EMIGRACJA DLA POLSKI
Wystąp
foto: GP
Tadzia Minca i jego żonę Danusię Majdę poznaliśmy pod koniec lat pięćdziesiątych i zaraz się zaprzyjaźniliśmy. To
byli przez lata nasi najlepsi przyjaciele. Danusia była aktorką w łódzkim teatrze Kazimierza Dejmka. Była
niewielkiego wzrostu, trochę korpulentna i idealnie nadawała się do komediowych ról subretek. Patrzyłem z
podziwem (i z zazdrością), jak na plaży w Lisim Jarze wykonywała w powietrzu potrójne salto do tyłu. Gdyby była
Włoszką, to zaangażowałby ją Fellini. Tadzio też był aktorem w Teatrze Nowym – pamiętam go jako znakomitego
Szczęsnego w „Horsztyńskim” Słowackiego – ale niszczyła go trema – kiedy miał wyjść na scenę, bił za kulisami
głową w ścianę, żeby opanować strach, i ostatecznie został reżyserem. Nasza przyjaźń była trochę dziwna, bo
ciągle się kłóciliśmy, a powodem tego były różnice w poglądach politycznych. Danusia pochodziła z
warszawskiej rodziny robotniczej i poglądy miała socjalistyczne, Ewa i ja mieliśmy poglądy konserwatywne, a
Tadzio, który pochodził z rodziny łódzkich fabrykantów, miał poglądy ironiczne. To ironiczne spojrzenie na świat
wynikało niewątpliwie z doświadczeń jego młodości. Od Tadzia dowiedziałem się, że nie należy bać się ciemności,
lecz światła, bo w ciemności można się schować, a w świetle nie można. W młodości Tadzio trafił do łódzkiego
getta, a stamtąd, razem ze starszym bratem, pojechał do Oświęcimia. Tam Niemcy kazali łódzkim Żydom stanąć w
dwuszeregu i esesman krzyknął: – Kto jest elektrykiem, wystąp! – Brat szarpnął Tadzia za rękę, a on
powiedział: – Ale ja przecież… – bo o problemach elektryczności miał słabe pojęcie. Ale brat wyciągnął go z
dwuszeregu i dzięki temu nie poszli do komory gazowej, lecz pojechali do jakiegoś obozu koncentracyjnego na
Dolnym Śląsku, gdzie pracowali w podziemnej fabryce i gdzie doczekali się przyjścia Amerykanów. Potem brat
Tadzia wyjechał do Kanady, gdzie założył hurtownię instrumentów muzycznych, a Tadzio wrócił do Łodzi i zapisał
się do szkoły aktorskiej, gdzie poznał Danusię. Tę swoją oświęcimską przygodę Tadzio opowiadał mi, na moje
życzenie, wielokrotnie, a ja wypytywałem go o różne szczegóły, bo jego opowieść uważałem (i nadal uważam) za
bardzo pouczającą. Kiedy krzyczą: – Wystąp! – nie chowaj się za innymi i nie udawaj, że cię nie ma, bo
chowając się, możesz stracić życie. Zrób to, co zrobili bracia Mincowie – wystąp i stań twarzą w twarz –
nawet z mordercami – a wtedy może ocalisz swoje życie. Tego nauczył mnie mój przyjaciel Tadzio Minc.
Jarosław Marek Rymkiewicz
http://niezalezna.pl/56123-wystap
1 kwietnia 2014
Szczerski: Wkraczamy w kolejną rosyjską
operację polityczno-militarną w grze z Zachodem
- Rozpoczęła się kolejna faza rosyjskiej operacji polityczno-militarnej w grze z Zachodem. Po zakończeniu
operacji wojskowej, rozpoczyna się druga cześć operacji – polityczna. Jeśli Putin zrealizuje fazę drugą, to
dopiero oznacza, że zaczęły się dla nas czasy niebezpieczne – pisze w komentarzu dla niezalezna.pl
Krzysztof Szczerski, poseł PiS, były wiceminister spraw zagranicznych. Analiza prof. Krzysztofa
Szczerskiego:
Rozpoczęła się kolejna faza rosyjskiej operacji polityczno-militarnej w grze z Zachodem. Faza pierwsza zakończyła
się zgodnie z założeniami: uzyskano zdobycze terytorialne wielkości ponad 25 tys. km2 (Krym) bez
strat własnych oraz wykazano niezdolność przeciwnika do mobilizacji wojennej i do konfrontacji militarnej.
Ukraińska armia nie była zdolna do stawiania oporu a armie zachodnie nie były gotowe do mobilizacji w
tym konflikcie, co zresztą potwierdza analizę, którą usłyszałem pół roku temu od jednego z wysokich dowódców
NATO w Europie, który powiedział, że w trakcie wycofywania wojsk z Afganistanu i co najmniej pół roku po
zakończeniu tej misji armie Sojuszu są niezdolne do jakiejkolwiek zwiększonej mobilizacji, tak bardzo są
nadwyrężone długotrwałym związaniem wojennym w odległych częściach świata (Irak, Afganistan) i potrzebują
czasu na reorganizację sił. Powstała w związku z tym naturalna pauza militarna na świecie i należało się, zdaniem
tego oficera, obawiać, że ktoś będzie chciał z niej skorzystać. Dziś już wiemy, kto to jest.
Dziś, po zakończeniu operacji wojskowej, rozpoczyna się druga cześć operacji – polityczna. Rosja nie spotkała się
z oporem Zachodu w fazie pierwszej, utrzymuje teraz inicjatywę w fazie drugiej. To Putin dzwoni do Obamy i
Merkel, to Ławrow w rozmowach z zachodnimi ministrami proponuje rozwiązania. A plan jest prosty: Rosja
przyłożyła Ukrainie pistolet do głowy (w postaci koncentracji wojsk na jej wschodniej granicy), a teraz oczekuje
koncesji za to, że go tymczasowo odłożyła. Zachód także potrzebuje wyjścia z konfliktu ukraińskiego z twarzą, aby
przykryć swoją bezradność i móc sprzedać obywatelom bajkę o swej skuteczności („ach, ta demokracja, ustrój dla
mięczaków” – śmieją się na Kremlu). Trzeba więc podsunąć rozwiązanie, które spełni te warunki.
I dzisiaj Putin negocjuje z USA i Niemcami ponad głowami całej reszty warunki kontraktu wobec Ukrainy.
Wiemy, że jego częścią jest propozycja federalizacji Ukrainy, co pozwoli na trwałe utrzymać rosyjskie aktywa we
wschodniej części państwa i mieć legitymizowany wpływ na decyzje Kijowa. Z pewnością częścią tego dealu będą
kwestie dotyczące infrastruktury energetycznej Ukrainy i surowców. Nie wiemy, co jeszcze. Cena, jaką Putin chce
wystawić Zachodowi za to, że będzie udawał, że został do czegoś zmuszony przez „mówiący jednym głosem
Zachód” jest jasny: teraz to państwa zachodnie mają przedstawić Ukrainie rosyjskie warunki, jako cześć pakietu
reform, które będą się wiązały z pomocą dla nowych władz. Zachód wymusi i zapłaci więc za zmiany na Ukrainie,
które leżą w interesie Moskwy. Putin zreformuje zgodnie ze swymi oczekiwaniami Ukrainę bez strat własnych, tak
jak zajął Krym. Już w Kijowie jest grupa polskich ekspertów, która ma pomagać w reformie samorządowej,
skierowana tam przez Kancelarie Prezydenta. Ciekawe, czy przygotują plan dla federalnej Ukrainy?
Nie jest wykluczone, ze Rosja ma w zanadrzu i fazę trzecią. Jak już Zachód wyłoży pieniądze i zaangażuje się w
reformy na Ukrainie, Moskwa za pomocą rożnych dostępnych jej instrumentów zdestabilizuje
wewnętrznie Ukrainę tak, że wydane tam sumy okażą się stracone i nastąpi wielkie rozczarowanie i irytacja, a
demokracje zachodnie wymusza na swych rządach, aby zostawiły ten kraj w spokoju (czyli oddały go Rosji) i
zajęły się ciepłą wodą w krajowych kranach.
Wniosek jest jeden. Jeśli państwa zachodnie, a szczególnie USA i Niemcy, zdecydują się na układ z Putinem
wobec Ukrainy, to będzie to oznaczać, że Moskwie udało się: po pierwsze, uzyskać legitymizację swoich
roszczeń i działań wobec tego kraju (skoro za odstąpienie od inwazji na wschodzie Ukrainy uzyska ona
ustępstwa Zachodu), po drugie wciągnąć dwa wybrane przez siebie państwa do tajnego rozstrzygania poza
prawem międzynarodowym o przyszłości innych krajów (następna będzie Mołdawia), po trzecie wykazać słabość
Unii i NATO, po czwarte ośmieszyć Europe środkowowschodnią pokazując, ze można jej zdanie całkowicie
pominąć, bo jest przedmiotem rozstrzygnięć miedzy „możnymi tego świata” a nie politycznym podmiotem.
Jeśli Putin zrealizuje fazę drugą, to dopiero oznacza, że zaczęły się dla nas czasy niebezpieczne.Zbyt
trudne, by mógł je udźwignąć obecny obóz władzy w Polsce, bo to przerasta jego zdolności. Co gorsza, można się
spodziewać, że z radością przyjmie na siebie wyznaczoną mu przez możnych role w nowym spektaklu tego
teatrzyku marionetek.
czwartek, 20 marca 2014
NIM WRÓCIMY DO JAŁTY
Wydarzenia związane z wojną na Ukrainie zmuszają do trzeźwej refleksji: ani upadek Związku Sowieckiego ani
odzyskanie wolności przez „demoludy” nie zmieniły zasadniczych fundamentów porządku jałtańskiego. Dokonany
wówczas podział wpływów i relacji międzynarodowych został dziś z całą mocą przypomniany.
Wprawdzie dążeniom wolnościowym Ukrainy towarzyszy przychylna narracja państw „wolnego świata”, deklaracje
pomocy i zapewnienia o wsparciu, to historia jest zawsze sumą faktów dokonanych, nie obietnic i werbalnych
deklaracji.
Fakty zaś dowodzą, że zbrojna napaść Rosji na niepodległą Ukrainę nie została powstrzymana i nie spotkała się z
reakcją Zachodu. Dzisiejsze status quo wyznaczono komunikatem z 3 marca br. wydanym po dyplomatycznej
interwencji Niemiec: „Merkel i Putin zgodzili się co do kontynuowania przez oba kraje konsultacji
dwustronnych i wielostronnych w celu normalizacji społeczno-politycznej sytuacji na Ukrainie.” Propozycja
złożona wówczas Putinowi w zasadzie sankcjonowała prawo Rosji do napaści na Ukrainę i czyniła z Moskwy
decydenta w sprawie przyszłości tego kraju. Przywódca Rosji już osiągnął ważne cele strategiczne: dokonał
przeglądu swoich kadr na Zachodzie, zweryfikował reakcje NATO, poróżnił i postraszył polityków unijnych,
wytyczył nowe granice ustępstw i zbadał rejestr korzyści płynących z amerykańskiego „resetu”.
Gdy wśród komentarzy dotyczących obecnej sytuacji przewija się pytanie o dalsze plany Putina, uwadze
komentatorów umyka rzecz znacznie większej wagi. Wojna na Ukrainie nie jest oznaką realizowania przez Kreml
jakiejś „tajnej strategii”, lecz wyrazem realizmu pułkownika KGB. Putin doskonale „odrobił” lekcję najnowszej
historii i wyciągnął trafne wnioski z błędów popełnianych przez przywódców Zachodu.
Wielu historyków wskazuje, że amerykańscy politycy i doradcy otaczający prezydenta Roosevelta w Jałcie byli
wręcz przekonani, że ZSRR to kraj antyfaszystowski, postępowy i demokratyczny. Ta sama fałszywa wizja
współczesnej Rosji od lat towarzyszy poczynaniom kremlowskich siłowików i decyduje o reakcjach „wolnego
świata”. Umocnił ją dogmat o „śmierci komunizmu” wsparty o ekonomiczne korzyści, jakie Zachód miał odnieść z
procesu „cywilizowania” Rosji. Pogoń za zyskiem oraz lęk przed naruszeniem interesów Moskwy, zbudowały oś
dzisiejszych relacji.
Kremlowscy stratedzy doskonale wiedzą, że nadrzędnym celem społeczeństw Zachodu nie jest prawda historyczna
bądź racje moralne, ale dobrobyt i spokój – i za obie te wartości gotowe są zapłacić każdą cenę. Józef Mackiewicz
w „Zwycięstwie prowokacji” trafnie ocenił ten mechanizm: „Polityka Zachodu podczas wojny kierowała się
względami narzuconymi jej przez sojusz z Sowietami; polityka Zachodu po wojnie kieruje się względami
narzuconymi jej przez chęć pokojowej koegzystencji z Sowietami.” Prowadzona przez ostatnie lata rosyjska
kampania propagandowo – dyplomatyczna sprawiła, że państwo to było postrzegane przez pryzmat potencjalnych
korzyści politycznych i ekonomicznych, jakie miały płynąć z „demokratyzowania” Rosji, nawiązywania z nią
kontaktów handlowych, otwarcia granic i drzwi do instytucji światowych. W oczach Zachodu „koegzystencja” z
Rosją jest możliwa, jeśli państwo to otrzyma „należną” mu strefę wpływów i zaspokoi swoje mocarstwowe
ambicje. Ten „georealistyczny” kierunek określał reakcje „wolnego świata” wobec ZSRR i po upadku Związku
Sowieckiego. Do dziś wyznacza zachowania w sprawie Ukrainy.
Nie wolno wierzyć, że tzw. wolny świat jest autentycznie zainteresowany suwerenną Ukrainą i wyrwaniem krajów
Europy Wschodniej spod kurateli Moskwy. Nowe władze Ukrainy już płacą ogromną cenę za poddanie się
naciskom unijnych dyplomatów, których troska dotyczy głównie „nieulegania rosyjskim prowokacjom
wojennym” i niepodejmowania walki zbrojnej.
Największego zagrożenia dla niepodległego bytu Ukrainy nie stanowią dziś zdezelowane ruskie tanki i
zdemoralizowana armia Putina, lecz pojałtańska polityka państw UE i USA, które za żadną cenę nie zrezygnują z
prób „cywilizowania” Rosji i paktowania z kremlowskim terrorystą. Przywódca Rosji cynicznie wykorzystuje ten
mechanizm i angażuje swoich dotychczasowych sojuszników w działania obezwładniające dążenia Ukrainy.
Militarnie słaba i technologicznie zacofana Rosja, nie musi nawet udowadniać swojej siły. Robi to za nią armia
tchórzliwych głupców wspierana przez zastępy agentury wpływu. Reszty dopełni ekspansywna sieć intryg i
rosyjskiej dezinformacji oplatającej współczesny świat.
Jak trafnie zauważył publicysta „Financial Times”, to „nie Putin przechytrzył Zachód, lecz to Zachód dał się
przechytrzyć Putinowi.”
Nim Ukraińcy dostrzegą to zagrożenie, znajdą się pod butem pułkownika KGB lub (w najlepszym wypadku)
podzielą los III RP i zakosztują dobrodziejstw pseudodemokracji budowanej w stylu postsowieckim. My, którzy
od dwóch dekad doświadczamy tych skutków, powinniśmy bezwzględnie wykorzystać historyczny moment, gdy
wolno (a nawet wypada) mówić dziś o bandytyzmie Rosji i walce z rosyjską dominacją.
Dlatego refleksja związana z wydarzeniami wokół Ukrainy, nie może zatrzymać się na diagnozie sytuacji, lecz musi
kierować w stronę naszych, polskich problemów. W ostatnich siedmiu latach przynajmniej kilkakrotnie mogliśmy
dostrzec prawdziwe intencje „wolnego świata”. Entuzjazm, z jakim na Zachodzie powitano zwycięstwo wyborcze
Platformy w roku 2007 i 2011 nie wypływał przecież z troski o polskie sprawy i nie był efektem wysokiej oceny
przymiotów politycznych i intelektualnych przedstawicieli rządu Tuska. Podkreślano przede wszystkim, że
„pragmatyzm” nowej władzy pozwoli poprawić relacje z Rosją i wygasić „polską rusofobię”. To dlatego,
natychmiast po tragedii smoleńskiej pojawiły się na Zachodzie głosy nawołujące do pojednania polsko-rosyjskiego,
zaś niemieckie media nie ukrywały, że „napięcia pomiędzy Polską a Rosją oznaczają dla Berlina kłopoty”.
Życzliwość komisarzy i polityków Zachodu, a w szczególności serdeczności Angeli Merkel, mają bardzo konkretny
wymiar. W równym stopniu dotyczy on świadomości, że rząd PO-PSL jest tworem wyjątkowo słabym i podatnym
na unijne naciski, jak przekonania, że nie będzie on przeciwstawiał się Rosji ani tworzył przeszkód w realizacji
polityki pojałtańskiej.
Wyznanie uczynione przed kilkoma laty przez Donalda Tuska, iż celem polityki zagranicznej jego rządu
jest„usuwanie przeszkód stojących na drodze poprawy relacji rosyjsko-niemieckich”, najpełniej oddaje sens
tego podporządkowania.
Gdy za kilka miesięcy zatrze się pamięć o rosyjskiej napaści, a młyny propagandy rozpoczną swoją zwyczajową
robotę, powróci nie tylko dotychczasowa narracja, ale niezmienne pozostaną priorytety tego rządu. Szczególnie te,
wyznaczane europejską polityką „współpracy i porozumienia z Rosją”, w której nasz kraj ma spełniać rolę
nośnika obcych interesów.
O tym, że Rosja jest naturalnym wrogiem wszystkiego co wolne i niepodległe, nas – Polaków, nie trzeba
przekonywać. Nie trzeba nam też udowadniać, że zaprowadzone w III RP rządy „partii rosyjskiej” są gwarantem
interesów Moskwy i służą „pokojowej koegzystencji” Zachodu z kremlowskim satrapą.
Realizm nie pozwala oczekiwać rzeczy niemożliwych, a zatem wierzyć, że sojusze militarne i polityczne uchronią nas
od napaści i rosyjskiej dominacji. Po roku 1939 i 1945, kolejna data nie przyniesie przełomu w łańcuchu
dyplomatycznych draństw, zdrady i zawiedzionych nadziei. Żadna z „zachodnich demokracji” nie będzie umierać za
Polskę, tak jak dziś nikt nie chce nadstawiać głowy za wolną Ukrainę.
Realizm każe jednak rozumieć, że historię tworzą fakty i ten czas musi być wykorzystany do podważenia
„magdalenkowego” porządku, na którym zbudowano III RP. Stanowi on wierne odbicie ładu pojałtańskiego i
wszelkich „samoograniczeń” jakie narzucono Polakom.
Polski silnej i niezależnej, jakiej chciał prezydent Lech Kaczyński, nie da się zbudować z obecnym układem
rządzącym, jego pseudoelitami i antypolskim systemem wartości. Oparty na podległości wobec silniejszych i logice
kłamstwa smoleńskiego, reżim ten stanowi dziś główne zagrożenie przed którym stoją Polacy. Nigdy wcześniej nie
było to tak oczywiste, jak w dniach, w których widzieliśmy trupy na ulicach Kijowa.
Tak długo, jak agresja rosyjska zaprząta uwagę opinii światowej i decyduje o politycznych koniunkturach, jest czas
na obalenie tego układu.
Później wrócimy do Jałty.
Aleksander Ścios
Artykuł opublikowany w nr 12/2014 Gazety Polskiej
http://bezdekretu.blogspot.ca/2014/03/nim-wrocimy-do-jaty.html?spref=tw
Piotr Bączek: Bankructwo wschodniego
„resetu” rządu Tuska. Gabinet sparaliżowany
„kompleksem smoleńskim” nie będzie
wiarygodnym partnerem za granicą
Obecna agresja na Krym jest bankructwem wschodniej polityki zagranicznej rządu Donalda Tuska, którą
współtworzyli także Radosław Sikorskiego oraz Bronisław Komorowskiego. Od 2008 r. polscy decydenci
podporządkowali interesy narodowe doraźnej i czasowej polityce „resetu” Unii Europejskiej i Baracka Obamy
wobec Rosji.
Wschodnie inicjatywy i działania rządu Tuska były nastawione na stworzenie wrażenia odprężenia, kooperacji i
zacieśnienia więzów z Moskwą. W tym celu reaktywowano pod egidą Ministerstwa Spraw Zagranicznych,
praktycznie nie funkcjonującą instytucję, Polsko-Rosyjską Grupę do Spraw Trudnych. Min. Sikorski w Sejmie w
2008 r. stwierdził wyraźnie:
My, Polacy, podobnie jak inni członkowie Unii Europejskiej, uważamy, że zaufanie obu stron tej
współpracy wzrosłoby, gdyby opierało się na wspólnie respektowanych wartościach. Skoro jednak Rosja
upiera się przy swoim systemie wartości, zasadzającym się na własnych tradycjach i kodach
kulturowych, wówczas oparcie współpracy unijno-rosyjskiej na uzgodnionych „regułach gry“ musi nam
wystarczyć.
Do tego przekazu odwoływało się stwierdzenie Premiera Donalda Tuska – w duchu realizmu, w miejsce
nieskutecznego nieprzejednania – że „będziemy współpracować z Rosją, taką, jaką ona jest” Polsko-
rosyjskie mechanizmy współpracy i dialogu, takie jak Komitet Strategii Współpracy, Forum Dialogu
Obywatelskiego, Grupa do Spraw Trudnych są gotowe, przynajmniej po polskiej stronie. Dajmy im
szansę.
W konsekwencji rząd Tuska definitywnie zerwał z projektem Prezydenta Lecha Kaczyńskiego budowy
instytucji i kooperacji na zasadzie wielostronnych umów między państwami byłego bloku sowieckiego.
Konsekwencją polskiej odmiany polityki „resetu” było np.: próby przemilczania przez elity Platformy Obywatelskiej
zbrodni w Katyniu, brak działań w tej sprawie na forum międzynarodowym, cicha rezygnacja rządu Tuska z tarczy
antyrakietowej, dążenie do marginalizacji Prezydenta Lecha Kaczyńskiego z kształtowania polityki
międzynarodowej, a wreszcie wyeliminowanie otoczenia Prezydenta z organizacji wizyty w Katyniu.
Nawet tragedia w Smoleńsku nie wywołała w rządzie Tuska refleksji dyplomatycznej i geopolitycznej. Władze
państwa w dalszym ciągu prowadziły politykę wschodniego „resetu”, w ten nurt wpisała się także nowa Kancelaria
Prezydenta.
Należy podkreślić, że po 10 kwietnia 2010 r. polityka wschodniego „resetu” odniosła szereg wymiernych
„sukcesów” – zgoda na ruch bezwizowy z obwodem kaliningradzkim, negowanie przez rząd PO imperialnych
aspiracji Moskwy, nieustanne konsultacje Sikorski-Ławrow, rozwój tzw. wymiany kulturalno-historycznej,
stworzenie nowych instytucji (np. Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia). Należy również pamiętać,
że od kilku lat to właśnie prezydent Komorowski oraz min. Sikorski prowadzili politykę wprowadzanie Wiktora
Janukowycza na forum europejskie. Przez kilka lat podobne działania dyplomacja rządu PO prowadziła w stosunku
do rządów Aleksandra Łukaszenki.
Polityka wschodniego „resetu” była realizowana także w sferze bezpieczeństwa. To nowy szef Biura
Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej jeszcze w maju 2010 r. rozpoczął konsultacje ze swoim
odpowiednikiem w Rosji Nikołajem Patruszewem. W następnych miesiącach BBN rozpoczął prace analityczno-
doradcze w zakresie przeorientowania dotychczasowej strategii bezpieczeństwa. Nowe oceny, zapisy i opisy
sytuacji Polski w tych dokumentach usuwały de facto zagrożenie ze strony Rosji.
Praktyczne działania w zakresie bezpieczeństwa i obronności podjęły inne organa odpowiedzialne za tę
sferę. Przykładem są choćby inicjatywy Służby Kontrwywiadu Wojskowego, która zdecydowała się na
podjęcie współpracy z „partnerem” z Rosji, tworząc swoisty „specjalny kanał współpracy”.
http://www.naszdziennik.pl/wp/33713,specjalny-kanal-wspolpracy.html
http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/33193.html
Kolejną konsekwencją polityki „resetu” było oddanie śledztwa smoleńskiego w ręce Rosjan. Dzięki temu Moskwa
uzyskała kolejne narzędzie nacisku na obecne władze Polski, mogła i nadal może szachować Warszawę.
Agresja na Ukrainę zaskoczyła obecne władze państwa – zarówno rząd Donalda Tuska, jak i Kancelarię
Prezydenta B. Komorowskiego. Kryzys krymski udowodnił, że najwyższe władze naszego kraju albo nie posiadają
właściwych informacji, analiz, zaplecza doradczego, które jest w stanie przewidzieć różne scenariusze wydarzeń,
albo też władze państwa – co chyba jest jednak mniej prawdopodobne – nie potrafią korzystać z takich prognoz.
Szef BBN odnosił się m.in. do roli Rosji w kształtowaniu sytuacji. Wyraził przy tym zdanie, że Rosja
niekoniecznie musi być zainteresowana destabilizacją Ukrainy. Także wojna domowa na Ukrainie
mogłaby nie być jej na rękę, ponieważ taka sytuacja zagroziłaby jej interesom na Ukrainie oraz
potencjalnie osłabiała możliwość wpływu na to państwo.
Należy zwrócić uwagę na wypowiedź szefa BBN, który wyraził swój „sceptycyzm prawny” wobec udziału prezesa
PiS-u w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Była to próba sprowokowania Jarosława Kaczyńskiego w celu
wyeliminowania go z obrad RBN. Ta wypowiedź Kozieja jest kolejnym dowodem na jego silną pozycję w
otoczeniu Komorowskiego i duży wpływ kształtowanie polityki bezpieczeństwa państwa. Tymczasem szef BBN
posiada tylko uprawnienia doradcze, pełni funkcję sekretarza RBN. Zadaniem RBN jest tylko rozpatrywanie
kwestii i wyrażanie opinii dotyczących bezpieczeństwa państwa.
Rozpatrując reakcje władz państwa należy wskazać, że nie podjęły one żadnych działań aktywnych w swoim
regionie. Za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego Polska stała się aktywnym graczem w najbliższym
sąsiedztwie, inicjowała szereg projektów, gromadziła przywódców państw Europy Środkowej.
Tymczasem w trakcie obecnego kryzysu rząd premiera Donalda Tuska i ośrodek prezydencki
ograniczały się do medialnych protestów, not iwniosków do instytucji międzynarodowych, NATO i
UE. Polska dyplomacja mogły zapoczątkować regionalne konsultacje, spotkania, rozmowy i szczyty
dyplomatyczne (np. głów państw, premierów lub szefów MSZ, MON), a może nawet ćwiczenia wojskowe np. w
grupie państw „trójkąta wyszehradzkiego”, krajów basenu bałtyckiego, szczyt „nowych” członków NATO i UE,
sąsiadów Ukrainy. Państwa Europy Środkowej razem z Turcją uzyskałyby dość silny głos w sprawie aneksji
Krymu. W tym kontekście zwraca uwagę wypowiedź min. Sikorskiego do liderów Majdanu (tzn. „jeśli nie ustąpicie
będziecie martwi”). Po rosyjskiej inwazji na Krym Polska nie podjęła również działań restrykcyjnych np.
ograniczenie wymiany kulturalnej, naukowej, wstrzymanie ruchu bezwizowego z Kaliningradem, natychmiastowego
wezwania ambasadora Rosji do MSZ. Wprawdzie nie są to adekwatne sytuacje, ale przypomnijmy sobie reakcję
rosyjskiego MSZ na spalenie budki strażniczej przed ambasadą w Warszawie i wystawienie rachunku, łącznie z
kosztorysem finansowym, Warszawie.
Ten brak polskich inicjatyw dyplomatycznych wynika z tzw. „kompleksu smoleńskiego”. Obecne władze
Polski – i to zarówno rząd, jak i Prezydent – w swoich działaniach, nawet w bardzo słusznych, będą ograniczały się.
To samoograniczenie jest konsekwencją już nie tyle błędów polityki wschodniego „resetu”, od którego same chcą
już odejść, co strachem przed ujawnieniem ustępstw rządu poczynionych przed wizytą w Katyniu oraz oddaniem
po 10 kwietnia 2010 r. śledztwa smoleńskiego Rosjanom.
Dlatego władze Polski będą ograniczały się do medialnych demonstracji słownych, oświadczeń, petycji do innych
rządów. Jednocześnie będzie to tylko wypadkowa linii politycznej UE, w szczególności Berlina, stając się
użytecznym pomocnikiem dla kanclerz Angeli Merkel.
Moskwa doskonale zdaje sobie sprawę z „kompleksu smoleńskiego” rządu premiera Tuska i będzie
bezlitośnie wykorzystywała tę słabość. Taki rząd nie będzie miał posłuchu wśród sojuszników. Można
prognozować, że Kreml zintensyfikuje „działania aktywne” w stosunku do Polski. Należy spodziewać się wielu
inicjatyw – medialnych, propagandowych, wywiadowczych, dyplomatycznych, łącznie z kolejnymi demonstracjami
militarnymi.
Rząd Tuska będzie obawiał się ujawnieniem informacji mogących go skompromitować. Dlatego władze Polski
sparaliżowane „kompleksem smoleńskim” będą odpowiadały głównie w sferze medialnej lub odwoływały się do
społeczności międzynarodowej, tym samym czyniąc z francuskiej doktryny „siły sojuszników” dyplomatyczną
karykaturę.
Piotr Bączek
Piotr Bączek był członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI. Do grudnia 2007 r. pełnił funkcję szefa Zarządu
Studiów i Analiz Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Po objęciu urzędu prezydenta RP przez Bronisława
Komorowskiego został wyrzucony z Biura Bezpieczeństwa Narodowego
http://bezdekretu.blogspot.ca/2012/06/1989-na-poczatku-byo-kamstwo.html
1989 – NA POCZĄTKU BYŁO KŁAMSTWO – (w
25 rocznicę rozmów „okrągłego stołu”)
„To co się działo w 1989 r. nie miało nic wspólnego z wyborami i w tamtym czasie wszyscy to jeszcze nie
tylko rozumieli ale i głośno mówili, nawet zwolennicy tej operacji. [...]Dla ludzi Platformy Obywatelskiej
wywodzących się z ugrupowania powstałego przy okrągłym stole i z niego czerpiących swoje siły fikcja
demokracji u źródeł III RP jest przesłanką usprawiedliwiającą ograniczenie, a nawet likwidację demokracji
obecnie. Platforma wychodzi bowiem z założenia, że społeczeństwo, które nie potrafiło wywalczyć
demokracji i niepodległości, a następnie pogodziło się z ich fikcją da sobie odebrać istniejące wciąż
namiastki demokratycznych instytucji” - napisał przed trzema laty Antoni Macierewicz w referacie wygłoszonym
podczas sejmowej konferencji zorganizowanej przez Annę Walentynowicz.
O fikcji leżącej u podstaw państwowości III RP pisał również Krzysztof Czabański – bezpośredni obserwator
obrad OS, w wydanej w roku 2005 książce „Pierwsze podejście. Zapiski naocznego świadka”, .której ostatnia
część jest dziennikiem prowadzonym od 6 lutego – do 6 kwietnia 1989 roku. Na stronie 225 Czabański zanotował:
„Tu nie chodzi o żadną czystość w rozumieniu romantycznym czy coś w tym rodzaju. O nie. Tu chodzi, po
prostu, o wartości. Rozbrat z nimi, obserwujemy to na własne oczy, jest przeżyciem ciężkim i właściwie
niewytłumaczalnym. Czyż tego wszystkiego, co się dzieje nie można by robić uczciwiej, rzetelniej?! Myślę, że
tak. I wcale nie potrzeba by było do tego więcej wysiłku, wystarczyłoby zaufanie do innych, szanowanie
innych, mniej klikowe rozgrywanie spraw. Zapewne się powtarzam, ale mam nieodparte wrażenie, że salon
dominował nie tylko inicjatywy „S” i Wałęsę, ale w ogóle całą opozycję. Salon najprostszą drogą do
degrengolady.”
Relacja Czabańskiego zawiera również bezcenny zapis opinii przeciwników OS. Kilkanaście stron wcześniej autor
zanotował:
„Zadaniem K. W. wszystko to jest mistyfikacją. Według L. za „okrągłym stołem”, a właściwie za zawartym
wcześniej układem, stoją duże pieniądze (kilka miliardów dolarów) i to skłania władzę do porozumienia.
Według K. jest to plan sowiecki, realizowany bezwzględnie przez Jaruzelskiego i Wałęsę, który zwietrzył
możliwość utworzenia przez elitę opozycji establishmentu wespół z elitą władzy. Jakby jednak nie było,
wydaje się, że efekt końcowy może być podobny. Otóż, nastąpi legitymizacja władzy, Jaruzelski zostanie
prezydentem wybranym przez sejm, który z kolei będzie wybrany przez naród. Wałęsa zaś będzie następnym
prezydentem, a na razie np. przewodniczącym Frontu Porozumienia Narodowego. Jadzia uważa, jak
donieśli mi wspólni znajomi, że „beton” zaciera ręce i śmieje się ze stołu. Bardziej z „S” zresztą. Dwa centra
zawierają układ, a wszystko się i tak wywróci, z tym, że „S” zostanie po drodze skompromitowana. U końca
drogi zaś, prorokuje K. W., skorumpowane elity będą blokować społeczeństwo, zaś rządzić będzie prezydent
– choćby i Wałęsa – i tajna policja”.
O realizacji planu sowieckiego mówił w 1990 roku francuski historyk i sowietolog, Alain Besancon, w odpowiedzi
udzielonej Adamowi Michnikowi na jego list otwarty zamieszczony w „Gazecie Wyborczej”. Besancon, analizując
sytuację po obradach OS i czerwcowych wyborach napisał m.in.:
„To, co dzieje się w Polsce, to właśnie to, czego chciał dokonać Gorbaczow u wszystkich swych satelitów.
Niemal wszędzie manewr ten zakończył się niepowodzeniem. Powiódł się w Polsce i to jest największym
sukcesem Gorbaczowa. Ma w tym swój udział Michnik.”
Z perspektywy dwudziestu dwóch lat, powinna nas zdumiewać wyjątkowa trafność ówczesnych ocen. Historia
przyznała rację tym, którzy prognozowali, że „wielka mistyfikacja” stanie się podstawą wszystkich procesów
politycznych nowego państwa i pozwoli zastąpić autentyczną demokrację agenturalno-esbeckim erzacem. Proces
wyłonienia III RP nawiązywał wprost do tradycji sfałszowanych wyborów z roku 1947, z których komunistyczni
najeźdźcy wywodzili swoje prawa do rządzenia Polakami. Jak tamto historyczne fałszerstwo stało się jednym
najważniejszych elementów mitu założycielskiego PRL - tak wyborcza farsa z roku 1989 jest do dziś fundamentem
układu OS. Samozwańcze „elity” III RP uczyniły z tych „częściowo wolnych” wyborów podstawę ułomnej
państwowości i na nich oparły prawo do obecności komunistów w życiu publicznym. Choćby dlatego analogie z
wyborami 1947 roku są oczywiste – jeśli nie poprzez sam akt fałszerstwa, to z uwagi na rolę, jaką czerwcowe
wybory odegrały w naszej historii. To dzięki nim zalegalizowano PRL i wszystkie patologie zbrodniczego systemu,
włączając sowieckich namiestników i zależnych od okupanta funkcjonariuszy w krwioobieg III RP. Trudno
wyobrazić sobie większą nikczemność wobec narodu złaknionego wolności. Ludzie paktujący z komunistami przy
„okrągłym stole” cynicznie wykorzystali nasze marzenia o Niepodległej i uczynili z nich obszar, na którym
zbudowano przymierze katów i ofiar.
Jeśli dziś w otoczeniu Bronisława Komorowskiego znajdujemy niemal wszystkich beneficjantów tego paktu, a w
życiu publicznym dominują postaci z czasów PRL-u – dowodzi to nie tylko trwałości mitu założycielskiego III RP,
ale po dwóch dekadach od „wielkiej mistyfikacji” potwierdza jej antynarodowy i antypolski charakter.
Jan Olszewski, pierwszy faktycznie niekomunistyczny premier, w wywiadzie udzielonym niedawno miesięcznikowi
„Nowe Państwo” przypomniał, na czym polegała ówczesna wina koncesjonowanej opozycji i samozwańczych
„autorytetów”.
„Okrągły Stół – powiedział Olszewski - był umową pomiędzy częścią elity opozycyjnej a władzami PRL bez
udziału społeczeństwa. To są dobrze znane fakty. Strony ustaliły warunki ugody– nie dyskutujmy teraz nad
ich adekwatnością. Później nastąpiły wybory 4 czerwca. Głos zabrał naród, czyli suweren. Mimo
ograniczenia tych wyborów zasadą kontraktowości dał wyraźne wskazanie, czego sobie życzy. W prawie
rzymskim jest taka instytucja, obecna również w naszym prawie cywilnym, prowadzenia cudzych spraw bez
zlecenia. Określa ona sytuację, w której ktoś musi się zaopiekować cudzym mieniem pod nieobecność
właściciela i jakie wówczas może podjąć czynności. Można przyjąć, iż w 1989 roku część elity opozycyjnej
podjęła się prowadzenia cudzych spraw bez zlecenia. Jednak po 4 czerwca jej rola została zakończona.
Prawowici właściciele – czyli obywatele – powrócili. Rola samozwańczego opiekuna dobiegła przez to
końca. Tymczasem znaczna część opozycji, która wzięła udział w Okrągłym Stole, albo tego nie zrozumiała,
albo zrozumieć nie chciała. Trzymała się zupełnie bezwartościowego przekonania, że dała słowo komunistom
i musi go dotrzymać, bo to będzie rzekomo dobre dla wszystkich. I tak mimo jasnego wskazania suwerena
pakt z ludźmi PRL trwał przez lata niepodległości, z krótkimi przerwami na próby jego kwestionowania.”
Do tego, niezwykle ważnego wywiadu warto będzie jeszcze powrócić, bo ze strony polityków opozycji nieczęsto
można dziś usłyszeć tak głębokie i trafne oceny.
Jan Olszewski precyzyjnie wskazał, że umowy OS nie znalazły akceptacji polskiego społeczeństwa, zaś wyniki
wyborów z 4 czerwca podważały w istocie fundament, na którym zbudowano układ III RP. Władza wyłoniona z
tych wyborów nie posiadała zatem demokratycznej legitymizacji i podtrzymując antypolski pakt z komunistami –
działała wbrew woli suwerena. Ta pierworodna skaza musiała zaważyć na każdych następnych wyborach – czyniąc
z nich zaledwie substytut autentycznego aktu demokracji.
Bronisław Komorowski i pozostali rzecznicy umów OS, chcą dziś nazywać rocznicę wyborów 1989 roku
„Świętem Wolności” – i przez kolejne lata podtrzymywać fałszywą mitologię tego zdarzenia. Licząc na niewiedzę
lub amnezję Polaków, próbują ukazać je jako „przełomowe i historyczne”, a samych siebie wykreować na
wyrazicieli niepodległościowych dążeń. Trudno o dowód większej pogardy i zakłamania – ze strony ludzi, którzy
zakpili z własnego narodu.
Niezależnie, jak długo przyjdzie nam znosić butę takich postaci i ile czasu jeszcze upłynie nim obalimy system III RP
– trzeba sobie uświadomić, że kłamstwo powtarzane po tysiąckroć nie nabiera cech prawdy, zaś władza
wywodząca swój rodowód z historycznego oszustwa, nigdy nie uzyska miana przedstawiciela narodu. Choćby
przez dziesięciolecia przywdziewała maski polskości i narzucała nam swoje łgarstwa – na zawsze pozostanie obcą.
Aleksander Ścios
Przemysław Dakowicz – Spór o korzenie
współczesności
http://niezalezna.pl/50902-spor-o-korzenie-wspolczesnosci
II wojna światowa i komunizm panujący w Polsce przez kolejne dziesięciolecia przyczyniły się do niemal
całkowitej likwidacji elit polskich. Profesorowie, lekarze, adwokaci, księża, członkowie służb
mundurowych II Rzeczypospolitej byli podczas wojny planowo mordowani zarówno przez Niemców, jak i
przez Sowietów.25 listopada 1939 r. hitlerowski urząd do spraw rasowo-politycznych wydał dokument, w którym
zakazywał działalności nie tylko uczelni wyższych, ale także wszystkich szkół poza szkołami podstawowymi. Polska
miała stać się rezerwuarem taniej, nisko wykwalifikowanej siły roboczej: „Uniwersytety i inne szkoły wyższe, szkoły
zawodowe, jak i szkoły średnie były zawsze ośrodkiem polskiego szowinistycznego wychowania i dlatego powinny
być w ogóle zamknięte. Należy zezwolić jedynie na szkoły podstawowe, które powinny nauczać jedynie najbardziej
prymitywnych rzeczy: rachunków, czytania i pisania. Nauka w ważnych narodowo dziedzinach, jak geografia,
historia, historia literatury oraz gimnastyka, musi być zakazana”. W listopadzie 1939 r. hitlerowcy przeprowadzili
Sonderaktion Krakau, aresztowano wówczas wykładowców najważniejszych krakowskich uczelni, by następnie
wywieźć ich do obozów koncentracyjnych. Była ona niewielką częścią tzw. Intelligenzaktion, która miała
doprowadzić do „oczyszczenia” terenów znajdujących się pod okupacją niemiecką z przedstawicieli polskiej elity
naukowej i kulturalnej. Działania Niemców zostały skorelowane z podobnymi krokami podjętymi przez stronę
sowiecką. Pogłębianiu współpracy między dwoma okupantami służyły wspólne konferencje gestapo i NKWD, z
których jedna odbyła się – o ironio historii! – w zakopiańskich willach „Telimena” i „Pan Tadeusz”.Polska wyszła z
wojny pozbawiona swojego największego atutu – inteligencji, która mogłaby skutecznie przeciwstawić się nowej
okupacji, mającej trwać przeszło czterdzieści lat. Ci, których Niemcy i Sowieci nie zdążyli wymordować w
Sachsenhausen, w Gusen i w Katyniu, ci, którzy nie zginęli w powstańczej Warszawie, rychło wypełnili
komunistyczne więzienia lub znaleźli się na marginesie powojennego życia intelektualnego i kulturalnego.Przyprawić
nową „głowę”By zapewnić sobie kontrolę nad społeczeństwem, rządzący Polską z nadania Stalina musieli przejąć
kontrolę nad nauką i kulturą. „Główne […] zadanie, jakie sobie od razu postawiliśmy – mówił w rozmowie z Teresą
Torańską Jakub Berman – to było zróżnicowanie nastrojów społecznych i wyłonienie nowych elit […] pochodzenia
rolniczo-chłopskiego, które w przyszłości zastąpiłyby stare. […] Nie chodziło naturalnie o oświatę czy
analfabetyzm, to szczegóły, lecz o zmianę koncepcji kraju, o zbudowanie całkiem nowej Polski w kształcie i
strukturze, zupełnie niepodobnej do tej, jaka była kiedykolwiek w historii […] nie chodziło o racje, ale o nurt
rewolucyjny, który z reguły łamie stare nawyki, stare racje, kształty, struktury i mity, bardzo niekiedy głęboko
tkwiące w mentalności – budując nowe”.Na czym polegać miało konstruowanie „nowych nawyków, racji,
kształtów, struktur i mitów”? Dlaczego według komunistów było ono konieczne? Przedwojenna Polska, oparta na
tradycyjnym rozumieniu idei i wartości wspólnotowych, jawiła się stalinowskim władcom jako twór anachroniczny,
nieprzystający do koncepcji internacjonalistycznych, w ramach których narodowa odrębność stanowi największą
przeszkodę dla zwycięskiego pochodu rewolucji. Należało całkowicie wymazać ją z polskich głów, a „reakcyjne”
przywiązania i lojalności zastąpić nowymi punktami odniesienia. Wielka zmiana dokonywała się na wszystkich
możliwych polach – w strukturze personalnej uczelni wyższych, w edukacji, literaturze i sztuce. Zanim w roku 1949
zadekretowano jako metodę obowiązującą socrealizm, realizowano strategię łagodnej rewolucji, ogłoszoną na
łamach „Odrodzenia” przez Jerzego Borejszę – chciano w ten sposób przeciągnąć na stronę „postępową”
wszystkich niezdecydowanych.
Bez Norwida i Krasińskiego
Ponieważ nie jestem zawodowym historykiem i profesjonalnie zajmuję się dziejami polskiej literatury, posłużę się tu
przykładami z dziedziny, która jest mi najbliższa. W latach 40. zostaje sformułowany, a następnie konsekwentnie
realizowany jest plan wymiany tradycyjnego polskiego paradygmatu kulturalnego. Romantyzm nie stanowi już, jak
to było w epoce międzywojennej, najistotniejszego punktu odniesienia dla bieżących problemów i sporów
aksjologicznych. Jego miejsce zajmują epoki, w których dominował światopogląd racjonalistyczny – oświecenie i
pozytywizm. Polskość insurekcyjna, wypisująca na swoich sztandarach hasła wolności i niepodległości, zostaje
zastąpiona kulturową hybrydą, w której ramach to, co pozornie stanowi kontynuację dotychczasowego modelu
kultury, maskuje treści zgoła odmienne – internacjonalne i materialistyczne. Mickiewicz to we wczesnych latach
pięćdziesiątych autor przede wszystkim „Składu zasad”. W twórczości Słowackiego akcentuje się wątki
rewolucyjne. Krasiński i Norwid są wydawani rzadko lub wcale.
Podmianie tradycji towarzyszy planowa wymiana elit. Pracę na uczelniach tracą stopniowo przedwojenni
profesorowie; zastępowani są kadrą, której poglądy harmonizują z wytycznymi władzy. Pisze się nowe programy
szkolne, redaguje podręczniki prezentujące wizję kultury zgodną z linią partyjną. Nowy wspaniały świat zaludnia się
jednostkami pozbawionymi świadomości własnych korzeni. Znajduje się wśród nich wielu przyszłych kontestatorów
zastanego porządku – zanim jednak dojrzeją do zmian, będą wzorowymi krzewicielami światopoglądu
komunistycznego, głową i mózgiem systemowej zmiany.
Rekonstrukcja
Transformację przełomu lat 80. i 90. zbyt długo postrzegaliśmy jako wydarzenie równoznaczne z przewrotem
antykomunistycznym. Dziś jawić się ona może jako druga „łagodna rewolucja”, tzn. okres przejściowy między PRL
em a PRL em bis, w którym istotne cele „transformatorów” maskowane były retoryką systemowego trzęsienia
ziemi. Podstawowym mechanizmem owej pozornej zmiany była kooptacja, tzn. dopuszczenie przez komunistów do
współrządzenia ugodowo nastawionej części elity solidarnościowej. Tymczasem mechanizmy kształtowania opinii,
modelowania zbiorowej świadomości, programowania sądów i przekonań pozostały podobne, ponieważ w
newralgicznych punktach systemu pozostawiono ludzi związanych z dawną władzą.
Czy jednak najistotniejszym problemem współczesnej Polski są tzw. resortowe dzieci? I tak, i nie. Tak, ponieważ
najczęściej dziedziczą one wzorce zachowań, sposoby postrzegania i definiowania rzeczywistości, wybory ideowe i
aksjologiczne swoich poprzedników. Nie, gdyż rzeczywistym problemem jest system, który w porę, czyli we
wczesnych latach 90., nie został wystarczająco rozszczelniony, a teraz wydaje się ostatecznie domykać (nikogo w
kierownictwie mediów publicznych nie dziwi dziś niemal doskonała nieobecność dziennikarzy prezentujących
poglądy odmienne od powszechnie obowiązujących, nieobecność programów, których koncepcja opierałaby się na
fundamentalnym sporze o wartości, idee, wizje). System reprodukuje się i ma ambicje, by objąć wszystko i
wszystkich – właśnie dlatego każda opinia „nieprawomyślna”, każde wezwanie do poważnego dialogu jawią się
jego przedstawicielom jako gesty antysystemowe.
Odbudować tożsamość
Najważniejszy spór o wartości jest dziś sporem między wizją wspólnoty ufundowanej na ideach trwałych i
niezmiennych, wspólnoty, która chciałaby zrekonstruować własną tożsamość, odebraną jej przez komunizm, a wizją
społeczeństwa jako zbiorowości doskonale zatomizowanej, rządzonej przez baumanowskie prawo „płynności” i
względności. Wstąpienie Polski do Unii Europejskiej przyczyniło się do konserwacji owego płynnego stanu
przejściowego, w którym dominują (pozorny) brak przynależności, aksjologiczny chaos i niechęć do
samookreślenia. „Płynna nowoczesność” pozwala tym, dla których to wygodne, zapomnieć o własnych korzeniach i
uwikłaniach.
Odbudować poczucie wspólnoty, zrekonstruować własną tożsamość możemy jedynie na gruncie kultury. Aby stało
się to możliwe, musimy od nowa opowiedzieć sobie sami siebie, musimy zrozumieć, co zrobił z nami komunizm i
kim jesteśmy po dwudziestu kilku latach od początku transformacji. Nie możemy przy tym unikać pytań
fundamentalnych – o korzenie i źródła teraźniejszości. Musimy spierać się o wartości i domagać zadośćuczynienia
za krzywdy, których jako zbiorowość doświadczyliśmy. Bo – jak powiada Norwid, jeden z nielicznych w naszej
kulturze nauczycieli dziejowej dojrzałości – „I nerwów gra, i współ-zachwycenie,/I tożsamość humoru/Łączą ludzi
bez sporu —/Lecz bez walki nie łączy sumienie!”.
dr. Przemysław Dakowicz – poeta, krytyk literacki, historyk literatury, adiunkt w Katedrze Literatury i
Tradycji Romantyzmu Uniwersytetu Łódzkiego oraz wykładowca literatury współczesnej na
Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Ostatnio ukazał się tomik jego poezji pt.
„Łączka”.Stolica \ Tożsamość miasta
PAŃSTWO BAUMANA
http://bezdekretu.blogspot.ca/2013/06/panstwo-baumana.html
Rozgrywana od kilku dni prowokacja z udziałem byłego funkcjonariusza PPR/PZPR Z. Baumana, pozwala
sformułować oceny dotyczące III RP i znakomicie ułatwia dostrzeżenie głębokich więzów historycznych i
aksjologicznych, spajających obecny reżim z komunizmem.
Po pierwsze, należy rzecz postawić „na nogi” i uświadomić sobie, że zdarzenie rozegrane na Uniwersytecie
Wrocławskim ma cechy ewidentnej prowokacji, wymierzonej w Polaków.
To bowiem, że agenci obcego mocarstwa, zwani „polskimi komunistami” obdarzyli kiedyś majora Korpusu
Bezpieczeństwa Wewnętrznego mianem „naukowca” i nadali mu tytuł profesorski – jest problemem tychże
komunistów i w żaden sposób nie wiąże nas obowiązkiem uznania „dorobku naukowego” tego człowieka. Dla
porządku przypomnę, że historia totalitaryzmu pełna jest postaci „literaturoznawców”, „filozofów” lub doktorów
prawa, dokonujących najgorszych zbrodni.
Dla Polaków, doświadczonych półwieczem sowieckiej okupacji, której gwarantami byli tzw. „polscy komuniści” –
najważniejszym kryterium winna być antypolska działalność Zygmunta Baumana w sowieckich organach represji.
Począwszy od pracy w sowieckiej milicji, poprzez funkcję oficera KBW, po rolę agenta zbrodniczej Informacji
Wojskowej i szefa Zarządu Politycznego Propagandy i Agitacji LWP. Ta działalność jest dostateczną i moralnie
usprawiedliwioną przesłanką dla sformułowania negatywnej oceny Baumana. Na tej podstawie, mamy pełne prawo
decydować o naszym stosunku do tak jednoznacznie odrażającej postaci. Z polskiego punku widzenia jest
niezwykle istotne, że Bauman nigdy nie został rozliczony z działalności w przestępczych organach represji, nie
zadośćuczynił za swoje czyny, nie poddał się moralnym i prawnym sankcjom.
Jest zatem oczywiste, że zapraszanie człowieka o takiej przeszłości do instytucji zwanej „polskim uniwersytetem” i
prezentowanie go polskiej młodzieży, jako „wybitnego socjologa i naukowca”, należy odbierać jako
groźną prowokację – tym groźniejszą, że wymierzoną w ludzi młodych i obliczoną na zanegowanie polskiej historii i
polskich tradycji intelektualnych.
Nikt nie ma prawa wymagać, by ludziom pokroju Baumana przysługiwało uznanie i szacunek, wzgląd na „dorobek
naukowy”, pozycję społeczną czy wiek. Fakt, iż rządzący III RP establishment nigdy nie odważył się nazwać ani
rozliczyć zbrodni komunizmu, a samozwańcze „autorytety” tego państwa obdarzyły bandytów mianem „ludzi
honoru” – w niczym nie umniejsza naszego prawa do dokonywania samodzielnych ocen, zgodnych z zasadami
elementarnej etyki, logiki i prawdy historycznej.
Tego prawa nie odbierze Polakom fałszywy bełkot funkcjonariuszy medialnych czy sofistyczne brednie głoszone
przez premiera i wrocławskich urzędników. Nie ma i nie może być żadnego dyktatu w okazywaniu szacunku
ludziom takim jak Bauman. Nie tylko nie zasługuje on na miano „polskiego naukowca”, ale nie może stanowić
wzoru i autorytetu dla polskiej młodzieży. Mamy prawo wymagać, by była ona szczególnie chroniona od takich
wzorców i nie poddawana obcej indoktrynacji.
Ludzie o przeszłości Baumana winni znaleźć się na marginesie życia publicznego, zasłużyć na całkowity ostracyzm i
wykluczenie ze społeczności, zaś w państwie prawa i sprawiedliwości musieliby ponieść surowe konsekwencje
swoich czynów.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że żadne akcje policyjne, sądowe represje i wrzaski medialnych wyrobników, nie
mogą stłumić prawa do wyrażania przez Polaków negatywnej oceny takich osób jak Zygmunt Bauman.
Po wtóre – wszyscy powinniśmy czuć się dłużnikami tej grupy młodych ludzi, którzy w obliczu fałszowania prawdy
historycznej i niszczenia elementarnych zasad moralnych, mieli odwagę wyrazić swój sprzeciw wobec obecności
Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim. Nazwanie ich przez jakiegoś urzędnika „nacjonalistyczną hołotą”,
ujawnia nie tylko nienawiść i strach wobec polskości, ale jest policzkiem wymierzonym tym wszystkim, których
oburza promowanie podobnych postaci i nie zgadzają się na kreowanie majora KBW na „autorytet naukowy”.
Owemu urzędnikowi trzeba uświadomić, że tylko komuniści kojarzyli polskość z nacjonalizmem i w każdym
przejawie patriotyzmu upatrywali szowinizm i „narodową megalomanię”. Polakom obce są takie skojarzenia.
Tym młodym ludziom winniśmy wdzięczność również dlatego, że ich interwencja na UW – jak żadne inne
wydarzenie – obnażyła prawdziwe oblicze III RP. Wrzask ośrodków propagandy, histeryczne reakcje
przedstawicieli reżimu, zapowiedź represji i „twardego egzekwowania prawa” – nie wynikają przecież z wierności
zasadom demokracji, czy – jakże chętnie deklarowanego – „liberalizmu” i „tolerancji”.
Po prowokacji wrocławskiej padły ze strony reżimu ostre słowa: „nie ma zgody na obrażanie polskich
uczonych”, „to rodzaj bandytyzmu, który trzeba zwalczać”. Nie mogą dziwić, bo nie po raz pierwszy ta władza
wykorzystuje sprowokowane przez siebie wydarzenia do zaostrzania prawa, udzielania dodatkowych uprawnień
służbom i przygotowań do rozprawy z ludźmi o odmiennych poglądach. Cytowane słowa brzmią tym bardziej
obłudnie, że obecny reżim ma w głębokim poważaniu polską naukę, a jeszcze głębiej-walkę z bandytyzmem.
W tym przypadku, chodzi jednak o coś więcej.
Tak gwałtowna reakcja na normalne w cywilizowanych państwach zachowania młodych ludzi, wyrażających
sprzeciw wobec obecności na uczelni agenta Informacji Wojskowej, ma – z punktu widzenia reżimu, racjonalne i
uzasadnione podstawy.
Stając w obronie Baumana, obecna władza broni w istocie historycznych i aksjologicznych fundamentów, na
których opiera się dzisiejsza III RP. Znajdują one źródło w komunistycznym zafałszowaniu i życiorysach takich
postaci jak funkcjonariusz sowieckich organów represji. Jeśli u podstaw III RP leży sojusz z komunistami, to
jednym z najważniejszych jego elementów jest ochrona roztaczana przez państwo nad ludźmi pokroju Baumana.
Widzimy ją na przykładzie Jaruzelskiego, Kiszczaka czy Kociołka, w kontekście esbeków obdarzanych mianem
„specjalistów od bezpieczeństwa” czy oficerów „ludowego” wojska noszących dziś generalskie lampasy. Dzięki
temu sojuszowi, Polacy nie tylko zostali zmuszeni do uznania PRL-u za jakiś „element polskości” ale do rezygnacji z
podstawowej dychotomii My-Oni, dającej świadomości, że komunizm jest tworem obcym, wrogim i zawsze
antypolskim.
Wprawdzie III RP zbudowano na fundamencie PRL-u, wespół z tysiącami donosicieli, zdrajców i bandytów,
wprawdzie zachowano ciągłość personalną i nie rozliczono zbrodni komunizmu, wprawdzie w życiu publicznym
brylują esbecy, kapusie i ludzie kompartii, wprawdzie mediami rządzą esbeckie klany, a gospodarką agenturalne
układy, wprawdzie niszczy się pamięć o ofiarach komunizmu, walczy z polską kulturą i patriotyzmem – to w
powszechnym przekonaniu jest ona państwem polskim, w pełni suwerennym i niepodległym, a rządzące nią
mechanizmy definiuje się pojęciami prawa i demokracji.
Casus z majorem Baumanem powinien nam uświadomić, jak fałszywa jest to wizja. Fakt, że w obronę Baumana
włącza się premier, ministrowie i ośrodki propagandy, nie dowodzi bynajmniej, że mamy do czynienia z jakąś
aberracją czy nadgorliwością urzędników. Podobnie- honorowanie Jaruzelskiego, jednanie z moskiewskimi
kagebistami czy propagowanie antypolskich filmów, to nie dowód na „kryzys wartości” bądź „zaburzenia
demokracji”.
To państwo działa konsekwentnie i racjonalnie, a to czego jesteśmy świadkami wypływa z najgłębszych
fundamentów obecnej państwowości i jest oznaką wierności zasadom wypracowanym przy okrągłym stole. Okres
rządów PO-PSL to nie jakiś fatalny „powrót do PRL-u” ale logiczne ukoronowanie długiego okresu hodowania
komunistycznej hybrydy i zarządzających nią bękartów. Jest dowodem skuteczności dwóch dekad indoktrynacji i
niszczenia polskości.
Prowokacja z Baumanem musi prowadzić do wniosku, że nie ma żadnej innej – zdrowej i normalnej III RP. Pora
skończyć z tą zabójczą mitologią, która czyni z Polaków stado niewolników. To państwo ma właśnie twarz
Zygmunta Baumana i nigdy nie będzie inne. Zostało zbudowane po to, by chronić podobnych mu „polskich
komunistów”.
Wobec zalewu pustosłowia i wrzasku towarzyszącego obecnej prowokacji, trzeba przyjąć postawę, jaką
proponował Polakom Jarosław Marek Rymkiewicz - „Nawet nazywać ich nie warto – w ogóle nie warto się
nimi zajmować, najlepiej jest uznać, że ich nie ma. Trzeba wychodzić, kiedy wchodzą, odwracać się, kiedy
do nas podchodzą. Polska należy do nas, a oni niech sobie gadają w swoich postkolonialnych telewizjach, co
chcą, niech sobie piszą w swoich postkolonialnych gazetach, co im się podoba. Nas to nie dotyczy.”
Autor: Aleksander Ścios
Szczątki tupolewa przechowywane w
skandalicznych warunkach
Dzisiaj, 18 czerwca (09:53)
Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte do betonowych hangarów na lotnisku Siewiernyj. W
takich warunkach przechowywane były szczątki prezydenckiej maszyny, gdy powstawały raporty
rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i polskiej komisji pod przewodnictwem ministra
Jerzego Millera. Zdjęcia, które publikujemy, zrobiła ekipa polskich archeologów, którzy przyjechali
badać teren wokół lotniska w październiku 2010 roku, a więc pół roku po katastrofie.
Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte spychaczami do betonowych hangarów na lotnisku
Siewiernyj
/
Zobacz nasz raport specjalny poświęcony katastrofie smoleńskiej
Fotografie zrobiono z ukrycia, gdy Rosjanie wpuścili do hangarów kilka osób z polskiej ekipy. Jak ustalili
reporterzy RMF FM, w ten sposób przechowywane były szczątki co najmniej jednej czwartej samolotu, a to
oznacza, że podczas prac nad raportami komisje Anodiny i Millera nie badały tych części.
Na zdjęciach widać fragmenty poszycia, kable, rury i zawory przemieszane z ziemią. Wszystko to tworzy jedną
wielką stertę. Niewykluczone, że wśród tych części znajdowało się wiele innych rzeczy, zepchniętych wraz ze
szczątkami tupolewa.
Polska prokuratura przyznaje, że w takich warunkach fragmenty prezydenckiej maszyny leżały do jesieni 2012
roku, a znaczna ich część leży w hangarach do dzisiaj.
Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte spychaczami do betonowych hangarów na lotnisku
Siewiernyj
/
Prokuratura: W hangarach znaleziono rzeczy osobiste ofiar, nie
znaleziono ludzkich szczątków
Śledczy twierdzą, że już we wniosku o pomoc prawną do Rosjan z 10 kwietnia 2010 roku zwrócili się o
zabezpieczenie wszystkich części samolotu, ale przez ponad dwa lata tego nie zrobiono. Dopiero w ubiegłym roku,
po wysłaniu kolejnego wniosku z prośbą o wyjęcie tych części z hangarów, Rosjanie zareagowali – pozwolili
prokuratorom na wejście do środka, a ci dokonali oględzin zgromadzonych tam szczątków. Poza tym wydobyli z
hangarów fragmenty skrzydeł tupolewa, ułożyli je na płycie lotniska wraz z fragmentami skrzydeł, które znajdowały
się razem z resztą wraku pod prowizoryczną wiatą zbudowaną przez Rosjan, i przykryli brezentem.
ZOBACZ RÓWNIEŻ:
Oto, co polscy prokuratorzy znaleźli we wraku Tu-154M
Duży męski płaszcz, torba podróżna, koszula ze spinkami, kilka par butów – to rzeczy znaleziono przez
polskich prokuratorów we wraku prezydenckiego tupolewa 2,5 roku po katastrofie, podczas oględzin jesienią
zeszłego roku. Przedmioty należące do ofiar katastrofy przywieziono do Polski na początku grudnia. więcej
Jak przyznał kapitan Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, w trakcie wyjmowania szczątków z
hangarów znaleziono wśród nich także rzeczy osobiste ofiar, natomiast według zapewnień prokuratorów, nie
znaleziono tam szczątków ludzkich. Kapitan Maksjan dodał, że znalezione rzeczy osobiste ofiar trafiły do Polski w
grudniu 2012 roku, a wiosną tego roku zostały przekazane rodzinom.
Śledczy nie odpowiedzieli naszym reporterom na pytanie, ile dokładnie fragmentów samolotu znajdowało się w
betonowych hangarach. Otwarte jest również pytanie, czy po ponad trzech latach przechowywania w tak
skandalicznych warunkach szczątki te mogą stanowić wartość dowodową.
Jak zapowiada prokuratura wojskowa, szczątki znajdujące się w hangarach zostaną dokładnie zbadane przez
polskich śledczych dopiero wtedy, gdy wraz z całym wrakiem tupolewa wrócą do kraju.
Fragmenty skrzydeł tupolewa ułożone na płycie lotniska
/
Lasek: Ekspertyzy tych szczątków nie wniosłyby do raportu
komisji Millera niczego nowego
Te szczątki nie miały żadnego znaczenia dla pracy komisji Millera - mówi reporterom RMF FM członek tego
gremium, a obecnie szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Maciej Lasek. Części tych nie
zbadano przed wydaniem raportu o przyczynach katastrofy, bo – jak przekonuje Lasek – te ekspertyzy nie
wniosłyby do sprawy nic nowego. Według niego, eksperci i bez tych ustaleń byli w stanie z całą pewnością
potwierdzić, co wydarzyło się 10 kwietnia w Smoleńsku. Tłumaczy, że do końca wszystko rejestrowały czarne
skrzynki samolotu.
Nie ma potrzeby szukać jeszcze jakiegoś drobiazgu, gdzie nie ma żadnej poszlaki. Nic nie wskazuje na to,
żeby przyczyna wypadku była inna niż zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania - podkreśla szef
PKBWL.
ZOBACZ RÓWNIEŻ:
Na wrak Tu-154M możemy czekać latami. Rosjanie wydadzą go dopiero po procesie
Polskie władze i prokuratura od dnia katastrofy smoleńskiej zabiegają o zwrot wraku TU-154M. Teraz strona
rosyjska odpowiada, że zwrot będzie możliwy po prawomocnym zakończeniu ich śledztwa w sprawie
smoleńskiej tragedii. Rosjanie wciąż czekają na materiały z Polski, m. in. próbki głosów kilku ofiar i już
oświadczają, że nie znaleźli dowodów na uchybienia ze strony kontrolerów lotu w Smoleńsku. więcej
Twierdzi natomiast, że każdy z fragmentów samolotu, składowanych w betonowych hangarach na lotnisku,
powinien być gruntownie przebadany przez prokuraturę, bowiem postępowanie karne rządzi się innymi prawami i
zakończenie śledztwa będzie wymagało również tych szczegółowych opinii.
Merta: To było badanie przyczyn katastrofy samolotu bez tego
samolotu
W zupełnie innym tonie sytuację komentują rodziny ofiar katastrofy. Według nich, zdjęcia, które publikujemy, to
kolejny dowód na to, że raporty komisji Anodiny i Millera są całkowicie nierzetelne.
Magdalena Merta, wdowa po wiceministrze kultury Tomaszu Mercie, z niedowierzaniem patrzyła na fragmenty
tupolewa widoczne na fotografiach. Zwróciła uwagę, że nie zostały one zbadane przez ekspertów, którzy mimo to
orzekli, jakie były przyczyny tragedii. To było badanie przyczyn katastrofy samolotu bez tego samolotu -
mówiła.
Polacy są dostatecznie mądrzy, żeby nie potrzebować szczątków samolotu do badania przyczyn katastrofy, a
Amerykanie na tyle głupi, że musieli samolot w Lockerbie pozbierać do ostatniego skrawka, żeby tę
przyczynę określić - skomentowała.
Przypomnijmy, że śledczy badający katastrofę w szkockim Lockerbie, gdzie w 1988 roku rozbił się amerykański
Boeing 747, właśnie dzięki natychmiastowym, drobiazgowym badaniom każdego z milionów fragmentów samolotu
znaleźli dowód na to, że w maszynie wybuchła bomba.
Roman Osica, Krzysztof Zasada, Edyta Bieńczak, RFM FM
Rymkiewicz: Reytanowski krzyk dla Polski
foto: Igor Smirnow/Gazeta Polska
- Ten wielki i dumny Reytanowski krzyk – że nie będziemy niewolnikami dwóch mocarstw, że się na to nie
godzimy – ten wielki krzyk nawet z jakimś małym rozlewem krwi połączony, no trudno – mógłby sprawić,
że Polska przebudziłaby te wszystkie małe narody, które żyją wokół nas i które chcą wydobyć się spod
władzy rosyjskiej albo spod władzy niemieckiej – mówi Jarosław Marek Rymkiewicz w rozmowie z
Joanną Lichocką.
Zdrada i zdrajcy – to jest główny temat Pana książki „Reytan. Upadek Polski”. Wstrząsająca jest scena,
gdy zdrajca sprzed blisko dwustu pięćdziesięciu lat, Adam Poniński, zmierza do Pałacu
Namiestnikowskiego na Krakowskim Przedmieściu. Idzie, stukając kosturem o chodnik. Mija Krzyż i to,
co było wokół niego – znicze, kwiaty, fotografie. Idzie między autobusami jadącymi przez Krakowskie.
Mówi Pan – to dzieje się tu i teraz, zdrajcy są wśród nas.
To, że „Reytan” stał się książką o zdradzie, to jakoś tak samo wyszło – można powiedzieć, bez mojego udziału. To
ta książka o tym zadecydowała – w trakcie jej pisania – że chce być książką o zdradzie. Ona sama tak się
wymyśliła. A ja nad jej myśleniem, nad jej pomysłami słabo panowałem. To jest normalny proceder pisarski – kto
chce napisać dobrą książkę, musi zrezygnować z władzy nad swoim pisaniem i oddać władzę nad pisaniem –
pisaniu. Książka wie, o czym ma opowiedzieć – trzeba jej zaufać. Można to jeszcze inaczej ująć. Polakom, właśnie
teraz, potrzebna była książka o zdradzie, życzyli sobie takiej książki, która ustanowiłaby analogię między dwoma
epokami ich historii – tą, w której żyjemy, i tamtą osiemnastowieczną. To były dwie epoki, w których zdrada
rządziła historią Polaków.
Dlaczego Polakom potrzebna była właśnie teraz książka o zdradzie?
Dlatego, że Polacy są notorycznie zradzani. Obliczmy to sobie, biorąc pod uwagę czasy ostatnie. Między rokiem
1918 – kiedy zaczęła się II Rzeczpospolita – a rokiem 1939 byli (jak to zawsze wszędzie bywa – więc to nie był
wielki problem) jacyś pojedynczy zdrajcy i była jedna niewielka partia polityczna zdrajców, odizolowana od
wspólnoty obywateli II Rzeczypospolitej i skutecznie kontrolowana przez policję państwową i jej agentów. Tę
partię zdrajców można było wtedy zlikwidować przy pomocy środków radykalnych (o tych środkach radykalnych,
czyli problematyce mordu politycznego, może zaraz sobie pomówimy), ale nie zadbano o to i to był wielki błąd.
Mieliśmy coś policzyć. Zdrada zaczęła się (zapanowała w polityce polskiej, zawładnęła tą polityką) w roku 1939,
we Lwowie, w Wilnie, w Białymstoku. Potem, po kilku latach, przeniosła się do całej Polski, rozprzestrzeniła się od
Tatr do Bałtyku, i można nawet powiedzieć, że na wiele lat stała się, no może nie jedynym, ale nadrzędnym,
decydującym sposobem uprawiania polityki polskiej. Ile to więc lat trwa? Od roku 1939 do roku 2013, czyli trwa
to lat niemal siedemdziesiąt cztery. Teraz policzmy, ile lat to trwało w wieku XVIII. Właściwie można by liczyć
gdzieś od połowy wieku XVII, od wojen kozackich i szwedzkich – wystarczy, żeby się o tym przekonać, zajrzeć
do „Ogniem i mieczem” czy do „Potopu”. Ale liczmy od wstąpienia na tron Stanisława Augusta, kiedy stało się
jasne, że władzę objął człowiek petersburskiej carycy. Od roku 1764 do roku 1795, kiedy zamknęły się dzieje
ówczesnej Rzeczypospolitej, minęło ile lat? Trzydzieści jeden. Czyli obecnie trwa to już ponad dwa razy dłużej.
Rozmawiamy w dniu, w którym tygodnik „Wprost” publikuje zdjęcia ze spotkania zorganizowanego w
1989 r. przez Czesława Kiszczaka w Magdalence. Lech Wałęsa i inni przywódcy ówczesnej opozycji piją z
nim wódkę. Adam Michnik, szeroko uśmiechnięty, przybija piątkę. Te zdjęcia pokazują wielką komitywę
szefa komunistycznej bezpieki z ludźmi opozycji. To zapis uczty jak z koszmarnego snu.
Jest prawdopodobnie tak, że wielu Polaków, nawet ogromna większość Polaków uważa teraz, że to właśnie w
Magdalence ułożono i zatwierdzono zasady istnienia obecnego państwa polskiego. Jeśli to coś, co tu mamy – to
rumowisko – można nazwać państwem. Ale dla uproszczenia wywodu tak to nazywajmy. Ja jestem w tej sprawie
całkowicie innego zdania. W roku 1989 nic się nie zaczęło i nic nie skończyło. Jeśli w Magdalence coś ustalono, to
tylko zasady, na jakich ma zostać zorganizowana i przeprowadzona następna peerelowska odwilż. Czyli taka
przemiana peerelowskiej rzeczywistości, którą Polacy skłonni byliby zaakceptować. Może zresztą nasi historycy,
wydaje mi się to bardzo prawdopodobne, dojdą do wniosku, że ta odwilż, ostatnia z wielu odwilży, zaczęła się
trochę wcześniej, w roku 1980, w sierpniu, kiedy doszło do buntu robotników, nazywanego potem rewolucją
Solidarności. Rewolucja! Toż to śmiechu warte. Cóż to za rewolucja, która nie gilotynuje władców, nie demoluje
doszczętnie starego porządku i nie wyrzuca tego porządku na śmietnik. A więc była to peerelowska odwilż, trzeba
przyznać, że najgłębsza (wiele warstw lodu stopniało) ze wszystkich peerelowskich odwilży. Jak wszystkie inne,
została ona spowodowana przez dwa czynniki. Pierwszym były polityczne gry na szczycie władzy, gry z partyjnymi
dysydentami, gry z półlegalną opozycją, może także gry prowadzone w Moskwie. Drugim był bunt robotników. To
właśnie taki bunt był czynnikiem sprawczym wszystkich uprzednich peerelowskich odwilży.
Przy Okrągłym Stole, co bardzo dziś lubią podkreślać politycy PO i prezydent Bronisław Komorowski, by
to wszystko uwiarygodnić, był także Lech Kaczyński. Bardzo szybko przestał jednak należeć do grona
okrągłostołowej ekipy. Był w Magdalence. W książce „Lech Kaczyński. Biografia polityczna 1949–2005”
pod redakcją Sławomira Cenckiewicza jest to dobrze opisane. Lech Kaczyński był wstrząśnięty tym, co
zobaczył. Tą fraternizacją i blatowaniem się z komunistami, odmówił w tym wspólnym piciu wódki udziału.
Zrobiło tak jeszcze tylko dwóch innych ludzi – Władysław Frasyniuk i Tadeusz Mazowiecki. Cenckiewicz
uważa zresztą, że magdalenkowa zdrada była właśnie wynikiem tej fraternizacji, tego picia wódki.
To, że nasz późniejszy prezydent nie chciał pić wódki z tymi typami, to jest miła wiadomość. Gdyby z nimi pił
wódkę, no to mielibyśmy kłopot. Ale – choć jestem pełen podziwu dla politycznej przenikliwości obu braci
Kaczyńskich – uważam, że nawet oni nie rozumieli wtedy, co się dzieje i do czego to prowadzi. Bo gdyby rozumieli,
to nie przyłożyliby do tego ręki. A przecież przyłożyli. Rozumieć zaś nie mogli, bo tego nikt wtedy nie rozumiał.
Polakom wydawało się, że wchodzimy na drogę, która, wcześniej czy później, doprowadzi nas do niepodległości.
Nikt nie oparł się, nie mógł się oprzeć temu rozkosznemu przeczuciu, temu cudownemu przywidzeniu: idziemy ku
niepodległości, będziemy niepodlegli. Nikt nie wiedział, że to jest droga z PRL do PRL. Z prylu do prylu. Ten
„pryl”, słowo dobrze oddające istotę tego świństwa, to chyba Rafał Ziemkiewicz wymyślił. Lub może lud polski to
wymyślił.
Uważa Pan teraz, że wróciliśmy do PRL?
Teraz to raczej uważam, że nigdy z niego nie wyszliśmy. Powie pani, że to jakaś moja fantasmagoria, bo przecież
wystarczy popatrzeć wokół, żeby zobaczyć zmiany – od roku 1989, przez dwadzieścia cztery lata, wszystko się
zmieniło. Owszem, wszystko się zmieniło, ale nic się nie zmieniło. To była rzeczywiście wielka i co więcej bardzo
miła odwilż – ta odwilż magdalenkowa. Zamiast pustych półek – są supermarkety. Zamiast własności państwowej –
jest własność prywatna lub korporacyjna. To akurat zmiana, którą uważam za fatalną. Zamiast armii – jest brak
armii. To też zmiana fatalna, złowieszcza. Zamiast wczasów pracowniczych – są (dla zamożnych) wakacje na
Krecie. I tak dalej. Jedno się tylko nie zmieniło – istota PRL. Wystrój jest nowy, a istota stara.
Istota PRL, o której Pan mówi – na czym ona polega, co nią jest?
Istotą PRL było i pozostaje to, że był on i jest nadal kawałkiem moskiewskiego imperium, kawałkiem zarządzanym
na sposób moskiewski przez ludzi wyznaczonych lub przynajmniej zaakceptowanych przez Moskwę. Dzieje tego
kawałka mają toczyć się tak i tylko tak, jak sobie tego życzy imperium – mają to być dzieje podporządkowane
interesom imperium, dzieje dziejące się zgodne z tymi interesami – i właśnie z tego dziejowego względu (żeby
wszystko działo się tak, jak sobie życzy imperium) potrzebni są ci wyznaczani przez Moskwę zarządcy. Cała reszta
– nasze obecne dziejowe miejsce i nasze życie polskie w tym miejscu – była i jest przez tę istotę zdeterminowana.
Od pewnego czasu (wcześniej, w epoce Stalina, było inaczej) imperium nie żąda już, żeby jego zagraniczni poddani
żyli tak samo, jak jego poddani rosyjscy czy czeczeńscy, żeby wierzyli w to samo, myśleli to samo. Czyli: możecie
sobie żyć, Polaczki (a dotyczy to też Bułgarów, Węgrów, Litwinów i tak dalej), jak tam chcecie, możecie nawet
żyć luksusowo, możecie nawet myśleć, co chcecie, ale dziejów waszych nie będziecie sobie układać, jak chcecie,
lecz tak i tylko tak, jak tego sobie życzy imperium. Właściwie tylko ten jeden warunek jest ważny – warunek
dziejowego posłuszeństwa. Żadnej dziejowej swobody, żadnej wolności przy narodowej pracy nad własną
dziejową drogą, czyli nad konstruowaniem własnego politycznego losu – o to tu właśnie chodzi. Mając bowiem
pewność, że żaden z sąsiadujących z nim narodów nie pójdzie własną drogą dziejową, nie wybierze sobie, wedle
swojej woli, własnego losu, imperium może też być pewne własnegobezpieczeństwa. Polacy, którym odebrano
własny los dziejowy, nigdy już nie pojawią się na Kremlu – ze swoją husarią i ze swoimi sztandarami – ze swoim
republikańskim sztandarem wolności dla wszystkich narodów. Tak, właśnie o to tu chodzi.
Ale jeśli to jest teraz, jak Pan twierdzi, dalszy ciąg PRL, jeśli istota PRL pozostała nienaruszona, to jak
się uwolnić z tej peerelowskiej niewoli? Czy nie da się powiedzieć – dokończmy rewolucję Solidarności? I
dokończyć ją? Wspomnienie o karnawale Solidarności przecież pozostało. Myśl o wolnej, solidarnej
Polsce została.
Takiego buntu jak tamten to już nigdy nie będzie, bo nie ma już robotników. Ale nawet gdyby byli, gdyby w jakimś
cudownym sposobie nagle się zjawili, wyszli na ulice, to jest rzeczą oczywistą, że ani bunt robotników, ani, tym
bardziej, narodowe powstanie nie otworzą nam teraz drogi do niepodległości. W ten sposób z PRL nie wyjdziemy.
Każdy bunt Polaków zostałby teraz natychmiast spacyfikowany przez siły porządkowe przysłane z Moskwy i z
Berlina – z przyzwoleniem Wspólnoty Europejskiej, nawet na jej żądanie, z powołaniem się na jej demoliberalne
ideały – pod hasłem walki z polskim faszyzmem i nacjonalizmem. Trzeba szukać innej drogi do niepodległości.
Trzeba wygrać wybory.
Tak właśnie teraz się uważa. Jarosław Kaczyński wygra wybory i to doprowadzi nas do odzyskania niepodległości.
Ale to jest naiwne złudzenie – a w sytuacji śmiertelnego zagrożenia (naszego bytu narodowego) nie należy się
naiwnie łudzić.
Dlaczego to jest złudzenie – że wygramy wybory i będziemy mieli niepodległą Polskę?
Bo nie bierze się przy tym pod uwagę skutków, jakie będą miały wybory, które Jarosław Kaczyński i jego partia
wygrają. Ja bardzo mu tego życzę, żeby wygrał – byleby tylko nie wygrał za wysoko. Mam nadzieję, że wygra
ostrożnie, skromnie, z rozwagą – uzyska trzydzieści kilka do czterdziestu procent i nie będzie rządził. PiS będzie
jeszcze silniejszą niż dotychczas opozycją – to będzie bardzo korzystne dla sprawy narodowej. Ale jeśli w
wyborach partia Jarosława Kaczyńskiego uzyska 51 proc. głosów – o to już będzie niedobrze. Zacznie się wściekła
nagonka tutejszych wewnętrznych Moskali – mówiliśmy o nich kilka miesięcy temu w naszej poprzedniej rozmowie.
Będą demoliberalne manifestacje i awantury, będą wrzaski gwałconych przez faszystów feministek, potem ktoś
podpali jakąś synagogę, ktoś wysadzi w powietrze jakiś tutejszy sowiecki pomnik i, wreszcie, w imię obrony
demokracji oraz w imię walki z polskim terroryzmem zostaną wezwane siły porządkowe, rosyjskie i niemieckie.
Węgrom mogli, z wściekłością, pozwolić, ale nam nie pozwolą, bo niepodległa Polska oznaczałaby teraz
wywrócenie całego rusko-pruskiego porządku w środku Europy. A jeśli PiS uzyska 75 proc. – to wtedy trochę
poczekają, trochę się przyjrzą, a potem spróbują zabić Jarosława Kaczyńskiego.
Przepraszam, ale tu już mówi Pan rzeczy straszne.
Należy pani, droga pani Joasiu, do narodu, który jako swój mit założycielski (czy raczej baśń założycielską) wybrał
sobie opowieść o królu Popielu i jego stryjach, więc proszę nie mówić, że mord polityczny to jest coś strasznego.
Polityczne mordowanie to jest używany od wieków sposób rozwiązywania problemów politycznych. Sposób jak
każdy inny, ani zły, ani dobry – sposób zwykle skuteczny, przynoszący też zwykle korzystne (z punktu widzenia
mordujących) rezultaty. Mordowanie polityczne nie jest ani moralne, ani niemoralne, można powiedzieć (używając
sformułowania Fryderyka Nietzschego), że jest poza dobrem i złem. W tej naszej baśni aniołowie pojawiają się
trochę później, a ich wejście do chaty Piasta nie unieważnia posępnego i krwawego początku opowieści. Od razu
też powiedzmy, że nie jesteśmy aniołami i polityczne mordowanie było stosowane także w naszej Rzeczypospolitej
– i właśnie jako środek rozwiązywania problemów politycznych – od czasów niepamiętnych do czasów
nowożytnych. Od ścięcia Samuela Zborowskiego do zamordowania w łaźni generała Zagórskiego i samobójstwa
Walerego Sławka.
Uważa Pan, że mord polityczny to narzędzie, które może rozstrzygać współczesne losy naszego kraju?
Ja tylko wzywam do ostrożności, rozwagi, namysłu – nie nad tym, jak natychmiast odzyskać niepodległość (bo to
teraz niemożliwe), ale nad tym, jak wejść na drogę, która prowadzi do niepodległości. Trzeba więc, szukając tej
drogi, zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje coś takiego jak mord polityczny. Czyli trzeba widzieć historię w tym
kształcie, w jakim ona rzeczywiście się wydarza – a nie w tym, w jakim chcielibyśmy – żeby się wydarzała.
Moskiewskie imperium – podobnie jak nasza Rzeczpospolita – też zabijało od czasów niepamiętnych, ale po
pierwsze – zabijało w zupełnie innej skali, a po drugie – u nas zabijano raczej swoich, a imperium zabijało swoich i
obcych, wszystkich, których należało zabić, bo przeszkadzali, czyli szkodzili interesom imperium. Kiedy to się
zaczęło? Prawdopodobnie gdzieś w czasach Iwana Groźnego, który zabił swojego syna, ale może wcześniej – już
w czasach najazdów tatarskich, kiedy imperium, jeszcze nieistniejące, a więc raczej jego idea wchłonęła w siebie
krew dzikich najeźdźców, dzikich hord idących od Bajkału, od Morza Azowskiego i Morza Czarnego. Może
wymieńmy kilka najsłynniejszych ofiar, dla nas najważniejszych, polskich albo zaplątanych fatalnie w sprawę polską.
Dymitr Samozwaniec i jego żona caryca Maryna Mniszchówna nie umarli własną śmiercią. Król Stanisław August
też nie umarł własną śmiercią. Podobnie wielki książę Konstanty i jego żona Joanna księżna łowicka. Podobnie
generał Władysław Sikorski. Podobnie król Stefan Batory, choć akurat w tym wypadku nie wiadomo, komu
zależało na tej śmierci. I wreszcie prezydent Lech Kaczyński. Rzecz godna jest wnikliwej analizy, bowiem od razu
zwraca uwagę niezwykła różnorodność ofiar, które łączy tylko to, że każda z nich w jakiś sposób zaszkodziła czy
chciała zaszkodzić interesom imperium – jak Stefan Batory, który miał taki plan, żeby zostać carem i z carskimi
wojskami uderzyć na imperium tureckie.
Ta Pańska lista mówi, że każdy, kto realnie zagraża rosyjskiej władzy w Polsce lub tylko sprawia jej
kłopoty, może zginąć. O to tu Panu chodzi?
Właśnie tak. Wróćmy zatem do tego, co się teraz dzieje. Mamy tu dwa ciekawe pytania. Dlaczego nie
zamordowano Jana Olszewskiego? Pytanie drugie jest takie – dlaczego nie zamordowano Victora Orbána?
Odpowiedzi, szczególnie odpowiedź na pierwsze pytanie, mogą być pouczające. Otóż pana premiera
Olszewskiego nie zamordowano prawdopodobnie dlatego, że w Rosji była wtedy smuta, rozpad państwa, bałagan i
chaos, procesy decyzyjne były zakłócone i ktoś zadecydował, że lepiej to załatwić inaczej. A Victor Orbán żyje, bo
Węgrzy to naród odważny, ale niewielki, który nie może zagrozić stabilności układu politycznego w środkowej
Europie. Nie może, nawet uzyskawszy niepodległość, doprowadzić do likwidacji dwóch stref wpływów –
niemieckiej i rosyjskiej. Jeśli chodzi o Polskę, to jest inaczej. Jej wybicie się na niepodległość, jej republikańska
ekspansja na południe, w kierunku Morza Śródziemnego i Morza Czarnego, i jej późniejszy sojusz z państwem
tureckim (miłym naszym polskim sercom) – oznaczałyby rozpad obu tych stref. Czyli kompletne zakłócenie
porządku politycznego w całej Europie. Od Helsinek do Dubrownika, od morza do morza. Polska jest zwornikiem
rosyjskiej strefy wpływów, może też niemieckiej, jest w obu tych strefach największym i potencjalnie
najpotężniejszym państwem. A jeśli tak właśnie jest, to trzeba się liczyć z konsekwencjami, jakie miałaby dla nas w
tej chwili próba odzyskania niepodległości.
Bać się – mówią nam rządzące elity. To wielkie imperium, chcecie wojny? – pytają i oddają Rosjanom
śledztwo smoleńskie.
Oczywiście, że trzeba się bać – bo jest czego. Rozsądek każe się bać. Ale bojąc się – trzeba szukać sposobu, jak
się od tego strachu uwolnić. Trzeba zacząć od Reytana – od jego wielkiego krzyku. On też pewnie się bał, nawet
na pewno się bał, bo chcieli go wtedy, w kwietniu 1773 r., zabić. Ale jego wielki krzyk uwolnił go od strachu – i
choć potem nastąpiło sto pięćdziesiąt lat niewoli, ten wielki krzyk uzyskał (dzięki Mickiewiczowi i Matejce) siłę
mityczną i wciąż był słyszany – i ustanawiał, i potwierdzał prawo Polaków do niepodległego istnienia. Trzeba więc
teraz powtórzyć to, co wykonał Reytan, i to będzie początek – trzeba rzucić się na próg, rozedrzeć koszulę – jak
to Matejko namalował – i krzyczeć: – Liberum veto! Nie pozwalam! – Na niewolę, na pohańbienie, na upokorzenie
naszej dumy narodowej: – Nie pozwalamy! – Trzeba to krzyczeć wielkim, strasznym głosem. A my, pani Joasiu, to
raczej teraz popiskujemy, a z pisków naszych wynika, że nasi wrogowie nas krzywdzą. Wielkie koty krzywdzą
biedne piskliwe myszki. To nasze tutejsze popiskiwanie, a często i żałosne lamentowanie, i użalanie się nad naszym
polskim losem (bardzo częste po katastrofie smoleńskiej – że nas tam skrzywdzili), to wszystko jest słabo słyszalne,
robi niewielkie wrażenie na naszych wrogach, ale i naszych sąsiadach, i na Polakach też robi raczej niewielkie
wrażenie. Może w ogóle na nikim nie robi wrażenia – nikt go nie chce słuchać. No to dość mysiego piszczenia i
popiskiwania. Jakby powiedział Marszałek Józef Piłsudski – dość mysiego popiskiwania w wychodku.
Jaki mógłby być skutek tego współczesnego wielkiego Reytanowskiego krzyku?
Oto jaki byłby skutek. Ten wielki i dumny Reytanowski krzyk – że nie będziemy niewolnikami dwóch mocarstw, że
się na to nie godzimy – ten wielki krzyk nawet z jakimś małym rozlewem krwi połączony, no trudno – mógłby
sprawić, że Polska przebudziłaby te wszystkie małe narody, które żyją wokół nas i które chcą wydobyć się spod
władzy rosyjskiej albo spod władzy niemieckiej. I że oparłyby się one – skrzyknięte naszym krzykiem – o Polskę.
Trzeba więc zacząć od wielkiego krzyku – a potem budować instytucje, które ten nasz krzyk Reytanowski
upowszechnią – tak, żeby był on słyszany od Helsinek do Dubrownika. Jeśli będziemy mieli dużo takich instytucji (a
już jest ich wiele), które będą istniały nadziemnie i podziemnie, trochę jawnie i trochę niejawnie – tak jak istniały te
instytucje, które tworzył przed rokiem 1914 Piłsudski, bo w tej sprawie powinniśmy iść za jego genialną intuicją –
to wreszcie złożą się one, wszystkie razem, na niepodległe państwo polskie, też trochę jawne i trochę niejawne. A
kiedy już będziemy mieli takie państwo na wpół założone, trochę istniejące, i kiedy już będziemy mieli POW, i kiedy
już będziemy mieli naokoło nas sprzymierzone z nami narody, to będziemy czekać, czekać, czekać.
Całość wywiadu w tygodniku „Gazeta Polska”
http://www.naszdziennik.pl/wp/29843,lekcja-dla-polakow.html
Barbara Bubula
Lekcja dla Polaków
Zastanawiamy się często, dlaczego w wyborach uczestniczy w Polsce tak mało obywateli, dlaczego brak u nas
narodowego instynktu samozachowawczego, niska jest wiedza ekonomiczna, słabe więzi społeczne, skąd poczucie
marazmu. Jestem pewna, że jedną z ważnych przyczyn jest to, że jesteśmy społeczeństwem bardzo „źle
poinformowanym”. Zaproponowałam zatem, by Rada Programowa TVP odbyła dyskusję nad jakością
najważniejszych wieczornych programów informacyjnych. Sama zajęłam się analizą kolejnych wydań
„Wiadomości” o godz. 19.30 i sporządziłam raport o treściach prezentowanych w tym programie przez cały styczeń
br. Raport ten mógł być wreszcie zaprezentowany na posiedzeniu Rady 26 marca, więc po jego przedstawieniu
władzom TVP pragnę podzielić się swoimi obserwacjami z czytelnikami.
Większość obywateli naszego państwa całą swą wiedzę o polityce, społeczeństwie, kulturze, ekonomii czerpie z
telewizji, i to zazwyczaj tylko z jednego wieczornego programu informacyjnego. Roli dostarczyciela informacji nie
spełniają gazety, obecne tylko w kilku procentach polskich domów, a na wiadomości polityczne w internecie
przeciętny internauta przeznacza zaledwie dwie minuty dziennie. Tym większa odpowiedzialność spoczywa na tych,
którzy kształtują opinie widzów, realizując swoisty program wychowania obywatelskiego. Dlatego ciekawe jest,
jaki wzorzec człowieka i obywatela lansują dziennikarze i ich zwierzchnicy w telewizji publicznej.
Co nas łączy?
Gerard Depardieu obywatelem Rosji (3 razy), rajd Dakar (2 razy), sukces piosenki „Ona tańczy dla mnie”,
wyprzedaże w Anglii, kot przemytnik z Brazylii, ludzie maskotki na ulicach miast, konkurs skoków narciarskich (5
razy), gadżety na targach w Las Vegas, pamiątki z inauguracji Baracka Obamy, wizerunek konduktorów Intercity,
sylwetka tenisisty Jerzego Janowicza w kontekście konkursu krzyków w Gołdapi, sympatyczne lemingi,
ekstremalne sporty zimowe, kontuzje w sporcie na przykładzie piłki ręcznej, materiał o płatkach śniegu, rapująca
babcia w internecie, wiara w potwora spaghetti, telewizja na Dworcu Centralnym. Oto spis przykładowych
tematów z jednego miesiąca, które pojawiły się w „Wiadomościach” TVP o 19.30 (wszystkich materiałów
rozrywkowych było 33). Cechą sztandarowego programu informacyjnego telewizji publicznej jest bowiem
nieznośny nadmiar treści rozrywkowych. W pogoni za „oglądalnością” programy te straciły swoją podstawową
funkcję. Infotainment (tak z angielskiego nazywa się inwazję treści rozrywkowych – entertainment w programach
informacyjnych) obecny jest także w materiałach korespondentów zagranicznych (Rosja, USA). Charakterystyczne
jest upodobanie w wiadomościach o sporcie, powtarzanych następnie dosłownie, po kilku minutach przerwy na
reklamy, w specjalnym wydaniu informacji sportowych.
Jakie znaczenie ma fascynacja treściami tabloidowymi i sportowymi? Czy tylko zabiera czas, który można by
poświęcić poważniejszym tematom? Otóż nie. W świadomości widzów utrwala się obraz świata, w którym zabawa
zajmuje miejsce powagi i głębszego znaczenia. Co znamienne, wspólne kibicowanie sportowcom oraz zaszczyt
organizowania wielkich imprez sportowych jest przedstawiane jako niemalże jedyne spoiwo społeczeństwa. Co
miałoby jednoczyć Polaków mocniej niż piłka nożna, skoki narciarskie czy Euro 2012? To łączy niewątpliwie
model propagandowy stosowany przez PO ze „światopoglądem” „Wiadomości” TVP.
Nie jest zatem przypadkiem, że rozrywkowe ciekawostki i kibicowskie wzruszenia zastąpiły całkowicie informację
o kulturze polskiej. W całym miesiącu w „Wiadomościach” TVP pojawiła się jedna informacja kulturalna (o stuleciu
Teatru Polskiego w Warszawie). Dwa razy mieliśmy materiał poświęcony filmom zagranicznym, przy okazji
rozdania nagród Globów i Oscarów. Nie było wiadomości o muzyce poważnej, książkach ani plastyce. Nic
dziwnego, że modelowany obywatel odzwyczaja się od traktowania kultury jako przedmiotu swej aspiracji i
przestaje widzieć w niej wspólne z innymi rodakami dziedzictwo. Konsekwencją jest brak życia kulturalnego
łączącego naród, a także utrata więzi z kulturalnym światem. Wyraźny jest także niedobór informacji o osiągnięciach
polskiej nauki. Na ten temat widzowie otrzymali tylko dwa krótkie komunikaty w miesiącu: o polskich satelitach i
udziale w badaniach mózgu.
Redakcja „Wiadomości” TVP ma chyba świadomość, że trzeba jednak szukać tego, co Polaków łączy poza
sportem, ponieważ co jakiś czas obserwujemy próby włączenia treści historycznych do codziennego przekazu: w
styczniu mieliśmy 10 takich tematów. Rocznica Powstania Styczniowego przedstawiona została najpierw jedynie w
kontekście sejmowych sporów bez odpowiedniego przypomnienia faktów historycznych. Dopiero za drugim razem
poinformowano krótko o pamięci Polaków dotyczącej powstania. Innego dnia „Wiadomości” przedstawiły
sylwetkę sędziwego cichociemnego. Pojawiły się treści o rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz i przypomnienie
rocznicy dojścia Hitlera do władzy. Pozytywnie należy ocenić materiał przeglądowy o odkrywanych i
upamiętnianych w różnych miejscowościach miejscach martyrologii ofiar stalinowskich. Można się wprawdzie
zastanawiać, czy nie dlatego był to materiał przeglądowy, by nie mówić o tych sprawach częściej? Statystycznie
ujmując, tematyka historyczna zajęła 5 proc. miesięcznej zawartości programu.
Jerzy Owsiak i nic więcej
Jednak w modelu społecznym stanowiącym ideał „Wiadomości” to nie historia stanowi, obok sportu, podstawowe
spoiwo międzyludzkie. Tę rolę pełnią tzw. human stories (zalecane w podręcznikach konstruowania programów
informacyjnych dla wywołania więzi emocjonalnej z widzami), czyli historie o ludzkich nieszczęściach połączone z
próbą mobilizowania widzów do pomocy. Proszę mnie dobrze zrozumieć, w pełni akceptuję budzenie wrażliwości
na cierpienia bliźnich, jednak powinniśmy mieć świadomość, że media na całym świecie dbają o nasycenie swego
programu emocjami nie tylko z dobroci, ale ponieważ to przyciąga odbiorców.
Styczeń to co roku miesiąc szczególnej obecności Jerzego Owsiaka na ekranie. Jak pamiętamy, był co prawda
pewien wizerunkowy kłopot, ponieważ bohater przed zbiórką na leczenie seniorów wypowiedział się z aprobatą o
eutanazji, ale „Wiadomości” zgrabnie przeszły nad tym do porządku dziennego. 9 stycznia z ekranu usłyszeliśmy:
„Jerzy Owsiak wycofuje się ze stwierdzeń o eutanazji, więc WOŚP bez przeszkód może zacząć zbieranie
pieniędzy”. Zbiórka pieniędzy przez fundację Owsiaka prezentowana była sześciokrotnie w bardzo obszernych
materiałach. W krótkiej migawce (1 minuta) zaprezentowany został natomiast dorobek Caritas z podaniem
osiągnięć w zbiórce pieniędzy podczas jednej akcji – Dziele Pomocy Dzieciom (19 mln). Pominięto informację, że
roczna zbiórka rzeczowa i finansowa na Caritas wynosi 500 mln zł, przy 40-50 mln zbieranych przez WOŚP.
Bardzo mało zobaczyliśmy informacji o stowarzyszaniu się obywateli. Jeden materiał dotyczył organizowania się
ludzi w sieciach społecznościowych internetu na przykładzie protestów przeciw likwidacji nocnego metra w
Warszawie i smogu w Krakowie, a dwie historie mówiły o pozytywnej działalności osób bezdomnych. Problemów
drobnej działalności gospodarczej oraz przykładu sukcesów polskich przedsiębiorców – zabrakło.
Bezsilność i przemilczenie
Tematyka społeczna to łącznie 70 tematów (25 proc. całości) poruszanych przez „Wiadomości” TVP w styczniu.
Co znamienne, informacje o chorych dzieciach, o biedzie przedstawiane były bez próby analizy przyczyn leżących w
błędnej polityce w ochronie zdrowia i opiece społecznej. Z ekranu płynie wciąż przesłanie: Jest źle i tak być
musi, możemy co najwyżej zrzucić się na pomoc potrzebującemu, który miał to szczęście i trafił do
telewizji. Przez cały styczeń brakło informacji o bezrobociu, biedzie na wsi i w małych miasteczkach, wzroście
kosztów życia. Problemy komunikacji zbiorowej są w „Wiadomościach” praktycznie nieobecne, podczas gdy
istotnym życiowym problemem Polaków jest likwidacja linii kolejowych i brak połączeń autobusowych.
Charakterystyczna była nieobecność problemów ochrony przyrody i zanieczyszczenia środowiska (jakość wody,
żywności), poza krótką wzmianką o smogu.
Kilka ciekawych materiałów poświęcono szansom i zagrożeniom użytkowania nowoczesnych technologii
telewizyjnych i internetowych. Mieliśmy opowieść o zjawisku linczu internetowego, przykłady organizowania się
ludzi w portalach społecznościowych, poznaliśmy możliwości telewizji cyfrowej, uświadomieni zostaliśmy o groźbie
ataków z internetu, o współczesnych wojnach komputerowych. Wspomniano o groźbie inwigilacji kierowców,
przy charakterystycznej dla „Wiadomości” dużej dawce tematyki motoryzacyjnej. Widz „Wiadomości” ma
komputer i auto, o tym redakcja pamięta. Nieobecna była za to tematyka katastrofy demograficznej w Polsce,
emigracji lub braku mieszkań dla niezamożnych. Znamienne jest, że w informacji poświęconej problematyce
wyludniania się niektórych miast „Wiadomości” pominęły przyczynę tego wyludnienia, jaką jest brak pracy.
Stosunkowo dużo czasu, przez kilka dni, „Wiadomości” poświęciły śmierci i pogrzebowi ks. kard. Józefa Glempa.
Poinformowano o śmierci i pogrzebie Jadwigi Kaczyńskiej. Tematyka religijna, oprócz informacji dotyczących ks.
kard. Glempa, była obecna pięciokrotnie: jedna informacja dotyczyła obrzędów katolickich (orszaków Trzech
Króli), trzy – prawosławnych i jedna – Hindusów. Dwa razy informowano o skazaniu biskupa za jazdę po
pijanemu.
Dziejowa konieczność: za euro, przeciw związkowcom
Tematykę ekonomiczną zaprezentowano 32 razy w miesiącu, co wydaje się niewystarczające (średnio jeden temat
dziennie). Widzowie dowiedzieli się o katastrofie ekonomicznej LOT i próbach jego ratowania (2 razy),
zwolnieniach w fabryce Fiata i staraniach wicepremiera Janusza Piechocińskiego o uratowanie miejsc pracy,
zapowiedzi wycofania z obiegu monet jednogroszowych i restrykcjach UE wobec użytkowników silników diesla.
Dwukrotnie analizowane były perspektywy wprowadzenia waluty euro w Polsce połączone jednak z propagandą
za wprowadzeniem euro. 27 stycznia padły słowa, że większość Polaków „boi się wspólnej waluty”, że „boją się,
iż ceny pójdą w górę”. Analiza przekazywanych treści dowodzi, że podstawowym zagadnieniem jest: jak przekonać
Polaków, by się przestali bać, bo decyzja co do euro już zapadła wraz z przystąpieniem do UE. Przekaz tego
rodzaju zastępuje prezentację argumentów za i przeciw.
4 stycznia „Wiadomości” poinformowały wprawdzie o przejmowaniu ziemi rolnej przez obcokrajowców, ale
materiał poświęcony tej sprawie zakończyły konkluzją, że to dziejowa konieczność, bo decyduje siła pieniądza,
który posiadają cudzoziemcy. Pesymistyczny komunikat GUS o dalszym wzroście bezrobocia został
zaprezentowany bez słowa komentarza krytycznego wobec rządu. Dowiedzieliśmy się o problemach z budową
lotniska berlińskiego, co zabrzmiało jako swoiste usprawiedliwienie kompromitacji z lotniskiem w Modlinie.
Widzowie zostali pouczeni na temat konieczności zabierania paragonów, ostrzeżeni przed inwazją chińskiego
czosnku i poinformowani o uziemieniu boeingów oraz opóźnieniach w budowie gazoportu. Tematy, które pojawiły
się kilkakrotnie, to wstrzymanie pieniędzy przez UE z powodu zmowy cenowej firm budujących autostrady oraz
rozmowy rządu ze związkami zawodowymi kolejarzy. Ta ostatnia sprawa, a także zapowiedź strajku na Śląsku,
ujawniła kolejny charakterystyczny rys przekazywanego w „Wiadomościach” obrazu świata: związki zawodowe są
złe. Poglądem ekonomicznym lansowanym przy informacjach gospodarczych w wypowiedziach redakcji i
licznych ekspertów jest prostacki, liberalny determinizm, receptą na kłopoty – wyprzedaż majątku
państwa. Każdy musi sobie radzić sam.
Żaden materiał dotyczący informacji ekonomicznych nie wyjaśniał podstaw problemu, liczby zbyt krótko pojawiały
się na ekranie, nie było wyjaśniane ich znaczenie i niemożliwe było ich zapamiętanie. W poszczególnych materiałach
prezentowano liczne krótkie, wyrwane z kontekstu wypowiedzi zbyt wielu ekspertów i polityków. Zabrakło
ciągłości narracji w jakimkolwiek temacie, w tym tak ważnym jak groźba recesji w Polsce, negocjacje w sprawie
budżetu UE, pakt fiskalny czy kryzys w strefie euro.
Superman Tuleya i sentymentalni geje
W styczniu zdarzyło się wiele ciekawych spraw w polityce krajowej. Mieliśmy rezygnację szefa ABW, która
została opowiedziana bardzo chaotycznie i przez to zupełnie nie dotarła do widzów. Kiedy porównać tę samą
sprawę przekazaną jasno w „Informacjach dnia” Telewizji Trwam, można się przekonać, jak wiele szkody przynosi
maniera redakcji „Wiadomości”, by trudne tematy utrudniać nadmiarem krótkich wypowiedzi wielu postaci,
wielopiętrowych interpretacji i barokowych wstępów oraz dziwacznych podsumowań.
Jednak prawdziwym supermanem stycznia, który wywalczył sobie pierwszeństwo nawet przed Jerzym Owsiakiem,
był sędzia Tuleya. Poświęcono mu sekwencję aż 9 materiałów. Na tym przykładzie możemy doskonale
zaobserwować metodę tzw. odwrócenia wektorów. Sprawcę prezentuje się jako ofiarę, dobro zamienia się
miejscami ze złem. Łapówkarstwo zostaje uznane za coś naturalnego, a działalność CBA i prokuratury –
porównane ze stalinizmem. I znów interesująca zbieżność z linią propagandową PO: straszenie powrotem IV RP.
Otrzymaliśmy rozpisany na wiele dni akt oskarżenia przeciwko CBA, a wina doktora G. mimo skazania została
zatarta. W zastosowanej przez redakcję „Wiadomości” narracji widzowie prowadzeni byli ku opinii, że CBA
stosowało metody „stalinowskie”, a sędziów nie wolno krytykować. Całkowicie zakryty został problem korupcji w
ochronie zdrowia. Proporcje w przedstawianej argumentacji świadczyły, po czyjej stronie stoi redakcja. 17 stycznia
zacytowano 5 wypowiedzi w obronie sędziego. Padły słowa: „najsłynniejszy sędzia”, „pierwsza próba zastraszenia
sędziego”, „obrzydliwe lustrowanie członków rodziny”, „dzielenie Polaków”, „jak się kończy rozum – rodzą się
upiory”. Tylko jedna wypowiedź była wobec sędziego krytyczna (C. Gmyz). Materiał zatytułowano, a jakże:
„Szacunek dla Temidy”. W komentarzu odredakcyjnym przy tej okazji o rządach PiS mówi się jako o „mrocznej
rzeczywistości tamtych czasów”, widz słyszy, że „lista grzechów CBA jest długa”, i dowiaduje się, że „to pierwsza
taka krytyka IV RP”, że sędzia ma poparcie przełożonych i że o sprawie CBA „na pewno jeszcze usłyszymy”.
W styczniu mieliśmy też aferę z premiami dla marszałków i Polacy zostali zbulwersowani wiadomością, że
transseksualna Anna Grodzka kandyduje do Prezydium Sejmu. Redakcja „Wiadomości” powitała ten fakt
komentarzem: „Wybór Anny Grodzkiej byłby światopoglądowym krokiem milowym”.
W tym czasie pojawiły się w Sejmie projekty ustaw o związkach partnerskich, których prezentacja połączona
została w „Wiadomościach” z propagandą homoseksualną. Otrzymaliśmy sentymentalny obrazek pary gejów, z
pieszczotliwie splecionymi dłońmi i dowiedzieliśmy się, że na całym świecie, łącznie z konserwatywną Wielką
Brytanią, legalizuje się związki osób tej samej płci, a w dalszej kolejności pozwala na adopcję dzieci. „Wiadomości”
TVP przemilczały kilkusettysięczną manifestację w obronie tradycyjnej rodziny i małżeństwa w Paryżu, a pokazały
manifestację homoseksualistów i poinformowały o pozytywnej dla nich decyzji parlamentu francuskiego. Rzeczowe
argumenty poseł Krystyny Pawłowicz przeciw prawnym przywilejom dla związków homoseksualnych nie zostały
przytoczone, a ona sama przedstawiona w kabaretowej formie przez autora prześmiewczych felietonów Adama
Federa. Po głosowaniu w Sejmie dowiedzieliśmy się o negatywnych reakcjach prasy zachodniej („Polska nadal na
Wschodzie”) na zacofanie światopoglądowe naszego kraju. Problem bardzo istotny ze względu na przyszłość
instytucji małżeństwa został sprowadzony do konfliktu w łonie partii rządzącej. Po głosowaniu nie przedstawiono
nam żadnej osoby – ani przedstawiciela Kościoła, ani jakiejkolwiek organizacji, ani zwykłego obywatela
zadowolonego z decyzji posłów.
Tematyka katastrofy smoleńskiej pojawiła się 3 razy, pokazywano „wysiłki” premiera i ministra Sikorskiego o zwrot
wraku Tu-154 i podano informację o tworzeniu komisji anty-Macierewiczowej Macieja Laska. „Wiadomości”
przez kolejny miesiąc nie zaprezentowały ustaleń zespołu Antoniego Macierewicza.
Łącznie przedstawiono 57 materiałów na temat polityki krajowej. Charakterystyczny był brak zainteresowania
opieką nad seniorami, długotrwałym bezrobociem, problemami ludzi młodych, sytuacją polskiej armii, własnością
banków, energetyki, upadkiem drobnego handlu, własnością mediów, spółdzielniami mieszkaniowymi, wieczystym
użytkowaniem gruntów, planowaniem przestrzennym. Brakło informacji o skutecznym ściganiu przestępstw,
zwłaszcza korupcyjnych, i potrzebie egzekucji prawa.
Po co nam polityka zagraniczna?
Statystyki dotyczące informacji z polityki zagranicznej (33 materiały) nie przedstawiają się źle na tle informacji o
polityce polskiej (57 materiałów), jednak w całości treści programu w miesiącu zajmują jedynie 12 procent.
Charakterystyczny jest brak poważnej analizy polityki USA oraz Niemiec, zmian w sytuacji geopolitycznej w
Europie, Azji i Afryce oraz zainteresowanie Rosją sprowadzone do płytkiego wizerunku osobowości Putina (z
jednym wyjątkiem – materiał o wzmacnianiu potencjału militarnego Rosji) i (nieco głębiej) – problemów
społeczeństwa rosyjskiego.
W styczniu polscy widzowie dowiedzieli się o zaprzysiężeniu prezydenta Obamy, które jednak nie zostało właściwie
wykorzystane dla przedstawienia problemów polityki USA. Wybory prezydenckie w Czechach zostały
potraktowane w sposób nieodpowiedni dla informacji o ważnym sąsiedzie (najpierw zobaczyliśmy egzotycznego
kandydata, całego w tatuażach, potem usłyszeliśmy zdawkowe podsumowanie kadencji Vaclava Klausa, wreszcie
otrzymaliśmy jeden krótki materiał o rezultacie II tury). W styczniu rozpoczęła się interwencja antyterrorystyczna w
Mali. Odnotować należy jeden bardzo dobry materiał przeglądowy o sytuacji w Afryce, wyemitowany 18
stycznia. Gdyby tylko podobnie wyglądały wszystkie informacje zagraniczne! Temat jednak nie był należycie
kontynuowany w kolejnych dniach. Negocjacjom w sprawie budżetu UE i paktowi fiskalnemu nie poświęcono
wystarczającej uwagi. Kryzys z zakładnikami w Algierii został zrelacjonowany chaotycznie i bez ciągłej narracji.
Pojawił się strzęp informacji o wyborach lokalnych w Niemczech i pozycji Angeli Merkel. Wiadomość ta zawierała
zresztą sprzeczność – raz usłyszeliśmy, że wynik wyborów poprawił, a za chwilę, że pogorszył sytuację pani
kanclerz. Ciekawostką jest relacja z procesu rosyjskich szpiegów w Stuttgarcie zakończona osobliwym
podsumowaniem eksperta Stanisława Cioska: „To naturalne, że mamy szpiegów, z tym się trzeba nauczyć żyć”.
W rezultacie widzowie nie są wyposażeni w podstawowy kanon informacji dotyczącej krajów sąsiednich oraz
punktów zapalnych w świecie, a także w wiedzę o kierunkach zmian w międzynarodowej kulturze i ekonomii. Widz
„Wiadomości” nie jest w stanie uznać potrzeby jakiejkolwiek polityki zagranicznej naszego kraju.
W Sejmie się kłócą
„To był bardzo ciekawy dzień w Sejmie. Likwidator publicznej służby zdrowia czy przyzwoity człowiek, który
już dawno by odszedł. Tak mówili dzisiaj ci, którzy chcą dymisji Bartosza Arłukowicza. W debacie padło
wiele słów krytyki. I wiele całkowicie zrozumiałych dla każdego, kto raz na jakiś czas trafił do szpitala. Ale
rzecz w tym, że wielu już służbę zdrowia próbowało naprawiać, ale z sukcesami to było już raczej
ciężko”. Tymi słowami Piotr Kraśko, prezenter i dyrektor „Wiadomości” TVP, zwrócił się do czterech milionów
widzów 24 stycznia, w dniu debaty nad wnioskiem Prawa i Sprawiedliwości o odwołanie ministra zdrowia. Słowa
negatywnie określające Arłukowicza przywołano od razu z zastrzeżeniem, że tak mówią politycy chcący jego
dymisji. Tak jakby komuś zależało, żeby u odbiorców powstało wrażenie, iż opinie Prawa i Sprawiedliwości są
odosobnione i subiektywne. W wieczornej relacji telewizji publicznej z próby rozliczenia osoby odpowiedzialnej za
brak dostępu do ochrony zdrowia, chaos w szpitalach, tragedie nieleczonych dzieci, podwyżki cen za leki nie został
jednak przytoczony żaden z rzeczowych zarzutów wygłoszonych przez posła Bolesława Piechę z PiS, w
pięciominutowym materiale znalazło się tylko siedemnaście słów wygłoszonych przez niego z mównicy sejmowej,
całkowicie wyrwanych z kontekstu, źle zmontowanych i sprawiających wrażenie bezsensowności. „Opozycja
wykorzystuje swoje wilcze prawo i już drugi raz żąda głowy Bartosza Arłukowicza” – usłyszeli widzowie od
reporterki. Cały materiał oparty był na charakterystycznych dwu tezach, które powtarzane są przy różnych
okazjach. Pierwszą tezę wygłosił na początku Piotr Kraśko: „Wielu próbowało naprawić – nikomu się nie udało”.
W przypadku konieczności krytyki rządu prezentowana przez „Wiadomości” TVP treść skonstruowana jest według
modelu – wszystkie rządy (albo kraje) miały z tym problem i sobie nie poradziły, a za rządów PiS było najgorzej i
dlatego politycy tej partii nie mają prawa krytykować. Ten sposób argumentacji całkowicie zapożyczony został z
modelu propagandowego rządu Donalda Tuska. Tak było w sprawie Arłukowicza, wstrzymanych pieniędzy z UE
na budowę dróg, niedotrzymywania obietnic wyborczych czy nawet kompromitacji z lotniskiem w Modlinie.
Druga teza wygłoszona przez jednego z dyżurnych ekspertów brzmi: „Próbę odwołania pana ministra można
traktować jako hucpę polityczną. Partie szukają jakichś tematów, żeby zwiększyć sobie słupki wyborcze”.
Na ekranie widzimy pacjentkę wspierającą podstawowe przesłanie: „W koło gadają, a nic się nie robi. Tylko w
koło debatują, debatują i nic”. Na koniec relacji reporterka wspiera się cytatem z Krasickiego: „Chłopcy
przestańcie, bo się źle bawicie. Dla was to jest igraszką, nam – idzie o życie”. Nic dziwnego, że systematycznie
wychowywani tak polscy wyborcy nie idą do wyborów.
Tyle wolności słowa, ile rzetelnego obrazu PiS
W badaniach treści mediów w kontekście politycznym światowi specjaliści twierdzą, że „określenie, kto kontroluje
media, jest jednym z podstawowych czynników, które należy brać pod uwagę, zanim rozpocznie się badanie”.
Dlatego szczególnie istotny jest poziom rzetelności w prezentacji drugiej co do wielkości siły politycznej – partii
Prawo i Sprawiedliwość, która jako jedyna nie ma żadnego reprezentanta ani w zarządzie TVP, ani w KRRiT
sprawującej kontrolę i powołującej oraz odwołującej władze mediów publicznych.
Sympatia „Wiadomości” TVP w widoczny sposób towarzyszy prezentacji PO, PSL, SLD i Ruchu Palikota,
obojętność lub wrogość – SP, antypatia – PiS. Pozytywny jest wizerunek Janusza Piechocińskiego (kompetencja,
spokój, opanowanie), Bronisława Komorowskiego (dobrotliwy wujek na nartach w Polsce), Donalda Tuska
(przedstawianego jako silny szeryf), Janusza Palikota (20 stycznia reporterka uczestniczy czynnie w jego
happeningu na temat fotoradarów) i Aleksandra Kwaśniewskiego (nadzieja pojednania lewicy). Pojawił się
nierzetelny materiał przeciw o. Tadeuszowi Rydzykowi, w którym w roli oskarżycieli dyrektora Radia Maryja
występują Roman Giertych i Stefan Niesiołowski. Oskarżyciele wypowiedzieli 80 słów a lektor odczytał 7 słów
oskarżonego. Niech ilustracją tej metody będą cytaty komentarza odredakcyjnego z 14 stycznia odnoszące się do
wicepremiera Piechocińskiego: „Jeśli to miało sprowokować Janusza Piechocińskiego, to się nie udało. Prezes PSL
nie nadstawił drugiego policzka, ale zgodnie ze swoim politycznym mottem nie dał się wciągnąć w wymianę
ciosów”. „Janusz Piechociński wyraźnie idzie swoją drogą. Próbuje poszerzyć elektorat”. I wypowiedź samego
wicepremiera: „Chcę pokazać, że z każdym środowiskiem chcę iść ku lepszej Polsce i szukać tego, co wspólne, a
nie tego, co dzieli”.
Negatywny wydźwięk towarzyszył informacjom o PiS. Mamy do czynienia z pozorami przedstawiania racji dwu
stron – poseł PiS często cytowany jest z wypowiedzią niezrozumiałą, zdaniem wyrwanym z kontekstu albo wręcz
źle technicznie nagranym (jak np. 2 stycznia wypowiedź o dymisji szefa ABW). Emituje się raporty przeglądowe z
nastawieniem przeciwko PiS – np. materiał o niedotrzymywaniu obietnic politycznych, zaczyna się od dwu zarzutów
przeciw PiS, wspartych wypowiedzią posła Kalisza zarzucającą Prawu i Sprawiedliwości „nieuctwo”,
„śmieszność”, a wszystko po to, by zatrzeć informację o niedotrzymywaniu obietnic przez PO. Mnoży się
informacje krytyczne wobec PiS ze strony rządu, ekspertów, Palikota, SLD, a także w komentarzu
odredakcyjnym. Powtarzana jak mantra jest propagandowa etykietka, że partia Jarosława Kaczyńskiego „dzieli
Polaków”. PiS wyszydzone zostało za postawę przeciw związkom homoseksualnym.
W styczniu PiS zorganizowało w Sejmie 15 konferencji prasowych, z których żadna nie stała się samoistnym
tematem zaprezentowanym w „Wiadomościach”, a tylko niektóre wplecione zostały w kilkusekundowych
migawkach na marginesie opisywanych spraw. Tematy GMO, matek „pierwszego kwartału”, mieszkań, konkursu
na multipleks cyfrowy, projektu ograniczenia nabywania ziemi rolnej przez obcokrajowców – wywołane przez PiS
– nie pojawiły się albo w ogóle, albo jeśli się pojawiły, to bez informacji, że przypomniało o nich PiS. Można
odnieść wrażenie, że panuje zasada: nie prezentujemy żadnej pozytywnej dla obywateli sprawy w ten sposób, żeby
ujawnić, iż inicjatywę podjęło Prawo i Sprawiedliwość. Przez cały miesiąc nie pojawiła się wzmianka o kandydacie
na urząd premiera prof. Piotrze Glińskim i wniosku o wotum nieufności dla rządu.
W przekazie „Wiadomości” zdaje się panować żelazna zasada, że wszyscy obiektywni eksperci oraz „zwykli
obywatele” prezentują stanowisko prorządowe lub liberalne, stanowisko PiS prezentują tylko politycy PiS. Ma
powstać wrażenie osamotnienia i braku wsparcia społecznego dla Jarosława Kaczyńskiego.
Wzorowy obywatel
W modelu „wychowawczym”, jaki można sporządzić na podstawie materiałów z „Wiadomości”, rysują się więc
następujące dominanty:
1. Ideą jednoczącą wspólnotę Polaków ma być jedynie sport i współczucie dla chorych dzieci. Nie są tym
spoiwem historia, zagrożenie demograficzne, piękno przyrody, osiągnięcia naukowców, artystów, zaradność
drobnych przedsiębiorców, przykłady opieki nad seniorami, gospodarność gmin, rodzina.
2. Koniecznością dziejową jest wykup polskiej ziemi przez obcokrajowców, wzrost bezrobocia, zapaść służby
zdrowia oraz aktywność agentów obcych wywiadów oraz przyjęcie euro. Polakom należy uświadomić
dobrodziejstwo przyjęcia waluty euro, ich obecne poglądy na ten temat wynikają z niewiedzy i bojaźni.
3. Związki zawodowe są szkodliwe. Jedynym poglądem ekonomicznym jest prostacki liberalizm, receptą na
kłopoty jest wyprzedaż majątku państwa, każdy musi sobie radzić sam.
4. Poza fundacją Jerzego Owsiaka praktycznie nie ma przykładów skutecznego działania wspólnego.
5. Związki homoseksualne to nowoczesna i zasługująca na poparcie forma rodziny, podobnie akceptowaną i
popieraną postawą jest zmiana płci.
6. W życiu społecznym i gospodarczym nie istnieją takie problemy jak opieka nad seniorami, wychowanie dzieci,
eksmisje, zadłużenie gospodarstw domowych, bankructwa, bezrobocie, problemy ludzi młodych, brak
mieszkań socjalnych, sytuacja polskiej armii, własność banków, energetyki i mediów.
7. Polska nie ma polityki zagranicznej, nie istnieje problematyka geopolityczna.
8. Debaty sejmowe to kłótnie, opozycja nie ma projektów pozytywnych rozwiązań, rozliczanie rządu za
nieudolność to awanturnictwo.
Telewizja Polska wciąż jest naszą wspólną własnością i nadal kształtuje opinię publiczną, wpływając nie tylko na
decyzje wyborcze, ale i na coś jeszcze ważniejszego – zespół podstawowych przekonań obywateli o
społeczeństwie, ekonomii, kulturze, prawie, religii, rodzinie. Dlatego ważne jest, byśmy nie lekceważyli
realizowanego przez nią programu wpisywania w umysły większości naszych rodaków szkodliwych stereotypów.
Konieczna jest szeroka debata o medialnej manipulacji. Nie wystarczy wezwanie: nie oglądać, bo jeszcze długo
miliony pozostaną wierne przyzwyczajeniu, że o 19.30 włącza się telewizor, by szybko dowiedzieć się, co ważnego
dzieje się w kraju i na świecie.
Antoni Macierewicz w „Sieci”: „wiemy
wystarczająco dużo, by wskazać na eksplozję
jako przyczynę tragedii, choć wiele pytań czeka
nadal na odpowiedź”
W najnowszym wydaniu tygodnika „Sieci” – rozmowa Jacka i Michała Karnowskich z Antonim Macierewiczem.
Poseł PiS i szef parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej mówi jasno: „To był cios w serce
państwa”:
Jakie jest dzisiaj, trzy lata po smoleńskiej tragedii, najważniejsze pytanie jej dotyczące? Czego przede
wszystkim musimy się dowiedzieć?
Katastrofa w Smoleńsku była prawdopodobnie skutkiem zamachu, a nie awarii i świadczą o tym wszystkie znane
nam fakty. Prof. Jan Obrębski z Politechniki Warszawskiej, analizujący szczątki wraku, mówi o dobrze
przygotowanej punktowej eksplozji, która doprowadziła do urwania skrzydła. Inny ekspert, dr inż. Grzegorz
Szuladziński, sformułował wcześniej podobne wnioski. Szczegółowe badania trwają i koncentrują się przede
wszystkim na odtworzeniu wydarzeń z ostatnich sekund lotu. Hipotezę zamachu wzmacniają okoliczności
poprzedzające tragedię – decyzje polityczne, personalne oraz przygotowania techniczne związane z lotem Tu-
154M. Wskazuje na to i sam przebieg lotu oraz zachowanie Rosjan, którzy łamiąc prawo, dowodzą całą operacją
bezpośrednio z Moskwy i nakazują lądowanie wbrew stanowisku kontrolerów z wieży w Smoleńsku. Rosjanie przy
aprobacie rządu premiera Tuska stworzyli piramidę kłamstw, świadomie dewastowali i ukrywali wrak, fałszowali
czarne skrzynki, niszczyli inne dowody.
Zatem to, co działo się przed wylotem, a wiemy o ogromnej liczbie zaniedbań ze strony podległych rządowi
służb, nie miało znaczenia?
Przeciwnie, miało zasadnicze znaczenie. Wystarczy przypomnieć operację gruzińską z jesieni 2008 r. „Oswojono”
wówczas opinię publiczną z groźbą zamachu na prezydenta. Wydarzenia z Gruzji zlekceważono, stały się one wręcz
przedmiotem kpin, zarówno ze strony polityków, jak i mediów.
A cała operacja związana z remontem samolotu?
Przedstawimy wkrótce dokumentację, z której jasno wynika, kto i jakie decyzje podejmował w tej sprawie.
Osobną kwestią są działania premiera Tuska i jego podwładnych, nakierowane na wyeliminowanie głowy państwa z
polityki zagranicznej, oraz wspólna z Putinem gra prowadzona przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu, decyzje i
zaniechania ministrów obrony, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, szefa BOR. Czy byli świadomi, w czym
biorą udział? Być może nie. Ale wszyscy teraz działają przeciwko śledztwu i utrudniają dojście do prawdy.
Dr Maciej Lasek, szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych, jeszcze w grudniu mówił: „To był błąd
pilota i to niejeden błąd, tylko cała seria błędów”.
Trzeba nie mieć sumienia, by zachowywać się w ten sposób. Mjr Arkadiusz Protasiuk nie popełnił żadnego
zasadniczego błędu. We właściwym momencie podał właściwą komendę. Jeśli chodzi o umiejętności pilotażu, mam
większe zaufanie do płk. Bartosza Stroińskiego, dowódcy eskadry tupolewów w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa
Transportowego, niż do ludzi Millera i Laska. Powiedział on w wywiadzie, że gdy kapitan wydaje komendę
„odchodzimy”, to cała załoga skupia się wyłącznie na realizacji tego zadania i że musiało zdarzyć się coś
straszliwego, jeżeli mimo tego manewr nie został wykonany. Więcej, dziesięć minut wcześniej mjr Protasiuk
zapowiedział, że jeśli nie będzie warunków do lądowania, to odejdzie. Tupolew spadł, bo o przebiegu późniejszych
wydarzeń nie zadecydowali piloci, lecz zupełnie inne czynniki.
Dlaczego jednak do końca mówią, nie krzyczą, że coś wybucha?
Trzeba pamiętać, że eksplozja to ułamek sekundy. W nagraniu z czarnej skrzynki z ostatnich sekund lotu, tuż przed
wybuchem i rozpadem maszyny, słychać krzyki przerażonych pasażerów i załogi. A zapisy czarnych skrzynek
urywają się przed uderzeniem tupolewa w ziemię i nie znamy przebiegu ostatnich dwu sekund.
Jak to możliwe?
Wybuch zniszczył wcześniej samolot i przerwał nagrywanie. Oczywiście nie twierdzę, że już wszystko wiemy o tej
końcowej fazie lotu. Ale wiemy wystarczająco dużo, by wskazać na eksplozję jako przyczynę tragedii, choć wiele
pytań czeka nadal na odpowiedź. Właśnie dlatego nasze badania nie zostały ostatecznie zakończone i nie kierujemy
jeszcze sprawy do prokuratury. Jedynym pewnym źródłem wiedzy na ten temat z metodologicznego punktu
widzenia są dane z amerykańskich systemów nawigacyjnych TAWS i FMS, po tragedii sprawdzonych przez
producentów, co daje nam dużo większą gwarancję, że nie zostały zmanipulowane.
Dane z czarnych skrzynek są niepewne?
Tak, ich autentyczność budzi duże wątpliwości specjalistów. Po zapis kluczowych szesnastu sekund z polskiej kopii
Jerzy Miller jeździł do Moskwy dwukrotnie, ponieważ Rosjanie przekazali materiał sfałszowany tak nieudolnie, że
nawet jego urzędnicy nie mogli tego zaakceptować. Ekspertyza rosyjska FSB z czerwca 2010 r. jednoznaczne
wskazuje, że analizowany zapis jest krótszy o dwie minuty od tego, którym posługiwał się MAK i komisja Millera.
Ma 36, a nie 38 min.
Coś dodano?
Raczej rozciągnięto w czasie, by dostosować do przyjętej tezy.
Cały wywiad – w najnowszym wydaniu „Sieci”.
Jarosław Marek Rymkiewicz
NIE MA POLSKI, NIE MA ROSJI, NIE BYŁO POWSTANIA – „TYGODNIK ILUSTROWANY” W
ROKU 1863
(foto. Tygodnik Ilustrowany)
Nie można powiedzieć, aby redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego” podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości.
Wydaje mi się, że zazwyczaj pisali prawdę. A może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że
pisząc prawdę – zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali.
25 lipca 1863 r. – jak opowiada w piątym tomie „Dziejów 1863 roku” Walery Przyborowski, przedstawiając
historię warszawskiej sekcji sztyletników – więc 25 lipca na stokach Cytadeli powieszeni zostali Antoni Heine,
Ignacy Stefanowski, August Zawistowski i Franciszek Nowicki. Pierwszy był wyrobnikiem, drugi stróżem, trzeci
palaczem, czwarty czeladnikiem kotlarskim. Złapano ich 8 lipca na Nalewkach, kiedy próbowali zabić
rewirowego Frycza. 4 września powieszono w Cytadeli Józefa Kamińskiego, czeladnika krawieckiego, który 24
sierpnia uderzył sztyletem w brzuch Kazimierza Skowrońskiego, urzędnika w biurze oberpolicmajstra
warszawskiego. Tego samego dnia, 4 września, na stoku Cytadeli powieszono jeszcze czterech sztyletników:
szewca Józefa Bachlińskiego oraz czeladników Jankowskiego, Gołębiowskiego i Kochańskiego. 9 sierpnia tych
czterech zamordowało właściciela domu na Świętokrzyskiej, Wicherta, jego siostrę i jego służącą. Jak podaje
Przyborowski, sztyletnicy zabili także małego pieska Wichertów. Wichert oskarżony był o to, że – kiedy zgłosił
się do niego poborca podatku narodowego – kazał swojej służącej sprowadzić policję. 17 września w Cytadeli
powieszony został Michał Wagner, drukarz z drukarni bankowej. Dwa tygodnie wcześniej zabił on w szynku na
rogu Kruczej i Nowogrodzkiej szpiega nazwiskiem Bosakiewicz. 30 września na pięciu placach Warszawy –
na placu Bankowym, Grzybowskim i Trzech Króli, na Rynku Starego Miasta i na Nowym Mieście –
rozstrzelano publicznie pięciu rzemieślników: Stanisława Jagoszewskiego, Stanisława Janiszewskiego, Józafata
Kosińskiego, Tymoteusza Raczyńskiego i Leopolda Zelnera. Aresztowano ich kilka dni wcześniej, mieli przy sobie
sztylety. 13 września Wilhelmowi Algerowi, robotnikowi z fabryki Ewansa na Świętojerskiej, zgasła, kiedy
wieczorem szedł ulicą, latarka. Kto wówczas w Warszawie przed godziną policyjną, ale już po zmierzchu,
wychodził na miasto, musiał mieć w ręku zapaloną latarkę. Algera, z powodu tej zagasłej latarki, zatrzymano i
znaleziono przy nim osiem granatów. 17 października rozstrzelano go na dziedzińcu fabryki, w której pracował,
„a trupa – pisze Przyborowski – ze straszną raną w piersi, z której strumieniem krew się lała, wieziono na
tak zwanej karze (to jest wózku do wywożenia śmieci) przez ulice Świętojerską i Freta do Cytadeli. Ludzie
maczali w tej krwi chustki i głośno przeklinali rząd najezdniczy”. Opisawszy te egzekucje, Przyborowski
próbował ułożyć listę tych, którzy zostali w Warszawie zabici przez sztyletników w lipcu, sierpniu i wrześniu
1863 r. Wyliczył 18 ofiar powstańczego terroru, ale ta jego lista nie była oczywiście kompletna, bowiem, jak
pisał, „wiele morderstw zostało ukrytych i nigdy na jaw nie wyszło”.
W numerze 206. z dnia 5 września 1863 r. – sztyletowanie i wieszanie weszło już wówczas, rzec można, w
warszawski obyczaj – czytelnicy „Tygodnika Ilustrowanego” mogli przeczytać w „Kronice tygodniowej” –
pisywał ją wtedy Wacław Szymanowski – co następuje: „Rzeczywiście, co do cygar i papierosów przyznać
należy, że w paleniu ich za mało może zwracamy uwagi na dogodność drugich, a zwłaszcza kobiet. Wszakże
puszczanie dymu z ust nie jest niezbędną potrzebą, żeby się od niego na chwilę wstrzymać nie można było. [...]
W ogóle sądzimy, że rozpowszechniające się coraz bardziej używanie papierosów bardzo niedobre przynieść
może skutki dla zdrowia publicznego. Jeżeli, według zdania doktorów, sam tytuń jest szkodliwy w cygarach albo
fajkach, to olejek wydobywający się z palonego papieru daleko jeszcze większą szkodę zdrowiu przynieść
może”. Aby nie było żadnych wątpliwości co do tego, jaką problematyką zajmowali się w tych strasznych dla
Warszawy – i dla całej Polski – miesiącach redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego”, przedstawię pełną treść
dwóch numerów tego pisma. Ten numer, w którym kronikarz dywagował na temat szkodliwości palenia tytoniu,
otwarty był – jak zresztą niemal każdy numer „Tygodnika” – życiorysem wybitnej postaci historycznej. Tym
razem był to życiorys Jerzego Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego. Następną pozycją numeru była
wspomniana już „Kronika tygodniowa”. Obok problemu palenia cygar i papierosów Szymanowski podejmował
w niej jeszcze polemikę z „Warschauer Zeitung” na temat nazewnictwa ulic Warszawy. Zastanawiał się
mianowicie, czy w niemieckojęzycznym piśmie należy używać nazwy Biergasse czy raczej Piwna. Opowiadał się,
jako że był patriotą, za tą drugą ewentualnością. Czytelnicy mogli też znaleźć w tym numerze artykuł opisujący
ruiny zamku w Radziejowicach, opowiadanie historyczne o Albrechcie księciu pruskim, korespondencję z
Moraw i wreszcie opis wsi Lubasz pod Czarnkowem. Numer zamknięty był kącikiem szachowym i rebusem.
Tak wyglądał numer z 5 września. Numer 212 z 17 października – tego właśnie dnia, przypominam, przez
Świętojerską i Freta wieziono do Cytadeli trupa „ze straszną raną w piersi” – więc ten numer otwarty był
opisem klasztoru kamedulskiego w Biniszewie. Autor „Kroniki tygodniowej” podejmował w niej tylko jeden
temat. Piętnował mianowicie drobne kilkugroszowe oszustwa przy kupowaniu biletów w omnibusie i grze w
karty oraz przywłaszczanie sobie drobiazgów: chowanie cygar do kieszeni w czasie wieczorów towarzyskich i
kradzież ciastek w cukierni. „A cóż powiecie – pisał – o wypożyczających książki? Wieluż to myśli o
oddaniu ich? Porachujmy się z sumieniem, bracia moi, i opatrzmy, wielu z nas posiada cudze książki. Dzieje się
to bez myśli skrzywdzenia właściciela, tylko wprost oddaniu przeszkadza lenistwo i lekceważenie cudzej
własności, które u nas bardzo daleko jest posunięte”. Następne pozycje numeru 212. „Tygodnika” to „Przegląd
polityki zagranicznej” – przynoszący wiadomości z Paryża, Madrytu, Rzymu, Kopenhagi, Berlina i Aten – oraz
„Ostatnie depesze” z Paryża, Londynu i Berlina. Depesze donosiły między innymi o tym, że „królowa Wiktoria
wypadła z powozu. Jej królewska mość doznała lekkiej tylko kontuzji”. Dalej mamy jeszcze w tym numerze
życiorys Albrechta Stanisława Radziwiłła, kanclerza wielkiego litewskiego, opis zamku książęcego w Poznaniu,
ciąg dalszy „Pomywaczki”, obrazka z końca XVIII wieku Józefa Ignacego Kraszewskiego, rebus i szachy.
Ostatnią pozycją numeru był rysunek Juliusza Kossaka z cyklu „Dawne ubiory i uzbrojenia”.
I przeszłość, i ówczesna teraźniejszość
Choć „Tygodnik Ilustrowany” reklamował się jako pismo „obejmujące ważniejsze wypadki spółczesne”, w istocie
był jednak pismem zwróconym ku przeszłości i pragnącym przypomnieć swoim czytelnikom to, co minione,
odległe, zapomniane. Czynił to zresztą – co na dobro jego redaktorów godzi się zapisać – w sposób bardzo
udatny. Dwa działy pisma, którym Ludwik Jenike – jak mówiono wówczas: „redaktor główny” – poświęcał
niewątpliwie najwięcej uwagi, to owe wspomniane już życiorysy wybitnych postaci historycznych oraz opisy
„miejscowości, kościołów, zamków i gmachów”. Ten drugi dział wydaje się szczególnie interesujący, bowiem
zestaw artykułów, które nań się składały, ujawnia dość nieoczekiwaną – chciałoby się rzec: liberalną – stronę
ówczesnej cenzury, skądinąd, jak wiadomo, niebywale wtedy rozzuchwalonej. W dziale tym w drugim półroczu
1863 r. ukazały się między innymi następujące – zawsze pięknie ilustrowane – artykuły: „Pińsk i Pińszczyzna”,
„Kościół św. Stefana i klasztor mariawitek w Wilnie”, „Skała Czackiego pod Żytomierzem”, „Góra Ochrymowa
w Żytomierzu”, „Kościół św. Rafała i figura Zbawiciela w Snipiszkach”, „Kościół św. Krzyża czyli bonifratrów
w Wilnie”, „Zamek w Białej”. Na 31 artykułów pomieszczonych w tym dziale w owym półroczniku aż osiem
ma za temat miejscowości i zabytki znajdujące się na ziemiach zabranych. Na marginesie warto zauważyć,
że niebawem miało być już znacznie gorzej i w drugiej połowie roku 1865 spośród artykułów, które
zamieszczono w tym dziale, tylko jeden był poświęcony zabytkowi znajdującemu się na ziemiach zabranych, a
to kościołowi bazylianów w Poczajowie i wiszącemu w tym kościele cudownemu obrazowi Bogurodzicy. Te
artykuły przedstawiające przeszłość ziem zabranych mówiły coś istotnego o intencjach redaktorów „Tygodnika” i
dlatego o nich wspominam. Ale o tych intencjach za chwilę.
Teraz należy zauważyć, że choć „Tygodnik” zwrócony był ku przeszłości, to obecna była w nim również i
ówczesna teraźniejszość. Jakież to „ważniejsze wypadki spółczesne” mieli na oku jego redaktorzy? „Tygodnik”
przynosił przede wszystkim wiele wiadomości z zagranicy. W styczniu 1863 r. jego czytelnicy mogli się
dowiedzieć, że „w bitwie pod Fredericksburgiem separatyści stracili tylko 3000 ludzi. Federaliści uderzyli na
Kingston w Karolinie, lecz i tu odparci, cofnęli się ze stratą”. W tym samym miesiącu „Tygodnik”,
relacjonując atak generała Shermana na Vicksburg – „obie strony walczyły z zajadłością dobrze już znaną z
dziejów tej smutnej bratobójczej wojny” – przepowiadał, że jeżeli „wojna potrwa rok jeden jeszcze w takich
rozmiarach, ojczyzna Waszyngtona zniszczoną będzie do gruntu”. Obok wojny toczącej się w Stanach między
federalistami a separatystami – w roku 1863 „Tygodnik” informował o niej czytelników niemal w każdym
numerze – szczególną uwagę redaktorów przyciągała wojna tocząca się w Meksyku. „Depesze z New Yorku
z dnia 5 stycznia donoszą, że Francuzi zdobyli Pueblę, skąd po otrzymaniu posiłków wyruszyć mają na
Meksyk”. Tę wiadomość „Tygodnik Ilustrowany” podał 24 stycznia. Ciekawe, kogo zdobycie meksykańskiej
Puebli mogło wówczas w Warszawie zainteresować? Pewnie nikogo, jeśli się zważy, że dzień wcześniej
wybuchło powstanie, o czym, z niejasnych przyczyn, czytelnicy „Tygodnika” poinformowani nie zostali.
Wśród informacji z zagranicy, zamieszczonych w „Tygodniku” w roku 1863, znalazłem jednak dwie takie,
które, owszem, mogły się wydać ówczesnym czytelnikom dość znaczące. W połowie stycznia „Tygodnik”
informował, że w Mediolanie „kilku wieśniaków wykonało demonstrację przed kościołem św. Łucji. Proboszcza
i kilkanaście innych osób aresztowano i zabrano piśmienne dokumenta”. W lutym natomiast czytelnicy
„Tygodnika” mogli się dowiedzieć, że król Wiktor Emanuel przyjął na audiencji posła pruskiego i „w tymże
dniu w Neapolu rzucono bombę pomiędzy arkady pałacu podczas balu u księżny genueńskiej”. Nie były to
zapewne informacje aluzyjne, ale wreszcie za takie właśnie mogły lub mogłyby zostać uznane. Wypada więc
przyjąć, że ukazały się w „Tygodniku” dzięki przeoczeniu starszego cenzora Antoniego Funkensteina. Nazwisko
godne jest zapamiętania – Funkenstein – bo żeby wymyślić coś takiego jak ten” Tygodnik Ilustrowany” w
roku 1863, na pewno nie wystarczy być zwykłym cenzorem i trzeba być przynajmniej starszym, a może nawet
najstarszym cenzorem.
Choć gorzej, to lepiej
W Warszawie – według Funkensteina i redaktorów „Tygodnika Ilustrowanego” – oczywiście nie rzucano
wówczas bomb jak na balu u księżny genueńskiej, nie dokonywano aresztowań, nie konfiskowano piśmiennych
dokumentów. Działy się jednak w Warszawie, a także w tym bezimiennym, nie nazwanym kraju, w którym
miasto to leżało, różne okropne rzeczy i Funkenstein, jak się zdaje, nie miał nic przeciwko temu, aby Jenike o
tych okropnościach – a nawet potwornościach – informował swoich czytelników. „Korespondentka z
Sokołowa Podlaskiego pisze nam, że tam stawy powysychały, a skutkiem tego wyginęły i ryby, tak iż ceny na
nie do niepamiętnej z dawna doszły wysokości”. Tę wiadomość przyniósł „Tygodnik” w styczniu. „Wiadomo
każdemu, że pomiędzy mnóstwem źle urządzonych u nas zakładów niezaprzeczenie prym trzymają łazienki letnie
wiślane.
Nieporządek jest tam na porządku dziennym”. To informacja z lipca. „Doprawdy, chleb jaki otrzymujemy
obecnie nie jest do jedzenia. Czarny jak glina, stęchły i niedopieczony. Jak go ukroić kawałek, a położyć na
obrusie, to ślady wilgoci po nim się pozostają. Taki chleb żadną miarą dla zdrowia nie może być pożytecznym.
[...] I dziwna rzecz, na ulicy, gdzie mieszkam, znajduje się kramik, w którym sprzedaje się chleb wypiekany
przez starozakonnego, otóż ten chleb jest daleko bielszy, smaczniejszy i lepiej wypieczony”. Tak krytykował
„Tygodnik” warszawskich piekarzy we wrześniu. Można się też było dowiedzieć z tego pisma w tym pełnym
nieszczęść roku 1863, że woda zalewa piwnice na Tamce, że na placu Teatralnym reperuje się bruki, „a ta
naprawa tymczasem tak się odbywa, że w miejsce starych dziur powstają nowe, jeszcze gorsze”, że grabarze
na Powązkach „nie odznaczają się wielką ostrożnością w dopełnianiu grobowych obowiązków swoich” oraz że
omnibusy warszawskie są „niedogodne, brudne, trzęsące, zapełnione wszelkiego rodzaju śmieciami i
nieczystością”. Autor „Kroniki tygodniowej” nie mógł jednak nie zauważyć, że choć było coraz gorzej, to było
coraz lepiej, bo komunikacja miejska funkcjonowała coraz sprawniej, gdyż omnibusów było coraz więcej. „Liczba
omnibusów u nas zwiększyła się w przeciągu roku do sześćdziesięciu kilku”. Było w nich co prawda coraz
więcej śmieci, ale na to, dzięki Bogu, Funkenstein pozwalał.
Pisząc prawdę, haniebnie kłamali
Wziąwszy pod uwagę te wszystkie informacje, które dotąd za „Tygodnikiem Ilustrowanym” podałem, warto może
zastanowić się przez chwilę nad dziwnym stosunkiem, jaki zachodzi pomiędzy prawdą a kłamstwem. Nie można
powiedzieć, aby redaktorzy „Tygodnika” podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi się, że
zazwyczaj pisali prawdę. A może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że pisząc prawdę –
zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali. Można przyjąć, że każda z wiadomości i opinii była i nadal jest
prawdziwa. W Sokołowie Podlaskim naprawdę powysychały wówczas stawy, w związku z czym ceny ryb
poszły w górę. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu i doznała lekkiej kontuzji. Federaliści
naprawdę uderzyli na Kingston i cofnęli się ze stratą. Palenie tytuniu naprawdę mogło przynieść wielką szkodę
zdrowiu. Skała Czackiego pod Żytomierzem naprawdę wyglądała tak, jak przedstawiała ją piękna rycina w
„Tygodniku”. Nie kłamały też rebusy, kącik szachowy i ryciny Juliusza Kossaka. Więc nie kłamali. Ale wszystkie
te prawdziwe informacje, dodane do siebie, składały się na jedno wielkie, niesamowite kłamstwo. Kłamliwa była
bowiem ze swej istoty struktura rzeczywistości: struktura, którą z prawdziwych elementów budowali zacni
redaktorzy „Tygodnika”, przy pomocy cenzora, a zapewne także przy pomocy i za namową – choć nic o
tym nie wiem i może niesłusznie ich podejrzewam – kogoś, kto urzędował na Zamku (lub w biurze
oberpolicmajstra) i komu zależało, mogło zależeć na tym, aby czytelnicy tego pisma otrzymywali co tydzień
stosowną porcję obezwładniającego kłamstwa. Źródłem tego kłamstwa było oczywiście przemilczenie.
Potworność przemilczenia i kłamliwość całej struktury czyniły i czynią kłamstwem – nie wiem, nie jestem
pewien, czy dla ówczesnego czytelnika, ale na pewno dla dzisiejszego – każdą informację, która sama w sobie
była, mogła być prawdziwa. Te prawdziwe, ale przez wejście w związek z kłamstwem tracące swą prawdę
informacje dają w sumie obraz upiornej nierzeczywistości, świata niczyjego, bo takiego, z którym nikt – nawet
chyba starszy cenzor Funkenstein – nie był w stanie się utożsamić. Taka jest więc potęga kłamliwej całości: nic,
co w niej uczestniczy, nie może być prawdą. I choćby było prawdą, wchodząc w kłamliwą całość prawdą być
przestanie. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu. Ale ja, dowiadując się o tym z „Tygodnika
Ilustrowanego”, wcale w to nie wierzę. Kłamią, więc nie wypadła. I zastanawiam się tylko: dlaczego i w tej
sprawie, mało wreszcie dla mnie i dla nich istotnej, też mnie okłamują.
O Polsce i Rosji inaczej
Trzeba powiedzieć, że – budując tę swoją niesamowitą nierzeczywistość z elementów prawdy – redaktorzy
„Tygodnika Ilustrowanego” jawią się (z naszego punktu widzenia) jako ludzie nieoczekiwanie nowocześnie
myślący, a także obdarzeni niezwykłą zdolnością przewidywania przyszłości. Ludwik Jenike, sądząc z jego
wspomnień, był człowiekiem zacnym, ale jednak niezbyt inteligentnym. Sądząc natomiast z pisma, które założył i
redagował, był człowiekiem szalenie inteligentnym. Pojął przecież, że znacznie ważniejsze od tego, co się mówi,
jest to, czego się nie mówi. I że właśnie to, czego się nie mówi, powinno być przedmiotem dziennikarskiej
manipulacji. Można więc rzec, że pojął, jaka będzie przyszłość słowa drukowanego. Pomysł, żeby kłamać mówiąc
tylko prawdę, wydaje się nam pomysłem, na który wpadli dopiero pisarze i dziennikarze wieku XX. Tymczasem
Jenike wpadł na ten pomysł, bagatela, niemal sto lat przedtem, nim Czesław Miłosz napisał w „Dziecięciu
Europy”:
„Z małego nasienia prawdy wyprowadzaj roślinę kłamstwa,
Nie naśladuj tych co kłamią, lekceważąc rzeczywistość”.
Rady Miłosza, pochodzące z roku 1946, zwrócone były do obywatela któregoś z totalitarnych państw XX
wieku. Państwo, w którym żył Jenike, trudno nazwać totalitarnym. Ale mechanizm przemilczeń, a więc
mechanizm tworzenia nierzeczywistości, jaki stosował w swoim piśmie, był akurat tak samo skuteczny – i w
swej istocie właściwie taki sam – jak ten, który w wieku XX miała zastosować prasa państw totalitarnych. Ten
mechanizm przemilczeń – a także jego przypuszczalny cel – najlepiej chyba widoczny jest w „Tygodniku
Ilustrowanym” w sposobie używania dwóch słów: Polska i Rosja. A właściwie jednego z nich, bowiem słowa
Rosja redaktorzy „Tygodnika” nie używali w ogóle. Istniały według nich na świecie różne państwa – Anglia,
Francja, Włochy, Madagaskar – ale Rosja nie istniała. Czegoś takiego – zdawali się mówić ci redaktorzy swoim
czytelnikom – nie ma i co więcej w ogóle nigdy nie było na świecie. W każdym numerze pisma, tuż pod
tytułem, ukazywała się co prawda informacja mówiąca między innymi: „Prenumerata na prowincji i w
Cesarstwie: rocznie rsr 12”. Ale na to nie było po prostu rady, trzeba było jakoś licznych czytelników z
Kijowa czy Żytomierza poinformować, ile mają płacić za prenumeratę.
W ciągu całego roku 1863 ukazała się natomiast w „Tygodniku” tylko jedna informacja, z której mogłoby
wynikać, że coś takiego jak Rosja istnieje. Mogłoby wynikać, ale niezbyt jasno, bo nazwa państwa nie została
wyraźnie wymieniona. „Petersburg. 7 kwietnia – mówiła ta informacja. – Towarzystwo rosyjskie otrzymało
koncesję na budowę kolei żelaznej z Kijowa do Odessy, długiej 647 wiorst, z dwiema bocznymi liniami,
każda dłuższa nad 300 wiorst. Kapitał zakładowy 55 milionów rubli, państwo zapewnia 5%”. Naprawdę – była
to jedna jedyna informacja, jaką w roku 1863 otrzymali czytelnicy „Tygodnika” o tym państwie, które skądinąd
było przecież dość dobrze widoczne, jako że odległość między jednym a drugim jego stójkowym na ulicach
Warszawy wynosiła wtedy około dwustu kroków i nie mogła – z rozkazu najwyższych władz – być większa.
Zastanawiam się, czy na słowo Rosja był wtedy zapis w rosyjskiej cenzurze? Czy to raczej sam Jenike wpadł
na taki pomysł zlikwidowania sprawy polsko-rosyjskiej? Jeśli chodzi o Polskę, sprawa wyglądała natomiast
zupełnie inaczej. Słowa Polska i Polacy pojawiały się w „Tygodniku” bardzo często, tylko jednak w
życiorysach ludzi dawno zmarłych, opisach zabytków, wspomnieniach historycznych. Cenzura była w tym zakresie
widać dość łaskawa i fałszowania historii nie żądała. Redaktorzy „Tygodnika” wciąż więc przypominali swoim
czytelnikom, że istniała kiedyś jakaś Polska. Przypominali też, co więcej, że ta Polska niegdyś istniejąca była
wspaniała, bogata, potężna. Używali również słowa ojczyzna i z „Tygodnika” w roku 1863 można się było na
przykład dowiedzieć, że Jerzy Lubomirski „zasłaniał ojczyznę”, Stefan Czarniecki był „oswobodzicielem
ojczyzny”, a w artykule o Michale Mniszchu użyto nawet sformułowania „miłość ojczyzny”. Bardzo starannie
jednak zarazem podkreślano, że wszystkie te słowa – Polska, Polacy, ojczyzna – odnoszą się do przeszłości
i tylko do przeszłości, że Polska była, właśnie była, w jakiejś przeszłości, która właśnie jest przeszłością, i
że w tej przeszłości można ją było, owszem, zasłaniać i kochać. O tym, kiedy, dlaczego, w jaki sposób ta
Polska przestała istnieć, oczywiście, nie wspominano, ponieważ wymawianie słowa Rosja było zakazane.
Dziedzic przeszłości bez narodowości
Co miał z tego wnioskować czytający „Tygodnik Ilustrowany” mieszkaniec miasta, w którym jeździły brudne
omnibusy, a w sklepach sprzedawano źle wypieczony, niesmaczny chleb? Miał, myślę, godzić się na to, że jest
jak jest, że żyje gdzie żyje, pocieszając się przy tym miłą myślą, że – choć nie ma już narodowości – to jest
jednak dziedzicem wspaniałej przeszłości. Omnibusy były co prawda zaśmiecone, ale nikt go nie krzywdził, nikt
nie prześladował. Rosja nie istniała. Był mieszkańcem kraju realnych omnibusów i powinien się z tym pogodzić.
Powinien się pogodzić z realną rzeczywistością, bo jest jak jest, a inaczej nie będzie. O to, myślę, chyba
właśnie chodziło. Nie nazywać czegoś, co nie istnieje, a przecież istnieje, nie jest jednak łatwo.
Redaktorzy „Tygodnika” mieli więc wyraźne kłopoty stylistyczne, kiedy przychodziło do nazywania tej realnej
nierzeczywistości, której przeszłość nazywała się Polską, ale której teraźniejszość nazwana być w ten sposób nie
mogła. Dwa lata później, kiedy zaczęły ukazywać się „Kłosy”, Kazimierz Władysław Wójcicki wpadł więc na
fenomenalny pomysł, aby tę nierzeczywistość realnych omnibusów nazwać po prostu krajem. Z artykuliku
podsumowującego pierwsze półrocze istnienia „Kłosów’, opublikowanego w listopadzie roku 1865, można się
było dowiedzieć, że w piśmie tym były drukowane między innymi: „opisy podróży – osobliwości kraju własnego
i obszernej obczyzny – sprawozdania z literatury krajowej i zagranicznej – korespondencje z różnych miast
kraju naszego”.
Kogo i po co chciano oszukać?
Co potąd powiedziałem, pozwala postawić kilka pytań, z których dwa wydają mi się najistotniejsze. Na żadne z
nich nie mam jednak gotowej odpowiedzi. Pytanie pierwsze jest takie. Po co to komu było, komu i jaką miało to
przynieść korzyść, kogo i w jakim właściwie celu chciano oszukać, konstruując tę nierzeczywistość? Nie ulega
przecież wątpliwości, że wszyscy wszystko świetnie wiedzieli. Żadna nierzeczywistość – choćby najlepiej
pomyślana – nie mogła wyprzeć, zastąpić, zlikwidować strasznej rzeczywistości tamtego czasu. O tej rzeczywistości
– o tym, co naprawdę dzieje się w Warszawie, w Polsce, na Litwie, na Wołyniu – informowały swoich czytelników,
i to całkiem dokładnie, tak gazety wydawane przez rząd – jak go wówczas nazywano – najezdniczy, jak i gazety
wydawane w podziemiu. O egzekucjach dokonywanych w Warszawie można się było dowiedzieć z oficjalnego
organu najeźdźców, „Dziennika Powszechnego”. Kto się tym „Dziennikiem” brzydził i czytać go nie chciał, mógł
poznać prawdę, czytając powstańcze „Wiadomości z Pola Bitwy”, redagowane przez Agatona Gillera, albo
„Niepodległość”, która była półoficjalnym organem Rządu Narodowego. Wychodząca w Warszawie
„Niepodległość” miała ogromny, jak na owe czasy, nakład, niektóre jej numery były odbijane podobno w 10 000
egzemplarzy. Liczba prenumeratorów „Tygodnika Ilustrowanego” – jak po latach skarżył się w swoich
wspomnieniach Ludwik Jenike – spadła po wybuchu powstania z 3800 do 1500. Zważywszy choćby tylko na te
różnice w wysokości nakładów, sam pomysł, że cokolwiek można by, cokolwiek dałoby się wówczas przemilczeć i
w ten sposób zataić, wydaje się po prostu śmieszny.
Jeszcze na jedno, w związku z tym moim pytaniem, trzeba zwrócić uwagę. Na ulicach Warszawy grał się wtedy
ogromny teatr śmierci, a jego widownia liczyła się na tysiące, a może i dziesiątki tysięcy. Mówiłem już o tej
egzekucji pięciu rzemieślników, którzy 30 września zostali rozstrzelani na pięciu placach Warszawy. Było to już po
zamachu na Berga i nowy namiestnik, pragnąc pokazać miastu, co potrafi, postarał się, aby egzekucja wypadła
szczególnie okazale. „Chciał tym sposobem – pisze Przyborowski – wywołać przerażenie i postrach w mieście.
Nieszczęsnych skazańców wieźli przez miasto przy huku bębnów, każdego osobno w towarzystwie kapucyna z
krzyżem w dłoni. Tłumy ludu przypatrywały się temu widowisku, kobiety głośno płakały, niektóre padały
zemdlone”. Kto, obejrzawszy taki spektakl na którymś z placów Warszawy, poszedł potem do domu i usiadłszy w
fotelu, rozłożył „Tygodnik Ilustrowany”, co sobie właściwie myślał? Ale już nie o to chodzi, co myślał sobie
ówczesny czytelnik „Tygodnika”. Co sobie właściwie myślał, jaki miał pomysł na rozprawienie się z Polakami ten
rząd najezdniczy, który tak gorliwie – przy pomocy swoich cenzorów – rzeczywistość przerabiał na
nierzeczywistość, a zarazem – i równie gorliwie – przekonywał buntowników o swojej rzeczywistej sile, swojej
rzeczywistej bezwzględności, swoim rzeczywistym okrucieństwie? Dlaczego zarazem zatajał i ujawniał
rzeczywistość? Po co mu to było?
Kwestia intencji
Pytanie drugie jest takie. Jakie były intencje redaktorów „Tygodnika Ilustrowanego”? Ludwik Jenike, pisząc
wspomnienia – ukazały się one już w XX wieku – twierdził oczywiście, że miał zawsze jak najlepsze intencje.
„Działalność moja publiczna rozszerzyła się od chwili, gdy stanąłem na czele pisma, które wkrótce dość silny wpływ
na społeczeństwo nasze wywierać poczęło. Każda sprawa ważniejsza, każda myśl szlachetna znajdowała w nim
odbicie, a nieraz i początkowanie”. Twierdził też Jenike – mając na myśli narodowość polską – że „w obronie tego
właśnie skarbu »Tygodnik« od samego początku walczyć sobie zamierzał”. A jeśli „Tygodnik” coś kiedyś
przemilczał, to było to „przymusowe milczenie”. „Powtarzam więc jeszcze raz to, co już wyżej powiedziałem, że
złośliwym i zupełnie bezzasadnym był zarzut, robiony nam nieco później przez pisma tak zwane postępowe, zarzut
wstecznictwa i odgrzebywania wyłącznie zmurszałych zabytków przeszłości”. Niestety, nie można doczytać się w
tych dwóch tomikach „Ze wspomnień”, wydanych w roku 1910, co myślał ten wielki twórca nierzeczywistości o
wymyślonym przez siebie mechanizmie kreowania tej nierzeczywistości. A może w ogóle nie zdawał sobie sprawy z
tego, że taki mechanizm wynalazł? W drugim tomie „Ze wspomnień” Jenike przytoczył list, który w czerwcu 1866 r.
otrzymał od Elizy Orzeszkowej. „Nim jednak zostanę pana znajomą, jestem serdeczną przyjaciółką pisma,
wychodzącego pod jego kierownictwem. Dziwnie sympatyczny, poczciwy, całkiem jakoś nasz jest »Tygodnik
Ilustrowany«”. Widzę panią Elizę Orzeszkową, jak po przegranej bitwie pod Kołodnem, w pierwszych dniach lipca
1863 roku, wiezie w karecie chorego Romualda Traugutta – jego głowa na jej kolanach – i tak ją pytam: – Droga
pani Elizo, co też pani miała na myśli, pisząc potem ten list do pana Jenike? Nie pojmuję pani. Przecież jego
„Tygodnik” nie był ani sympatyczny, ani poczciwy, ani nasz. Była pani bardzo mądrą kobietą, więc chyba musiała to
pani wiedzieć. – I myślę sobie, tak panią Elizę pytając, że może my ich już nie pojmujemy, tych ludzi, którzy żyli
tutaj przed stu dwudziestu laty? Może nie jesteśmy w stanie pojąć ich rozpaczy? Może oni naprawdę – w rozpaczy
po klęsce – uznali, że Polski nie ma i nigdy nie będzie, i że wszystko, co mogą z niej jeszcze mieć, to wspomnienie o
skale Czackiego pod Żytomierzem i o figurze Zbawiciela w Snipiszkach? Może uznali, że nigdy nic więcej poza tymi
wspomnieniami już mieć nie będą, że więcej żądać nie należy, że to i tak dużo? Ale nawet jeśli tak było, jeśli tak
myśleli, to w czasie, kiedy przez Świętojerską i Freta wieziono na wózku do wywożenia śmieci krwawiące zwłoki
sztyletnika Wilhelma Algera, nie powinni mnie przekonywać, że palenie tytoniu szkodzi zdrowiu i że nie powinienem
śmiecić w omnibusie. To było niegodne.
Tekst wygłoszony w 1983 r. w Sali Lustrzanej Pałacu Staszica na konferencji zorganizowanej przez Instytut Badań
Literackich z okazji 120. rocznicy Powstania Styczniowego. Zdjęty wówczas przez cenzurę przy próbie
opublikowania go w miesięczniku „Powściągliwość i Praca”. Pierwodruk w podziemnym kwartalniku „Krytyka”
1985, nr 19–20. Później nigdy nie przedrukowywany.
Śródtytuły pochodzą od redakcji „Gazety Polskiej”
Argentyńska Madonna w centrum Polski
foto: Filip Blazejowski/Gazeta Polska
Historia Matki Bożej z Luján to praktycznie gotowy scenariusz na film. Jest w niej nawet polski epizod
związany z kultem Opiekunki Argentyny w naszym kraju.
Wszystko zaczęło się w roku 1630, gdy pewien mieszkaniec argentyńskiej prowincji Tucumán, chcący
wybudować skromną kapliczkę dla uczczenia Królowej Aniołów, Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia,
poprosił swojego przyjaciela z Brazylii o przesłanie figurki Matki Bożej. Na wszelki wypadek wysłano dwie
figurki, które starannie zapakowane popłynęły do Buenos Aires, gdzie zapakowano je na wóz. Pewnego dnia, gdy
przewoźnicy chcieli odjechać z miejscowości Rosendo nad rzeką Luján, gdzie nocowali, okazało się, że woły
ciągnące wóz z figurkami nie mogą ruszyć z miejsca. Początkowo sądzono, że są zmęczone, więc przyprowadzono
inne. Wóz ani drgnął. Ruszył dopiero po zdjęciu pakunków. Zaczęto więc ustawiać figurki pojedynczo. Gdy na
wozie znajdowała się figurka Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia, nie mógł on ruszyć z miejsca, gdy stawiano tam
figurkę Maryi z Dzieciątkiem Jezus, ruszał bez problemu. Okoliczni mieszkańcy oraz przewoźnicy zrozumieli, że na
ich oczach wydarzył się cud. Wszyscy uznali, że Matka Boża Niepokalanego Poczęcia najwyraźniej chce pozostać
właśnie w tym miejscu.
W Rosendo wybudowano kapliczkę, a cudowna figurka z każdym dniem stawała się w Argentynie coraz
słynniejsza ze względu na wyproszone za wstawiennictwem Maryi łaski. Miejsce, w którym umieszczono
figurkę, nazwano Luján i to właśnie imię otrzymała Opiekunka Argentyny. W miejscu kaplicy stanęła
neogotycka bazylika, w której podziemiach umieszczono kopie wizerunków Matki Bożej czczonych na całym
świecie (wśród nich obraz Jasnogórskiej Madonny). W 1947 r. papież Pius XII w przemówieniu radiowym oddał
Argentynę w opiekę Matki Bożej z Luján.
Kult Argentyńskiej Madonny za sprawą śp. prymasa Józefa Glempa przeniósł się także do Polski. Gdy prymas
otrzymał od Polonii argentyńskiej kopię figurki Matki Bożej z Luján, obiecał, że przekaże ją do jednego z
powstających w Warszawie kościołów. W 1984 r. figura trafiła do parafii Ofiarowania Pańskiego na
Ursynowie. Wzniesiono tam kaplicę poświęconą Matce Bożej i Argentynie. W każdą pierwszą sobotę miesiąca
odbywa się tam msza św. w intencji osób chorych na choroby nowotworowe. Miejscowy proboszcz ks. Edward
Nowakowski przyznaje, że po wyborze kard. Jorge Bergoglio na papieża wiele osób dowiedziało się, iż miejsce
kultu argentyńskiej Madonny jest także w Polsce.
– Cieszymy się, że mamy figurę i możemy się przy niej modlić, a wybór kard. Bergoglio to wyróżnienie także
dla nas, a zarazem ogromne zobowiązanie, aby modlić się w intencji papieża Franciszka. Warto podkreślić,
że sanktuarium w Luján jest dla Argentyny jak Częstochowa dla Polski. Należy też pamiętać, że papież
Franciszek jest papieżem maryjnym. W Argentynie praktycznie w każdym domu na pierwszym miejscu jest
Matka Boża z Luján. Mają do Niej wielkie nabożeństwo, a my podążamy za nimi małymi kroczkami – mówi
„Codziennej” ks. Nowakowski.
Autor: Piotr Łuczuk
Żródło: Gazeta Polska Codziennie
http://wpolityce.pl/wydarzenia/49848-ewa-wojciak-wulgarnie-zelzyla-papieza-200-jej-poplecznikow-w-imie-
wolnosci-walczy-o-jej-bezkarnosc-polecamy-liste-sygnatariuszy
Ewa Wójciak wulgarnie zelżyła papieża. 200 jej popleczników w imię „wolności” walczy o jej bezkarność.
Polecamy listę sygnatariuszy
fot. wPolityce.pl
Ewa Wójciak, dyrektor poznańskiego Teatru Dnia Ósmego, szerszemu gronu nie była dotąd przesadnie
znana. Wiodła swoją pseudo-kulturalną działalność w wielkopolskim zaciszu, ciesząc się obfitymi
dotacjami z kasy miasta. Zasłynęła na całą Polskę dopiero jednym: nazwaniem Ojca Świętego ch….
Tuż po wyborze papieża Franciszka na swoim profilu na Facebooku napisała:
No i wybrali ch…, który donosił wojskowym na lewicujących księży.
Jako, że chamstwo i idiotyzm, jako przejawy agresji i patologii, w każdym zdrowym społeczeństwie podlegają
należytemu uporządkowaniu, czyn pani dyrektor wywołał falę protestów. Prezydent Poznania Ryszard Grobelny
pod naporem opinii publicznej oświadczył, że chętnie odwołałby dyrektorkę, o ile będzie to możliwe z prawnego
punktu widzenia. O taką decyzję zaapelowała też część radnych.
W obronie Wójciak natychmiast stanął mur obrońców.
To wyraz myślenia totalitarnego i nieuprawniona ingerencja władzy w sferę prywatności. To także
łamanie praw gwarantowanych przez konstytucję
- napisali sygnatariusze listu otwartego podpisanego przez 200 osób – artystów, naukowców, dziennikarzy. Są
wśród nich Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Honza Zamojski, Jacek Kleyff oraz zawsze walczący na
antyklerykalnym froncie prof. Jan Hartman, prof. Tomasz Polak (do 30 kwietnia 2008 Tomasz Węcławski, były
ksiądz), prof. Krzysztof Podemski, Agnieszka Graff i Anna Grodzka (do niedawna Krzysztof Bęgowski).
List jest tak inspirującą lekturą, że prezentujemy go w całości:
Szanowny Panie Prezydencie,
protestujemy przeciwko pomysłowi odwołania Ewy Wójciak ze stanowiska dyrektora Teatru Ósmego
Dnia.
Należymy do środowisk artystycznych, reprezentujemy świat kultury i nauki. Jesteśmy mieszkańcami
Poznania i innych miast w Polsce, ludźmi, dla których bardzo ważna jest tradycja niezależnego myślenia
i tworzenia, postawa związana z przełamywaniem społecznych i artystycznych barier.
Nie zgadzamy się, by konsekwencją prywatnej wypowiedzi Ewy Wójciak na temat papieża – kardynała
Bergoglia – miało być jej odwołanie ze stanowiska dyrektora Teatru Ósmego Dnia.
Ewa Wójciak współtworzy artystyczny kształt przedstawień Teatru Ósmego Dnia od ponad czterdziestu
lat, a od 1992 roku jest współodpowiedzialna za kształt prezentowanych w autorskim ośrodku Teatru
interdyscyplinarnych wydarzeń artystycznych, społecznych i kulturotwórczych. Ranga Teatru Ósmego
Dnia jest niezaprzeczalna i znana na całym świecie nie tylko w kręgach artystycznych, lecz także
intelektualnych i wolnościowych. Nie czas i miejsce po temu, by wyliczać wszystkie jego zasługi i
nagrody. Starczy skonsultować dostępne publikacje książkowe i filmowe.
Warto jednak przypomnieć, iż w 1976 roku, w czasach obiektywnie trudniejszych deklaracji
obywatelskich i zminimalizowanego grona tzw. sprawiedliwych, Ewa Wójciak wraz ze swymi kolegami,
artystami z Teatru Ósmego Dnia zbierała solidaryzujące się podpisy pod listem otwartym w sprawie
projektu zmian w obowiązującej wówczas peerelowskiej konstytucji. Chodziło o wspólne dobro
obywateli, a w tym przede wszystkim o zagwarantowanie wolności sumienia i praktyk religijnych.
Otóż, swoją biografię tworzymy przez całe życie, i nie jest ona wytworem chwili. Wolność słowa i
niezależność myśli nie jest li tylko zdobyczą aktualnej demokracji i nie opiera się na wyznacznikach
składanych przez praworządnych obywateli w podatkowych formularzach. Doświadczenie nauczyło już
wielokrotnie (a egzegezą zjawiska zajmowali się filozofowie i poeci), że o swobodę wypowiedzi zabiegać
trzeba bezustannie, nawet w dobie, jakby nam się wydawało, powszechnie szanowanej wolności.
Nie oczekujemy od Radnych Miasta Poznania ferowania wyroków w sprawach dotyczących
podstawowych swobód obywatelskich.
Uważamy, że wypowiedź Ewy Wójciak powinna stać się powodem do ważnej dyskusji o poszanowaniu
swobód zapisanych w konstytucji, a nie być przyczyną odwołania z funkcji dyrektora instytucji
kultury. Konstytucji należy przywrócić jej rangę, bowiem jest najważniejszym aktem regulującym
prawa obywatelskie, zapewniając m.in. każdemu wolność wyrażania swoich poglądów oraz
pozyskiwania i rozpowszechniania informacji (art. 54 p. 1.). Takiej pozycji nie może mieć ustawa o
świadczeniu usług drogą elektroniczną, która skupiła się na ochronie interesów usługodawców.
Prywatna wypowiedź na temat czegokolwiek i kogokolwiek i w jakiejkolwiek formie nie może być
podstawą do kar i sankcji ze strony władz publicznych, tym bardziej do pozbawiania stanowiska.
Sankcja za prywatną wypowiedź nieprzeznaczoną do upublicznienia to wyraz myślenia totalitarnego i
nieuprawniona ingerencja władzy w sferę prywatności. To także łamanie praw gwarantowanych przez
konstytucję.
A oto sygnatariusze tego wiekopomnego dzieła, które bez wątpienia powinno zostać odnotowane jako jeden z
kamieni milowych w walce o wolność:
Tomasz Kizny, fotograf, dziennikarz, członek ZPAF
dr Judyta Wachowska, UAM
Marta Strzałko, Teatr Biuro Podróży
prof. UAM dr hab. Eva Zamojska
prof. dr hab. Dariusz Doliński, psycholog społeczny
prof. dr hab. Cezary Wodziński, filozof
prof. dr hab. Jan Strzałko, Instytut Antropologii UAM
prof. UAM dr hab. Katarzyna A. Kaszycka, Instytut Antropologii UAM
Roman Kurkiewicz, dziennikarz
Anna Wachowska-Kucharska, Otwarte Forum Kultury
Witold Mrozek, recenzent teatralny „Gazety Wyborczej”
Janusz Opryński, Teatr Provisorium
Jolanta Kilian
Beata Polak, Pracowania Pytań Granicznych UAM
prof. dr hab. Tomasz Polak, Pracowania Pytań Granicznych UAM
dr Agata Siwiak, UAM
Agnieszka Ziółkowska, Stowarzyszenie MY POZNANIACY
Łukasz Drewniak, krytyk teatralny
Paweł Sztarbowski, Teatr Polski w Bydgoszczy
Marta Mikołajewska, doktorantka UAM
Paulina Skorupska, doktorantka UAM, Teatr Ósmego Dnia
Anna Czerniawska, teatrolożka
Marcin Liber, reżyser
Ewa Wanat, dziennikarka
Anna Królica, teatrolożka
Katarzyna Madoń-Mitzner, Dom Spotkań z Historią
Karolina Pawełska, aktorka
Agnieszka Kołodyńska, aktorka
Jose Enrique Iglesias Vigil, reżyser
Piotr Filipkowski, Dom Spotkań z Historią
dr Joanna Ostrowska, Instytut Kulturoznawstwa UAM
dr Jan Zamojski, UMP
Marta Andrzejczyk, prezeska Stowarzyszenia Scena Babel, Olsztyn
Jacek Puzinowski, Fundacja Kultury Yakiza, Bydgoszcz
Karol Zamojski, Pracownia Kultury Współczesnej
Aleksandra Jakubczak, teatrolożka, studentka Akademii Teatralnej w Warszawie
Danuta Błahut-Biegańska, graficzka, Wrocław
Marika Zamojska, Galeria Starter
Kinga Paź, historyczka
Andrzej Stróż, teatr niebopiekło
Elżbieta Janicka-Jarosz, anglistka, nauczycielka
Małgorzata Sieniewicz, animator kultury, Olsztyn
Adam Swarcewicz, Teatr Biuro Podróży
Łukasz Kowalski, Teatr Biuro Podróży
Piotr Wojtyniak, Teatr Biuro Podróży
Tomasz Wrzalik, Teatr Biuro Podróży
Justyna Paluszyńska, Teatr Biuro Podróży
Jarosław Siejkowski, Teatr Biuro Podróży
Łukasz Jata, Teatr Biuro Podróży
Monika Gierlicz, architekt
Jerzy Hamerski
Marta Maciejewska
Halina Chmielarz, aktorka
Omid Azadi, Bachelor of Social Science
Friederike Behr, Wrocław, Polska
Adán Garc~a Holgado, Teatr Ósmego Dnia
Maciej Sierpień, qpoznan.tv
Maciej Włodarczyk, qpoznan.tv
Barbara Prądzyńska, aktorka
dr Rafał Jakubowicz, Uniwersytet Artystyczny, Poznań
dr Mikołaj Iwański, ekonomista, filozof
prof. dr hab. Juliusz Tyszka, Instytut Kulturoznawstwa, UAM
Honza Zamojski, artysta sztuk wizualnych
Jacek Kleyff, poeta, kompozytor
Katarzyna Dylewska, studentka UAM i UE, Michał Kucharski, student UAM, radny osiedla
Małgorzata Sieniewicz, animatorka kultury, Olsztyn
Janusz Janiszewski, Teatr Uhuru
Agnieszka Pietkiewicz, aktorka, teatrolożka
Adam Borowski-Herbst, Teatr Ósmego Dnia
Marcin Kęszycki, Teatr Ósmego Dnia
Tadeusz Janiszewski, Teatr Ósmego Dnia
Jakub Staśkowiak, Teatr Ósmego Dnia
Renata Stolarska, Teatr Ósmego Dnia
Dagmara Jachimowicz
Dariusz Jachimowicz
Cora Herrendorf, Teatro Nucleo
Horatio Czertok, Teatro Nucleo
Anna Karolina Kłys, niezależna dziennikarka
Krzysztof Żwirblis, artysta i kurator
Krzysztof Ciecheński, teatrolog
Dorota Sajewska, Instytut Kultury Polskiej UW
Joanna Helander, fotografka
Bo Persson, reżyser filmowy
Zbigniew Brzoza, reżyser
Marek Kościółek, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Anna Giniewska, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Marcin Pławski, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Mateusz Zadala, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Grzegorz Małecki, scenograf
Prof. dr hab. Piotr Piotrowski, Instytut Historii Sztuki, UAM,
dr Tomasz Kitliński, UMCS w Lublinie/University of Brighton
dr hab. Paweł Leszkowicz, UAM w Poznaniu/University of Sussex
Anna i Stanisław Barańczakowie
!!!!! Jak informuje Małgorzata Musierowicz, siostra poety, Stanisław Barańczak nie podpisał listu 200
intelektualistów popierającego Ewę Wójciak, dyrektor Teatru Dnia Ósmego. Dopisano go, bez jego
wiedzy i zgody, wykorzystując jego chorobę.
Tego rodzaju postępowanie jest wyjątkowo haniebne. Narażanie na szwank czyjegoś dobrego imienia,
na dodatek w sytuacji, kiedy z powodu złego stanu zdrowia nie może on nawet zaprotestować, jest
niewątpliwym skandalem. Trudno jednak oczekiwać zachowywania wysokich standardów od autorów
listy poparcia dla Ewy Wójciak, która w najbardziej wulgarnym stylu obraziła Ojca Świętego.
http://wpolityce.pl/wydarzenia/49848-ewa-wojciak…
http://wpolityce.pl/wydarzenia/58298-stanislaw-b…
Irena Grudzińska-Gross, Princeton University
Elzbieta Matynia, Transregional Center for Democratic Studies, New School for Social Research, New
York
Krystyna Krynicka, wydawca
Ryszard Krynicki, pisarz
Zofia Kulik
Sergiusz Kowalski
Urszula Pieregończuk
prof. Mirosław Bałka, ASP Warszawa
prof. UAM dr hab. Waldemar Kuligowski
prof. UAM dr hab. Krzysztof Podemski
dr hab. Agata Jakubowska UAM
prof. Izabella Gustowska, UAP
prof. Leszek Knaflewski, UAP
dr Aleksandra Ska, Akademia Sztuki Szczecin
dr Jacek Wiewiórowski, UAM
Katarzyna Hołda, artystka, Lublin
Agnieszka Grzybek
Agnieszka Graff
dr hab. Izabela Kowalczyk
Grzegorz Reske, producent Teatr Provisorium / Konfrontacje Teatralne
Marta Keil, East European Performing Arts Platform
Agata Tecl
Agata Teutsch, Fundacja Autonomia
Bartosz Wojcik
Dr Kazik Jędrzejczak, Toronto
Katarzyna Remin, Warszawa
dr Rafał Czekaj, UMCS Lublin
Radosław Łasisz, tłumacz języka francuskiego, absolwent Université Paris 13
Kinga Kulik, Lublin
Dr John Stanley, Toronto
dr hab. Dominika Ferens, Uniwersytet Wrocławski
Piotr Wójtowicz, Fundacja Równość.org.pl
Małgorzata Maciejewska
Katarzyna Remin
Alicja Kawka
Jacek Rachwałd
Agata Czarnacka
Grzegorz Laszuk, Komuna Warszawa
dr Monika Bobako, Pracownia Pytań Granicznych, UAM
Joanna Rajkowska
Monika Kwaśniewska-Mikuła
Kamil Julian, kurator, Warszawa
dr hab. Hubert Czerepok, UAP
dr Halina Wasilewska, UAM
prof. Marek Wasilewski, UAP, redaktor naczelny Czasu Kultury
Tomasz Bazan, Teatr Maat
Roch Dunin-Wąsowicz, Instytut Europejski (doktorant), London School of Economics and Political
Science
Anna Grodzka, posłanka
Grzegorz Niziołek
Agata Diduszko-Zyglewska, Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego
Wojtek Diduszko
Teresa Jakubowska, b.przewodnicząca partii RACJA
Lalka Podobińska, Fundacja Trans-Fuzja
Anna R. Burzyńska, redakcja Gazety Teatralnej „Didaskalia”
dr hab. Monika Bakke, UAM
Janusz Majcherek, krytyk teatralny
Agata Bielik-Robson, filozofka
Cezary Michalski, publicysta
Paula Sawicka, psycholog, tłumaczka, pisarka, nauczyciel akademicki
Mirosław Sawicki
Paulina Suszka, dziennikarka
Tomasz Fiałkowski, krytyk
Nina Nowakowska, dziennikarka
Janusz Kijowski, reżyser filmowy i teatralny
Aleksandra Sołtysiak-Łuczak, prezeska stow. kobiet KONSOLA
Krzysztof Hoffman, badacz i krytyk literacki
Joanna Kucharska, studentka UAM
Prof. Jan Woleński, UJ
Ewa Charkiewicz, Fundacja im. Tomka Byry Ekologia i Sztuka, Uniwersytet Wiedeński
Anna Dodziuk
Marek Beylin, publicysta
Dariusz Jabłoński, reżyser, producent
dr hab. Jacek Kochanowski, Uniwersytet Warszawski
Krystyna Bratkowska, wydawca, Wydawnictwo Nisza
Beata B. Nowak, współredaktorka nacz. Zielonych Wiadomości, Fundacji Strefa Zieleni
dr hab. Zofia Kolbuszewska, prof. KUL
Beata Ziemska
Radosław Gawlik, Wrocław
Tomasz Kalbarczyk, Wyższa Szkoła Ekonomii i Innowacji w Lublinie
Maciej Nowak, dyrektor Instytutu Teatralnego
Eva Rufo, aktorka
Wacław Sobaszek, Stowarzyszenie „Teatr Węgajty”
Jacek Kolasa, realizator dźwięku
Erdmute Sobaszek, prezeska Stowarzyszenia „Teatr Węgajty”
Wojciech Kotlarz
dr hab. Andrzej Leder, profesor IFiS PAN
dr Michał Kozłowski, Instytut Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego
Łukasz Szałankiewicz, muzyk
Daniela Popławska, aktorka
Maria Rybarczyk, aktorka
prof. dr hab. Ryszard K. Przybylski, UAM
Krystyna Kofta, pisarka, felietonistka
Michał Kawecki, psychoterapeuta , Szczecin
Włodzimierz Cierpka, psychiatra
Andrzej Turowski, profesor Uniwersytetu Burgundzkiego w Dijon
Daniel Muzyczuk, Kurator, Muzeum Sztuki, Łódź
Anna Bartel- Opryńska, Kongres Kobiet Lubelszczyzny
Krystyna Piotrowska
Grzegorz Gauden
Elżbieta Hołoweńko
Paweł Kopczyński, Dyrektor Artystyczny, Goldfish Studio design & promotion | Kreatywna Agencja
Reklamowa
Jacek Poniedziałek, aktor
Prof. Jan Hartman, filozof, bioetyk, członek Komitetu Nauk Filozoficznych PAN
Jakub Karczyński
dr Ewa Majewska, Instytut Kultury UJ/ Gender Studies UW, Warszawa
Lista nader okazała i niezwykle „pożyteczna”…
Dyskusja
Brak komentarzy.
Blog na WordPress.com. Customized The Morning After Theme. Autor motywu: WooThemes.
Follow “Marsz Polonia”