Valcini Alceo BAL W HOTELU POLONIA KIK

Valcini Alceo

BAL W HOTELU POLONIA



Moje opowiadanie zachowuje pewien porządek chronologiczny, ale nie jest to książka historyczna, nawet jeśli jej celem jest przypomnie­nie Warszawy Roku Zerowego, tuż po wojnie, w jednym z najcie­kawszych i najbardziej dramatycznych okresów w dziejach stolicy Polski — od grudnia 1945 do kwietnia 1946 roku. W Europie dźwiga­jącej się po wojnie Warszawa była jednym z najbardziej wymownych przykładów.

Poprzez fakty ukazane w książce chciałem podkreślić niezwykłą sytuacją stolicy prawie całkowicie zburzonej. Były jeszcze łzy, które trzeba było otrzeć, i zmarli, których należało pogrzebać, ale w wa­chlarzu sprzeczności było miejsce również na pogodą i niezwykłą ży­wotność warszawiaków, pochłoniętych odbudowywaniem zniszczonych domów, ufnie patrzących w przyszłość.

Hotel „Polonia”, który jako jedyny nadający się do zamieszkania gościł ambasady i przedstawicielstwa, był w rzeczywistości nie tylko miejscem, gdzie roiło się od dyplomatów i dziennikarzy przebywają­cych na misjach obfitujących w przygody, lecz również ośrodkiem budzącym zainteresowanie ocalałego świata warszawskiego.

Mieszkając przez kilka miesięcy w tym hotelowym schronisku, rów­nież i ja miałem sposobność poznać i dzielić życie dyplomatów róż­nych narodowości, które nie biegło zwykłym torem, jak też być świad­kiem różnych dziwnych sytuacji w hotelu „Polonia” i poza nim.

Moje opowiadanie uwzględnia z jednej strony wydarzenia i auten­tyczne postaci, których nazwiska są w większości prawdziwe, z dru­giej — margines fantazji bardzo bliskiej prawdy, dającej pewien obraz ogólny rzeczywistych sytuacji i osób.

UA 11 ‘ | i

Przedtem wcale nie przypuszczałem, że pomarańcze mogą mieć jakiś związek z systemem standardowej wymiany złota i że pro­dukt w naturze wymieniany na dewaluujące się pieniądze nabie­ra wartości i wagi złota: a to wszystko działo się w Polsce pod koniec 1945 roku. Obiło mi się to już o uszy w Rzymie, kiedy nowo utworzona ambasada Polski, z profesorem Stanisławem Kotem na czele, cierpliwie organizowała polski wagon dyploma­tyczny, który w drugiej dekadzie grudnia miał wyruszyć zdany na łaskę losu, w nadziei, że dowiezie nietknięte na miejsce prze­znaczenia nie tylko pomarańcze, ale także i kilka osobistości zaopatrzonych w listy uwierzytelniające oraz pewnego dziennika­rza z żoną, który z racji swego zawodu miał znaleźć się w War­szawie.

Warszawa była zniszczona, w Rzymie panowała atmosfera oku­pacji aliantów. Wieczne Miasto stanowiło niepowtarzalny przy­kład demokratycznego uniesienia nie skrępowanego żadną ideo­logią.

Zdawało się, że znikły bariery ekonomiczne i społeczne między nędzą a bogactwem, podobnie jak odwieczny egoizm. Miało się wrażenie, że wszyscy żyją w społeczeństwie opartym na po­wszechnym braterstwie, jak gdyby w perspektywie ogólnie panu­jącej złudnej radości, nerwowej i histerycznej, która odzierała ludzi z wszelkich atrybutów społecznych i różnic klasowych, czy­niąc ich, w cudownej ułudzie, równymi sobie nawzajem.

Rzym przeżywał swe wielkie dni radości i entuzjastycznie od­powiada! na wezwanie życia, gdy minęły cierpienia wojny i dy­ktatury. Północne Włochy były od niedawna wyzwolone i kiedy pierwsi Włosi z północy przygodnymi środkami lokomocji dotarli na południe i przybyli do Rzymu, zobaczyli porywający obraz miasta, które wydawało się upojone nie kończącym się świętem. Na ulicach i placach ludzie poruszali się w rytmie niecodziennym dla miasta zazwyczaj tak powolnego jak Rzym, który znowu sta­wał się wieczny. Jego mieszkańcy rozradowani krążyli z miejsca w miejsce bez szczególnego celu, byli szczęśliwi, że wojna się skończyła i że stary Rzym ze swoimi wspaniałymi wąskimi ulicz­kami i sławnymi pałacami ostał się zniszczeniu.

Alianci spod różnych sztandarów też uczestniczyli w ogólnej euforii, mieszając się z ludem, który okrzyknął ich wyzwolicie­lami i na swój sposób dawał wyraz gościnności i wdzięczności, dając się porwać radości życia. Żołnierze alianccy, prości ludzie, starcy, młodzież i dzieci tworzyli ruchliwy fresk.

Dzięki blaskom świtu, barwom rzymskich zachodów słońca i go­rącym rzymskim wieczorom, dzięki ich zmiennym błyskom i pół­cieniom obraz miasta stawał się jeszcze bardziej fascynujący.

W Rzymie 1945 r. panował przede wszystkim nieokiełznany pęd życia, a wobec rozlicznych potrzeb, którym trzeba było za­radzić, i głodu, który trzeba było zaspokoić, nawet grzeszne sła­bości ducha i ciała nie wyglądały na grzechy ciężkie, ale na logiczną i uzasadnioną konsekwencję lat lęków i poświęceń, które jak najszybciej starano się powetować, by odzyskać stracony czas. Kwitł czarny rynek: z magazynów i międzynarodowych składów alianckich codziennie ulatniały się słoiki kawy, kakao, herbaty, buty i prezerwatywy, pończochy, lekarstwa, opony samochodowe, spodnie, swetry, koce i guma do żucia — rano wprawne ręce roz­kładały to wszystko na straganach w różnych punktach miasta.

Rodzinne więzi, odwieczne tradycje i bojażń boża rozpływały się i znikały w zbyt gorączkowej atmosferze wolności ujawniają­cej nowe potrzeby społeczne; łamiąc tradycyjne zasady zazdrośnie strzeżone w każdym rzymskim domu, podobna była ona wezbra-

nej rzece, która szuka nowego łożyska i pozostawia stare wy­schnięte koryto bez zbytniego żalu.

To nowe społeczeństwo połowy XX wieku zapuszczało swe ko­rzenie pod gruzami wojny.

Rankiem schodziło się z ulicy Mercede w stronę placu San Silvestro, natykając się na chmarę ładniutkich dziewczynek, któ­re otaczały przechodniów kręgiem, oferując zagraniczne papie­rosy. Niezmiennie co rano spotykałem piękną brunetkę o spryt­nej mince i figlarnym uśmieszku, która wybiegała mi na spotka­nie krzycząc do koleżanek, idących za jej przykładem: „Zostawcie go, on jest mój... Czy to nieprawda, że zawsze kupuje pan u mnie?” „Tak, to prawda, daj mi dwie paczki papierosów amery­kańskich.” Mała zręcznym ruchem wsuwała sobie rękę pod lekką spódnicę lub pod pachy i z uśmiechem pełnym kokieterii po­dawała mi na dłoni dwie paczki papierosów jeszcze ciepłych od potu. Po czym grupka piętnastoletnich sprzedawczyń rozbiegała się jak stado ptaków w cztery rogi placu, wykrzykując:

Amerykańskie, angielskie gwarantowane, monopolowe!

Wieczorem te dziewczynki i ich starsze siostry ruszały w po­szukiwaniu paskarzy albo bezpośrednio udawały się do źródła zaopatrzenia — aliantów, którymi byli rośli, czarnoskórzy żołnie­rze w mundurach USA albo jasnowłosi Brytyjczycy. Chcąc zdo­być świeży towar na sprzedaż, czternasto- i szesnastoletnie dziew­czynki targowały się z pewnością siebie i uporem, manipulując setkami tysięcy lirów. Rodzice, również pochłonięci handlem, nie przejmowali się tym, żeby małoletnie córki przestrzegały wie­czornej godziny powrotu czy spotkania przy rodzinnym stole. Może nawet małe sprzedawczynie papierosów szły wieczorem z ciekawości za alianckimi żołnierzami do koszar i próbowały, krzywiąc się niemiłosiernie, przełknąć pierwszy kieliszek dżinu, whisky, piwa lub coca-coli z domieszką napojów wyskokowych, które przyprawiały je o dzikie upojenie i niepohamowany zapał, konieczne przy frenetycznym kroku boogie~woogie: amerykań­skim tańcu wyzwolenia.

Rzym był miastem żywym, noc była po prostu dalszym ciągiem dnia — dzięki ruchowi i rozrywkom ozdobiona girlandami 4wia-

teł zwieszających się we wszystkich dzielnicach miasta, jak gdyby panowało nieustające „Święto Noantri”, radosne, pogodne i łaska­we święto patrona. Jedynie socjolog cudem ocalały z gwałtowne­go podmuchu, jaki wstrząsnął rzymskim życiem, mógłby wyróżnić

i ocenić przyczyny i skutki tego zjawiska, które przyprawiło sta­rożytne miasto o szaleństwo, każąc mu odrzucać teraz wszelkie zasady moralne i z radością przekraczać ustalone normy. Wszyst­ko szło na rachunek znienawidzonej wojny, którą usprawiedli­wiało się małe i duże kradzieże, bezprawne zawłaszczenia i ciemne machinacje, szerzące się między siedmioma pagórkami Rzymu.

Każdy obywatel usiłował na własną rękę rozwiązywać proble­my życia codziennego, kpiąc z ryzyka, które podejmował, i z wła­snego sumienia, tak jak w filmach okresu włoskiego neorealizmu. Rzym Rosselliniego stał się miastem otwartym na wszystko. Chłopcy i dziewczęta, tak jak moje sprzedawczynie papierosów z placu San Silvestro, przebiegali ulicami Rzymu, naśladowali sposób postępowania zwycięskich aliantów, chodząc za nimi krok w krok, w radosnych podskokach śpiewając i pogwizdując melodie Cole Portera z Broadway Melody 1940, rozbrzmiewające po raz pierwszy na półwyspie. Okradali magazyny żywności wojsk alianckich z przebiegłością, która wprawiała w osłupienie pilnu­jących ich Amerykanów, Brytyjczyków, Polaków i Francuzów. Pozostawione bez opieki dżipy w ciągu paru godzin traciły silniki

i siedzenia. Ukradziono nawet luksusowy samochód amerykań­skiego admirała Ellery Stone’a, szefa alianckiej komisji kontroli, zaparkowany przed „Grand Hotelem”. Sprawcy kradzieży zresztą zreflektowali się i przyznając się do popełnienia błędu zwrócili pojazd właścicielowi, bardzo przepraszając.

Któregoś pięknego dnia w Neapolu znikł nawet statek handlo­wy UNRRA naładowany towarami i nigdy nie został znaleziony. Pewna dama z Neapolu opowiedziała mi, że jej szesnastoletni brat kupił samochód wojskowy razem z kierowcą Murzynem w amerykańskim mundurze. W tym czasie Murzyn amerykański był w dużej cenie na czarnym rynku, kosztował dużo, ale przy­nosił oczywiste korzyści, bo miał dostęp do składów i miejsc zamkniętych dla obywateli włoskich.

W

W owym rozpadającym się dawnym świecie panie z „ele­ganckiego Rzymu" dalej robiły zakupy na rowerze, rowerami także jeździli urzędnicy, funkcjonariusze ministerstwa, dzienni­karze i dyplomaci. W stolicy czynnych było nie tylko kilka linii tramwajowych. Prywatne wózki bagażowe, niektóre trójkołowe, stare i rozklekotane, przewoziły pasażerów z Piazzale Flaminio do Ponte Milvio.

Wysiadając na nieoczekiwanie ogłaszanym końcu trasy ludzie robili znak krzyża, szczęśliwi, że zdrowi i cali stoją znów na zie­mi. Nowe banknoty, liry amerykańskie puszczone w obieg przez aliantów, wypychały kieszenie ludzi związanych z czarnym ryn­kiem.

Wzdłuż wybrzeża Adriatyku stał II Korpus Polski dowodzony przez generała Andersa, wchodzący w skład VIII Armii Brytyj- dtiej Generała Alexandra.

Byli to waleczni żołnierze, mający za sobą długi marsz, którzy opuściwszy Związek Radziecki na mocy porozumienia między Moskwą a Londynem, przemierzywszy Iran, Irak, Palestynę

i Egipt wylądowali we Włoszech i odznaczyli się w bitwie pod Monte Cassino.

Ich sytuacja była niepewna.

Docierające z Polski wiadomości mówiły, że kraj ma wejść w strefę wpływów radzieckich. Z jednej więc strony czuli gorące pragnienie, by powrócić do ojczyzny, ujrzeć i policzyć żyjących jeszcze najbliższych, z drugiej odczuwali obawę, że zastaną kraj innym niż ten, za który walczyli i cierpieli.

Widziałem, jak z obozu w Cervinara odjeżdżały pierwsze trans­porty żołnierzy polskich, którzy postanowili wrócić do kraju; była to repatriacja niezwykła, pełna wahań, pełna niewiado­mych — a nie radosny powrót.

Później liczba transportów kolejowych wzrosła, miłość do ziemi rodzinnej okazała się silniejsza niż względy polityczne. Ale w tych dniach pełnych niezdecydowania wielu było oficerów polskich, którzy przemierzywszy setki kilometrów zapukali do moich drzwi, żeby oddać, mi pierwsze listy do członków rodzin, o których nie mieli wiadomości od ponad sześciu lat.

Wieść o mojej bliskiej podróży do Polski dotarła także do garnizonów polskich w Abruzji i Marche, rozlokowanych wzdłuż wybrzeża Adriatyku. Żołnierzom, którzy zdobyli Monte Cassino, drżały ręce, gdy oddawali mi swoje listy. „Miejmy nadzieję, że jeszcze żyją” — mówili niektórzy. „Moja żona i córeczka miesz­kały na Kruczej, kto wie, czy dom jeszcze stoi.” — „Dowiem się, będę szukał, zawiadomię was.” Jakiś oficer, którego nigdy wcze­śniej nie widziałem, odchodząc uścisnął mnie. Ja też byłem wzru­szony. Kiedy w parę dni potem powiedziałem jednemu z rzym­skich przyjaciół, że udaję się do Warszawy, popatrzył na mnie zdziwiony, z pewnym współczuciem, i powiedział: „Zacząłeś zajmować się archeologią? Przecież Warszawa jest tylko pustynią gruzów!” Z takim obrazem Warszawy, niegdyś jednego z naj­szczęśliwszych i najweselszych miast Europy, wsiadłem siedem­nastego grudnia 1945 r. do mojego dyplomatycznego wagonu, z mniejszą już nieco ufnością podchodząc do zadania, które mia­łem wypełnić.

Polski ambasador Stanisław Kot wydelegował młodego dyplo­matę, żeby przekazał mi jego pożegnanie i życzenia szczęśliwej podróży. Miał na sobie czarny garnitur, mieniący się srebrem krawat na śnieżnobiałej koszuli, a na lewym ramieniu, zgodnie z wymaganiami etykiety, przewieszony parasol w czarnym po­krowcu. Na peronach stacji Termini, w rzymskim rozgardiaszu, wierność tradycjom dyplomatycznym wywierała pewne wrażenie. Nasz wagon, który cieszył się nietykalnością dyplomatyczną, zo­stał doczepiony do pociągu osobowego zdążającego na północ. Na wagonie widniała tabliczka z napisami po polsku, angielsku, nie­miecku, francusku i rosyjsku, określającymi przeznaczenie i kraj, z którego pochodził, jak również wezwanie do przestrzegania międzynarodowej nietykalności dyplomatycznej jego pasażerów i ładunku. Każdemu podróżnemu doradzono, aby zabrał z sobą zapas żywności składający się z konserw, biszkoptów, sucharów, marmolady i suszonych owoców. Była to podróż bez żadnego ustalonego rozkładu jazdy, jedyną pewną rzeczą było to, że się wyruszało w stronę Warszawy, choć zamierzona trasa była jak nigdy dotąd niepewna; w Europie Środkowej, podzielonej na stre­

fy okupacji militarnej, granice polityczne miały jeszcze pewne znaczenie, ale by je przekroczyć, trzeba było mieć paszporty

i przepustki różnych władz okupacyjnych.

Pociąg wyruszył o dwudziestej piętnaście i po dwudziestu czte­rech godzinach dotarł do Bolzano, następnego ranka dojechaliśmy do granicy w Brenner, białej od śniegu, gdzie od pierwszego grudnia znów urzędowali funkcjonariusze włoscy. Nasz wagon dyplomatyczny zatrzymał się na torach w Brenner, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Stara, sapiąca lokomotywa nadjechała przełęczą od przeciwległej strony Innsbrucku, mając polecenie holować nas późnym popołudniem w stronę stolicy Tyrolu. „Ici, ou parle français” — zwrócił nam uwagę strzelec alpejski, i rze­czywiście, dotarliśmy do strefy austriackiej okupowanej przez Francuzów. Mroźny wiatr i śnieżny pył nadlatywały od Nord- kette. Austriaków prawie nie było widać, niewiele osób czekało w milczeniu na peronach na przyjazd jakiegoś pociągu-widma. My także czekaliśmy na pociąg, który wjechawszy na stację, po chwili dołączył do swego składu nasz wagon i ruszył w kierunku Niemiec.

W Kufstein kończyła się Austria. Strzelcy francuscy w bere­tach na bakier, z gauloise’em przylepionym do warg, obojętnie patrzyli na nasz pociąg, który wjeżdżał do Niemiec, do Rosen- heim. Była już noc, kiedy na krótko stanęliśmy pod resztkami łuków i zdewastowanymi poczekalniami stacji w Monachium. Rano pociąg zatrzymał się w Landshut. Ulice były prawie puste. Żaluzje sklepów opuszczone: nic do sprzedania, nic do kupienia. Na słabo oświetlonych wystawach kilku sklepików można było zobaczyć jakąś wstrętną marmoladę i pudełka zapałek. Wewnątrz widać było chleb na kartki. Tłum był szary. Wokół stacji stały grupy Polaków, którzy chcieli wrócić do kraju, zagubieni Niemcy, Żydzi, którzy chcieli emigrować do Palestyny, Włosi, którzy nie wiedzieli, do kogo się zwrócić.

Przemierzaliśmy Niemcy pokonane i zrujnowane, dniem i nocą, widok przesuwających się przed naszymi oczyma dolin i opuszczo­nych wsi przejmował nas uczuciem zdumienia i ciekawości, jakby chodziło o ziemię niczyją, jakby Niemcy zostały starte z po-

wierzchni Europy. A jednak na tych jałowych równinach skutych zimą byli ludzie opłakujący swych zmarłych, czekający na powrót synów — więźniów wojennych, rodzin, z którymi mieli nadzieją się połączyć. Na stacji w Ratyzbonie (dawniej Regensburg) jedyną władzę niemiecką reprezentowało paru bileterów w starych mun­durach, w beretach wciśniętych na siwe głowy; z całą pewnością byli to emeryci ponownie wezwani do pracy i postawieni przy wyjściu z dworca, aby sprawdzać bilety. Prowizoryczne barierki rozdzielały pasażerów, którzy posuwali się tak wolno, jakby szli w procesji.

Fahrkarte bitte — powtarzał monotonnym głosem niemiecki kontroler.

Jakiejś kobiecie, jeszcze młodej, która nie zareagowała na to wezwanie, zagrodzono drogę. Z twarzą zmienioną z gniewu ko­bieta zaczęła krzyczeć:

Ja jestem Żydówką, Żydówką, zrozumiano? Nie mam czasu do stracenia!

Ładunek nienawiści skierowany przeciw staremu kontrolerowi był tak wymowny, że ten pozwolił jej przejść. „Fahrkarte bitte” powiódł za nią biernie wzrokiem i zobaczył, jak wmieszała się w tłum wychodzących.

Życie w naszym wagonie było bardzo monotonne. Od czasu do czasu ktoś z polskiej obsługi przynosił nam filiżankę herbaty, którą przygotowywał w przedziale trzeciej klasy, wśród wonnych skrzynek włoskich owoców cytrusowych. Przynosił nam też wia­domości z Warszawy. Pytaliśmy o ulice i place nam bliskie, ale jego odpowiedzi były wymijające. Wiedzieliśmy, że Warszawa jest zniszczona w 85 procentach i że jest miastem praktycznie nie istniejącym. Pozostawiwszy Fürth za sobą, przemierzyliśmy Czeski Las i pewnego poranka, gdy słońce przeświecało przez lekką mgiełkę, przyjechaliśmy do Pilzna, w pracowitej Czecho­słowacji. Postój pozwolił nam rozprostować nogi i skorzystaliśmy z niego, żeby zagłębić się w uliczki i wejść na główny plac: od­kryliśmy tu stragany z wielkimi dymiącymi garami, z których czeska gosposia wielkimi widelcami wyciągała pachnące kiełbaski, słynne Wiirstel. Nawet ruiny fabryki samochodów, wydawały się

mnie] straszne, gdy patrzyło się na nie poprzez leciutką przesłonę pary unoszącej się z garnków z kiełbasą. Żeby móc zjeść tę kieł­basę, trzeba było mieć „listek” — bony konsumpcyjne. Na nasze nieszczęście Czechosłowacja nie miała jeszcze czarnego rynku. Dlatego musieliśmy się zadowolić wdychaniem zapachu tych przy­smaków.

Podróż wydawała się ciągnąć bez końca. Pewnego ranka, prze­wracając się z boku na bok na mojej kuszetce, zauważyłem na którymś postoju, że dojechaliśmy do Pragi. Zaczynało się dawać we znaki zimno. Grupy radzieckich żołnierzy krążyły jeszcze po mieście w oczekiwaniu na powrót do domu.

Nocą na stacji i my poczuliśmy ich obecność, gdy o metalowe ściany naszego wagonu załomotały pięści i ciężkie buty, ku zakło­potaniu polskich dyplomatów, naszych towarzyszy podróży i opie­kunów. Rosyjscy żołnierze chcieli wejść do wagonu, by spędzić noc w cieple, nie przejmując się kategorycznym wezwaniem do poszanowania nietykalności naszego środka lokomocji, które widniało napisane również cyrylicą na boku wagonu. Dyplomacja była słowem nie znanym żołnierzom z frontu, którzy zdobyli Pragę.

Podróżujący z nami sekretarz ambasady polskiej w Rzymie, człowiek niezwykle dystyngowany, odparł podstępny atak nie­świadomych rzeczy żołnierzy radzieckich przy pomocy tych paru rosyjskich słów, które źhał, podkreślając z naciskiem „ministr”, „poselstwo” i „poliak”. Słowa „minister”, „ambasada” i „Polak” w końcu wywarły pożądane wrażenie na opornych sojusznikach wschodnich.

W Pradze wsiadł do uprzywilejowanego wagonu miody sekre­tarz ambasady, Gajewski, z żoną. Był to człowiek serdeczny

i inteligentny, który miał zostać później ambasadorem w Paryżu. Pociąg biegł dalej, dnie wydawały nam się coraz dłuższe, bez końca. Rzadko odwiedzało się mieszkańców sąsiednich przedzia­łów, bo obowiązywał dyplomatyczny obyczaj uprzedzania o wizy­cie. Natomiast spotkania w korytarzu były nieformalne, a także bardziej sympatyczne.

Rano słaliśmy łóżka, to znaczy usuwaliśmy prześcieradła i weł-

15

V\A mMMMI

Bk \ ^^ 0*9fi *j ‘‘ ■f * * ■"*. £ ~ ń

¡j .... .. v ŚRj „ .i1 Pi ' J - -•••***'"

niane koce, składając je po jednej stronie. Do herbaty wydzie­laliśmy sobie oszczędnie biszkopty i kromki bardzo białego chleba wyrabianego przez aliantów i przeznaczonego dla wojska, które zachowywały świeżość przez całe miesiące. Czasami pozwalaliśmy sobie na luksus posmarowania ich cienko marmoladą.

Rzym był teraz daleko. Przez okienka pociągu, często pokryte skorupą zamarzniętego śniegu, patrzyliśmy, jak krainy europej­skie, budzące się po wojnie, przesuwały się przed naszymi oczy­ma. Drzwi wyjściowe domów zaczęto otwierać nie obawiając się spotkania patroli gestapo. Wnętrza domów oświetlane były sła­bym światłem, bez obawy przed nalotami.

Tak było u Austriaków, Niemców, Czechów i Polaków. Wojna skończyła się kilka miesięcy temu, ale życie w wielu rejonach Europy odradzało się z opóźnieniem. Tylko w Rzymie można było zobaczyć fajerwerki radości i nadziei, które swym carpe diem maskowały niepokój wielu sumień. Od ilu dni byliśmy w podróży? Straciliśmy w końcu poczucie czasu.

Pewnego ranka zbudził nas gwałtowny wstrząs, który prawie zrzucił nas z kuszetek. W korytarzu usłyszeliśmy ludzi chodzą­cych tam i z powrotem, gwar polskich okrzyków i serdeczności. Nie było cienia wątpliwości, że dotarliśmy do Polski, na granicz­ną stację Zebrzydowice. Szybko wysiedliśmy z pociągu, żeby po­szukać czegoś do zjedzenia w bufecie na stacji. Zdawało nam się, że śnimy: znaleźliśmy chleb świeżo wyjęty z pieca, szynki i kieł­basy pod dostatkiem, pokrzepiającą gorącą herbatę.

Na to pierwsze śniadanie zaprosił nas z satysfakcją pewien polski dyplomata.

Potem pociąg ruszył dalej w stronę Katowic. Pamiętając swoje podróże sprzed wojny, obliczyłem, że po południu możemy przy­jechać do Warszawy. Zapytałem o to towarzyszącego nam dyplo­matę, który po wielu wykrętach, przyparty do muru przez moją niecierpliwość, w końcu mi wyznał ze spokojem, że do Warszawy przyjedziemy nazajutrz rano. „Przyjechać do Warszawy i poru­szać się po niej w nocy jest bardzo niebezpiecznie. Po mieście kręcą się jeszcze bandyci."

W Katowicach trzeba było stawić czoło palącej potrzebie: jak zdobyć trochę polskich pieniędzy? Kolejarz, któremu powierzono wagon dyplomatyczny, odpowiedział z ironicznym uśmieszkiem na moje naiwne pytanie: „Niech pan włoży do kieszeni parę po­marańczy, a potem pan zobaczy." Co to właściwie miało znaczyć? Łamałem sobie głowę wychodząc ze stacji z pięcioma pomarań­czami w kieszeniach. Czy może miałem być żonglerem na placach śląskiego miasta? Kierując się ku jakiejś ulicy za dworcem mu­siałem od czasu do czasu przeskakiwać sterty błota i śmieci stwardniałe od mrozu. Ludzie, których spotykałem, byli biednie ubrani, opatuleni, ale w tłumie zauważyłem też kilka pań w futrach, w wełnianych chustkach na głowie, zawiązanych pod brodą. Niektórzy nieśli pod pachą choineczki, również zesztywnia­łe od zimna. Zatrzymałem się przed wystawą skromnego sklepiku z artykułami spożywczymi. Za szybą leżały w nieładzie tabliczki czekolady, cukierki, świąteczne zabawki, świeczuszki i poma­rańcze. Na ułożonych w piramidę cytrusach wyraźnie widać było cenę: 260 złotych. Wszedłem do sklepiku, witany uśmiechem wła­ścicielki Nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę, w końcu po chwili wahania spytałem ją:

Proszę pani, zobaczyłem, że pani sprzedaje pomarańcze, 260 złotych za kilogram?

Popatrzywszy na mnie przez chwilę, kobieta wybuchnęła śmie­chem.

Pan żartuje, 260 złotych sztuka. Bo co? — dodała — może ma pan na sprzedaż?

Przełamując nieśmiałość, bez słowa, niezręcznie, wyjąłem z kie­szeni moich pięć pomarańczy, które z sobą przyniosłem. Po­wąchała i pomacała, a potem zwróciła się do mnie:

Dobrze, po 200 za sztukę, zgoda?

Świetnie! — odpowiedziałem, nie mogąc doczekać się chwili, w której wyjdę ze sklepu z tysiącem złotych w kieszeni.

Pierwszy kontakt z obcym krajem — czy to w czasie wojny, czy pokoju — materialną więź ze środowiskiem nawiązuje się nad talerzem miejscowych specjałów. Nie chcąc oddalać się zbytnio od dworca, wszedłem do pobliskiej restauracji, w której tłoczno było od tych, co lubią dobrze zjeść i wypić. W ten sposób zna­lazłem się wśród rozgadanych ludzi, wesołych, sympatycznych

i obdarzonych dobrym apetytem. Po przekąsce i kilku wódkach zdałem sobie sprawę, że naprawdę znajduję się w Polsce. Półtorej pomarańczy starczyło mi na zapłacenie rachunku, a także na na­piwek, który młoda kelnerka o upierścienionych białych dłoniach przyjęła z taką delikatnością i godnością, jak gdyby miała do czynienia z płatkami róży.

Zimny wiatr wzmógł się, już o trzeciej po południu w mieście zapaliły się światła. Wolno ruszyłem w stronę dworca, do mojego domu na kołach, domu-wagonu kolejowego, który nawet jeśli nie zapewniał wygody, dawał poczucie bezpieczeństwa.

Opinia, że do Warszawy nie można przyjeżdżać nocą z powodu bandytów, wydawała mi się przesadna, choć poinformowano mnie, że Polska jako państwo i całość administracyjna jest jeszcze po- czwarką, niecierpliwie czekającą na wyjście z kokona, jaki na­rzuciły jej wojenne losy, i że w stolicy wojskowe patrole i mi­licja przedsięwzięły energiczną akcję zwalczania szerzącego się bandytyzmu, który miał podłoże nie tylko przestępcze, lecz rów­nież ideologiczne i polityczne, związane z działalnością wielu by­łych żołnierzy, którzy nie złożyli broni i nadal żyli jak party­zanci, w romantycznym uwielbieniu dla ruchu oporu.

Wagon dyplomatyczny przyczepiony do pociągu osobowego prze­mierzył ostatniej nocy spokojnie, bez nieprzewidzianych przy­

padków, szeroką polską równinę, by w ostatnim etapie dotrzeć do Warszawy, kończąc w ten sposób podróż rozpoczętą w Rzymie, niemal siedem dni temu. Pociąg zatrzymał się na Towarowej; przesadą byłoby nazywać dworcem to skupisko metalowych daszków opartych na drewnianych rusztowaniach, przy których na słupie widniała tabliczka z napisem: Warszawa. Opodal stał barak służący jako bar i restauracja, z którego leniwie wycho­dzili dorożkarze z czerwonymi nosami, silnie zalatujący alkoho­lem tragarze w ogromnych wysokich buciorach, żołnierze z prze­wieszonymi przez pierś pistoletami maszynowymi, uzbrojeni cy­wile z biało-czerwonymi opaskami na rękawach.

Zanim pojawił się księżyc, w ciemności z trudem można było dostrzec nieliczne światła przebijające poprzez lodowaty całun, który spowijał to, co pozostało z Warszawy. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Tymcza­sowość rzucała się w oczy. Za stacją rozpościerała się przestrzeń pokryta śliską warstwą błota, a wokół nielicznych latarń wirował pył śnieżny, jak gdyby małe białe pszczółki latały wokół prze­dziwnych uli. Poblask naturalnego światła, który ledwie rysował się na horyzoncie, towarzyszył wolnemu i leniwemu budzeniu się miasta, ale na próżno czekaliśmy, że w tej przygnębiającej pano­ramie ukażą się zarysy domów i kamienic. Wydawało się nam, że trafiliśmy na pustynną równinę, pozbawioną punktów orienta­cyjnych.

W taksówce wiozącej nas do hotelu „Polonia” wytężaliśmy wzrok, choć było jeszcze ciemno, żeby dostrzec jakikolwiek element pionowy przypominający Warszawę, którą opuściłem z końcem lipca 1944 r., tuż przed wybuchem powstania. Nic nie było widać, zdawało się, że wszystko to jest gigantycznym sur­realistycznym malowidłem, które za sprawą przeklętej magii uparcie towarzyszy nam aż do hotelu, mówiąc, że Warszawa już nie istnieje.

W recepcji nie było już czołobitnych i ceremonialnych maîtres d'hôtel, tylko kilku urzędników i młode pomocnice, biegle mówią­ce paroma językami obcymi, które przyjęły nas w zniechęcającej atmosferze anonimowej biurokracji państwowej.

Wskazano nam pokój numer 345 na trzecim piętrze.

Jest mały, ale tylko to mogliśmy dla pana zarezerwować. Łazienka w korytarzu. Hotel „Polonia” jest jedynym dużym hote­lem i jednym z niewielu budynków ocalałych w Warszawie — powiedziano nam.

Nasze siatki pełne pomarańcz budziły zdziwienie.

Pokój był mniejszy, niż to sobie wyobrażałem. Metalowe łóżko, dwa krzesła, stoliczek i duże podłużne lustro wiszące na ścianie przy oknie. Pośrodku lustra otwór po kuli, która pokryła kryształ tragiczną plątaniną linii.

Kim był strzelający? Kto mógł wystrzelić z rewolweru na tak bliską odległość? Zważywszy, że hotel był zajęty przez oficerów wermachtu, uznałem, że mógł to zrobić jedynie pijany niemiecki oficer w czasie, gdy jego towarzysze wysadzali w powietrze stare warszawskie domy, wykonując apokaliptyczny rozkaz fuhrera. W przerażającej atmosferze nie istniejącego miasta, zamknięty w pokoju, zaczynałem snuć przygnębiające rozmyślania na temat tragedii osobistych. Tak, nazistowski oficer, być może przeciwnik Hitlera, w chwili klęski usiłował zmyć plamę na żołnierskim honorze zadając sobie śmierć.

Oparty o ścianę, stojąc naprzeciw lustra w odległości nie prze­kraczającej dwóch metrów, najpierw spojrzał na swoją twarz wyniszczoną frontowymi niewygodami, alkoholem, wyrzeczeniami

i dramatem sumienia.

Pewnie zauważył z ironicznym uśmiechem, że ma skórę na twarzy spękaną od mrozów rosyjskiej zimy i włosy posiwiałe w wieku dwudziestu sześciu lat. Nie był już pełnym radości ba­ronem z Kolonii ani wesołym studentem z Heidelbergu, był ruiną, człowiekiem skończonym. Wystrzelił pierwszy raz do lustra, żeby upewnić się, że rewolwer się nie zatnie, a drugi raz w skroń. Rodzina z Kolonii i babka baronowa dowiedzą się, iż ich Rudi zginął na polu chwały. Scena mogła rozegrać się inaczej, w każ­dym razie myśl o spaniu w pokoiku samobójcy zbytnio mnie nie. cieszyła. Dziura w lustrze przypominała mi o nim, a ja rano, przeglądając się przy goleniu, dokładałem nadludzkich wysiłków,

żeby odbicie śmiertelnego otworu nie padło na moje czoło lub policzek.

Od tych myśli zbyt gorączkowych oderwało mnie dyskretne pukanie do drzwi; stał za nimi pan, który, przywitawszy mnie z zawodowym uśmiechem, powiedział:

Pełnomocnik do spraw Włoch oczekuje pana o dziesiątej trzydzieści.

Był to pierwszy protokolarny kontakt z władzami mojego kra­ju, który pozwolił mi się zorientować w warunkach pracy i życia, w jakich musiały działać misje dyplomatyczne, mieszczące się w hotelu „Polonia”.

Już od pierwszych godzin pobytu w Warszawie dzięki znajo­mości języka mogłem zrozumieć, choćby tylko powierzchownie, najbardziej istotne aspekty aktualnej sytuacji. Nastrój w zniszczo­nej stolicy nie należał do najprzyjemniejszych, ale nawet poprzez warstwę nienawiści, żalów, nostalgii, sprzeczności i dezorientacji można było wyczuć, jak tajemniczo i nieuchwytnie kiełkują nowe nadzieje siły i przeczucie wiosny, która miała wystrzelić na po­wierzchnię po okresie zimowego uśpienia, jak każe prawo zacho­wania życia, aby ludzie mieli znów uwierzyć w jego wartość. Po tragicznym pojedynku z hitlerowskimi Niemcami Polska znaj­dowała się wśród zwycięzców.

Polacy mają tę wielką zaletę — lub wadę, w zależności od punktu widzenia — że nie umieją żywić do nikogo nienawiści, uporczywej, ślepej, atawistycznej lub spowodowanej tradycją. Porachunki z hitlerowcami nie były skończone, istniało poczucie odrazy wobec okrutnego okupanta ponoszącego odpowiedzialność za kataklizm moralny i materialny, który ugodził ich kraj. Istnia­ła też nienawiść oficjalna, podtrzymywana przez natarczywą pro­pagandę, czasem nużącą, która w końcu okazała się mało skutecz­na i nieprzydatna.

Powiedziano mi, że na inauguracji odbudowanego Muzeum Na­rodowego na marmurowych schodach wejściowych, pośród donic z palmami i wawrzynami, rozłożono hitlerowskie flagi, aby zapro­szeni je deptali. Podobno również członkowie korpusu dyploma­tycznego zaproszeni na uroczystość mieli stąpać po nieprzyja­

cielskich sztandarach. Tymi cudzoziemcami byli alianci amery­kańscy, angielscy, francuscy, byli też Włosi, Holendrzy i Czecho- słowacy, potencjalni wrogowie ustroju, który skończył na stosie berlińskiego bunkra, a jednak lśniące obuwie wchodzących po schodach zagranicznych dyplomatów kierowało się ku wąziutkie­mu nie przykrytemu skrawkowi schodów, zamiast deptać nie­przyjacielskie chorągwie.

Pod tymi sztandarami, czy były one niemieckie, czy hitle­rowskie, mimo wszystko oddały życie, nie zawsze z własnej woli, miliony ludzi — sucho powiedział pewien zachodni dyplomata.

Nietrudno było zrozumieć, że interpretacje historii i jej naj­świeższych wydarzeń przez poszczególne mocarstwa, które zwy­ciężyły Niemcy hitlerowskie, bardzo różniły się między sobą.

Perspektywy życia i pracy w czasie mojego warszawskiego po­bytu wydawały mi się raczej niejasne, ale pierwsze wrażenia zblakły, gdy zacząłem łatwiej poruszać się w zakamarkach gosz­czącej mnie oazy.

W skład mikroskopijnej społeczności hotelu „Polonia” wcho­dzili nie tylko dyplomaci, ale także wysocy funkcjonariusze UNRRA, której opatrznościowa akcja niesienia pomocy dała nie­małą ulgę potrzebującej ludności Polski z tamtych czasów i objęła swym dobroczynnym działaniem także Ukrainę. W hotelu gościły również różne misje Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i roz­maite delegacje z innych krajów. Wszyscy dysponowali własnymi samochodami, szoferami, urzędnikami i sekretarkami. Wszyscy nosili mundury, nie po to, żeby w ten sposób zwrócić na siebie uwagę, ale żeby szybko móc być rozpoznanym przez polską mi­licję, która w istniejącej sytuacji nie miała zwyczaju z nikim się cackać.

Wieczorne światła sugestywnej i melancholijnej atmosfery Bo­żego Narodzenia przyćmiły cierpienia, niedostatki i smutki lud­ności. Było to pierwsze Boże Narodzenie wolnej Warszawy. A ja przyjechałem w wigilijny ranek. We wnętrzach mieszkań nie­licznych ocalałych domów widać było drżące światełka choinek. Skąd wzięło się tyle pachnących świerczków w zburzonym mie­ście, było także dla mnie tajemnicą. W najbardziej nieprzychyl­

nych momentach biedy i rozpaczy nikt w Polsce nie zapomina

0 tradycyjnych obrzędach Bożego Narodzenia okazując przywią­zanie do wiary katolickiej, jednego z niezmiennych elementów w historii narodu. Starsi i młodzi śpiewają piękne pastorałki, które z poetycką naiwnością przypominają wędrówkę Józefa

1 Marii po ziemi równie udręczonej jak Polska i cudowną noc gwiazdy betlejemskiej, która stale jeszcze oświetla niepewną drogę ludzkości coraz bardziej potrzebującej pocieszenia.

Późnym popołudniem, wracając z krótkiej przechadzki po mie­ście nieoczekiwanie przed samym hotelem spotkałem wielką aktorkę Zofię Lindorfównę, którą parę miesięcy później miałem oklaskiwać na scenie Teatru Polskiego.

W tamtą Wigilię roku 1945, przestrzegając starego obyczaju, również obsługa hotelu i kuchni hotelu „Polonia” przestała pra­cować o osiemnastej, mimo że stanowiło to niemałe utrudnienie dla mieszkającego tani korpusu dyplomatycznego. Nie przewidy­wało się z tej okazji obfitej kolacji ani słynnych smakołyków kuchni polskiej. Dla nas była to Wigilia świętowana w pokoju naszego pełnomocnika Carlo Soardi, który zastępował ambasa­dora Eugenio Reale, przebywającego w Moskwie. Jedna butelka wódki i druga wina na rozchwianym stoliku, kilka bułek z kawał­kami śledzia i sardynek było naszym skromnym posiłkiem. Razem z Carlo Marchiori, pierwszym sekretarzem ambasady, i hrabią Eugenio Jaccarino, delegatem Włoskiego Czerwonego Krzyża, ru­szyliśmy przed północą zimną i ciemną drogą szukając kaplicy, gdzie jak nas zapewniono, miała zostać odprawiona pasterka. Zna­leźliśmy ją; w malutkiej prowizorycznej świątyni zebrało się może ze trzydzieścioro wiernych, w większości starych kobieci- nek, które na nogach miały wysokie buty wypchane szmatami

i gazetowym papierem dla ochrony przed zimnem, a na głowie

i ramionach ciężkie wełniane chusty. Piskliwymi trzęsącymi się głosami zaintonowały kilka kolęd, tradycyjnych pieśni bożonaro­dzeniowych. W tym momencie myślałem o innych wigiliach, z okresu międzywojennego, myślałem też o garstce wiernych zgromadzonych w kaplicy, w zburzonym mieście.

W tę pierwszą Wigilię wolnej Warszawy wydawało się, że zmar-

łych było więcej niż żywych, a ich obecność znaczyły ubogie krzyże na rogach ulic, na skrzyżowaniach nie istniejących dróg, na placach zburzonych i zrównanych z ziemią, w parkach i na podwórzach.

Był to jakby obraz z nierzeczywistego świata, zrodzony w cho­rej wyobraźni wzburzonego reżysera. Rozmyślałem o Warszawie z innych czasów, o zasobności jej domów, elegancji kobiet, o jej odważnej młodzieży, która poświęciła się w imię jednego słowa: ojczyzna. Myślałem o tym, że podczas kiedy my przytupujemy zdrętwiałymi z zimna nogami na kamiennej posadzce kaplicy, być może w tej samej chwili w rzymskich lokalach tłumy dziew­cząt tańczą boogie-woogie, chcąc otrząsnąć się z wojennego lęku. Tu rany były jeszcze otwarte. Jakże różniła się szerokość geo­graficzna i historia obu krajów.

W holu hotelowym musieliśmy ceremonialnie uścisnąć dłoń

i złożyć życzenia kilku napotkanym ambasadorom. Swobodnie za­chowująca się sekretarka z recepcji, której dotąd nie widziałem, ubrana w bardzo obcisły sweter, wręczając klucze szepnęła do mnie: „Wesołych Świąt”, takim głosem, jak gdyby to była skarga. „Wesołych Świąt, Wesołych Świąt”, brzmiało bardziej jak woła­nie o pomoc niż jak życzenie. Dziura w lustrze potęgowała uczu­cie izolacji fizycznej i moralnej, w jakiej się znajdowałem, mimo że na korytarzu słyszałem głos jakiegoś dyplomaty, który mówił do swego kolegi: „Je vous remercie pour la soirée extrêmefnent sympathique, il demain." (Dziękuję panu za niezwykle miły wie­czór. Do jutra.) Istotnie, nazajutrz, za sprawą tych cudów, których jedynie Warszawa umie dokonać, życie wydawało się inne. Mimo mrozu i śniegu, kikuty budynków wyznaczające wielkie arterie: Marszałkowską, Aleje Jerozolimskie i Ujazdowskie, i gigantyczny kadłub stacji kolejowej, stale w chwiejnej równowadze, który groził zawaleniem, wyłaniając się dokładnie naprzeciwko hoteju „Polonia” — wszystko to wydawało się spokojniejsze, rzekłbym, wesołe. Nawet drewniane krzyże na skrzyżowaniu ulic Zgoda

i Jasnej były mniej smutne niż poprzedniego wieczoru. Ludzie świątecznie ubrani z okazji Bożego Narodzenia szli krokiem bar­dziej żwawym i elastycznym, młode warszawianki rzucały spoj-

rżenia bardziej agresywne i dufnne, ale w ich wzroku było zara­zem coś zachęcającego i figlarnego. Emanująca z nich kobiecość wprawiała w stan zakłopotania i dezorientacji. By zrozumieć te skoki witalności Polaków, trzeba by odwołać się do ich koncepcji filozoficznej — wiecznego problemu życia i śmierci; nie była ona jakąś zasadą czy dogmatem, ale zbiorową akceptacją warunków narzuconych przez nieuchronny bieg historii w ciągu ich istnienia. Ze spokojną rezygnacją przyjmowali obie możliwości: skończyła się rozgrywka ze śmiercią, a otwarła się perspektywa życia, w które Polacy wkraczali z entuzjazmem. Przykłady tego były liczne i wymowne, a przede wszystkim była to chęć odbudowania własnego domu i zapewnienia sobie środków utrzymania. Praco­wać na nie można było w różny sposób. Najbardziej przedsię­biorcza okazała się burżuazja. Młode lub nie najmłodsze już war­szawianki, żony oficerów, którzy pozostali na Zachodzie, i ich córki — pracowały jako kelnerki idąc za przykładem aktorek z czasów okupacji, inne znów były sprzedawczyniami w pierw­szych otwartych sklepach.

W pobliżu naszego hotelu były dwa lokale, gdzie można było się stołować. Kuchnia była domowa i prowadzona przez damy z towarzystwa. Jeden nazywał się „Kongo”, a drugi „Canaletto”: dwie nazwy politycznie obojętne. Komunistyczne władze nie miały żadnych zastrzeżeń, że właściciele, zarządzający i personel pochodzą z dawnej burżuazji. I właśnie w „Kongo” ponownie ujrzałem Irenę, piękną dziewczynę, która widząc, jak wchodzę w porze popołudniowej, przyjęła mnie z uśmiechem pełnym zdzi­wienia. Pracowała jako kelnerka. Kiedy przyniósłszy mi bułki

i nalawszy wódkę przysiadła się na chwilkę do mojego stolika, zapytałem, gdzie była w czasie powstania. Wydąwszy usta z iro­nicznym uśmiechem odpowiedziała:

Gdzie? Ależ na barykadach, naturalnie. Byłam strzelcem wyborowym: mam nadzieję, że posłałam na tamten świat dużo hitlerowców. Umiałam dobrze strzelać jeszcze przed wojną, kiedy chodziłam na polowania. Ale zabić zająca albo dzika to było co innego, a zabicie człowieka jednak wywierało na mnie pewne wra­żenie. Byłam ranna odłamkiem granatu. — To mówiąc, lekko

uniosła spódnicę i odkryła nogę, żeby pokazać mi dwie widoczne blizny trochę powyżej kolana. — Groziło mi, że umrę z upływu krwi — dodała.

Patrzyła na mnie uśmiechając się, podczas gdy ja spoglądałem na jej ramiona i piękne smukłe dłonie, bardziej nadające się do przerzucania kartek dzieła literackiego albo uderzania w klawisze fortepianu niż do tego, by naciskać spust karabinu. Spytałem o kilka znajomych dziewczyn.

Co słychać z Janką, Basią, Teresą, Izabelą?

Z pewną obojętnością odpowiedziała:

Basia i Teresa były ze mną. Zginęły w walce Janka jest w Krakowie, Izabela gdzieś na Zachodzie. Nie wiem, w Londynie czy w Rzymie.

Potem wróciła do kontuaru, bo jedna z klientek zamówiła dwa koktajle martini, bardzo zimne.

W „Kongo” wreszcie sprzedałem swój niewielki zasób poma­rańcz właścicielowi lokalu, którego dobrze znałem sprzed wojny, kiedy był dyrektorem banku przy ulicy Moniuszki.

Od pierwszych dni obserwowałem sceny następujące po sobie nie w tempie szybko przesuwającego się filmu, ale powoli, jak nieprawdopodobne i fantazyjne diapozytywy, które odbijały wiele mówiące i zmienne stany ducha, godne umieszczenia, niczym święte obrazy, w olbrzymiej surrealistycznej katedrze.

Bywały dni, kiedy wydawało mi się, że zniszczone miasto kipi euforią: wszystko uśmiechało się do życia, kobiety robiły wraże­nie piękniejszych i bardziej fascynujących, mężczyźni — śmiel­szych, pewniejszych, jak gdyby tajemnicza substancja dodająca energii unosiła się w powietrzu. Tak nieuchwytna radość, która ogarniała całe otoczenie, nie omijała także dyplomatów z hotelu „Polonia”. Tajemnicza siła okazywała się silniejsza od drama­tycznej wymowy strasznych ruin. Następnego dnia ludzi ogarniał inny nastrój, zamiast radości panował smutek, zaraźliwa, bolesna melancholia zwana przez Polaków chandrą, a przez Francuzów — cafard. Twarze mężczyzn twardniały, byli niesłychanie drażliwi, kobiety stawały się nerwowe i łatwo wybuchały gniewem na myśl o tym, jak bezcelowe są starania, żeby się podobać, gdy policzy się lata pozostające do nieuchronnej emerytury narzuco­nej przez prawa przyrody. Z pogardą patrzyły na Angielki w ele­ganckich mundurach UNRRA i na Amerykanki z istniejącego przy ich ambasadzie wydziału Public Relations, uważające, że pełnią misję ewangeliczną.

.W dniach kryzysu psychicznego dumne warszawskie kobiety

patrzyły z pewną zazdrością na swoje zachodnie siostry znajdu­jące się w uprzywilejowanej sytuacji. W okresie zmęczenia i znie­chęcenia mnożyły się ucieczki do innych krajów, do miast, które nie leżały w gruzach, ku łatwiejszemu życiu. Często uzasadniało się je względami natury politycznej, ale należało raczej upatry­wać bodźca w trudnych warunkach ówczesnego warszawskiego życia. Posługując się wszelkimi środkami i podstępami, pojedyn­czo lub parami, wielu Polaków dokonywało karkołomnych i ryzy­kownych ucieczek, przekraczało liczne granice i strefy okupacji wojskowej, by dotrzeć do Austrii lub zachodnich Niemiec. Nie­którzy znikli na zawsze, wchłonięci przez swą ostatnią przygodę. Zjawisko zdrady, jak je nazywano, udało się opanować, a ilość ucieczek ograniczyć.

Miłość do kraju była dominującym elementem tych czasów, nawet jeśli zbliżenie ideologiczne z potężnym sojusznikiem wschodnim budziło niemało obaw ludności mającej określone doświadczenia historyczne i świadomej narodowo-religijnego po­działu, datującego się od czasów Bizancjum, który przez wieki wytyczał granicę między prawosławnymi Rosjanami a katolickimi Polakami. Trudno zlikwidować tysiącletni rozziew, zapomnieć

o kulturze humanistycznej i łacińskiej, zastąpić wiarę religijną inną wiarą, która zmieniłaby istotę cech narodowych, zawsze dotąd zbieżnych z katolicyzmem. [...]

Ci sami zagraniczni dyplomaci, którzy usiłowali zrozumieć sytuację Polski w 1946 r. i przewidzieć jej dalsze losy, czuli się piekielnie zakłopotani, kiedy musieli wydać jakąś opinię i po­informować swój rząd. Choć rządowi utworzonemu przez Bieruta przypisywano cechy tymczasowości, mimo wszystko był to rząd uznany przez wszystkich, który czekał tylko na wynik wyborów politycznych mających dać mu legalne podstawy. Przybyły z Lon­dynu „premier" Mikołajczyk wchodził w skład rządu, kierowa­nego przez Osóbkę-Morawskiego, jako zastępca prezesa Rady Ministrów; natychmiast opowiedział się za przyjaźnią ze Związ­kiem Radzieckim, ale był pełen awersji w stosunku do komu­nizmu. U jego boku znalazł się przedstawiciel komunistów Go­mułka, także jako wicepremier.

Moskwa naciskała wówczas, by zrealizować układ jałtański Sy­tuacja była zatem bardzo skomplikowana, a obecność uzbrojonych band na terenie kraju jeszcze ją utrudniała. Powojenny chaos trwał wbrew pozorom normalnej stabilizacji. Władze tego nie taiły. Grupy nie poddających się antykomunistów panoszyły się po wsiach, bandy dezerterów ukraińskich i kryminalistów wszel­kiego autoramentu przeżywały ostatnią przygodę dokonując za­machów na państwowe urzędy, banki i gospodarstwa wiejskie. W codziennie powtarzających się zbrojnych starciach między siła­mi rządowymi i bandami padali z obu stron zabici i ranni War­szawskie noce budziły poczucie niepewności

W aglomeracjach miejskich dawała się odczuć obecność band wyrostków, tak zwanych bezdomnych, dzieci niczyich, jak „bez- prizornych” po rewolucji w Piotrogrodzie, którzy przez długie lata widzieli wokół siebie jedynie śmierć i zniszczenie i wybierali bandytyzm jako najlepszy sposób na przeżycie. Zagranicznym obserwatorom Warszawa ukazywała również i taki mało budujący aspekt sytuacji. Nic dziwnego zatem, że o zmierzchu zagraniczni dyplomaci woleli na czas zjawić się na progu hotelu „Polonia”, który stał się przystanią w morzu wzburzonych namiętności poli­tycznych, buntów społecznych i zorganizowanego, uzbrojonego świata przestępczego, wobec których życie obywatela niewiele się liczyło. Cóż mógł znaczyć jeszcze jeden trup na ulicach Warsza­wy wobec tylu drewnianych krzyży, które wznosiły się w różnych punktach miasta? Czy jeden krzyż więcej mógł mieć jakiekolwiek znaczenie? Niemniej jednak, dyplomacie francuskiemu monsieur Moullin, znanemu donżuanowi, absolutnie nie uśmiechała się myśl, że w każdej chwili może zostać zamieniony w krzyż. „Nie z tchórzostwa — wyznawał otwarcie — ale nie odpowiadałoby mi, żeby umrzeć po wojnie, wyszedłszy z tylu opresji. Wysokie pośmiertne odznaczenie czy może ordery wojskowe, szczerze mówiąc, zostawiam innemu.”

Te i inne rzeczy zaprzątały głowę dyplomatów z .Polonii". Ich zadaniem było śledzić rozwój sytuacji, informować i interpreto­wać wydarzenia, ale mimo szczerych chęci mieli niewiele satys­fakcji W tamtych czasach naprawdę trudno było pełnić funkcję

39

^afc-y \ 4H(Mi

dyplomaty, który z racji wykształcenia i osobistych cech skłania się ku chłodnej, prawie cynicznej obserwacji tego, co się dzieje dokoła.

Entuzjazm, stronniczość, sympatie czy antypatie są obce men­talności tego, kto uznał dyplomację za swe posłannictwo. Tymi podstawowymi zasadami w dużej mierze zachwiała specyficzna sytuacja w Polsce, bądź z powodu sympatii, którą większość dy­plomatów spontanicznie żywiła do kraju gościnnego i tak ciężko doświadczonego, bądź też dlatego, że zmiana sytuacji politycznej nasuwała przemyślenia mniej obiektywne. Wydawało się, że atry­buty zawodu, stosowane od czasu Kongresu Wiedeńskiego, stały się w Warszawie nieprzydatne na co dzień. Niektórzy dyplomaci z przerażeniem dostrzegali coraz silniejszą tendencję, żeby wpro­wadzić w miejsce używanego na całym świecie języka francu­skiego angielski lub wręcz rosyjski, języki dwóch największych potęg światowych. Francuski, salonowy język bon-tonu, wyrafino­wanych zwrotów i efektów stylistycznych, który panował w ko­deksach dyplomatycznego savoir-vivre’u, zaczął przeżywać schy­łek świetności. Pozostały jednak riposty możliwe do przytoczenia jedynie w harmonijnym języku Racine’a; przykładem jest ta cięta autoironiczna wypowiedź, jaką przypomniał mi pewien inteli­gentny dyplomata włoski, à propos książki, którą mu pożyczyłem, a której nigdy nie zwrócił: „Pour être un bon diplomate il ne suffit pas être bête, il faut être aussi bien élevé.’’ (Aby być do­brym dyplomatą, nie wystarczy być głupim, trzeba być również dobrze wychowanym.) Na szczęście dla wielu osób polscy dyplo­maci używali nadal języka francuskiego, co ułatwiało kontakty pisemne i osobiste z zagranicznymi przedstawicielstwami z „Po­lonii”. Francuski był obowiązującym językiem również w stosun­kach z ocalałą częścią dawnej burżuazji. Prawie nikt nie mówił po polsku i nikomu nie udawało się ułożyć jednego zdania tak, żeby warszawski rozmówca nie pękał ze śmiechu.

Nie wiem, czy rzeczywiście prawdziwa jest opinia Napoleona na temat Polski, którą wyraził podczas swego krótkiego pobytu, stwierdzając w związku z warunkami klimatycznymi: „Sześć mie­

sięcy deszczu, sześć miesięcy śniegu, et tout ęa on appelle la Patrie” (i to wszystko nazywa się Ojczyzną).

Przypomniałem sobie ten dowcip, kiedy wychodząc rano z ho­telu „Polonia” zobaczyłem, że i tego dnia niebo kryje zasłona przesłaniająca horyzont, szara, biaława: niebo niosące śnieg. Przed hotelem i w bezpośrednim sąsiedztwie tkwił zawsze tłumek cie­kawskich, którzy chcieli zobaczyć twarze uprzywilejowanych mie­szkańców hotelu, twarze dyplomatów, ich żon i funkcjonariuszy różnych międzynarodowych organizacji. Wobec przejawów takiej niegroźnej ciekawości, wychodziliśmy z „Polonii” zachowując się poważnie i powściągliwie, pełni godności i dumy, absolutnie nie odpowiadających naszemu prawdziwemu znaczeniu, i byliśmy szczęśliwi mogąc wmieszać się po paru minutach w tłum, który nieustannie przelewał się wzdłuż ruin Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, albo skręcaliśmy na lewo w Nowogrodzką, gdzie działał urząd pocztowy, któremu powierzaliśmy nasze dziennikar­skie przesyłki. Zaraz przy hotelu rzucały się w oczy różnobarwne grupy ulicznych sprzedawców, handlarzy walutą i maklerów z czarnego rynku. Ubrani w dziwaczne swetry, stare żołnierskie płaszcze, grube kurtki z kapturami albo wełniane czapki naciąg­nięte aż po brwi, młodzieniaszkowie, paniusie i starcy, w ręka­wiczkach, z których wyłaziły końce palców sinych od mrozu — zbliżali się ostrożnie do przechodnia i szeptali: „Złoto kupuję, dolary sprzedaję.” Handlowali dolarami i złotem; lecz także zegar­kami, owymi „cebulami”, które w innych czasach zachwyciłyby sprzedawcę antyków. Interesowały ich także łańcuszki z czter- nastokaratowego złota i szlachetne kamienie. Usiłowali upłynnić kupony materiału i papierosy amerykańskie lub angielskie. Byli to ludzie ze wszystkich warstw społecznych, którzy nadal na uli­cach Warszawy walczyli o życie.

Można było spotkać intelektualistę, przedstawiciela wolnych zawodów, nauczyciela, młodych złodziejaszków, którzy sprzeda­wali swój łup, przedwojennych wędrownych handlarzy już w po­deszłym wieku, byłych studentów, młodych terminatorów, byłe służące i zwykłych przestępców; wszystkich ludzi, których z nor­malnego życia wytrąciły wojenne wypadki, a którzy po mistrzow-

31

- - Ł \\ v;. v->rn&mm

sku, cierpliwie i zręcznie usiłowali utrzymać się na powierzchni morza śniegu pokrywającego Warszawę.

Nie brak było w tej malowniczej kolekcji ludzi, którzy ukoń­czyli uniwersytet, doskonale mówiących po angielsku lub fran­cusku, czasem wręcz szlacheckiego pochodzenia, którzy szybko opanowali sztukę handlowych wędrówek, oszustw, język stołecz­nych mętów, chamskie odzywki i ordynarny sposób bycia, by współzawodniczyć z dobroduszną szorstkością i wrodzoną inteli­gencją prawdziwych ulicznych handlarzy gnieżdżących się na Woli lub Czerniakowie. Trudno było odróżnić jednych od drugich. Zawinięci w wyliniałe futro, wyciągnięte nie wiadomo gdzie z gruzów jakiegoś spalonego domu, w botach z UNRRA, chroniąc się pod murem tkwili przy wejściu do „Polonii" w oczekiwaniu na potencjalnego klienta. Natomiast w bramach pobliskich domów rozsiadły się okutane aż po usta przekupki, które rytmicznie przytupywały o bruk, a w zasięgu ręki miały koszyczek z przy­wiezionymi ze wsi jajami i z mlekiem. Miały też włoskie poma­rańcze, gumę do żucia, mydełka i amerykańskie prezerwatywy, które oferowały przechodniom, zarówno mężczyznom, jak i ko­bietom, bez różnicy.

Sprzedawały także, po niebotycznych cenach, jedwabne ame­rykańskie pończochy z ciemnymi piętami. Był to towar, który napływał głównie z paczek-darów z Zachodu i w końcu trafiał do koszy i kieszeni na czarnym rynku. Milicja usiłowała na próżno ograniczyć — jeśli nie zlikwidować — wszelki nielegalny handel, a środki przez nią stosowane były surowe: każdemu przychwyco­nemu w trakcie handlowania groziło kilka miesięcy ciężkich robót. Ale handlarzy trudno było zaskoczyć. Mieli za sobą długą prak­tykę. Uszli żelaznym prześladowaniom hitlerowskim w czasie okupacji, kiedy kontrabanda była prawie patriotycznym obowiąz­kiem, a teraz na zniszczonym bruku Warszawy wykorzystywali nabyte umiejętności i nadarzające się okazje. Jednym okiem prze­liczali pieniądze, a drugim obserwowali ulicę. Długi gwizd zapo­wiadał nadchodzące niebezpieczeństwo. Trzy gwizdy oznaczały, że trzeba brać nogi za pas. Kiedy patrol milicyjny znikał, ponow­nie tworzyły się grupki głośno rozprawiające, narzekające i krzyk­

liwe, niby na targu w Istambule: „Kupują dolary, złoto, sprze­dają złoto, sprzedaję dolary, sprzedaję świeże jaja, szwajcarską czekoladę."

Obserwując ich myślałem, że w gruncie rzeczy są kolegami po fachu rzymskich handlarzy z czarnego rynku, ale jedna różnica wydawała mi się zasadnicza. We Włoszech widziało się najgorsze przejawy kryzysu ekonomicznego, ale zarazem malowniczość ko­medii delTarte, w Warszawie walka o życie przypominała Dosto­jewskiego. Nie miała w sobie nic latyńskiego, była rzeczą po­ważną.

Myślałem o moich szczebiocących dziewczynkach z placu San Silvestro kryjących papierosy między zarysowującymi się pier­siami, o tym, z jakim wdziękiem podawały towar, o figlarnych spojrzeniach, jak gdyby ich działalność była częścią dziecięcej zabawy, nawet jeśli w rzeczywistości potrzebowały tych pienię­dzy, żeby nakarmić młodsze rodzeństwo, które zostało w domu. Ich obecność zdawała się nasycać powietrze lekkim dziecięcym erotyzmem, przemieszanym z kurzem w promieniach rzymskiego słońca. Również na straganach pod łukiem na Piazza del Popolo i pod aureliańskim murem Porta Pinciana piękne młode rzy- mianki w lekkich, mocno wydekoltowanych sukniach, sprzeda­wały towar z przemytu, one również rozglądały się, czy nie nad­chodzi policja narodowa lub międzysojusznicza, one też nie dla zabawy handlowały na gorącym bruku stolicy; niechlujnie ubrani młodzieńcy w brudnych, przepoconych koszulach, rozchełstanych na owłosionej piersi, sprzedawali papierosy z przemytu i cały wachlarz wyrobów anglosaskich, im też groziło więzienie. Ale wszystkiemu towarzyszyły harmonijne gesty i słowa okraszone humorem, jak gdyby brakowało silnego napięcia walki o byt — które można było zauważyć w Warszawie, najciężej doświadczo­nej spośród wszystkich miast europejskich. W istocie, sam wygląd miasta dodawał mieszkańcom woli walki: owo „złoto kupuję” stało się w tamtych miesiącach warszawskiego życia prawie we­zwaniem do boju, do buntu, do ciągłej kontestacji, która dla wielu wydziedziczonych była jedyną racją życia przejawiającą się w for­mie handlu.

mmmmmm

Idąc ulicami, na skraju których zalegały pryzmy stwardniałego śniegu, uważając na dziury po pociskach czy małe leje pozostałe po granatach, lub bombach lotniczych, widziało się, jak bardzo warszawiacy pragną zacząć od nowa. Widać było, jak szybko na miejscu dawnych eleganckich arterii wyrasta miasto na poziomie pierwszego piętra. Niskie budynki przekształcone w sklepy wszel­kiego rodzaju i zaimprowizowane wystawy podsuwały nam przed oczy buty, materiały, okazyjne aparaty fotograficzne i stare książki, zawsze ozdobione kwiatkiem, będącym miłym symbolem elegancji, który z kurtuazją ofiarowuje się kobiecie. To budziła się burżuazja i wśród ruin zaznaczała swoją obecność, swój mo­zolny powrót: to prywatna inicjatywa pukała do drzwi. Wybudo­wanie albo prowizoryczna odbudowa jednego domu pociągały za sobą napływ nowych warszawiaków z prowincji — w ten sposób liczba ludności stale się zwiększała, mimo wielkich trudności ze znalezieniem dachu nad głową. Ale w tamtych czasach cztery pokoje wystarczały dla czterech rodzin. Otwarcie kawiarni w Warszawie było wydarzeniem, które elektryzowało całe miasto. Ludzie chodzili tam, żeby się ogrzać, wypić herbatę lub kawę, opowiedzieć ostatnie nowiny, podzielić się informacjami o zamia­rach nowego rządu, o pomocy ze Wschodu i z Zachodu; kawiarnia była też kuźnią wspomnień.

Kto zna paryski Marché aux Puces, madrycki Rastro, rzymski targ na Porta Portese i targ Tolciok z Bukaresztu, powinien z odrobiną fantazji pomieszać wszystkie elementy tych skupisk nieustannej nędzy, miejsc niezwykłych okazji handlowych, by stworzyć sobie obraz tego, czym był targ na przedmieściach War­szawy zwany „ciuchami”. Wszystko to, co jeszcze przypominało meble, krzesła, dywany, kołdry, lustra, gramofony z tubą, buty bez pary, wysokie buty i opony samochodowe, koncentrowało się na ciuchach. Wszystko trafiało wreszcie na błotnisty plac tego ciekawego targu, by potem, przechodząc przez różne ręce, zna­leźć się w mieście. Paru dyplomatów chadzało tam z cichą na­dzieją, że znajdą jakąś ikonę, stary świecznik lub obraz o nie­oczekiwanej wartości. Młode dziewczyny chodziły tam po suknię okazyjną albo amerykańską. Sprzedawcy, mężczyźni i kobiety

mieli spojrzenie doprawdy nie budzące zaufania, a nasi znajomi sprzedający dolary i pomarańcze pod „Polonią” byli w porówna­niu z nimi osobami o nieskazitelnych manierach.

W tych twardych latach zmartwychwstania Polacy, a przynaj­mniej duża ich część, pokazali, że mają szczególną żyłkę do han­dlu, że są czarodziejami handlu detalicznego, genialnie umieją­cymi nie tylko zdobyć potrzebne towary z branży spożywczej, ale także przywrócić ubraniom damskim trochę kokieterii, której oficjalne źródła nie miały uczynić zadość. Dzięki magii tajnego zaopatrzenia prosperowały sklepiki, szybko zbudowane wzdłuż tego, co pozostało z dawnych wielkich miejskich arterii. Tajnymi agentami powojennego merkantylizmu były po prostu kobieciny w szerokich wełnianych spódnicach, w chustach na głowie, w trzech grubych swetrach, które je jeszcze bardziej pogrubiały, i w płaszczach zarzuconych na ramiona. Były to też staruszki

0 pokornym wyrazie twarzy, ale z chytrym spojrzeniem, które stanowiły tkankę łączną szeroko rozgałęzionej sieci przemytu; jej aktywnymi ogniwami byli młodzi ludzie, którzy odkryli niewy­czerpane źródła zaopatrzenia w produkty spożywcze w okolicach Warszawy lub na prowincji, a także składy materiałów, butów, cennych mebli i dywanów, które przewoziło się z jednego końca miasta w drugi rikszą, rozklekotanym samochodem, prehistorycz­nymi furmankami i wozami ciągniętymi przez mocne konie. Dla przemytników zaczął się okres niewyobrażalnego eldorado, zaczęła się era polskiego Dzikiego Zachodu, na który ruszały setki twar­dych ludzi z zamiarem wzbogacenia się, wykorzystując nieobec­ność władzy, działającej tylko marginalnie. Eldorado, dla wy­jaśnienia, były to tereny niemieckie, które sojusznicy ze Wschodu

1 Zachodu przyznali Polsce, ustalając nową granicę na Odrze i Nysie w zamian za ziemie utracone przez Polaków na Wscho­dzie, łącznie z wesołym Lwowem.

Byłe ziemie niemieckie jak magnes przyciągały pokątnych han­dlarzy, bo w miastach opuszczonych przez Niemców, jak na przy­kład Wrocław i Szczecin, by wymienić tylko najważniejsze, oca­lałe domy nie były strzeżone i każdy, kto chciał, mógł zajrzeć do mieszkań i zabrać jakąś pamiątkę. Wszedł w użycie czasownik

szabrować", to znaczy kraść, rabować. Szukający szczęścia han* dlarze wchodzili nocą do niestrzeżonych domów i przewozili do Warszawy lub do innych miast to, co było najcenniejszego i co nadawało się do transportu, aby powiększyć prywatne składy ponownie otwartych sklepów.

Rząd polski był nieugięty w walce z przygodnymi rabusiami, ale możliwości ukrócenia złodziejskich wypadów były bardzo ograniczone. Na próżno władze ogłaszały, że chodzi o własność państwową, że kryształy, wyroby ze srebra, obrazy, dywany i futra należą do socjalistycznego państwa i że kradnąc je popeł­nia się poważne przestępstwo. Przygodni pionierzy z Dzikiego Zachodu byli zdania, że na Ziemiach Zachodnich rządzi prawo dżungli, i chcąc uspokoić własne sumienie oświadczali, że własność socjalistyczna oznacza także ich własność, jako że uważają się za zwolenników ustroju.

Dyplomaci, przysłani dla pełnienia swych obowiązków w mi­sjach do Warszawy, musieli po pierwsze nauczyć się niektórych danych z najnowszej historii, podstawowego punktu odniesienia.

14 stycznia 1945 roku oddziały radzieckie i formacje polskie utworzone w ZSRR rozpoczęły wielką ofensywę, mającą na celu wyzwolenie Warszawy, Krakowa, Katowic i Poznania manewrem okrążającym ku Śląskiemu Zagłębiu Węglowemu. Jak opowiadał w swych pamiętnikach marszałek Koniew, wskazując palcem na mapie okręg śląski, Stalin powiedział: „Tu jest złoto.” Siedem­nastego stycznia oddziały wchodziły do Warszawy, osiemna­stego wieczorem pierwsze jednostki pod dowództwem generała Korownikowa przeszły przez Kraków, z którego Niemcy wycofali się bez walki. Parę dni potem poddały się Katowice, serce Gór­nego Śląska. Ale w Warszawie żołnierze radzieccy, którzy prze­szli na lewy brzeg Wisły po pontonowych mostach, nie spotkali się z owacyjnym przyjęciem tłumów mieszkańców, przywitała ich absolutna cisza ruin pustego miasta. O godzinie siedemnastej oddziały polsko-radzieckie pojawiły się na placu Trzech Krzyży. Ich oczom przedstawił się zapierający oddech w piersi obraz mar­twego miasta, Warszawy, której już nie było. Wstrząsnęło to nawet Rosjanami, którzy walczyli pod Stalingradem. Torując sobie drogę wśród ruin, walczący odkryli w ich bezmiarze parę domów, parę kamienic, które cudem się zachowały, i hotel „Polo­nia”, gdzie miałem się znaleźć w jedenaście miesięcy później.

Trudno jest odbudować państwo, jeszcze trudniej dokonać tego, by zaczęło funkcjonować, ale państwo bez stolicy wszystkim wy­dawało się czymś nie do pomyślenia. To jednak, co w pierwszej chwili zdawało się nielogiczne, wariackie, nierozsądne i szalone, powoli przemieniało się w rzeczywistość z wapna i cegieł, szkła i zbrojonego cementu. Konkretem stawały się tymczasowe miesz­kania, domki, prowizoryczne budynki, które wyrastały i ziemi jak grzyby po deszczu i miały zaspokoić pierwsze potrzeby, jakie stwarzał powrót warszawiaków. To miłość do miasta kazała miesz­kańcom zaludnić ruiny i zadać kłam posępnym przepowiedniom Hitlera. Z dzielnicy Praga ludność cywilna wolno posuwała się za wojskiem. Po kilku dniach pod na wpół zwalonym murem zja­wiło się parę wiejskich kobiet okutanych w szale i koce dla ochro­ny przed lodowatym wiatrem, który dął nie napotykając prze­szkód w postaci murów i domów; kobiety te gotowały na węglo­wych piecykach gorącą zupę z kapusty i ziemniaków dla pierwszych odważnych mieszkańców, którzy wracali do nie istnie­jącego miasta, ciągnąc toboły i walizki, podczas gdy radzieckie patrole rozbrajały miny grożące co krok.

Jedenaście miesięcy później mogłem stwierdzić, że choć pusty­nia ruin i zgliszcz nie zmieniła się w oazę, Warszawa się odra­dzała. Witalność i zdecydowanie pierwszych pionierów przybyłych ze wszystkich stron Polski, wracających warszawiaków, miały swój udział w tworzeniu podstaw odbudowy, może chaotycznej, lecz zarazem genialnie dostosowanej do okoliczności.

I nie można by powiedzieć, że na odcinkach ulic i na tle grożą­cych zawaleniem domów spotykało się ludzi smutnych; męż­czyźni i kobiety byli weseli mimo zmęczenia i pełni odwagi, jak gdyby ożywieni tajemniczą nadzieją.

Cudzoziemcy, którzy mieszkali w „Polonii”, dyplomaci, prze­mysłowcy i funkcjonariusze międzynarodowych organizacji niosą­cych pomoc, nie mogli nadziwić się widząc tych ludzi pozornie beztroskich, nie mogli zrozumieć, że w mieście, które zmieniłoś się w cmentarz, okazywano tyle obojętności wobec grobów patrio­tów na ulicach i placach.

Powoli zacząłem się oddalać od zacisznego hotelu „Polonia”

i parę razy odbyłem po mieście przechadzkę, która miała w sobie coś z pielgrzymki. Zacząłem iść Alejami Jerozolimskimi: teraz kiedy nie było domów, wydawały się szersze. Zostało kilka bu­dynków czy też ich resztki nadające się jako tako do zamieszka­nia; bez trudu odkryłem szyldy paru lokali. Nie istniały już znane restauracje „Żywiec”, „Cristal”, słynne ze swej kuchni, ale dzia­łała niewielka elegancka kawiarnia „Kopciuszek”, aczkolwiek nie taki, jak w poetyckich wizjach Charles’a Perrault. Prowadził ją Węgier. Wszedłem z nadzieją, że zobaczę jakąś znaną mi twarz. Moje wejście na moment przerwało pogaduszki pań i starszych panów, godnie prezentujących się w jedynym garniturze. Cudzo­ziemca natychmiast rozpoznawano po ubiorze, który nosił, po butach, węźle krawata, po pudełku papierosów, które kładł przed sobą na stoliku. Zawsze był przedmiotem zainteresowania.

Nie znalazłem śladu po dawnych znajomych. Szatniarki i mło­de kelnerki były mi nie znane, a jednak pocieszająca była ich uprzejmość i skwapliwość, z jaką mnie obsługiwały.

Ruszyłem dalej Alejami Jerozolimskimi, którymi od czasu do czasu przejeżdżały służbowe samochody należące do nowego rządu, a także posiadające plakietkę CD samochody dyplomatów. Większy był ruch dorożek, riksz przewożących ludzi i towary i wielu wozów ciągniętych przez ocalałe konie, z których nozdrzy na silnym mrozie wydobywała się biaława para. Na stosie ka­mieni i cegieł umieszczono tabliczkę z napisem: Aleje Jerozolim­skie. Skręciłem w Bracką; na skrzyżowaniu ul. Zgoda z Jasną urządzono cmentarzyk. Kopce ziemi z małymi krzyżami, parę kwiatów: miejsce wiecznego spoczynku bojowników cywilnych i wojskowych. Oto wyłania się przede mną zrównany z ziemią plac Napoleona. Ileż razy tędy przechodziłem. Duży budynek poczty był kompletnie wyburzony, ale stał wykrzywiony i spa­lony metalowy szkielet przedwojennego budynku Prudential, zbu­dowanego przez towarzystwo ubezpieczeń, poważnie uszkodzo­nego już w pierwszym miesiącu wojny, w owym fatalnym wrze­śniu 1939 r. Był to najwyższy budynek Warszawy. Groby i krzyże na tej przestrzeni były pozostałością po ciężkich walkach między powstańcami a oddziałami hitlerowskimi w dniach wielkiego

I UÊÈË

buntu. Świętokrzyska była wręcz starta z mapy miasta; ulica Mo­niuszki, gdzie znajdowała się „Adria”, najsłynniejsza w przed­wojennej Warszawie kawiarnia i dancing, była tylko kupą gruzów, podobnie jak przyległa ulica Sienkiewicza z małym kinem „Tria- non", pierwszym miejscem miłosnych spotkań warszawiaków tej części miasta. Udałem się na plac Dąbrowskiego, gdzie mieściła się ambasada włoska. Uszkodzony budynek stał, jedno skrzydło nadawało się do zamieszkania. Na mój widok stary portier tak wybałuszył oczy, jakbym był zjawą.

Plac Piłsudskiego nie wyglądał lepiej. Grób Nieznanego Żoł­nierza znajdujący się pod doryckimi kolumnami Ogrodu Saskiego był przywalony gruzami. Hotel „Europejski” zbudowany w poło­wie XIX w. przez architekta Henryka Marconiego, gdzie skupiało się towarzyskie i najbardziej snobistyczne życie stolicy, prawie nie nadawał się do zamieszkania, jedynie parę sal służyło wy­jątkowym zebraniom. Zamek Królewski, symbol historii War­szawy, osiemnastowieczne domy otaczające łukiem kolumnę Zyg­munta III, króla, który mówił po łacinie, włosku i niemiecku — wszystko to zostało pochłonięte przez żelazo i ogień w apokalipsie zniszczenia. Kolumna była w kawałkach, a postać króla została przewieziona do Muzeum JNTarodowego, w oczekiwaniu na lepsze czasy.

Stare Miasto — uroczy stary ryneczek średniowieczny otoczony domami pomalowanymi na różne kolory, ozdobionymi fryzami i sławną sztukaterią z wyblakłymi łacińskimi napisami — było lejem, w którym przepadły wieki historii i kultury. Smutny sznur furmanek przewoził przez miasto kawałki Warszawy, resztki mu­rów obronnych i dachów miasta, niegdyś wesołego i sympatycz­nego. Dla mieszkańców, którzy dobrowolnie zaofiarowali się, że usuną gruz, cegła ze Starego Miasta z odłamkiem granatu miała w tamtych czasach taką samą wartość jak paznokieć Wenery od­kopany w Pompei. Wróg z zaciekłością dążył do starcia Warszawy z powierzchni ziemi; najpierw przez 30 dni we wrześniu 1939 ro­ku, potem przez 63 dni powstania w 1944 roku, następnie przez szatański i systematyczny plan totalnego zniszczenia wymierzo­

no

ny przez Hitlera przeciw miastu opustoszałemu po stłumieniu powstania i usunięciu siłą całej ludności.

Myślę, że byłem jedynym dziennikarzem, któremu dane było śledzić kolejne fazy dziejów Polski i jej stolicy, od entuzjazmu okresu przedwojennego do agresji hitlerowskiej, od znienawidzo­nej okupacji do wiele mówiących pozostałych po niej ruin. Na zburzonych i cichych ulicach z goryczą oglądałem szkielety domów, które mi towarzyszyły w czasie tej pielgrzymki, a których dramatyczny wygląd miał cechy wzniosłego i antycznego opusz­czenia.

Po wielu godzinach samotnej przechadzki powrót do hotelu „Polonia” był jakby powrotem do życia. Omal miałem ochotę dotykać policzków, macać ramiona i nogi, żeby upewnić się, że nie jestem cieniem. W tych momentach zagubienia jedynym anti­dotum był kieliszek wódki, który przywracał równowagę między żywymi i zmarłymi. W hotelu, z polecenia jakiegoś dyplomaty, wsuwano mi do kieszeni zaproszenie na przyjęcie — pokój 236, któryś kolega umawiał się ze mną w hotelowym barze, czekała mnie wizyta u ambasadora Reale, a wszystko to przyczy­niło się do odzyskania równowagi po przygnębiających wraże­niach z warszawskiej pustyni. W tych dniach ludzie się jeszcze nawzajem szukali. Rodziny jeszcze się nie połączyły. Radio nada­wało rozpaczliwe apele o udzielenie informacji. Ze swej strony zacząłem przekazywać listy, które mi powierzyli żołnierze i ofi­cerowie z Polskiego Korpusu we Włoszech.

Trochę wystraszeni, trochę onieśmieleni, zaczęli przychodzić staruszkowie i starsze panie, ale także zaczęły pukać do drzwi mego pokoju piękne i kwitnące dziewczęta. Drżącymi i niespo­kojnymi głosami pytali mnie:

Proszę powiedzieć, naprawdę widział go pan, rozmawiał pan z nim, jak się czuje, wróci?...

Miewa się dobrze, wróci. Ma stopień kapitana Brygady Kar­packiej. Jest odważny. Walczył pod Monte Cassino. Wróci.

Były to matki, żony, córki i bracia, którzy go nie widzieli od dni mobilizacji w sierpniu 1939 roku.

W większości byli to chłopcy z Warszawy, którzy, tak jak ich

rówieśnicy pozostali w Polsce, walczyli, żeby zwycięsko wrócić pewnego dnia do ojczyzny. Ale w Rzymie, Bolonii, San Bene­detto del Tronto, Giulianova czasem ktoś mówił: „Nie wrócę. To nie jest Polska, której chcieliśmy!” Wielu jednak wróciło.

Dni mijały, ale poza przypadkowym spotkaniem z aktorką Zofią Lindorfówną nie widywałem innych starych znajomych i to najbardziej mnie smuciło.

Warszawa, którą zastałem w grudniu 1939, w pierwszych mie­siącach okupacji, mimo wielu zniszczeń była istniejącym miastem, jednym słowem, była naszą starą Warszawą, była tym, co dziś was fascynuje na starych cenionych obrazach i fotografiach, tro­skliwie reprodukowanych i przechowywanych w albumach i róż­nych publikacjach, jednakże to, na co patrzyłem, nie było już miastem, lecz rezultatem gigantycznego, nieludzkiego trzęsienia ziemi wywołanego przez jednych ludzi przeciw drugim.

Obrazy kataklizmu rozciągające się, jak okiem sięgnąć, przy­prawiały o zawrót głowy. Jeśli w innych stolicach lub znanych miastach, gdzie przeszła wojna, liczono domy, które ucierpiały, w Warszawie liczyło się te domy, które cudem uszły bombom i dynamitowi. Nie istniały domy, ale istnieli warszawiacy. Pod koniec powstania, które spowodowało śmierć dwustu tysięcy ludzi, reszta ludności cywilnej została wygnana z miasta. Niemcy zorga­nizowali w Pruszkowie koło Warszawy punkt rozdzielczy (Durch­gangslager), gdzie dokonywano selekcji mężczyzn i kobiet; tych, których uznano za zdolnych do pracy, wysyłano do Niemiec, innych do różnych miejscowości w Generalnej Guberni albo do obozów koncentracyjnych. W ten sposób rozpadała się wielka warszawska rodzina. Co najmniej pół miliona mieszkańców prze­winęło się przez Pruszków. Ocaleli tylko ci warszawiacy, którzy znajdowali się za Wisłą na prawym brzegu, w dzielnicy Praga, będącej od 13 września 1944 r. w rękach radzieckich. Ta War­szawa, pusta, oniemiała, cicha i spokojna w morzu ruin, budząca lęk, stanowiła także wtedy dla Polaków i swych dawnych miesz­kańców, wszędzie rozsianych, punkt odniesienia w historii narodu i przyciągała ich nadal z przemożną siłą.

Po wycofaniu się Niemców każdy jakoś starał się wrócić do

niej, i to jak najszybciej. Z różnych miejsc kraju już wyzwolo­nego, mimo zakazów władz, pojedynczo albo w małych grupkach, wozami ciągniętymi przez konie albo innymi przygodnymi środ­kami lokomocji, niejednokrotnie pieszo, niczym idące rzędem mrówki, warszawiacy dotarli do swego miasta wtedy, kiedy jesz­cze nie było pewne, czy warto będzie je odbudowywać. Rządowy dekret uspokoił mieszkańców: Warszawa miała zostać odbudowana w swych historycznych granicach i znów być stolicą Polski. Na początku wojny liczyła 1 310 tysięcy mieszkańców. W dniu wy­zwolenia 17 stycznia 1945 prawie nietknięta dzielnica Praga liczyła 162 tysiące.

Kiedy przyjechałem tam na Boże Narodzenie 1945 r., na lewym brzegu, gdzie toczyły się walki i gdzie było najwięcej zniszczeń, znajdowało się kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, a z drugiej strony miasta około 300 tysięcy.

Władze w tym czasie stanęły wobec ogromnych trudności apro- wizacyjnych i sanitarnych; problem mieszkaniowy przyprawiał

o zawrót głowy: stały napływ powracających groził sparaliżowa­niem systemu zorganizowanego na zasadach dość jeszcze przypad­kowych i uczynieniem fikcją pomocy ze strony UNRRA i innych organizacji międzynarodowych, a także Związku Radzieckiego.

Najspokojniejsi wydawali się warszawiacy, którzy władzom dali odpowiedź zapożyczoną od rzemieślników paryskich; ci, zapro­szeni przez Colberta, ministra finansów Ludwika XIV, skłonnego im pomóc, na pytanie: „Co mogę dla was uczynić?", odpowie­dzieli: „Proszę nam pozwolić działać.” — „Dajcie nam działać” — odpowiedzieli także warszawiacy. Zakasali rękawy i tysiącami, u boku oddziałów wojskowych, zaczęli żmudną i pełną niebezpie­czeństw pracę przy odgruzowywaniu miasta.

Trzeba też było zlikwidować barykady powstańców w różnych dzielnicach i w oczekiwaniu na buldożery usunąć przynajmniej częściowo stosy cegieł ze zwalonych domów, żeby umożliwić przejazd przez kilka centralnych punktów Warszawy. Należało również przywrócić działanie ambulatoriów i przynajmniej jed­nego szpitala, uruchomić elektrownię, doprowadzić wodę zdatną do picia i gaz na tyle, na ile to było możliwe, naprawić centralę

telefoniczną. Jednym słowem trzeba było wyposażyć stolicą w centrum dystrybucji i działania z rozgałęzieniami sięgającymi na przedmieścia. Palący był problem komunikacji tramwajowej, trzeba było położyć tory na zrujnowanych ulicach i naprawić wozy tramwajowe, z których wiele posłużyło powstańcom do budowania barykad i które, na domiar wszystkiego, zostały prze­kształcone przez przedsiębiorczych handlarzy w małe bary i re­stauracyjki, gdzie bezdomni warszawiacy szli napić się gorącej herbaty czy zjeść barszcz lub inną posilną zupę.

Od maja do września 1945 r. warszawiacy zobaczyli, wpraw­dzie tylko na kilku liniach, mknące tramwaje, przyjęte ze zrozu­miałym i ogólnym zadowoleniem. Trudno było wyobrazić sobie, jaka mogła być Warszawa w pierwszych miesiącach po wyzwole­niu, skoro kiedy tam przyjechałem jedenaście miesięcy później, wydawała mi się dużym martwym miastem, którym jeszcze była.

Tylko ten, kto krok po kroku śledził jej zmartwychwstanie i włożył wiele odwagi i energii, żeby obudzić ją ze śmiertelnego snu i tchnąć w nią życie, mógł stwierdzić pierwsze oznaki po­wrotu do sił. Niemniej jednak poważne kłopoty trwały nadal; wobec ogromu zniszczeń członkowie rządu, architekci, inżyniero­wie, urbaniści i technicy przeżywali chwile zwątpienia i zniechę­cenia.

Projekty, plany rekonstrukcji, priorytety, które trzeba było przyznać przy odbudowie, niedostatek materiałów oraz trudności w ich uzyskaniu i transporcie stwarzały sytuację, która wyglą­dała zawsze jednakowo, niezależnie od punktu widzenia. Była jak słynne krzesło Apollinaire’a, który powiedział w analogicznej sy­tuacji: „Chacun doit admettre qu’une chaise de quelque côté qu’on la voie, ne cesse jamais d’avoir quatre pieds.” (Każdy musi przyznać, że krzesło, z którejkolwiek strony by się -je widziało, zawsze ma cztery nogi.) Warszawskie krzesło było przykładem nieustannej niepewności. Tak przynajmniej wydawało się w owych pierwszych miesiącach. Dwieście tysięcy warszawiaków, którzy schronili się w Łodzi, pełniącej rolę stolicy, czekało tylko na powrót; niektórzy na krótko przyjeżdżali do miasta w poszuki­waniu swych zburzonych domów, ale przerażeni wracali do Łodzi,

nawet jeśli czuli dumę na widok dziesiątków tysięcy byłych współobywateli miasta w roli pionierów, koczujących wśród ruin i oddanych całkowicie odbudowie Warszawy. Przykład poświęce­nia rzadki w historii Europy.

W mieście, zwanym królową Wisły, problemem, który budził najwięcej niepokoju, nie było zaopatrzenie, ale zapewnienie wszystkim mieszkania i schronienia. W nielicznych domach, które ocalały i powoli były odbudowywane, w mieszkaniu pięciopoko- jowym mieszkało pięć rodzin i taka kłopotliwa sytuacja trwała przez lata. Najgorsza strona tego przymusowego wspólnego za­mieszkiwania ujawniała się rano, kiedy o tej samej porze wszyscy musieli się umyć, żeby iść do pracy i zdobywać środki utrzyma­nia. Pogoda ducha współlokatorów pokonała tę i inne trudności wspólnego życia, wśród których niepoślednie miejsce zajmował problem kuchni: cztery palniki dla czterech rodzin, których człon­kowie wczesnym rankiem szli na poszukiwanie ziemniaków i ka­pusty. O określonej porze w Warszawie zaczynał się roznosić w powietrzu wyraźny zapach gotowanej i kiszonej kapusty, któ­rym długo przesiąknięte były futra, płaszcze i wełniane swetry mieszkańców idących do kawiarni na spotkanie ze znajomymi. Pewnego dnia jeden ze współlokatorów, w związku z tym, że jego sąsiad z pokoju uparcie gotował kapustę, spytał uprzejmie, czy nie może zmienić menu. Impuls życia, jakim były wszelkiego ro­dzaju codzienne "przedsięwzięcia pierwszych odważnych mieszkań­ców, natychmiast odbijał się także na twarzach kobiet, które ucie­kając się do niewyczerpanych źródeł czarnego rynku znowu za­częły się ubierać z pewną zalotnością. Codziennie otwierano nowe lokaliki, barki, kawiarnie i malutkie restauracyjki, urządzone, jak się dało, ale z gustem, wazony z kwiatami stały na aksamitnych narzutach pokrywających stoły, a w oknach wisiały firanki ręcz­nie haftowane; te lokale, prawdziwa przystań dla wędrujących warszawiaków, o każdej porze dnia pełne były ludzi wesołych i swobodnych. Fakt, że o kilka kroków pod gruzami zburzonych domów leżeli zmarli, był przykładem największego kontrastu, niezrozumiałego dla zagranicznych dyplomatów odseparowanych W hotelu „Polonia”.

mm ipM

Wszyscy myśleli, że zwykłą koleją rzeczy tymczasowość, w ja­kiej żyli i pracowali w Warszawie, z czasem się skończy, ale wręcz przeciwnie, stała się ona permanentna. Nierealny, zacierający się, apokaliptyczny świat zniszczeń podobny do długiego snu pełnego koszmarów i trwogi, który oczekiwał na wymarzony świt prze­budzenia i uwolnienia od tylu nieszczęść, zaczynał przemieniać się w codzienną rzeczywistość, w automatyzm posunięć i proble­mów, którym trzeba było stawić czoło i rozwiązać je, w bezape­lacyjną akceptację istniejącej sytuacji, w przyzwyczajenie do panujących warunków i w heroiczną cierpliwość. Łacińską ma­ksymę, którą wybrał Paryż mający w herbie stateczek: Fluctuat, nec mergitur (unosi się na fali nie tonąc), mogła w tych latach przejąć Warszawa.

Nawet dyplomaci z hotelu „Polonia” zaczęli przystosowywać się, rozumować jak warszawiacy, zaczęli żyć na ich sposób, choć nie przychodziło im to łatwo. Oni też czekali na charyzmatyczne zmartwychwstanie, mimo że śmierć stale była obecna we wstrzą­sającym widoku tylu krzyży, które wyrastały na ulicach, i mimo tego, że na skutek nocnych przymrozków i nagłych skoków tem­peratury w dzień waliły się mury na wpół zburzonych domów, grzebiąc przechodniów. Ale błędem byłoby myśleć, że pod koniec 1945 i w pierwszych miesiącach 1946 roku Warszawa była mia­stem smutnym, przeciwnie, była miastem paradoksalnie ruchli­wym i radosnym, porwanym przez frenetyczny impuls życia, który narzucał swoje prawa starym i młodym.

W prasie powtarzały się smutne apele:

Szukam Wandy Dąbrowskiej ostatni raz widzianej w obozie oświęcimskim, prawdopodobnie przebywającej w Anglii. Każdego, kto by miał wiadomość, prosimy o poinformowanie rodziny."

Poszukujemy Zbigniewa, oficera powołanego we wrześniu 1939 r. Wzięty do niewoli przez Niemców w Modlinie. Proszę zawiadomić rodzinę.”

Był to ponury i stały motyw, który codziennie przypominał minioną tragedię. Obok tych przygnębiających apeli były również pierwsze sygnały odrodzenia, których najbardziej widomym zna­kiem stawały się nowe lokale, bary i kawiarnie, gdzie widziałem

46

tłoczących się ludzi pełnych życia i młode blondynki, gadatliwe i sympatyczne. Czasem dostrzegałem jakąś znaną twarz, która jednak ginęła we wspomnieniach sprzed wojny i okupacji Czasem ktoś podchodził, żeby uścisnąć mi rękę. W jego wzroku widać było ludzką solidarność i zadowolenie, że jeszcze żyje.

Nie było to może w myśl traktatów zawartych w czasie wojny między mocarstwami, a dotyczących nowych granic politycznych i ideologicznych stref wpływów i innych rozwiązań, które miały być na stałe wprowadzone na obszarze Europy, ale Polacy, którzy nie zawarli z nikim sojuszów szczególnego uprzywilejowania, za­warli ścisły i żywy sojusz z życiem.

Administracja państwowa zaczęła ostrożnie stawiać pierwsze kroki. Rząd utworzony w Lublinie, pierwszym dużym polskim mieście, zajętym przez wojska radzieckie, mimo swego charakteru tymczasowego miał stanąć przed poważnym zadaniem wprawienia w ruch machiny nowej administracji opierając się na elementach ideologicznie najbardziej sprzyjających, bliskich teorii marksi­stowskiej, głoszonej przez wielkiego wschodniego sojusznika. Jed­nym z pierwszych działających ministerstw było Ministerstwo Spraw Zagranicznych, gdyż za granicą trzeba było móc okazać wizytówkę Polski zdolnej działać i występować jako niezależne państwo, nawet jeśli różniło się ono od tego, które istniało do września 1939 roku. Wielu zdolnych dyplomatów polskich prze­bywało na wygnaniu na Zachodzie: w Stanach Zjednoczonych, w Anglii, we Francji i gdzie indziej, wszędzie tam, gdzie rzuciły ich losy wojenne; tych, którzy zostali w ojczyźnie, podejrzewano, że nie są zbyt skłonni do budowania ustroju opartego na ideologii nigdy nie będącej ich własną. Kilka osób ze świata kultury, mają­cych gruntowne przygotowanie intelektualne, z miłości do ojczy­zny zgodziło się stanąć w szeregach nowego Ministerstwa Spraw

Zagranicznych: jednym z pierwszych był Stanisław Kot, profesor uniwersytecki, przyjaciel Mikołajczyka, mianowany ambasadorem w Rzymie. Chcąc nie chcąc, zwrócono się do ludzi wykształconych i nie związanych zawodowo z działalnością polityczną, by repre­zentowali swój kraj. Tak samo, choć w innej sytuacji, postąpiono we Włoszech, gdzie trwał proces zwalniania ze stanowisk dyplo­matów, których uznano za zbyt związanych z faszyzmem, i mia­nowano takich ambasadorów politycznych jak Reale w Warsza­wie, Carandini w Londynie, Saragat w Paryżu, Tarchiani w Wa­szyngtonie.

Gdy uznano nową Rzeczpospolitą, do Warszawy zaczęli napły­wać dyplomaci z różnych krajów. W większości przypadków byli to dyplomaci zawodowi. Biegli, czujni, przenikliwi, często przy­bierali ton pewnej wyższości w stosunku do swych polskich kole­gów z nowego naboru, z którymi mieli do czynienia. Mimo morza ruin, wśród których się znajdowali, usiłowali kontynuować i na­rzucać tradycję dyplomatyczną, sztywne przestrzeganie form w kontaktach osobistych, specyficzny styl i niejednoznaczność rozmów, od czasu do czasu ozdobionych błyskotliwym dowcipem, który pozwolił zabłysnąć inteligencją i wykształceniem; widzieli w sobie kontynuatorów dyplomacji z Metternichem i Talleyran­dem na czele, za których spadkobierców z dumą się uważali. Noty dyplomatyczne ani na jotę nie różniły się od wzoru istniejącego od czasów Kongresu Wiedeńskiego. Polscy mężowie stanu odpo­wiadali poprawnie, używając stale obowiązującej klasycznej fra­zeologii. Książę Krzysztof Radziwiłł miał niełatwe zadanie zgo­dziwszy się na objęcie stanowiska szefa protokołu. Sami przeło­żeni lub podwładni w Ministerstwie Spraw Zagranicznych z początku nie wiedzieli, jak go tytułować. Nazywać go księciem byłoby przeciwne zasadom demokratyzacji kraju, ale jednocześnie nie mogli zapominać o jego przynależności do jednego z naj­świetniejszych rodów książęcych, którego obecność stale liczyła się w historii Polski. Ponieważ zniesiono formę zwracania się per „pan” — choć potem szybko do niej powrócono — i zastąpiono ją formą „obywatel”, niektórzy zaczęli zwracać się do niego: „obywatelu książę”. Działanie Krzysztofa Radziwiłła na rzecz

nowego ustroju miało duże znaczenie psychologiczne, bo ukazy­wało kontynuację dawnej Polski w nowej jakobińskiej szacie. Radziwiłł nie krył swych sympatii dla lewicy i zapisał się do I partii demokratycznej, zbliżonej do partii robotniczej. W 1940 ro- 1 ku został aresztowany razem z żoną przez gestapo i przeszedł 1 przez obozy koncentracyjne w Buchenwaldzie, Majdanku i Maut- 1 hausen. W czasie okupacji zawarł znajomość z socjalistą Józefem I Cyrankiewiczem, który później miał zostać na długi czas szefem I nowego polskiego rządu. Z pewną dozą rozbawienia Radziwiłł i mówił zagranicznym dyplomatom, zdziwionym jego politycznym I wyborem, że cieszy się z zabrania mu dóbr, zarządzanie którymi I sprawiało mu jedynie kłopot, i woli spokojne życie z pensją po- I bieraną pod koniec miesiąca. W tym okresie nie było dyplomaty, I który by nie uciekał się do pomocy obywatela księcia, bądź I w kwestiach politycznych, bądź w sprawie szybkiej pomocy hy- I draulika, kiedy z kurka umywalki nie leciało dość wody, by szef I misji mógł co rano golić sobie brodę. Pełniąc swe funkcje, zagra- jj niczni przybysze mieszkający w mym hotelu dawali dowód dużego I zrozumienia dla trudności, jakie napotykali, nawet jeśli czasem ' woleli to nazywać stoicyzmem.

Kolegom z Waszyngtonu, Londynu i Rzymu jawili się w aureoli męczenników. Zważywszy, że prawie nikt nie znał języka poi- I śkiego, wszyscy prześcigali się w zapewnieniu sobie pomocy wdzięcznych i ochoczych Polek pochodzących z dawnych sfer ] burżuazyjnych, które doskonale znając angielski i francuski były j tłumaczkami i często przekazywały wiadomości o tym, co działo się w mieście, dodając trochę własnych spostrzeżeń. Często sze­dłem rano do pokoju radcy Ambasady Włoch, Carlo Soardiego, gdzie przyglądałem się tłumaczeniu codziennej prasy polskiej przez młodą polską urzędniczkę, która dokładając wszelkich wy­siłków, by przetłumaczyć zagmatwane problemy polityki we­wnętrznej, nie zawsze znajdowała właściwe słowo, co często cał­kowicie zmieniało znaczenie zdania lub oświadczenia. Przegląd codziennej prasy był niezwykle użyteczny przy mozolnym reda­gowaniu telegramów zaszyfrowanych lub zwykłych, przeznaczo­nych dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Rzymie. Pokój

Soardiego był ponury: dwa okna wychodziły na wewnętrzne podwórze, światło elektryczne paliło się cały dzień. Podobnie było w sąsiednich pokojach, gdzie mieściły się inne przedstawicielstwa i ambasady. Dyplomaci zachodni mieli zwyczaj częstego wymie­niania informacji i nawiązywali dość przypadkową współpracę, gdy chodziło o formułowanie opinii na temat osób od niedawna sprawujących władzę i przyszłości Polski. Wyjarnień lub potwier­dzeń szukało się w rozmowie z Krzysztofem Radziwiłłem, który mimo że był współpracownikiem ministra spraw zagranicznych Rzymowskiego, nie był w stanie zdementować ani potwierdzić najważniejszych wiadomości interesujących różne ambasady. Ra­dziwiłł nie tylko miał za zadanie informować dyplomatów z nale­żytą uprzejmością, starając się ułatwić im pracę, ale miał też two­rzyć nowe kadry polskiej dyplomacji i być autorytatywnym do­radcą nowego rządu w sprawie wysyłania najbardziej odpowied­nich ludzi na wakujące stanowiska w siedzibach dyplomatycznych za granicą.

Janusz Minkiewicz, poeta i satyryk, nie związany z obozem reakcyjnym, znany w sferach polskiej inteligencji, obdarzony żywą wyobraźnią, nie omieszkał z tej okazji do scenki w jednym | kabaretów wtrącić wzmianki o powojennych dyplomatach. Jedna wypowiedź stała się sławna: „Obywatelu książę — pytał uczeń — jaką marynarkę powinienem włożyć i jak ma się ubierać moja żona na bankiety, oficjalne przyjęcia wieczorne i na five o’clock? Co można jeść rękami i jak posługiwać się nożem?”

Utworzenie nowej kasty dyplomatów istotnie nie było rzeczą łatwą, mimo że zorganizowano naprędce przyspieszone kursy cztero- i sześciomiesięczne dla nowych uczniów Talleyranda, któ­rzy mieli być wychowani w duchu nowej rzeczywistości poli­tycznej, a zarazem posiadać pewną dozę kultury i znajomość, choćby powierzchowną, jakiegoś języka obcego oraz umieć zręcz­nie uchylać się od pytania zbyt angażującego albo podstępnego. Dla nich staż ten był dość męczący. Zaczynali od najprostszych pojęć z zachodnich podręczników kandydata na dyplomatę: jak nakryć stół na oficjalny obiad, jak ustawić wazony z kwiatami, jak posługiwać się sztućcami i pamiętać o tym, iż w żadnym razie

nie należy nosić żółtych butów do granatowych spodni. Po zdaniu I egzaminów, określeni jako „przeszkoleni” do nowej delikatnej I misji, neodyplomaci „docierali się” przy młodych kolegach za-1 chodnich, których pierwsze kontakty z nimi wprawiały w dośćl duże zakłopotanie, z tego prostego powodu, że wagon savoir- I -vivre’u Polaków nie toczył się po wypróbowanych torach zachod­niej dyplomacji przyjętych w całym świecie. Neodyplomaci i z Warszawy nie kończyli anglosaskich college’ôw ani metterni- 1 chowskich szkół i mieli zwyczaj tak szczerze, prawie brutalnie, I przedstawiać problemy i dyskutować na ich temat, że zaskakiwali I swych kolegów ze starej szkoły europejskiej. Mieli też zwyczaj zmuszać ich do picia po południu wódki zamiast eleganckiej fili- I żanki herbaty o piątej. Wybuchali hałaśliwym śmiechem i często z zapałem klepali rozmówcę po plecach.

Mieszkańcy Warszawy dali w tych decydujących miesiącach I rzadki, lecz świadomy przykład przedsiębiorczości: nie tracili 1 czasu. Prywatna inicjatywa nie napotykała przeszkód ze strony i władz, które w pierwszej kolejności zajęły się nacjonalizacją ca­łego obszaru stolicy w celu wyeliminowania wszelkich prób spe- j kulacji gruntem. Niektórzy odważni zdobywali pieniądze, wspól­nie składali się na niewielki kapitał, wzywali geometrę, majstra j murarskiego, szli na pobocza Marszałkowskiej, znajdowali naj- j dogodniejsze miejsce i decydowali się na zbudowanie sklepu z za- J pleczem i dwoma pokojami mieszkalnymi, a wszystko to na par- j terze. Mury rosły w oczach, potem zjawiał się stolarz, żeby wpra­wić drzwi i ramy okienne, a po nim szklarz.

Kolejno pojawiały się meble i towar. Sklep był gotów i zaczy- , j nał działać. W ten sposób postępowano budując bary, kawiarnie ] i restauracje nazwane z włoska „Canaletto”, „Capri”, „Wenecja”. 1 Rosło parterowe miasto. Jak przedsiębiorcy zdobywali materiał 1 potrzebny do budowy, było dla wszystkich tajemnicą, lecz nikt j w tamtych czasach nie zamierzał tego wyjaśniać, a tym bardziej ] władze, bardzo zainteresowane popieraniem inicjatywy prywat­nych obywateli. Po uprzątnięciu z grubsza głównych ulic i wy- j wiezieniu gruzów, coraz bardziej ożywiał się ruch samochodów, i wojskowych ciężarówek, różnych środków lokomocji i wozów

zaprzężonych w konie, które przyjeżdżały z prowincji z produk­tami spożywczymi; szybko jeździły dorożki i riksze.

Mosty na Wiśle były zburzone, a były one ważne, gdyż łączyły Warszawę z dzielnicą Praga. Jednym z nich był most Poniatow­skiego, przy którym pracowano w pośpiechu.

Tymczasem saperzy polscy i radzieccy zbudowali drewniany most, po którym ciężarówki, samochody i wszelkie pojazdy posu­wały się w tempie idącego człowieka. Zwały lodu na rzece poru­szały się wolno, jakby zdawały sobie sprawę, że każde uderzenie zwaliłoby ten niezastąpiony most bez fundamentów, stwarzający zasadniczą możliwość zaopatrywania Warszawy w żywność. Nie­którzy wchodząc na most robili znak krzyża, ale były to obawy niepotrzebne, bo chociaż nie mógł on konkurować ze słynnymi amerykańskimi konstrukcjami Baileya, był zdolny wytrzymać ciężar wielkich radzieckich wozów pancernych, które ścigały nie­przyjaciela.

Wszystkie urocze miejscowości pod Warszawą były przepełnio­ne. Tłum warszawiaków mieszkał w malutkich willach, pensjona­tach, szkołach, salach gimnastycznych i prywatnych domach u progu stolicy i niecierpliwie czekał na właściwy moment, by włączyć się w nową rzeczywistość. Główne ministerstwa już się odpowiednio ulokowały, przede wszystkim Prezydium Rady Ministrów w pałacu przedtem należącym do książąt Radziwiłłów. Gmach „Romy” stał się tradycyjną siedzibą zjazdów partii i obchodów świąt narodowych. Jedynym sześciopiętrowym hote­lem przeznaczonym dla „uprzywilejowanych” był hotel „Polo­nia”, który gościł dyplomatów i paru zagranicznych dziennikarzy: był najbardziej ożywionym punktem Warszawy i w jego to salo­nach bawiono się w pierwszą noc sylwestrową po wyzwoleniu. Z kilkoma dyplomatami obserwowałem tej nocy tłum warszawia­ków tłoczący się na parkiecie. Stoły biesiadne były pełne apetycz­nie wyglądających dań. Butelki wódki, francuskiego wina, rosyj­skiego szampana i gruzińskiego koniaku tryumfalnie zajmowały resztę wolnego miejsca. Tryskające energią dziewczęta, te same, które hitlerowców posyłały na tamten świat podczas powstania, z policzkami zarumienionymi od alkoholu, z roziskrzonymi oczy-

ma, stanowiły godną oprawę tego długiego wieczoru i ruchliwo, ścią wyróżniały się wśród gęstego tłumu ludzi, którzy śpiewali i dawne piosenki i tańczyli swinga przeplatanego walcami Straussa.

Zachodni dyplomaci patrzyli na ów wybuch wesela i niepo-1 hamowanej witalności tych, którzy za progiem pozostawili świeże jeszcze wojenne wspomnienia i pamięć o zmarłych towarzyszach, czekających na swój grób. Przybysze z Zachodu nie rozumieli zupełnie nagłej metamorfozy tych ludzi; przecież parę godzin wcześniej brnęli z trudem przez nie istniejące ulice miasta, które w całości trzeba było zbudować od nowa. Nie mogli wytłumaczyć sobie, jakim cudem pojawiło się tyle butelek dobrego wina i pa­pierosów i skąd wzięło się tak obfite jedzenie w postaci tylu wy­kwintnych dań.

To trzeba zbadać. To rzecz wielkiej wagi — zasugerował cicho pewien szef misji.

Tak jest, panie ambasadorze — odpowiedział młody sekre­tarz, który chcąc uczynić zadość otrzymanemu poleceniu wmie­szał się w tłum i bez trudu zdołał się przysiąść do sporej grupy polskich biesiadników.

Nazajutrz ów młody człowiek poinformował swego szefa, że przedsięborcza dziewczyna zaprosiła go po tańcu do swego stolika i pogrzebawszy w torebce pokazała mu zdjęcie Mikołajczyka, przywódcy opozycji antykomunistycznej.

Kiedyś — wymamrotał stary dyplomata — dziewczęta no­siły w torebce podobiznę jakiegoś świętego albo Rudolfa Va­lentino.

Szukamy Wandy, szukamy Zbigniewa” — dalej powtarzały „Zycie Warszawy”, „Głos Ludu” i „Gazeta Ludowa”: to była druga strona medalu.

1 stycznia 1946 roku wchodziła w życie ustawa o ślubie cywil­nym, godząca w przestarzałe prawo kanoniczne, umożliwiająca rozwód na drodze administracyjnej.

W następnych dniach miała miejsce pośpieszna emisja bank­notów małej wartości nominalnej; ten fakt bez precedensu był żywo komentowany, nie dlatego, że banknoty puszczono w obieg, ale dlatego, że nie było na nich żadnego podpisu, nawet kasjera

Narodowego Banku Polskiego. Z pewnością nie miało to większe­go znaczenia, choćby ze względu na inflację, która tworzyła błęd­ne koło; złotego nie można było wywozić i nie był notowany na zagranicznych giełdach, mimo to miał wysoki kurs i wartość wy­mienną na rynku wewnętrznym; wiedział coś o tym czarny rynek, który był w tych latach plagą demoralizującą i niemożliwą do zlikwidowania. Nie była to plaga biblijna, mająca na celu do­mniemaną ekspiację, lecz wręcz przeciwnie, dla wielu była to manna z nieba, która pozwalała Polakom żyć, nawet jeśli w chaosie, w jakim pogrążony był handel i zaopatrzenie, było to niekorzystne z punktu widzenia ideologicznego, któremu chciano podporządkować posunięcia gospodarcze. Dążąc do zahamowania przemytu i działalności czarnego rynku, władze przedsięwzięły energiczną akcję represji. O ile z jednej strony dokładano starań, by popierać początkującą inicjatywę prywatną, z drugiej starano się zadać mocny cios nielegalnemu handlowi i panoszącej się spe­kulacji. Wieczorem lotne patrole milicji krążyły po lokalach i re­widowały klientów w celu skontrolowania posiadanych przez nich pieniędzy. W przypadku dużych sum, których pochodzenia po­siadacz nie umiał wyjaśnić, zatrzymywano go i odprowadzano na posterunek milicji, ta zaś następnego dnia zajmowała się wy­słaniem go do obozu pracy w Potulicach na Pomorzu, na dwa do sześciu tygodni przymusowych robót. Milicjanci nie cackali się i w czasie nocnych obław zgarniali wszystkich podejrzanych, łącz­nie z cudzoziemcami. Pewnego wieczoru w jednym z lokali za­trzymano także szefa misji TJNRRA, kanadyjskiego generała Charles Drury Millsa, który nie miał przy sobie dokumentów. Mimo protestów wypowiadanych w różnych językach, ale nie­zrozumiałych dla milicjantów, został odstawiony przez zbrojną eskortę do hotelu „Polonia”, gdzie mieszkał i gdzie milicja mogła stwierdzić jego tożsamość. Następnego dnia polskie władze bardzo go przepraszały, ale wydarzenie to ożywiło plotki i komentarze wśród dyplomatów, jego współmieszkańców.

W pierwszych miesiącach 1946 roku niespodzianie zaopatrzenie pogorszyło się do tego stopnia, że rząd zmuszony był wydać za­rządzenie, które zabraniało konsumpcji mięsa w lokalach gastro­

nomicznych przez trzy dni w tygodniu: środę, czwartek i piątek. Brak mięsa wynikał ze spadku pogłowia bydła i częściowo ze szwankującego transportu. To odnosiło się do dostaw kontrolo­wanych przez władze i sprzedawanych po oficjalnych cenach, Dla osób związanych z czarnym rynkiem ten „dyktat” rządowy nie miał żadnego znaczenia. Dania mięsne, przykryte liściem ka­pusty, i tak zapewniano zamożnym klientom różnych lokali. Dla­tego obserwować można było ten przedziwny fakt, że w mieście tak zniszczonym jak Warszawa było pod dostatkiem różnych pro­duktów spożywczych, o jakich nawet nie śniło się w Wiedniu, Budapeszcie, Pradze ani w miastach ukraińskich lub rosyjskich. Taka obfitość zarazem wymownie świadczyła o bałaganie i braku dyscypliny, panującym w Polsce, a szczególnie w Warszawie, zaraz po wojnie, władzom zaś podsuwała drastyczne rozwiązania, do których jednak się nie uciekały ze względu na niechęć, z jaką zostałyby przyjęte przez część ludności, oraz na ich niepożądany skutek polityczny wobec braku stabilizacji wewnętrznej.

Codziennie, wychodząc ze schroniska, jakim była „Polonia”, widzieliśmy jaskrawe i namacalne sprzeczności tej sytuacji, co do której dyplomaci woleli nie ryzykować definitywnych osądów, bo nie było tu spraw dających się jasno określić i wydawało się, że wszystko jest zawieszone w próżni. Wielka stolica zamieniona w popiół, rzeczywiste i widoczne niedostatki liczniejszej z dnia na dzień ludności, okrutna nędza, która godziła w znaczną część mieszkańców, i luksus znów rozkwitający w nowych sklepach urządzonych w parterowych budynkach, lokale, gdzie tłoczyli się klienci w połatanych ubraniach, ten oszałamiający spektakl, jaki toczył się wśród nieustannych niebezpieczeństw na tle dźwięków melodii dawnych piosenek i amerykańskich rytmów, wystrzałów i nocnych starć między milicją a bandytami — to była sytuacja przyprawiająca o zawrót głowy dyplomatów zamkniętych w po­koikach hotelu „Polonia”. Ich bezpośrednie raporty do różnych ministerstw spraw zagranicznych przynosiły wiadomości na temat najświeższych wydarzeń w Warszawie, ale starzy dyplomaci któ­rzy mieli za zadanie śledzić sytuację w Polsce na podstawie tele­gramów i sprawozdań kolegów mieszkających w Warszawie, nie potrafili mimo całego doświadczenia wytworzyć sobie jasnej opinii na temat tego, co działo się w Polsce. W ciągu dnia gońcy z tele­gramami wchodzili po schodach hotelu, przebiegali długie koryta­rze, szukali numeru pokoju odpowiadającego siedzibie dyploma­tycznej brytyjskiej, włoskiej, bułgarskiej lub szwedzkiej, by

wręczyć zaszyfrowany telegram, który często był osławionym „call-back” (prośbą o potwierdzenie) lakonicznym jak obelga: „Wyjaśnijcie 6 punkt Waszego raportu z dziewiątego bm.” Amba­sador, który często sam rozszyfrowywał telegram, wzywał swych współpracowników na zebranie, ponieważ zaś w pokoju nie było tylu krzeseł, aby wszyscy mogli usiąść, niektórych zapraszano do zajęcia miejsca na brzegu łóżka wysłannika Korony Brytyjskiej, którym w tym czasie był Cavendish-Bentick. Szukało się tekstu skrytykowanego telegramu, który mówił: „Dynamiczny, a zara­zem demoralizujący czarny rynek, choć stanowi poważną prze­szkodę dla normalizacji życia w kraju, pozostaje mimo wszystko jedynym skutecznym środkiem pozwalającym żyć Warszawie.” Telegram Foreign Office pytał, jak i skąd zaopatruje się czarny rynek.

Co odpowiemy? — pytał szef misji.

Może powiedzieć prawdę — sugerował radca.

I wysłano następujący telegram:

Produkty rolne ze wsi, pończochy, buty, wyroby dziewiarskie, kosmetyki, alkohole, papierosy w większości amerykańskie lub angielskie i inne rzeczy przychodzą w paczkach, które UNRRA przydziela swoim urzędnikom, albo są rozdawane ludziom w fa­brykach w ramach akcji pomocy; często są wprowadzane na czarny rynek przez obdarowanych w zamian za polskie pienią­dze. Co do innych artykułów, źródła są ciągle nieznane.”

Co jakiś czas ambasador brytyjski zmuszony był udawać się osobiście do Londynu nie tylko po to, aby przedstawić na Downing Street naglące żądania polskich władz w sprawie rozwiązania

II Korpusu Polskiego we Włoszech, podporządkowanego brytyj­skim siłom zbrojnym, ostentacyjnie wrogiego nowemu kierow­nictwu kraju, ale też dlatego, że musiał osobiście wyjaśnić za- wikłaną sytuację w' Polsce, a zwłaszcza w Warszawie. W „Po­lonii” liczne komentarze wywołał przypadek, jaki przytrafił się pewnemu zachodniemu ambasadorowi, który, pod koniec oficjal­nego śniadania urządzonego przez Polaków, zanim wyszedł, wy­krzyknął wskazując na żołnierzy stojących na straży: „Niech żyje demokracja i wszystkie te piękne bagnety, które ją otaczają!"

Ten sam ambasador w kilka dni później otrzymał list od swego rządu, z zapytaniem, kim był ów nieostrożny dyplomata, który wygłosił zdanie komentowane przez prasę amerykańską, nie po­dającą nazwiska. Wydaje się, że w istocie był to ambasador Sta­nów Zjednoczonych Bliss Lane. Wydarzenie nie miało żadnych następstw. W rzeczywistości wszędzie kręciło się wielu żołnierzy, nie tylko w celu umacniania nowej władzy, lecz także dlatego, że różne formacje uzbrojonej milicji zaspokajały potrzebę porządku publicznego i osobistego bezpieczeństwa obywatela, kiedy wieczo­rem udawał się z jednego punktu miasta w drugi, idąc mało widocznymi ścieżkami wśród ruin. Z powodu podziemia politycz­nego i pospolitych przestępców noce w Warszawie były niepewne, łącznie z okolicą otaczającą hotel „Polonia”. W dzień na rogach ulic widać było żołnierzy radzieckich w opaskach milicji wojsko­wej i z przewieszonym przez pierś pistoletem maszynowym, któ­rzy nikogo nie zaczepiali; starali się być jak najmniej widoczni. Przybyli do Polski z rozkazem, by pomagać ludności: istotnie nie miały miejsca wypadki stosowania przez nich przemocy w sto­sunku do mieszkańców. Właśnie w tych dniach styczniowych oficjalne radia podały, że wojsko polskie zostało w 60 procentach zdemobilizowane oraz że kilka tysięcy oficerów i instruktorów wojsk radzieckich wraca do ojczyzny. Zatem obecność żołnierzy nie budziła obaw, a nawet była pożądanym znakiem władzy, która ochraniała powracających do zniszczonej Warszawy. Nienormalna sytuacja panująca w stolicy nie zachęcała wielu zagranicznych dziennikarzy, żeby ją zwiedzać i w niej mieszkać. Zachodni dzien­nikarze musieli ponadto pokonać niemało przeszkód, żeby otrzy­mać wizę od szefa Oddziału Prasy Ministerstwa Spraw Zagranicz­nych, generała Grosza. Na przełomie 1945 i 1946 roku Polska przeżywała etap niezwykle trudny. Porozumienie w Jałcie prze­widywało umieszczenie jej w radzieckiej strefie wpływów, aczkol­wiek miało się to stać po zatwierdzeniu tego przez naród poprzez głosowanie powszechne, wolne i tajne. Zadaniem dyplomatów brytyjskich i amerykańskich było czuwać nad ich prawidłowym przebiegiem. Ze swej strony rząd utworzony w Lublinie wziął na siebie zadanie przekształcenia kraju pod względem politycz-

nvm, społecznym i ideologicznym. Obywatele zachodni byli osobami niewygodnymi, zdolnymi zaszkodzić propagandowym wy­siłkom ludzi sprawujących władzę, w których interesie leżało, aby sytuacja wyglądała na unormowaną, a ludowe poparcie dla no­wego rządu — zgodne z prawem.

Kiedy przybyłem do Warszawy, było tam jedynie sześciu ko­respondentów zagranicznych: Marshall z Agence France Presse, Allen z Associated Press, Anglik Selby, Cang z „Manchester Guardian”, przedstawiciel Czechosłowacji i piszący te słowa. Była poza tym grupka dziennikarzy, goście rządu i przedstawiciele czasopism: niejaki pan Bloom z Johannesburga, Piniewski — re­daktor tygodnika z Detroit, Molski — korespondent czasopisma „The Protestant”, Hindus z Madras i młoda Dunka z Kopenhagi, entuzjastyczna zwolenniczka marksizmu. Najbardziej aktywny i inteligentny był kolega francuski, najlepiej zaś poinformowany Amerykanin Allen, który kręcił się po „Polonii” w eleganckim mundurze korespondenta wojennego, sympatyczny i jowialny. Kiedy zapragnąłem się z nim zapoznać, jego przyjaciele uprze­dzili mnie: „Jeśli chcesz z nim porozmawiać, postaraj się go spotkać przed piątą po południu. W przeciwnym razie spotkasz go ze szklanką whisky w ręku i wtedy przepadło.” Wśród dyploma­tów z oazy „Polonii” najlepiej poinformowany był Józef Hejret, ambasador Czechosłowacji. Poznałem go przed wojną w Warsza­wie, kiedy był attaché prasowym. Mieszkał na drugim piętrze, w dużym, dobrze oświetlonym pokoju, który służył jako ambasa­da, kancelaria i biuro prasowe. Kiedy wchodziłem do niego, nigdy nie wiedział, gdzie mnie posadzić, gdyż stoły, fotele, krzesła i łóżko były zawalone książkami, plikami papierów, gazetami i do­kumentami. Często, chcąc rozwiązać te trudności lokalowe, zamy­kał pokój-ambasadę i szliśmy na kawę do pobliskiej kawiarenki, gdzie według niego znajdowały się najładniejsze dziewczęta War­szawy. Mówiło się o tylu sprawach, ale jeśli chodzi o informacje: zero. Kiedy indziej opowiadał mi o skutkach niemieckich ra­kiet V-1 i V-2, które jak deszcz spadały na Londyn, gdzie prze­bywał w czasie wojny jako członek rządu Edwarda Benesza na

wygnaniu. Później, kiedy opuszczałem Polskę i miałem prze­jeżdżać przez Pragę, poprosił mnie, żebym zawiózł plik dokumen­tów do czechosłowackiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Trochę mnie zakłopotał ów nieoczekiwany dowód zaufania. Przy­jechawszy do Pragi udałem się do pałacu Czerninów i złożyłem zalakowany plik z nietkniętymi pieczęciami na biedermeierowskim stole wysokiego urzędnika czechosłowackiego ministerstwa. Kiedy przy mnie otwarł grubą kopertę, osłupiałem ze zdziwienia widząc, że zawiera jedynie wycinki z polskich gazet! Hejret był znako­micie poinformowany o sytuacji w Polsce i wielu ludzi usiłowało nawiązać z nim bliższe kontakty, chcąc zdobyć dane, które by wyjaśniły, co dzieje się w kraju. Ale nie był on wyjątkiem.

Był też pewien dyplomata belgijski, a przede wszystkim jego przyjaciel, przemysłowiec, przysłany przez dużą spółkę z Brukseli w celu odzyskania ogromnych kapitałów zainwestowanych przed wojną w Polsce. Zachowywał się z przesadną rezerwą, choć nie zaniedbywał towarzystwa dyplomatów i dziennikarzy. Dobrze znał język polski, często go można było znaleźć przy stoliku w ka­wiarni „Polonii”, jak samotnie grał w domino, gdyż pozwalało mu to rozmyślać nad wieloma rzeczami. Wychodził z hotelu rzadko, ale w przedziwny sposób był poinformowany o wszystkim i o wszystkich.

Restauracji hotelu „Polonia” udawało się nieźle jak na owe czasy zadowolić międzynarodową klientelę, która napływała z wyższych pięter. Kilku dyplomatów usiłowało zmienić trady­cyjne menu hotelowe, próbując we własnym pokoju przyrządzić dania przypominające ich rodzinny kraj. Ten pomysł zaraził po trosze wszystkich lokatorów „Polonii”, tryumfalnie wkroczył do różnych ambasad i można było zaobserwować gorączkowe poszu­kiwania kuchenek elektrycznych lub spirytusowych, talerzy i sztućców. Brakowało wprawdzie kelnerów i mistrzów ceremonii, ale można było zobaczyć, jak ambasador radośnie przyrządza na­rodową potrawę, radca nakrywa do stołu, sekretarz ambasady wskazuje miejsca, na przykład decyduje, kto ma usiąść na łóżku szefa misji, a komu przysługuje honorowe miejsce w jedynym fotelu. Kancelista miał za zadanie zatroszczyć się o produkty po-

trzebne do gotowania korzystając z czarnego rynku, który stwa­rzał szerokie możliwości zaopatrzenia, ale nie zawsze dysponował przyprawami koniecznymi do typowych dań kuchni włoskiej, francuskiej, bałkańskiej i anglosaskiej. W takim przypadku dużą pomocą służyła świetna kuchnia polska. Najbardziej obrotni Włosi zamawiali u kucharza hotelowego spaghetti z sosem pomidoro­wym, które jedli w sali restauracyjnej. Zmuszeni godzinami pra­cy, cudzoziemcy przejęli miejscowy zwyczaj jedzenia o trzeciej po południu, tak że ten, kto o tej porze musiałby przechodzić korytarzami hotelu „Polonia”, wdychałby bogatą gamę zapachów i woni, towarzyszącą mu przez całą drogę.

Pewnego dnia minister Holandii, udając się z oficjalną wizytą na drugie piętro do kolegi rumuńskiego, zatrzymał się, by nasycić nozdrza przyjemnym zapachem dochodzącym z nie wiem już któ­rej ambasady.

Kotlety cielęce z pieczonymi ziemniakami, panie ministrze — po cichu skomentował młody sekretarz, który mu towarzyszył.

Tak, to smakowita woń — potwierdził szef misji z zadowo­loną miną.

Mimo iż szybko dopasowywano się do istniejących warunków, nie można było powiedzieć, aby życie w Warszawie uśmiechało się do dyplomaty. Do trudności, jakie napotykał chcąc szybko porozumieć się ze swym krajem, dochodziło zmęczenie drobiazgo­wą selekcją wiadomości, które napływały co dzień i z różnych stron. Polacy mają bujną wyobraźnię, co może być pozytywną cechą, ale co na szczeblu informacji dyplomatycznych było nad wyraz ryzykowne. Mężczyźni i kobiety, należący do przedwojen­nej burżuazji, byli dziennikarze odsunięci przez nowy rząd na margines, byli politycy lub działacze partii rządzących i opozy­cyjnych — przedstawiali ze wszystkimi szczegółami drobne wy­darzenia i alarmujące wieści na temat aktualnej sytuacji i róż­nych osobistości z nowego rządu, co stanowiło materiał trudny do sprawdzenia.

Owi przygodni informatorzy, gorliwie dyskredytujący lub wy­chwalający rząd, przejawiali dużą aktywność w nawiązywaniu kontaktu z ambasadami, które wieczorem mogłyby publikować

biuletyny absolutnie ze sobą niezgodne. Wobec braku konkret­nych danych analiza dokonywana w oparciu o pogłoski i własne obserwacje zmuszała dyplomatę do wyczerpującej pracy, gdy musiał przedstawiać swemu rządowi zaszyfrowane wiadomości. Ambasador żył w ustawicznym strachu, że w jego ministerstwie nie zrozumieją przesłanych przezeń komunikatów i że telegramy będą interpretowane jako oczywiste przejawy jego coraz większej nieudolności. Choć może wydawać się to paradoksalne, dyplomaci przyjmowali z ogólnym zadowoleniem oświadczenia lub oficjalne przemówienia ministra Rzymowskiego czy też szefa milicji, oznaj­miającego utworzenie, na przykład, pomocniczego organu milicji ORMO, który poza działaniem na rzecz porządku publicznego miał pełnić zadania polityczne. Zważywszy, że zbliżało się głoso­wanie ludowe, dyplomaci nie mogli nie interesować się posunię­ciem partii chłopskiej Mikołajczyka, popieranej przez sporą część opinii publicznej. Także w tej dziedzinie docierały do hotelu „Po­lonia" wiadomości coraz obfitsze, które sprawdzić było coraz trud­niej. Kiedy dyplomaci wychodzili ze swych pokoików, żeby za­czerpnąć świeżego powietrza, za każdym razem stawali przed dekoracją, składającą się ze zgliszcz i gigantycznych zwałów ce­gieł, kamieni i pogiętego żelastwa. Po przejściu paru kroków na mroźnym powietrzu szukali schronienia w jakimś nowym lokalu, chcąc pogawędzić po francusku albo po angielsku z ładnymi kel­nerkami; one zaś nie pragnęły niczego ponad to, żeby choć na krótko znaleźć się ponownie w środowisku, w którym były wy­chowane. Były one także inteligentnymi i bezstronnymi informa- torkami. Wróciwszy do hotelu, pewnego dnia zastali nowość, która wyrażała się obecnością dyżurujących na każdym piętrze kobiet w pewnym wieku, które ponoć miały udzielać odpowiedzi i zaspo­kajać życzenia gości. Często drzemały, siedząc godzinami w znisz­czonych fotelach. Ze swego punktu obserwacyjnego widziały, w perspektywie długich korytarzy, kto wchodzi i wychodzi z po- kojów-ambasad, czasem zapisywały jakieś nazwisko, patrząc przy tym na zegar. Była to jedna z licznych form kontroli, jaką objęci byli dyplomaci, dziennikarze i przemysłowcy, mająca raczej sym­boliczne znaczenie. Po upływie kilku miesięcy można było za­

uważyć, że zachowują się elastycznie; nawet ambasador stwier­dzał, że może obejść się bez personelu przysługującego jego sta­nowisku i że może zrezygnować z tych starań i dowodów troski, jakie zazwyczaj towarzyszą jego działalności. Chociaż niedostatki i brak wszelkiej wygody stale wprawiały go w zły humor, nie uważał ich już za przeszkody nie do przezwyciężenia. O ile dy­plomata przyzwyczaił się do sprawowania swych funkcji na prze­strzeni pięciu metrów kwadratowych własnego biura — sypialni i salonu zarazem — to jednak najważniejszy problem stanowiła ranna pobudka, kiedy każdy chciał zająć łazienkę. Łazienek na każdym piętrze było śmiesznie mało i nie mogły one zaspokoić potrzeby codziennej higieny tylu ważnych osób. Nie mieli tego problemu przedstawiciele Związku Radzieckiego, ulokowani już w swojej ambasadzie, ani Amerykanie, którzy mieli szczęście urządzić gdzie indziej swą siedzibę dyplomatyczną, ani też Fran­cuzi, mieszkający na Saskiej Kępie, po drugiej stronie Wisły; ci ostatni jednak, znajdując się w absolutnej izolacji, rozpaczliwie znudzeni błagali kolegów pozostałych w „Polonii” o częstsze kon­takty. Kiedy Amerykanie i Francuzi wyprowadzili się, wszyscy jęli na wyścigi zajmować pokoje opróżnione przez ambasady i przedstawicielstwa. Wywołało to niemało nieporozumień i kwasów.

Korzystną pozycję utrzymała ambasada Wielkiej Brytanii, któ­ra zajmowała całe IV piętro. Rano młodzi dyplomaci wbiegali po schodach, wkraczając na eksterytorialny obszar należący do Jego Królewskiej Mości, by zająć łazienkę, ale mimo wspólnych wy­siłków sporej części europejskiego świata dyplomatycznego, nie­ustraszony brytyjski lew zagradzał każdemu wstęp do tuszu i wanny. W ten sposób ten, kto był rannym ptaszkiem, mógł oglądać pośpieszny przypływ i odpływ płaszczy kąpielowych i pantofli, które wchodziły lub schodziły po schodach na IV piętro w uporczywie powtarzanych próbach wykąpania się. W koryta­rzach można było podziwiać ambasadorów w kapciach, z zarzu­conym na ramię dużym frotowym ręcznikiem i mydełkiem w mocno zaciśniętej dłoni, jak mijali innych szefów misji, wy­mieniając ceremonialne ukłony. Także sekretarki, ładniutkie

i uśmiechnięte, czekały na swoją kolejkę, wesoło zaczynając dzień. Na dworze padał śnieg, temperatura była niska, przejście przez miasto stale budziło obawy. Na ogół żeński personel i pełne wdzięku funkcjonariuszki UNRRA były zadowolone, że mogą przeżyć warszawską przygodę, korzystać z opieki tylu krajów, których najbardziej kompetentni przedstawiciele w tej chwili od­bywali po korytarzach długie spacery, gwałcąc z powodów higieny niezależność terytorialną innych państw.

Po męczącym dla wszystkich dniu, upływającym na rozwiązy­waniu poważnych problemów organizacyjnych, mimo szczerych chęci urzędników polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, którzy również troszczyli się o to, żeby zapewnić normalne dzia­łanie przedstawicielstw dyplomatycznych, mieszkańcy „Polonii’, wznoszącej się wśród tragicznej pustyni miasta, wracając wieczo­rem do hotelu doznawali uczucia komfortu fizycznego i ulgi psychicznej, odnajdywali upragnione ciepło i poczucie bezpieczeń­stwa osobistego. Na zewnątrz, na ulicach ciemnych i wymarłych, na rozległych przestrzeniach oczyszczonych w ciągu dnia przez wywrotki, które usuwały resztki domów, świszczał ponuro lodo­waty wiatr. Z daleka dochodziło echo pojedynczych strzałów, a także serii z automatu: wieczorne spotkanie bandytów z siłami porządkowymi. Ludzie nie zwracali już na to uwagi, przyśpieszali kroku, żeby wrócić do domu. Uprzywilejowani mieszkańcy „Po­lonii” w godzinach wieczornych gorliwie zmieniali stroje. Nie­którzy dyplomaci schodzili do salonów z goździkiem w butonierce, funkcjonariuszki, sekretarki i urzędniczki poprawiały makijaż i ubierały się tak, aby dyskretnie podkreślić swoje wdzięki. Cza­sem tylko szybko przewijały się przez bar, idąc po schodach do pokoju, żeby przygotować kolacyjkę składającą się z konserw UNRRA i łyku dżinu lub prawdziwej whisky. W salach, gdzie urządzano restaurację, miało się uczucie, że naprawdę jest się na wyspie pośrodku miasta. Obsługiwali nas jeszcze dawni kelnerzy z „Europejskiego”, „Bristolu” albo znanych przedwojennych re­stauracji takich jak: „Simon i Stecki”, „Pod Bukietem”, „Gastro­nomia” i wielu innych. Wódka z lodu wesoło lała się do kryszta­łowych kieliszków, na innych stołach można było podziwiać rubi-

HHMi

nowy kolor dobrego starego wina francuskiego lub włoskiego, przywiezionego pocztą dyplomatyczną. Atmosfer* była przy­jemna, młodsi i nieżonaci przedstawiciele placówek dyploma­tycznych mieli, złudne być może, wrażenie, że znajdują się w swoim żywiole, i zachowywali światowy i elegancki ton, od­powiadający wspaniałościom kariery dyplomatycznej. W jednym z salonów kilka par dreptało przy dźwiękach małej orkiestry. Córy Albionu uczyły neofitów pierwszych epileptycznych kroków boogie-woogie. Na wyższych piętrach ruch był bardziej dyskretny, flirty rozkwitały jak tuberozy pod dotknięciem nocy. W kory­tarzach stale unosił się zapach damskich perfum, słychać było nie tylko miłosne westchnienia, lecz także muzykę dochodzącą ze starych, zacinających się gramofonów, która miała za cel ze­spolić pragnienia zajmujących pokoje mieszkańców płci obojga, ale niezwykle denerwowała lokatorów przyległych apartamentów. Jeden gramofon mógł wywołać międzynarodowe napięcie. Tak było w przypadku dyplomaty holenderskiego, który z powodu późnej pory chciał spać i nie miał zamiaru upajać się piosenkami Lucienne Boyer, dochodzącymi przez ścianę z przyległego pokoju, zajmowanego przez Belgię. Na ogół nie uciekano się do oficjal­nych sprzeciwów ani do not protestacyjnych; wystarczała seria uderzeń pięścią w ścianę, pełniącą rolę granicy między Holandią a Belgią, aby stłumić Parlez-moi d’amour w wykonaniu Lucienne. Ale nie zawsze tak się kończyło. Pewien przewrażliwiony i obra- źliwy ambasador wystosował notę protestacyjną, adresując ją do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, która brzmiała mniej więcej w ten sposób:

Ambasada taka a taka przesyła Ministerstwu Spraw Zagra­nicznych Polski wyrazy szacunku i pozwala sobie zakomunikować, co następuje: Ambasada Republiki takiej a takiej ma zaszczyt poinformować wyżej wymienione Ministerstwo, że zmuszona zo­stała do wystosowania energicznej noty protestacyjnej do sąsia­dującej z nią ambasady Bułgarii, na skutek tego, że personel tejże ambasady przez całą noc wesoło się bawił improwizując śpiewy chóralne oraz grając na harmonii, czym zakłócał sen ambasadora i jego małżonki. Protesty fizyczne, polegające na uderzeniach

pięścią w ścianę dzielącą oba kraje, nie przyniosły spodziewanego eiektu. Wyszedłszy o godzinie trzeciej nad ranem ze swej ekste­rytorialnej strefy i zbliżywszy się do strefy ambasady Bułgarii mieszczącej się w pokoju 240 na II piętrze, ambasador zapukał do drzwi, chcąc wyrazić swoje niezadowolenie; drzwi otworzyła młoda kobieta skąpo ubrana, prawdopodobnie narodowości pol­skiej, kilkakrotnie usiłując go pocałować i zmusić do picia wódki, której, nawiasem mówiąc, przedstawiciel Republiki takiej a takiej nie lubi. Zważywszy, że personel ambasady bułgarskiej w naj­mniejszym stopniu nie zważa na słuszne protesty sąsiada, oraz pragnąc uniknąć w przyszłości tego rodzaju zajść, prosi się Mini­sterstwo Spraw Zagranicznych o pełnienie funkcji mediatora w celu wyeliminowania podobnych nieprzyjemnych i dokuczli­wych faktów, które mogą zakłócić — w gościnnej Polsce — dobre stosunki między Republiką taką a taką i Bułgarią, a w kon­sekwencji pokój na świecie.”

Wiadomość o nocie protestacyjnej rozeszła się lotem błyskawi­cy) wywołując wesołe komentarze dyplomatów mieszkających w „Polonii”; niektórzy z nich dorzucili pewne szczegóły, inni utrzymywali, że nie chodziło o ambasadora takiego a takiego i że zarzuty czyniono pod adresem nie Bułgara, lecz Szwajcara. Epizod nie okazał się na tyle poważny, żeby wpłynąć w jakikolwiek spo­sób na nocne rozrywki większości lokatorów. Witając mieszkańców „Polonii” dziesięciostopniowym narożem, poranne powietrze szyb­ko przywracało im trzeźwość i przywoływało do rzeczywistości.

Pewnego dnia poranne dzienniki opisały wstrząsający, drama­tyczny przypadek dziewczynki, która zgubiła rodziców w pełnych zamętu dniach września 1939 roku, kiedy to wobec zbliżania się Niemców wiele osób usiłowało opuścić miasto i szukając ratunku, uciekać ku granicy węgierskiej lub rumuńskiej. W tych dniach znaleziono śliczną trzyletnią blondyneczkę, o której wiedziano tylko, jak ma na imię: Ilka. Teraz miała dziewięć lat. Była pod stałą opieką Polskiego Czerwonego Krzyża; przed wydaniem ze­zwolenia na adopcję, PCK wzywał po raz ostatni z łamów dzien­ników: „Kto zgubił Ilkę we wrześniu 1939 roku!?" — w nadziei, że odezwą się rodzice. To też była Warszawa.

ifcTl

ROZDZIAŁ SIÓDMY

~\

Mój przyjazd do Warszawy w wigilię Bożego Narodzenia 1945 roku był ogłoszony przez dzienniki polskie wszelkich orien­tacji, zgodnie z komunikatem, rozpowszechnionym przez oficjalną agencję PAP, przedstawiającym mnie jako świadka okupacji hitle­rowskiej i przyjaciela Polski.

Ta uprzejma zapowiedź bardzo mi pomogła w ponownym spot­kaniu przyjaciół, których zostawiłem w Warszawie w przeddzień powstania. Upłynęło trochę czasu, a potem na schodach „Po­lonii” zaczęli się pokazywać idący do mnie goście. Zdawało się, że są to spotkania ze światem, który umarł, tym bardziej emo­cjonujące i serdeczne, że w gruncie rzeczy czyniły zadość głów­nemu celowi mojej ryzykownej podróży. Do moich drzwi dyskret­nie pukali nie tylko prawdziwi przyjaciele, ale także ludzie, z któ­rymi miałem jedynie sporadyczne kontakty i których nazwisk zupełnie nie pamiętałem, nawet jeśli mgliście przypominałem sobie ich twarze.

Miałem wrażenie — może był to przejaw pychy — że chcieli mi podziękować za moją skromną obecność w ich zburzonej sto­licy i za moje solidaryzowanie się z ich losem.

Ze wzruszeniem uścisnąłem przyjaciela, Tadeusza Chaveau- -Zakrzewskiego, który studiował śpiew we Włoszech i jak wielu innych artystów operowych występował w czasie wojny w sto­łecznej kawiarni muzycznej. Powłóczył nogą: był to skutek rany, która w rok później miała go doprowadzić do grobu.

Jednym ze spotkań, które wywarło na mnie najsilniejsze wra­żenie, było spotkanie z Magdą Gross, znakomitą rzeźbiarką; udało się jej wymknąć z potrzasku getta i żyła ukrywając się w aryj­skiej części miasta, z fałszywymi dokumentami; pewnego dnia zgarnęła ją łapanka gestapo i o mało co nie została rozstrzelana. Jej twarz zakryta była czarnym welonem z powodu śmierci matki.

Zgromadzili nas na dziedzińcu uniwersytetu — powiedziała mi. — Musieliśmy przechodzić kolejno przed stołem, za którym siedział oficer policji hitlerowskiej w podeszłym wieku, spraw­dzając dokumenty. Zdobyłam się na odwagę, by szeptem powie­dzieć do niego po niemiecku: „Niech pan będzie ludzki.” — „Ludzki, ludzki”, powtórzył cicho. Potem, zwracając mi dowód osobisty, podniesionym głosem zwrócił się do mnie: „Proszę iść na lewo.” Nie wiedziałam w tym momencie, czy iść na lewo było dobrze, czy źle. Mojej grupce w chwilę później polecono opuścić dziedziniec. Słowem, byliśmy wolni. Szybko spojrzałam na licz­niejszą grupę, stojącą na prawo, której los był dobrze znany. W ten sposób zostałam przy życiu.

Uprawiała głównie rzeźbę animalistyczną. Tematów dostarczały jej długie dni spędzone w ogrodzie zoologicznym, którego zasłu­żonym dyrektorem był Żabiński, zoolog i pisarz. Spod wprawnych rąk Magdy wyszedł miniaturowy ogród zoologiczny, w którym znajdowały się żubry, nowo narodzone lamy, kormorany, dzikie kaczki rzadkiej urody i ekspresji, stanowiące prawdziwe arcy­dzieła. Kilka prac uratowało się, gdyż jeszcze przed wybuchem wojny wysłano je na indywidualną wystawę do Nowego Jorku, ale większość została nieodwracalnie zniszczona. Teraz Magda Gross, znana w środowisku literatów i artystów, przyjaciółka Zofii Nałkowskiej i Brunona Schulza, siedziała w foteliku w moim pokoju, odrodzona, pełna życia, snując projekty na przyszłość. Poznałem ją na pensji jej matki, kiedy jako młody chłopak przy­jechałem po raz pierwszy do Warszawy. Zjadła bułki, wypiła trochę wódki, uszczęśliwiona tym naszym nieoczekiwanym spot­kaniem w jej mieście. Ciężar okupacyjnych doświadczeń zabił ją w kilka miesięcy później: zmarła na embolię mózgu. Tylu innych przyjaciół nie zapukało nieśmiało do moich drzwi w hotelu, nie

usłyszało komunikatów w radiu ani nie przeczytało w gazetach wiadomości o moim przyjeździe.

Nie zobaczyłem już Zbigniewa Rakowieckiego, młodego aktora

o szczerym i sympatycznym uśmiechu, który padł na barykadach Warszawy, ani aktoreczki Bronki, myślącej stale o przyszłości, pozbawionej przez niemiecki granat nóg, a potem życia. Nie ujrzałem już profesora Witolda ani pełnej fantazji pisarki Jadwigi Migowej rozstrzelanej przez gestapo, ani młodej Ewy, ani szor­stkiego, ale usłużnego dozorcy mojego domu i tylu innych osób, które spały w jakimś zbiorowym grobie na oblodzonych cmenta­rzykach miasta. Zostawiły mi zatarte wspomnienia twarzy, parą fotografii, parę listów pożółkłych ze starości, schowanych w głębi szuflady, i smutek w sercu.

Jakże prawdziwie brzmią słowa Jean-Gabriel Honoré o „lo tristesse de ces carnets d’adresses où trop de noms ont été barrés, ne laissant que le souvenir des rencontres et des amitiés rendues vaines par la mort” (smutku notesów z adresami, w których zbyt wiele skreślonych nazwisk pozostawiło jedynie wspomnienie

o spotkaniach i przyjaźniach zniweczonych przez śmierć).

Tak to, otoczony pustymi miejscami po domach i osobach, cza­sem przemierzałem Warszawę i ulubione ulice, bardziej mając zamiar zrekonstruować wspomnienia, odtworzyć twarze osób zna­nych i kochanych, niż interesować się nowym życiem miasta. Zmarli leżą na podwórzu tego, co było kiedyś twoim domem, pod gruzami, i nikt ich stąd nie weźmie, są najwyższą ceną tej ofiary, która, miejmy nadzieję, nie dokonała się na próżno. „Na tym polega urok miasta, które źle żyje, ale pięknie umiera”, jak pisał

o Warszawie w 1948 roku Jan Dobraczyński. Gdy rozglądałeś się wokoło i widziałeś, jak wyrastają nowe lokale rozrywkowe i ga- stromiczne, to, co mogło wydawać się świętokradztwem, było jedynie nowym życiem, podejmującym znowu dialog ze światem. Narody są wieczne, kiedy wykazują chęć odrodzenia, niezależnie od tego, jaką przeszły próbę i jak bardzo ktoś chciał je zniszczyć.

Klęski narodowe pozwalają dogłębnie poznać cechy narodu, ale prawdą jest też, że można się pomylić, toteż lepiej nie ryzykować sądów zbyt pospiesznych. Omylili się też moi współlokatorzy

z Polonii”, którzy czasami opierali się na faktach i wydarzeniach konkretnych, ale zbyt związanych z sytuacją wyjątkową i nie­pewną, aby mogły odpowiadać polskiej specyfice narodowej; nie mogli oni spokojnie i sprawiedliwie ocenić całego narodu. Wśród mniej widocznych aspektów tej sytuacji dramatycznej i ponurej trzeba było przede wszystkim podkreślić niezwykłą zdolność rege­neracji, niezłomną wolę przetrwania i radość życia.

Spoglądając z okien swej hotelowej fortecy — dyplomaci skłonni byli dostrzegać tylko obiektywnie uchwytną sytuację: ruiny i wyniszczonych ludzi szukających schronienia, a nie mogli zrozumieć codziennie obserwowanych nagłych zmian ani dostrzec ich psychologicznych uwarunkowań.

Gruzy, cegły, kominy i kamienie, o których Jarosław Iwaszkie­wicz mówił, że przypominały ruiny Rzymu z czasów cesarstwa, nie były jedynie pozostałościami historii współczesnej, nie były anonimowe.

Ludzie, którzy błądzili po niepewnych ścieżkach, zanim prze­jechał nimi buldożer, rozpoznawali je, bo przedstawiały mate­rialne elementy przeszłości i fragmenty wiekowej historii stolicy polskiej. Rozbite szyby należały do Galerii Luxemburg przy Se­natorskiej, kamienie — do ulic Bielańskiej i Miodowej, do Placu Teatralnego. Przeskakując przez zwaloną kolumnę myślało się

0 Teatrze Wielkim, na pełnych chwały ruinach getta — o ulicy Długiej, o Nalewkach i o synagodze przy ulicy Tłomackie. Wśród tych smutnych widoków jak miraż jawiła się fasada i szkielet słynnych Hal Mirowskich, znanego wszystkim centrum handlo­wego. Oto godło Warszawy, Syrena, choć pozbawiona ramienia

1 dłoni trzymającej miecz. Na placu Trzech Krzyży stały dwie kolumny kościoła Świętego Aleksandra. Zniszczone i trudne do rozpoznania były katedra Świętego Jana i kościół Świętego Krzy­ża, który strzegł serca Chopina złożonego w bezpiecznym miejscu przed nadejściem katastrofy. Owe sterty osmalonych kamieni przemawiały do tych, którzy znali Warszawę z wcześniejszych czasów. Było jeszcze wiele placów, ogrodów i podwórek z gęstymi rzędami krzyży. W piwnicach przy ulicy Podw*le 25, gdzie w oea- sie powstania znajdował się zaimprowizowany lazaret, spoczywały

w wiecznej ciszy dziesiątki patriotów z Armii Krajowej, którzy ranni w boju, zostali zmasakrowani przez wroga. Na rynku Sta­rego Miasta można było dostrzec jeszcze bezkształtne barykady. Ludzie odbudowujący Warszawą szukali między ruinami średnio­wiecznych domów Starego Miasta i zabytkowych pałaców, należą­cych do rodów Krasińskich, Potockich, Branickich czy Lubomir­skich, i rokokowego pałacu Raczyńskich tego, co można było oca­lić, marmurowych płyt, cennych fryzów, metalowych ornamen­tów, okuć, fragmentów posągów i klasycznych kolumn, by posłu­żyć się nimi przy odbudowie jako świadectwem ich historii i autentyczności. W obsesyjnej ciszy zburzonych dzielnic kamienie Warszawy przemawiały głosem najlepszych poetów i poprzez opisy najwybitniejszych pisarzy: Antoniego Słonimskiego (Roz­mowa z gwiazdą) i Stanisława Balińskiego, Kazimierza Brandysa, Jana Dobraczyńskiego i Leona Pasternaka. Wszyscy oni sławili stare kamienie Warszawy, które wtedy były dla przechodniów niewygodnym brukiem. Popularny piosenkarz i kompozytor Mie­czysław Fogg wylansował w tych miesiącach Piosenką o mojej Warszawie.

W takich pielgrzymkach towarzyszyła mi często młoda stu­dentka jako cenna przewodniczka, odszukująca domy i ulice, które nawet mnie trudno byłoby odnaleźć.

Proszę, to jest Senatorska, której szukałeś, ale zdaje mi się, że numeru 24 już nie ma.

W pobliżu ulicy Jasnej spróbowaliśmy przejść na Moniuszki.

Tu była „Adria”, sławny warszawski klub nocny, powinie­neś go pamiętać, prawda? — powiedziała do mnie uszczypliwie.

Pamiętałem go. Idąc w ten sposób przebiegało się pamięcią życie z innych czasów. Moja towarzyszka była ładna, uśmiech­nięta, tryskała zdrowiem, ruiny nie psuły jej humoru. Patrząc na zniszczenia żartowała że mną. Raz tylko posmutniała, kiedy znaleźliśmy się na placu Napoleona, potem przechrzczonym na plac Powstańców.

Widzisz — powiedziała — w głębi tkwi jeszcze część bary­kady. Tftm zginął mój brat. Był przystojny 1 odważny. — Kilka minut ^liśmy w milczeniu, potem rzekła, ujmując mnie pod

ramją: — Teraz mi zimno, chodźmy do baru, kieliszek wódki dobrze nam zrobi. Wiesz, myślę, że na największym placu War­szawy powinni zbudować monumentalną butelkę wódki. W czasie okupacji pomogła nam przetrwać i przezwyciężać momenty lęku i demobilizacji psychologicznej, jak mówił kiedyś wieczorem twój przyjaciel dyplomata.

Pomyślałem, że ma rację. Wyszedłem sam z lokalu, bo moja młoda towarzyszka spotkała przyjaciół, którzy organizowali we­soły wieczór u kogoś w domu.

W domu? Ale w jakim domu? — myślałem. Przecież nama­calna rzeczywistość Warszawy nie stwarzała żadnych nadziei na coś, co przypominałoby stojący dom. Każdy z obecnych w barze chciał pierwszy gościć innych.

Moje mieszkanie jest najbliżej, choć to tylko jeden pokój — proponował jeden.

Jakaś zdecydowana blondyneczka nie krępując się odparła:

Ja mam trzy pokoje, bo moja ciotka wyjechała dziś rano do Krakowa. Jeśli się boicie wychodzić w nocy, możecie także się przespać.

Przyszły inżynier proponował swoje dwa pokoje na peryferiach, ale za to z piwnicą dobrze zaopatrzoną w kiełbasę, włoski wermut i mrożoną wódkę, którą trzymał za oknem.

Była prawie trzecia po południu, kiedy wyszedłem po kilku kieliszkach 45-procentowego alkoholu, zjadłszy czarny chleb z drobno pokrojonym boczkiem i połówką kiszonego ogórka. Oło­wiane niebo powoli ciemniało. Przy bezwietrznej pogodzie mróz był do zniesienia. Przemierzając miasto zobaczyłem dzieci, które bawiły się, hałasowały, śmiały i pokrzykiwały szczęśliwe; miały jasne oczy i wełniane czapki naciśnięte aż po brwi. Nie zważały na ruiny i przeskakiwały kopce ziemi, w których tkwiły prze­krzywione krzyże, nie zwracając na nie uwagi. Podobnie dzieci z Budapesztu, Wiednia, Leningradu, Drezna i Berlina bawiły się

o tej porze, grały w piłkę albo w berka. Nieświadome jak pierw­sza wiosna. Sklepiki przy Marszałkowskiej były już oświetlone, paliły się także rzadkie latarnie uliczne. Już z daleka widać było hotel „Polonia", który wydawał się jedyną rzeczą naprawdę żywą.

Przy wejściu zastałem zwykły tłok, przyjeżdżały i odjeżdżały I samochody ambasadorów, UNRRA i różnych delegacji Czerwo- I nego Krzyża. W hotelu wielu cudzoziemców, młodych dyploma- I tów, usiłowało poderwać dziewczęta, zwabione jak ćmy przez I światła „Polonii”. Stara, uprzejma gazeciarka, która w rzeczy- I wistości była hrabiną z pewnego znamienitego rodu i mówiła I biegle po francusku i angielsku, podała mi miejscowy dziennik. I Siadłem w foteliku, przerzucając gazetę. Nic ważnego — albo I raczej tak, to krótkie ogłoszenie: „Szukamy dwuletniej dziew- I czynki, Izabeli Elżbiety, która zaginęła w czasie powstania I w schronie przy ulicy Górskiej 9c. Twarz owalna, oczy niebieskie, I dołeczek w brodzie, włosy jasne, miała na sobie granatowy far- I tuszek.”

Takie obsesyjne przywoływanie tamtego świata przeszywało I serce. Miałem chęć wstać i zapytać o losy małej Izabeli dyrektora I hotelu, starszego kelnera, hrabinę-gazeciarkę, ambasadora Czecho- I słowacji, Bułgarii, Anglii i zastępcę szefa ceremoniału, Gubryno- I wicza, który właśnie przechodził, uzgodniwszy szczegóły przed- I stawienia listów uwierzytelniających przez nowego szefa misji. I W zamęcie wrażeń miałem chęć wybiec z hotelu, walić pięściami I w chwiejące się mury tego miasta, które zaznało męczeństwa jak I żadne inne, żeby z nich wydobyć echo, i być może głosik Izabeli, I a zrywający się wiatr zaniósłby odpowiedź zrozpaczonej matce. I Dwuletnia Izabela, o niebieskich oczach i w granatowym far- I tuszku.

Z tych niespokojnych rozmyślań wyrwał mnie amerykański I kolega, który nadszedł chwiejnym krokiem, ściskając w dłoni I szklankę whisky.

Czy znasz Izabelę? — spytałem go.

I don’t know. Which Izabela?

Izabelę — nalegałem — dwuletnią.

Are you perverse? — odrzekł wybuchając śmiechem.

Ktoś siadł przy pianinie, żeby zagrać: Music, Maestro, please— I

Kilka dni później ambasador Eugenio Reale dał mi karteczkę

i liczbą zabitych i rannych w czasie walk partyzanckich we Wło­szech, którą posłużyłem się w wywiadzie dla Polskiego Radia, I

przeprowadzonym przez Danutę Witczak. Transmisji słuchali także Polacy we Włoszech. Tego samego wieczoru zaproszono mnie na zjazd partyzantów i byłych więźniów niemieckich obo­zów koncentracyjnych. Postanowiono go urządzić w Warszawie, w hołdzie dla miasta par excellence partyzanckiego. Uczestni­czyły w nim delegacje przybyłe ze Związku Radzieckiego, Jugo­sławii, Belgii, Danii, Norwegii, Austrii, Węgier, Luksemburga, Francji, republikańskiej Hiszpanii i Centralnego Komitetu Izrael­skiego. Włochy reprezentowali pani Longo, Mamberti, Fergnani, Magini i Ciuffoli. Owego wieczoru jednak zorganizowano przyja­cielskie spotkanie, pełne wspomnień i pieśni tego wielkiego woj­ska z mroku lasu. Mieczysław Fogg otwarł drzwi swego lokalu przy Marszałkowskiej przed walecznymi partyzantami z Europy. Popularny „Mięciu” przez 63 dni śpiewał i na barykadach doda­wał ducha towarzyszom z Armii Krajowej. Wszyscy w Warszawie śpiewali jego smętną piosenkę Warszawo, ty moja Warszawo. Cze­kając na gości Fogg z zadowoleniem rozglądał się po swoim lokalu. Wszystko było przygotowane. Odpowiednia ilość stołów

i krzeseł, obficie zaopatrzony bufet; wina i likiery czekały tylko na przyjazną dłoń, która by je przechyliła. Zaczęły nadchodzić grupy rozgadanych i spontanicznych Włochów, Francuzów, bar­dziej umiarkowanych Rosjan i Skandynawów, żywiołowych i sil­nych partyzantów jugosłowiańskich. Mimo trudności językowych rozmowy stawały się coraz bardziej wesołe i ożywione. W lokalu wypełnionym po brzegi było za jasno, za jasno dla ludzi przy­zwyczajonych do leśnych ciemności. Zostawiono więc tyle tylko światła, ile było konieczne, żeby nie pomylić własnego kieliszka z kieliszkiem sąsiada. Polscy partyzanci, gospodarze, wydawali się najcichsi, byli oszczędni w słowach, nie musieli opowiadać ani dawać świadectwa, wystarczyło stanąć przy oknie albo uchylić drzwi wejściowe, za którymi spała Warszawa i ich towarzysze broni. Wolno i dostojnie zaczął rozbrzmiewać chóralny śpiew partyzantów francuskich: „Notu somm.es de U nuit..." (Przycho­dzimy z nocy). — Uważaj, sabotażysto, na swój dynamit. — Są kraje, gdzie się śni, my tu maszerujemy, żeby zabić i zginąć.

Ami, entends-tu le cri sourd du pays qu’on enchaîne? ici, chacun sait ce qu’il veut, ce qu’il fait quand il passe,

Ami, si tu tombes, un ami sort de l’ombre, d ta place. (Przyjacielu, czy słyszysz głuchy krzyk dławionego kraju? Tutaj każdy wie, czego chce, co robi, kiedy ginie. Przyjacielu, kiedy padniesz, inny przyjaciel wyjdzie z cienia i stanie na twoim miejscu.)

Piękne słowa tej pieśni partyzanckiej napisali dwaj przyszli członkowie Akademii Francuskiej, Maurice Druon i Joseph Kessel, muzykę skomponowała Anna Marły.

Potem któryś z Francuzów wziął harmonię i zaintonował La Madelon: był to weteran ponad pięćdziesięcioletni, który muzyką połączył wspomnienia z pierwszej wojny światowej i z ostatniej walki o wolność. Popularna piosenka zabrzmiała z republikańskim rozmachem, celnie umieszczając walki partyzanckie wśród wyda­rzeń historycznych naszego stulecia. Na ścianach „Caffé Fogg" wisiały flagi różnych państw, łącznie z polskim godłem — orłem bez korony, która zginęła w wirze wydarzeń, ale która później miała znów się dumnie zjawić na frontonie Zamku Królewskiego. Piosenki francuskiego Ruchu Oporu ożywiły wiele wspomnień, od prostych wezwań telefonicznych i środków ostrożności chro­niących przed łapankami gestapo, jak w Rzymie słowa „powiedz mu, że na ulicy Veneto wieje wiatr" albo w Warszawie „...żeby Tadzio nie wychodził, bo na Marszałkowskiej pada” — aż po ko­munikaty nadawane dla oddziałów partyzanckich przez Radio Londyn. Mówiło się o szyfrach, zakodowanych wiadomościach, dostawach broni, o ludziach zrzuconych na spadochronach. Nastę­powały po sobie wspomnienia zasadzek, ataków, akcji wysadzania mostów i pociągów, opowieści o sabotażach w fabrykach broni,

o indywidualnych i zbiorowych aktach odwagi, o towarzyszach, którzy zginęli w dolinach Chorwacji, w dotykających tafli wody jaskiniach Norwegii, na wzgórzach Treviso i na Nizinie Padań­skiej, we Francji, w miastach, fabrykach, na otwartym polu. Ileż odwagi i skromnego, cichego bohaterstwa w tych ludziach, którzy w tej chwili wesoło wznosili toasty, bratając się z byłymi żołnie­rzami innych' narodowości. Tego wieczoru u przyjaciela Fogga

znaleźli się ludzie wszelkiego pokroju: potężni siłacze i wynędz­niali chudzielcy, starsi panowie i wątłe nastolatki, z wąsami i bez,

| dziewiętnastowieczną brodą, głowy łyse lub z kędzierzawymi włosami. Byli to bojownicy o wolność mający w pamięci świeże jeszcze wspomnienia swych wyczynów, cierpień, żałoby i bólu; mimo całej radości braterskiego spotkania, w ich oczach stale widniał cień niepokoju. Tragiczne konsekwencje wojny jeszcze trwały, również i w Polsce, którą nadal wzdłuż i wszerz przemie­rzały zbrojne bandy odmawiające złożenia broni, pozostające w la­sach, w przekonaniu, że zdradzono ich ideały, w Polsce nękanej zbrojnym bandytyzmem. Tego samego dnia przeczytali w polskiej prasie, że mimo czujności oddziałów polsko-radzieckich nad nową granicą między Polską a Związkiem Radzieckim, koło Przemyśla, liczne uzbrojone bandy zaatakowały posterunek straży granicz­nej, podpaliły zagrody, złupiły chłopów. Zrobili to nacjonaliści ukraińscy, grupy z rozbitych oddziałów Własowa i oddziały pol­skich skrajnych nacjonalistów, wyposażone w nowoczesną broń. Poprzedniego dnia na konferencji prasowej, na której byłem obec­ny, szef milicji informował dziennikarzy, że resztki oddziału ukraińskiego zorganizowanego przez Niemców „SS Galizien”

i grupy ukraińskich nacjonalistów z formacji „Bulba” prowadzą podstępną walkę na granicy radziecko-polskiej. Poinformował też, że w potyczkach na terenie miast i wsi zabito 1427 funkcjonariu­szy milicji i ponad 2000 członków partii politycznych — w więk­szości byli to członkowie PPR.

Prasa podawała, że na szosie z Łodzi do Krakowa odnaleziono w samochodzie zwłoki czworga młodych Żydów, w tym jednej kobiety. Myślałem o ruinach sławnego getta i o tym, jak strasznie trudna jest do zatrzymania machina wojenna wprawiona w ruch we wrześniu 1939 roku.

Waleczni partyzanci, którzy tego wieczoru świętowali zwycię­stwo śpiewając na cześć życia tyle razy wystawianego na niebez­pieczeństwo, zapewne nie wiedzieli, że również i Polskę czeka jeszcze długa droga, zanim ponownie zapanuje w niej spokój.

Wszyscy jesteśmy trochę szaleni — powiedział mi pewnego

dnia Fogg. — Żyjemy jak szaleni i umieramy jak szaleni...

INfcMi

Z czasem zagraniczni dyplomaci zaczęli przyzwyczajać się do pełnego niewygód i dziwnego życia, do jakiego zmuszała ich misja. Byli jak misjonarze, którzy przystosowują się do istnieją­cych warunków. Uprawnienia, przysługujące^ im od czasów Kon­gresu Wiedeńskiego, tkwiły na stronicach zamkniętych dworskich traktatów i nikomu nie przyszłoby na myśl, żeby żądać ich prze­strzegania. Wygody życia i ułatwienia, jakie należały się ich sta­nowisku, pozostawały w sferze marzeń. Nawet konkretne akty zagrożenia bezpieczeństwa osobistego, związane z istniejącym nadal bandytyzmem, nie budziły już takiej obawy jak na początku ich pobytu. I pewnego wieczoru, kiedy jeden z ich kolegów, wra­cając z małego prywatnego przyjęcia przyszedł do hotelu w ka­peluszu przedziurawionym zbłąkaną nocną kulą, uznali to za zda­rzenie nieomal zabawne. Jąkając się ze strachu, opowiedział

o swojej przygodzie portierowi, który pospieszył mu na pomoc z kieliszkiem wódki. I pękali ze śmiechu dowiedziawszy się, że jeden z radców ambasady, znany ze swych miłosnych przygód, wpadł kiedyś wieczorem do hotelu „Polonia”, spiesząc w kaleso­nach ku windzie już pełnej ludzi, bo jacyś złodzieje napadli go

i zupełnie rozebrali, zostawiając mu jednak płaszcz. „Weź go — powiedzieli — bo się przeziębisz.” Przypadek zrządził, że w win­dzie znajdował się szef jego misji: w nienagannym stroju wracał

do siebie po obiedzie, na który zaprosił kolegów. Zmierzywszy radcę surowym wzrokiem, spytał: „Czy nie zdążył się pan ubrać?”

Mieszkańcy „Polonii” żyli teraz odrębnym życiem, jakby na jakiejś planecie spoza układu słonecznego, pozbawionej jakiego­kolwiek kontaktu z innymi miastami na świecie; jakby na płaskiej wyspie gruzów zamieszkałej przez ludzi, przekonanych, że ockną się z długotrwałego koszmaru. Niedostępne miasto i na pozór her­metycznie zamknięte społeczeństwo były przykładem energii ży­ciowej i odporności na cierpienie; trwały wbrew wszystkiemu dzięki życzliwości i sile witalnej jego mieszkańców, którzy, po­łączeni wspólnym losem, organizowali swoje życie z dnia na dzień w sposób mający w sobie coś genialnego.

Jedyny kontakt ze światem zewnętrznym stanowili regularnie przybywający kurierzy dyplomatyczni, których zadanie polegało nie tylko na przewożeniu urzędowych listów, plików dokumen­tów, raportów, prywatnej korespondencji i żarcików od kolegów wesoło bawiących się w innych stolicach, lecz także na dostar­czaniu papierosów, alkoholu i różnych konserw. Kurierzy dyplo­matyczni podróżowali po dwóch od czasu, kiedy jeden z nich znikł w tajemniczy sposób razem z „walizą”, przejeżdżając przez pewien kraj, przy czym nie była to Polska. Dzielni kurierzy, którzy mieli jechać do Moskwy, a zjawiali się w Warszawie po raz pierwszy, zamierali ze zdumienia, widząc miasto w takim stanie, i szczerze podziwiali żyjących w nim dyplomatów. Czuli się szczęśliwi, gdy wsiadali do pociągu lub samolotu zdążającego w inną stronę. W odciętym świecie, do którego prawie nic nie przenikało, w tej goszczącej nas oazie, plotkowanie było zajęciem obowiązkowym i pomagało spędzić dzień.

Prze2 kilka dni nie mówiło się o niczym innym jak o ładnej młodej Angielce, którą można było spotkać przy barze w ele­ganckim mundurze pomocniczych kobiecych służb brytyjskich; miała na imię Patrycja, większość nazywała ją Pat. Była córką pewnego angielskiego arystokraty, przyjaciela ambasadora. Jej powaby budziły ciekawość i zainteresowanie licznych dyploma­tów. Ale okazało się, że ma zwyczaj spotykać się z młodym pol-

skini szoferem o jasnych włosach, ¡dobrze wychowanym i uprzej- I mym, który czekał ze swoją taksówką na dyspozycje bywalców I „Polonii”. Nazywał się Stanisław albo prościej Staś. Skończywszy I przepisywać po raz nie wiadomo który kolejny raport swego prze- I łożonego, młodzi adepci różnych przedstawicielstw dyplomatycz- I nych usiłowali zdobyć jakieś dokładniejsze wiadomości na temat I młodego szofera. Nieoczekiwanym źródłem informacji okazała się I hrabina-gazeciarka sprzedająca prasę w holu hotelowym, zauwa- I żono bowiem, że codziennie szlachetna dama serdecznie wita się I ze Stasiem całującym jej dłoń.

Staś jest moim siostrzeńcem, on też jest hrabią. Pracuje jako I szofer, żeby mieć z czego żyć — wyznała pewnego wieczoru.

Przypisano zatem Pat i Stasiowi romantyczną historię miłosną I

i przestano się zajmować całym wydarzeniem. W centrum za- I interesowania znalazły się teraz dwie piękne dziewczyny, urzęd- I niczki którejś z ambasad: Polka i eurazjatycka Holenderka z Su- I matry. Obojętne i bardzo poważne, przeciskały się przez hote­lowy tłum, zostawiając za sobą delikatną woń „Heure Bleue”. I Wsiadały do windy; kilka razy zadarzyło mi się jechać z nimi na górę. Nie mówiły ani słowa, unikały spojrzeń, wysiadały z ka­biny i szybko przemierzały krótki odcinek korytarza. Lokatorzy „Polonii-’ zaczęli interesować się dwiema tajemniczymi kobie­tami, ale bez skutku. Niechętne wszelkim kontaktom, przy obcych zachowywały milczenie, więc brakowało danych, z których można by wnioskować coś o ich życiu. Zaczęto szeptać, że hołdują oby­czajom z wyspy Lesbos. Zagorzały podglądacz, który skradając się kocim krokiem podsłuchiwał pod drzwiami, nie przyniósł żad­nej wiadomości: zakryły dziurkę od klucza zielonym suknem. Okazało się, że jedna z nich nie mieszka w hotelu, lecz tylko cza­sem nocuje. Legenda o lesbijskiej miłości rozwiała się, gdy którejś nocy ktoś przypadkiem zobaczył, jak z drzwi ich pokoju, przy dźwiękach ragtime’u najczystszej marki nowoorleańskiej, wyszedł również rosły młodzieniec, który najwyraźniej wypił kilka dobrych kieliszków.

Dyplomaci żyjący w „Polonii” w stanie na wpół klasztornej

izolacji zachowywali się wprawdzie tak jak zwykli śmiertelnicy, ale w stosunku do osób z zewnątrz nie zapominali o nienagannych manierach i o pewnej rezerwie. Żarciki, obmowy i złośliwości były stałą rozrywką ludzi, którzy, nie mając na to żadnej ochoty, przez długie miesiące byli zmuszeni do życia w krępującej ciasno­cie. Sytuacja, w której tyle osób reprezentujących różne kraje mieszkało pod jednym dachem, stwarzała na dodatek możliwość pomylenia pokojów. Jedyną rzeczą, powszechnie i zgodnie prze­strzeganą przez wszystkich, była nietykalność osobistej sekretarki. Rzeczywiście, nigdy się nie słyszało, żeby ktoś się wyłamał z tej reguły.

Pat stała się na powrót tematem rozmów, gdy któregoś dnia ujrzano, jak w pośpiechu weszła do hotelu, zbliżyła się do pew­nego handlowca z Belgii, który popijając kawę grał w domino — nazwiemy go Van Deer — i powiedziała:

Staś zniknął.

Wiem o tym — odpowiedział spokojnie. — Proszę się nie przejmować. Niech pani usiądzie i wypije kawę — dodał. Van Deer żywił do Pat dużo sympatii, lubił ją za młodzieńczy tempe­rament, za uczuciowe reakcje i żywiołowość, z jaką stawiała czoło Warszawie. — Policja — ciągnął — zrobiła obławę na ludzi zwią­zanych z czarnym rynkiem i zbyt pilnie kręcących się w pobliżu przybyszów z Zachodu. Staś został aresztowany przed godziną, ale go wypuszczą, i to niebawem. Większy z niego pożytek dla klientów „Polonii” niż przy robotach gdzie indziej. Wróci.

Pat wycisnęła mu na czole całusa i wyszła z hotelu.

Życie, które dla wielu koncentrowało się w salach czy poko­jach uprzywilejowanego hotelu, było niewygodne, ale nie nudne. Dyplomaci nie drzemali, nie było dnia, żeby jakaś wiadomość z zewnątrz nie wzbudziła zainteresowania zarówno ich, jak

i dziennikarzy; najczęściej chodziło o wiadomości, których nie można było sprawdzić i które z natury rzeczy nie mogły być przedłożone Ministerstwu Spraw Zagranicznych w celu ich po­twierdzenia lub zdementowania. Niemniej jednak początkujący dyplomaci mieli obowiązek przedstawiania ich co rano szefowi

l

misji, on zaś, w zamęcie fałszywych i tendencyjnych wiadomości I zalewających jego sypialnię, będącą zarazem biurem, zupełnie I tracił głowę. Często chodziło o blef, specjalnie rozpowszechniany I przez różne ugrupowania polityczne. Raz rozeszła się wieść o are- I sztowaniu bliskiego współpracownika przywódcy opozycji, Miko- I łajczyka; spodziewane dalsze aresztowania miały zdezorganizować I partię chłopską, najsilniejszego przeciwnika partii prorządowych. I Wiadomość rozeszła się na balu, jaki odbywał się w pobliżu hotelu I „Polonia” właśnie z okazji zjazdu partii ludowej. Dyplomaci do- I łożyli wszelkich starań, by sprawdzić informację, którą uznał za I poważną nawet najbardziej podejrzliwy i sceptyczny ambasador I jednego z zachodnich mocarstw. Wiadomość była prawdziwa, ale I bohater zajścia został wypuszczony w parę dni później; widziano I go potem w pewnym lokalu, jak świętował szczęśliwe zakończenie I całej historii.

Czy prawdą jest, że pociągi ze śląskim węglem kierowane I do Rosji przyjeżdżają na granicę puste, bo jakieś bandy wyłado­wują cenną zawartość w czasie przejazdu? — spytałem mojego przyjaciela z czasów okupacji, zwolennika nowego rządu.

Popatrzył na mnie chwilę, a potem odpowiedział z dwuznacz­nym uśmiechem:

Nie wiem, nie jestem kolejarzem. Dzieje się tyle rzeczy.

Linia ideologiczna reprezentowana przez rząd niepostrzeżenie

zaczynała dzielić polskich przyjaciół i towarzyszy broni, ramię w ramię walczących przez tyle lat z nazistami, i budziła uczucie pewnego skrępowania. Wszyscy zgodni byli co do tego, że chcą zostać Polakami. Spora część nadal zdecydowanie dzieliła poglądy Zachodu, inni skłaniali się ku idei przyjaźni z wielkim sojuszni­kiem wschodnim, będącym sąsiadem raczej z przyczyn geograficz­nych niż historycznych.

Zadaniem zachodnich dyplomatów z „Polonii” było śledzenie wewnętrznej sytuacji w kraju, który dzięki swej historii i war­tości zdobył sobie wśród narodów Europy szczególną pozycję

i miał być dowodem wiernej realizacji porozumienia w Jałcie. Ambasador Włoch, Eugenio Reale, w tym czasie liczący się przed-

|

stawiciel Międzynarodówki Komunistycznej, uważał, że wysiłki opozycji są daremne. Uchylając się od rozmów na ten bolesny temat, dawał do zrozumienia, że wybory w Polsce, która poten­cjalnie już znalazła się w strefie wpływów radzieckich, nie prze­suną żadną miarą jej położenia na zachód bardziej, niż to zostało przewidziane.

Ukazywały się trzy ważne dzienniki: „Głos Ludu”, organ komu­nistyczny, bardzo popularny prorządowy „Wieczór Warszawy”

i „Gazeta Ludowa”, sztandar opozycji, której przydział papieru był tak ograniczony, że redakcja zmuszona była apelować do czytelników: „Po przeczytaniu nie wyrzucaj, przekaż innym.” W Krakowie dziennik burżuazji kupowano na czarnym rynku.

Pewnego dnia odwiedziłem przyjaciela sprzed wojny, który zo­stał sekretarzem redakcji gazety „Wieczór Warszawy”. Pochodził | zamożnej rodziny, z pewnością nie komunistycznej. Nazywał się Stanisław Rothert. Był to młody bon vivant, który swoje liczne flirty obficie zakrapiał na pijatykach. Fakt, że go znalazłem w sie­dzibie ważnego dziennika zwalczającego reakcję, zrobił na mnie pewne wrażenie. Z właściwą mu uprzejmością rozmawiał ze mną

o wszystkim z wyjątkiem przeszłości. Bezcelowe było pytanie go

o przyczynę zwrotu w poglądach. „Chodzi — powiedział mi —

o zbudowanie Polski od nowa.” Wobec tego niepodważalnego faktu obowiązkiem każdego obywatela było dźwigać kraj z ruin, odbudowywać Warszawę i bronić tego, co stanowiło duchową istotę narodu, idąc śladem tych tradycji, które pozostały jako naj- chlubniejsza spuścizna z dążenia Polaków, by przetrwać jako naród. Nieuzasadnione byłoby stwierdzenie, że chodzi o konfor­mizm czy nagłą koniunkturalną zmianę poglądów; należało za wszelką cenę zachować te cechy indywidualne kraju, bez których Polska przestałaby być Polską.

W pierwszych miesiącach po wojnie Związek Radziecki ofiaro­wał ludności Warszawy trzydzieści tysięcy ton zboża; pewnego pięknego dnia warszawiacy dowiedzieli się z porannych gazet, że Stalin podarował polskiej stolicy dwanaście nowiuteńkich trolej­busów, rzeczywiście potrzebnych. Pierwsza linia trolejbusowa zo­

stała otwarta 5 stycznia 1946 r. w obecności przewodniczącego Krajowej Rady Narodowej (KRN) Bolesława Bieruta, który prze­jechał pierwszym trolejbusem z placu Unii Lubelskiej na ulicę Trębacką. Potem po ulicach zaczęły krążyć stalinowskie wozy. „Stalinem pojechałem na Mokotów” — mówili rozbawieni Polacy.

Nieco później z Moskwy dotarła inna wiadomość; biorąc na siebie wszelkie ciężary, Stalin podjął decyzję ofiarowania War­szawie gigantycznego Pałacu Kultury, który miał wznosić się w centrum miasta. Związek Radziecki miał zatroszczyć się

0 wszystko: przysłać murarzy, techników i architektów do jego realizacji. Wiele lat później Pałac Kultury i Nauki, w typowym stylu stalinowskim, ozdobiony zwieńczeniem z pinakli, wyrósł na skrzyżowaniu dwóch ważnych i historycznych arterii: Alej Jero­zolimskich i Marszałkowskiej. [...] Oczywiście, jak to zdarza się często i wszędzie, ludzie zaczęli się powoli przyzwyczajać, a ten ośrodek kulturalny jest za naszych czasów tłumnie odwiedzany

1 mieści sale koncertowe, teatry, wiele wystaw, a nawet nocny lokal z licznymi pokazami strip-tease, stanowiący ulubiony cel również obywateli radzieckich, przyjeżdżających z wizytą do War­szawy.

W owych miesiącach 1946 roku inne były kłopoty — a czer­wone trolejbusy Stalina zaczynały przemierzać miasto.

Jedziesz „Stalinem”? — pytali się nawzajem żartobliwie dyplomaci. — Nie, samochodem ambasadora.

Pat ponownie zjawiła się w barze hotelu, piękniejsza niż kiedy­kolwiek, ale już nie nosiła munduru pomocniczych służb brytyj­skich. Z całą prostotą wyjaśniła, że przeszła do pracy w swojej ambasadzie. Rzeczywiście ambasador chciał otoczyć ją opieką. Najlepiej poinformowani zapewniali, że wciąż zakochana jest w Stasiu, arystokracie-taksówkarzu, który często zabiera ją na przejażdżki po mieście. Przyjaźń ze Stasiem pozwoliła jej dogłęb­nie poznać raczej skomplikowaną sytuację kraju, a zwłaszcza Warszawy, zrozumieć jej niuanse i nastroje, jak również źródła tej „chandry", która często niepokoiła cudzoziemców niezdolnych zrozumieć nagłych zmian humoru, radości, depresji, śmiechu i łez,

nadziei i rozpaczy, składników słowiańskiej duszy. Jednym sło­wem, Pat była teraz w stanie zrozumieć znacznie więcej od swego szefa misji, skłonnego raczej trzymać się faktów możliwych do stwierdzenia niż zmian nastroju, co wynikało z jego oksfordzkiego wykształcenia, które otwarło przed nim Whitehall.

Amerykanie inaczej rekrutowali swój personel dyplomatyczny. Specjalne biuro w Departamencie Stanu miało za zadanie wybie­rać na kandydatów, mających się udać do krajów Europy Wschod­niej, osoby pochodzenia polskiego, węgierskiego, rumuńskiego, czechosłowackiego lub rosyjskiego. Byli to synowie i wnuki ucze­stników masowych emigracji europejskich z końca zeszłego wieku. Mogli oni najlepiej zrozumieć nie tylko język, lecz także zawiłą psychikę swoich pobratymców. Z warszawiakami z 1946 roku roz­mawiali jakimś dziwnym przestarzałym językiem, co bardzo śmie­szyło Polaków. Był to język zniekształcony, zaśmiecony wyraże­niami amerykańskimi, jak również autentycznymi słowami pol­skimi, które jednak wyszły już z użycia i które rozrzewniłyby filologów z PAN-u.

Amerykanie interesowali się wszystkim, ale szczególnie wa­runkami życia ludności; wszelkie pytania na ten temat indago­wani uznawali za zbyteczne, jako że wystarczyło przemierzyć ulice i rzucić okiem do wnętrza budynków, żeby się o tym prze­konać samemu. Młodzi dyplomaci z Departamentu Stanu nie chcieli wrażeń, chcieli danych i cyfr, wykazując niespodziane skłonności kartezjańskie. Ktoś wreszcie powiedział:

Jak żyjemy? To bardzo proste. W jednym czteropokojowym mieszkaniu znajduje się cztery albo pięć rodzin. Mimo wszystko wróciliśmy do Warszawy. Ciężko jest tu żyć, ale damy sobie radę.

Ponieważ kiedyś w rozmowie na tematy gastronomiczne znowu pojawił się problem kapusty, pewien młody Amerykanin, pełen dobrej woli, przejął się tym i skłonił przełożonych, żeby zlecili UNRRA przysłać do Warszawy jakieś bardziej treściwe pożywie­nie które mogłoby zastąpić kapustę. Departament Stanu w tam-

tych miesiącach miał się na baczności, by nie dopuścić do sporów a nowym państwem polskim, a w konsekwencji ze Związkiem Radzieckim. Zalecenia, które amerykański szef misji wysyłał do Waszyngtonu, pozostawały bez odpowiedzi. Truman wolał zająć się sprawą przyszłych Niemiec.

W pewien poranek, lodowaty, ale rozświetlony słabym słońcem, schodząc do holu hotelowego, żeby kupić gazety i poszukać schro­nienia w obitym aksamitem kącie kawiarni, zauważyłem, że tego dnia atmosfera w „Polonii” jest bardziej nerwowa i napięta niż zwykle, jak gdyby znowu wydarzyło się niespodzianie coś nowego. Recepcjoniści, zazwyczaj gadatliwi, stali się dziwnie poważni

i pracowali w milczeniu. Jeden z dyplomatów, otwarty i sympa­tyczny, pozdrowił mnie szybkim ruchem ręki. Nie było na zwy­kłym miejscu przemysłowca belgijskiego Van Deera, pogrążonego w rozmyślaniach nad partią domina. Ambasadorzy i ministrowie niezwykle zręcznie, w milczeniu, wymijali się na schodach. Nie­codzienne podniecenie burzyło statyczną równowagę, która zawsze istniała w naszej starej „Polonii”, i to właśnie było najbardziej drażniące. Kiedy w kilka godzin później natknąłem się na zawsze spokojnego ambasadora Czechosłowacji, dowiedziałem się, co było przyczyną napięcia.

Nie, nic się nie dzieje. Tracą głowę, bo zdaje się, że ktoś buszował w szufladach pewnego zachodniego szefa misji. To rzecz bez znaczenia.

Problem, przed jakim stanęli dyplomaci, polegał nie na tym, że włamano się do szuflady, ale na ustaleniu, czy chodziło o szpie­gostwo, czy o zwykłą próbę kradzieży. Poszkodowany szef misji stwierdził, że nie zabrano żadnego dokumentu.

Mała szafa pancerna wytrzymała — oświadczył — jedynie

z szuflady komody zabrali mi złote spinki do mankietów, niewiele warte, lecz stanowiące dla mnie cenną pamiątką rodzinną.

Po raz pierwszy w ten sposób została pogwałcona nietykalność placówki dyplomatycznej w hotelu „Polonia”. Poinformowano

0 tym Protokół Polski. Funkcjonariusze milicji przesłuchali per­sonel. Wszystko przeprowadzono z dużą dyskrecją. Natychmiast zjawił się szef Wydziału do Spraw Europy Zachodniej przy Mini­sterstwie Spraw Zagranicznych Chromecki, stary zawodowy dy­plomata. Departament Protokołu Dyplomatycznego wystosował przeproszenie, ale powiedział, że zbyt wielu obcych ludzi wchodzi

1 wychodzi dniem i nocą z hotelu, i zaproponował, żeby na każ­dym piętrze umieścić po dwóch funkcjonariuszy; ta propozycja została jednogłośnie odrzucona, bo mogłaby oznaczać ograniczenie wolności w wypełnianiu funkcji dyplomaty. W całym tym zamie­szaniu najspokojniejszy wydał mi się sympatyczny dyplomata z Finlandii. Jego żona szepnęła mi na ucho: „Miejmy nadzieję, że nie postawią wartowników przed drzwiami naszych sypialni.” Dyplomatów opanowała obawa przed panoszącym się szpiego­stwem, a paru szefów misji ustaliło dyżury pełnione na zmianę przez najmłodszych sekretarzy. Przy tej okazji narodziło się nie­spodziewanie kilku Sherlocków Holmesów, jak też nie zabrakło paru panien Marple, pod postacią eleganckich i młodych sekre­tarek biurowych. Zapora antyszpiegowska zorganizowana na róż­nych piętrach hotelu powodowała sytuacje paradoksalne i często komiczne. Obywatele państw zachodnich mieli na oku kolegów ze Wschodu. Bułgarzy podejrzewali Anglików, Belgowie Wło­chów, Holendrzy utrzymywali, że nie można wykluczyć, iż jakiś obywatel zachodni nagle nawrócił się na marksizm-leninizm i że należy go włączyć w krąg ewentualnych podejrzanych. Wystar­czyło kiedyś, że jakiś dziennikarz pomyliwszy drzwi wszedł do siedziby dyplomatycznej Meksyku, by zaalarmować cały personel przedstawicielstwa, który chciał zatrzymać nieostrożnego repre­zentanta prasy w celu dokonania weryfikacji. Raz po południu na czwartym piętrze słychać było kogoś, kto zmienionym głosem wy­mawiał jakieś słowa po rosyjsku — i oto już utwierdzono się w podejrzeniach, że „Polonia” zmienia się w gniazdo agentów na

usługach Moskwy. Potem dowiedzieliśmy się ku ogólnej uldze, że to nasz amerykański kolega dopijał właśnie czwarty kieliszek bourbona. Później zamieszanie ucichło, młodzi sekretarze zostali zwolnieni z obowiązku czuwania na zmianę i mogli powrócić do swych flirtów na mieście. Lecz spokój nie trwał długo, po hotelu bowiem zaczęły krążyć dziwne wieści o zaostrzeniu sytuacji w kraju. Mówiono też, że kilka grup opozycyjnych przygotowuje nowe powstanie przeciw ustanowionej władzy. Mówiło się o ta­jemniczych powiązaniach między opozycjonistami w mieście a na­cjonalistycznymi bandami działającymi w ukryciu na prowincji. Kiedy pewnego ranka windziarz cicho powiedział do mnie: „Jeśli sprawy się nie polepszą, jesteśmy gotowi zacząć wszystko od początku. Broni nie brak” — pomyślałem, że głosy, które tu

i ówdzie można było posłyszeć w hotelowym środowisku, mogły mieć jakąś podstawę. Według niektórych, początek próby sił mógł zbiegać się z głosowaniem ludowym, ale mógł też je wyprzedzać. Chodząc po Warszawie i rozmyślając o wiadomościach, które trzymały dyplomatów w stanie pogotowia, sądziłem, że niemo­żliwe było, by płomień rewolty ogarnął ludność pochłoniętą od­budową. Myślałem, że nawet szaleństwo ma swoje granice. Wła­śnie w owej chwili silnego podniecenia, udzielającego się wielu osobom, Pat stała się przydatna i dyskretnie poproszono ją o zbie­ranie informacji. Trafiła się jej sprzyjająca okazja, bo Staś za­prosił ją na rodzinne zebranie u swej arystokratycznej ciotki, obchodzącej siedemdziesiąte urodziny; miały tam przybyć osoby, których orientacja polityczna była inna niż Gomułki.

Jak mam się ubrać? — spytała Pat swego polskiego przy­jaciela.

Na pewno bez dekoltu, bo jest zimno. Chodź tak, jak jesteś. Spotkasz ciekawych ludzi.

Dom, gdzie mieszkała ciotka Stasia, w połowie tylko nadawał się do użytku. Tego dnia śnieg padał bez przerwy i tworzył pod stopami przechodniów biały, miękki dywan. O piątej po południu było już ciemno. Staś zdjął swoją skórzaną kurtkę, włożył stare futro i granatowy garnitur. Pat spoglądała na niego z podziwem. Każde z nich miało w ręku bukiet kwiatów. Czy to w czasie

wojny, czy powstania, czy miasto stoi, czy też leży w gruzach, I Warszawa nie może żyć bez kwiatów, nie może świętować żadne- I go wydarzenia publicznego ani prywatnego bez kwietnej oprawy, I która jak rok długi jest symbolem życia, eleganckim wyrazem I szacunku i serdecznych uczuć. Drzwi na drugim piętrze otworzyła I ciotka Stasia, rano sprzedająca gazety w „Polonii”, w sukni I w czarnego aksamitu z koronkowym kołnierzykiem i z maleńkimi I brylantowymi kolczykami w uszach, uścisnęła młodą Angielką I

i wylewnie powitała siostrzeńca. W dwóch dość obszernych po- I kojach znajdowało się już około dwunastu osób, ale ludzie stale I nadchodzili, jedni przynosili kwiaty, a inni butelki, które szybko I znikały w kuchni. Nadeszła chwila wzajemnej prezentacji, po- I tworzyły się grupki, Pat stanowiła centrum ogólnego zaintere- I sowania, nie brak jej było obycia, dzięki któremu bardzo szybko I poczuła się jak u siebie. Zaczęto podawać półmiski z kanapkami I wszelkiego rodzaju i kieliszki z koniakiem i wódką. Na ścianach I kilka rodzinnych portretów, paru wąsatych wojskowych, jeden obraz olejny, przedstawiający śmiałą urodę pani domu w mło­dości, jakaś wyblakła fotografia ukazująca willę otoczoną gęstymi brzozami.

To był mój dom — westchnęła hrabina — czworo służących. | Dawne czasy.

Po pierwszych kolejkach wódki konwersacja stała się głośniej­sza. Okrzyki i wybuchy śmiechu były rytualnym kontrapunk­tem salonowej harmonii utrzymywanej w charakterze allegro ma non troppo. Pat, na bieżąco informowana przez Stasia o tym, co chciała wiedzieć, znalazła się w obozie opozycjonistów lub przy­najmniej na takich wyglądających, którzy określani byli przez władze jako nieodwołalnie stracona „czarna reakcja”. Była to wygodna definicja. Fortepian w kącie salonu, z królującym na nim wazonem chińskim pełnym chryzantem, stanowił akcent ty­powy dla środowiska dawnej burżuazji i zubożałej szlachty od­suniętej od władzy. Pat była dobrą obserwatorką, a typy ludzi, które miała przed oczyma, naprawdę były godne uwagi. Znajdo­wali się tam- intelektualiści, profesorowie uniwersyteccy, lekarz, adwokat, paru poetów, ktoś świeżo po powrocie z Włoch i Anglii,

90

kto należał do oddziałów polskich mężnie walczących u boku aliantów przeciw Niemcom. Nie zabrakło paru hrabianek, które straciły dobra na żyznym Wołyniu czy majątek w okolicach Wilna, czyli na ziemiach wcielonych do Związku Radzieckiego. Byli tam też studenci, którzy narażali życie na barykadach. Był pewien rosły młody człowiek o płowych włosach, trochę niedbale ubrany, w golfie, wyrażający się w barwnej gwarze typowej dla warszawiaków pochodzenia robotniczego, który wykazywał szczególną żarłoczność, gdy chodziło o bułki z szynką lub śledziem. Jego nieco obcesowe zachowanie i komentarze wywoływały wybuchy śmiechu. Był to wierny przyjaciel Stasia, chłopak o zło­tym sercu, który stracił całą rodzinę podczas powstania, ale był szczęśliwy, że wrócił do swego rodzinnego miasta i że może, tak jak Staś, pracować jako taksówkarz przez całą dobę. Nazywał się Ryszard; w wolnych chwilach handlował z niezłym skutkiem na czarnym rynku; tego wieczoru u ciotki Stasia, kiedy zaczął opo­wiadać, że miał dobry dzień, bo udało mu się upłynnić partię amerykańskich papierosów nieźle na tym zarabiając, znalazł nie­spodziewanie grono uważnych słuchaczy. Nie wiedząc o tym, Ryszard znalazł się w tym środowisku arystokratyczno-burżuazyj- nym wśród kolegów po fachu. Jeden z filologów, znany ze swoich przedwojennych publikacji, w oczekiwaniu na ponowne objęcie stanowiska na uniwersytecie wiązał koniec z końcem sprzedając pochodzące z upaństwowionej fabryki cukierki w sklepikach ze słodyczami prowadzonych przez prywatną inicjatywę. Pewien były adwokat, na odwrót, zajmował się skupem bardzo poszuki­wanych konserw pochodzących z UNRRA. „Jest to praca ciężka, ale się opłaca” — mówił. Był w przeszłości znanym przedsta­wicielem palestry i zabłysnął w pewnym słynnym procesie przed wojną. Bogaty posiadacz ziemski, który został wywłaszczony, pro­dukował mąkę przy współudziale oddanych mu chłopów. Pewien stary literat w rozmowie często używał zwrotów łacińskich, nie­zmiennie komentowanych przez Ryszarda słowami: „Dominus vobiscum. Amen”. Mówiło się nie tylko o zbożu, papierosach, mleku w proszku, szwajcarskiej czekoladzie albo szkockiej whisky, lecz również o teatrze, malarstwie, nieżyjących aktorach, pisa-

91

rzach na wygnaniu, o nie istniejącym już świecie i o wojnie, która zburzyła Warszawę i obróciła w popiół wiele nadziei daw­nego społeczeństwa. Ryszard wypił już sporo kieliszków wódki

i nie mogąc zapewnić swoim replikom należytego poziomu, po­cierał nos rękawem i powtarzał po rosyjsku to, co odpowiada francuskiemu merde — tym słowem bowiem Francuzi zwykli globalnie ujmować całokształt spraw. On zaś posługiwał się dwo­ma słowami: „wsio gawno”, wprawiającymi w osłupienie wifele osób.

W domu hrabiny znajdowały się piękne i młode kobiety, z któ­rych kilka należało do Armii Krajowej i było sanitariuszkami

i łączniczkami podczas powstania. Słuchając ich przerażających wspomnień, mężczyźni czuli ładunek zmysłowości emanujący z ich kształtnych ciał, ujawniający się w ruchach ramion, w mięk­kości kroków, kiedy się oddalały lub zbliżały do grupy gości albo kiedy przechylały piękne jasnowłose głowy wychylając jednym łykiem kieliszek wódki. Patrzyły mężczyznom w oczy w taki spo­sób, że seksuolog powiedziałby, iż jest to forma niespełnionego stosunku.

Mimo wysiłków, jakich dokładała Pat, żeby można było zrozu­mieć jej polszczyznę, wyglądało, że się znakomicie bawi. Nie przestawała wodzić wzrokiem za Stasiem, który od czasu do czasu znikał w drugim pokoju, gdzie zebrali się starsi panowie, byli wojskowi, ludzie wolnych zawodów, zwolennicy byłego rządu londyńskiego. Z niewielkim opóźnieniem nadeszła znana aktorka, która pamiętała stare sławy polskiego teatru i cytowała nazwiska Osterwy, Jerzego Leszczyńskiego, Solskiego, Zelwerowicza, wiel­kiego Jaracza, Junoszy-Stępowskiego i innych, wymieniała też piękne aktorki od Stanisławy Wysockiej do Mieczysławy Ćwikliń­skiej, od Janiny Romanówny po Irenę Eichlerównę, od Zofii Lindorf po Elżbietę Barszczewską, Karolinę Łubieńską i Ninę Andrycz. Wszystko to były znamienite i znane nazwiska polskiej sceny, które niestety nic nie mówiły ładnej Pat ani dzielnemu Ryszardowi. Dwóch studentów uniwersytetu zacietrzewiło się pro- wadząc nie kończące się dyskusje polityczne; podchodząc do nich, Pat spytała niepewnie, czy uważają za możliwe nowe powstanie.

Obaj wytrzeszczyli oczy i dając jej do ręki kieliszek wódki od­powiedzieli prawie unisono: „Ale przecież dopiero co zakończy­liśmy jedno!” — i skwitowali to śmiechem.

Przechodząc do innego salonu Pat zauważyła, że kilka par usiadło w słabo oświetlonym kącie, czule się obejmując. „Słióc- king” — pomyślała młoda Angielka. W holu i w korytarzu panie zostawiły wełniane sweterki, stare płaszcze, wyliniałe futra, boty, kalosze i buty narciarskie. Żegnając się, eleganckie damy nie tylko wkładały zimowe ubrania, nie tylko zawijały dobrze ucze­sane, wdzięczne główki w wełniane szale i zdejmowały wizytowe pantofelki, wkuwając stópki Kopciuszka w buciory kto wie gdzie znalezione — ale znowu strojem i wyglądem upodobniały się do wszystkich mieszkańców Warszawy 1946 roku.

A zatem? — spytała Pat już na schodach, przytulając się do ramienia Stasia.

To wszystko nieprawda. Nikt nie jest tak szalony, żeby wszcząć bunt. Możesz to powiedzieć twojemu szefowi.

Ryszard w euforii zbiegł po schodach, chcąc dogonić swego przyjaciela Stasia, i otworzył drzwi taksówki przed parą: „Do usług, Najjaśniejszy Panie.” Szybko ruszył starym samochodem w kierunku „Polonii”, o włos omijając milicjanta, który uratował się przywierając do muru.

Ambasador przyjął Pat z obłudnym uśmiechem

Dobrze się pani bawiła w gnieździe reakcji?

Tak, to było bardzo ciekawe i chciałam poinformować pana, panie ambasadorze, że...

Wiem, wiem. Nie będzie następnego powstania. Wszystko to z winy źle zaszyfrowanego telegramu. Ale dziękuję — odpowie­dział stary dyplomata.

Następnego ranka wychodząc z hotelu Pat natknęła się na wła­dającego łaciną starego literata, poznanego poprzedniego wieczo­ru. Prawie nie można go było poznać, z podniesionym kołnierzem, w futrzanej czapce nasuniętej na oczy, mamrotał zaczepiając przechodniów: „Dolary kupuję, dolary sprzedaję.” Zauważywszy jej obecność, powiedział wznosząc ręce ku niebu:

Ja też liczę pieniądze w dolarach, ale nie ze snobizmu, jak Rotszyldowie, ale dlatego, że primum vivere...

Pat odeszła w swoją stronę myśląc o różnorodności życia War­szawy, o jej mieszkańcach, o swej miłości do Stasia.

Zdetronizowana królowa Wisły na swoim rozległym, prze­ciętym na dwie części terytorium mieściła wszystkie treści reli­gijne i świeckie, jakie potrafią wyrazić ludzie. Błędem jednak byłoby stwierdzenie, że było to miasto żyjące poza czasem, sku­pione wokół resztek budynków i pierwszych pięter nowych do­mów w obronie przed mrozem, odcięte od świata. Warszawa nie była obojętna wobec tego, co działo się w innych częściach Polski, i chciała odzyskać dominującą pozycję stolicy, jej rolę i godność. A ponieważ niewiele osób przybywało tutaj, pociągami, które już jeździły, co prawda w zwolnionym tempie, albo autobusami regu­larnie kursującymi z Łodzi, Krakowa, Kielc i Częstochowy, sami warszawiacy wyruszali, by odwiedzać krewnych, szukać przy­jaciół pozostałych przy życiu, a także podtrzymać drobny handel. Po powrocie opowiadali, jak przedstawia się sytuacja w Katowi­cach, w Gdyni, na terenach byłej wschodniej Polski, które prze­szły w ręce Rosjan. Od czasu do czasu niespodzianie przybywała do Warszawy, do domu nie przygotowanych na to krewnych, jakaś stara ciotka ze Lwowa, kuzyn z Wilna czy wymizerowany były żołnierz ze strefy radzieckiej. Dawne prowincje niemieckie na wschód od granicy na Odrze i Nysie, które stały się polskie, budziły największe zainteresowanie. Mało kto był poinformowany

o ich znaczeniu, ale wszyscy już zrozumieli, że Polska ma długą, pięćsetkilometrową granicę morską, a zatem otwarte okno na świat. W rozmowach padały nazwy nowych nadmorskich miast polskich: Szczecin, Świnoujście, Kołobrzeg. Wyobraźnię Polaków rozpalał miraż morza i ambicja, żeby stać się potęgą morską, nawet jeśli nie wszyscy potulnie zgadzali się z ideą przekształce­nia wieśniaków z rozległych nizin albo górali z Tatr i Beskidów w rzesze marynarzy. Najbardziej niepewni pytali: „Czy są tam jeszcze Niemcy?” Niemcy byli tam jeszcze. Starsze panie z Wro­cławia w południe spotykały się w alei Rolfelda, będącej pasem startowym i lądowiskiem samolotów, zbudowanym przez hitle­

rowców wewnątrz oblężonego miasta, i sprzedawały pokornie resztki sprzętów domowych i bibelotów przed definitywnym opuszczeniem miasta. Polscy żołnierze patrzyli na nie bez nie­nawiści. Pewnego pięknego dnia ogłoszono porozumienie zawarte między władzami okupacyjnymi angielskimi i władzami polskimi dotyczącymi przesiedlenia ludności niemieckiej z zachodnich ziem polskich do brytyjskiej strefy w Niemczech; chodziło o przenie­sienie półtora milona osób drogą lądową i morską po osiem tysię­cy dziennie. Inne porozumienie zostało podpisane między Polską i Związkiem Radzieckim w sprawie repatriacji siedmiuset tysię­cy Polaków | okręgów włączonych do RFSRR i dwustu tysięcy pochodzących z państw nadbałtyckich. Repatriantom wolno było zabrać z sobą narzędzia rolnicze, bydło i sto siedemnaście tysięcy koni; wszyscy ci repatrianci, jak również sto pięćdziesiąt tysięcy polskich Żydów ze Związku Radzieckiego, mieli osiedlić się na byłych terenach niemieckich. Przeżywało się czas wędrówki lu­dów. Na Pomorzu Zachodnim było już trzysta tysięcy Polaków, a dwieście osiemdziesiąt sześć tysięcy Niemców oczekiwało na wyjazd. W Szczecinie istniała jeszcze zwarta populacja autochto­nów. Ambasador Włoch sygnalizował do Rzymu, że hrabia Euge­nio Jaccarino, delegat Włoskiego Czerwonego Krzyża, przyczynił się do repatriacji czterystu trzydziestu czterech byłych więźniów wojennych z Rosji i że ponad stu żołnierzy chorych i niespraw­nych odjechało w wagonach sanitarnych do Bolzano przez Pragę. We wszystkich zakątkach Europy widać było ruch obywateli i całych populacji, szukających nowej ojczyzny. Pilnym proble­mem dla Polski było nie tyle ponowne zaludnienie Wrocławia czy Szczecina, co sposób uregulowania życia stolicy, która osiągnęła imponującą liczbę czterystu tysięcy mieszkańców. Wśród ruin Warszawy rodziły się pierwsze dzieci, rodziły się też pierwsze polskie dzieci we Wrocławiu.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Co się stało z polską arystokracją? To pytanie często stawiali | sobie zagraniczni dyplomaci. Nie tylko ciekawość, lecz także wiele I próśb o informacje, napływających do „Polonii’ od przyjaciół I europejskiej noblesse albo dyplomatów ze szlacheckich rodów, I pozostałych w swych krajach, skłoniło kilka ambasad do poszu- I kiwań. W historii Polski arystokracja odgrywała zawsze w życiu | kraju rolę ważną, a może nawet decydującą, toteż nowy rząd, który tworzył się według wzoru demokracji ludowej, nie uważał za korzystne zbyt ostro dyskryminować klasę równie doświad­czoną przez wojnę jak i cała ojczyzna. Lubomirscy, Radziwiłło­wie, Czartoryscy, Zamoyscy i Potoccy, nawet jeśli stracili poli­tyczne znaczenie od czasów I Rzeczypospolitej, nadal stanowili narodowo-historyczne punkty odniesienia. Istotnie, nie można było zapomnieć, że Lubomirscy dwukrotnie poprzez małżeństwo stali się sprzymierzeńcami panujących rodów, że Poniatowscy dali Polsce króla, Radziwiłłowie — królową, że hrabia Aleksander Fredro był jednym z najsłynniejszych dramaturgów, dziś jeszcze najczęściej wystawianych i oklaskiwanych, że Emilia Plater, na­rodowa bohaterka w walce o niepodległość Polski, była szlach­cianką, że jeden z potomków hrabiego Józefa Tyszkiewicza został rozstrzelany przez gestapo w Warszawie, że ostatni potomek ro­dziny Walewskich, mający prawo do tytułu hrabiowskiego, poległ w czasie powstania i że nawet przywódca powstańców warszaw­skich Tadeusz Komorowski (Bór) był hrabią. W stosunku do nich

zatem nie zastosowano środków szczególnie dotkliwych, z wy­jątkiem tych, które od dawna były przewidziane w ramach re­formy społecznej i politycznej. Nie zapominano też, że Konsty­tucja i 21 marca 1921 r. ustaliła wcześniej, lż Rzeczpospolita Pol­ska nie uznaje już żadnych przywilejów dziedzicznych ani klaso­wych, herbów ani tytułów szlacheckich z wyjątkiem tytułów uni­wersyteckich, administracyjnych i zawodowych. Polska z roku 1945 dorzuciła numeru* clausus, czyli niemal zakaz podejmowania studiów wyższych i uniwersyteckich przez młodzież gochodzenia arystokratycznego. Na szczęście słusznie uznano, że wielkie na­zwiska polskiej arystokracji stanowią część historii kraju, nęka­nego kolejnymi rozbiorami i że lepiej lub gorzej zapewniają histo­ryczną ciągłość losów narodowych. Te nazwiska jeszcze dziś wid­nieją na frontonach pałaców, w galeriach, muzeach, od pałacu królewskiego w Wilanowie i Łazienkach po Żamek Królewski. Wycieczkom szkolnym, zwiedzającym galerie malarstwa na Wa­welu w Krakowie i przemierzającym lśniące marmurowe posadzki wspaniale odbudowanych salonów królewskich i książęcych, na­uczyciele wskazują obrazy i freski przedstawiające księcia Lubo­mirskiego lub księcia Radziwiłła, którzy ofiarowali zamki 1 wille samemu królowi. Młodzi zwiedzający patrzą szeroko otwartymi oczyma na portrety Anny Teofili Sanguszko z rodu Sapiehów, księżny Czartoryskiej, księżny Antoniny Radziwiłłowej, z domu księżniczki Luizy 1 Prus, i księżny Renaty Radziwiłłowej z domu arcyksiążąt austriackich. Podziwiają też wielkie płótna przedsta­wiające bitwy z Krzyżakami, Turkami, zwycięstwo króla Jana Sobieskiego pod murami Wiednia w obronie chrześcijaństwa i ów wielki obraz, który pokazuje Polskę, potęgę europejską w ro­ku 1611, kiedy król Zygmunt III przyjmował zdetronizowanego cara Wasyla Szujskiego, pojmanego i przyprowadzonego z braćmi do Warszawy po zwycięstwie hetmana Stanisława żółkiewskiego nad Rosjanami. Dziś jeszcze obrazy słynnych malarzy włoskich, francuskich i innych narodowości pomagają śledzić kolejne etapy dziejów walecznego narodu i losy Europy Wschodniej. Sięgając w przeszłość i przeglądając tysiącletnią księgę historii Polski, ba­dacz spotyka nazwiska księcia Sapiehy, Zamoyskiego, hrabiów

Potockich, Raczyńskich, Sobańskich, Branickich i wielu innych.

Podczas bezczynnych wieczorów dyplomaci z hotelu „Polonia” mówili o polskiej arystokracji w zaciszu swych pokojów-ambasad, dając najmniej zorientowanym niebagatelną możliwość poznania i zrozumienia pewnych aspektów historii Polski. Taki przegląd osób, wydarzeń i anegdot był na swój sposób fascynujący. Pew­nego wieczoru jeden z biesiadników wspomniał o Radziwiłłach, których wybuch wojny zastał we wschodniej części Polski; zasko­czeni przez natarcie radzieckie, zostali oni uwięzieni, wysłani do Moskwy, a następnie uwolnieni przez Stalina na skutek gorących apelów i interwencji dworu brytyjskiego i Domu Sabaudzkiego;

o Rosjanach nie wyrażali się oni wrogo. O życiu polskiej arysto­kracji w okresie międzywojennym ambasador Francji, Jules La- roche, który przebywał w Warszawie przez dziewięć lat, napisał w swych pamiętnikach, że w jadalni księżny Heleny Potockiej jadło się pod okiem Talleyranda i że w jej salonach Napoleon poznał księżnę Walewską, a kiedy Cesarz przebywał w Warszawie od 9 do 23 grudnia 1806 r. na Zamku Królewskim, użyto mebli z pałaców szlachty, by miejsce jego pobytu uczynić bardziej wy­godnym.

Za polskiego grand, seigneur uchodził Zdzisław Lubomirski, który przyjmował w Warszawie w swym pałacyku na Frascati. Tyszkiewiczowie przyjmowali na ul. Matejki. Ambasador fran­cuski Leon Nóel, który pozostał w Polsce aż do początku wojny, do 1 września 1939 r., i którego spotkałem wśród osób towarzy­szących rządowi polskiemu uchodzącemu do Czerniowiec w Ru­munii, lubił powtarzać, że społeczeństwo polskie przypomina cu­dzoziemcom to, co najlepszego i najbardziej wyrafinowanego miała francuska elita z XVIII wieku: ta politesse — delikatność manier połączoną z pełną serdeczności prostotą. Podczas gdy w innych krajach europejskich pałace szlachty przekształcono w narodowe galerie, dawna Polska pozwalała jeszcze obejrzeć książęcą siedzibę Leona Radziwiłła w Nieświeżu i arystokratyczną posiadłość hrabiego Alfreda Potockiego w Łańcucie, gdzie goście nie wiedzieli, co wpierw podziwiać: czy galerię sławnych obra­zów, czy złote i srebrne sztućce przeznaczone na luksusowe uczty.

Bowiem w tym pałacu przypominającym Wersal posiłki nie miały końca, napitki były obfite, dania zachwycały finezją smaku; była to tradycja wiernie odzwierciedlająca wademekum napisane w 1682 r. przez Stanisława Czerneckiego, kuchmistrza księcia Lubomirskiego. Potoccy należeli do jednej z pięciu najbogatszych rodzin w Polsce i byli przekonani, że ich władza i prestiż nigdy się nie skończą. Niektórzy grzeszyli arogancją i snobizmem; przy­pomniano przypadek pewnego francuskiego dyplomaty, który w Paryżu pogratulował jednemu z Potockich mistrzostwa i bra­wury Ignacego Paderewskiego, sławnego muzyka, który w 1919 r. był szefem polskiego rządu. Potocki kazał sobie powtórzyć na­zwisko, jakby je słyszał po raz pierwszy, i wreszcie rzekł: „Pade­rewski, tak, tak, znam go, urodził się w jednej z moich wsi.”

W naszym wąskim kręgu hotelu „Polonia” przytaczano też wy­darzenie, które sięgało końca ubiegłego wieku, kiedy to do pewnej polskiej hrabiny nieprzeciętnej piękności, zaproszonej na przy­jęcie do zamku w Schonbrunn, na surowy dwór Habsburgów, podszedł młody Anglik:

Sądzę, hrabino, że miałem już przyjemność ją poznać — powiedział do niej.

Piękna Polka zmierzyła go wyniosłym wzrokiem i odpowie­działa:

Zupełnie sobie nie przypominam.

Ależ tak — odparł flegmatycznie gentleman — na obiedzie u mojej matki.

Pańskiej matki? A któż to taki?

Ależ to królowa Anglii — odpowiedział przyszły Edward VII.

Młody sekretarz z ambasady brytyjskiej, który zszedł do nas

po jakąś informację i zatrzymał się dłuższą chwilę, dorzucił na temat dworskiego snobizmu anegdotę o księżnej de N., która w Londynie wysłała do przyjaciela bilecik z zaproszeniem pisząc: „Si vous passez du côté de Gloucester Square, entrez un instant à la maison, just to meet the Queen of Spain." (Gdyby pan prze­chodził w pobliżu Gloucester Square, proszę wpaść na chwilkę, żeby poznać królową Hiszpanii.)

Nie wszyscy arystokraci byli bogatymi i szczęśliwymi wlaáci-

cielami ziemskimi, niektórzy mogli imponować jedynie długami i nazwiskiem. Wielu szukało zajęć bardziej konkretnych. Książę Lubomirski i hrabia Przeździecki zajęli ważne stanowiska w dy­plomacji jako podwładni Józefa Becka, ministra spraw zagranicz­nych, który na przyjęciu wydanym przez ambasadora francu­skiego na cześć Louis Barthou zażądał, by skreślić z listy zapro­szonych gości kilka osób przychylnych Francji, ale zdecydowanie przeciwnych rządom Piłsudskiego. Jeden z zagranicznych dyplo­matów powiedział o Becku: „Kiedy mu się zdarzy powiedzieć prawdę, od razu można to poznać.”

Szlachta nadal na swój sposób fascynuje, bo powtarza dawną baśń pełną romantycznego czaru. Nawet jeśli nie ma już osobi­stości opromienionych prestiżem i blaskiem przepychu w codzien­nym życiu, spotyka się je na obrazach, freskach, w melodrama­tach, w komediach naszych kompozytorów i autorów z końca ubiegłego i początku dwudziestego wieku. Czasem można je spot­kać na ulicy w charakterze przemysłowych menadżerów, albo, jak w Warszawie, nauczycieli protokołu lub po prostu kierowców, niczym nasz Staś z „Polonii”.

Polska szlachta, którą widywałem w Warszawie, nie złorzeczyła na swój los, przyjmowany z rezygnacją pełną historycznego fata­lizmu. Nawet książę Czetwertyński, którego spotkałem kiedyś rano w kawiarni, stary i sterany, mówiący również po włosku, nie narzekał na los, lecz spokojnie szedł mu naprzeciw. Cierpiał na dolegliwości sercowe i miał w kieszeni marynarki nieodłączną flaszeczkę koraminy; co jakiś czas dotykał kieszeni w obawie, że ją zgubił. „Czasem moi chłopi piszą do mnie, żebym wrócił” — powiedział ze smutnym uśmiechem. Raz z dużym poczuciem hu­moru powiedział do ambasadora Noël: „My nienawidzimy Niem­ców, mais il faut qu’on nous le rappelle de temps en temps” (aie trzeba nam to od czasu do czasu przypominać).

Te wieczorne wspomnienia, w poszukiwaniu straconego czasu, pozwalały dyplomatom nie znającym spraw polskich nie tyle porównywać różne epoki co oceniać metamorfozy społeczeństwa i zmiany obyczajowości na przestrzeni wieków. Radziwiłłowie, Czartoryscy, Lubomirscy, Zamoyscy, Sapiehowie i Sanguszkowie

nie mieli już pałaców ani setek tysięcy hektarów ziemi, ani pry­watnych wojsk, przestali być właścicielami miast i wsi razem z ich mieszkańcami, nie byli już hetmanami, wojewodami i mar­szałkami. Pałac Radziwiłłów przy ulicy Bielańskiej przekształ­cono na Muzeum Lenina. W 1946 r. przeskakiwali z tramwaju do trolejbusu na trasie codziennych dojazdów, później mieli zamiesz­kać w wielkich mrowiskach zwykłych bloków. W szkole dzieci będą czytać ich nazwiska w wypisach z historii, nazwiska, które władze komunistyczne mądrze objęły ochroną, kiedy zaraz po wojnie kilku obywateli pochodzenia żydowskiego, uzyskawszy po­zwolenie na zmianę nazwiska, wybrało je sobie z polskiego herba­rza. Niespodzianie narodzili się liczni Poniatowscy, Zamoyscy itd. Odpowiednio szybko ustawa zabroniła nadawania takich nazwisk, określając je jako „historyczne”. Większość arystokratów pozo­stała w Polsce dzieląc niedole odbudowy, a ich zachowanie w cza­sie okupacji było wzorowe. Książę Janusz Radziwiłł, stojący na czele rodu w pierwszym okresie okupacji, osobiście interweniował u marszałka Goeringa w sprawie uwolnienia profesorów Uniwer­sytetu Jagiellońskiego z Krakowa, aresztowanych w charakterze zakładników. On sam został zaaresztowany razem z żoną podczas powstania i wrócił do Warszawy wyzwolonej przez wojaka ra­dzieckie. Mimo perspektyw dobrobytu ofiarowanego mu z zagra­nicy, w szczególności przez syna Stanisława, męża siostry Jacque­line Kennedy, odrzucił wszelkie zaproszenia. Izabella Radziwiłło­wa, która w czasie okupacji ukrywała dzieci żydowskie ratując im życie, została odznaczona przez państwo ludowe, zaś jej mąż Edmund brał udział w ruchu oporu w grupach działających w la­sach. Teresa Lubomirska, z domu Radziwiłłów, w bardzo już podeszłym wieku, wróciła jak inni do Warszawy i nadal prowa­dziła rozmowy salonowe swoim charakterystycznym głosem, wy­mawiając „r” z francuska. Także Ignacy Potocki walczył w sze­regach partyzantów w lasach nad Sanem. Po zakończeniu wojny, na próżno szukając pracy, został kierowcą ciężarówek. Przed wojną uczestniczył w pamiętnym rajdzie na 14 000 km w Afryce. Dopiero potem powierzono mu zadania bardziej odpowiedzialne i ciekawe. Maurycy Potocki, opuściwszy pałacyk w Jabłonnie,

wolał wyjechać za granicę i zmarł w Londynie. Barbara Czarto­ryska została doktorem biochemii. Inne starsze lub młodsze ary- stokratki zajęły się naucząniem angielskiego i francuskiego w gim- I nazjach albo pracowały jako tłumaczki w ambasadach. Włodzi­mierz Czartoryski, który po śmierci Janusza Radziwiłła stał się przywódcą noblesse, pracował jako introligator. Należał do tych I rodzin, które w ubiegłym wieku prowadziły korespondencję z mo­narchami z połowy Europy, zwracając się do nich per „drogi kuzynie”. Sic transit... r:; •

Beata Tyszkiewicz, dzięki swemu młodzieńczemu wdziękowi i talentowi została aktorką filmową, chętnie przyjmując role także w filmach radzieckich. Dzieci innych arystokratów podjęły pracę w państwowych wydawnictwach, w Pen-Clubie, w szpitalach jako lekarze. Paru rodzinom udało się potem zamieszkać we własnych mieszkaniach albo w małych domkach wiejskich kupionych za walutę wymienialną przysłaną przez krewnych z zagranicy.

W pierwszych trudnych miesiącach po wojnie kilku arystokratów nie zawahało się sprzedać sreber z wytłoczonym herbem ich rodu i obrazów, jak w przypadku hrabiego Stanisława Tarnowskiego, który sprzedał Muzeum Narodowemu obraz Ribery za pół miliona złotych. Zatem ani nie wszczęto przeciw rodzinom arystokratycz­nym karnej konfiskaty, ani nie stosowano środków nacisku, nato­miast przyznano, że zachowały się lojalnie i patriotycznie w cza­sie wojny. W następnych latach sytuacja młodych hrabiów i księż­niczek stopniowo się polepszała, znikła dyskryminacja, weszli do społeczeństwa polskiego na równi z innymi, ale owej zimy 1945—1946 mężnie walczyli o życie, wykonując najbardziej nie­prawdopodobne zawody. Podczas tamtych wieczorów w „Polonii” wiele mówiło się na temat polskiej arystokracji i szlachty w ogóle, był to temat odrywający nas od rzeczywistości, w której żyliśmy. Rozwiała się czarowna wizja szlacheckiej gościnności, wystaw­nych wieczorów w salonach ambasad, wspominanych chwilę wcze­śniej — bo oto w pewnym momencie młody sekretarz otwarł okno pokoju ambasadora wpuszczając podmuch mroźnego po­wietrza. Okno pozwalało nam spojrzeć ze smutkiem na twardą rzeczywistość tej długiej zimy; w dali widać było zarysy ruin,

parą słabych światełek w nowych sklepikach przy Marszałkow­skiej i kilku malutkich kawiarenkach... Milczenie wieków. Stary dyplomata przypomniał młodemu pomocnikowi, żeby wysłał do ministerstwa telegram o wysuwanych przez rząd polski prośbach

o pomoc w postaci zboża. „Proszą zdecydowanie poprzeć polską petycją” — autorytatywnie zakończył szef misji, przy milczącym poparciu zebranych. Wszedł portier, podając radcy bilecik, który ten przeczytał uśmiechając się ze zdumieniem. Ambasador spoj­rzał na niego pytająco.

Jakaś polska hrabianka szuka u nas pracy jako tłumaczka.

Niech wejdzie.

Zaczęliśmy powoli opuszczać pokój, robiąc miejsce młodej dziewczynie swobodnej i uśmiechniętej, która zwróciła się do ambasadora w bezbłędnej angielszczyźnie. Należała do jednego z wielkich rodów, o których często wspominało się w czasie na­szych wieczornych posiedzeń.

List wielkiej aktorki Janiny Romanówny, mojej znajomej sprzed wojny, skłonił mnie, żeby pojechać do Łodzi, pełniącej w tych czasach funkcją stolicy. Liczba ludności tego przemysłowego mia­sta błyskawicznie wzrosła wskutek napływu rozsianych po wszyst­kich zakątkach kraju warszawiaków pragnących w ten sposób zbliżyć się do odległego tylko o 130 km, rodzinnego miasta, które jeszcze nie mogło ich wszystkich przyjąć. Przybyli tam w liczbie około dwustu tysięcy. Po kilku miesiącach pobytu w hotelu „Po­lonia” rozkoszowałem się myślą, że znów zobaczę prawdziwe miasto. Autobus wypełniony podróżnymi mknął oblodzoną prostą drogą przecinającą równinę białą od śniegu, gdzie jedynym zna­kiem życia było kilka wygłodniałych wron, a ich czerń kontrasto­wała | bielą pól. Wrony energicznie łopotały skrzydłami, siadały na nagich, przemarzniętych drzewach, na brzozach szarych jak popiół i patrzyły na pojazd, który przemierzał ich włości. Auto­bus radzieckiej konstrukcji, solidny, mocny jak czołg spełniał swą rolę jako środek transportu ludzi, nie był jednak skonstruo­wany z myślą o wygodzie. Siedzenia były twarde i często w czasie jazdy się na nich podskakiwało, zarzucało zaś tak, że przerażeni podróżni instynktownie chwytali się jeden drugiego, żeby nie upaść. Jedynym źródłem ciepła było ciepło ludzkie; los mi sprzy­jał, bo znalazłem się między dwiema zażywnymi kobietami, tak piersiastymi i brzuchatymi, że zastanawiałem się, czy nie są wy­pchane artykułami spożywczymi z przemytu. Czasem któremuś

z pasażerów, po wielu wysiłkach i skomplikowanych manewrach, udało się wsunąć rękę do kieszeni swego długiego, ciężkiego ko­żucha, żeby wydobyć buteleczkę koniaku i pociągnąć z niej spory łyk mający zneutralizować działanie ostrego mrozu i zdradliwego śniegu prószącego do środka przez szpary w oknach i drzwiach. Dwaj żołnierze eskorty, położywszy karabiny obok siebie, dowcip­kowali w głębi pojazdu. Zaczynało się już ściemniać, kiedy do­tarliśmy do Łodzi, centrum przemysłu włókienniczego, która u po­czątków swego rozwoju w XVIII wieku liczyła jedynie czter­dzieści cztery domy i niewiele ponad dwustu mieszkańców. Łódź, chaotycznie rozwijająca się w ubiegłym stuleciu, stała się centrum włókienniczym i przemysłowym największym nie tylko w Kró­lestwie Kongresowym pod panowaniem cara, ale i poza jego gra­nicami. Szybko stała się miastem bardzo bogatym, ale na zawsze pozostała brzydka. Celem mojej podróży nie było ponowne prze­żywanie kolejnych metamorfoz tego miasta, podziwianie cennego drewnianego kościoła sprzed dwu wieków pod wezwaniem świę­tego Józefa ani neoklasycznej siedziby łódzkich władz miejskich (Ratusza), ale ponowne spotkanie dwustu tysięcy warszawiaków przewijających się przez główną arterię, ulicę Piotrkowską, która zastępowała im Marszałkowską. Kiedy wjechaliśmy do miasta, ulice były już oświetlone, na skrzyżowaniach energiczne mili- cjantki w ciężkich płaszczach z futrzanymi kołnierzami sprawnie kierowały ruchem z drewnianych podestów. Podłużne plamy światła padające z latarni wydobywały jasny koloryt ich włosów wymykających się spod futrzanych czapek. Kiedy wysiadłem przy „Grand Hotelu”, zauważyłem, że znajduję się w prawdziwym mieście. Zostawiłem walizkę u portiera i ruszyłem ulicą Piotr­kowską. Po upływie kilku miesięcy znowu widziałem domy i bu­dynki cztero- i pięciopiętrowe, sklepy z oświetlonymi wystawami, widziałem chodniki, a doszedłszy do rogu stwierdziłem, że fasady domów nie są, jak w Warszawie, atrapą, za którą panuje mrok, lecz że w ciemności ciągną się dalej sklepy, kawiarnie, bary i restauracje. Widziałem ludzi przystających przed sklepami z wę­dliną, odzieżą, sprzętem gospodarstwa domowego i idących dalej pewnym krokiem. W moim hotelu odnalazłem te wygody, o któ-

rvch istnieniu prawie zapomniałem. Miałem duży, dobrze umeblo­wany pokój, urządzony w stylu z końca XIX wieku, z przylega-'i jącą doń prawdziwą łazienką. Wydawało mi się, że śnię. W restau­racji spotkałem ceremonialnego maître d’hôtel i chmarę kelnerów gotowych spełnić każde polecenie. „Tak, rzeczywiście jestem w mieście” — powiedziałem do mojej dobrej znajomej, Zofii, wchodząc do małego baru „Arabia” naprzeciwko mojego hotelu; Zofia prowadziła malutki lokalik należący kiedyś do jej rodziny posiadającej przed wojną znaną fabrykę czekolady „Franboli”. Do tej rozległej aglomeracji warszawiacy wnieśli swą żywotność i ducha przedsiębiorczości. Owego wieczoru przechadzałem się po ulicach Łodzi i odnalazłem na Piotrkowskiej domy wielkich prze- mysłowców-włókienników pochodzenia żydowskiego, ale nie na­potkałem nieżyjących już jej mieszkańców. Władze hitlerowskie, które wkroczyły do Łodzi 9 września 1939 roku, przyłączyły to wielkie przemysłowe centrum do III Rzeszy narzucając mu nazwę Litzmannstadt i z żelazną konsekwencją w całej rozciągłości sto­sując nieludzkie „ostateczne rozwiązanie problemu żydowskiego”. Obok pałacyków żydowskich przemysłowców można było jeszcze zauważyć ogrodzone domki wzbudzające ciekawość cudzoziem­ców. Z racji zabobonu lub przesądu bogaty właściciel żydowski, który wybudował sobie pałac nigdy nie burzył skromnego domo­stwa, gdzie urodzili się jego ojcowie i gdzie tworzyli podstawy późniejszej fortuny. Fakt, że te skromne domki się zachowały, pozwalał domyślać ęię romantyczno-religijnego aspektu, silnego charakteru i pracowitości będącej rodzajem nie zawsze wysłucha­nego głosu pierwotnej biedy. W Łodzi wcześniej niż w Warszawie zaistniało zjawisko żydowskiego proletariatu i właśnie przeciw tej grupie etnicznej rozszalał się obłędny rasizm hitleryzmu. Bę­dąc w Łodzi podczas niemieckiej okupacji, widziałem wstrząsa­jącą rzeczywistość getta przeciętego Zgierską na dwie części, połączone za to nadziemnym pomostem z drewna, specjalnie zbu­dowanym. Służył on Żydom do przechodzenia z jednej części tego mikroskopijnego zakazanego miasta do drugiej, a Żydom wyzna­nia katolickiego umożliwiał uczęszczanie do kościoła, który rów­nież pozostał w getcie. Towarzyszył mi wtedy włoski przyjaciel

f

zaproszony do Łodzi, by nadzorować działanie wielkiej fabryki Poznańskiego, w której miał swój udział kapitał włoski i która, razem ze spółką Scheiblera, zajmowała przodujące miejsce w pol­skim przemyśle włókienniczym.

W getcie — powiedział mi — żyje jeszcze stara pani Po­znańska, matka wielkiego przemysłowca, bardzo bogata. Nic nie możemy dla niej zrobić, jedynie posyłać jej paczki żywnościowe. Jeden z jej synów powinien być gdzieś we Francji. Był on okla­skiwanym dramaturgiem, nazywał się Alfred Savoir.

Teraz nie było już getta ani Żydów, z wyjątkiem bardzo nie­licznych, którzy po dramatycznych perypetiach wrócili do Łodzi. Tragedia, jaka runęła na pracowite miasto, ugodziła nie tylko Żydów, ale i liczne rodziny należące do dobrze prosperującej kolonii niemieckiej przybyłej w te strony w czasie rewolucji przemysłowej. Byli obecnie od wielu pokoleń obywatelami pol­skimi, choć nosili nazwiska niemieckie. Wszyscy mówili po polsku, jednak nie zapominali języka ojczystego. Wkraczające do Łodzi władze hitlerowskie postawiły ich wobec poważnego dylematu: albo uznacie, że jesteście Niemcami, i staniecie się obywatelami III Rzeszy, albo wam skonfiskujemy cały majątek i będziecie musieli się stąd wynieść. Niektórzy uznali się za Niemców, ale wielu innych oświadczyło, że są Polakami. W kilku rodzinach ojciec zadeklarował się jako Polak, a żona jako Niemka, część dzieci opowiedziała się za Niemcami, część za Polską, a wybór tych ostatnich mógł mieć poważne konsekwencje. Zdarzały się też osobiste tragedie i głębokie rozdarcia wewnątrz rodzin, ale w owym czasie wydawały się mało znaczące wobec grozy wojny. Łódź, gdzie się znajdowałem, pozostała miastem prawie nietknię­tym, ale sprawiała wrażenie, jakby brakowało w niej duszy, i może dobrze się stało, że uchodźcy warszawscy przybyli, by ją ożywić.

W następnych dniach spotykałem znajome i znajomych nie widzianych od dawna. Opuścili oni Kraków, Lublin i Katowice, by bliżej Warszawy czekać, aż miasto urośnie. Zobaczyłem twa­rze kobiet uśmiechających się do mnie z daleka jak do starego przyjaciela. Spotkania z ocalałymi mogły mnie roztkliwić, były

jakby odtwarzaniem części wielkiej rodziny rozproszonej w dia­sporze narzuconej przez wojnę — a z nimi powracało się do roz­mowy z poprzedniego wieczoru należącego do kalendarza minio­nych lat. Pewnego wieczoru gościłem u bliskiego przyjaciela, Ludwika Perskiego, twórcy cenionych filmów dokumentalnych. Wojna zaskoczyła go we wschodniej części Polski; przyłączył się do bojowników organizujących się w Związku Radzieckim, gdzie ożenił się z obywatelką radziecką, która mu towarzyszyła aż do Łodzi. Był to wieczór odległych wspomnień, a także melodyjnych rosyjskich pieśni partyzanckich granych na pianinie i śpiewa­nych przez jasnowłosą żonę. Następnego wieczoru spotkałem się z Pierre Augustin de Beaumarchais w Teatrze Wojska Polskiego, którego nazwa przypominała radziecki obyczaj dedykowania siłom zbrojnym najbardziej znaczących scen teatralnych. Grano Wesele Figara przy współudziale gorąco oklaskiwanej wielkiej aktorki Janiny Romanówny, która półtora roku wcześniej podała mi kawę w pewnym lokalu warszawskim, gdzie aktorki pracowały jako kelnerki.

Polacy chodzą do teatru z taką radością, jakby szli na wspa­niałe przyjęcie, z nabożnym skupieniem, z jakim uczestniczy się we mszy, a także ze wzruszeniem, jakie odczuwa się w chwili powrotu do długo nie widzianego domu. W Polsce, która nie otrząsnęła się jeszcze z wojennego pogromu, teatry zaczynały podejmować działalność w rytmie trudnym do wyobrażenia. Mimo problemów niemożliwych do ominięcia, łączących się z życiem codziennym i wymagających rozwiązania w pierwszej kolejności, wszyscy ostatecznie zgadzali się co do tego, że teatr ma równie wielkie znaczenie jak zapewnienie chleba powszedniego. Teatr łódzki skupiał w tym czasie najlepszych aktorów scen polskich. W przerwach spotkałem za kulisami starych znajomych: Jerzego Leszczyńskiego, Władysława Grabowskiego, Władysława Hańczę. Ktoś schodząc ze sceny po ostatnich oklaskach, jeszcze ze sztucz­nym nosem, peruką i bokobrodami mocno mnie uściskał, zanim w pierwszej chwili udało mi się go rozpoznać. Publiczność na widowni niezmordowanie klaskała i wywoływała swych ulubień­ców, okazując w ten sposób wręcz rodzinne ciepło w tym ponow­

nym, pełnym nostalgii spotkaniu, łączącym okres przedwojenny ze zmartwychwstaniem. Nazajutrz w domu Janiny Romanówny zobaczyłem swego wiernego przyjaciela i znanego dyrygenta, Mieczysława Mierzejewskiego, jej męża. Godzinami rozmawia­liśmy o naszych codziennych spotkaniach w Warszawie podczas okupacji, kiedy to raz byliśmy pełni nadziei, a raz rozczarowania. Zaczynało się zmierzchać.

A jak w Warszawie? — spytał. — Jakie zrobiła na tobie wrażenie?

Z okien widziałem, jak padał obfity śnieg, dzięki któremu Łódź wyglądała znośnie.

Wolę Warszawę — odpowiedziałem.

Ale cząstka Warszawy była tu i czuło się jej obecność, coraz intensywniej działano w dziedzinie kultury, utworzono już cen­trum filmowe „Film Polski”, wyższą szkolę teatralną i filmową. Życie toczyło się zwykłym rytmem, jak w czasie pokoju. Zezwo­lono inicjatywie prywatnej na otwarcie sklepów i kawiarenek, a dostawa towarów była regularna. Ale Łódź nie była Warszawą, Warszawą nie będącą jeszcze miastem.

W oczach zwiedzającego Łódź wyglądała jak metropolia na tyłach frontu i rzeczywiście było to miejsce, gdzie gromadzili się zdemobilizowani żołnierze radzieccy czekający na powrót do ojczyzny. Na ważnych ulicach, takich jak Cegielniana, Fabryczna i Narutowicza, widziałem grupki radzieckich żołnierzy, noszących na ramieniu długie karabiny z nałożonymi ostrymi bagnetami: kierowali się w stronę siedziby ich dowództwa, do której wejście zagradzały zasieki z drutu kolczastego. Żyli osobno i nie kontakto­wali się ze światem polskim. Chwilowe napięcie zaistniało, gdy pewnej nocy huk wyrwał ze snu jedną z dzielnic miasta: to w parku Poniatowskiego wybuchła bomba, która zniszczyła pom­nik ku czci żołnierzy Armii Czerwonej. Łądź była miastem znacz­nie pewniejszym od Warszawy, a jednak nawet w tym mieście przemysłu bawełnianego istniały nielegalne grupki opozycjoni­stów, nadal postępujących według taktyki wypróbowanej w czasie okupacji. Nie wpływało to na życie mieszkańców przyzwyczajo­nych do tego, że od lat toczyło się ono w sposób nienormalny,

J w niczym nie zmieniło to oblicza rozrywek towarzyskich — popierały to same władze, dążące do umocnienia klimatu normal­nej codzienności. Jedną z takich zaprogramowanych rozrywek był bal zorganizowany przez Polski Zawodowy Związek Artystów Plastyków w dawnym pałacu Poznańskich, odbywający się, jak głosiło wręczone mi zaproszenie, pod patronatem Jego Eksce­lencji Ministra Kultury i Sztuki, Władysława Kowalskiego. Były to pierwsze dni po wyzwoleniu i tytuł „Jego Ekscelencja” dla towarzysza Kowalskiego wydawał się całkowicie słuszny i nor­malny. Na ulicy Gdańskiej, gdzie odbywał się bal, panował oży­wiony ruch dorożek i samochodów zwożących zaproszonych gości. Byłem sam, nie liczyłem na obecność żadnego znajomego, chcia­łem zobaczyć, jak Łódź ze swymi dwustu tysiącami warszawia­ków budzi się do życia towarzyskiego. Ale w Polsce cudzoziemiec nigdy nie pozostaje sam, gościnność, która ma w tym kraju bar­dzo stare tradycje, nie pozwala, by przybysz czuł się osamotniony. Sale były pełne ruchliwych dziewcząt oraz młodszych i starszych panów w ciemnych garniturach. Przy stolikach weselili się bie­siadnicy, a przed długimi stołami pełniącymi rolę baru był już pokaźny tłum, w głównej sali najbardziej skorzy do tańca nie mogli oprzeć się, by nie dreptać w rytm orkiestry. W przerwach młodzi malarze i rzeźbiarze, którzy w czasie okupacji potajemnie kontynuowali studia mimo zakazu władz hitlerowskich, odpro­wadzali dziewczęta do stolika, zgodnie z obyczajem całując je w rękę. Dla wielu Polek był to pierwszy bal w życiu po nocy okupacyjnej. Przemierzyłem samotnie sale i przysiadłem się do stołu z napojami, ktoś uprzejmie zrobił mi trochę miejsca, tak że mogłem zamówić kieliszek 45-procentowej wódki.

Cudzoziemiec? — zaryzykował ktoś.

Tak, ale jestem z Warszawy.

Grupa się rozstąpiła, a ja, stojąc pośrodku, musiałem odpowia­dać na krzyżowy ogień pytań, często naiwnych, ale zdradzających chęć zaznajomienia się z bezpośredniego źródła z sytuacją w moim kraju, Anglii i gdzie indziej. W pewnej chwili przez tłum gości przepchnęła się piękna dziewczyna, stanęła przede mną i przyj­rzawszy mi się wybuchnęła śmiechem mówiąc:

Nie poznaje mnie pan? Jestem córką Zdzisława Górzyń­skiego, dyrygenta. Poznaliśmy się w domu Magdy Gross, byłam wtedy mała i pan mnie wziął na kolana.

Poznałem ją, niestety i pewnym smutkiem, i właśnie w tej chwili orkiestra zaczęła grać piosenkę, bardzo modną przed wojną: „Powróćmy jak za dawnych lat w zaczarowany bajek świat...” Jak za dawnych lat, w rzeczywistości nie tak bardzo odległych, ale prawie niknących w pełnych fantazji wspomnieniach z mło­dości. Nagle ogarnęła mnie chęć powrotu do Warszawy, do nie istniejącego miasta, gdzie nie było dróg ani domów, gdzie błą­dziło się po zanikającej miejscami sieci ulic, ale gdzie ci, co zo­stali przy życiu, umieli zachować owo ludzkie ciepło stanowiące

o najbardziej wzruszającym uroku tego miasta. Wracając nocą do mojego hotelu w Łodzi zobaczyłem w jego salonach tańczących ludzi, pary obejmujące się w półmroku, jak gdyby to było swoiste przedłużenie balu malarzy. Nocą w Warszawie słychać było w dali wymianę strzałów między bandytami a milicją obywatelską; w mieście, które przejęło częściowo jej funkcję stolicy, śpiewało się: „Powróćmy jak za dawnych lat w zaczarowany bajek świat”, a odległość między nimi wynosiła jedynie sto trzydzieści kilo­metrów. Dwa światy, oba nieprawdopodobne, toczące walkę o ży­cie, która zaczynała się na nowo, w chwili gdy gasła.

Na skutek przypadkowego spotkania rankiem w barze „Arabia” opóźnił się mój powrót do Warszawy. A było to serdeczne spotka­nie, serdeczny uścisk z Leonem Schillerem, sławnym reżyserem teatralnym, któremu udało się uniknąć aresztowania i który oku­pację spędził częściowo w ukryciu. Jakbyśmy się rozstali poprzed­niego dnia, zaczął mi mówić o swych planach, o przyszłości pol­skiego teatru i, tak jak później Jean Vilar czy Giorgio Strehler, dążył do stworzenia ludowego teatru jako jedynego sposobu pod­niesienia poziomu kulturalnego mas. Był pełen entuzjazmu, dyna­miczny, snuł tysiące projektów, których część później zrealizował. Pamiętałem go z Warszawy z czasów wojny, gdy cierpliwie uczył aktorki, które zdecydowały się zaśpiewać piękne polskie pasto­rałki w wigilię Bożego Narodzenia. Przypomniałem sobie, jak wytrwale ćwiczył ów niewielki chór, ustawiał głosy i wyrówny-

111

/ \\)J*È0*ÊÊÊÊÊti

wał ich brzmienie, tak by śpiewem mogły wiele przekazać bywal­com lokalu; pastorałki te, choć przypominały narodzenie Chry­stusa, były zarazem aluzją do dnia zmartwychwstania i odrodze­nia Polski. Przysłuchiwałem się niezliczonym próbom, ale kiedy wszystko było gotowe, nadszedł rozkaz odwołania przedstawienia wydany przez hitlerowskiego gubernatora Warszawy. W tamten wigilijny wieczór aktorki-kelnerki w białych fartuszkach obsłu­giwały klientów śpiewając kolędy.

Zauważyłem od razu, że Leon Schiller również się spieszył, chciał odzyskać czas stracony na skutek bezczynności narzuconej przez okupanta.

Tyle straconych lat, straconych dla teatru — mówił do mnie. — Teraz trzeba znów wziąć się do pracy, naród polski po­trzebuje teatru, teatr to zwierciadło epoki.

Również inny wielki człowiek teatru, Jean-Louis Barrault, któ­rego miałem później poznać w Paryżu, miał to samo poczucie ulotności czasu, toteż jego dążeniem było wprowadzić na scenę postaci żywe lub co najmniej mające cechy trwałości wobec nie­trwałego ludzkiego losu.

Żyjemy w świecie wrażeń wzrokowych”, powiedział jeden z uczniów Alfreda Adlera, i uznałem tę definicję za ścisłą, gdy wracając do Warszawy stawiałem pierwsze kroki na bezładnie leżących kamieniach i patrzyłem na stolicę zrównaną do poziomu ulicy. Prawdą jest, że żyjemy w świecie wrażeń wzrokowych, ale w przypadku Wraszawy lat 1945—1946 żyło się również wyobraź­nią, doba odmierzana była na tarczy fantazji i to właśnie stano­wiło siłę Warszawy i unikalną zaletę jej mieszkańców. Ale była to również fantazja mająca swe uzasadnienie w sprawach bar­dziej namacalnych: wchodząc do kawiarni, wyglądającej jak knaj­pa z Dzikiego Zachodu przeniesiona na brzegi Wisły, czułeś, jak otacza cię troskliwość i serdeczność znajdujących się tam osób, to właśnie było schronienie, na które miałeś nadzieję trafić. Wchodząc do hotelu „Polonia” miało się to samo uczucie dzięki miłemu przyjęciu ze strony portiera, dzięki pełnej wdzięku urzęd­niczce z recepcji, jak gdyby było się członkiem ich rodziny, a rze­czywiście tak było w tej oazie goszczącej tylu cudzoziemców

o różnej mentalności i charakterze, którzy na mocy milczącego dżentelmeńskiego układu przyjęli, że będą się nawzajem znosić.

Otwór po hitlerowskiej kuli w samym fcrodku lustra w moim pokoju numer 345 wciąż widniał na swoim miejscu kryjąc ponure wspomnienia, ale tego wieczoru zasłoniłem go naklejając piękne zdjęcie Rity Hayworth, zamieszczone w którymś czasopiśmie ilu­strowanym. Tak więc teraz przy goleniu musiałem omijać wzro­kiem jej gęste włosy i obfity biust, by uniknąć skaleczeń.

Warszawa wracała na scenę, a razem z nią jej niezwykła lud­ność, która była tu jedynym, wielkim protagonistą.

Polak mężnie walczący na polach bitwy, stający na barykadach wolności, mówi o sobie i o bojach, w których odgrywał główną rolę, z pewną powściągliwością. Jest to postawa ostrożna i roz­ważna i nie należy jej mieszać z kompleksem niższości: wręcz przeciwnie, wyraża ona pewną szlachetną mądrość, jakby dystans do ludzi i do rzeczy. W różnych pokojach-ambasadach „Polonii” często dyskutowano na temat mentalności Polaków, mimo że opi­nie były zbieżne w jednej tylko kwestii: że budzą sympatię. Spo­strzegłem, iż po kilku miesiącach pobytu w „Polonii” dyplomaci zaczynali się interesować nie tylko ilością ton węgla wydobytego w śląskich kopalniach czy zmianami w jadłospisie restauracji, lecz również, i to bardziej dogłębnie, usposobieniem gospodarzy, mogących ofiarować cudzoziemcowi w tamtych czasach jedynie sympatię.

Wydarzeniem ważnym dla wszystkich stało się ponowne otwar­cie najsławniejszej sceny polskiej, Teatru Polskiego, który otwarł podwoje 17 stycznia 1946 roku, wystawiając dramat Juliusza Sło­wackiego Lilia Weneda w niezapomnianej obsadzie: Juliusz Osterwa, Elżbieta Barszczewska, Leokadia Pancewicz, Seweryna Broniszówna i Wojciech Brydziński. Nigdy nie widziałem przed­stawienia, które by tak elektryzowało, wzruszając zarazem, jak tamtego wieczoru w Polskim; przekształciło się ono w patrio­tyczną manifestację przypominającą czasy naszej walki o zjedno­czenie Włoch w XIX wieku, kiedy sztuka stapiała się z uniesie­

niem narodowym wyrażając dążenie do wolności: szalejący w owacjach i oklaskach tłum w rzeczywistości wiwatował na cześć Warszawy, która tak bardzo chciała się odrodzić.

Razem z otwarciem Teatru Polskiego Warszawa na powrót sta­wała się stolicą. Drugim spektaklem był Majątek albo imię, ko­media Józefa Korzeniowskiego z piękną Zofią Lindorf w roli głównej. Arnold Szyfman, z pasją pełniący funkcję dyrektora teatru, mógł być dumny: osiemdziesiąt tysięcy widzów przyszło obejrzeć oba przedstawienia, byli to zaś ludzie, którzy wieczorem, brnąc wśród ruin, mimo niewygód i niebezpieczeństw tłoczyli się u bram odbudowanego teatru dając dowód swej wiary w przy­szłość. Miłość do teatru jest u Polaków chorobą, którą leczą co wieczór; patrząc na akcję sceniczną widownia szuka samej siebie. Można by 'stwierdzić, że sposób przyjmowania życia i sceny przez publiczność polską ma w sobie coś z pirandellizmu. Dla niej teatr jest kontynuacją życia ujmowanego w perspektywie rozwoju kul­turalnego. Podczas okupacji, kiedy przedstawienia teatralne objęte zostały zakazem całkowitym lub warunkowym, w trosce, by tra­dycja nie wygasła, utworzono podziemną Tajną Radę Teatralną kierowaną przez Leona Schillera, składającą się z wielu aktorów i teatrologów dążących do utrzymania zwartości wielkiej aktor­skiej rodziny i kształtowania nowego narybku. Wczoraj, tak jak i dziś, nazwiska popularnych aktorów, śpiewaków i reżyserów znało się w każdym zakątku kraju, nawet najbardziej zapadłym; były to nazwiska bliskie, napawające dumą. Polscy aktorzy nie przerwali występów nawet w pierwszych dniach wojny mimo hitlerowskich bomb. Na tydzień przed inwazją ogromny sukces odniosła składanka polityczno-satyryczna Orzeł czy reszka (w obsadzie: Ruszkowski, Krukowski, Ina Benita, Fogg i Sempo­liński), w której wyśmiano Hitlera, Mussoliniego, Chamberlaina, Becka i Francję, co wywołało energiczny protest ambasady Nie­miec.

Aktorzy z Teatru Kameralnego i „Syreny” znajdujący się w Łodzi pakowali się, by powrócić do Warszawy. Kilku aktorów i aktorek, a wśród nich Jadwiga Andrzejewska, razem z teatrem wojskowym przebywało we Włoszech, gdzie czekało na demo-

11Ł

< MMI. MM

bilizację. Tacy wielcy aktorzy jak Solski, Adwentowicz, Jaracz, Zelwerowicz, sławy polskiej sceny, niecierpliwie czekali na po­wrót do pracy. Zagranicznym dyplomatom paradoksem wydawał się ten niezrozumiały fakt, że w mieście, gdzie brakowało jeszcze wszystkiego, władze i obywatele zatroszczyli się w pierwszym rzędzie o odbudowanie teatru, kiedy nawet nie było ulic, żeby do niego dotrzeć. Także w dziedzinie życia teatralnego wojna i oku­pacja pozostawiły puste miejsca, nie było już aktorów takich, jak Maszyński, Znicz i innych. Długa też była lista literatów i dzien­nikarzy poległych za ojczyznę. Szczególnie dotkliwą stratą była śmierć sławnego pisarza Juliusza Kadena-Bandrowskiego w czasie powstania oraz jego dwóch synów bliźniaków: Andrzej, znisz­czywszy listę konspiratorów, popełnił samobójstwo, by nie wpaść żywcem w ręce gestapo, a jego brat Paweł zginął na barykadach. Przeplatanie się wiadomości wesołych i żałobnych było teraz regu­łą, z którą wszyscy się godzili. Intensywne życie mieszkańców było logiczną reakcją wobec grozy śmierci, przez pięć długich lat cią­żącej nad krajem. Geniuszowi aktorów, którzy odeszli na zawsze, przeciwstawiała się nasycona radością swoboda i mistrzostwo tych, którzy przeżyli. Mieczysława Ćwiklińska, czołowa postać dawnej generacji, odnosiła triumfalne sukcesy w Łodzi, nestor sceny pol­skiej Ludwik Solski w wieku dziewięćdziesięciu lat obchodził w Krakowie sześćdziesięciolecie działalności teatralnej grając w jednej z komedii Bałuckiego. Ponowne otwarcie Teatru Pol­skiego stało się dla wszystkich przykładem, sygnałem, że należy zaczynać od nowa. Nie czekając, aż Warszawa podniesie się na wysokość co najmniej paru pięter, koło na wpół zburzonych bu­dynków zaczęły się kręcić grupki reżyserów, architektów, akto­rów i śpiewaków starających się wskrzesić kabarety literackie, małe sceny teatralno-satyryczne, które ze względu na skromne rozmiary szukały prowizorycznych lokali: sutereny, paru metrów kwadratowych, byle tylko można było ustawić maleńką scenę i pomieścić kilka rzędów krzeseł. Niektórzy kręcili się wokół ruin ulicy Litewskiej, gdzie później istotnie miał odrodzić się kabaret „Syrena”. Także po wojnie w Polsce odnosiły sukcesy przedsta­wienia składające się z krótkich scenek, skeczów, piosenek, saty­

rycznych dialogów, realizowane przy współudziale najbardziej znanych poetów i pisarzy, na początku wieku odnoszące triumfy w Berlinie, Wiedniu i Paryżu, ponieważ zaś, jak wiadomo, duszą przedstawienia jest satyra polityczna, polscy aktorzy i reżyserzy musieli dokładać niemało starań i podejmować spore ryzyko, by uniknąć zakazu wystawiania i ograniczyć cięcia cenzora: trudność rozwiązano wybierając jako ulubiony cel biurokracją, na którą narzekali wszyscy, z rządzącymi włącznie.

W tych też dniach dotarł do mnie, do „Polonii”, list od Silicha, Włocha, triesteńczyka, ochotnika w czasie wojny 1915—1918 odznaczonego za odwagę srebrnym medalem, który, dotarłszy do Polski po pierwszej wojnie światowej, pozostał w niej na zawsze. Podczas okupacji, oprócz dyrygowania małą orkiestrą w teatrze „Maska”, działał w ruchu oporu. Teraz pisał do mnie jako dyrek­tor Opery Śląskiej w Bytomiu. Był to jeden z wielu cudzoziem­ców, którzy przybywszy do tego kraju związali się z nim i już go nie opuścili. Mamy na to również wiele innych przykładów z wieków przeszłych.

Kiedy spróbowałem wytłumaczyć młodemu dyplomacie angiel­skiemu zjawisko asymilacji cudzoziemców w Polsce i fascynacji, jaką ten kraj na nich wywiera, odparł on, że przybysz z Zachodu nie może sobie wyobrazić czegoś podobnego, zwłaszcza zważywszy na sytuacją, w jakiej się znajdujemy. Gdy wychodziliśmy razem z hotelu, powiedział do mnie, otwierając drzwi na oścież: „Jak może pan nazwać fascynującym taki widok gruzów? Jak można kochać te zburzone mury domów?” Rozstaliśmy się na rogu. Roz­ważałem jego słowa prawie wątpiąc w obiektywizm moich spo­strzeżeń, ale gdy przeszedłem koło resztek domu przy Alejach Jerozolimskich 14, gdzie kiedyś mieszkałem, przekonałem się, że można kochać cegłę wystającą spod śniegu; gdy zaś patrząc w gó­rę zobaczyłem nietkniętą ścianę, na której wisiało coś, co mogło być portretem rodzinnym, byłem już pewien, że można kochać taki namacalny znak budzący dawne wspomnienia, świadczący

o tym, że zniszczony dom przetrwał w jakiejś swej materialnej cząstce.

W owych miesiącach odnowy — działalności teatralnej towa-

rzysayły liczne poczynania w dziedzinie literatury, przede wszy­stkim powstawanie nowych, upaństwowionych wydawnictw, jak również znaczny rozkwit sztuk plastycznych. Wiochy były jed­nym z pierwszych zaprzyjaźnionych narodów, które zaprezento­wały na wystawie ważne obrazy takich wielkich malarzy, jak Boccioni, Carra, Casorati, Chirico, Guttuso, Carlo Levi, Morandi, Purificato i Rosai. Byłem obecny na uroczystości otwarcia wy­stawy w Muzeum Narodowym również z tego powodu, że wcho­dziłem w skład komitetu organizacyjnego; miałem nie tylko okazję podziwiać płótna sławnych malarzy włoskich, lecz i sko­rzystać z rzadkiego przywileju pogładzenia spiżowej brody króla Zygmunta III, podniesionego spod stóp sławnej kolumny, z której przez wieki górował nad Warszawą, i troskliwie przechowywane­go w jednej z sal Muzeum Narodowego. Trudno byłoby teraz powtórzyć ten czuły gest, bo król wrócił, miejmy nadzieję, że na zawsze, na swą odbudowaną kolumnę. To wydarzenie artystyczne przyczyniło się między innymi do wrażenia, jakie odnieśli mie­szkańcy Warszawy, Polacy i cudzoziemcy, że życie staje się co­raz bardziej normalne; miało ono też stworzyć obraz miasta fun­kcjonującego jak inne i życia płynącego wartko jak bieg Wisły, której brzegi łączył jeszcze ciągle tylko jeden most.

W tej mierze, w jakiej pozwalały na to ograniczenia ciążące na życiu każdego obywatela, kultura również odzyskiwała swą pozycję, choćby i niezbyt uprzywilejowaną, na tle różnego rodza­ju działalności rozwijanych przez naród. Na rozwiązanie czekały prawdziwe problemy, ważne i pilne. Jednym z najpoważniejszych, z racji swych reperkusji w dziedzinie polityki i prestiżu, było ponowne zaludnienie byłych ziem niemieckich, dzięki którym Polska przesunęła się bardziej na zachód. Kiedy utworzono nowe Ministerstwo Ziem Odzyskanych, Niemcy z dumnego Breslau przechrzczonego na Wrocław uciekali w popłochu. Przesiedleni tam Polacy szukali domu, w którym mogliby osiąść. Robotnicy polscy pracowali ramię w ramię z więźniami niemieckimi przy odbudowie fabryk i zakładów przemysłowych. Obowiązywała jeszcze godzina policyjna od dwudziestej drugiej do piątej rano. Na wiosnę 1946 roku, kiedy zwiedziłem byłą stolicę Dolnego Slą-

118

g ^

^ ; ■:v- - V U 5 .

ska, działała już wielka fabryka wagonów, ponownie otwarto uniwersytet, którego studenci i profesorowie pochodzili głównie ze Lwowa. Zrobiono już wiele, ale trzeba było odbudować miasto zniszczone w 55 procentach. W Operze rozbrzmiewały melodie Pucciniego i Halka Moniuszki. Również hanzeatyckie miasto Szczecin znów zaczynało się ożywiać. Odpowiedzialni za jego od­budowę mówili: „Warszawa ma swoje kłopoty, a my swoje”, ale z perspektywy nowych ziem polskich Warszawa wydawała się bardzo odległa. W Katowicach, stolicy śląskiego węgla, czterdzie­ści tysięcy więźniów wojennych pracowało w kopalniach. W dwu­dziestu czterech kopalniach zatopionych i zaminowanych przez wycofujących się Niemców praca rozpoczęła się później. W każ­dym mieście Polski zachodniej w parkach i ogrodach znajdowały się niewielkie radzieckie cmentarze wojskowe. W Krakowie, który cudem wyszedł z wojny nietknięty, życie toczyło się jak najnor­malniej; uważano go za najbardziej reakcyjne miasto Polski, może z powodu jego królewskich tradycji. Mentalność mieszkańców, szlachetne linie budynków, stary Uniwersytet Jagielloński i Wa­wel z królewską kryptą strzegącą ciał wielkich polskich patrio­tów przyczyniły się do powstania opinii, że jest to bastion reakcji. Również w stosunku do Warszawy w Krakowie stale czuło się cień antagonizmu, datującego się od czasów Zygmun­ta III, który zdecydował o przeniesieniu stolicy do Warszawy. Kraków pozostał zatem miastem konserwatywnym, katolickim, z lekką patyną renesansową i naleciałościami dawnej Austrii, do której należał do roku 1918. W Lublinie, Kielcach, Radomiu i innych miastach, na skutek zniszczeń rząd stawał wobec po­ważnych wydatków związanych z odbudową. Środki były ogra­niczone, dotacje zagraniczne niewielkie i służyły do załatania najbardziej niebezpiecznych dziur na drodze odnowy gospodar­czej. Polityczna sytuacja Polski, wciąż oscylującej między Wschodem a Zachodem, utrudniała rozwiązanie najpilniejszych problemów. Wydawało się, że Częstochowa jest przestraszona, że ma zamiar schronić się pod skrzydłami swego klasztoru i bro­nić świętego obrazu Czarnej Madonny w sanktuarium wiernych, którzy od wieków głosili, że jest ona Królową Polski. W owym

czasie miało się wrażenie, że wszystko wyraża się poprzez sym­bole, tradycje, legendy i porywy entuzjazmu, w atmosferze tym­czasowości i chaosu: wydawało się, że Polska jest wielkim do­mem, w którym hula wiatr, z drzwiami i oknami wysadzanymi z zawiasów, opanowanym przez zimno i niepewność. Uważam, że niewiele rządów stanęło wobec tylu niebezpieczeństw i trud­ności co rząd polski zimą 1945—1946 roku. Można było sądzić, że wydawane przezeń dekrety są złudą, która miała pozostać martwą literą, wyglądały one na bełkot nowego systemu spo­łeczno-politycznego. Wahaniu i niezdecydowaniu innych miast przeciwstawiał się cudowny przykład Warszawy. Warszawiacy zaczęli odbudowywać to piwnicę, to dach, to znów połowę tylko domu, ale za to stojącą i stwarzającą perspektywy zamieszkania. Zadbano o założenie elektryczności i gazu, o doprowadzenie wody zdatnej do picia; cudem uniknięto niebezpieczeństwa epi­demii.

Dyplomaci z „Polonii” bardzo interesowali się problemami, jakie wynikały w związku z ostatecznym zajęciem byłych ziem niemieckich, i zagadnieniami dotyczącymi przyszłego zagospoda­rowania tej części Europy po zawarciu przez mocarstwa odpo­wiednich porozumień. Interesowało ich też zachowanie oddziałów radzieckich w stosunku do ludności polskiej przesuniętej na linię Odry i Nysy, a także problem przesiedlenia ludności niemiec­kiej. Wiadomości, które dochodziły z Krakowa, Poznania, Wro­cławia, Gdańska i Katowic, były obfite, a nawet zbyt bogate dla pedantycznego i skrupulatnego ambasadora skłonnego uf*ć sprawdzonym cyfrom, a nie informacjom, które uważał za nie­pewne, choćby później miały okazać się autentyczne. Na próżno bym dokładał wszelkich wysiłków chcąc mu wyjaśnić, że ory­ginalność Polski w owym czasie polega właśnie na tym, że nie można jej zrozumieć, że tradycyjne metody indukcji i dedukcji, jakich uczono w urzędach White Hall, Palazzo Chigi lub Quai d’Orsay, były bezużyteczne i że chcąc znaleźć jakieś logiczne powiązanie trzeba było zdać się na fantazję poetów, na wyobraź­nię dramaturgów, trzeba było żyć przez pięć lat z chlebakiem przewieszonym przez pierś, trzymając w ręce bomby zamiast

bułek. Typ umysłowości, jaki reprezentują dyplomaci, nie skła­nia ich do czynienia użytku z fantazji, a praca ich bazuje na ogół na realności spraw pozbawionych jakiegokolwiek odniesie­nia do starych polskich tradycji — bez czego wszakże nie można dobrze zrozumieć tego kraju o otwartym sercu, ale skompliko­wanej duszy. Żyjącego w sposób nieumiarkowany, ale umiera­jącego wzniośle, jak mówił pisarz Jan Dobraczyński. Dyplomaci, których spotykałem kilka razy dziennie w salach lub na koryta­rzach „Polonii”, rozumieli doniosłość tych problemów pozbawio­nych konkretnych wykładników, ale właśnie na skutek tej płyn­ności nie mogli ich wykorzystywać do pisania raportów lub re­dagowania depesz przeznaczonych dla odpowiedniej kancelarii. A żadnemu szefowi misji nie przeszłoby przez myśl oznajmić własnemu ministerstwu, że nie rozumie sytuacji wewnętrznej goszczącego go kraju.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Nie wiem, co mnie skłoniło, żeby w pewien poranek, słoneczny, lecz przy temperaturze grubo poniżej zera, pójść szukać pośród ruin Warszawy pewnego budynku, gdzie Giacomo Casanova mieszkał w 1765 r. aż do lipca 1766 r. Wielki wenecki poszuki­wacz przygód nie tylko cieszył się legendarnym powodzeniem wśród kobiet wszystkich krajów, lecz posiadał również szerokie wykształcenie klasyczne i tak dalece oryginalną wizję proble­mów epoki, że korespondował z Kaunitzem, Wolterem, J. J. Rous­seau i Mirabeau. Jego nazwisko nie było zatem obce w wąskim kręgu wybitnych intelektualistów XVIII wieku i nic dziwnego, że gdy odbywał podróże po Europie, cieszył się opieką i gościn­nością wielkich swej epoki. Po zakończeniu pobytu na dworze Katarzyny II otrzymał od tej władczyni, za wstawiennictwem księcia Golicyna, list żelazny i specjalne rekomendacje do ostat­niego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego oraz ksią­żąt polskich, aby otwarli mu swe podwoje. Książę Czartoryski i książę Lubomirski gościli go w swoich pałacach. Jego warszaw­ski pobyt zakończył się wydaleniem go z Polski w związku z po­jedynkiem na szpady, który stoczył 5 marca 1766 r. z hrabią Branickim. Teraz miałem właśnie odnaleźć te domy: zadanie trudne, bo niełatwą i skomplikowaną rzeczą było zorientować się w labiryncie uliczek z górami gruzów po bokach, poszukując resztek rezydencji Lubomirskich wznoszącej się niedaleko Że­laznej Bramy. Na terenie nierównym i oblodzonym kroczyłem,

jak wszyscy mijani przeze mnie w tej chwili mieszkańcy miasta, | największą ostrożnością, balansując jak linoskoczek, aby uniknąć upadku. Spotykałem ludzi, którzy ciągnęli wózki pełne sprzętów: oto z takiego jednego z nich, podskakującego na nierównościach wypadł garnek, który pokonywał wiele metrów tocząc się niczym osobne koło. Właściciel szedł za wózkiem przeklinając i ocierając pot z czoła mimo dziesięciu stopni mrozu. Kiedy chciałem upew­nić się, że jestem na drodze wiodącej do Żelaznej Bramy, męż­czyzna, którego o to spytałem, zamiast udzielić mi wskazówek, powiedział: „Nic już tam nie ma, tylko ruiny i ruiny.” Na koniec znalazłem poszukiwaną Bramę, a blisko niej pałac Lubomirskich, gdzie przyjmowano Giacomo Casanovę. Istniał jedynie szkielet budynku, ale i to było już bardzo wiele. Próbowałem obejść go naokoło, ale ziejące na każdym kroku leje szybko skłoniły mnie do zaniechania tego zamiaru. Nie pozostało nic po kunsztownym stylu słynnego pałacu, ani portale, ani freski, nic, co mogłoby przypominać epokę ostatniego króla polskiego i otaczającej go elity. Wspomnienie Casanovy na zawsze pogrzebały tony kamieni. Spróbowałem wtedy, czy nie lepiej poszczęści mi się z pałacem Branickiego, tego Branickiego, który skrzyżował szpadę z pełnym fantazji wenecjaninem. Wyprawa archeologiczna zakończyła się w sposób jeszcze mniej efektowny niż poprzednia, odszukanie pałacu między Senatorską i Miodową okazało się zadaniem jeszcze trudniejszym. Zobaczyłem ponownie ulicę Miodową, nie znalazłem już wszakże numeru 12, pod którym przed wojną znajdowała się restauracja i sklep Arkuszewskiego, gdzie często zaglądali roz­maici warszawscy smakosze oraz sędziowie i adwokaci z pobli­skiego sądu. Z pałacu Branickich pozostał pożałowania godny szkielet wyburzonych zabudowań i mnóstwo kamieni, rozłupanych i osmalonych, tak samo jak pobliskie domy ciężko doświadczo­nych ludzi, przykryte warstwą zlodowaciałego śniegu tłumiącego odgłosy. Przed dwoma laty ujrzałem pewnego ranka w pobliżu Senatorskiej miur podziurawiony kulami gestapowców: ślady ma­sowej egzekucji patriotów dokonanej o świcie. Krew ofiar jeszcze była czerwona i prześwitywała przez warstwę lodu u stóp muru. To tragiczne wspomnienie skłoniło mnie, żeby zostawić w spo-

koju Casanovę i wrócić do punktu wyjścia. Doszedłem do hotelu „Polonia” z czerwonym nosem i uszami szczypiącymi od mrozu. Na mój widok pewien francuski kolega wybiegł mi naprzeciw:

Czy znasz nowinę? W „Polonii” organizuje się wielki bal na cele dobroczynne dla Polskiego Czerwonego Krzyża. To będzie wydarzenie roku.

Skierowałem się w stronę baru, żeby wypić kieliszek wódki, czułem, że pomógłby mi się skupić w sytuacji tej nieustannej huśtawki wrażeń bolesnych i wesołych, deprymujących i podnie­cających, dramatycznych i radosnych, w jakiej żyłem od kilku miesięcy. Rozstrzelani z ulicy Senatorskiej i przygotowania do wielkiego balu: to były bieguny, wokół których kręciło się życie Warszawy z 1946 roku. Z jednej strony zapraszano obywateli do samodzielnego zajęcia się pogrzebem ofiar powstania, z drugiej rozsyłano zaproszenia na bal. Moje rozmyślania przerwały dwie dziewczyny z UNRRA, które przyszły powtórzyć mi z radością zawiadomienie o balu. „To będzie zabawa na sto dwa” — szcze­biotały. Hotel „Polonia” stał się moim domem. Zachowywał swoisty stały układ cechujący rzeczy niezmienne. Był jak blat stołu do pracy, na którym w bałaganie, pośród stert papierów i listów, wszystko znajdujesz z zamkniętymi oczami. W holu stary mahoniowy kontuar recepcji z uśmiechniętą sekretarką o anielsko jasnych włosach. Za jej plecami szafka na klucze, przegródki na listy. Przez szklane obrotowe drzwi wchodzili i wychodzili męż­czyźni i kobiety otrzepując futra ze śniegu i kryształków lodu, które osiadły na kołnierzu. Na prawo białe kamienne schody pro­wadzące na wyższe piętra. Obok schodów stara piszcząca winda cierpliwie pełniła swe zadanie. Windziarz robił po polsku pikantne uwagi na temat młodych cudzoziemek o prowokującym wyglą­dzie. Pewnego razu pomylił się i usłyszał w odpowiedzi: „Niech no pan nie będzie taki dowcipny.” To była Polka. W głębi holu, na lewo, były dwa stoliczki i punkt sprzedaży gazet i kart poczto­wych, powierzony hrabinie-gazeciarce, ciotce Stasia. Jedne oszklo­ne drzwi prowadziły do szatni, a drugie do sali restauracyjnej, gdzie jedząc posiłki w bocznej części, usytuowanej nieco wyżej, górowało się nad salą. Inne korytarze prowadziły do malutkiego

baru, i do kawiarni. „Polonia” była miejscem symbolizującym ocalały warszawski wielki świat, dwa inne hotele, bardziej repre­zentacyjne, lecz jeszcze niezdatne do użytku, „Europejski” i „Bri­stol”, czekały, aż przyjdzie ich kolej powrotu do życia. Trudniej było zostać gościem „Polonii” niż londyńskich Rothschildów. Obecność ambasad i przedstawicielstw wiązała się ze szczególną czujnością ze strony władz. W murach hotelu utworzyła się jedna wielka rodzina związana ze sobą na dobre i złe.

Szczegóły balu w „Polonii” stawały się coraz bardziej kon­kretne. Komitet polskich pań z towarzystwa miał nadać wieczo­rowi charakter międzynarodowego święta zdobnego w jak najele­gantszą oprawę. Już wcześniej pomyślano o orkiestrze i o bufecie, który miał być obficie zaopatrzony i płatny. Wino, wódka i likie­ry były głównymi punktami programu. Liczono zwłaszcza na uczestnictwo dyplomatów mieszkających w „Polonii” i pracują­cych w ambasadach usytuowanych gdzie indziej, na udział dele­gatów i funkcjonariuszek UNRRA oraz przemysłowców przyby­łych z zagranicy, którzy próbowali wśród ruin Warszawy odzy­skać kapitały zainwestowane przed wojną; większość cudzoziem­ców przyjechała jednak do Polski bez żon, chcąc oszczędzić im niewygód takiego pobytu, dlatego też wynikł problem przewagi ilościowej mężczyzn. Komitet starszych pań skonsultował się w tej sprawie z protokołem dyplomatycznym, z organami bezpie­czeństwa i z ambasadorami.

Rozwiązanie jest bardzo proste — powiedział szef misji pew­nego kraju Ameryki Łacińskiej. — Jeśli nie chcecie widzieć, jak ambasador brytyjski tańczy tango z przedstawicielem Czechosło­wacji albo jak radca ambasady Włoch walcuje ze szwedzkim ministrem, ti’zeba zaprosić na bal piękne polskie panie.

Tak właśnie postanowiono. Ze strony dyplomatów dostarczono za darmo pewną ilość butelek znakomitego wina, likierów i kla­sycznej whisky, która docierała do Polski pocztą dyplomatyczną. Wiadomość o balu z wolna rozeszła się po mieście, od zakończenia wojny nie było w mieście podobnego towarzyskiego wydarzenia

o charakterze międzynarodowym, które zapowiadałoby się równie obiecująco. W Warszawie tańczono zawsze, w prywatnych miesz­

kaniach, w małych kawiarenkach, na skrawkach wolnego miejsca, gdzie jedna para przeszkadzała drugiej, w noc sylwestrową tań­czyło się też w „Polonii”, i nie tylko, aż do piątej rano, ale w po­jęciu burżuazji bal Czerwonego Krzyża przekraczał zwykłe ramy, był faktem prestiżowym w skali wręcz narodowej. Dzienniki nie zamieściły wiadomości o balu, ale i tak powszechnie o nim wie­dziano dzięki tym kanałom informacyjnym, które tak dobrze sprawdziły się w Warszawie w czasie okupacji, kiedy nie chodziło

o pląsy na parkiecie, lecz o parcie aliantów do przodu na różnych frontach. Wieść o wielkim wieczorze w „Polonii’ rozeszła się z jednego krańca miasta na drugi, oczywiście zniekształcona i za­skakująco wzbogacona, na przykład o rzekomą obecność księcia Kentu. Centralami miejskiej informacji były, jak we wszystkich czasach, kawiarnie i lokaliki, gdzie się piło mokkę, jadło znako­mite ciasteczka domowego wyrobu i gdzie dwa razy dziennie zbierały się wydziedziczone warszawskie damy i ich dzielne córki, kiedy nie wykonywały akurat prac bardziej opłacalnych.

Mimo życia upływającego w niedostatku, mieszkańcy, być może stęsknieni za przeszłością, usiłowali zdobyć zaproszenia, choć ru­mienili się pytając o cenę. Panie chciały, żeby ich córki poznały lepsze towarzystwo, może myślały o tradycyjnym wiedeńskim balu, na którym dziewczęta wprowadzało się w świat, lub o jesz­cze bardziej malowniczej tradycji w andaluzyjskiej Sewilli. W tych dniach można było zaobserwować, jak do hotelu „Polo­nia” weszło kilka mam, nieco onieśmielonych, ale z miną zdecy­dowaną, usiłujących nawiązać rozmowę z cudzoziemcami, z dyplo­matami. Przesiadywały w kawiarni, mając nadzieję, że dzięki jakiemuś szczęśliwemu spotkaniu uzyskają bardziej szczegółowe wiadomości na temat wielkiego wieczoru. Panie z komitetu, za­alarmowane zainteresowaniem, jakie ta benefisowa zabawa wzbu­dziła w wielu rodzinach, i myślące z niepokojem o salach nie dość obszernych, by przyjąć wszystkich chętnych, wymyśliły trudną do pokonania barierę odmów. Gdy odrzucono prośby wielu energicznych pań, na których widocznej jeszcze urodzie odcisnęły swe piętno niewygody wojenne, z kolei ich córki zręcznie zaczęły piąć się po schodach na wyższe piętra, naiwnie pukać do dowol-

nych drzwi pokojów-urzędów, przerywając pracę dyplomatów, opóźniając nadanie telegramów i zapieczętowanie raportu „ściśle tajnego”. Ponieważ przez drzwi zaglądały piękne, hoże dziewczęta, ukazujące w uśmiechu prześliczne zęby i dołeczki w policzkach, ucierpiał na tym rygor i prestiż pracy dyplomatycznej i jej nie­odzowny urzędowy charakter. Kiedy po niezmiennym „entrez” otwierały drzwi i wchodziły z twarzyczką okoloną złotą aureolą gęstych włosów, szeroko otwierając wielkie błękitne oczy, nawet szef misji, który chodził tam i z powrotem po pokoju dyktując coś sekretarce, gubił wątek i zachwycał się taką zjawiskową po­stacią, która zapowiadała wiosnę i przenosiła go w krainę oczeki­wań z innych czasów.

Przyszłam w sprawie balu.

Młody sekretarz ambasady podniósł się gwałtownie chcąc bro­nić poszanowania prawa eksterytorialności, pogwałconego przez kwiat róży otulony w ubogi płaszczyk, ale powstrzymał go szef misji.

Proszę nas na chwilę zostawić samych.

W parę miesięcy później dowiadywano się, że młoda Polka wy­chodziła za mąż za przedstawiciela jednego z państw zachodnich. Naturalnie nie wszystkim tak się poszczęściło, ale dużo było przypadków tego rodzaju.

Czy pan ambasador życzy sobie, byśmy zawiadomili Rzym

0 balu Czerwonego Krzyża? Fakt, że Warszawa rozpoczyna nowe życie przy dźwiękach walca, mógłby być wiele mówiący.

To dobry pomysł. Proszę wysłać telegram, ale o walcu nie wspominać — odpowiedział ambasador.

Datę balu ustalono na któryś czwartek marca 1946 r., na przy­gotowania pozostał tydzień.

Pat, coraz bardziej zakochana w Stasiu, okazała się niezwykle przydatna w trudnej pracy organizacyjnej, służąc pomocą paniom z komitetu. Biegała z piętra na piętro, pukała do drzwi ambasad

1 przedstawicielstw pytając, ile butelek oddano do dyspozycji komitetu na zaspokojenie potrzeb gości, bowiem dochód z tych butelek był dla organizatorek rzeczą najważniejszą. Przedstawiciel­stwa dyplomatyczne, które miały niewielkie możliwości sprowa-

MMMM -/ W\A 3y \ \,

dzenia napojów alkoholowych ze swego kraju, skorzystały z czar­nego rynku. To właśnie Ryszard, przyjaciel Stasia, realizował wszystkie zamówienia. Skrzynie i skrzynki butelek znakomitego wina opuszczały tajne skrytki przemytników, by tytułem dobro­czynności znaleźć się w składach międzynarodowego hotelu. W miarę jak zbliżał się dzień pierwszego towarzyskiego wyda­rzenia w Warszawie, personel kuchni i obsługę zaznajamiano ze sposobem przygotowania dań i kanapek, które miały być bardziej wyszukane od podawanych zazwyczaj w barach stolicy. Nie cho­dziło o przyrządzenie kolacji z prawdziwego zdarzenia ani o stwo­rzenie możliwości degustowania specjałów kuchni polskiej, nie chodziło też o konkurs gastronomiczny, bo zabawa miała się za­cząć o piątej po południu i skończyć o ósmej wieczorem; organi­zatorzy chcieli zaproszonym oszczędzić niewygód i nie narażać gości powracających do domów. Bal nie miał nosić żadnych cech uroczystości protokolarnej, tak że władz nie zaproszono. Miała to być zabawa, powiew rozrywki, elektryzujące rozprężenie w przy­tłaczającej jeszcze atmosferze miasta. Do tych faktycznych subtel­ności dochodziło ponadto skryte dążenie uczestniczących dyplo­matów zagranicznych — może dowodzące ich pychy — by poda­rować Warszawie bal i włączyć ją ponownie w nurt towarzy­skiego życia, z którego słynęła przed wojną jako miasto radosnych zabaw. Doprawdy była to jedna z najweselszych stolic w Euro­pie, ale kiedy los zrządził inaczej, wtedy zarówno bywalcy roz­rywkowych lokali, jak i pełne radości dziewczęta, pospieszyli na barykady, by ratować honor ojczyzny. Teraz, kiedy wszystko to należało do przeszłości, trzeba było cieszyć się pokojem, choć każdy miał własne trudne sprawy do rozwiązania. W tej perspek­tywie mieścił się bal na cele dobroczynne w „Polonii” i stanowił mały krok w kierunku normalizacji, tak jak to skwapliwie prze­kazał w telegramie do swego ministerstwa sekretarz ambasady. W owych dniach oczekiwania istniał jednak problem, któremu nikt nie miał odwagi stawić czoła, mimo że wszyscy o nim pamię­tali, pomijany w rozmowach dotyczących przygotowań, bo nikt nie podejmował się przedstawić praktycznego rozwiązania: był to problem strojów damskich. Funkcjonariuszki UNRRA miały

eleganckie galowe mundury; zagraniczne sekretarki z przedsta­wicielstw dyplomatycznych, choć przywiozły niewiele rzeczy, mogły i nich wybrać dla siebie coś odpowiedniego; bardzo nie­liczne małżonki dyplomatów włożyły kiedyś do kufrów ładne suknie będące wzorem mody bezpośrednio po wojnie. Ale Polki? Wszyscy świetnie zdawali sobie sprawę, w jakiej sytuacji się znajdowały, powstanie i wojna obróciły w popiół ich domy z całą zawartością.

Przymkniemy na to oko — zasugerował pewien szef misji.

Wanda, co włożysz na bal? — to dyskretne pytanie cudzo­ziemki kierowały do polskich koleżanek z pracy.

Jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że coś znajdę, i liczę na to, że sala nie będzie zbyt silnie oświetlona — brzmiała od­powiedź. Pat bez oporów zaproponowała, że pożyczy przyjaciół­kom sukienki, które z sobą przywiozła, ale jej raczej wydłużona, chuda sylwetka Angielki nie odpowiadała smukłym, lecz wy­raźnie zaznaczonym kształtom Wandy, Janki czy Marysi.

Pewnego popołudnia, wszedłszy po godzinach pracy do pokoju Patrycji, pracownik przedstawicielstwa Wielkiej Brytanii stanął jak wryty widząc ją w halce, w towarzystwie podobnie ubranych dwóch polskich przyjaciółek. Pospiesznie zamknął drzwi mówiąc „sorry”... Takie sceny „przymiarek” powtarzały się na wszystkich piętrach hotelu.

Spotykając mnie na korytarzu Carlo Malchiori z ambasady Włoch przypomniał, że będziemy mieli miejsca przy długim stole zarezerwowanym przez belgijskiego pełnomocnika, razem z jego innymi kolegami, i że zaproszono piękne panie. Ambasador Reale był w podróży: ważny przedstawiciel Włoskiej Partii Komuni­stycznej pragnął osobiście zaznajomić się z przywódcami krajów komunistycznych, mianowicie z Clementisem, ministrem spraw zagranicznych z Pragi, i Rajkiem z Budapesztu, którzy później mieli zniknąć w mrokach doby stalinizmu.

Wszyscy inni szefowie misji byli obecni w Warszawie i zapew­niali, że przyjdą; uczynili to Fin, Czechosłowak, Egipcjanin, Fran­cuz, Bułgar, Holender i Belg. Kładąc kres swej samotności, Van Deer zaprosił do stolika piękną Pat, nie kryjącą swego rozczaro­

wania z powodu nieobecności szlachetnie urodzonego Stasia, który I musiał zarobić trochę pieniędzy przywożąc do hotelu i odwożąc I do domu polskich gości. Miał jeździć tam i z powrotem razem I z wiernym Ryszardem. Moullin, francuski elegant, stale w go- I rączkowej pogoni za nowymi podbojami, zaprosił do swego stoli- I ka dwie dziewczyny, jak zapewniał, rzadkiej urody.

Oczekiwaniem na zabawę zaraził się w końcu również personel I dyplomatyczny, tak że kilku szefów misji surowo przywołało do I porządku swych współpracowników, by skłonić ich do bliższego I zajęcia się raczej przebiegiem różnych zjazdów partii politycz- I nych, prorządowych i opozycyjnych, niż zabaw.

Pan redaktor wesolutki dzisiaj — powiedział tego ranka na I mój widok maître d’hôtel.

Tak, jestem wesoły, dziś jest wielki dzień, bal w „Po­lonii” — odpowiedziałem.

Podając mi jak zwykle gazetę, hrabina z kolei powiedziała:

Ja też będę obecna na balu. W szatni.

W salonach trwały przygotowania. Sale kawiarni i restauracji I zostały zmienione w jeden wielki salon, przestronny i gościnny. Przygotowywano stoły, układano kwiaty w małych kryształowych I wazonach. Także najciężej pracujące osoby z obsługi wyglądały na zadowolone. Na zewnątrz padał śnieg. Po ulicach sunęły cięża­rówki, wielkie wozy zaprzężone w konie i riksze, które z trudem poruszały się po śniegu. Idąc Marszałkowską zatrzymałem się przed ruinami tego, co kiedyś było sławną restauracją „Pod Bu­kietem”, dalej ciągnęły się parterowe sklepiki pokazujące na oświetlonych wystawach luksusowe artykuły, francuskie perfu- 1 my, kwiaty z aksamitu i jedwabiu, dzieło wprawnych rąk, mające pojawić się na piersi pięknych Polek. W sklepie z konfekcją sprzedawano halki, biustonosze, jedwabne pończochy, sznury szklanych korali i cekiny. Przed drzwiami pewnego sklepiku ujrzałem jednego ze znajomych w roli właściciela: sprzedawał buty i aparaty radiowe.

Wiesz, sprzedaje się po trosze wszystko. Jakoś trzeba żyć. 1 Ten wasz bal zwiększył moje obroty. Nigdy nie widziałem takie- I go napływu kupujących. Jakaś dziewczyna spytała mnie, czy j

może wypożyczyć suknię na jeden dzień. Biedaczki, to nie tylko próżność każe im pójść na bal, jest to nieomal ich prawo, którego mogą żądać po tym wszystkim, co zrobiły. — Westchnąwszy głę­boko, dodał: — Jak widzisz, porzuciłem kodeksy i teraz sprze­daję buty, ubrania i różne drobiazgi.

To prawda, nie była to tylko próżność. Młode uczestniczki balu chciały się pokazać i wkroczyć w normalne życie, po pięciu latach zbiorowego szaleństwa chciały znaleźć się w tym bajecznym świe- cie, który rodzice opisywali nie szczędząc fantazji, i podziwiać fata­morganę mającą pojawić się na horyzoncie zniszczonego miasta. Aktywność dyplomatów w ciągu dnia zmalała do minimum, I wszyscy, od ambasadorów do młodych attaches, wydawali się ogarnięci dziwną euforią. Polskie urzędniczki i ich zagraniczne ko­leżanki biegały po korytarzach, pukały do drzwi urzędów, jeden szukał szpilki, drugi przyszywał guzik, inny rozpaczał, że buty absolutnie nie nadają się do wybranego na tę okazję garnituru. Ktoś jeszcze inny biegł do restauracji, coś przekąsić lub wypić kieliszek, zanim pójdzie się uczesać w swym pokoju.

W poprzednich dniach szefowie misji uczestniczyli w niefor­malnym zebraniu, na którym zdecydowano, jak się ubrać. Po wielu dyskusjach zaproponowano wykluczenie smokingu, by nie wprawiać w zakłopotanie polskich gości, opowiedziano się zatem | za ciemnym garniturem. Kto chciał, mógł przypiąć do butonierki odznaczenie, którym się szczycił, lub jego miniaturę. Ponieważ wieczór nie miał być w żadnej mierze oficjalny, zniesiono wszelki obowiązek przestrzegania pierwszeństwa przewidziany protokołem dyplomatycznym. „My też się chcemy zabawić” — powiedział przedstawiciel pewnego kraju socjalistycznego.

Około piątej po południu zaczęły napływać pierwsze pary.

W szatni hrabina z pomocnikiem zaczęła wieszać spłowiałe zimo­we płaszcze, futra lub zwykłe jesionki podbite futrem z lisów czy królików. Szlachetnie urodzona szatniarka z godnością odpowia­dała na pozdrowienia przyjaciółek, a gdy znajomi całowali ją w rękę, z uśmiechem odbierała męskie płaszcze, które niezwykle troskliwie wieszała na drabinkach do suszenia naczyń. Siedząc na taborecie albo stojąc, wykonując akrobatyczne ćwiczenia, ja­kich nie powstydziłby się ekwilibrysta, panie zdejmowały zabło­cone boty i wkładały satynowe pantofelki. Przed lustrem popra­wiały makijaż, puszkiem do pudru muskały policzki i oglądały własną twarz z miną dość zadowoloną. Dziewczęta patrzyły na siebie z podziwem, ciesząc się ze swoich dwudziestu lat.

Również panowie, starsi i młodsi, zatrzymywali się przed lustrem, szybkim ruchem grzebienia przygładzali włosy i popra­wiali węzeł krawata. Niektórzy już mówili podniesionym głosem i można się było domyślić, że przed wyjściem z domu trochę wy­pili dla kurażu. Byli to przedstawiciele wolnych zawodów, zde­mobilizowani wojskowi i przedwojenni ministrowie znakomicie mówiący po francusku. Wielu nosiło w butonierce rozetkę Polonia Restituta. Ci znani viveurs w czasie pokoju, a znakomici żołnierze w czasie wojny, udawali się teraz na pierwszy powojenny bal. Wśród stale napływających gości byli też funkcjonariusze nowego rządu i ci, którzy nie dokonali jeszcze żadnego wyboru politycz­nego. Przyprowadzili na zabawę młode żony i przyjaciółki.

Piękna Pat miała zwiewną sukienkę z różowego tiulu, dopa­sowaną na biodrach, z szerokim pasem w kolorze butelkowym. Długie jasne włosy dodawały jej szczególnego wdzięku. Pomaga­ła paniom z komitetu Czerwonego Krzyża wskazując miejsca przy stołach nakrytych śnieżnobiałymi obrusami. W jednym kącie sali orkiestra dyskretnie stroiła instrumenty, czekając chwili rozpo­częcia balu. Wszyscy mieli twarze uśmiechnięte i, rzekłbym, roz- emocjonowane. Jedyną osobą z nosem na kwintę był windziarz, który nie miał nawet czasu wypalić papierosa i nie zwracał uwagi na to, czy ludzie odwożeni przez niego na wyższe piętra mieszka­ją w „Polonii”, czy też nie. W salach pierwsze chwile zakłopo­tania minęły szybko, wszystkich ogarnęła chęć ucieczki od rze-

(I

czywistości. Polacy i cudzoziemcy z zaskakującą werwą wzięli w swe ręce losy tego towarzyskiego wydarzenia w Warszawie. Kiedy orkiestra zagrała pierwsze dźwięki starej przedwojennej piosenki, ze strony Polaków rozległy się huczne oklaski; wyda­wało się, że są przeznaczone dla nich samych i dla ich młodości, której kres nieodwracalnie położył światowy kataklizm.

Tędy, monsieur l’ambassadeur, if you please — mówiła Pat z uśmiechem, wskazując stolik nowo przybyłemu.

Od czasu do czasu jakiś szef misji wstawał, by pójść przywitać się z kolegą siedzącym przy innym stoliku. Po upływie pół go­dziny ten z kolei czuł się w obowiązku złożenia rewizyty. Nawet teraz nie zapominało się o etykiecie.

Repertuar orkiestry nie był bardzo aktualny, wręcz wydawało się, że stanął na dniu 1 września 1939 roku; dużo tanga, dużo wiedeńskich walców, fokstroty i powolne walce, ale również kilka melodii przypominających charlestona i nieliczne zapowiedzi boogie-woogie, które już zalało sale połowy Europy. Kelnerzy z „Polonii”, zachowujący się bardzo wyniośle i powściągliwie, nosili lśniące tace z butelkami wódki, wina i whisky. Podawali półmiski z szynką, kabanosami, kanapkami z serem albo po prostu z polską kiełbasą i kawałeczkami śledzia oraz słodycze. Wszystko pochodziło z opatrznościowego źródła zwanego czarnym rynkiem. Samotni dyplomaci skorzystali z rady szefa misji i za­prosili młode, ładne Polki. Ambasadorzy, którzy u. swego boku mieli żony, z zadowoleniem podziwiali przedsiębiorczość swych podwładnych. Do stolika ambasadorowie zaprosili aktorki albo dziennikarzy uznanych za ważnych. Przy ustawianiu stolików nie grały roli żadne kalkulacje narodowościowe. Przy większości z nich zasiadali goście polscy, co było logiczne, ale choć rozsta­wienie stolików miało wykluczyć dobieranie się według narodo­wości, faktycznie powstały dwie grupy spoglądające na siebie z zaciekawieniem. Cudzoziemki z zainteresowaniem patrzyły, jak ubrane są Polki, tym bardziej że polecono im, żeby ich stroje nie były ekstrawaganckie ani luksusowe i zakazano prezentowania modelów Niny Ricci i Balenciagi, z którymi Polki z oczywistych przyczyn nie mogłyby rywalizować. Wirując w walcu lub

drepcząc przy dźwiękach charlestona, żony dyplomatów, urzęd­niczki ambasad i przedstawicielstw patrzyły oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia na cud, który wszystkich coraz bardziej zdumiewał. Oto tłum kobiet, który wyszedł z domów zrównanych z ziemią i wynurzył się z resztek starych kamienic, wniósł na salę hotelu „Polonia” elegancję i dobry smak w ubiorze, połączo­ne ze swobodą i promiennym uśmiechem, jak gdyby były to księżniczki przebudzone ze snu w zaczarowanym lesie. Polki weszły na zabawę nie jak skromne Kopciuszki, ale z podniesio­ną głową i w jedwabnych pantofelkach, oddawszy boty do szatni. Różne sztuczki i inwencja, z jaką zaradziły pewnym niedostatkom i pokonały trudności w zdobyciu najbardziej odpowiednich tka­nin, miały w sobie coś genialnego. Ze spódnicami z czarnego aksamitu albo plisowanymi z wełny łączono bluzeczki z koronki lub jedwabiu, białe.albo w drobne kwiatki, kilka dziewcząt miało . spódnice w szkocką kratę i miękkie puszyste sweterki, jakieś panie nosiły wydekoltowane suknie z chińskiej krepy, inne — egzotyczne tuniki ozdobione marszczonymi falbanami, wreszcie najmłodsze dziewczęta zawiązały na szyi kokieteryjne chusteczki w żywych kolorach. Nie brakowało długich jedwabnych sukni Wieczorowych, przewiązanych w talii turkusowymi szarfami. Na główkach jasnych i ciemnych można było podziwiać kolorowe grzebyczki wpięte w gęste włosy, widziało się młodzieńcze warko­cze lub miękkie pukle po obu stronach twarzy. Mnóstwo było łańcuchów i sznurów różnokolorowych korali, wesoło dyndają­cych w rytm energicznych kroków charlestona.

Wobec takiej elegancji Polek żony dyplomatów ze złością pa­trzyły na swoje skromne kreacje i rzucały w stronę mężów spoj­rzenia pełne wyrzutu. Jedna z nich gwałtownie wstała od stołu, by pójść na górę do swego pokoju i zejść po chwili w sukni wie­czorowej, która ogromnie ją postarzała.

Dziewczęta z UNRRA, noszące wytworne mundury, pierwsze ucieszyły się z elegancji Polek, ale najszybciej zareagowała Pat, która w szczerym i serdecznym odruchu wyraziła swój podziw.

Polacy towarzyszący na balu żonom, córkom i przyjaciółkom, nosili ciemne garnitury, wielu miało klasyczny, półoficjalny gar-

nitur modny przed wojną: spodnie w prążki i czarna marynarka mini-tight, biała koszula i perłowoszary krawat, kamizelka z od­piętym ostatnim guzikiem. Mieli twarze zadowolone, trochę za­różowione od napojów alkoholowych, które wychylali z przy­jemnością. Wszędzie bardzo wyraźnie czuło się przede wszystkim ciepło ludzkie, niewymierne, lecz przesycające atmosferę, która stała się wesoła.

Razem z Carlo Marchiori patrzyłem na niezwykły spektakl rozgrywający się w sali wypełnionej ludźmi: wznosili toasty za zdrowie własne i bliźniego, a czynili to z zapałem i żywioło­wością, która zdawała się przekreślać bariery polityczne i naro­dowe tak dalece, że jak gdyby zapowiadała międzyludzką soli­darność mającą trwać wiecznie, a nie tylko przez jeden wieczór. Młode dziewczęta zaproszone do naszego stolika tańczyły z wdzię­kiem i przejęciem. Belgijski pełnomocnik był bardziej jowialny niż zwykle. Od dziesięciu dni nie pił napojów alkoholowych. Żeby nie psuć innym nastroju, napełnił kieliszek wodą mineralną. Gdy poszedł tańczyć, łatwo nam było zastąpić ją sporym łykiem praw­dziwej wódki. Wróciwszy do stolika ze swą sympatią wychylił kieliszek jednym łykiem i wybałuszył oczy, zakaszlał, a potem wybuchnął śmiechem i pił dalej tyle, że przewidywał spędzenie dalszego ciągu wieczoru w swym pokoju na wyższych piętrach. , Zasmuciła mnie wiadomość o jego samobójstwie, która doszła do mnie w kilka lat później. Tego wieczoru Van Deer nie miał przed sobą dwudziestu ośmiu kostek domina, lecz butelkę francuskiego koniaku bardzo dobrej marki. Przy tym samym stoliku siedział pewien były dyplomata polski z młodą żoną, a miejsce Pat było stale puste. Gdy nie tańczyła, przysiadała się do stolika przyjaciół albo rozmawiała ze swoim ambasadorem, który wydawał się ocza­rowany wesołym przebiegiem wieczoru. Monsieur Moullin miał przy swoim stoliku, jak oznajmił, dwie tancerki z Opery, młode a znane z odwagi już na początku wojny. Jedna z nich zwracała ogólną uwagę swymi gęstymi rudymi włosami i olbrzymimi zie­lonymi oczami. Zakładając bez ostentacji nogę na nogę odsłaniała ich kształty tak smukłe, że przyciągały nawet uwagę finansisty Van Deer a. Od czasu do czasu obie dziewczyny wybuchały gło­

śnym śmiechem słuchając żarcików pełnego euforii Francuza. Oprócz ostatnich nowinek paryskich opowiedział o oburzeniu francuskiego szefa państwa, gdy ten dowiedział się, że na oficjal­nych przyjęciach damy noszą wypożyczone specjalnie na tę okazję stroje Haute Couture, które następnego dnia muszą zwró­cić wielkim krawcom. W trakcie jednego przyjęcia szef państwa powiedział pewnej pani komplement na temat jej toalety i usły­szał w odpowiedzi:

Byłam już w tej sukni kilka razy w Pałacu Elizejskim.

Bardzo się z tego cieszę — rzekł na to prezydent — to do­wodzi, że należy ona na pewno do pani.

Dwie polskie tancerki zaśmiały się, ale odparły:

Także i nasze suknie, monsieur, należą na pewno do nas.

Nasz stolik, znajdujący się wyżej niż inne, miał tę zaletę, że

nie tylko pozwalał ogarnąć okiem całą wielką salę, lecz również spojrzeć na przyległe pomieszczenia. Często przyjaciele i znajomi podchodzili przywitać się z nami i niejednokrotnie pod koniec tańca, kiedy wracaliśmy na nasze miejsca, okazywało się, że zajmowali je nieznajomi i trzeba było dokonywać ceremonialnej prezentacji W ten właśnie sposób znalazłem się obok młodej Angielki, bardzo ładnej, ciemnowłosej, ze śnieżnobiałą łabędzią szyją, jednak pozbawionej wyniosłości tych znanych ptaków płetwopalczastych, które unoszą się na powierzchni jezior szwaj­carskich lub w kanale wzdłuż biegnącej w dół Avenida da Libertad w Lizbonie. Miała na imię Mary, tak jak królowa matka w jej kraju. Nawet się sobie nie przedstawiliśmy i zaczęliśmy rozmawiać, jakbyśmy się znali zawsze. Miała suknię z ciemnego jedwabiu, bardzo elegancką.

Co pani pije? Może whisky?

Nie — odpowiedziała — wolałabym trochę wódki, czegoś tutejszego.

Znalazłem butelkę wódki z lodu i czysty kieliszek.

Proszę pana — nalegała — ale czy do wódki nie trzeba zawsze czegoś zjeść?

Pani przyszła trochę za późno, ale spróbujemy coś zna­leźć — odpowiedziałem.

Niestety na naszym stole, mimo źe królowały na nim jeszcze rozmaite butelki, nie było już nawet skórki od chleba.

Jestem głodna — nie krępując się nalegała piękna Mary.

Dla mnie to było coś nowego, nigdy wcześniej nie widziałem

głodnej Angielki, która by to oznajmiała z taką uroczą natarczy­wością. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak tylko poprosić ją do tańca, bo to był sposób, żeby jak najszybciej przemierzyć salon i zbliżyć się do bufetu w poszukiwaniu bułek i ciastek. Dzięki wypitej wódce nabrała jakby większej giętkości w tańcu, a jej ruchy stały się osobliwie zgrane z moimi. Grali stare tango Jalousie, a ja próbowałem przedłużyć taniec, zanim dotrę do baru z moją piękną i solidnie wygłodzoną Angielką. Ciekawiło mnie, kim jest, ale przed zadaniem pytania powstrzymały mnie dwa powody: po pierwsze, gdybym o to zapytał, byłoby to niewłaści­we i mało po angielsku, a po drugie nie zrobiłem tego z przyczyn egoistycznych, gdyż Mary tańczyła z nieoczekiwanym zapałem, wciąż na nowo proponując w sposób tak doskonały, że aż zdu­miewający, kroki i figury utrzymane w duchu tanga argentyń­skiego; muskając moją twarz, szeptała mi do ucha słowa mówiące nie o miłości, lecz o bułkach grubo obłożonych szynką. To był jeden z przejawów angielskiego poczucia humoru. Teraz byliśmy blisko bufetu.

Czy pani jest tancerką?

Nie, ale lubię tango.

Między jedną bułką a drugą powiedziała, że należy do mię­dzynarodowej organizacji opieki nad dziećmi, że była w służbie pomocniczej brytyjskich sił zbrojnych w czasie wojny i że jest wdową po pilocie Royal Air Force, poległym w czasie bitwy

o Londyn. Potem znowu mnie pociągnęła do tańca i tańczyliśmy, póki nie spotkała rosłego Kanadyjczyka, który znów zaprowadził ją do bufetu.

W jednym kącie sali odkryłem, jak ambasador Francji rozma­wia z pełnomocnikiem egipskim. Trochę dalej drugi sekretarz ambasady amerykańskiej — z piękną żoną Meksykanina. Pełna wdzięku sekretarka kolegi Marshalla z Agence France Presse chodziła w tę i z powrotem między salą do tańca a trzecim

piętrem, gdzie mieściło się jej biuro. Była Polką, która później miała poślubić Anglika i stać się panią Wilson.

Po długiej przerwie, pokrzepiwszy się, dzielni muzycy z orkie­stry nabrali sił i energicznie zagrali coś prawdziwie polskiego. Niespodzianie spadła na salę gwałtowna kaskada dźwięków, które nakładały się, zderzały i wzajemnie głuszyły ze zmiennym na­pięciem i siłą, charakteryzując najlepiej ducha dawnej Polski. Był to ciąg krakowiaków, oberków, mazurków i kujawiaków, tańców pochodzenia ludowego, tańczonych i śpiewanych na kle­piskach, w gospodarstwach wiejskich, wśród pól złocących się pszenicą, okolonych bławatkami i czerwonymi makami, które w jakiś czas potem miały stać się inspiracją pięknej i smutnej pieśni o „czerwonych makach na Monte Cassino”, w hołdzie dla Polaków, którzy oddali życie za wolność Europy.

Publiczność słuchała niezwykle uważnie, prawie przestano roz­mawiać, jakby uczestnicząc w niewidzialnym spektaklu. Wtedy ujrzano, że dwie tancerki zaproszone przez Moullina przechodzą na środek sali, gdzie było trochę miejsca, i, jak gdyby improwi­zując numer poza programem, tańczą krakowiaka, wykonując kroki i ruchy z porywającą elegancją. Były prawie symbolem odwiecznej Polski, publiczność oklaskiwała je stojąc, ale satysfak­cjonowała ją nie rola widza, lecz uczestnika, i liczne pary poszły za przykładem dwóch dziewcząt. Młodzi i starzy wstali od stoli­ków, by wykonawszy głęboki ukłon poprosić swą damę i skoczyć w otchłań ognistej muzyki ludowych tańców znanych z tradycji rodzinnej. Znów występowali w roli gospodarzy: zaczynała się hulanka. Nie były to tańce łatwe, trzeba było wziąwszy się pod boki doskonale wykonywać w rytm muzyki eleganckie gesty i różnorodne figury, od wirowania w miejscu do szybkiego przy­klęku tancerzy na kolano, krok zaś był drobny i coraz szybszy, wymachy rękami i nogami coraz szersze, a roziskrzone oczy ro­biły wrażenie na wszystkich widzach. Radosna i patetyczna mu­zyka oberka i mazurka, jak zamierający płomień, który ożywa niby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, dźwiękami wyrażała to, co wiecznie żyje w charakterze narodowym Polaków. Potem nastąpił najspokojniejszy, najbardziej ceremonialny stary taniec,

dziś jeszcze wykonywany w kilku zakątkach Europy: polonez. Pełni zdumienia zagraniczni goście podziwiali zapał, z jakim tań­czyli Polacy. Najstarsi ambasadorzy, mający za sobą pobyt w Pol­sce w pierwszych latach swej kariery, wspominali odległe wie­czory, przyjęcia u arystokracji i życie towarzyskie w „Oazie”

i „Adrii”. Nawet Mary, która właśnie zjadła swe bułki, wsparta

o kolumnę uważnym wzrokiem śledziła tę przemianę publiczności.

Niech pan popatrzy, do czego są zdolni, istne żywe srebro — powiedział do mnie fiński minister.

Kiedy tańce się skończyły i pary wróciły na swoje miejsca, czekała nas inna niespodzianka, tym razem gastronomiczna. Na talerzach podano dymiący bigos, typową polską potrawę z kiszo­nej kapusty z dodatkiem kawałeczków mięsa i kiełbasy wszelkie­go rodzaju, którą trzeba przygotowywać długo, co najmniej przez tydzień; jest to potrawa dla mocnych żołądków, którą ze szczegól­nym upodobaniem jedzą myśliwi po wyczynach łowieckich: „kwa­szona kapusta, która, wedle przysłowia, sama idzie w usta” — pisał w XIX wieku Adam Mickiewicz w słynnym Panu Tadeuszu. Także goście z „Polonii”, uznali, że bigos jest wyśmienity. Pewien dyplomata włoski powiedział mi, że nie zaśnie przez całą noc.

Dziewczęta, które idąc za radą jakiejś starej ciotki przyniosły karneciki, zapisywały adresy lub numery telefonu nielicznych posiadających go młodych polskich adoratorów i attachés amba­sady, mając zamiar powiedzieć im „do widzenia". Także funkcjo­nariusze różnych ministerstw pozostawili w szatni oficjalną nie­ufność, stali się mili i gotowi byli pomagać nam w pracy. Mój przyjaciel Hejret, ambasador Czechosłowacji, siedział przy stoliku ze swym współpracownikiem, rzucając spod przymkniętych po­wiek spojrzenia na smukłe młode tancerki.

Jest tak jak w „Adrii” przed wojną — powiedział do mnie.

I naprawdę miało się takie wrażenie, kiedy orkiestra zaczęła

słynny lambeth-walk, który święcił triumy podczas ostatnich szalonych nocy Warszawy, zanim wybiła godzina zniszczenia Europy. Pary kolejno wchodziły na salę, wybijając takt dwoma klaśnięciami w ręce, a potem uderzeniami dłońmi o kolana, i ru­szały dalej z kciukiem uniesionym w górę. To był kiedyś po­

żegnalny taniec starego kontynentu owego nieszczęsnego lata 1939 roku. Tańczono go w ambasadzie polskiej w Paryżu 4 lipca, kiedy ambasador Juliusz Lukasiewicz zorganizował dobroczynny bal na rzecz niewidomych. Nazwano go „Bal des Aveugles” (Bal ślepców) i nigdy żadne określenie nie okazało się bardziej trafne:

1 września hitlerowskie oddziały runęły na Polskę.

Polacy mają jak gdyby zesłaną przez los umiejętność rozdwa- jania się, nie w sensie parapsychologicznym, ale zapominania

0 codziennych kłopotach i przeciwnościach — zresztą prawdzi­wych i uzasadnionych — gdy mają wesoło spędzić kilka godzin. Tego wieczoru jasno tego dowiedli. Nadal piło się, jadło i wesoło tańczyło jeszcze przez jakiś czas. Przy stolikach zajętych przez piękne i powabne panie każda stara melodia budziła wspomnie­nia z młodości, które wydawały się odległe, mimo że minęło za­ledwie sześć lat od czasu, kiedy w Warszawie śpiewało się Ramo­nę i Całuję twoją dłoń, madame, a z Półwyspu Iberyjskiego na­deszła Comparsita, i kiedy śpiewając La violetera naśladowało się interpretację Racheli Meller, ku pamięci której Katalończycy wznieśli pomnik na jednym z placów Barcelony. Obłok subtel­nych reminiscencji, wspomnień, nadziei i westchnień spowił tych, którzy tego wieczoru znajdowali się w „Polonii”, jakby byli za­mknięci wewnątrz bańki niknącej i mieniącej się jak tęcza. Bańka pękła, kiedy tłum zaczął z wolna opuszczać sale i ponownie sta­nąwszy wobec rzeczywistości ruin trzeba było bronić się przed gwałtownymi podmuchami wiatru. Było już ciemno, ale wesoło,

1 rozgadane grupki stawiły czoło taflom lodu z biegłością Lapoń­czyków poruszających się po zamarzniętych polarnych morzach. Staś i Ryszard bili rekordy szybkości, by swymi taksówkami od­wieźć do domu jak najwięcej osób.

Razem z grupką przyjaciół poszedłem spędzić jeszcze trochę czasu w malutkim lokalu blisko hotelu, gdzie można było tańczyć. Spotkałem tam Irenę, której nigdy wcześniej nie widziałem. Była ładna, miała twarz szeroką i sympatyczną, śmiejące się oczy i no­siła mundur oficera. Podszedłem poprosić ją do tańca, ona zaś zgodziła się i przeprosiła przyjaciół ze swego stolika. Nigdy dotąd nie tańczyłem z kobietą w wojskowym mundurze; w czasie tańca

moja dłoń kilkakrotnie natknęła się na zimny uchwyt rewolweru u pasa. Sam przyznałem, że tego wieczoru musiałem wypić o parę kieliszków za dużo, skoro ośmieliłem się zaproponować jej spotka­nie, na co ona bez trudności się zgodziła. Przyszła następnego dnia do mojego pokoju, uśmiechnięta i bardzo swobodna. Była w mundurze tak jak poprzedniego wieczoru, z rewolwerem u pasa, w oficerskiej czapce na głowie. Zdjęła ją chcąc poprawić przed lustrem kasztanowe włosy. Przeciągle popatrzyła mi w oczy, a jej pocałunek musnął mi policzek; rzuciła okiem do mojego pokoju. Nie przestając się uśmiechać wyszła i więcej jej nie ujrzałem. Kiedy opowiedziałem Marchioriemu o mojej krótkiej przygodzie, zmierzył mnie wzrokiem i kręcąc głową powiedział: „Nie pchaj się w kłopoty.”

Nazajutrz po balu atmosfera polityczna niespodzianie się zmie­niła i wydawało się, że konkretyzują się sprzeczności w między­narodowych porozumieniach zawartych między zwycięzcami z drugiej wojny światowej. Dyplomaci z „Polonii” nie mieli czasu na komentowanie zabawy, która dostarczyła wszystkim paru go­dzin rozrywki.

Ambasador Wielkiej Brytanii otrzymał telegram informujący w skrócie o przemówieniu Sir Winstona Churchilla z dnia 5 marca 1946 r. na uniwersytecie w Fulton, w Stanach Zjednoczonych. „Frorn Stettin in the Baltic to Trieste in the Adriatic an iron curtain has descended across the Continent.” (Od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem zapadła w poprzek kon­tynentu żelazna kurtyna.) W mniej niż rok po zakończeniu dzia­łań wojennych waleczny brytyjski mąż stanu wskazywał na nie­bezpieczeństwa rysujące się przed Europą rozbitą na dwie części. Było to stwierdzenie faktu i ostrzeżenie pod adresem starej za­chodniej demokracji. Ta „żelazna kurtyna” bardzo szybko miała przekształcić się w slogan polityczny i przez długi czas ciążyć na rozwoju stosunków międzynarodowych w Europie. Echa prasy światowej dotarły niebawem również do hotelu „Polonia”, do­starczając mieszkającym w nim dyplomatom materiałów do anali­zy i oceny problemu z punktu widzenia Europy Wschodniej, gdzie się znajdowali. Właśnie w tych dniach polska prasa rządowa przychylnie ustosunkowała się do planu uzgadnianego między

krajami demokracji ludowej, mającego na celu obronę ich żywot­nych interesów przed przyszłym zagrożeniem niemieckim. W War­szawie zaczęły krążyć wiadomości nie do sprawdzenia na temat mającej nastąpić niebawem w Polsce wizyty marszałka Tito. Zachodni ambasadorzy w Belgradzie poinformowali swe rządy

o takiej możliwości, te zaś zażądały potwierdzenia u wysłanników w Warszawie. Pierwsze sondaże w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych nie dały żadnych rezultatów, lecz kilka dni później rzecznik rządu nie wykluczał możliwości takiej wizyty. Wszystko wskazywało na to, że Tito przedłoży Polakom swój plan obrony. Amerykański dziennikarz wszystkimi sposobami próbował dowie­dzieć się o dacie przyjazdu jugosłowiańskiego przywódcy na po­kryte lodem brzegi Wisły, lecz bez powodzenia. Pewien pra­cownik AFP zdobył jakie takie wiadomości, ale dopiero po pew­nym czasie. Dyplomaci, zamknięci w „Polonii” na cztery spusty, usiłowali wspólnymi siłami ustalić interpretację tego wydarzenia politycznego i dowiedzieć się daty wizyty. Przyjazd Tito był oto­czony tajemnicą aż do ostatniej chwili. Utrzymywanie tajemnicy przez polskie władze uważano za przesadne, ale być może nie­normalna sytuacja w kraju narzucała w związku z jugosłowiań­skim gościem wyjątkowe środki ostrożności. Wicepremier i przy­wódca opozycji Mikołajczyk, który kilka tygodni później miał złożyć wizytę w Prezydium Rady Ministrów, powiedział mi, że poinformowano go dopiero w przeddzień, ale i tak był w lepszej sytuacji niż dyplomaci z „Polonii”, zawiadomieni na godzinę przed przybyciem jugosłowiańskiego marszałka do Warszawy, pewnego ranka w drugiej połowie marca. Jugosłowianie mieli już swoją ambasadę i nie można było zamienić z nimi ani słowa. Również minister spraw zagranicznych Rzymowski przestrzegał absolutnego milczenia. Pamiętam siły bezpieczeństwa skoncentro­wane wzdłuż trasy przejazdu Tito, zrujnowane mury w tle, abso­lutną nieobecność nie poinformowanej ludności, pochłoniętej mo­zolnym przędzeniem niteczek swej codziennej egzystencji. Rozu­miało się, że nie chodzi tylko o kurtuazyjną wizytę i że tajemnica podyktowana jest nie tylko troską o bezpieczeństwo osobiste szefa nowej Jugosławii, lecz stanowi część bardziej ogólnych posunięć.

w dziedzinie dwustronnej współpracy polsko-jugosłowiańskiej, które trzeba było połączyć z kontekstem radzieckiej strategii i so­lidarności ideologicznej. Oficjalnie utrzymywano, że przez swoją wizytą Tito ma zamiar osobiście oddać hołd bohaterstwu Warsza­wy i dodać ducha polskim braciom. Rzeczywiście, tak właśnie wyraził się Tito na konferencji prasowej, na której wystąpił w niedzielę 17 marca o dziewiątej trzydzieści w Pałacyku My- ślewickim w Łazienkach, jak wynikało z doręczonego mi zapro­szenia. Polska prasa ostrożnie wypowiadała się na temat politycz­nego znaczenia tego spotkania, robiąc aluzję do pansłowiańskiego bloku rozciągającego się teraz od Szczecina do Triestu, tak jak wspomniał o tym Churchill, mającego udaremnić nowe wrogie poczynania ze strony niemieckiej i w razie potrzeby przeciwsta­wić się blokowi anglosaskiemu. Jednak idea bloku nie odpowia­dała Ticie, skłaniającemu się ku utworzeniu pomiędzy ludami słowiańskimi łańcucha dwustronnych paktów wymierzonych prze­ciwko nowym agresjom; brak było wszakże szczegółowych wy­powiedzi oficjalnych, choć można było odgadnąć problematykę rozmów i choć dysponowano materiałem wystarczającym dyplo­matom do wyciągnięcia wniosków i sporządzenia komentarzy; schodzili oni do baru pospiesznie wypić whisky i szybko wra­cali na górę, by z rozjaśnionym umysłem dyskutować ze swym ambasadorem na temat zagadnień najbardziej ich pochłaniają­cych. Ambasador Hejret był tą sprawą zainteresówany, lecz nie na wiele mi się przydał. Powiedział mi tylko jedno: „Wszystko polega na tym, żeby się dowiedzieć, czy Moskwa wyraziła zgodę na plan Tity, czy też jest to tylko inicjatywa jugosłowiańska." Między Czechosłowacją a Polską nie panowała jeszcze idealna zgoda, z powodu nie rozwiązanej kwestii Śląska Cieszyńskiego. Kiedy na piątym piętrze, gdzie była ambasada Włoch, opowie­działem o moim spotkaniu z czechosłowackim ambasadorem, po­proszono mnie, abym słowo po słowie powtórzył to, co mi powie­dział Hejret.

Czy mam mówić wszystko?

Wszystko.

Otóż — odparłem — mój stary przyjaciel Hejret poradził

mi, żebym poszedł do kawiarenki, dwa kroki od hotelu „Polonia”, gdzie o piątej po południu gromadzą się najładniejsze dziewczęta Warszawy. Potem, naciskany przeze mnie, powiedział, że jeśli Jugosławia nie ma uprzedniego poparcia Moskwy, to z bloku pansłowiańskiego nic nie wyjdzie.

Szukano innych źródeł informacji i zwrócono się do Van Deera, który, mimo że nie wychylał nosa z hotelu i rzadko pojawiał się w barze, zachowywał jak zwykle niezmącony spokój i wykazywał pozorny brak zainteresowania dla tego, co się dzieje.

My Belgowie nie mamy kapitałów w Jugosławii — powie­dział mi z uśmiechem.

Piękna Pat pisała na maszynie od rana do wieczora, zajęta przepisywaniem komentarzy polskiej prasy. Czasem wychodziła ze Stasiem lub w wolnych chwilach szła do którejś z przyjaciółek zamieszkujących różne piętra hotelu. Szybko zbladły też wspo­mnienia o balu, stanowiące niedawno temat rozmów i plotek w Warszawie. Bileciki wyznaczające spotkania pozostały w szufla­dach i portfelach młodych dyplomatów zaskoczonych jugosło­wiańskim tornado. Sądząc po humorach różnych szefów misji ,można było sądzić, że ich praca polegająca na dostarczaniu infor­macji i interpretacji nie zadowoliła ministerstw.

Przez prawie czterdzieści lat kariery — mówił pewien ambasador, lubiący, żeby znajomi gromadzili się w jego sypial­ni — nigdy nie zdarzyło mi się, żebym został uprzedzony o przy- jeździe szefa państwa na godzinę przedtem. — Spotkany przeze mnie w przeddzień minister spraw zagranicznych Rzymowski, zawsze uprzejmy w stosunku do mnie, nie powiedział mi o Ticie ani słowa. Z jakąż nostalgią myślę o dawnych czasach, kiedy szanowano stanowisko i uznawano znaczenie bezinteresownej służby ambasadora pełniącego rolę osobistego przedstawiciela władcy lub prezydenta republiki i kiedy znieważenie szefa misji było obelgą dla całego kraju. — Westchnąwszy ciągnął dalej: — Przepych przyjęć w tej samej mierze co zredagowanie wiado­mości czy raportu dla ministra pozwalał zabłysnąć potędze kraju, który się reprezentowało, jak również rozumowi i kulturze całego narodu. To wszystko zwane było prestiżem, a dziś w Warszawie,

Rzymie, Londynie, Moskwie i Waszyngtonie dominuje empiryzm, ponieważ upadła tradycja; do tej sytuacji bardzo pasuje powie­dzenie, które wymknęło się mądremu przecież Talleyrandowi:

Il n’y a pas de principes, il n’y a que des événements; pas de lois, il n’y a que des circonstances.’’ (Nie ma zasad, są tylko wy­darzenia; nie ma praw, są jedynie okoliczności.)

Wiele ambasad i przedstawicielstw, nie chcąc pomylić się w ocenie sytuacji, a nie dowierzając informatorom polskim tak z opozycji, jak i prorządowym, usiłującym podszepnąć jakąś wia­domość wzbogaconą o własne przewidywania, stosowało sposób najprostszy i najmniej absorbujący, polegający na jak najrzad­szym komunikowaniu się ze swym ministerstwem. Nie zatrzymy­wali jednak takich informacji dla siebie pilni korespondenci agencji i dzienników, którzy swymi doniesieniami burzyli prze­myślaną taktykę dyplomatów; kiedy bowiem „Times”, „Man­chester Guardian”, „New York Times” czy „Le Monde” i „Le Figaro” zamieściły jakąś wiadomość z Warszawy, do przedsta­wicielstw dyplomatycznych z hotelu „Polonia” za każdym razem nadchodził suchy telegram żądający potwierdzenia lub dodatko­wych danych. Był to moment, w którym radca ambasady musiał zaprosić na śniadanie korespondenta — domniemanego autora ko­munikatu — mając nadzieję, że go w zaufaniu potwierdzi. Wiele informacji uznanych za alarmujące pochodziło od amerykańskiego kolegi, który choćby nie wiadomo jak był pijany, nigdy nie ujaw­niał swoich źródeł informacji; ktoś utrzymywał, że sam je wy­myślał, ale nie zawsze tak było. Niedostateczna ilość oficjalnych wiadomości sprawiała kłopot oficjalnym informatorom różnych rządów znajdującym się w Warszawie, a ponieważ byli to dyplo­maci mający za sobą długą karierę i znani byli z efektywnej

i wnikliwej działalności zawodowej, przedłużająca się sytuacja tego rodzaju mogła im zaszkodzić w ministerstwach spraw zagra­nicznych i wzbudzić podejrzenia, że cierpią na szybko postępu­jące starcze zniedołężnienie. Również ich najbliżsi współpracow­nicy, radcy ambasady, kiedyś nalegający, by wysłać ich do War­szawy, do siedziby określanej jako „szczególnie niewygodna”, widząc jej przydatność dla swej kariery, uważali teraz za bez-

celcwe poświęcenia, na spotkanie których niegdyś jechali z ra­dością.

To są stracone miesiące, a może i lata — powtarzali z pew­ną dozą goryczy.

By wypełnić luki wynikające z widocznej polityki przemilcza­nia pewnych problemów przez rząd, na co skazani byli niektórzy z nich, na zasadzie cichego porozumienia zaczęli sporządzać ra­porty i telegramy powołując się na rozmowy odbyte poprzedniego wieczoru w „Polonii” z kolegą kanadyjskim, brytyjskim, fińskim, francuskim lub amerykańskim. Ambasadorzy poszli za przykła­dem swych współpracowników. Rano dyktowali: „Mam zaszczyt podać do wiadomości Jego Ekscelencji, że kilku szefów misji akre­dytowanych przy polskim rządzie powtórzyło mi, iż referendum w Polsce odbędzie się prawdopodobnie w ciągu tego roku, zgodnie ze zobowiązaniami wielkich potęg z Jałty, na mocy których gło­sowanie w tym kraju ma być powszechne, tajne i demokratycz­ne. Według opinii ambasadora Francji, nie można wykluczyć, że będzie to okres wzmożonego napięcia politycznego w kraju, zwa­żywszy na szczególną sytuację wewnętrzną Polski oraz na obec­ność zwartej i aktywnej opozycji. Gdy tylko uzyskam nowe dane, nie omieszkam zawiadomić o nich Jego Ekscelencji.” Mniej wię­cej w ten sposób szef misji fińskiej pisał do swego rządu powo­łując się na rozmowę z kolegą holenderskim, tak robił też brytyj­ski ambasador przytaczając wypowiedź Włocha w informacjach dla Downing Street. W raportach osobistych i pisemnych, na ko­rytarzach i w salach „Polonii” używano jeszcze w stosunku do ambasadorów tytułu „Ekscelencja”. Ten tytuł pochodzenia wło­skiego służył, po podpisaniu traktatu westfalskiego w 1648 r., do zaznaczenia różnicy między ambasadorami głów koronowanych a przedstawicielami drugorzędnych państw. W czasie gdy byłem w hotelu „Polonia”, ten dyplomatyczny obyczaj dalej był skru­pulatnie przestrzegany, zgodnie z przepisami, etykietą i przy­wilejami pierwszeństwa ustalonymi na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r., kiedy istniało zaledwie trzydzieści sześć niezależnych państw. Nie wiem, ile ich było po drugiej wojnie światowej, ale w 1960 r., gdy w Wiedniu odbył się ponownie zjazd dyplomatów

mający uaktualnić to, co zostało ustalone sto czterdzieści piąć lat wcześniej, zebrało się na nim ośmiuset dyplomatów stu dziesięciu narodowości. Kiedy z byłych kolonii powstały nowe państwa

i wysłały za granicę przedstawicieli określając ich jako ambasa­dorów, tytuł ten na świecie się zdewaluował, ponieważ inne pań­stwa też musiały w trosce o prestiż podnieść rangę swych przed­stawicieli do stopnia ambasadora. Myśl, że w nowych państwach namnoży się tylu ambasadorów, wydała się przerażająca starym dyplomatom z Quai d’Orsay, Foreign Office, Pałacu Chigi i przy­sporzyła niemało zmartwień różnym ministerstwom finansów, które nie kwestionowały prawomocności tych nominacji, ale nie przyznały uposażenia odpowiadającego wyższemu stanowisku

i nie wprowadziły zmian w czekach wystawianych przez swoich plenipotentów. Również starzy dyplomaci spotykani przez nas w „Polonii”, wspominając trudne początki poprzedzające uzyska­nie wyższego stanowiska, z żalem stwierdzali, że zaginął duch dyplomacji, kultura i talent polityczny, cechujący Metternicha, a jeszcze bardziej Talleyranda, którego ironia służyła za wzór dyplomatom również w naszych czasach. W zaciszu „Polonii” miało się możność od czasu do czasu zaobserwować ducha wspól­noty i wyraźną solidarność między tymi, którzy dbają o utrzyma­nie stosunków międzynarodowych na odpowiednim poziomie kul­turalnym i reprezentacyjnym, a także działają na rzecz sławio­nego przez siebie ducha porozumienia.

Mimo sytuacji, w jakiej znajdowała się Warszawa, rozproszeni wśród ruin dyplomaci stale trzymali się etykiety. Pat i Maria z ambasady Włoch miały za zadanie ręcznie pisać na kartonikach zaproszenie na śniadanie wystosowane przez ich ambasadora, z uprzejmym dopiskiem składającym się z czterech liter: R.S.V.P., wymyślonym przez francuskiego barona Turkheima, dziedziczące­go autentyczny tytuł szlachecki. Drugi sekretarz kontrolował po­prawność formy, po czym list odchodził. W rzeczywistości to Maria lub Pat wychodziły z pokoju i pukały do znajdujących się obok drzwi danej ambasady wręczając zaproszenie, zazwyczaj ograniczające się do dwóch lub najwyżej czterech osób. Któregoś dnia pewien zachodni ambasador chciał jednak wydać oficjalny

bankiet, by przerwać monotonię życia i o ile to było możliwe, nawiązać do tradycji. Attaché ambasady otrzymał polecenie, by zebrać wstępne informacje wśród ewentualnych zaproszonych

i upewnić się co do ich obecności, począwszy od szefa polskiego protokołu i kilku naczelnych dyrektorów z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Po zebraniu zgłoszeń trzeba było zapewnić na po­południe salkę zdolną pomieścić szesnaście osób siedzących przy jednym stole. Wykluczono kobiety, gdyż niewielu szefom misji towarzyszyły żony. Tak więc na zaproszeniu widniała formuła: „Gentlemen ońly.” Zaniechano wielu etykietalnych formalności

i z prawdziwym bólem zapraszający ambasador musiał zrezygno­wać ze starego obyczaju, który każe panom biorącym udział w oficjalnej uroczystości nosić po godzinie dziewiętnastej strój wieczorowy z cylindrem, zwłaszcza, że nie było dla nikogo ta­jemnicą, iż leciwy szef misji przywiózł w głębokich kufrach cy­linder, frak, strój ambasadora, pieróg ze strusimi piórami i krótką szpadę. Przełknięcie gorzkiej pigułki ułatwiły mu okoliczności życia, bez wątpienia nie pozwalające gościowi pokazywać się wśród ruin Warszawy w lśniącym cylindrze, jeśli nie chce, by szedł za nim tłumek wyśmiewających się z niego gapiów. Pro­szono o ciemny garnitur z miniaturkami odznaczeń noszonymi na spince lub łańcuszku. Ponieważ bankiet miał być oficjalny, mimo że tego nie zapowiadano, pojawił się problem kolejności miejsc honorowych. To stanowiło niemałą trudność dla dyplomatów naj­świeższej daty, którzy niedawno opanowali dyplomatyczny rytuał, ale którym brak było doświadczenia. Ambasador, stary kawaler, który zaczynał swą karierę pod koniec pierwszej wojny świato­wej, był nieprzejednany, gdy chodziło o stosowanie się w tej sytuacji do protokołu.

Proszę pamiętać, młodzieńcze — mówił do młodego drugie­go sekretarza — że honorowe miejsce znajduje się przy głównych drzwiach albo naprzeciw okien, o ile nie jest ono tyłem do wej­ścia; miejscem honorowym jest ewentualnie to, na które światło pada z lewej strony, zawsze pod warunkiem, że nie jest ono ty­łem do drzwi.

Wysłuchawszy z szacunkiem poleceń szefa misji, młody dyplo­

mata pobiegł korytarzami hotelu, szybko zbiegł po schodach

i wszedł do salki przeznaczonej na bankiet, przerywając sjestę kilku kelnerom drzemiącym w półmroku. Zapalono lampy. Po pierwsze młody człowiek zbadał położenie drzwi i okien, grę pa­dającego z nich światła i zainteresował się tym przeklętym świa­tłem, które miało padać z lewej strony honorowego gościa. Nie­trudno mu było stwierdzić, że maleńka salka nie ma okien i tylko jedne drzwi, które, jako jedyne, zgodnie z postanowieniem cere­moniału trzeba było brać pod uwagę w każdym przypadku, trak­tując je również jako główne wejście, a zatem honorowe miejsce powinno znajdować się naprzeciwko jedynych drzwi; ustalił też, że wymiary ściany sali przyległej do drzwi nie pozwalają na usta­wienie długiego rzędu stołów, zgodnie z prawem fizycznym o nie- przenikalności ciał, znanym również dyplomatom. Co do światła, padało ono na głowy gości jednakowo, zatem nie mogło dochodzić z lewej ani z prawej strony. Krzesła, którymi dysponowano, nie były jednakowe, mógł stwierdzić, że nie wszystkie wyglądały so­lidnie i że ustawiając je trzeba będzie pamiętać o ciężarze i wy­miarach znamienitych gości. Były tam krzesła wybijane skórą, osiem pokrytych błękitnym aksamitem i złoconych, inne były w dającym się rozpoznać na pierwszy rzut oka stylu biedermeier, jeszcze inne były dalekimi krewnymi mebli Chippendale’a. Zwró­cić się do państwowych depozytów znaczyłoby to wprawić w za­kłopotanie Polaków odpowiedzialnych za ceremoniał, tym bar­dziej że wiadomo było, iż jedyne wartościowe przedmioty urato­wane od zniszczenia znajdują się w Muzeum Narodowym jako symbole dawnej zamożności Polski.

A la guerre comme d la guerre — wybuchnął młody czło­wiek — zasiądą na krzesłach różnego stylu i koloru.

Ponieważ wyraził swoją opinię na głos, ze zdziwieniem zoba­czył, jak z cienia wychodzi stary, przesadnie dystyngowany kelner.

Czy to tu będzie bankiet?

Tak — potwierdził dyplomata.

Domyślam się, jakie ma pan kłopoty. Dyrekcja hotelu przy­słała mnie do pana dyspozycji. Może będę mógł pomóc. Mam

w tych rzeczach pewne doświadczenie, bo byłem przez długie lata kamerdynerem u księcia Lubomirskiego. Mówię kilkoma języ­kami — dodał z godnością.

Sekretarzowi ambasady nie trzeba było niczego więcej.

Co mi pan radzi?

Bankiet się uda, ale do takich warunków trzeba się będzie jakoś dostosować, zwłaszcza jeśli chodzi o krzesła, najlepsze z tych, które dostaliśmy — mówił powoli, jakby ważył każde słowo. — Są tylko jedne drzwi — ciągnął dalej — nie ma okien. Wykluczony jest długi stół. Może mógłbym podsunąć panu pewien pomysł, proszę mi wybaczyć: stół okrągły. Mamy taki w hotelu „Polonia” na szesnaście osób, w ten sposób znika miej­sce honorowe, a przez to eliminuje się rozróżnianie stopni, w pew­nym tylko sensie, naturalnie. Jak pan wie — ciągnął kamerdyner księcia, wątły i drżący jak uschła trzcinka — z dwóch sąsiednich miejsc miejsce honorowe znajduje się na prawo, z trzech — jest to środkowe, po nim kolejno 1 prawej i z lewej, z czterech miejsc honorowe jest najbardziej na prawo, a dalsze kolejno od prawej do lewej, z pięciu miejsc honorowe jest w środku, po prawej jest czwarte i drugie, a po lewej trzecie i piąte.

Młody dyplomata popatrzył na niego osłupiały ze zdziwienia, uścisnął mu dłoń i poszedł na górę, aby zdać szczegółowy raport ambasadorowi, a ten uznał za doskonały i genialny pomysł z okrągłym stołem, który choć nie należał do króla Artura, miał tę wielką zaletę, że upraszczał cały problem szanując reguły ety­kiety dyplomatycznej.

Tego wieczoru wszystko potoczyło się jak najlepiej. Zaproszono licznych ambasadorów, szefa polskiego protokołu, kilku wysokich funkcjonariuszy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, paru pro­fesorów uniwersyteckich i dyrektora Muzeum Narodowego. Ze względu na wysłannika Korony Brytyjskiej starano się prze­strzegać angielskich zasad pierwszeństwa ustalanych zawsze w oparciu o pozycję rodziny i odznaczenia narodowe. Aperitify w kącie sali pomagały przełamać lody przy formalnych prezen­tacjach, wiele osób już się inalo. Zebranie stało się jeszcze bar­dziej nieformalne dzięki temu, że rozbrzmiewały różne języki.

Zaczęto rozmawiać przede wszystkim o rzeczach mało ważnych

i banalnych, o tym, co wydarzyło się któregoś wieczora przed wojną na pewnym przyjęciu. Opowiedział mi o nim ambasador polski w Rzymie, generał Wieniawa-Długoszowski, który spot- kawszy się z ambasadorem radzieckim wszczął długą rozmowę budzącą podejrzenia innych przybyłych.

Wie pan, o czym mówiliśmy? — powiedział mi. — O faj­kach, o wszystkich typach fajek, dużych, małych, wygiętych, prostych, z korzenia, z rogu, z glinki, z pianki, z drewna, zdobio­nych arabeską, i o sposobie ich palenia. O polityce nawet nie na­pomknęliśmy.

Główny temat okrągłego stołu w „Polonii” nie dotyczył tego wieczoru fajki, lecz sztuki kulinarnej, na temat której rozwo­dzili się obecni — pretekstem były doprawdy wyjątkowe potrawy dzielnego kucharza hotelowego, nie szczędzącego sił, by stworzyć możliwość jak najlepszej degustacji skarbów polskiej kuchni do­stosowując ją do podniebień międzynarodowych gości. Od za­chwytów nad kunsztownym przygotowaniem miejscowych dań przeszliśmy szybko do wyrafinowanej kuchni francuskiej, przy czym zagorzałym dyskutantem okazał się przedstawiciel kraju de Gaulle’a, raczej niewysoki, ale elegancki, który przypominał uniesienia Brillat-Savarina aktualne również za naszych dni. Dowcipnie wychwalał francuską cnotę dobrego jedzenia, od któ­rej nigdy nie odstąpiono, nawet w okresie terroru, mimo istnie­jących ograniczeń, tak że pod koniec posiedzeń Fouquier-TinvilJe,

i przysięgli rewolucyjnego trybunału, posławszy na gilotynę około tuzina rodaków, spotykali się w jednej z dwunastu restauracji istniejących wtedy w Paryżu, by spożyć znakomite i celebrowane dania godne wytrawnego smakosza. Na temat francuskiej gastro­nomii i jej europejskich odmian rozgorzała uprzejma, lecz oży­wiona dyskusja, kiedy włoski przedstawiciel stwierdził, że to Ka­tarzyna Medycejska i Mazarin wprowadzili do Francji najlepsze specjały kuchni włoskiej.

Bona Sforza, żona Zygmunta I, sprowadziła warzywa nie znane w Polsce, poczynając od kalafiorów, które zatriumfowały na dworze królewskim w Krakowie — zauważył polski profesor.

IBS

Inny Polak, z grona młodych, włączył się do rozmowy i z dużą swobodą powiedział:

Jeśli chodzi o triumf i obfitość kuchni francuskiej, muszę zwrócić uwagę, że tylko bardzo niewielka część społeczeństwa miała przywilej rozkoszowania się nią. Robotnicy w drugiej po­łowie XIX wieku jedli posiłki mięsne tylko cztery lub pięć razy w roku.

Glos kontestującego młodego polskiego marksisty rozpłynął się w ogólnej rozmowie, która przenosiła się już w stronę apolitycz­nych wspomnień o wielkich przyjęciach na dworach książęcych

i o bogato zastawionych stołach w minionych wiekach, o dzi­wactwach i niewinnych bzikach panów domu i biesiadników jesz­cze w niedawnych latach międzywojennych. Nawiązując do histo­rycznych obiadów znanych nam z kronik danej epoki, pewien włoski dyplomata przypomniał wdzięczny epizod, jaki miał miej­sce w czasie wielkiego przyjęcia wydanego przez ambasadora Quaroni w pięknej siedzibie ambasady Włoch w Paryżu, na rue de Varenne. Zaproszony był również nuncjusz papieski, Mon­signore Roncalli, przyszły papież Jan XXIII, który po lewej miał bardzo ładną Włoszkę, przyjaciółkę rodziny ambasadora, noszącą tego wieczoru ogromnie elegancką suknię, mocno jednak wyde­koltowaną. Gdy podano owoce, dama zawahała się, czy wybrać brzoskwinię, czy też jabłko.

Proszę wziąć jabłko — zasugerował jej Roncalli myśląc

o Księdze Rodzaju — Ewa też, zanim je zjadła, nie wiedziała, że jest naga.

To wydarzenie potwierdził wiele lat później Sacha Quaroni, syn ambasadora, sam będący również dyplomatą.

Ponieważ na wypicie kawy i likierów nie dysponowano inną salą, podano je do stołu. Pod uważnym i doświadczonym okiem marszałka dworu wszystko przebiegało należycie: zastosowano się do protokołu, atmosfera między Wschodem i Zachodem była spo­kojna i przyjazna. Żegnając się z kolegą ze Wschodu pewien dyplomata zachodni powiedział, że negocjacje, umowy i traktaty powinny być zawsze sporządzane podczas albo po bankiecie, wła­

śnie tak jak mówił Oscar Wilde, który utrzymywał, że po do­brym posiłku może pogodzić sią nawet z własną rodziną. Powoli goście sią rozeszli. Na zewnątrz hotelu „Polonia” noc, a w nocy — Warszawa, której światła widać było w oddali jak słaby i dy­skretny znak jej istnienia.

mam

Po krótkich przerywnikach, jakimi były wydarzenia towarzy­skie, życie dyplomatów toczyło się tak monotonnie jak w po­przednich dniach. Trudności, które musieli pokonać i które na początku wydawały się nie do przezwyciężenia, stały się już co­dziennym przyzwyczajeniem, niemal konieczną cząstką naszej pracy. Nadchodząca co jakiś czas poczta dyplomatyczna powo­dowała ogólne poruszenie: listonosz był osobą oczekiwaną przez wszystkich. Wyładowywał walizy i nieprzemakalne worki w biu­rze sekretarza, który je przechowywał. Sekretarz włoski nazywał się Bonelli, był pracownikiem administracji, dobrym, cierpliwym

i dyskretnym. W dniu nadejścia „poczty” nawet szef misji był lekko poirytowany, chyba z przyzwyczajenia zawodowego. Ocze­kiwał odpowiedzi ministerstwa na jakiś projekt, radę lub sugestię, a ona nie zawsze nadchodziła. Były za to nowe obowiązujące za­rządzenia, trzeba było podjąć dodatkowe sumy w dolarach jako odszkodowanie za niedostatki życia na tej placówce. Czytało się uwagi lub zarzuty tego, kto z odległości dwu tysięcy kilometrów inaczej widział sytuację w Polsce i rościł sobie prawo do korygo­wania sądów i wrażeń wysłanników. Ale były też prywatne listy od członków rodzin i od przyjaciół z ministerstwa, przesyłających do Warszawy informacje o przeniesieniach, nominacjach i awan­sach kolegów.

Coś takiego — wykrzyknął ktoś czytając list — tę kapu-

ścianą głową wysłali jako radcą do Buenos Aires, a pomyśleć tylko, że zaczął karierą dyplomatyczną później ode mnie.

Zapisał się do Partii Pracy i dlatego robi karierę — sko­mentował ktoś inny.

Przecież jest baronetem.

To prawda, ale jego rodzina bardzo się przyjaźni z Bevi- nem — odrzekł radca angielski.

Z twarzy szefa misji można było odgadnąć, czy otrzymał wia­domości dobre czy złe. Zrobiwszy w milczeniu kilka kroków po pokoju, dumnie podnosząc głowę mówił w ogólnej ciszy:

Nie zdają sobie sprawy z sytuacji w Polsce, ale... uważam, że ich informujemy dobrze; to znaczy, że nasza praca nie jest niepotrzebna. Szef gabinetu ministerstwa pisze, że moje nazwisko jest na liście awansów, które powinny niebawem nastąpić. To jest dobra wiadomość. Co nowego? Proszę o przegląd prasy.

Jego współpracownicy byli mniej zadowoleni, bo oficjalnie ich poinformowano, żeby chwilowo nie nalegali w sprawie ewentual­nego przeniesienia i że Warszawa, w opinii prasy, jest miastem fascynującym. Żony pozostałe na Zachodzie błagały mężów, żeby nosili podwójne wełniane skarpetki, a także ciepłe kalesony, i uważali, żeby się nie przeziębić. „Czy to prawda — pytały na­iwnie — że w Warszawie są wilki?”

Nie, nie ma — głośno skwitował to rozzłoszczony dyploma­ta — nie ma też niedźwiedzi.

Francuzi opowiadali kolegom, że Quai d’Orsay życzy sobie, aby w Warszawie zaakcentować obecność Francji, i że nadesłano różne skrzynie z materiałami propagandowymi o tematyce tury- styczno-kulturalnej, w formie pięknych ilustrowanych czasopism na papierze powlekanym, jak również ostatnie kreacje paryskiej powojennej mody. Były też książki kucharskie z przepisami na najlepsze dania kuchni francuskiej i fotografie z życia towarzy­skiego bujnie odradzającego się zarówno w salonach, jak i na wielkich rewiach ozdobionych cekinami, strusimi piórami i od­krytymi w dziewięćdziesięciu procentach posągowymi ciałami niepowtarzalnych tancerek z „Lido” i „Casino de Paris”. Przy­słano też duży zestaw próbek perfum marki „Chanel” i „Coty”.

Może po to, żeby perfumować ruiny Warszawy?” — skomento­wali to zjadliwie sami Francuzi. W Warszawie nie było wołków ani niedźwiedzi, ale na mieszkających w niej dyplomatów czyhały inne niebezpieczeństwa; natykali się oni mianowicie na solenne dementi, kiedy usiłowali złożyć w całości informacje tak ze sobą sprzeczne, że mogłoby to przyprawić o szaleństwo każdego eks­perta. W końcu szef misji uroczyście zalecał swemu młodemu współpracownikowi, żeby pojechał poza Warszawę.

Niech pan pojedzie do Krakowa, Gdyni, Katowric i Lublina, może trafi pan tam na coś, co mogłoby mnie zainteresować — mówił ambasador.

Ależ jest dwadzieścia stopni poniżej zera, panie ambasado­rze — ośmielał się protestować wybrany.

Proszę nie zapominać, młody przyjacielu, że jesteśmy dy­plomatami na pierwszej linii frontu, że jesteśmy w najbardziej wysuniętym okopie Europy Wschodniej. Pociągi kursują i są ogrzewane. Naturalnie będzie pan musiał podróżować w prze­dziale razem z innymi podróżnymi. Na pewno nie mogę dać panu do dyspozycji całego przedziału z przywilejem eksterytorial- ności, jak za dawmych czasów, kiedy to wagon dyplomatyczny był traktowany na prawach prywatnego domu. Niestety, czasy się zmieniły — roześmiał się.

Młody dyplomata pakował walizkę, wkładał wełniane skarpety i kalesony i jechał.

Zawsze pośród dyplomatów byli oryginałowie o ogromnej kul­turze i wrażliwości zawodowej przekraczającej przeciętną. Wśród nich spotykało się wielu kolekcjonerów, zbierających przedmioty z jaspisu, stare tabakiery, szacowme stare zegary, serwisy lub rzadkie okazy porcelany, kryształy, stare dywany, staromodne samowary sprzed rewolucji, znaczki i cenne wydania książek nie­dostępnych już na rynku europejskim. Zbierali je z zamiłowania, dla zaspokojenia takiej czy innej manii, rzadko w celach handlo­wych. Poznałem kilku ambasadorów, którzy z dumą i zadowole­niem pokazywali mi owoce swych poszukiwań umieszczone w ka­setkach z przezroczystym wieczkiem albo po prostu ułożone na stoliczkach krytych laką, ustawionych w kącie salonu. Ambasador

Włoch w Madrycie, Silj, zbierał srebrne tabakiery (kilka z nich stanowiło bardzo rzadkie okazy z dawnych czasów), ułożone we­dług wieku i kraju na specjalnie do tego przeznaczonym stoliczku.

Czy podczas przyjęć chowa je pan w bezpiecznym miej­scu? — spytałem naiwnie.

Nie, dlaczego? — odparł zdziwiony.

No bo czy nie może się zdarzyć, że się komuś za bardzo spodobają? — obstawałem przy swoim.

On także się zaśmiał.

Tak, był taki przypadek, ale tylko jeden, pewnie było to roztargnienie.

W Warszawie kilku dyplomatów-kolekcjonerów zaczęło buszo­wać w sklepikach ze starociami, które również wyrosły jak spod ziemi w okresie gwałtownego odrodzenia prywatnej inicjatywy. Wystawione przedmioty oczywiście nie figurowały w międzyna­rodowych spisach antyków, były to resztki, cudem znalezione pod gruzami domów arystokratycznych, rzeczy o nieokreślonej warto­ści, będące dla sprzedających je właścicieli ostatnim środkiem zdobycia pieniędzy. Był tam złoty zegarek, który nobliwy starszy pan wyjął z kieszonki, by za kęs chłeba oddać go handlarzowi starzyzną. Te kolekcjonerskie poszukiwania sprawiały na mnie niemiłe wrażenie, choć nieliczni prowadzący je dyplomaci i prze­mysłowcy przejazdem bawiący w Warszawie robili to bardzo dy­skretnie. Mimo wojennego trzęsienia ziemi, które zachwiało War­szawą, mimo hitlerowskiej grabieży, szabrowników, okradających zrujnowane domy, i przygodnych złodziejaszków, całkowicie wy­eksploatowane miasto mogło jeszcze ofiarować przedmiot zdolny wzbudzić zainteresowanie zbieracza. Znaleziono misternej roboty figurki z kości słoniowej, parę obrazów znanych mistrzów, zde­kompletowane porcelanowe serwisy z dalekiego Wschodu i arty­stycznie rzeźbione figurki z żółtego i brunatnego bursztynu po­chodzącego ze szczodrego Bałtyku, a także sztućce z ciężkiego srebra, z wytłoczonymi na trzonkach herbami arystokracji rosyj­skiej, które dotarły do Warszawy po Rewolucji Październikowej i doczekały chwili, kiedy miały się znaleźć w jakimś domu paryskim, londyńskim lub rzymskim. W pewnym momencie

wszyscy rzucili się na poszukiwanie samowarów z Tuły, ale było ich bardzo niewiele. Ci, którzy mieli najmniej szczęścia, kupo­wali w zamian puchary, kieliszki, kryształowe karafki albo chiń­ski dywan z jedwabiu przetykanego złotem. Wszyscy wykazywali szaleńcze zainteresowanie dla ostatniego ukrytego skarbu warsza­wiaków. Przypominam sobie jednego dziennikarza, który zabrał nawet kompletną edycję Encyklopedii Brytyjskiej, i drugiego, który kupiwszy wiklinowy kosz wypełnił go srebrnymi antykami. Ciężar zakupów wywożonych specjalnym małym samolotem przez bawiącą w Warszawie delegację był taki, że w drodze powrotnej były kłopoty ze startem. Szef misji nie zgodził się wywozić rzeczy pocztą dyplomatyczną. Każdy w tamtym czasie usiłował zarobić parę złotych, więc pojawili się przedsiębiorczy Polacy, mężczyźni i kobiety, spekulujący towarami atrakcyjnymi dla cudzoziemców. Wykorzystywano stare ciotki, panie w wieku nie do określenia, niechętnie dające się namówić do rozstania z naszyjnikiem w za­mian za garść państwowych banknotów. Było to zjawisko po­wszechne nie tylko w Polsce, lecz we wszystkich krajach dotknię­tych wojną, gdzie sytuacja skłaniała poszczególnych obywateli, by z mniejszym sentymentem odnosili się do ostatnich posiada­nych przedmiotów, lecz myśleli o bieżących potrzebach dnia co­dziennego. Kiedy pewnego wieczoru dyskutując o tym potężnym handlu z jednym ze współmieszkańców „Polonii”, dałem wyraz swej dezaprobacie, on odrzekł:

Wojny i rewolucje z jednej strony stwarzają ogromną nę­dzę, a z drugiej dają niektórym jedyną możność bajecznego wzbo­gacenia się. A poza tym nawet jeśli ty nie kupujesz, robią to inni. Gdzie logika w twojej dezaprobacie?

Dyskusję zakończyła szklanka whisky.

W czasie moich samotnych wypraw na miasto spotykałem cza­sem mężczyznę, który kłaniał mi się, choć nie wiedziałem, kto to taki. Zbliżał się z oznakami żywej sympatii i ściskał mi rękę jak staremu przyjacielowi. Z mojego niepewnego spojrzenia wywnio­skował kiedyś, że go nie poznaję.

Spotkaliśmy się u ciotki Stasia, hrabiny, tamtego wieczoru,

180

pamięta pan? Teraz już nie sprzedaję pomarańczy. Powróciłem do pracy w charakterze inżyniera stoczniowego.

Po drodze wypytywał mnie uprzejmie o stan zdrowia, o moją pracę i o życie w „Polonii”, zupełnie jakbym był od dawna nie widzianym przyjacielem.

Czasem spotykałem jakąś pełną wdzięku panią w futrze, po­znaną na balu w hotelu „Polonia”, lub studentkę w przedwo­jennej czapce akademickiej. Wyglądała w niej ładnie, ale myśla­łem, że nie chroni jej dostatecznie przed kłującym jeszcze mro­zem. Stwierdziłem, że wszyscy dają dowód instynktownej ser­deczności, którą można by nazwać koleżeńską czy rodzinną, będą­cej z całą pewnością cenną zaletą Polaków. Zauważyli ją również moi przyjaciele z „Polonii”, choć mieli się na baczności, czy przy­padkiem uprzejmość ta nie jest fałszywa i nie kryje się za nią jakiś szczególny interes albo wyrachowanie. Przekonawszy się wreszcie, że jest to jedynie chęć bycia przydatnym i że chodzi

o manifestację sympatii w duchu polskiej gościnności, zagranicz- ny dyplomata składał broń podejrzenia i poddawał się fascynu­jącemu odkryciu nowej zalety homo varsoviensis. Kiedy potem Polacy nalegali zapraszając go do restauracji, cudzoziemiec nic już z tego nie rozumiał.

Ci- twoi Polacy są trochę stuknięci — mówił mi francuski kolega.

Wcale mi się tak nie wydaje — odpowiedziałem — myślę raczej, że to my, przybysze z innych krajów, podporządkowuje­my każdy nasz gest i myśl zimnemu mechanizmowi rozumowa­nia, a każdy impuls — alchemii podejrzeń i dopatrywania się wręcz przeciwnego podtekstu. Tłumimy własną uprzejmość wy­kluczając każde szczere posunięcie, jesteśmy bez fantazji, bliżsi cudownym maszynom naszego wieku niż inteligentnym dwunoż­nym istotom.

Mój francuski przyjaciel odszedł cokolwiek zbity z tropu i je­stem pewien, że pomyślał, iż ja też zwariowałem.

W światku hotelu „Polonia” jedna wiadomość nie przeszła bez echa: piękna Pat Henderson miała ostatecznie opuścić Warszawę. Decyzja zapadła w biurze ambasadora: ojciec poprosił o jej

powrót do Londynu w celu ukończenia studiów i ambasador po­parł tę prośbę dodając, że Foreign Office postanowiło zredukować liczbę personelu za granicą. Wszyscy przeczuwali jednak, że głównym powodem był romans ze Stasiem. Ujrzano, jak Pat bar­dzo smutna opuszcza biuro brytyjskie i schodzi na dół. Rozeszła się też pogłoska, że jej ostatnia próba namówienia młodego Po-- laka, żeby jechał z nią do Londynu, okazała się bezskuteczna.

Czy tego nie rozumiesz? — powiedział jej. — Nie mogę opuścić Warszawy. Tu jest cały mój świat, tu się urodziłem, trze­ba odbudować miasto, które wiele wycierpiało. Bardzo cię ko­cham, wierz mi, lecz kocham także Warszawę.

Było to smutne pożegnanie. Nie widzieliśmy już Pat biegnącej tam i z powrotem po schodach, zanoszącej jakieś kartki z jednego pokoju do drugiego, pijącej kawę w barze, zwierzającej się. swemu staremu przyjacielowi Van Deerowi czy serdecznie ściska­jącej Ryszarda, wiernego towarzysza Stasia, kiedy przynosił jej dobrą wiadomość. W Anglii czekał na nią college i jej środowisko.

Grupka przyjaciółek i przyjaciół czekała na nią w holu, żeby uściskać ją po raz ostatni. Była blada, nieco wzruszona, ale umia­ła panować nad sobą: prawdziwa córa Albionu. Przed hotelem czekał na nią samochód Stasia, by zawieźć ją na lotnisko Okęcie.

Zdrada Pat, za jaką wiele osób uważało jej odjazd, nie zmie­niła naszych obyczajów, ale po jej wyjeździe czuło się jakąś pustkę. Ambasadorzy również przyzwyczaili się widzieć ją kilka razy dziennie, oglądać uroczą uśmiechniętą buzię i błękitne oczy, patrzące z wyrazem wiecznego zaciekawienia.

Hotel „Polonia” znowu przeżywał okres bezruchu. Nie działo się absolutnie nic ważnego, co mieliby przekazać dziennikarze, lub dyplomaci. Zręczne polemiki między rządem a opozycją nie dó- starczały danych, które by usprawiedliwiały raport lub telegram. Hitlerowski gubernator Warszawy z czasów okupacji, Fischer, został przywieziony samolotem na proces, w którym był sądzony jako przestępca i skazany na śmierć. Przypadkiem widziałem, jak przyleciał, bo oczekiwałem właśnie delegacji włoskich dzienni­karzy przybywających do Polski z wizytą. Zobaczyłem, jak po­woli schodzi po trapie, z twarzą bladą jak śmierć, z rękami w kaj­

dankach. Człowiek niegdyś sprawujący władzą nad życiem i śmiercią warszawiaków — po raz ostatni przejechał ulicami sto­licy, której zniszczenia i zniknięcia na zawsze pragnął fuhrer. Nazajutrz ludność dowiedziała się z dzienników o jego przy- jeździe, ale nie uznała tego faktu za ważny: teraz było to jedynie wydarzenie z rubryki kryminalnej. Taka była logika historii i przegranej wojny. Również władze nie uznały powrotu Fischera ża wydarzenie ważne, doprawdy miały czym się zajmować, po pierwsze — hamowaniem niezdyscyplinowanego i dzikiego po­wrotu warszawiaków do miasta. Dzień po dniu z czterech krań­ców Polski wjeżdżały do Warszawy długie rzędy ciężarówek i wiejskich wozów wyładowanych meblami, sprzętami, matera­cami, odzieżą i walizkami. Wyglądało to, jakby pionierzy z opo­wiadań o Dzikim Zachodzie ruszyli w poszukiwaniu przygód. Tymczasem, wręcz przeciwnie, były to rodziny z różnych warstw społecznych i osoby samotne pragnące powrócić do rodzinnego miasta, by tu żyć, pracować i umrzeć. Nie chodziło o chęć łatwych zarobków, miraż grudek złota lub złóż naftowych, czekających, żeby je odkryć i zagarnąć; była tu ciemność nocy, bez końca spo­wijającej jeszcze miasto zrównane z ziemią, które jednak war­szawskim wygnańcom wydawało się najjaśniejszą latarnią sygna­łową na świecie.

W pokojach-ambasadach, przysiadłszy na brzegu łóżka lub sofy w czasie owych godzin popołudniowych graniczących już z wie­czornymi, gawędziliśmy o tajemniczym, fascynującym uroku Warszawy; rozmowa się rwała, kiedy nuda skłoniła szefa misji, żeby dołączyć do nas i wypić aperitif. Kierował on dyskusję na inne tory, mianowicie na swój ulubiony temat: dyplomacja, jej znaczenie i zalety. Nie były to wykłady przygotowujące do egza­minu, nie były nudne i nie można było powiedzieć, żeby szef był typowym laudator temporis acti, gdyż nie zapominał o najistot­niejszych faktach ze współczesnego życia, o niezaprzeczalnym po­stępie naszego wieku, odwołując się zaś do odległych czasów lubił podkreślać i przypominać inteligencję tych, którzy przed nami działali na polu dyplomacji i literatury: Paryż, Wiedeń i Londyn były punktami, do których stary ambasador nawiązywał ze

szczególnym upodobaniem. W błyskotliwy sposób przytaczał pew­ne anegdoty dotyczące Talleyranda, kiedy to pewnego wieczoru udał się on do sławnego salonu Madame de Staël i spotkał tam wiele pań, z których jedna zwróciła jego uwagę swą urodą. Spo­strzegłszy to, Madame Staël w pewnym momencie spytała go nieco ironicznie: „Gdybyśmy przypadkiem znajdowali się w łodzi i wpadli do morza, kogo ratowałby pan najpierw?” Talleyrand nie dał się zaskoczyć tym pytaniem: „Pani baronowo, jestem pe­wien, że pani świetnie pływa”.

Charles Maurice Talleyrand de Périgord, książę Benewentu, minister spraw zagranicznych — ciągnął ambasador swe opowia­danie — łączył dar genialnej strategii z osobistą kulturą i elegan­cją, bo bez tych dwóch niezbędnych atrybutów dyplomacja zre­dukowałaby się do pracy kopistów lękających się wszelkiej inicja­tywy osobistej, czy też urzędników pocztowych. Gdy posyłano w świat ludzi, którzy mieli mówić w imieniu doży z Wenecji, Signorii z Florencji, mahometańskiego sułtana, władcy brytyj­skiego, króla Francji, rosyjskiego cara i króla Polski lub Prus, nie wybierano takich, którzy nie posiadaliby zalet umysłu i ogła­dy towarzyskiej, umiejętności załatwiania spraw urzędowych i tego daru, jedynego w swoim rodzaju, jakim jest urok osobisty i intuicja. Dyplomacja jest stara jak świat, niestety niezależność pozostawiana szefom misji praktycznie skończyła się z pierwszą wojną światową, a po drugim światowym konflikcie działalności ambasadorów pozostawiono tak nikły margines swobody, że mo­żna go uznać za nie istniejący, natomiast instrukcje i wytyczne dotyczące zerwania stosunków dyplomatycznych przychodzą z Mi­nisterstwa Spraw Zagranicznych i od szefa rządzącej partii. Ale nie traćcie ducha, mimo wszystko wciąż się jednak trochę liczy­my. Mamy jeszcze kilka przywilejów i immunitetów włączonych do międzynarodowych przepisów. W niektórych kodeksach kar­nych przewidziano jako okoliczność obciążającą popełnienie prze­stępstwa w stosunku do obcego dyplomaty. Od 1858 r. prawo międzynarodowe chroni również nietykalność archiwów. À pro­pos — przerwał ambasador — czy sekretarz zamknął sejf? A za­

tem jesteśmy chronieni i tworzymy uprzywilejowaną kastę ochranianą przez prawo.

W tym momencie wpadł do pokoju prywatny szofer szefa misji.

Panie ambasadorze, ktoś się włamał do bagażnika samocho­du, który zostawiłem przed hotelem. Skradziono nam dwie skrzy­nie whisky.

Jakiej marki? — zapytał natychmiast ambasador.

Chyba „old smugler” — brzmiała odpowiedź.

Nie jest to moja ulubiona marka, ale sprawa i tak jest po­ważna. Robercie, proszę zejść, stwierdzić ten fakt i sporządzić protokół kradzieży. I proszę o tym zawiadomić władze.

Młody pomocnik zbiegł po schodach mrucząc pod nosem:

Okoliczność obciążająca, zamach na własność dyplomaty.

Skrzynie pewnie wylądują na czarnym rynku — dodał to­warzyszący mu szofer — lepiej byłoby popytać handlarzy niż zwracać się z tym do milicji. Za parę dni przyjdą zaproponować nam „old smugler”, to jest „starego przemytnika”, który w grun­cie rzeczy należy do nich.

Niech pan nie mówi głupstw — odrzekł Robert, bardzo ziry­towany otrzymanym poleceniem

Z powodu butelek, które nie dotarły na miejsce przeznaczenia, milicja zarządziła ostrzejszą kontrolę wokół hotelu „Polonia”. Ale trwało to tylko kilka dni; milicja naprawdę miała co innego do roboty niż czuwać z bronią w ręku nad butelkami ze Szkocji.

Prawie nie zauważyliśmy, kiedy zaczęła się wiosna. Uświado­miliśmy to sobie nie dlatego, że widać było, jak natura powoli zaczyna zmieniać szatę, lecz dlatego, że o ósmej rano nie musie­liśmy już zapalać światła i dnie stawały się coraz dłuższe. Topnie­jący śnieg pokrywał ulice śliską warstwą błota. Nurt Wisły niósł kry w stronę Bałtyku. Z zachwytem patrzyliśmy na budzącą się przyrodę. Ludzie przybywający ze wsi opowiadali o kwitnących jabłoniach jak o jakimś cudownym zjawisku. Także i my, miesz­kańcy „Polonii”, mieliśmy uczucie, że budzimy się ze snu zimo­wego. W korytarzu przyłapałem raz włoskiego attache handlowe­go, Altomare, jak wygwizdywał wesołą melodyjkę. Zaczęliśmy obserwować Warszawę w nowym blasku nadającym jej wygląd czysty i porządniejszy; było to miasto nabierające coraz bardziej konkretnego kształtu, którego powolną metamorfozę już prawie przestaliśmy śledzić. Przyzwyczaiwszy się do jej ruin nie spo­strzegliśmy, że stolica Polski zyskała własne oblicze i wytworzyła własną strukturę, choćby bezładną, bo prowizoryczną, ale dającą podstawy życia bardziej zorganizowanego. Łącznie z Pragą, dziel­nicą leżącą po drugiej stronie Wisły, ludność Warszawy liczyła teraz ponad czterysta tysięcy mieszkańców. Nie było to już za­pomniane miasto, geograficzny punkt, historyczna dana, której należało szukać w atlasach lub podręcznikach: znów powstała, z uporem i dumą. Wielkie arterie, choć tło ich stanowiły nadal wyburzone domy, zostały oczyszczone z gruzów, znikły nawet

krzyże wyrosłe na grządkach ogrodów w centrum miasta, a stare drzewa w parku Ujazdowskim zaczynały nieśmiało puszczać pączki. Wiosenne powietrze, przenikające z upiornych oczodo­łów pustych domów, docierało do nas jak zwiastun radości. Ko- biecinki z podwarszawskich wsi napływały z koszyczkami do mia­sta, by sprzedawać pierwsze kwiaty. Z jedynego okna mego pokoju patrzyłem na życie tej nowej Warszawy, podziwiałem je w czasie przechadzek odnotowując pierwsze oznaki wiosny po długiej, przytłaczającej zimie.

Dyplomaci, powracający do hotelu „Polonia” po krótkim urlo­pie w kraju, informowali nas o w pełni rozkwitającym życiu w Paryżu, o moralizatorskim kierunku narzuconym przez de Gaulle’a, opowiadali o przepięknym, rozjarzonym Rzymie, peł­nym jeszcze alianckich żołnierzy pragnących pozostać tam jak najdłużej, o Londynie znowu nabierającym wielkopańskiego dy­stansu w stosunku do mieszkańców kontynentu, ponownie wpra­wiającym w ruch delikatne tryby, wypróbowane przez wieki ' trwania morskiej potęgi, mimo że kolonie wymykały mu się spod kontroli. Powtarzali plotki zasłyszane w ministerstwach: o żenią­cych się przyjaciołach, rozchodzących się parach, o awansach i tych luksusach, które w opuszczonej Warszawie były jeszcze nie do pomyślenia. Choć wychwalali dobrobyt w innych stolicach,

0 dziwo, wyglądali na zadowolonych znalazłszy się ponownie w „Polonii” i w pierwszym rzędzie pytali o Julię, Wandę, Jankę

1 Elżbietę. Przeciwnie, młodym dyplomatom przyjeżdżającym pierwszy raz do Warszawy brakowało słów ze zdumienia, uwa­żali, że wszystko to jest nie do wytrzymania, a jeden nawet wy­krzyknął: „Zesłali nas do kolonii karnej.” Jego koledzy, mieszka­jący tu dłużej, bronili Warszawy.

W miarę jak polepszała się sytuacja miasta, od polskich przy­jaciół zaczęły napływać zaproszenia na obiad. Otrzymałem je jako jeden z pierwszych.

Mieszkam w pobliżu Filtrowej — powiedział mi mój zna­jomy.

• — Ale czy dom stoi? — spytałem.

Nie martw się, przyjdę po ciebie jutro. Poznasz moją żonę.

0 drugiej po południu — powiedział.

Przed wojną był dyrektorem agencji prasowej, teraz pracował w ministerstwie. Nie musiałem zawierać znajomości z jego żoną u niego w domu, bo poznałem ją parę lat wcześniej jako żonę innego dziennikarza. Należała do bardzo zamożnej rodziny i ucho­dziła za jedną z najelegantszych kobiet w Warszawie. Ich miesz­kanie składało się z półtora pokoju. Połowa pokoju służyła jako salon, w którym wypiliśmy aperitif; w drugiej połowie była kuchnia, gdzie na malutkim stoliku w kącie położono trzy nakry­cia. Dwa metry dalej bulgotały garnki na gazowych palnikach. Pani domu popatrzyła na mnie rozbawiona.

Dom moich rodziców zburzony, rodzina rozproszona, nie mamy już ani kucharki, ani służącej, ale i tak jakoś żyjemy. A naprawdę to już jest wielkie szczęście, że możemy mieszkać sami.

Pamiętałem nie tylko jej elegancję i inteligencję, lecz również snobizm, któremu pozostała wierna zarówno w przestrzeganiu reguł towarzyskiej konwersacji, jak i w sposobie picia aperitifu, w afektacji, z jaką wskazała mi miejsce przy stole po swojej prawej stronie, w sposobie zmieniania talerzy, podawania goto­wanej cielęciny z ostrym sosem chrzanowym, a później, kiedy zmywała naczynia — we wspomnieniach o stajni swego ojca

1 o samochodowych rajdach, w których uczestniczyła.

Pamiętasz zielony odkryty samochód pani Peyt, podziwia­ny przez całą przedwojenną Warszawę? No więc miałam taki sam, ale potem wybuchła wojna. Co za pech!

Mój przyjaciel czuł się w obowiązku odprowadzić mnie do hotelu.

Co o niej myślisz?

' — Jest taka jak zawsze.

Trochę snobka, prawda?

Trochę — odrzekłem.

Pewnego ranka poproszono mnie na piąte piętro, do naszej

ambasady.

Chodzi o szczególny przypadek — powiedział radca — i może będzie mógł nam pan pomóc jako tłumacz.

Na środku pokoju stała młoda dziewczyna. Siedzący sekretarz notował odpowiedzi na pytania, w których tłumaczeniu na włoski starała się pomóc polska sekretarka. Dziewczyna pochodząca ze wsi w okolicach Chełma nie wyglądała na więcej niż siedem­naście lat. Może miała więcej. Miała jasne warkocze odrzucone na plecy i okrągłą twarz z nieco wydatnymi kośćmi policzkowy- rni autentycznej Słowianki. Splotła ręce na brzuchu, a oczy miała lekko zaczerwienione. Odpowiadała monosylabami, z żałosną na­iwnością.

Ale jak on się nazywał?

Antonio.

No dobrze, ale jak miał na nazwisko?

Nie wiem, nie powiedział mi. Dla mnie to był Antonio.

Był Włochem?

Pewnie — i pokazała pocztówkę z Salerno podpisaną jego- imieniem.

Była w piątym miesiącu ciąży. Rodzice, chłopi, przysłali ją do ambasady.

Ow Antonio należał do błąkających się po Europie rozproszo­nych żołnierzy z ostatniej wojny światowej, źdźbłem porwanym przez zamieć, które nie chcąc na zawsze pozostać źdźbłem, samo przedsięwzięło podróż powrotną z Ukrainy, dokąd posłano tych ludzi, by zabijali Uciekając z obozów jenieckich i obozów pracy, wymykając się kontrolom wojskowym, Antonio po drodze znaj­dował drzwi rosyjskich domów otwartych przed nim jak przed bratem, pracował na polach pomagając starym chłopom, bo do pracy brakowało najmłodszych, którzy nie powrócili. Potem różni Antoniowie etapami pokonywali odległość dzielącą ich od własnego kraju, docierając wreszcie do Polski, gdzie korzystali znowu z gościny chłopów. Jako pamiątkę po sobie zostawiali nie­pożądane potomstwo.

Jak się nazywasz?

Marysia.

I Marysia uwierzyła w jego miłość, obietnice, zakochała się

w nim drinki jego piosenkom i uległa mu. Teraz odeszła z amba­sady z przyrzeczeniem oficjalnych poszukiwań i niewielką sumą pieniędzy, przed których przyjęciem się wzbraniała. Wychodząc, już w drzwiach, przeprosiła za kłopot.

Biedne dziecko — westchnęli wszyscy ze smutkiem.

Nie był to żaden wyjątek, również inne ambasady i przedsta­wicielstwa od czasu do czasu musiały zajmować się takimi przy­padkami. Sprawa Marysi szybko zatarła się w naszej pamięci, a właśnie tego dnia poproszono nas o punktualne przybycie na koktajl urządzony przez nowego szefa misji, na drugim piętrze, w pokoju 235.

Łatwo go urazić i należy być punktualnie — skomentował nasz radca. — Bóg jeden wie, jak pomieścimy się wszyscy w jego pokoju.

Przy tej okazji dziwnym trafem pominięto kobiety; stało się dobrze, bo wiele mówiono o polityce i o wiadomości przywiezio­nej przez nowego ministra z Ankary, dotyczącej rzekomego przy­szłego zebrania się w Polsce szefów krajów komunistycznych w celu skoordynowania działalności na szczeblu międzynarodo­wym, odpowiednika Kominternu. Jedyną osobą poinformowaną w tej sprawie był ambasador Włoch Eugenio Reale, który rok później uczestniczył razem z Luigi Longo w utworzeniu Komin- formu w Polsce, w Szklarskiej Porębie. Wadą dyplomatów świe­żo przybyłych do Warszawy była zarozumiałość. Przyjeżdżali z gotową opinią na temat sytuacji w Polsce i usiłowali narzucić swoje zdanie osobom mieszkającym w niej od roku.

Warszawa absolutnie się nie liczy: gruzy i tyle. Prawdzi­wej Polski trzeba szukać gdzie indziej, w Katowicach, w mia­stach nadbałtyckich i położonych przy granicy radzieckiej — mówił jeden z nich chrupiąc orzeszki.

Nie dyskutowaliśmy z nim, szybko wyszliśmy z hotelu, żeby zobaczyć ruiny: rzeczywiście istniały, ale za szybami sklepów widzieliśmy również kwiaty, wykwitłe jakby za sprawą czarów, a ponad nimi, świeży i radosny uśmiech pięknej warszawianki. Czyż nie było to oznaką życia, rezultatem zwycięskiej walki ze śmiercią? A kiedy widzieliśmy sznury ciężarówek transportują-

no

cych ciasno ułożone tysiące metrów kwadratowych szyb do roz­trzaskanych okien stolicy, czy nie były one autentycznym do­wodem przebudzenia? W odbudowanych domach i w nowych lo­kalach doznawałeś serdecznego przyjęcia przyjaciół i łowiłeś za­interesowane spojrzenia pięknych kobiet, w teatrze i w teatrzy­kach, które odżyły za przykładem kabaretów literackich, a także w knajpkach, gdzie zbierali się poeci, pisarze i śpiewacy i gdzie panowała atmosfera prawdziwej, natchnionej i inteligentnej cyga­nerii, toczyły się ożywione dyskusje, jak race wystrzelały pro­jekty i nadzieje prominentów świata kultury sprzed wojny i neo­fitów szukających własnej drogi, ogół ludzi zaś ogarniało twórcze uniesienie: czyż to wszystko można było nazwać stertą gruzów? Minęło trochę czasu, potem niektórzy dyplomaci otrzymali pole­cenie powrotu lub przeniesienia się do innych stolic. Komuni­kowali nam o tym z pewną rezerwą. Parę miesięcy wcześniej pragnęli takiego polecenia i robili starania, by je otrzymać, a te­raz, mając je w kieszeni, prawie żałowali. W miarę jak zbliżała się data wyjazdu, stawali się dziwnie smutni. Wydawało się, że dolega im splin wywołany kompletnym zniszczeniem miasta, choć istniało ono w szczątkowej formie zaspokajając najbardziej pod­stawowe potrzeby ludzi, bez luksusu i komfortu, które znikły w wirze historii. Wzruszały ich burzliwe dzieje Warszawy. W ciszy miasta, gdzie miękko stąpało się najpierw po śniegu, a teraz po niezbyt jeszcze widocznym dywanie trawy, udawało im się uchwycić ledwo słyszalną symfonię przebudzenia: odgłos cięcia szyb, piłę i tokarkę cieśli, z zapałem robiącego drzwi, krzesła, stoły i futryny do nowych domów, mieszanie wapna, krzątanie się przy cegłach dopiero co wyjętych z pieca, mozolne sapanie koparek wyrównujących tereny pod zabudowę. U wjazdu na za­improwizowane place budowy można było dostrzec iskierki żela­za rozpalonego do czerwoności i usłyszeć, jak ktoś je kuje na kowadle. Ucho pieściła muzyka kos pracujących na polach. W su­mie wydawało się, że te zlewające się ciche odgłosy dochodzą na ziemię i oddali i z głębi kosmosu. Odjeżdżający dyplomaci myśleli

o tej twardej, bohaterskiej i wytrwałej pracy, jaką w milczeniu wykonywali warszawiacy. Owi zawodowi obserwatorzy nie mogli­

by streścić swych co dzień bogatszych wrażeń w telegramach do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Przysłano ich do Polski, by mówili o polityce, by informowali o nastrojach rządu i ludności,

o rozmiarach opozycji, o sytuacji gospodarczej i o wcielaniu w życie porozumień z Jałty i Poczdamu. Godnie spełnili swój obowiązek, ale nie mogli nie ulec urokowi Polaków. Nie oparli się warszawskim kobietom ani miłosnym historiom rozpoczyna­jącym się wśród monotonii i nudy jako flirt, który potem stawał się gorącym płomieniem. Kilku dyplomatów się zaręczyło, ktoś wyjeżdżał z kraju z żoną Polką. Nie były to żony czasu wojny, lecz raczej rywalki balzakowskiej pani Hańskiej i otoczonej nimbem napoleońskim Walewskiej — a może były też czymś więcej.

Pożegnalne bankiety stanowiły dla pozostających osób okazję do rozrywki. Między przedstawicielami Zachodu i Wschodu Euro­py zadzierzgnęły się więzi sympatii lub przynajmniej wzajemne­go zrozumienia. Zwalniane pokoje pospiesznie zajmowali nowo przybyli — lub też dawni lokatorzy, usiłujący powiększyć zajmo­waną przez siebie eksterytorialną powierzchnię. Oficjalne poże­gnania odbywały się zgodnie ze starym obyczajem dyplomatycz­nym i kończyły się rewizytą szefa protokołu, Gubrynowicza, w hotelu „Polonia”. Polscy przyjaciele odwołanego ambasadora oblegali hotel, chcąc okazać mu swą sympatię.

Czemu nam tak dziękują — mamrotał pewien stary szef misji — to my powinniśmy im podziękować, że pomogli nam żyć w ich mieście.

W tych dniach spotkałem Stasia, bez samochodu.

Mam dziś wolne — powiedział. — Dostałem list od Pat. Przygotowuje się do ostatnich egzaminów. Stale myśli o Warsza­wie. To była kochana dziewczyna — dodał z pewnym żalem.

A co z Ryszardem, co porabia? — spytałem.

Interesy idą mu dobrze, myśli o kupnie samochodu i o ożen­ku. Zawsze jest wesoły. To wierny przyjaciel — odpowiedział.

Czasy balu w „Polonii” wydawały się wszystkim tak odległe, jakby należały do długiej warszawskiej nocy, którą mieliśmy za sobą. Spacerując ulicami nie tylko uważałem, żeby nie potknąć

się o kamień z rozburzonego bruku ulicy, lecz również żeby nie deptać pojawiających się wokół kępek trawy. Podobnie czynili inni przechodnie, zatrzymujący się, by popatrzeć na te miękkie źdźbła z radością, jaką daje odwieczny znak potwierdzenia. Oca­lałe kościoły przepełnione były wiernymi, gdyż zbliżała się Wiel­kanoc. Gromadki dziewcząt odkrywały nowe sklepy, kawiarnie i cukiernie. Szybko i wyniośle zmierzały ku nowym randkom. Za­lotne, wesołe i uśmiechnięte, były uosobieniem wiosny, która od­ważnie postępowała naprzód. W parku Ujazdowskim liczne pary spacerowały obejmując się podobnie jak ich rówieśnicy w Ogro­dzie Luksemburskim czy Villa Borghese. Szczęśliwe dzieci bawiły się w alejkach krzyżujących się na tej rozległej przestrzeni. Wiel­kie drzewa wypuszczały pierwsze listki z niecierpliwością dobrze znaną w krajach, gdzie wiosna przychodzi późno. Właśnie obser­wując drzewa okrywające się zielenią, paru przechodniów zauwa­żyło przedziwny fakt. Na konarach wielkich dębów i kasztanów, a także na delikatnych gałązkach lip i brzóz ujrzano dziwne łub przynajmniej nie znane ptaki, jakich nie widziano nigdy dotąd. I tak oto setki osób, z głowami zadartymi do góry, ze zdziwie­niem i niedowierzaniem patrzyło na ptaki pochodzące nie wiado­mo skąd. Nie wyglądały na kruki, kosy ani kukułki, były w ko­lorze zbliżonym do szarego, miały długie ogony i spory dziób, nie przypominały wszakże ptaków drapieżnych, a przelatując i drzewa na drzewo pięknie pokazywały szeroko rozpięte skrzy­dła. Jak dostały się do Warszawy? Czy wzięły ją za rozległe bagno? Jeśli nie były to ptaki przelotne, jak znalazły się w War­szawie? To dziwne zjawisko zaintrygowało całe miasto. Do parku Ujazdowskiego przybyło paru znanych ornitologów, od których mieszkańcy chcieli się dowiedzieć nie tyle, do jakiego gatunku należą, ile czy nie wróżą czegoś niedobrego i skąd pochodzą. Ornitolodzy nie chcieli odgrywać roli wróżbitów i, nie mając pewności co do ich ścisłego sklasyfikowania, przyjęli, że mogą należeć do rodziny krukowatych.

Przyleciały z Rosji, być może z Syberii — powiedział jakiś

przechodzień.

Może z Rumunii, znad delty Dunaju — dodał inny.

Może pomyliły kierunek — wyraził przypuszczenie inny. Jakaś kobiecina poobserwowała je, a potem się przeżegnała.

Ptaki jednak nie wyglądały na zwiastunów nieszczęścia. Jakby świadome, że budzą powszechne zainteresowanie, przekrzywiały głowę to w jedną, to w drugą stronę, w milczeniu patrzyły w dół i nie ruszyły się, nawet gdy ktoś zaczął głośno klaskać i parę razy gwizdnął.

Przyleciały do nas na wakacje — ze śmiechem zauważył murarz, który przyjrzał się tej scenie w parkowej alejce i ruszył dalej. Poparty ludowym przesądem, przylot tajemniczych ptaków przez kilka dni stanowił temat rozmów i łamigłówkę dla ornito­logów. Potem pewnego dnia znikły, tak jak się pojawiły, ulatując tajemnymi ścieżkami nieba.

Także nasza grupa z „Polonii” powoli zaczęła topnieć. Wspól­ne życie pod jednym dachem, codzienny kontakt z tymi samymi osobami — wytworzyły milczącą solidarność i obyczaj spotyka­nia się jak między członkami tego samego klubu. Z dyplomatów, którzy zaakceptowali obowiązki narzucone przez warunki współ­życia w wyjątkowym mieście, wytworzyło się jak gdyby bractwo, niczym w średniowieczu. Zapowiedź czyjegoś odjazdu wprawiała nas w zamyślenie i melancholię, ponieważ dobiegało końca do­świadczenie, jakie nigdy nie miało się już powtórzyć. Skoń­czywszy swą misję, Van Deer zamknął w inkrustowanej kasetce dwadzieścia osiem kartoników siedemnastowiecznej gry służących mu do samotnych partyjek i schował je do walizki. Odjeżdżał jeden z najlepiej poinformowanych ludzi w Polsce. Jego znane wszystkim opanowanie na moment się załamało w chwili po­żegnania z nami. Odchrząknął ściskając nam dłoń:

To było bardzo ważne doświadczenie życiowe, którego my, mieszkańcy „Polonii”, nigdy nie zapomnimy.

W ramach zwykłych przesunięć odjechał przedstawiciel buł­garski, Francuz Moullin i fiński minister z romantyczną żoną. Również eleganckie i pracowite dziewczęta z UNRRA, wnoszące w życie dużego hotelu trochę ruchu, odjechały jedna po drugiej, zastąpione przez nowe ochotniczki tej opatrznościowej organi­zacji niosącej pomoc. Hotel „Polonia” zaczął przyjmować nowych

dyplomatów, nie orientujących się zupełnie w sytuacji, kilku 1 nich naiwnie przywiozło z sobą przedwojennego bedekera, uprzednio służącego im do przestudiowania topografii Warszawy. Szukali ulic, po których pozostał zaledwie niewyraźny zarys. Na­tarczywie pytali przedstawicieli polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kiedy znów zaczną się polowania, i wymieniali rozmaite okazy słynnej polskiej fauny: głuszca, rysia, dzika, białe zające i wilki. Za wszelką cenę chcieli dziczyzny, o której tyle słyszeli. Pytali, kiedy prezydent republiki zorganizuje z okazji żniw wiejską zabawę w Spalę, ozdobionej koroną majestatycznej puszczy sosnowej. Polacy nie wiedzieli, co odpowiedzieć, niektó- | rzy z nich nawet nie wiedzieli o istnieniu Spały, mówili więc:

Bądźcie pewni, że to zorganizujemy, trzeba mieć trochę cierpliwości, wiele jeszcze musimy zrobić w Warszawie i gdzie indziej.

Mieczysław Fogg lansował nowe piosenki, śpiewane później przez całą Polskę. Młodzi dyplomaci przybyli przed paru dniami referowali swemu szefowi misji, że dotarli aż do placu Piłsudskie­go przemianowanego na plac Zwycięstwa — oświadczając to ta­kim tonem, jakby wywiązali się z bojowej misji i przekroczyli legendarną granicę „Hic sunt leones". Biegli do baru „Polonii”, by pod pretekstem szukania tłumaczki poznać jakąś polską dziew­czynę. Patrzyliśmy na nich z ciekawością.

Powiedzieć tylko — mówił młody Francuz — że nauczyłem się na pamięć nazw placów i ulic, które już nie istnieją.

Nie jest to czas stracony — odrzekł pewien angielski ko­lega ulice powstają na nowo, przynajmniej w zabytkowym

centrum. To kwestia czasu i cierpliwości — I zamówił dwie whisky.

Życie w „Polonii” nadal toczyło się w tym samym rytmie co w pierwszych dniach po moim przyjeździe ale niedługo wszystko miało się zmienić. Liczne placówki dyplomatyczne goszczące w hotelu przeprowadziły się do innych budynków, niebawem dy­plomaci mieli znów znaleźć się w swym środowisku i odzyskać dawne oficjalne oblicze. Przyjeżdżając po raz pierwszy, razem z futrem zawiesili na wieszaku również sporo tej pustej zarozu­

miałości, zarozumiałości zawodowej, jak się okazało, zbędnej w heroicznych czasach „Polonii”, eo uczyniło z nich bardziej wrażliwych i ludzkich widzów tragedii oglądanej z okien. Na­uczyli się lekcji historii nie z uczonych podręczników, lecz na przykładzie czegoś namacalnie żywego. Odjeżdżali jako przyja­ciele kraju, który udzielił im gościny. Swą cierpliwą pracą za­świadczyli wobec świata o odrodzeniu się Warszawy. Kilku z nich przewidziało również jej przekształcenie się w nowoczesne miasto: szerokie arterie o dawnych nazwach, śmiałe i eleganckie mosty na Wiśle, parki i ogrody, zabytkowe pałace i Stare Miasto, gdzie na niewielkim placyku, leżącym naprzeciwko Zamku Królewskie­go, dobry król Zygmunt, trzymający miecz i krzyż, ze szczytu swej kolumny wskazuje Polakom drogę do wieczności.

Potem ja również odjechałem. Ze smutkiem spakowałem wa­lizki mając uczucie, że popełniam zdradę. Pospiesznie pożegna­łem przyjaciół z ambasady włoskiej, znajome panie, kolegów i całą Warszawę; wsiadłem do pociągu z biletem do Wiednia

i Pragi w kieszeni. Na rogu „Polonii”, gdzie przeżyłem tyle mie­sięcy bogatych w emocje i doświadczenia, spotkałem małą grupkę pokątnych handlarzy towarem wszelkiego rodzaju. „Złoto kupuję, dolary kupuję” — mówili półgłosem. Nieco dalej jakiś chłopiec bawił się, a jednocześnie zachęcał ludzi do kupna, rzucając w po­wietrze pomarańcze i łapiąc je ze zręcznością żonglera.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Valcini Alceo Z MALAPARTEM W WARSZAWSKIM GETCIE KIK
Prezentacja hotelu Polonia Palace
Marsz Polonia demo
bal w09
Leclaire Day Bal Kopciuszka 02 Nie ma tego złego
bal w05
polonistyka nr6 2009 demo
TOK WPROWADZANIA LITERY w szkole podstawowej, pedagogika wczesnoszkolna i przedszkolna, edukacja pol
Współczesna polska proza kobieca, polonistyka, 5 rok
BEZ DOGMATU H. Sienkiewicz, Polonistyka
test nr 7 wyrażenia regularne, STUDIA, LIC, TECHNOGIE INFORMACYJNE POLONISTYKA ZAOCZNE UW Uniwersyt
antyautorytarna, EDUKACJA POLONISTYCZNA, PSYCHOLOGIA, SOCJOLOGIA, EDUKACJA PLASTYCZNA, PEDAGOGIKA
EDUKACJA POLONISTYCZA 3- sprawdzianik, !Nauka, klasa III
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
kwestie, POLONISTYKA, 1
tym rymcimcim, WCZESNOSZKOLNA, Edukacja polonistyczna, e.polonist
Funkcje podrecznika poprawione, studia polonistyka
Deszcze, Bystroń, polonistyka pwsz krosno

więcej podobnych podstron