Austriakom bawić się całą noc.

I było to święto hałaśliwe, huczne, wesołe, jakiego nie widziano od lat. W przepełnionych lokalach i salach tanecznych cisnął się świąteczny, beztroski tłum. Po­jawiły się już pierwsze zapowiadąjące karnawał mas­ki, w korowodzie przewijały się domina, bautty*, trójgraniaste kapelusze, peruki. Orkiestry grały na

przemian walce. Straussa i rytmiczne melodie zza oceanu. Owej radosnej nocy zjawiły się także maski weneckie, jak w czasach Paolo Reniera. Były to kostiumy wypożyczone na jedną noc.

Tłum cieszący się przed gotycką katedrą Świętego Stefana wznosił hymn radości. Także żołnierze amery­kańscy i radzieccy wymieniali na odległość życzenia w swoich językach: „Happy Year” z jednej strony i „S Nowym Godom.” z drugiej, a śnieżyca bieliła ich berety.

Karl Renner, obrońca austriackiej demokracji, ocze­kiwał tymczasem na oficjalne ogłoszenie jego śmierci.

Wiadomość nadano nazajutrz rano przez radio, lecz tylko nieliczni ją usłyszeli. Wiedeńscy weselnicy spali spokojnie w swych łóżkach, śnili o niepodległości kraju, która nadeszła w istocie po pięciu latach, 15 maja 1955 r., w wyniku zgody udzielonej kilka lat wstecz przez Stalina; i tak uratowała się przynąjmniej część z tego, co pozostawało z Mitteleuropy.

Z BUZZATIM NA WIEDEŃSKIM «HEURIGER».

Austria ma szczęście być krajem małym, ale jej zredukowany obecny stan posiadania nie pozwala zapomnieć, że do 1918 r. była jedną z największych potęg Europy obok Francji, Niemiec i Rosji. Wraz z rozpadem nie zatraciła cech swego najznakomitsze­go okresu, zachowując własny styl życia oraz tradycje, a w tryby HI Rzeszy wpadła bez zubożenia duchowego i kształtuje swoich dzisiejszych obywateli według zasad dobrego wychowania. Nastąpiła być może pew­na fizyczna zmiana u płci żeńskiej: dziewczyny uro­dzone w czasie bombardowań obdarzone zostały dłuż­szymi nogami, bardzo szczupłymi i sprężystymi, co jest zresztą charakterystyczną cechą powojennych ko­biet, bardzo różniących się od współsióstr urodzonych po pierwszej^wojnie światowej, z nogami w kształcie butelki, raczej krótkimi, ale solidnymi. Czyżby to był efekt bomb w mechanizmie genetycznym? czy też intensywnego praktykowania sportu i przebierania nogami przy boogie-woogie, amerykańskim tańcu wy­zwolenia? Trudno dociec. Wiedenki zachowały jednak swoje twarzyczki w aureoli blond włosów, niebieskie oczy o słodkim, śmiejącym się spojrzeniu, i ten typ urody spotkać możesz nie tylko w nielicznych salonach arystokratycznych, ale także na ulicach lub wśród sprzedawczyń sklepowych, które wyuczoną uprzej­mość swoich „Guten Tag”, ,J)ańke schón” i ,Anf

Wiedersehen" okraszają szelmowskim uśmiechem, le­dwie zarysowanym na wargach pokrytych szminką. W sumie sam „Zuckert", sama słodycz. Opera na Ringu, Burgtheater, Landestheater, Musikverein, Kon- zerthaus, Hofburg, Albertina, Schonbrunn i cukiernia Demel są obowiązkową trasą obcokrajowców zwie­dzających Wiedeń, jako główne przystanie zaintere­sowania kulturalnego i gastronomicznego, dziedzict­wo wielkiego imperium i jego amputowanych części. Ale jest jeszcze inny punkt programu: „Zurn Heuri- gen”, świątynia wina na peryferiach Wiednia, gdzie pija się tylko wino młode i z poprzednich roczników. Wznosząc kielichy, dzielni wiedeńczycy kierują wdzię­czną myśl do Marka Aureliusza, który zezwolił swoim legionistom posadzić tu winorośl, bowiem transport wina w te odległe strony byłby zbyt kosztowny. Najbardziej znanym miejscem jest Grinzing, ponieważ lokale są tu najliczniejsze i mniej lub bardziej rozśpie­wane. Latem pije się na powietrzu pod delikatnym listowiem winorośli, zimą można się schronić w obszer­nych salach, ze ścianami wyłożonymi drewnem, ozdo­bionymi trochę zakurzonymi trofeami myśliwskimi, które stanowią stały odsyłacz do polowań w Alpach tyrolskich, w Styrii lub w pobliskim równinnym Bur- genlandzie, gdzie chodzi się na kuropatwy, dzikie króliki i zające. W Burgenlandzie, w pobliżu granicy, zabudowania chłopskie przypominąją domy węgier­skie. Niegdyś należały do Węgier, ale z końcem pierw­szej wojny światowej Burgenland przeszedł do nowej republiki austriackiej na mocy traktatu w Trianon, nie tylko dlatego, że mieszkańcy mówili po niemiecku i po węgiersku, lecz także dlatego, iż układąjący pokój spostrzegli w ostatniej chwili, że wskutek cięć i aneksji takich, jak: Bukowina, Galicja, Czechosłowacja, Wę­gry, terytoria słoweńskie i chorwackie przyłączone do Jugosławii, Istria, Triest, Friuli wcielone do Włoch

uczyniono Austrię zbyt małą i że nie trzeba przesa­dzać, tak więc, jak gdyby chodziło o dołożenie ka-

wałka tortu na talerz austriacki, zdecydowano o prze­niesieniu Burgenlandu do Austrii. Należałoby zgłębić problem wojen wygranych bądź przegranych w ciągu naszego wieku i zaobserwować, z jaką zadziwiającą swobodą miasta, prowincje, ludność przechodzą trau­matycznie od jednego właściciela do drugiego, przy- bierąją nową narodowość, z innymi godłami i flagami, innymi podręcznikami historii, innymi hymnami na­rodowymi. Wskazane by było zasugerować Europej­czykowi 2000 roku, aby miał zawsze w swojej gardero­bie nieskończoną liczbę płaszczy na każdy stosowny moment i jakieś chorągiewki w pogotowiu do powie­wania na przyjazd nowych właścicieli.

Późnym popołudniem, kiedy przygotowywałem ko­respondencję telefoniczną dla „Corriere della Sera”, zadźwięczał telefon.

Valcini?

Tak, to ja.

Mówi Buzzati, jestem w Wiedniu. Będę potrzebo­wał twojej pomocy. Jestem w podróży poślubnej.

Brawo, gratuluję — powiedziałem.

Nie, poczekaj, chcę wyjaśnić, towarzyszę parze nowożeńców, moich przyjaciół. Byłem ich świadkiem. Czy mógłbyś mi wskazać jakiś typowy, ludowy lokal, w którym moglibyśmy w twoim towarzystwie spędzić wieczór?

Z przyjemnością. Jest w czym wybierać. — Chcia­łem dodać, że nie jesteśmy na Pustyni ’ Tatarów.

Pojedziemy do Grinzing, na „Heuriger”.

Świetnie. Spotkamy się jutro wieczorem. O szós­tej, jeśli ci odpowiada. Możemy się umówić przed pensjonatem Neuer Markt.

Nowożeńcami byli adwokat Giorgio Manera z Wene­cji i Liselotte Hóhs, wiedeńska malarka. Poznali się w 1962 r. na wystawie malarskiej w Mediolanie. 17 maja 1964 mknęli na ślub; dwoma świadkami byli Dino Buzzati i Carlos Manzanare, konsul hiszpański w Wied­niu. O tym wszystkim poinformował mnie nazajutrz

Buzzati przed pensjonatem, gdy czekaliśmy na spóź­niających się nowożeńców.

Przyjaźń z małżonkami Manera zrodziła się prawdo­podobnie z faktu, że Manera pochodził podobnie jak Buzzati | Veneto, z Belluno, a i Liselotte łączyły go wspólne zainteresowania malarskie, ponieważ Buzza­ti był także malarzem i rysownikiem, choć nie afiszo­wał się swym talentem, z którego być może w tąjemni- cy czerpał wiele satysfakcji.

Z Buzzatim stykałem się rzadko, widywałem go i rozmawialiśmy tylko kilkakrotnie na via Solferino. Był już znanym pisarzem, jego sława literacka nieba­wem przekroczyła granice narodowe, ale mimo sukce­su pozostało w nim poczucie ostrożności. Stronił od tryumfalizmu i egzaltacji, które źle znosił. Był mało ekspansywny i należał do rzadkich przykładów skro­mności szczególnej i niepospolitej u jednego z filarów Trzeciej Strony „Corriere”. Nigdy nie mówił o sobie, jego prywatność była dla wielu sekretem. Pochodził z Veneto, ale nie sądzę, żeby szerokość geograficzna mogła charakteryzować człowieka. Michele Mottola, redaktor naczelny „Corriere”, był neapolitańczykiem, poważnym, sztywnym, zimnym, tak że jeden z kole­gów powiedział wręcz: „Po rozmowie z, nim można dostać kataru.”

Ileż razy, podczas sporadycznych wizyt w redakcji, zdarzało mi się obserwować chłodny dystans Mottoli, jego nienaganność, głos bez fałszywych tonów, który na nalegania zainteresowanego nigdy nie dawał żad­nych rad ani sugestii. Po przyjęciu twojej koresponden­cji, docenionej lub nie, wszelkie niedomówienia odbi­jały się na szpaltach gazety. Czasami rozmawiąjąc z Mottolą spostrzegałem, że ktoś wchodzi po cichu do pokoju i staje za mną. Był to autor Pustyni Tatarów, przetłumaczonej już na wiele języków, który czekał cierpliwie na koniec mojej rozmowy z Mottolą, trzy- mąjąc w ręku makietę Trzeciej Strony, aby pokazać ją redaktorowi naczelnemu. Ten zachwycąjący i oryginalny

pisarz, który przyłączył się na własną rękę do nurtu literackiego bardziej mitteleuropejskigo niż łacińskie­go, odkrył nowe hermetyczne obszary, nowe nie zba­dane oblicze człowieka i rzeczy, bliższy był Musilowi, Svevo, Kafce i prozelitom praskim, niemieckim, pol­skim niż twórcom włoskich szkół literackich. Ów milczący, samotny prozaik odbył siedmioletni staż, redagując kronikę wielkiego mediolańskiego dzienni­ka, nie dbając zanadto o zrobienie szybkiej kariery. Pracował z poczuciem odpowiedzialności i skromnoś­cią, czekając bez irytacji na swoją porę.

Spacerując po chodniku przed wiedeńskim pensjo­natem w oczekiwaniu na nowożeńców, mówiłem mu

o jego i moim Veneto, gdzie jako dziecko spędzałem wakacje w pięknych okolicach Treviso. Wspomniałem

0 wiosce Visnadello między Treviso i Spresiano, której obraz mnie nie opuszczał. Mówiłem o tym jak o raju utraconym, o czasach, kiedy istniały tam jeszcze rozległe pola zbóż, rzędy winorośli, targ koni i wołów w każdy pierwszy czwartek miesiąca.

Visnadello — powtórzył, jakby mu to coś mówiło.

Dziwne — ciągnął —- jak powstaje w człowieku wspomnienie miejsc i osób, mających tylko osobiste znaczenie, wrytych jednak w pamięć na całe życie.

Nie wtrącił się już, a może nie słuchał, kiedy powie­działem, że w owych czasach my, chłopcy, nie musieli­śmy wchodzić na ostatnie piętro, żeby zobaczyć hory­zont i zachód słońca. Życie toczyło się na parterze i pod wieczór na klepisku słuchaliśmy symfonii świerszczy

1 koncertu żab w parowie otaczającym dom mojej ciotki. Podziwialiśmy niebo upstrzone gwiazdami i od­kryliśmy Wielką Niedźwiedzicę, dziś już niemal usu­niętą w cień przez miejskie neony. Mówiłem mu

o szwadronach lansjerów przejeżdżających drogą na­poleońską i o tym, jak klaskaliśmy w ręce z uciechy na widok kawalerzystów, trzymających w dłoni długie lance, choć potem wracaliśmy do domu biali od kurzu, wznoszonego przez pyszne rumaki.

Pojawili się w końcu nowożeńcy, pojechaliśmy au­tem do Grinzing do lokalu „Rode”, gdzie jest trudno, żeby nie powiedzieć niemożliwe, zarezerwować stolik. Są tam wielkie stoły wspólne dla wszystkich klientów, bowiem na „Heuriger” idzie się nie po to, żeby nawią­zywać flirty czy rozmawiać o interesach, lecz aby pić wino i śpiewać, rozbudzać w sobie dobry humor, czerpiąc natchnienie ze znanej ludowej piosenki Lasse die Sorge zu Haus — Pozostaw smutki w domu.

Idźcie do drugiej sali, jest tam trochę miejsca

powiedziała nam uśmiechnięta kelnerka. Znaleźliś­my miejsca przy długim stole. Buzzati powiódł wzro­kiem po sali, nie przyglądając się biesiadnikom. Usiadł po mojej prawej stronie i ciągnął rozmowę z nowożeń­cami, o niczym zresztą nadzwyczajnym, raczej o po­wszednich sprawach i wydarzeniach. Ludzie zaczęli śpiewać i mówić coraz głośniej, zgiełk stopniowo się nasilał. Atmosfera „Heuriger” nabierała właściwego charakteru. Zdawało mi się, że Buzzati, jeśli nie zirytowany, to pozostawał oderwany od środowiska, w którym się znąjdował, zamknął się w swoim ezote­rycznym świecie, niedostępnym dla bodźców zewnęt­rznych. Nie nagabywał mnie o informacje na temat pochodzenia tej wiedeńskiej instytucji „Heuriger" i z jakiego powodu tak wielu wiedeńczyków wyzna­czało sobie spotkania w tych ludowych lokalach, przynosząc jedzenie przyrządzone w domu lub biorąc z baru jakieś kiełbasy, plastry wędzonej szynki, śle­dzie, paprykę i ogórki.

Przyszła w końcu jasnowłosa, pulchna kelnerka w bluzce z głębokim dekoltem, który, gdy stawiała przed każdym Viertel białego wina, odsłaniał różowe piersi. Viertel to ćwiartka wina, normalna porcja dla każdego konsumenta. Widoczna obojętność Buzzatie- go odwiodła mnie od zamiaru wyjaśnienia, że te lokale, gdzie przychodzi się pić wino, są zjawiskiem społecznym dosyć znaczącym, że to tradycja, która pozwala wiedeńczykom wspólnie spędzić kilka godzin,

jednemu obok drugiego, bez barier środowiskowych czy mąjątkowych. Długie stoły ze starego dębu nigdy nie są nakrywane, nie ma serwetek, pije się i je na solidnym drewnie, pociemniałym od upływu czasu, stoły są ciężkie, a siedzi się na ławach, co daje przyjem­ność bezpośredniego ludzkiego kontaktu. Czasem zo­baczyć można zgrabne, piękne kelnerki, prowadzące jakiegoś starego jak cesarstwo habsburskie Hofrata w poszukiwaniu wolnego miejsca. Chciałem powie­dzieć Buzzatiemu, że na „Heuriger” przychodzą zaró­wno członkowie rządu, wielcy pisarze, ludzie interesu, jak i robotnicy czy szwaczki lub ekspedientki ze swymi ostatnimi konkurentami. Jako zupełnie nor­malne przyjmowane jest, że młody urzędnik siedzi obok znanego przemysłowca i że arystokratyczna dama siada obok swojej manikiurzystki. „Heuriger” narzuca prawo radosnego współżycia; liczy się tylko kieliszek jasnego, lekkiego wina ze wzgórz, który wypija się szybko, aby zaraz zamówić następny.

Także Buzzati pił, ale umiarkowanie, potem spo­strzegłem, że jedynym, który pił po wiedeńsku, byłem ja. Buzzati patrzył na mnie z rozbawieniem.

Nie zaszkodzi ci?

Nie — odpowiedziałem — to lekkie wino.

Niech będzie—powiedział Buzzati pociągając łyk ze swojego kieliszka.

Przy naszym stole rozmowa była dosyć ożywiona. Przechodziło się szybko z tematu na temat; po omó­wieniu ceremonii ślubnej, rozprawialiśmy o losie dwoj­ga młodych, którzy rozpoczynają wspólne życie, o przy­szłości i jej perspektywach, o białych kartach, które trzeba co dzień zapełniać. Mówiliśmy o Albertinim

i o kolekcji Albrechta Diirera, o podziemnym Panthe- onie Kaisergruftu, gdzie spoczywają cesarze, cesarzo­we, arcyksiążęta dynastii austriackiej, chowani we­dług sztywnego protokołu, obowiązującego także po ich śmierci.

Ze słowami powitania weszli do naszej sali muzykanci

| akordeonami, akompaniując zaimprowizowanemu chórowi pijących: Ich muss wieder einmal in Grinzing sein, ©eim Wein, z kieliszkiem w dłoni. Buzzati słuchał rozbawiony, zaczął obserwować wykonawców już czer­wonych na twarzy, naprawdę zaangażowanych w trel, jakby chodziło o odśpiewanie hymnu narodowego Grinzing. Stukając się pełnymi kieliszkami ludzie śpiewali chórem: „Porzuć smutek i nudę, dziś pije­my.” Także młoda, wiedeńska małżonka Manery nuci­ła dobrze znaną melodię. Buzzati, opuściwszy głowę, szkicował na papierowych serwetkach bądź twarz jakiejś kobiety, bądź starego bywalca siedzącego przy sąsiednim stole, po czym każdy rysunek kończył w gar­ści autora, który go gniótł i wyrzucał pod stół, aby wziąć nową serwetkę i kontynuować pracę; odpowiadał lako­nicznie na pytania współbiesiadników, wreszcie uprzą­tnął stół z papierków, które podzieliły los poprzednich. Myślałem, że dobrze byłoby je zachować, i przyszło mi do głowy, że także ModigUani miał ten sam zwyczaj, żeby o świcie, przy marmurowym stoliku paryskiej „Coupole”, między jednym łykiem koniaku a drugim, rysować fantazyjne figury kobiet lub twarze „bywal­ców” na kartkach papieru, a po skończonej pracy uprzątał stolik ręką, zrzucąjąc wszystko na ziemię. Rano, robiąc porządki, kelner zmiatał wraz z niedopał­kami rysunki pięknego liwornyczyka.

Na koniec przysiadła się do naszego stołu para. Kobieta około czterdziestki była gadatliwa i ekspansy­wna, on musiał mieć dwadzieścia lat więcej. Buzzati wolał ich nie zauważać. Wypili jednym haustem pierw­szy kielich wina, które uznali za wyśmienite. W pew­nym momencie kobieta zwróciła się do mnie z pyta­niem:

W jakim języku mówicie?

Po włosku, proszę pani.

Och, tak właśnie mi się zdawało. My każdego lata jeździmy do Włoch. Mam ciotkę, która mieszka w Trie­ście — dodała.

Ja pochodzę właśnie z Triestu — odrzekłem.

Oh! Triest, unser Triest — zawtórował jej mąż. A pan — nalegała kobieta, zwracając się do

Buzzatiego — skąd pan jest?

Z Belluno — odpowiedział Buzzati, zdziwiony, że poproszono go o wyjaśnienie.

- Mój stary ojciec walczył w tamtych stronach. Nasza rodzina jest czeskiego pochodzenia, ale mam jeszcze babkę urodzoną w Budapeszcie.

- A więc jesteśmy naprawdę w Mitteleuropie

podsumował Buzzati z lekkim uśmiechem.

.— To były inne czasy, piękne czasy -*=- skomentował domniemany wiedeńczyk, zamawiając jeszcze jeden kieliszek wina.

W wyniku serii przypadkowych okoliczności rozpo­cząłem pracę dla „Corriere della Sera” jako warszawski korespondent, nie postawiwszy wcześniej nogi w owym korytarzu na pierwszym piętrze, siedzibie wielkiego mediolańskiego dziennika, której pokoje ząjęte były wówczas przez dyrektora Aldo Borellego, naczelnego redaktora Oreste Rizziniego, sekretarza redakcji Andreę Marchioriego. Nie znałem również nazwiska Crespich, właścicieli gazety, ani jej administratora; wystarczała mi legendarna nazwa „Corriere della Sera”, która była trochę jak gwiazda polarna włoskiego dziennikarstwa i cieszyła się wielką renomą także za granicą. Byłem świadom odpowiedzialności, jaką na siebie wziąłem. Gdzieś dopiero po roku, kiedy oprócz wysyłania stałych korespondencji dla kolumny „Fuorisacco” zostałem upo­ważniony do korzystania z telefonu, zdecydowałem się pojechać do Mediolanu. Miałem dwadzieścia cztery lata, gdy przeszedłem po raz pierwszy przez via Solferino i wstąpiłem do siedziby mediolańskiego dziennika, bardziej zaciekawiony niż przejęty wido­kiem redakcji i fizyczną obecnością dyrektora. Przede wszystkim poprosiłem o rozmowę z sekretarzem re­dakcji. Wąsaty woźny, trochę podejrzliwy, zmierzył mnie od góry do dołu, potrząsnął głową i zapytał:

Chce pan rozmawiać z profesorem Marchiori? Jest pan umówiony?

Nie, ale uprzedziłem go z Warszawy, że przyjadę z nim się spotkać.

Woźny zapisał moje nazwisko na karteczce i oddalił się z ceremonialnie zadartym nosem w głąb korytarza, po czym zniknął w jakimś pokoju. Były to moje pierwsze kroki w słynnym korytarzu. Marchiori przy­jął mnie, na powitanie wyciągając dłoń z lekkim uśmiechem.

Do diabła — powiedział — pan j est bardzo młody.

To prawda — odrzekłem.

Rozmowa schodziła z tematu na temat: Polska, funkcjonowanie wysłanników zagranicznych. Po czym wręczył mi legitymację korespondenta warszawskie­go, co było już formalnym angażem, i powiedział, żebym przyszedł jeszcze raz po południu na rozmowę z dyrektorem.

Spotkanie z Aldo Borellim było, powiedziałbym, serdeczne. Wydał mi się trochę opryskliwy w zadawa­niu pytań, na które odpowiadałem krótko. Pomyśla­łem jednak, że musi on być zrzędą o dobrym sercu i że jego powaga jest tylko pochodną ciężaru spoczywają­cej na nim odpowiedzialności oraz potrzeby stosowa­nia się do wymogów autorytarnego systemu w stylu włoskim, a także konieczności zapewnienia istniejące­mu reżimowi wiarygodności i prestiżu w oczach zagra­nicy za pośrednictwem gazety z via Solferino. Dowo­dził okrętem, który pływał pośród licznych raf, także podwodnych.

W porządku, Valcini, proszę kontynuować pilnie swoją pracę.

Przechodząc korytarzem spotkałem Adolfa Cotro- nei, przyjaciela dyrektora. Był neapolitańczykiem, gadatliwym, uszczypliwym, eleganckim, zawsze z bia­łą chusteczką w kieszonce marynarki. Widząc mnie, przywitał jak starego przyjaciela. Towarzyszyłem mu w Warszawie, kiedy przyjechał na mistrzostwa Euro­py w szermierce. Był człowiekiem otwartym i serdecz­nym, a mnie obdarzył sympatią.

Widziałeś się z dyrektorem?

Tak, właśnie przed chwilą — odpowiedziałem.

To świetnie. On wcale nie przyjmuje wszystkich, wiesz?

Kiedy rozmawialiśmy, słyszałem od czasu do czasu odbijane echem w korytarzu słynne nazwiska znako­mitych współpracowników gazety. Miałem wrażenie, jakbym się znajdował na jakimś literackim Olimpie,

i dopiero wtedy zacząłem pojmować znaczenie wszyst­kich tych technicznych i intelektualnych czynników, mających swój codzienny udział w powodzeniu dzieła, aktualnego zaledwie przez dwadzieścia cztery godzi­ny, ale zasługującego na szacunek i rywalizację. Po­waga, wytworność, elegancja, kultura były efektem

i rezultatem obyczaju odrzucającego wulgarność i wy­kluczającego chwyty poniżej pasa. Również zachowa­nie wszystkich członków zespołu naznaczone było pewnym stylem i szczególną etyką; obowiązywał zresz­tą zwycząj wzajemnego szacunku i codziennej kon­frontacji talentów. Napisano już o tym, że „Corriere” zachowywał styl, jakim naznaczył go Albertini, nawet wyposażenie redakcji przypominało „Timesa”. Nie była to zbędna przesada czy snobizm, miało to służyć stworzeniu pewnej umysłowej atmosfery dla tych, którzy tam pracowali, miało być wezwaniem do po­prawności i powagi. Pomiędzy korespondentami „Ti­mesa” i „Corriere della Sera” istniała zasadnicza różnica. Podczas gdy pierwsi nigdy się nie podpisywali

i zadowalali się, gdy ich korespondencja poprzedzona była formułą , from our correspondent”, wysłannicy „Corriere” podpisywali swoje depesze pełnym nazwi­skiem, ale zanim to osiągnęli, trzeba było czasem czekać całe lata. Ja, który dopiero zaczynałem się wspinać po drabinie hierarchii przy via Solferino, widziałem moje korespondencje podpisywane z po­czątku VAL, potem A. Val., zyskując powoli rozgłos doszedłem do A. Valcini, żeby wreszcie doczekać się wydrukowania pełnego imienia i nazwiska. Ale sam

fakt pracy dla gazety z via Solferino stanowił już ważny glejt, z podpisem czy bez, tak samo jak dla dziennikarzy „Timesa”. Ambasadorem Włoch w War­szawie był w owym czasie Giuseppe Bastianini, faszys­ta z pierwszego zaciągu, który jednak porzucił czym prędzej początkowy fanatyzm. Kochał Polskę i w klu­czowym momencie był obok Galeazza Ciano jej wy­trwałym orędownikiem. Ponieważ reprezentowałem „Corriere”, Bastianini uznał, iż musi zapraszać mnie na obiady czy śniadania do ambasady, choć ze względu na mój młody wiek zajmowałem zawsze „honorowe” miejsce u szczytu stołu, tzn. ostatnie, obok trzeciego sekretarza Ciraolo, zresztą późniejszego ambasadora. Miejsca najważniejsze znajdowały się przy centralnej części stołu.

Kiedy wiele lat później, już po zakończeniu wojny, spotkałem się z moimi starymi kolegami z „Corriere”, wspominaliśmy, jak długą drogę trzeba było przejść, zanim zdobyło się ten rozgłos i miarodajność, dające prawo do podpisu pod korespondencją. Czyniliśmy porównania z obecną sytuacją, kiedy nadmiar podpi­sów przyznawanych wszystkim stanowi dyskredyta­cję dla bardziej zasłużonych kolegów. Dzisiaj każdy młody rekrut dziennikarstwa domaga się prawa do podpisu i myślę, że przyznano by go również szat­niarce, która przyszyła guzik do marynarki redaktora naczelnego, gdyby tylko umiała pisać.

Podpis w czasach Borellego był wyższym stopniem awansu, uznaniem twojej przeważnie ciężkiej pracy.

W pięknych książkach, ilustrujących codzienną pra­cę i koleje losu „Corriere” — poczynając od Stu lat historii gazety Glauco Licaty z 1976 r., a napisanych przez Enzo Bettizę, Franco Di Bellę, a także we wspomnieniach Gaetano Afeltry, które czyta się jak powieść — nie znalazłem żadnej wzmianki o roli stenografów. W owych czasach dyktowało się kores­pondencję przez telefon, odbiorca korespondencji zaś stenografował ją. Otóż ci redaktorzy-stenografowie

byli przez długie lata naszymi najbliższymi współpra­cownikami. Prawie nigdy nie znaliśmy ich nazwisk, za to rozpoznawaliśmy świetnie ich głosy. Byli wykształ­conymi i doświadczonymi fachowcami, czasem dzielili z nami niepokój o jakąś pilną korespondencję. Kiedy zdarzało mi się dyktować w ostatniej chwili, zauwa­żałem pewne powtórzenia.

Zobacz, powtórzyłem się — mówiłem.

Nie przejmuj się, Valcini. Uporządkuję to sam.

Zdarzało się, że tym samym ludziom zlecano przeka­zanie ci uwag i sugestii dyrekcji lub „cięgów” dyrektora.

Przypominam sobie jeden wieczór w pokoju Missi- roliego, kiedy wezwał mnie z Wiednia w sprawie pewnego materiału, który przechowywał w podłuż­nym metalowym pudełku na półce i wahał się, czy go publikować. Podczas rozmowy powiedziałem mu:

Dyrektorze, tutaj nikt nigdy nie daje „cięgów”. „Cięgi” są bardzo użyteczne także dla koresponden­tów, oznaczają bowiem, że ich praca jest zauważana. Jak to jest?

Missiroli roześmiał się, potem świdrując mnie swo­imi chytrymi oczkami, odrzekł:

Tak, ma pan rację, ale czasy się zmieniły i wszyscy stali się bardzo drażliwi. Potrzeba wiele przezorności.

Poznałem z czasem kolegów ze sztabu „Corriere”. Zaprzyjaźniłem się z Mario Massaim, który przyjechał do Warszawy w 1934 r. na międzynarodowy challenge lotnictwa turystycznego, odbywąjący się na trasie długości 9537 km w obszarze Europy i Afryki Północ­nej, a stanowiący ważną próbę dla ludzi i maszyn. Uczestniczyła w nim także eskadra włoska w składzie: Piero de Angeli, Armando Francois, Ernesto Sanzin, Giovanni Tessore, pod dowództwem pułkownika Del Duca. Umiejętnościom pilotów nie odpowiadała ja­kość samolotów, które okazały się wyraźnie gorsze od wyposażenia zagranicznych rywali, tak że dwa pier­wsze miejsca zajęli piloci polscy, trzecie Niemiec, czwarte Czechosłowak. Tylko dwaj piloci włoscy zdo-

lali ukończyć przelot: Ernesto Sanzin i Armando Francois.

Mario Massai, który uczestniczył w transatlantyc­kich wyprawach Itala Bałby i sam był dzielnym pilo­tem, wyraził swoje trochę zawoalowane oburzenie na łamach „Corriere”. Ujawniał brak technicznego przy­gotowania maszyn i oznajmiał, że Włochy, które zdoby­ły światową sławę dzięki zaletom swoich pilotów i prze­mysłu lotniczego, poprzez wyprawy Bałby, nie mogą pokazywać się na arenie międzynarodowej z rezulta­tami umniejszającymi ich sławę. Te jego telefoniczne oskarżenia z Warszawy zinterpretowane zostały w Rzy­mie jako obrona Bałby, który popadł w niełaskę, a zatem jako nieprzychylne w intencjach wobec tych, którzy zastąpili go u steru lotnictwa wojskowego.

Mussolini zażądał głowy Massaia, ale Borelli nie ustąpił; także przy tej okazji wielki dyrektor „Corrie­re” potrafił obronić swoich pracowników. Musiał jed­nak ugiąć się pod jednym żądaniem: pozbawienia Massaia podpisu. Tak więc wrócił do redakcji i pozo­stawał przez długi czas bezczynny. W tym ponurym okresie spotkałem się z nim w Mediolanie u niego w domu. Odpokutował niesprawiedliwe sankcje rzą­dowe i był bardzo smutny. Powiedział: „Polecam ci go, wiesz, tego człowieczka, którego nazywają duce.” I nie czynił innych komentarzy. Unikał zawsze rozmowy

o swoich zasługach, choćby wzmianki, że był ochotni­kiem w wojnie 1915 r., że otrzymał zasłużenie trzy srebrne medale i że sam był odważnym, dzielnym pilotem. Kiedy podczas wojny w Afryce wyłaniał się z chmur na pokładzie swej maleńkiej maszyny, wszys­cy mówili — co zostało poświadczone i zapisane — „To ten szalony Massai”, i wszyscy o niego drżeli. Widzia­łem go po raz ostatni w redakcji w Mediolanie w grud­niu 1939 r., kiedy czekałem na niemieckie zezwolenie, żeby udać się do Warszawy. On przygotowywał się do korespondencji z pokładu samolotu inaugurującego linię Rzym—Rio de Janeiro.

■— Włożę czarne ubranie — powiedział. — Dzięki temu, jeśli wyląduję w morzu, nie padnę ofiarą reki­nów, które nie lubią czerni.

Kiedy byłem już w Warszawie, dostałem wiadomość

o nieszczęściu: „Maszyna I Arpa, która wystartowała 24 grudnia 1939 r. o 4.35 z Villa Cisneros do Sewilli nie dotarła do celu.” Był to lakoniczny telegram, ale w tej maszynie znajdował się mój przyjaciel Massai. Dalsze szczegóły potwierdziły tragedię. Samolot pilotowany przez Antonio Rappę porwany został przez huragan

0 takiej sile, że uniemożliwiło to funkcjonowanie aparatury radiogoniometrycznej, i w rezultacie rozbił się w pobliżu Mogadoru w Maroku francuskim.

Włochy w owych latach nie były jeszcze rozkoja- rzone przez telewizję, ludzie uważnie czytali gazety

1 przywiązywali się do najważniejszych nazwisk, które wychodziły niejako codziennie na milczące z nimi spotkanie. Czytelnicy śledzili z zainteresowa­niem nowy styl dziennikarski i humanitaryzm Virgi- lia Lilii, z entuzjazmem przyjmowali reportaże Vitto- ria Beonio Brocchieriego, pilota samotnika, który wzbogacał fantazję publiczności nowym światem ob­razów i sensacji. Dzięki „Corriere” poczęli fascyno­wać czytelników wybijający się dziennikarze z ambi­cjami literackimi. Pewnego popołudnia przyjąłem w Warszawie Beonio Brocchieriego lądującego na mokotowskim lotnisku, na pokładzie swego małego samolotu Caproncin 100, w strugach deszczu. Pod tablicą rozdzielczą dostrzegłem ze zdziwieniem przy­piętą pinezkami geograficzną mapę Europy Wschod­niej, z zaznaczonymi czerwonym ołówkiem liniami, skrzyżowaniami, jakby to były drogi samochodowe, tymczasem były to drogi w przestworzach, które profesor uniwersytecki Beonio Brocchieri przemie­rzał z miłości do przygody.

Proszę cię, zrób mi grzeczność — powiedział, wychodząc z kabiny ociekającej wodą zaprowadz mnie do sklepu z ubraniami. Jestem zaproszony na

kolację do attache wojskowego i muszę kupić sobie garnitur. Nie mogę się tak pokazać.

Zaprowadziłem go, przymierzył szybko ciemny garnitur, był zadowolony. Wyjął z kieszeni spodni plik amerykańskich banknotów, tak przemoczonych

i sklejonych, że musiał je oddzielać jeden po drugim

i kłaść na ladzie. Zobaczyłem go ponownie przy via Solferino, kiedy wybierałem się właśnie w drogę do Polski.

Rozumiem, że jedziesz do Warszawy — powie­dział — jakże ci zazdroszczę.

Kiedy o świcie 1 września 1939 r. uśpiona Europa dowiedziała się o brutalnej agresji nazistowskiej na Polskę, przebywałem w polskiej stolicy i zdołałem kilka godzin wcześniej przekazać telefoniczną kores­pondencję dla „Corriere”, potem połączenia zostały przerwane. Kilka dni później próbowałem dotrzeć pociągiem przepełnionym uciekinierami do granicy rumuńskiej, zajęło mi to cztery dni. 5 września także tyły narażone były na bombardowania niemieckich sztukasów. Nasz pociąg zatrzymał się przy stacyjce Rejowiec na trasie do Lwowa i został ostrzelany przez nieprzyjacielski myśliwiec. Sądzę, że byłem pierw­szym dziennikarzem włoskim wystawionym na po­wietrzny ogień w czasie drugiej wojny światowej. Wśród podróżnych byli ranni. Niestety, nie mogłem wykorzystać tego mojego pierwszego doświadczenia wojennego w pracy dziennikarskiej. W owych czasach nie można było ogłosić w Italii, że włoski dziennikarz

i polscy cywile ostrzelani zostali przez niemieckiego sojusznika. Po przybyciu do Czerniowiec byłem świa­dkiem ucieczki rządu polskiego i zagranicznych dyp­lomatów akredytowanych w Warszawie. Mussolini nierozważnie zawyrokował: Finis Poloniae. Przenios­łem się do Bukaresztu, kiedy 17 września zaczęto realizować niemiecko-radziecki pakt, noszący podpis Mołotowa i Ribbentropa, pakt, który ustalał podział Polski między ZSRR i nazistów.

Kilka dni później, kiedy byłem na śniadaniu w domu Trandafilo, korespondenta „Stefani” w Bukareszcie, zastał mnie tam telefon od Borellego.

Valcini, „La Stampa” podeszła nas, przynosi dziś korespondencję o trudnej sytuacji Polaków i ludności Lwowa pod okupacją radziecką. Niech się pan ruszy, jedzie gdzie chce, na Węgry lub gdzie indziej, muszę mieć informacje. Do roboty.

Wyznam, że byłem bardzo zmęczony. Tragedia pol­ska dotknęła mnie bardziej, niżby zezwalała na to profesja dziennikarza. Myśl o wyjeździe na Węgry niezbyt mnie cieszyła, jednak musiałem zrobić kores­pondencję. Ale jak? Musi istnieć jakiś święty protektor dziennikarzy w tarapatach, i on właśnie przyszedł mi z pomOcą. Była to „iluminacja”! Kilka dni wcześniej dowiedziałem się, że do Bukaresztu przybył mój drogi przyjaciel i kolega, Natham Gurdus, który w Warsza­wie był korespondentem kopenhaskiej „Politiken”

i londyńskiego „Daily Express”, mówił biegle po rosyjsku i razem z nim śledziłem wielkie procesy stalinowskie lat 1935—1937, dzień i noc transmitowane przez Radio Moskwa. Udałem się do niego naząjutrz.

Dlaczego chcesz jechać na Węgry? Śledzę dzień po dniu sytuację Lwowa, czy to przez radio sowieckie nadające po rosyjsku, czy też za pośrednictwem pol­skich uciekinierów przybyłych do Bukaresztu, którzy uszli przed nowym właścicielem. Mam cały materiał, jaki chcesz.

Przygotowałem korespondencję i zadzwoniłem do Mediolanu. Została opublikowana i w pewien sposób wybita. Następnego dnia nie otrzymałem z Mediolanu pochwał, lecz notę służbową nakazującą, bym nie zajmował się więcej Polakami ze strefy radzieckiej. Dowiedziałem się, że moja korespondencja stworzyła przykre wrażenie u włoskich czytelników, którzy zaczęli zastanawiać się nad możliwością zaszczepienia komunizmu na polskiej ziemi za przyzwoleniem nie­mieckiego sojusznika Włoch, i wyciągali stąd wnioski,

które na pewno nie były pożądane dla duce. W innej korespondencji opisywałem los Polaków zbiegłych do Rumunii, którzy byli pierwszymi wygnańcami II woj­ny światowej. Dałem przykład mojego spotkania z pol­ską znąjomą, która przekraczając granicę rumuńską przyciskała do piersi woreczek wypełniony ojczystą ziemią. Także ten szczegół wstrząsnął świadomością włoskich czytelników. Aby złagodzić i zrównoważyć efekt, kilka dni później polecono Orio Verganiemu, by opowiedział epizod o garści ziemi, którą brali ze sobą wygnańcy litewscy, opuszczając Wilno, wcielone do Polski po I wojnie światowej.

Niejasna sytuacja Włoch z powodu „ogłoszenia neu­tralności” nie ułatwiała pracy dziennikarzom w stre­fach dotkniętych kataklizmem pierwszych działań wojennych.

Z Bukaresztu wysłany zostałem do Istambułu, była to pierwsza rocznica śmierci Kemala Ataturka. Po kilku tygodniach wróciłem na własną prośbę do Me­diolanu i czekałem na pozwolenie Oberkommando der Wehrmacht w Berlinie, za pośrednictwem Piętro Sola­riego, naszego korespondenta, na wyjazd do Polski. Było to raczej długie oczekiwanie. Borelli udzielił zgody na mój powrót do Warszawy, uzasadniony próbą odzyskania rzeczy pozostawionych w tamtej­szym mieszkaniu. Celem było Kowno, Ryga i Tallin.

Po raz pierwszy w czasie tego przymusowego poby­tu w Mediolanie odwiedzałem redakcję „Corriere”, przyjmowany z wielką serdecznością nawet przez mrukliwego portiera, który uważał mnie już za swoje­go człowieka. Kiedy pewnego wieczoru pozwoliłem sobie wyrazić zdumienie, że na korytarzu nie ma popielniczek, on zmierzywszy mnie wzrokiem powie­dział:

Ależ drogi panie Valcini, tutaj nigdy nikt nie zatrzymywał się w korytarzu na pogaduszki, jak teraz. Był salonik przyjęć. Korytarz służył do wchodzenia lub wychodzenia z gabinetu dyrektora i redaktora

naczelnego. Nikt nie spacerował, nie była to żadna galeria. Rozumie pan? — zakończył z nutą żalu.

Innego wieczora spotkałem w korytarzu Gina Roc- co, komediopisarza i krytyka teatralnego. Siedział na ławce, bo miał chorą nogę. — Jestem pierwszym inwalidą tej wojny — powiedział. Miał umrzeć rok później. Enrico Rizzini w przypływie zwierzeń mówił mi: — Jesteśmy w głupawej sytuacji. Polecenie jest takie, żeby sprzedawać wszystko wszystkim. W Rzy­mie zapewniono mnie, że nie wiemy jeszcze, na którą stronę przejdziemy.

Ów grudzień był w Mediolanie szczególnie zimny

i dokuczliwy, co na pewno nie cieszyło mieszkańców, którzy przytłoczeni byli nie tylko mgłą, ale także niepokojem o los swego miasta i Włoch. Ja mieszkałem w hotelu Agnello i nie wiem już, kto mi go polecił, ale na pewno jakiś miłośnik opery, ponieważ po kilku dniach bez trudu zorientowałem się, że jest to skromna filia La Scali, położonej zresztą bardzo blisko. W hallu spotykałem starych śpiewaków i napuszone leciwe śpiewaczki, ciągle oczekujące, że zostaną wezwane, aby zastąpić jakąś koleżankę, zaangażowaną do naj­słynniejszej lirycznej sceny Europy. Były to dublerki w stanie stałej gotowości. Czekając na powrót do Warszawy próbowałem się rozerwać, słuchałem roz­mów i wspomnień, którymi dzielili się na głos śpiewa­jący klienci starego hotelu. Pewnego razu, minęła już północ, silny głos barytona zerwał mnie z łóżka. Mimo mroźnego powietrza otworzyłem szeroko okno i po­przez mgliste zasłony, oblekające już całą piazza Duomo, dostrzegłem postać człowieka, z pewnością starego, z wełnianym szalem wokół szyi, który zbliżał się powoli do hotelu i śpiewał co tchu w płucach arię z Trubadura Verdiego. Pojawienie się księcia Luny w opustoszałym, skostniałym Mediolanie, ten nostal­giczny śpiewaczy wybuch miały w sobie coś nierealne­go. Mgła okrywająca miasto zdawała się być magiczną kreacją scenografa. Nie widziałem już barytona, lecz

słyszałem oddaląjący się głos. Z wielkim trudem mog­łem dostrzec jeszcze spowity w watę mgły profil kamienic i pomieszane światła latarni. Z wyżyn moje­go okna obserwowałem miasto, które znika, jakby zapadała kurtyna na teatralnej scenie, jakbym znajdo­wał się na brzegu jeziora Alleghe w okolicach Agordo

i badał dno, rozpoznąjąc zamieszkane miejsca, zalane na zawsze wodą. Kiedy pracujący Mediolan spał, samotny człowiek śpiewał dla samego śpiewania. Kiedyś Włosi często śpiewali na ulicach, dziś już nie.

W chwili wyjazdu do Warszawy Borelli powiedział:

Proszę mi nie przysyłać kawałków z Warszawy, rozumie pan dlaczego, ale o tym, co pan zobaczy, proszę pisać do mnie. — Z Warszawy przysłałem jednak korespondencję zatytułowaną Przeminęło z wia­trem i została opublikowana. Był to nostalgiczny artykuł o warszawskim świećie, zdezorientowanym

i wstrząśniętym porażką, który próbował się organi­zować, aby do ostatka stawiać opór okupantowi. Nie wiem, w jaki sposób do Warszawy dotarła kopia, została przetłumaczona i przedrukowana w prasie podziemnej, krążącej już po mieście. Zdecydowałem się zatem pojechać do Kowna, przesiadając się z pocią­gu do pociągu. Zewnętrzny termometr w moim litew­skim hotelu wskazywał 30 stopni poniżej zera. Także etap ryski nie był długi, myślą byłem wciąż pośród warszawskich ruin, wśród tego zniszczonego świata, który nie miał się nigdy odrodzić. Tak więc zdecydo­wałem na własną rękę wrócić pomiędzy Polaków, dzielić ich nędzę i nadzieję.

Do Mediolanu powróciłem w kilka tygodni po zakoń­czeniu wojny. Nie było już Aldo Borellego ani Andrei Marchioriego, ani wielu innych. Mój stary „Corriere” już nie istniał: został ukarany. Wielu kolegów czekało na zwolnienie. Nie było już także hotelu Agnello. Alianckie bomby położyły kres jego chlubnemu istnie­niu. W redakcji przy via Solferino zastałem Gaetana Afeltrę i Giulio Alonziego, którzy starali się lojalnie

uratować to, co było do uratowania, i przygotowywali wydanie „Corriere d’Informazione”. Zobaczyłem Ma­rio Borsę z podwiniętymi rękawami koszuli i w szel­kach, wychodzącego i wchodzącego do tego słynnego pokoju Albertiniego, który potem był gabinetem Bo- rellego. Odnalazłem Orio Verganiego zajmującego jakieś drugorzędne stanowisko w siedzibie wydawcy Aldo Garzantiego. Był bardzo smutny drogi Orio. —Pomyśl, po tylu latach pracy dla „Corriere” nikt nie ruszył palcem w mojej obronie, poczynając od szefów

powiedział. Dopiero ten zacny człowiek Aldo Ga- rzanti dał mu pracę. Potem musiał pisać dla „Milano Sera”, lewicowego dziennika, aby przeczekać i w sto­sownym momencie włączyć się na nowo do stajni „Corriere”.

Odnalazłem Andreę Marchioriego, pełniącego funk­cję sekretarza redakcji mediolańskiego „Tempo”, a ten próbował ulokować mnie w nowym dzienniku.

Ciężarówka n Korpusu zawiozła mnie do Rzymu; miałem w kieszeni list od Giulio Alonziego, aby nawią­zać kontakt z kilkoma redaktorami „Corriere”. Paolo Monelli zaprowadził mnie do „Risorgimento Liberale” w Palazzo Sciarra, gdzie funkcję redaktora naczelnego piastował Michele Mottola, a administratora Rafaelle Mauri. Także oni czekali na odrodzenie „Corriere”. Inni koledzy roztrząsali niedawną przeszłość i zasta­nawiali się, za jakie grzechy mogą zostać oskarżeni

i ukarani. I to samo czyniła cała Italia po nacjonalisty­cznym upojeniu faszyzmem; następnie od narzucone­go konformizmu przeszło się do konformizmu zapew­niającego przeżycie.

W powojennym „Corriere” zacząłem jako korespon­dent w Wiedniu, z Guglielmo Emanuelem — dyrekto­rem, i Michele Mottolą — redaktorem naczelnym, Mario Missiroli nastał potem, pamiętnego 1956 roku, kiedy Polacy wynosili do władzy Gomułkę w pełni etapu antystalinowskiego, a Budapeszt z tych samych powodów powstawał z bronią w ręku. I właśnie

117

w owym momencie musiałem sam podźwignąć ciężar prowadzenia kroniki wydarzeń, które rozgrywały się w odległości 250 km. Był to prawdopodobnie błąd w ocenie popełniony przez Missiroliego, nie wiem, czy spowodowany jego kongenialną ostrożnością, bo nie zrozumiał, iż sprawy w Budapeszcie przybrały poważ­ny obrót. Potem przybyli pospiesznie Montanełli, Corradi, a z „Corriere dTnformazione” Alberto Caval- loni.

Po sprawnej dyrekcji Alfia Russo „Corriere” wszedł w długi tunel ustępliwości, salonowych intryg, pseudo- postępowych dyrektorów, którzy narzucali redakto­rom, aby mówili im „ty” czy wręcz „towarzyszu”. Był to czas, kiedy poważni dziennikarze opuścili „Corrie­re”, aby utworzyć nową gazetę.

Dla mnie „Corriere”, pominąwszy ów okres obniże­nia lotów, pozostanie na zawsze symbolem wytworno- ści, pełnej szacunku rywalizacji wszystkich, którzy go tworzyli. Jeśli przywołałem wspomnienie korytarza przy via Solferino, uczyniłem to, aby przeżyć raz jeszcze owe czasy, może nie zawsze radosne, i upa­miętnić przyjaciół i kolegów, których już nie ma, a którzy byli cudownym przykładem serdecznego stosunku do tych jeszcze wilgotnych stron, wysyła­nych o świcie przez maszyny rotacyjne do wszystkich zakątków Włoch.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Valcini Alceo BAL W HOTELU POLONIA KIK
Eksterminacja Żydów powstanie w warszawskim getcie w relacji Marka Edelmana „Zdążyć przed Pane
POWSTANIE W WARSZAWSKIM GETCIE I POLACY cz 6
POWSTANIE W WARSZAWSKIM GETCIE I POLACY cz 1
Film Tora i miecz Powstanie w warszawskim getcie
POWSTANIE W WARSZAWSKIM GETCIE I POLACY cz 5
POWSTANIE W WARSZAWSKIM GETCIE I POLACY cz 4
POWSTANIE W WARSZAWSKIM GETCIE I POLACY cz 3
Eksterminacja Żydów powstanie w warszawskim getcie w relacji Marka Edelmana „Zdążyć przed Pane
POWSTANIE W WARSZAWSKIM GETCIE I POLACY cz 2
Edelman powstanie w getcie warszawskim
O Kaziku, który wrócił do piekła powstanie w getcie warszawskim
Powstanie w getcie warszawskim, Wypracowania- przykłady
Edelman powstanie w getcie warszawskim
Prawda o powstaniu w getcie warszawskim
Zycie w getcie warszawskim
Silne korzenie pamięci O powstaniu w getcie warszawskim Artykuł
5 Stosunek AK do walk w Getcie Warszawskim

więcej podobnych podstron