Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Projekt ok³adki
Ma³gorzata Karkowska
Reprodukcja obrazu B.W. Linkego Czerwony autobus
Teresa ¯ó³towska-Huszcza
Redaktor serii
Pawe³ Szwed
Redaktor prowadz¹cy
Ewa Niepokólczycka
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
Korekta
El¿bieta Jaroszuk
Jadwiga Piller
Copyright © by Jerzy Pilch 2008
Copyright © for the Polish edition
by Bertelsmann Media sp. z o.o., 2008
Œwiat Ksi¹¿ki
Warszawa 2008
Bertelsmann Media sp. z o.o.
ul. Roso³a 10, 02-786 Warszawa
Sk³ad i ³amanie
Joanna Duchnowska
ISBN 978-83-247-1942-
Nr 45008
6
Fabryka Wyobraźni
Przygotowanie
ul. Bukowińska 22 lok. 12b, 02-703 Warszawa
Pamiêci Paw³a Pilcha
1924–1943
I
W Imiê Ojca i Syna, i Ducha Opowieœci, Amen.
W przeddzieñ mych piêædziesi¹tych drugich urodzin
postanowi³em, ¿e nazajutrz poznam now¹ kobietê.
Myœl ta ko³ata³a siê we mnie od dawna, ale tonacji de-
finitywnej nabiera³a stopniowo.
Nie wszczyna³em pustej zabawy, nie by³a to gra ani
zak³ad. Nie przesadza³em z lekkoœci¹ – mia³em ambit-
ny i powa¿ny zamiar w ci¹gu dwudziestu czterech
godzin spotkaæ, poznaæ i uwieœæ inteligentn¹, szczup-
³¹ i mierz¹c¹ najmniej metr siedemdziesi¹t dziew-
czynê lekko przed trzydziestk¹.
Chcia³em sprawiæ sobie intensywny prezent i chcia-
³em sprawdziæ, czy staæ mnie na sprawienie sobie in-
tensywnego prezentu. Na oko by³em w formie, ale
czu³em, ¿e mieszkaj¹cy we mnie potwór zaczyna zdy-
chaæ. Wci¹¿ cieszy³em siê marn¹ reputacj¹ – w istocie
jecha³em na opinii. Wbrew pozorom cynizm nigdy nie
by³ moj¹ mocn¹ stron¹; ironia i instrumentalna per-
spektywa moich opowieœci o kobietach mia³y os³aniaæ
wyrz¹dzone im krzywdy – teraz resztkami cynizmu,
ostatkami ironii i pozorami instrumentalizmu masko-
wa³em rozpacz i têsknotê.
Co najmniej od roku trawi³y mnie z³e przeczucia,
serce dygota³o, transcendencja dawa³a coraz wyraŸniej-
sze znaki. Szuka³em ulgi w pisaniu wspomnieñ i s³u-
chaniu muzyki. Wspomnienia koi³y nerwy na krótko,
ale bez konsekwencji; muzyka dawa³a wytchnienie
d³ugie i g³êbokie, ale z konsekwencjami koszmarnymi:
pustka po Czarodziejskim flecie bywa nie do zniesienia,
kace po przedawkowaniu arii Glucka s¹ nie do prze-
¿ycia. Mimo to ci¹gnê³o mnie do najwy¿szej spoœród
sztuk jak jasny gwint, ci¹gnê³o mnie do s³uchania jak
kiedyœ do picia. Poci¹g ten odzwierciedla³ siê w moim
¿yciu mi³osnym: muzyczne w nim przewa¿a³y muzy.
Rozdarty by³em w tym czasie pomiêdzy rozpoczy-
naj¹c¹ wielk¹ karierê tancerk¹ baletow¹, rozwijaj¹c¹
wielk¹ karierê œpiewaczk¹ operow¹ i rezygnuj¹c¹
z wielkiej kariery skrzypaczk¹ o bujnej przesz³oœci.
Poza tym – ma siê rozumieæ – wydzwania³em do
rozmaitych dziewczyn, uwodzi³em modelki, kelnerki
i licealistki; pod pretekstem nauki jêzyków obcych
prowadzi³em nieustanny casting lektorek; by³em w ry-
zykownych poufa³oœciach z apetycznie t³ustaw¹ stu-
dentk¹ medycyny; przepada³em za rozmowami z fili-
granow¹ i zupe³nie nie w moim typie historyczk¹
literatury anglosaskiej; nie potrafi³em siê oprzeæ mag-
netycznemu urokowi poznanej zupe³nym przypad-
kiem kruczow³osej wirtuozki interpunkcji, czeka³em,
a¿ pewna m³odziutka robotnica najemna wróci z Dub-
lina (na telefony do niej wydawa³em masê pieniêdzy);
s³awna swego czasu sprinterka, z któr¹ w roku 1999
mia³em ostry romans, mieszka³a niedaleko i dalej sta-
nowi³a nie lada pokusê; nieraz wraca³em myœlami do
Majki (wysoka, wiotka brunetka) i Magdy (masywna,
przysadzista albinoska), które odwiedza³y mnie ze-
sz³ego lata i by³y równie napalone na mnie, jak na sie-
bie; ca³kiem serio rozwa¿a³em ma³¿eñstwo z pewn¹
estoñsk¹ milionerk¹, nie stroni³em od ulicznych dzi-
wek i wci¹¿ miewa³em wzmagaj¹ce chaos porywy, ¿e
kluczowa znajomoœæ przede mn¹.
Jednak¿e œpiewaczka, baletnica i skrzypaczka by³y
trzema filarami mojego zamêtu. Zwi¹zek ze œpiewacz-
k¹ (zwan¹ przez krytyków muzycznych: Krtani¹ Anio-
³a) by³ najd³u¿szy, najintensywniejszy i najbardziej
skomplikowany. Baletnica trwa³a krótko: poza orga-
zmem ¿adne z ludzkich uczuæ nie mia³o do niej dostê-
pu. Skrzypaczka pojawi³a siê dopiero co i urok rozta-
cza³a nieziemski. W domenie g³êbokich uczuæ raczej
siê nie mieœci³a, ale widoczny w dekoltach cieñ po-
miêdzy jej piersiami mia³ si³ê wielkich ruchów spo-
³ecznych.
By³a z ca³ej trójki najstarsza, najpiêkniejsza i naj-
bardziej zeœwirowana. Mia³a czterdziestkê z mocnym
hakiem, karnacjê o sepiowym blasku, kruche rysy i fi-
gurê trenerki fitnessu. Czasem sprawia³a wra¿enie naj-
m¹drzejszej osoby na ziemi, czasem nie ulega³o w¹tp-
liwoœci: nie kuma niczego.
Utrzymywa³a, ¿e obdarzona jest darem Ducha
Œwiêtego i czyta ludzkie myœli; chodzi³a do psychote-
rapeuty, którego podczas mêczeñskich seansów wy-
kañcza³a nerwowo; przez piêæ dni w tygodniu od¿y-
wia³a siê kie³kami pszenicznymi, we wtorki i czwartki
æwiczy³a na si³owni; w weekendy nie wstawa³a z ³ó¿-
ka, pi³a gorzk¹ ¿o³¹dkow¹ wprost z butelki i ob¿era³a
siê jak zwierzê.
Przez telefon wygadywa³a niebywa³e œwiñstwa, pi-
sa³a wstrz¹saj¹co pornograficzne esemesy i s³a³a pe³ne
wszelakiego zepsucia mejle – ca³ymi jednak tygodnia-
mi nie pozwala³a siê nawet poca³owaæ.
Na domiar wszystkiego uwielbia³a japoñskie knaj-
py i tylko tam siê umawia³a. Najprostsze w œwiecie
wspólne pójœcie do kina, teatru, na koncert czy spa-
cer – w jej wypadku odpada³o. Zawsze wykrêca³a siê
brakiem czasu, choæ w sumie nie wiadomo co w isto-
cie robi³a; co najmniej od roku nie gra³a, nie æwiczy³a,
nie poszerza³a repertuaru, nie mia³a prób, nie dawa³a
lekcji. By³a mê¿atk¹, ale od lat w separacji; nawet jeœli
³¹czy³y j¹ z odseparowanym ma³¿onkiem jakieœ inte-
resy – nie by³y one czasoch³onne. Tak wszak¿e czy
tak – pole dzia³ania mia³em ograniczone: w grê wcho-
dzi³y jedynie esemesy, mejle i japoñskie knajpy.
Korespondencjê uprawia³em z zapa³em; japoñskich
knajp nienawidzi³em z ca³ego serca. Nawet jakbym
w³ada³ dalekowschodnimi pa³eczkami, to i tak nie
by³bym w stanie nimi w³adaæ: rêce mi siê trzês¹ jak Ja-
nowi Paw³owi II pod koniec ¿ycia.
Jedn¹ roztrzêsion¹ rêk¹ dzioba³em w talerzu – dru-
g¹ maca³em skrzypaczkê pod sto³em. – To bardzo mi-
³e, co robisz, wicehrabio – mówi³a – ale nie jestem jesz-
cze gotowa; zdaniem mego psychologa nie jestem
jeszcze gotowa. Delikatnie wyciera³em zat³uszczone
sushi palce w przód jej stringów i cofa³em d³oñ.
Rozstawaliœmy siê z wystudiowanym, choæ niewy-
muszonym ch³odem; przysiêga³em sobie, ¿e nigdy siê
z ni¹ wiêcej nie spotkam ani siê do niej nie odezwê.
Po kilku dniach wyœwietla³ mi siê na komórce ocieka-
j¹cy wszelkimi mo¿liwymi mi³osnymi wydzielinami
esemes – po godzinie odpisywa³em, po tygodniu sie-
dzia³em w japoñskiej knajpie, surowa ryba sta³a mi
w gardle.
– Pawiem narodów dalekowschodnich jesteœ i pa-
pug¹ – szepta³em bezg³oœnie i ³adowa³em jej ³apê pod
spódnicê.
– Duch Œwiêty widzi, co robisz – skrzypaczka
uœmiecha³a siê nie bez dodatkowo mnie myl¹cej przy-
chylnoœci. – To bardzo mi³e, co robisz, ksi¹¿ê, ale Duch
Œwiêty patrzy.
Delikatnoœæ, z jak¹ wyciera³em palce w przód jej
stringów, s³ab³a, d³oñ cofa³em z rosn¹c¹ wynios³oœci¹;
historia trwa³a, ale nie sz³a w dobrym kierunku. Wi-
dywaliœmy siê coraz rzadziej, mejle pisa³a coraz po-
wœci¹gliwsze, odpowiada³em byle jak.
Na ostatnim spotkaniu nie straszy³a mnie ani psy-
chologiem, ani Duchem Œwiêtym, nie p³oszy³a moich
palców, przeciwnie: pozwoli³a im na wiele, a bior¹c
pod uwagê miejsce akcji (oryginalny, kurwa, „bezdy-
mowy grill japoñski” na Dobrej) – pozwoli³a im na
wszystko. Potem prze³knê³a œlinê i powiedzia³a:
– Nigdy nie bêdê twoja, ¿o³nierzu. Pa.
Jak pa, to pa. Rani¹ – poranieni. Upokarzaj¹ – upo-
korzeni. Zdradzaj¹ – zdradzeni. W ostatniej chwili –
by zraniæ, sprowokowaæ, wzbudziæ zazdroœæ, a mo¿e by
rozpaczliwie ratowaæ historiê, która gas³a, zanim siê
zaczê³a – chcia³em jej opowiedzieæ o moich urodzino-
wych zamiarach. Wtedy wprawdzie zamiary te nie
by³y jeszcze skrystalizowane, ich tonacja wystarcza-
j¹co molowa – ale w desperacji by³em gotów mówiæ
o nich pospiesznie, podniesionym g³osem i z okrutn¹
detalicznoœci¹. Nie zd¹¿y³em. Tym lepiej.
II
Upa³y trwa³y nieprzebyte, s³ucha³em Bacha – jest
w nim pewna œnie¿noœæ. Pokrywaj¹ca ca³y dzieñ cia³o
warstewka potu pod wieczór staje siê warstewk¹ sza-
leñstwa. Do tego jeszcze dochodzi ryzyko najstrasz-
liwsze: wyjœæ rano z domu. Urodziny nie urodziny –
dla mnie wyjœcie rano z domu oznacza niechybn¹
zgubê. Jeœli siê wyjdzie przed po³udniem z domu – to
jak prze¿yæ popo³udnie? Jeszcze parê lat temu by³em
w stanie bezboleœnie i bez konsekwencji zostawiæ
wszystko i przed po³udniem wyjœæ – choæby po gaze-
ty. Teraz ju¿ nie. Teraz œwi¹tek, pi¹tek siedzê przy
biurku do szesnastej. Wstajê wczas rano i do szesna-
stej z drobnymi przerwami na kawê czy papierosy
pracujê. Mam co robiæ. Zawsze mia³em.
Rozmaitych zajêæ w ¿yciu siê ima³em. Rozmaitych,
choæ zawsze o zabarwieniu humanistycznym. Nauka –
piêæ semestrów polonistyki i dwa filozofii – nie posz³a
w las.
W latach siedemdziesi¹tych, gdy pierwsze dziew-
czyny zaczyna³y chodziæ bez biustonoszy i gdy komu-
nizm chyli³ siê ku upadkowi, choæ nikt jeszcze o tym
nie wiedzia³ – by³em wpierw recenzentem filmowym
w dziœ ju¿ nieistniej¹cej krakowskiej popo³udniówce,
potem koœcielnym w parafii ewangelickiej.
W latach osiemdziesi¹tych, gdy dziewczyny na im-
prezach rozbiera³y siê bez specjalnych oporów i gdy
komunizm by³ w ca³kowitej rozsypce, choæ dalej nikt
w to nie wierzy³ – by³em wpierw wicedyrektorem
m³odzie¿owego domu kultury, potem korektorem
w redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
W latach dziewiêædziesi¹tych, gdy wszystkie
dziewczyny – i ubrane, i rozebrane, i w biustono-
szach, i bez biustonoszy – nagle, dos³ownie z dnia na
dzieñ, sta³y siê o wiele m³odsze ode mnie, i gdy kapi-
talizm j¹³ siê tak bujnie na ziemiach polskich rozwijaæ,
¿e czêœæ narodu zaczê³a têskniæ za komunizmem – by-
³em wpierw rzecznikiem prasowym klubu pi³karskie-
go, potem wyk³adowc¹ na paru prywatnych uczel-
niach. Na Akademii Unii Europejskiej prowadzi³em
seminarium poœwiêcone problematyce filiacji kulturo-
wych, póŸniej by³em prelegentem w Instytucie Ana-
liz Rozpadu i Przetrwania Totalitaryzmu w Krajach
Postkomunistycznycznych. JeŸdzi³em po ca³ej Polsce
z odczytami i nie tylko do szesnastej, ale w ogóle i na
okr¹g³o nie by³o mnie w domu. Generalnie ¿y³em
w udrêce, choæ nie ma co ukrywaæ: niektóre z moich
odczytów, zw³aszcza odczyt Mi³oœæ w kulturze krajów
postkomunistycznych
, przysporzy³y mi pewnej popu-
larnoœci i kilku panienek. Jako tako te¿ wtedy zara-
bia³em. Grosz siê mnie jednak nie trzyma³. Jak siê
wszystkie zarobione pieni¹dze wydaje na kobiety –
i pieniêdzy, i kobiet zawsze jest za ma³o. ¯yjê w ci¹g³ej
biedzie i wiecznym niedosycie. Nie bolejê nad tym.
Na oddychanie, jedzenie i picie – starcza. A oddy-
cham, jem, pijê i w ogóle podtrzymujê siê przy ¿yciu
wy³¹cznie po to, by roztapiaj¹c siê w dotyku kobiecej
skóry, zapominaæ, ¿e ¿yjê.
Obecnie w Wy¿szej Szkole Rzemios³ Teatralnych
prowadzê (wy³¹cznie – ma siê rozumieæ – po szesna-
stej, wy³¹cznie wieczorami) zajêcia z Dramatycznych
technik pisarskich. Rano wstajê, biorê prysznic, narzu-
cam na ramiona stary, granatowy prochowiec, s³ucham
muzyki; piszê i poprawiam wspomnienia. O szesna-
stej gaszê lampkê na biurku, przebieram siê, zamy-
kam drzwi, obracam klucz, jadê wind¹. Piêæ godzin
póŸniej wracam, jadê wind¹, obracam klucz, otwieram
drzwi, zapalam œwiat³o – wieczór, noc i zaranek dnia
nastêpnego s¹ do prze¿ycia.
III
W dzieñ urodzin obudzi³em siê ze œciœniêtym ser-
cem – o koszmary mniejsza, by³y te, co zwykle. Kusi³o
mnie, ¿eby puœciæ pocz¹tek Ariodante Haendla albo
któryœ z tañców, najlepiej Trauerwalzer Schuberta, ale
wyhamowa³em. Kojenie nerwów wci¹ga, a tu czas na-
gli³. Wbrew pozorom nie ¿yjemy w epoce nadmiernej
rozwi¹z³oœci. Tylko frajerom siê wydaje, ¿e dziœ, by
zdobyæ panienkê, wystarczy wyjœæ na ulicê i mrugn¹æ.
Wyznaczy³em sobie dwadzieœcia cztery godziny,
ale – dajcie spokój – bez kabaretowej ortodoksji. Prze-
widywa³em realistyczne luzy. Jak mecz ma siê odbyæ
naprawdê, trzeba zak³adaæ doliczony czas gry, a na-
wet dogrywkê. W g³êbi duszy dawa³em sobie na po-
znanie nowej laski wrêcz tyle, ile Chrystus na Zmar-
twychwstanie: ca³y weekend. Ale to nie znaczy, ¿e
nale¿y opóŸniaæ start. Nie nale¿y.
Z zaciœniêtymi zêbami goli³em siê, bra³em prysz-
nic, wdziewa³em lniane spodnie, d¿insow¹ koszulê,
zamszowe pó³buty. Nogawki, rêkawy, guziki, sznuro-
wad³a, zamki b³yskawiczne nigdy nie by³y moim roz-
trzêsionym rêkom szczególnie pos³uszne – teraz jakby
z³y duch je opêta³. Nawyk siedzenia do szesnastej
w domu okazywa³ siê mocniejszy od niejednego upio-
ra. Na dodatek zaczyna³em – jak teraz mówi¹ m³odzi
ludzie – ³apaæ schizê, ¿e ³amiê zasady i spotka mnie za
to straszna kara: nie urodzinowy podryw, ale coœ po-
twornego siê zdarzy. S³owem, poranek – zw³aszcza jak
na tak brawurowe plany – nie szed³ jak z p³atka. Nie
mog³em jednak odpuœciæ: mój duch mia³ mnie na wi-
delcu. Wiedzia³, ¿e siê bojê, i tym bardziej kusi³. Gra³
na ambicji. Nêci³ wielk¹ wygran¹.
– Najpewniej ostatni¹ w ¿yciu.
– O ile wczeœniej mnie szlag nie trafi.
– Spokojna g³owa.
W koñcu by³em gotów. Trzeszcz¹c¹ gomu³kowsk¹
wind¹ zje¿d¿a³em na ziemiê, dochodzi³a dziewi¹ta
rano, brudno¿ó³ta pêtla upa³u ju¿ by³a zadzierzgniêta.
Zaczyna³ siê dzieñ, który kiedyœ by³ nieskoñczo-
noœci¹; zaczyna³ siê dzieñ, który kiedyœ dzieli³ siê na
bezmiary czasu, a teraz by³ okamgnieniem. Zaczyna³y
siê moje urodziny, które kiedyœ mia³y zapach flok-
sów; teraz sw¹d topniej¹cego asfaltu unosi³ siê nad
ulic¹ Ho¿¹.
Rozejrza³em siê uwa¿nie, spojrza³em w lewo, spoj-
rza³em przed siebie, spojrza³em w prawo. Najbli¿ej
mia³em do pewnej sprzedawczyni ze sklepu ca³odo-
bowego. Zna³em j¹ wprawdzie z widzenia, co trochê
zak³óca³o czystoœæ idei poznania „kogoœ nowego”, jak
jednak od wieków wiadomo: Znajome z widzenia mo-
g¹ wchodziæ w grê pod warunkiem, ¿e nie zna siê ich
imion.
Nie ja wymyœli³em tê œwiêt¹ regu³ê podrywu ulicz-
nego. Nie ja umieœci³em tak¹ preambu³ê na pocz¹tku
konstytucji wszystkich uwodzicieli œwiata. Wybitny,
mo¿e nawet biblijny albo starogrecki klasyk to uczy-
ni³. Imiê jego zapomniane – pamiêæ dzie³a wiecznie
¿ywa.
Upa³ eksplodowa³ z pó³nocn¹ si³¹. Wiecie, o co cho-
dzi. Upa³ w Rzymie czy Barcelonie – nic wstrz¹saj¹cego.
Prawdziwie wstrz¹saj¹ce upa³y bywaj¹ w Petersbur-
gu. Warszawa tego dnia mia³a w sobie wystarczaj¹co
petersburski tropik.
Sprzedawczyni z ca³odobowego by³a ca³kiem nie-
z³a. Jeœli podejœæ do sprawy d¿entelmeñsko: niew¹tp-
liwie ko³o trzydziestki. Na pewno: wysoka; kwestia
szczup³oœci do wynegocjowania. Kiedyœ, w czasach ca-
³odobowego kupowania gorzkiej ¿o³¹dkowej, zamie-
ni³em z ni¹ dwa, a mo¿e nawet trzy alkoholiczne zda-
nia, ¿e: gorzka s³odka, ona te¿ lubi, mo¿e kiedyœ po kie-
liszku
, i tak dalej. Czysta retoryka. Czysta, poniewa¿ –
ma siê rozumieæ – nigdy nic dalej. Do dziœ. Dziœ mo¿e
byæ dalej, a nawet bardzo dalej! I nie tylko dlatego, ¿e
pod wzglêdem przestrzegania regu³ by³em nieskazi-
telny: tysi¹c razy gapi³em siê na uwieszon¹ na jej ciê¿-
kawej piersi plakietkê i nigdy widniej¹cych tam liter
w ca³oœæ nie z³o¿y³em.
Skrêci³em w lewo, min¹³em zak³ad introligatorski,
antykwariat mistrza Rocha, u którego niedawno na-
by³em Zaproszenie na œciêcie g³owy (obwoluta w stanie
idealnym) oraz Rzecz o mych smutnych kurwach (pierw-
sze zdanie nie bez znaczenia). Min¹³em w³osk¹ lodziar-
niê, która niebawem poszerzy asortyment o barszcz
i pierogi, zak³ad tapicerski (którego szefem gardzi³em,
poniewa¿ wezwany do reperacji kanapy – zawiód³).
Min¹³em salon fryzjerski Doris, w którym ju¿ miga³y
obna¿one ramiona najlepszych ma³olat z Ho¿ej; min¹-
³em s³awnego szewca, do którego, celem skorygowa-
nia obcasów, zje¿d¿a³y gwiazdy filmu i telewizji, mi-
n¹³em równie s³awn¹, a mo¿e nawet s³awniejsz¹ pral-
niê chemiczn¹; ciucholand, który niebawem stanie siê
garma¿eri¹, piekarniê z licencj¹ na wyszynk alkoholi
lekkich, galeriê bielizny; by³em tu¿ pod sklepem: trzej
od lat nietrzeŸwiej¹cy kloszardzi kolebali siê na kra-
wê¿niku.
– S¹siedzie – powiedzia³ najtrzeŸwiejszy i najœmiel-
szy – zwróci³bym siê do s¹siada z rytualn¹ proœb¹, ale
s¹siad ma dziœ nieprzychylny wyraz twarzy. S¹siad
ma dziœ tak niewyraŸn¹ minê, jakby, za przeprosze-
niem, Instytut Pamiêci Narodowej nie przyzna³ s¹sia-
dowi statusu pokrzywdzonego. Trafnie zgadujê?
– Zupe³nie nietrafnie – warkn¹³em.
– Ale w ogóle to poczyni³ s¹siad starania? Z³o¿y³
s¹siad odpowiednie podanie?
– Nie. Nie z³o¿y³em. Panowie z³o¿yli?
– A jak¿e, z³o¿yliœmy. I nie dalej jak wczoraj otrzy-
maliœmy listy agentów, którzy nas inwigilowali.
Ku mojemu najwy¿szemu zdumieniu wszyscy trzej
kloszardzi jêli wydobywaæ zza pazuch arkusze opie-
czêtowanych dokumentów.
– Tak – ci¹gn¹³ przewodnik tercetu – otrzymaliœmy
listy agentów, którzy na nas donosili w stanie wojen-
nym i obecnoœæ niektórych nazwisk na tych listach
wstrz¹snê³a nami. Jesteœmy w potrzebie i jest to po-
trzeba wiêksza ni¿ zwykle.
Siêgn¹³em do kieszeni. Uspokojeni, a mo¿e o¿ywie-
ni moim gestem, jêli wymownie potrz¹saæ ipeenow-
skimi papierami, rysom nadawali mêczeñstwo i wy-
krzykiwali jeden przez drugiego:
– Wstrz¹saj¹ca lektura! Bolesna lektura! Pe³na
smutku lektura!
Wetkn¹³em w ³akomie wysuniêt¹ d³oñ dziesiêæ
z³otych.
– Bóg zap³aæ. Ale nie darowa³bym sobie, gdybym
nie zapyta³: Sk¹d taka szczodroœæ? Przy tak pesymi-
stycznym wyrazie twarzy, sk¹d takie dobrodziejstwo? –
NajtrzeŸwiejszy i od lat sponsorowany przeze mnie klo-
szard przygl¹da³ mi siê z rzeczywistym wspó³czuciem.
– Dziœ s¹ moje piêædziesi¹te drugie urodziny – wy-
jaœni³em; kloszardzi sk³onili siê i nagle – jakby wzru-
szenie moim wiekiem odebra³o im mowê – zamilkli, ja
zaœ próg sklepu ca³odobowego przest¹pi³em.
Wewn¹trz panowa³ kompletny aseksualizm. Tak
jest zawsze, i nie tylko ze sklepami ca³odobowymi.
Tak jest zawsze i z ca³ym œwiatem. Ilekroæ ruszasz
z domu z ca³kowit¹ neutralnoœci¹, bez cienia ubocznej
myœli, bez œladu zmys³owej aspiracji – tylekroæ œwiat
znienacka wabi, m¹ci we ³bie, rozprasza uwagê, mno-
¿y pokusy, stawia na drodze swe najbardziej pochop-
ne i najryzykowniej wydekoltowane mieszkanki. I na
odwrót. Ilekroæ cz³owiek rusza w œwiat szeroki, wie-
dziony nawet nie tyle seksualnym g³odem, ile potrze-
b¹ doznania zmys³owego podziwu, tylekroæ w ko³o
zero zmys³owoœci. Idziesz ludn¹ ulic¹ i wszystko wo-
kó³ ciebie tak ch³odne, tak zakryte, tak szczelne, tak
nieprzychylne, tak zajête sprawami naprawdê wa¿ny-
mi, ¿e kulisz siê w poczuciu w³asnej haniebnoœci: je-
steœ jedynym przechodniem, który ³akomie siê gapi na
reklamê biustonosza, jesteœ jedynym facetem w Pol-
sce, który czuje zapach ramion modelki wyobra¿onej
na banerze, jesteœ jedynym na œwiecie opóŸnionym
w rozwoju i chorobliwie skupionym na p³ciowoœci
gówniarzem; reszta œwiata i zw³aszcza reszta Polski
jest zdrowa, powa¿na i doros³a.
Tysi¹c razy to mia³em. Tysi¹c razy by³em jedynym
niedorozwiniêtym facetem na sali, jedynym w budyn-
ku, jedynym w teatrze, jedynym w kinie, jedynym
w poci¹gu, jedynym w autobusie i jedynym w tram-
waju. Jedynym w mieœcie, jedynym na ziemi. Urbi et
orbi znane me gówniarstwo.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie