Edelman: Opowiem ci o Mani Kac
Rozmowa z Markiem Edelmanem* 2008-04-19, ostatnia aktualizacja 2008-04-18 20:54:53.0 www.gazeta.pl
http://www.gazetawyborcza.pl/1,88975,5135135.html
Legenda Korczaka to wielka rzecz, ale taka Hendusia, która miała 21 lat, wyglądała jak stuprocentowa aryjka i mogla się uratować się, a poszła z dziećmi do wagonu, to dopiero prawdziwy człowiek - Marek Edelman wspomina powstanie w getcie warszawskim i ludzi, po których zniknęły wszelkie ślady
Rok 1933 albo 1934. Pośrodku: Marek Edelman. Pierwsza od lewej: Rosa Lichtensztajn, po lewej - Franciszek Lichtensztajn, brat męża Rosy
Fot. Bartosz Bobkowski / AG
Joanna Szczęsna: Gdyby przeżyli, mieliby dzieci, wnuki, zachowałyby się rodzinne pamiątki, przetrwałyby rodzinne opowieści. Czasem mam wrażenie, że jakieś historie, osoby z tamtych czasów istnieją już tylko w Twojej pamięci. Mam tu odbitkę fotografii z obozu młodzieży z organizacji SKIF w 1936, może 1937 r. Stoisz tam w drugim rzędzie od dołu, drugi od lewej. Rozpoznajesz na niej kogoś oprócz siebie?
Marek Edelman: Nie wszystkich. Chłopak na dole zdjęcia, drugi od lewej, ten, co się tak nieśmiało uśmiecha, nazywał się Pelc. Był w naszych, bundowskich grupach bojowych, miał dowodzić "piątką" w getcie centralnym, ale jeszcze nie mieli broni. Kiedy w styczniu 1943 r. zaczęła się druga, masowa akcja likwidacyjna w getcie, całą jego grupę zgarnęli na Umschlagplatz. Ale on nie wszedł do wagonu, zaczął krzyczeć, żeby się bronić, że Niemców jest garstka, a ich są setki. Kilkadziesiąt osób go posłuchało, to była pierwsza zbiorowa odmowa na Umschlagplatzu. Niemcy zaczęli strzelać na oślep, jego ciało zostało tam przed wagonem, nawet nie było bardzo podziurawione, najwidoczniej z nerwów nie trafiali. Jego imienia nie pamiętam.
W raporcie "Getto walczy", który napisałeś zaraz po wojnie, jest tylko jego inicjał - "B". Anka Grupińska w książce "Odczytanie listy" podała pełne imię - Boruch.
- Może tak, ale zapomniałem. Trzeci od lewej to Rubin Lifszyc, który wyjechał z Polski zaraz po wybuchu wojny, dotarł do Anglii, był polskim lotnikiem, latał w RAF-ie jako nawigator. W dzień po podpisaniu kapitulacji Niemiec zginął w katastrofie lotniczej, leciał z misją wojskową z Londynu do Brukseli, jego samolot wpadł do morza.
Obok niego - Włodek Bergner, który na tym obozie grał na trąbce podbudkę, a wieczorem sygnał, żebyśmy kładli się spać. To on mi przysłał tych kilka zdjęć z naszych przedwojennych obozów. Jego rodzice coś chyba przeczuwali i już w 1938 r. wysłali go do rodziny w Australii. Żyje dziś w Izraelu, jest znanym malarzem, Yosl ma tam na imię.
Kilka jego obrazów wisi u Ciebie w domu. Jeden z nich to portret dziewczynki o semickiej urodzie, jej twarz wraca jako stały motyw w wielu jego obrazach. Wasz wspólny kolega ze SKIF-u, Szulim Rosenberg, mówił mi, że to siostra Bergnera, która zginęła w warszawskim getcie.
- Nie, nie, to była jego przyjaciółka z klasy Mejmełe, on się w niej podkochiwał. Przeżyła wojnę w Rosji, wyszła potem za mąż, ale teraz już jej i tak nie ma. Ale ja o Włodku co innego chcę powiedzieć. Cały zachodni świat nie wierzył, udawał, że nie wierzy w to, co Niemcy robią w Polsce z Żydami. Nasze pierwsze meldunki z Wielkiej Akcji likwidacji warszawskiego getta latem 1942 r. BBC przetrzymywało przez kilka tygodni, bo uważali, że przesadzamy. A Włodek na drugim końcu świata wszystko wiedział bez naszych raportów. Jak popatrzysz na jego obrazy malowane w 1942, 1943 r., to tam wszystko jest: ciemność, rozpacz, grupki stłoczonych, przerażonych Żydów, może na Umschlagplatzu, a może w kolejce do komory gazowej.
Jeszcze kogoś rozpoznajesz na tym zdjęciu?
- Ta dziewczyna po prawej stronie, w jasnej bluzce, nazywała się Dager. Jej ojciec miał na Zamenhoffa, drugi dom od Nowolipek, zakład fotograficzny. Ona też wyjechała z Polski, mieszkała w Kanadzie. Pamiętam dobrze ten zakład, laborantką tam była Rutka, która jeszcze zanim uruchomiliśmy powielacz - zaraz w październiku 1939 r. - przepisywała ręcznie, na kratkowanym papierze, przez kalkę, nielegalne bundowskie gazetki, które kolportowaliśmy. Nad nią, po lewej stronie, stoi komendant naszego obozu Mojsze Gecł, po wojnie mieszkał w Kanadzie, miał piękną żonę, była tancerką.
SKIF to była taka półharcerska organizacja, młodzieżowa aplegierka Bundu, zapisałem się do niej jeszcze w szkole podstawowej, potem zostałem tam instruktorem. Założyliśmy świetlicę dla dzieci z Annopola. Tam stały baraki, do których eksmitowano bezrobotnych, straszna bieda. Kupiliśmy im mundurki, niebieskie bluzy, czerwone chusty i zostali SKIF-istami. Ale ja z czasu wojny już tych dzieciaków nie pamiętam, może jakieś pojedyncze osoby. Czy je w ogóle wysiedlili do warszawskiego getta? Czy poszły do wywózki w pierwszej kolejności? Nie wiem.
Sporo moich kolegów ze szkoły, ze SKIF-u, zaraz po wybuchu wojny uciekło na wschód, część z nich wydostała się potem dalej, bo japoński konsul w Wilnie Chiune Sugihara, nie oglądając się na swój rząd, wydał Żydom kilka tysięcy wiz. Do mnie też z Wilna, od przyjaciół Mamy, dotarła wiadomość, żebym do nich dołączył. Gdybym się zdecydował, byłbym teraz pewnie na jakimś amerykańskim uniwersytecie.
Nie lekarzem?
- Może nie lekarzem. No, ale ja wtedy spytałem Abraszy Bluma, jednego z ideowych przywódców Bundu, starszego ode mnie o kilkanaście lat: "Dlaczego ty sam nie wyjeżdżasz?". On nie chciał. Ja też nie chciałem.
A czy na tej fotografii jest ktoś, z kim byłeś w powstaniu?
- Tak, Jurek Błones. Stoi u góry, po lewej stronie. Zobacz, jaki to był jasny chłopak. W getcie, w jego mieszkaniu na Nowolipiu drukowaliśmy bundowskie gazetki. Razem z siostrą Gutą i 13-letnim bratem Luśkiem, najmłodszym chyba żołnierzem Żydowskiej Organizacji Bojowej, trafił na Umschlagplatz. To było jesienią 1942 r., niby było w getcie spokojnie, zostali tylko ci, co pracowali w szopach, i nagle Niemcy złapali kilkaset osób do wywózki. Tam była cała grupa bundowska, trzymali się razem, żeby się nie pogubić. Włodek Rozowski wyłamał okno i po kolei ich wyrzucał, sam też wyskoczył. Wszyscy wrócili do getta i wszyscy walczyli w powstaniu.
Jurek dowodził jedną z naszych grup u szczotkarzy, bardzo był odważny, dużo by o tym opowiadać. Całe właściwie powstanie przeszliśmy razem.
To jego siostra Guta spała na Twoich papierosach, pilnowała ich.
- Tak, tak. Cała trójka przeżyła powstanie, potem wyszli kanałami - w tej grupie, co ja - potem byli w Łomiankach. A potem Jurek się rozchorował, znaleziono dla nich miejsce u chłopa pod Warszawą, a ten chłop, co obiecał ich przechować, doniósł na nich Niemcom. Wszystkich ich tam rozstrzelali, i jeszcze Zygmunta Frydrycha, który ich tam zawiózł.
W powstaniu nosiłeś długie buty, oficerki, trudno się je zdejmowało. Opowiedziałeś mi kiedyś, że to właśnie Jurka prosiłeś, żeby pomagał Ci je zdejmować. Mnie to utkwiło w głowie, jako taki bardzo osobisty gest.
- Baby, baby... Wiadomo przecież, że oficerki łatwiej włożyć niż zdjąć. Kiedyś w hotelach były takie specjalne koziołki do ich zdejmowania. Czy ja zresztą tak często w powstaniu buty zdejmowałem? Nie pamiętam.
Zobacz, ile można opowiedzieć historii wokół jednego zdjęcia, na którym zresztą nie wszystkich rozpoznałeś. Niewiele jednak zachowało się zdjęć sprzed wojny.
- Mam gdzieś zdjęcie z sanatorium im. Medema w Miedzeszynie, jestem tam ja i jeszcze jeden chłopak, Wassersztrum się nazywał. Spotkałem go we wrześniu 1939 r., brał udział w obronie Warszawy, w żydowskich oddziałach zorganizowanych przez Szmula Zygielbojma i Abraszę Bluma. Zapamiętałem to spotkanie, bo opowiadał mi, że trafiła mu się wspaniała dziewczyna i jak bardzo jest w niej zakochany. A potem zginął, chyba na Woli.
Nas wysyłali do tego sanatorium na miesiąc albo sześć tygodni, żebyśmy tam pooddychali świeżym powietrzem. Przed wojną gruźlica to była powszechna rzecz, prawie wszystkie dzieci miały zespół pierwotny. Całe sanatorium w którymś momencie wysiedlono do getta na Mylną. Dziećmi opiekowała się tam moja koleżanka z klasy, Hendusia Himelfarb.
Przechodziłem akurat tamtędy i zobaczyłem ją przez okno. "Chodź, Hendusiu, ja cię wyprowadzę" - powiedziałem. Spytała: "A dzieci, co z dziećmi?". I została, i - z lekarką Różą Eichner - poszła z nimi na Umschlagplatz. Ona nie miała wielkiego doświadczenia, młodziutka była, pedagogiem została z przypadku wojennego. Legenda Janusza Korczaka to wielka rzecz, on jest symbolem tych wszystkich nauczycieli, którzy nie opuścili dzieci, ale ja uważam, że taka Hendusia, która miała 21 lat, wyglądała jak stuprocentowa aryjka i miała wszelkie szanse na uratowanie się, a zdecydowała się iść z dziećmi do wagonu, to dopiero prawdziwy człowiek.
A swoją drogą zastanawiam się, jak to się stało, że nikt z wychowanków Korczaka nie wstąpił do ŻOB-u. Przecież cała młodzież, która była jakoś zorganizowana, czy to bundowcy, czy syjoniści, w końcu znalazła się w powstaniu.
Opowiedz o tych osobach, które miały wybór, czy może szansę, a zdecydowały się podzielić los swoich bliskich czy ludzi, za których czuły się odpowiedzialne.
- Pola Lipszyc, która prowadziła teatrzyk SKIF-u na Krochmalnej, dwa razy w tygodniu organizowała przedstawienia dla najuboższych dzieci. Kiedy w czasie Wielkiej Akcji wróciła do domu i zobaczyła, że mamy nie ma, że już ją zabrali na Umschlagplatz, pobiegła za nią, a jak się spieszyła się, żeby zdążyć przed odejściem transportu!
Albo kobieta Berka Sznajdmila, modystka Ruta Perenson. Kiedy drugiego dnia powstania przechodziliśmy z szopu szczotkarzy, gdzie już się paliło, chciałem ją zabrać. Mówię jej: "Weź synka - on miał jakieś dziesięć lat - przejdziesz z nami". Spytała: "A co z mamą? Nie mogę zostawić jej samej". Wiadomo było, że mama nie da rady przebiec przez ulicę pod niemieckim ostrzałem. I tak Ruta została w schronie na Świętojerskiej. Berek był w niej bardzo zakochany, specjalnie dla niej wrócił z Wilna do Warszawy. Kiedy się dowiedział, że ona tam została, chciał po nich wracać. Musiałem mu uprzytomnić, że tam nikt nie mógł ocaleć.
Mama mojego kolegi z klasy, Majusa, Sonia Nowogródzka, bardzo ważna osoba w Bundzie, w getcie pracowała w Towarzystwie Opieki nad Sierotami i Dziećmi Opuszczonymi. W czasie Wielkiej Akcji powiedziała mi: "Patrz, kto zostaje w getcie: drobnomieszczaństwo i kołtuństwo, cały proletariat idzie na Umschlagplatz". Nie próbowała się ratować, kilka dni później zobaczyłem z balkonu - zresztą w jej mieszkaniu - jak maszeruje w kolumnie w kierunku Umschlagplatzu.
Albo taki pan Zyferman, którego imienia nie pamiętam. Mieliśmy u niego w mieszkaniu drukarnię, przychodziliśmy tam drukować chyba dwa razy w tygodniu. Po pracy maszynę chowało się za piekarnikiem w kuchni węglowej, tam była zrobiona taka specjalna dziura.
Kiedy zaczęła się akcja wysiedleńcza, pan Zyferman powiedział, że on się nie podda, nie wyjdzie z mieszkania. Próbowałem go przekonywać, że drukarnia jest dobrze schowana, a on w drodze na Umschlagplatz zawsze się może jakoś wykręcić, zna przecież różne osoby. Zresztą był potężnym chłopem, mógłby nawet z wagonu uciec. Ale on się uparł, że nie, że musi pilnować maszyny. Gdyby zszedł na dół, kiedy wysiedlali jego dom, to mógłby ocaleć. A tak, to go znalazłem zabitego w drzwiach do tego pomieszczenia, gdzie była skrytka.
Co jeszcze mogę o nim powiedzieć? Że był fajny chłopak, że później tę maszynę - z przygodami - udało nam się wynieść z jego domu. To już jest jednak inna historia.
Musisz pamiętać, że nie wszyscy mieli wybór, nie każdemu dane było podejmować decyzję. Ludzi dziesiątkował tyfus, marli z głodu.
Opowiem ci historię Mani Kac. Jej ojciec, który miał pracownię kołder na Żelaznej, zaproponował mi, że będzie mi dobrze płacił - a było to już po śmierci mojej mamy - bylebym tylko nauczył Manię czytać. To byłby chyba etat dożywotni, bo Mania miała - jak byśmy dziś powiedzieli - dysleksję i nie wiem, czy wyszliśmy poza "Ala ma kota". Ale przyszła wojna, Mania zaczęła występować w SKIF-owskim teatrzyku prowadzonym przez Polę Lipszyc i okazało się, że świetnie tańczy i śpiewa, a do tego umiejętność czytania wcale nie jest potrzebna. A potem umarła, z głodu.
Natomiast Blumce Klog, z którą drukowałem nasze bundowskie gazetki u pana Zyfermana, udało się wyjść z tyfusu. Jej ojciec - Lazar - był ważną figurą w Bundzie, przewodniczącym związku drukarzy i szefem wszystkich związków zawodowych. W październiku 1942 r., kiedy była narada z syjonistami, czy powołujemy wspólnie Żydowską Organizację Bojową, to właśnie jego głos przeważył na "tak".
Na tyfus właściwie nie było lekarstwa, dawało się tylko zastrzyki z glukozy, żeby serce wytrzymało gorączkę. Kryzys przychodził w nieparzyste dni choroby, mało kto przeżywał 11. dzień, a Blumka przetrzymała. Zakochała się potem w chłopaku ze służby porządkowej, nieciekawy był, wyjechali z Warszawy i z tego, co wiem, ukrywali się gdzieś pod Radomiem. Włosy miała tak czarne, że aż granatowe, ktoś musiał ją wydać, zginęła na Majdanku.
Dużo jest zakochanych w Twoich opowieściach.
- Bo gdyby nie było miłości w getcie, nie dałoby się żyć. Chodziło o to, żeby nie być samemu, żeby ktoś na ciebie czekał. Z miłości ludzie ratowali komuś życie albo szli na Umschlagplatz, byle tylko być do końca z bliską osobą. Chciałbym, żeby ktoś napisał o tym książkę albo nakręcił film.
Wiem, namawiałeś różne osoby, żeby się do tego zabrały.
- Spisałem kilka takich historii o miłości w getcie warszawskim. Prawdziwych. I dałem to do "Zeszytów Literackich", pójdzie w najbliższym numerze. Może to kogoś zainspiruje.
Będzie tam o pielęgniarce, pani Tenenbaumowej, która miała "numerek życia" chroniący do pewnego momentu przed wywózką i oddała go córce.
- A sama popełniła samobójstwo. Jej córka Deda wkrótce potem poznała chłopaka, zakochali się w sobie do wariactwa, Deda odżyła i rozkwitła. Potem zgłosiła się z aryjskiej strony koleżanka jej mamy ze szkoły pielęgniarskiej i sama z siebie zadeklarowała, że może wziąć ją na przechowanie. Zabrała i ją, i chłopaka. Mieli tam u niej sześć tygodni - może zresztą nawet całe trzy miesiące - wielkiej miłości. Dopóki ich ktoś nie wydał. Jeszcze przed powstaniem dowiedzieliśmy się, że nie żyją. Kto i jakim sposobem dowiedział się, że tam się ukrywają, przecież oni nie wychodzili z domu, choć Deda była jasną blondynką - tego nie wiadomo. Może jakaś sklepikarka zauważyła, że ta pielęgniarka kupuje więcej jedzenia, i złożyła donos?
Nie bardzo optymistyczne są te Twoje opowieści o miłości.
- Cicho, nie znasz się na tym, właśnie że optymistyczne.
W szpitalu Bersonów i Baumanów, w laboratorium, pracowała Fajga Fersztówna, przed wojną wybitna asystentka prof. Hirszfelda. Ona miała takie wspaniałe włosy, każdy na palec gruby. Ale powodzenia specjalnie nie miała. Mieszkała z bratem na Nalewkach, gdzieś między Gęsią a Miłą, on bardzo jej pilnował.
Na przełomie stycznia i lutego 1943 r. robiliśmy napady na piekarzy, którzy nie chcieli dawać pieczywa dla ŻOB-u. Wracałem nocą po dachach z takiej akcji, wszedłem do ich mieszkania. Łóżko było tam jedno, spała na nim z bratem, kazałem im się posunąć i przespałem się do rana. Niedługo potem Fajgę wzięli na Umschlagplatz, ale - jak mi ktoś opowiedział - kilka dni wcześniej spotkała chłopaka i zakochała się. Patrz, tyle lat minęło, nic mi do tego, a ja wciąż się zastanawiam: upilnował brat jej cnoty czy też Fajga zdążyła zaznać miłości przed śmiercią.
A teraz opowiem ci historię bez nazwiska. Mieliśmy taką świetną łączniczkę w ŻOB-ie, po całej Polsce utrzymywała kontakty, świetnie mówiła po niemiecku, siadała tylko w wagonach dla Niemców. Kiedyś wdała się z jakimś oficerem w rozmowę, Beethoven, Tomasz Mann, te rzeczy. Przyjemnie z nią konwersował, a jak pociąg zatrzymał się na stacji, oświadczył: "Pani to musi być Żydówką, idziemy na posterunek, albo...". I ona nie miała wyjścia.
Potem niepotrzebnie zwierzyła się z tego narzeczonemu, który zaczął jej robić sceny zazdrości. I wiesz, co się stało? Z następnej misji, do getta w Wilnie, ona już nie wróciła. Rozumiesz dlaczego? Bo on ją - idiota - pozbawił pewności siebie. Sam przeżył powstanie, wyszedł razem z nami kanałami, ale zatruł się wodą ze ścieków i zmarł, chyba jeszcze w tym lesie w Łomiankach.
Wiem, o kim mówisz, ona została niedługo po wojnie odznaczona krzyżem Virtuti Militari...
- Skąd to wiesz?
Układałam kiedyś u Ciebie jakieś papiery i znalazłam list od pani, która przygotowywała słownik wszystkich kobiet odznaczonych Virtuti od jego ustanowienia. Pytała Cię, czy możesz coś dodać do notek biograficznych dziesięciu kobiet z ŻOB-u.
- Czy ja jej odpisałem?
Tego nie wiem.
- Wszystko jedno, to chyba i tak nie jest opowieść do słownika.
Ja, niestety, nie pamiętam wszystkich nazwisk i twarzy naszych łączniczek i kolporterek sprzed Wielkiej Akcji. Żadna z nich zresztą nie przeżyła. Nie, jedna przeżyła, nazywała się Maria Szifman. W przeddzień wybuchu powstania - 18 kwietnia - złamała nogę i została w szpitalu. Była w gipsie, nie mogła się ruszyć, Niemcy zastrzelili ją na łóżku.
Opowiadałeś mi o jednym takim Niemcu, który specjalizował się w strzelaniu do pacjentów.
- To był wyjątkowy skurwiel, na oddziale złamań chodził od łóżka do łóżka i po prostu zabijał. Był wyższa szarża, nie musiał tego robić, ale lubił. Blescher się nazywał.
Gdzieś w okolicy drugiej akcji wysiedleńczej, to jest w styczniu 1943 r., zobaczyłem go na Gęsiej 6, gdzie mieszkał personel szpitalny. Miałem przy sobie rewolwer, ale nie zdecydowałem się go zabić, choć powinienem. Do dziś się tego wstydzę. Ale stał w bramie, w grupie paru osób, bałem się, że kogoś postrzelę. Rewolwer dostałem poprzedniego dnia, nawet go nie wypróbowałem, prawdę mówiąc, nie umiałem jeszcze wtedy strzelać.
Blescher potem ukrywał się w Niemczech, zresztą, co ja mówię ukrywał, żył pod własnym nazwiskiem i robił za dobrotliwego starszego pana. Byłem w latach 50. świadkiem na jego procesie, dostał karę śmierci.
Złamać nogę albo być rannym w nogę, to była najgorsza rzecz, jaka mogła się przytrafić w getcie, bo wtedy nie mogłeś uciekać. Chociaż Merdek - Mordechaj Growas, dowódca jednej z grup w getcie centralnym - z ranną nogą przebiegł kilkaset metrów, schował się na strychu, nikt mu nie zrobił opatrunku, sam przewiązał sobie ranę i po paru tygodniach chodził jak marzenie. Widać kość nie była ruszona. Wyszedł kanałami, był z nami w Łomiankach.
Siedzieliśmy tam kilka dni w lasku, czy raczej zagajniku, aż przyszedł rozkaz od Grota-Roweckiego, żeby przedzierać się do lasów wyszkowskich, tam nas przyjmie oddział partyzancki AK. Poszła tam grupa jakichś dziesięciu ludzi, w tym Merdek, i ślad po nich zaginął. Aleksander Kamiński dawał potem ogłoszenia w "Biuletynie Informacyjnym", żeby się zgłosili, ale się nie zgłosili. Czy ich zabili w tym oddziale, czy raczej wcześniej, przy przeprawie przez Bug, zanim dotarli do oddziału wskazanego przez Grota, tego dziś nie dojdziesz.
Z tych, co walczyli w powstaniu, żyją - poza Tobą - tylko Kazik Ratajzer i Pnina Grynszpan w Izraelu, a w Kanadzie - Bronek Szpigel.
- Tak. A z naszych łączniczek, już po aryjskiej stronie - Marysia Zielona i Irka wariatka. Ta to była numer. Piękna dziewczyna, rozumu miała akurat tyle, ile potrzeba, nie więcej, po niemiecku znała kilka słów, "Verzeiung", "Bitte" i może jeszcze "Guten Tag". Wkładała czarny płaszcz, kapelusz z wielkim rondem i siadała w przedziale dla oficerów. Już po chwili zasypiała z głową na czyimś ramieniu.
Tylko, że ona już od dawna udaje, że jest kimś innym. Do niczego się nie przyznaje - jakie getto, jaka łączniczka? Odmłodziła się o dziesięć lat, przybrała sobie włoskie nazwisko, pisze wiersze po włosku, nawet przetłumaczyli je na polski, takie tam wzdychy. Z nikim z nas nie kontaktowała się od lat, a jak kiedyś spotkała się w windzie z Alą Margolis, popatrzyła na nią tak, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu.
Na koniec chciałabym Ci coś pokazać. We wszystkich wspomnieniach podajesz, że Twoja mama umarła, jak byłeś małym chłopcem, w 1933 albo 1934 r. A ja przeglądając w bibliotece Medema w Paryżu "Jidisze Cajtung" znalazłam jej nekrolog. Spisałam go sobie: "Z głębokim żalem zawiadamiamy o przedwczesnym zgonie oddanej długoletniej działaczki Bundowskiej, tow. Cypa Edelman". Podpisane Warszawski Komitet Bundu. I data: 20 listopada 1937 r.
- Nie może być. Dałem ci przecież takie moje przedwojenne zdjęcie, które niedawno ktoś mi przysłał. Ile mogę mieć na nim lat? 13? 14? Nie więcej. A mnie się zdaje, że to zdjęcie było zrobione już po śmierci mamy.
No, ale ja zawsze powtarzam, że sprzed wojny pamiętam tylko jakieś strzępy i okruchy, oderwane epizody i żadnych dat. U Imre Kertesza, tego noblisty, wyczytałem, że jemu przydarzyło się coś podobnego, też mu się wytarły z pamięci przedwojenne wspomnienia, też zapomniał, kim był i jaki był.
Do mnie czasem przypływają jakieś obrazki.
Na przykład, że w jakiś piątkowy wieczór siedzę na parapecie w naszym mieszkaniu na Franciszkańskiej 14 i liczę Żydówki, które niosą garnki z czulentem, żeby je wsadzić do rozgrzanego pieca w pobliskiej piekarni. Idą w stronę Gęsiej, do tych większych numerów. A w sobotę po południu te garnki z czulentem niosą z powrotem szabes gojki. Albo że siedzę w stołowym u naszej sąsiadki z Franciszkańskiej, pani Lewinson, która była buchalterką i po śmierci mamy zapraszała mnie czasem w sobotę na rybę podawaną na ciepło z kluseczkami. Jej córka była żoną malarza Fridmana i on namalował jej akt. Ten obraz wisi w sypialni, oglądam go przez szparę w drzwiach. Taka świetlista, naga kobieta na intensywnie niebieskim tle.
W 1939 r. na nasz dom spadła bomba, u Lewinsonów wszystko się spaliło, obraz też, i już tylko ja jeden mam go przed oczami.
Rozmawiała Joanna Szczęsna
*Marek Edelman - żołnierz Żydowskiej Organizacji Bojowej, ostatni żyjący przywódca powstania w getcie warszawskim, w PRL-u działacz opozycji demokratycznej i "Solidarności", lekarz
Rozmowa z Markiem Edelmanem*