Wielki diament tom


Joanna Chmielewska

Wielki Diament

t. II

Wszystko zaczo si akurat w chwili, kiedy moja siostra zakochaa si idiotycznie w homeopaciefanatyku, w dodatku sama j z tym fanatykiem poznaam, nie przewidziawszy skutków, szlag ciki by to trafi. Diabli wiedz zreszt, moe on by po prostu przyrod­nikiem. Z powoania. Ratunku.

Znacznie póniej dopiero okazao si, e nie ma tego zego, co by na dobre nie wyszo, chocia za to dobre te bym gowy nie daa...

Byymy bliniaczkami jednojajowymi i podobno wasna matka nie moga nas rozróni. Dopóki ya, a nie trwao to dugo. Przy wstrzsajcym podobie­stwie zewntrznym, ca reszt miaymy ju w krat­k, rozbiegay nam si troch upodobania, charakte­ry, zdolnoci i predyspozycje. Nienawidziymy si miertelnie przez cae lata, co nie przeszkadzao nam w dostrzeganiu pyncych z podobiestwa korzyci.

Nienawi wylga si w momencie, kiedy w wie­ku lat czterech razem spojrzaymy w lustro. Oczy­wicie ubierane byymy jednakowo, co nie miao adnego sensu, bo przy identycznoci wygldu na­leao nas zrónicowa bodaj strojem, ale widocznie nacisk tradycji by silniejszy ni zdrowy rozsdek. Spojrzaymy i dokonaymy odkrycia.

- To ja! - powiedziaa Krystyna z naciskiem, penym oburzenia. - Dlaczego wygldasz tak jak ja?

- A to ja! - odparam, pokazujc któr z nas palcem. - To ty wygldasz jak ja! Nie chc!

- Nie chc! - zawtórowaa mi energicznie.

- Przesta wyglda!

- To ty przesta! Ja jestem jedna! A ty druga!

- Ty jeste druga, a ja jedna! Zrób si inna!

- Sama si zrób!

Od sowa do sowa, oderwano nas od siebie, za­nim zdyymy pozbawi si wzajemnie wosów na gowach. Ona ugryza mnie w ucho, a ja jej podra­paam nos. Dawic si uraz, rzucaymy na siebie wcieke i dzikie spojrzenia i nie chciaymy ze sob rozmawia a do chwili pójcia do szkoy. Nawet tragiczna mier i pogrzeb rodziców nie miay wpy­wu na nasz nienawi.

Szkoa nas w pewnym sensie pogodzia. Ja byam od stóp do gów humanistk, a ona miaa talent matematyczny oraz namitno do fizyki i chemii. Odrabiaa za mnie zadania z matematyki i odpowia­daa na fizyce, ja za pisaam jej wypracowania z pol­skiego i referaty z historii. Nikt nigdy w szkole nie wiedzia, która z nas jest która, poniewa przytom­nie na odpowiednich lekcjach zamieniaymy si miejscami i jedyne rozumne sowa na ten temat pa­dy z ust wychowawczyni.

- Moecie robi, co chcecie - rzeka do nas. - Uczy si wycznie tych przedmiotów, które si wam podobaj i odpowiada za siebie wzajemnie. Ale przypominam wam, e na maturze egzamin b­dziecie zdaway pojedynczo, to po pierwsze, a po drugie, ywi nadziej, e obie macie do rozumu, eby tych nieprzyjemnych rzeczy nauczy si bodaj minimalnie. Przed wami ycie i nie wiadomo, jakie komplikacje mog si wam przytrafi. Wecie to pod uwag i róbcie, jak uwaacie. Obie jestecie inteligentne.

Odwoanie si do naszego rozumu spodobao si nam jednakowo, aczkolwiek w odniesieniu do in­teligencji kada z nas zapragna odróni si od tej drugiej choby tpot. Pragnienie byo nike i w re­zultacie ja znaam tabliczk mnoenia, a ona pami­taa dat bitwy pod Grunwaldem i umiaa pisa or­tograficznie.

Jedyny wspólny nam talent to byy zdolnoci jzy­kowe, podobno odziedziczone po mieszanych przod­kach. Tu wyjtkowo nie stosowaymy adnej wy­miany, przeciwnie, raczej rywalizacj, nasza rodzina miaa nieco oleju w gowie i widzc zapa, stworzya nam moliwoci. Dziki temu jednakowo znaymy francuski, angielski i niemiecki i dopiero dalej nas rozdzielio. Ja si uparam przy woskim, a ona przy hiszpaskim, potem ona uczepia si szwedzkiego, a ja greki. Poliglotki, mona powiedzie.

Z biegiem lat nasza wzajemna nienawi nieco przyscha i w chwili zdawania matury byymy ju zaprzyjanione, przy czym w wykorzystywaniu podo­biestwa miaymy wpraw olbrzymi. Pierwotnej bezproduktywnej uciesze daymy spokój, przedka­dajc nad ni korzyci praktyczne.

Od mierci rodziców, która nastpia tu przed ukoczeniem przez nas pitego roku ycia, wycho­wywali nas dziadkowie oraz liczni wujowie i ciotki. Warunki miaymy znakomite, wielka willa w ogro­dzie na skraju miasta, wielkopytowy Ursynów nas nie sign i aden wysokociowiec nie zaglda nam w zby, a za to miaymy wiee powietrze i wod z wasnego ujcia. W dziesiciu pokojach willi doskonale mieciy si trzy rodziny, babka z dziadkiem, wuj z ciotk i jednym dzieckiem, Jureczkiem, modszym od nas o sze lat, my obie i Andzia z wnuczk. Andzia dobiegaa osiemdziesitki, czego nikt by po niej nie pozna, trzymaa si fenomenalnie i bya tak zwan star sug rodziny z czasów jeszcze przed­wojennych. Opiekowaa si nasz babk w jej okupa­cyjnym dziecistwie, wnuczk za sprowadzia z za­przyjanionej wsi, jako swoj nastpczyni.

- Nie zostanie panna Ludwika bez nijakiej po­mocy - rzeka kiedy stanowczo. - Ja przysig skadaam. Kazia po mnie nastanie, ona ty ma nie­lubne, niech odchowa, a y z jakim, jakby co, mo­e na wiar. Niech sobie ma dochodzcego.

Interesowao nas nawet przez jaki czas, czy Kazia ma dochodzcego, ale stao si to nieistotne, to zna­czy owszem, bardzo wane, bo dochodzcy Kazi oka­za si tak zwan zot rczk i zaatwia nam wszyst­kie naprawy, od czyszczenia rynny poczynajc, a na telewizji kablowej i przenonych telefonach koczc. Przy telefonach zreszt pilnowaa go Krystyna, dos­konale zorientowana w temacie, patrzya mu na rce i robia uwagi, podobno z sensem. Dochodzcy Kazi ocenia j wysoko. Dochodzenie do Kazi w obliczu tych wszystkich usug nie miao adnego znaczenia.

Po maturze odrobin rozdzielio nas ycie. Krys­tyna zaja si elektronik, a ja histori sztuki. Ry­cho po studiach staam si prawie ekspertem w dziedzinie starej biuterii i meblarstwa, ona za wdaa si w jakie dyrdymay komputerowe. Te j ceniono wysoko.

Byymy bardzo adne. Moe nawet pikne. Nie omieliabym si uwaa siebie za pikn, gdyby nie Krystyna. Patrzyam na ni i wyranie widziaam, e jest pikna, a w kocu wygldaam identycznie, zatem równie musiaam by pikna. Ksztat gowy, twarz, oczy, rany boskie, jakie ona miaa oczy...! A prawda, ja te... Tczówki zmiennego koloru od jasnozielonego do prawie czarnego, gste, dugie, czarne rzsy, jak sztuczne, liczny nos, liczne usta, pikn figur i pikne dugie nogi. Miaa wdzik, nie odróniano jej ode mnie, zatem ja chyba te...? Bardziej wierzyam we wasn urod patrzc na ni ni widzc siebie w lustrze. Rycho przyznaa mi si, e ma podobne doznania. Innymi sowy stanowiy­my dla siebie wzajemnie wielk pociech i to nas pogodzio ostatecznie.

Opinia chopaków nie miaa w tej kwestii adne­go znaczenia, bo im podobay si take rozmaite mazepy. Mogli lecie na nas, chobymy byy obrzyd­liwe, tak jak lecieli na te róne inne. Wasny pogld by waniejszy.

Obie wyszymy za m bardzo wczenie. Jeszcze na pierwszym roku studiów, i obie dokonaymy kretyskiego wyboru. aden z naszych mów nie by pewien, z któr z nas ma do czynienia, ale same pilnowaymy uczciwie wasnej tosamoci, ja nie sypiaam z jej mem, a ona z moim, zreszt oni nam si nie podobali. To znaczy jej m mnie, a mój m jej. Rozwiodymy si bardzo szybko i równocze­nie, nawet o tym nie wiedzc, tu ju chyba zadziaa przypadek. Jej m okaza si znerwicowanym impo­tentem, a mój podstpnym narkomanem, obaj mao przydatni do ycia i nie dao si tego wytrzyma.

Ju od lubów mieszkaymy oddzielnie, bo bab­cia za resztki rodzinnej fortuny kupia nam dwupokojowe mieszkania, na wszelki wypadek w pobliu, na Ursynowie. W prezencie lubnym. Mieszkania nam zostay, aden z tych niewydarzonych gupków nie zdoa nam ich wyrwa, bo nawet porzdne hochsztaplerstwo nie leao w ich mocy. Gdyby le­ao, w obliczu prezentowanego przez nich niedo­stwa, moe uznaybymy je za jak zalet.

I yo nam si mniej wicej normalnie a do owe­go wstrzsajcego wieczoru...

***

- Joaka, suchaj - rzeka Krystyna, przyszed­szy do mnie. - Mam zgryzot i tak myl, e mi si przydasz.

- No? - spytaam z zainteresowaniem, otwie­rajc butelk biaego wina. A, wanie! Upodobania garmaeryjne te miaymy jednakowe i pozostay nam, chocia próbowaymy je zmieni. - Przesta duba w nosie, bo mi si wydaje, e ja tam siedz i dubi.

- Powinna bya si ju przyzwyczai, e to ja, a nie ty. Skomplikowana sprawa.

- No? - powtórzyam i nalaam do kieliszków.

- Jeden taki... - zacza i zreflektowaa si. - Ja­ki znowu taki, znasz go, twój kumpel, Andrzej. Jak by ci tu powiedzie, eby nie zega i nie zauroczy...

- A...! Rozumiem. Spaa z nim ju czy jeszcze nie?

- Spa, spaam, ale nie w tym dzieo...

- A w czym? Wydu z siebie nareszcie!

- No dobrze. Nie samym ókiem czowiek yje. Zakochaam si w nim porzdnie.

- Jezus Mario - powiedziaam ze zgroz.

Przerwaa mi od razu.

- Wiem, wiem. Maniak, szaleniec, nie do ycia, zapatrzony w swojego szmergla, pienidzy zarobi nie umie, podejcie do kobiet ma niewaciwe. No i co z tego?

Wypiam troch wina i pokroiam camemberta. Migna mi w gowie wtpliwo, czy Andrzej wie, e sypia z ni, a nie ze mn. Zarazem ucieszyam si, e nie pado na mnie.

- On chyba w tobie te - poinformowaam j. - W czym problem zatem?

- Skd wiesz?

- A co, ty nie wiesz?

- Wiem, ale ciekawa jestem, skd ty wiesz?

- Miewam z nim do czynienia. Stary pokost mi bada ostatnio. Od jakiego czasu patrzy na mnie dziwnym wzrokiem, tak jako, jakby chciwie, nie rozumiaam dlaczego, bo nigdy na mnie nie lecia, ale teraz ju rozumiem. Widocznie przypominam mu ciebie.

Camembert by przejrzay i troch si rozlewa. Kryka wzia kawaek i umazaa si nim.

- Ciekawa rzecz - zauwaya w zadumie, ob­lizujc palce. - Jak oni to robi? Na mnie leci, a na ciebie nie. A wygldamy jednakowo.

- Wntrze mamy róne. Musia wywszy. Zwracam ci uwag, e kady pies te nas rozróni. I co? Bo fakt, e z nim sypiasz, to adna zgryzota, rozwiedziony jest.

- On chce wyjecha. Do Tybetu. Co najmniej na rok, albo i dwa lata. Jaka fundacja si w to wdaa, wielk fors pac na badania tej cholernej przyrody. Sam chce bada, to primo, a secundo, ma nadziej zarobi jednym kopem na to swoje wymarzone la­boratorium. Nie spdzi si go z pomysu, chc je­cha z nim razem. Firma rocznego urlopu mi nie da, strac robot. Zastp mnie.

- Zwariowaa...?!

- Na jego punkcie owszem, ale poza tym jestem mniej wicej normalna. Masz nienormowany czas pracy, moesz robi, co chcesz. Naucz ci troch, o co tam chodzi w tych komputerach, nikt si nie poapie.

Zakrztusiam si winem i serem, zabrako mi gosu i tchu, ogarna mnie zgroza. Mio jej pada na mózg, co za pomys koszmarny! O jej robocie nie miaam zielonego pojcia, komputerem niby mogam si posugiwa, ale w ograniczonym zakresie, a ona po tych maszyneriach szalaa we wszystkie strony. Ob­d! Kady jeop zorientowaby si z miejsca, e nie wiem, co robi, jej szef dostaby zawau. Wariatka!

Milczaam, bo odjo mi mow. Kryka oblizywa­a palce po kolejnym camembercie.

- Oj, wprowadz ci w temat, wielkie rzeczy! - powiedziaa niecierpliwie. - Nie rób takiej gby jak Piotrowin. Nie musz w tym Tybecie siedzie bez przerwy, mog bywa z doskoku, ustawi robo­t, a ty tam co poudajesz, jak mnie nie bdzie, a w ogóle polec na twój paszport, eby nie byo, e mnie nie ma. Znasz go przecie, Andrzeja mam na myli, co z oczu to i z serca, diabli go wiedz na co si nadzieje po drodze, prdzej wyrzeknie si mnie ni parszywej rolinki. Chopa nie mona pusz­cza luzem, bo wiadomo, e gupi.

Mimo woli kiwnam gow, z t ostatni opini zgadzajc si cakowicie.

- Alternatyw jest laboratorium - dodaa jesz­cze Krystyna. - Cel i sens jego ycia. Nie mam pienidzy, eby mu to urzdzi...

- A dlaczego, do cholery, ty masz mu to urz­dza? - spytaam zgryliwie. - Wemiesz go na utrzymanie? W polizg wpada na emancypacji?

- Bogatego ma ju miaam, nie? I co mi z tego przyszo? Tych ubocznych gachów to ja nie lubi...

No owszem, przy mu-impotencie nerwic mia­a jak w banku, a do tego by dziko zazdrosny i ubocz­nych gachów, podrywanych dla terapii, musiaaby przed nim starannie ukrywa. Okropne ycie. To ju zdecydowanie lepiej wyrzec si forsy.

Jednake na upiorny pomys zastpienia jej w pra­cy nie zamierzaam przysta. W gr wchodziy wa­ciwoci umysu, które miaymy róne, i sam wyg­ld zewntrzny nie wystarcza. Ju prdzej ona mog­aby zastpi mnie, chocia zapewne nie unikna­bym kompromitacji, bo wch do antyków z kolei miaam ja, a nie ona.

Kryka upieraa si przy swoim, protestowaam energicznie, w przerwach midzy inwektywami próbo­waymy znale jakie inne wyjcie, posuwajc si nawet do myli o zamaniu Andrzejowi nogi, bez skutku jednak, awantura rosa i zapewne pokóciyby­my si miertelnie, gdyby nie to, e zadzwoni telefon.

W suchawce odezwaa si ciotka, ona naszego wuja, z willi za Ursynowem.

- Joasiu? Do ciebie dzwoni, wic to chyba ty. Przyszed do was list polecony z paryskiego nota­riatu. Podwójnie, na obie, do ciebie i do Krysi. Gru­by dosy. Co mam z nim zrobi?

- Zaraz - odparam, z wysikiem tumic niele ju rozkwit furi, i odwróciam si do Krystyny. Zym gosem przekazaam jej informacje.

Wzruszya ramionami, wcieka na mnie, tak sa­mo jak ja na ni. Ze zoci adna z nas nie docenia wagi komunikatu.

- Jeli ci interesuje, skocz po niego. Ja tu po­czekam, jeszcze z tob nie skoczyam.

Obróciam tam i z powrotem w czternacie mi­nut, przywoc grub kopert. Przez ten czas nasza irytacja troch przyscha. Poprosiam Krystyn, e­by na chwil wypchna z siebie sercowe perypetie, sprawdmy, czego chce od nas paryski notariusz. Ot­worzyam kopert, bo ona wci, mimo oblizywa­nia, bya oblepiona camembertem.

W dziesi minut póniej obydwie, nieco osupia­e, ale ju mniej wicej pogodzone, wci jeszcze wczytywaymy si we francuski tekst.

Paryski notariusz naszej francuskiej prababki za­wiadamia nas, e hrabina Karolina de Noirmont umara i uczynia nas swoimi spadkobierczyniami w równych czciach, z pewnym zastrzeeniem, i obecno co najmniej jednej z nas, z upowanieniem drugiej, jest niezbdna. On sam ma: primo, pewne wtpliwoci, bo kolejnym hrabi de Noirmont móg­by zosta nasz wuj, gdyby przeprowadzi stosowne dziaania prawne, secundo: dodatkow korespon­dencj dla nas, która, zgodnie z yczeniem nieboszcz­ki, nie moe zosta powszechnie ujawniona. Jego osobistym zdaniem, wielkiego znaczenia to nie ma, ale wola zmarej jest wita.

Popatrzyymy na siebie i Kryce Andrzej nie tyle wylecia z gowy, ile nieco przyblad.

- A có to ma znaczy? - spytaa surowo i nagle jakby zmienia nastrój. - Czekaj, spadek po prabab­ci? Ona biedna nie bya, o ile sobie przypominam? Czekaj, a moe ja bym moga nakicha na to, e mnie wylej z roboty?

Prababcia majaczya nam niewyranie w pamici. Byymy kiedy u niej, obie, bardzo starsza dama na wózku inwalidzkim, którym posugiwaa si zgoa koncertowo. Zazdrociymy jej tego pojazdu z caej siy i marzyymy o tym, eby si kiedy na nim przejecha samodzielnie. Nie wyszo, prababcia go prawie nie opuszczaa. Poza tym by zamek, jak dla nas strasznie wielki i nad wyraz skomplikowany, ja­kie gospodarstwo wiejskie, adne dziwo, rok w rok na wakacjach stykaymy si z czym takim, win­nica, gdzie dojrzeway winogrona, pokojówka i lo­kaj, którzy patrzyli na nas niepojcie rozanielonym wzrokiem. Dzieci maj instynkt, korzystaymy z niego, domagajc si najdziwaczniejszych produk­tów spoywczych, zaspokajano nasze fanaberie z czu­oci, razem wziwszy, podobao nam si tam, w tym zamku, który podobno nalea do naszej ro­dziny. Odrobina niemiaoci ogarniaa nas tylko w obliczu prababci, która ze swojego wózka przyg­ldaa nam si z wielk uwag. Francuski jzyk sam wszed nam w usta i wyranie j to cieszyo...

- Daj ci Boe zdrowie - powiedziaam ze szcze­rego serca - Moe i... A moe pojechaaby uprzej­mie najpierw do Parya, a dopiero potem do Tybetu?

- Skoro prababcia wywina taki numer... Cze­kaj, tu jest co o hrabiostwie wujka. Czy to nie on powinien dziedziczy?

Znaam wujka, tak samo jak ona. Pomylaam, e musiaa zgupie do reszty.

- Nawet jeli, to co? Uwaasz, e podway tes­tament? Kto, wujek Wojtek?

- No nie - zreflektowaa si Krystyna. - Ani wujek, ani ciotka. Ani babcia. Czy babcia nie bya z prababci w wojnie?

- Na moje oko bya. Odczep si ode mnie chwi­lowo. Zanim co, skoczmy do rodziny, potem si za­stanowisz. Kiedy Andrzej wyjeda do tego Tybetu?

- Za dwa tygodnie.

- To jeszcze zdymy pomyle...

***

- Nie chc wprowadza adnych zadranie ro­dzinnych - powiedziaa z zacitoci babcia Lud­wika. - Ale widzicie, moje dzieci... Rodzona matka zostawia mnie sam w czasie wojny i eby nie spa­dek po babci, umarabym z godu. Za ten spadek wszyscy yjecie do tej pory, a z Noirmont nie chc mie nic wspólnego. List, mówicie? Jeli wasza prababka zostawia dla was jaki list, moecie by pewne, e dotyczy biblioteki. To bya jaka obsesja od pokole, mnie te usiowano do tego zapdzi, ale nie daam si. No owszem, wyjdziecie na swoje.

- Czy prababci w ogóle co z majtku zostao? - spytaa Krystyna. - Czy tylko ta ruina zamkowa?

- W jakim sensie biblioteki? - spytaam rów­noczenie. - Co z bibliotek naleao zrobi?

- Nie mówcie do mnie razem, bo mnie to dener­wuje. O co pytacie?

Milczaymy, bo byo absolutnie pewne, e znów odezwiemy si równoczenie. Siedziaymy z babci na oszklonym tarasie wród rolinnoci bez maa tropikalnej, zawsze na tym tarasie istnia kwietnik, pod nim za podobno w czasie wojny zrobiono skad broni. Dziw, e rodzina wysza z tego z yciem.

Babcia znaa nasze cechy. Chciaa by sprawied­liwa.

- Tu bór, tu las, tu nie ma, tu wlaz - wyliczya, pokazujc nas kolejno palcem i pado na mnie. - Mów, Krysiu, pierwsza.

- Ona jest Joanna - zwrócia jej uwag Krys­tyna. - Kryka to ja.

- Wszystko jedno. Mów, Joasiu.

- Wcale nie wszystko jedno - zaprotestowaam odruchowo. - My si rónimy. Pytaam, co z bib­liotek naleao zrobi.

- Nie wiem, czym si rónicie - mrukna babcia pod nosem. - Naleao j uporzdkowa i przejrze, o ile pamitam. Ksika po ksice, kad kartk.

- Po co?

- eby odnale wszystkie zapiski o zioach lecz­niczych. Recepty i inne takie.

- Co...?! - spytaa Krystyna z nag gwatow­noci.

- Chyba nie jeste gucha, moje dziecko? Wy­ranie mówi, podobno ona, ta biblioteka, zawiera w sobie bezcenne informacje zdrowotne, cudotwór­cze zioa i tym podobne idiotyzmy.

Sarkazm i wzgarda w gosie babci przerosy wszy­stko. Nie znosia zió, nie wierzya w ich sens, bya agresywnie przeciwna zielarstwu od czasu, kiedy, w jej pónej modoci, jaki lekarz uszczliwi j mieszank zió na odchudzanie. Dostaa po niej ta­kiej sraczki, e przez trzy dni nie moga wyj z do­mu i przepado jej co niesychanie wanego, co miaa do zaatwienia na miecie. W dodatku ta mie­szanka bya wciekle gorzka. Raz na zawsze nabraa obrzydzenia do leczniczych si przyrody.

Za to Krystynie zaiskrzyy si oczy.

- I ona tam cigle istnieje, ta biblioteka? - upew­nia si, nie kryjc emocji. - Nietknita?

- Czy nietknita, to nie wiem, moliwe, e wasza prababka j tkna. Nietknity pozosta raczej zabo­bon.

- Jaki zabobon?

- Podobno kltwa. Dopóki biblioteka nie zosta­nie uporzdkowana, dopóty rodzina nie zdoa wzbogaci si na nowo, takie gupie gadanie syszaam. Róbcie, jak uwaacie.

Sprawa zostaa przesdzona, nie musiaam ju namawia swojej siostry na wyjazd do Francji, sama zacza si tam pcha w gorczkowym popiechu. Zapewne miaa nadziej, e bibliotecznymi zioami zdoa przebi Tybet.

- Na spadek te licz - powiadomia mnie szczerze. - Przy tym laboratorium Andrzej chciaby mie wasny ogródek dowiadczalny, moe tego szmalu po prababci na wszystko wystarczy...? Spró­buj go namówi, eby przesun wyjazd i poczeka na wiadomo ode mnie. Ostatnio kocha mnie wi­cej i chyba pójdzie na ustpstwo.

- Jeeli wepchniesz fors w faceta, prababcia si w grobie przewróci - ostrzegam j.

- Nie szkodzi. Bdzie miaa jakie urozmaicenie. Czym jedziemy?

- O ile mnie pami nie myli, komunikacji tam nie ma. W kadym razie nie byo. Moliwe, e teraz chodzi tam jaki autobus, ale ja bym pojechaa sa­mochodem.

- Bardzo dobrze. Ja te.

- Twoim czy moim?

- Twoim. Mój nawala.

- A mówiam, e toyota lepsza od fiesty - wy­tknam z satysfakcj. - Która bierze peruk?

- Mog ja. Ale bdziemy si zamienia...

Od dawna ju staraymy si nie jedzi nigdzie i w ogóle nie pokazywa ludziom razem, bo budziy­my sensacj, a poza tym po co zaraz wszyscy mieli wiedzie, e kada z nas istnieje w dwóch osobach. Zmuszone do wspólnej podróy wprowadzaymy rónic przynajmniej w postaci peruki, która jedn z nas nieco odmieniaa. Teraz te. Obie razem w jed­nym samochodzie, musiaymy si troch postara.

W podró ruszyymy, mona powiedzie, z mar­szu. Kryk gnaa obawa, e Andrzej si zniecierp­liwi, jego niewaciwy stosunek do kobiet polega na tym, e wyej ceni swoje maniactwo zawodowe ni dam serca i podejrzewaam w cichoci ducha, i zdolny byby oderwa si znienacka od najbar­dziej upojnych ekscesów seksualnych, gdyby wpad­a mu do gowy twórcza myl o wycigu z rolinki. Ju sam fakt, e w takiej chwili myl mogaby mu wpa... Osobicie nie strawiabym tak nerwowej atmosfery, ale skoro Kryka trawia, Bóg z ni...

Mnie pchao do zamku. Kochaam stare meble. Ponadto równie ywiam pewne nadzieje...

***

Notariusz umówi si z nami u siebie, w Paryu.

- witej pamici pani hrabina de Noirmont po­stawia spraw jasno - rzek bez wstpów gosem osobliwie ponurym. Mylaam, e to z grzecznoci, mówic o nieboszczce przybiera grobowy ton, ale zaraz okazao si, e przyczyna jest inna. - Panie dziedzicz warunkowo. Mianowicie mog panie ob­j spadek dopiero po spenieniu tego warunku.

- Jakiego warunku? - warkna Krystyna.

- Uporzdkowanie biblioteki zamkowej...

- Wic jednak! - wyrwao mi si.

- A kto ma oceni i zadecydowa, e ona ju zostaa uporzdkowana? - spytaa gniewnie moja siostra, wcieka na zwok. - I na czym to upo­rzdkowanie ma polega?

- Oceni bd musia ja sam, jako wykonawca testamentu. Panie maj przejrze kade dzieo, ustawi wszystko chronologicznie, tematycznie, jzy­kowo, to ju panie zdecyduj... I sporzdzi katalog z oznaczeniem miejsca. Powiedzmy: ponumerowa szafy i póki.

- Zdaje si, e bdzie to galernicza praca? - za­uwayam grzecznie.

- Tote dlatego nigdy nie zostaa doprowadzona do koca. Osobicie bybym wdziczny paniom za popiech, poniewa dopóki ta sprawa nie zostanie zakoczona, nie mog przej na emerytur, co ju dawno powinienem uczyni. Trzyma mnie w tej kancelarii wycznie testament hrabiny de Noirmont, szczerze to wyznaj. A jak zapewne raczyy panie zauway, nie jestem ju mody.

No owszem. Na moje oko mia mniej wicej sto dwadziecia lat. Z caego przemówienia oraz z jego tonu wynikao, e prababcia niele mu dogodzia. Nam te.

- Czy, ogólnie rzecz biorc, moe nas pan poin­formowa o wysokoci spadku? - wysyczaa Krys­tyna, równie grzecznie.

- Ale tak, oczywicie. S to trzy nieruchomoci w Paryu, posiado Noirmont oraz akcje, dajce dochód w wysokoci okoo osiemdziesiciu tysicy franków rocznie. Nieruchomoci przynosz netto, po potrceniu wszelkich kosztów, okoo czterystu tysicy. Ponadto biuteria, ulokowana w sejfie ban­kowym, stanowi warto bliej mi nie znan, nie uwidocznion w testamencie, teoretycznie otrzy­may j panie w prezencie, ciep rk...

ypnymy okiem na siebie, spojrzeniem wyra­ajc szacunek dla rozumu prababci.

- ...Ponadto istnieje list - cign sucho nota­riusz. - Wspomniaem o nim w korespondencji. Przeznaczony wycznie dla oczu prawnuczek. Znajduje si on w szufladzie biurka w gabinecie pani hrabiny, w Noirmont. Prosz, oto klucze.

Z caego rodzinnego majtku, o którym babcia Ludwika niekiedy napomykaa, zostay cakiem go­dziwe resztki. W porównaniu z mieniem z przeszo­ci stanowiy tyle co kot napaka, ale i tak Krystynie w oku bysno. Zapewne na poczekaniu przeliczya wszystkie zera i nabraa wikszej nadziei na uprag­nione laboratorium Andrzeja. Laboratorium w kon­kurencji z Tybetem, ciekawe, co wygra... Dla mnie to byo za mao, wiedziaam ju jednake, e za bib­liotek zapiemy si z dzikim zapaem.

Zapewniymy jeszcze pana notariusza, e wujek Wojtek nie zamierza zosta hrabi, i ju nas tam nie byo. Przed noc zdyymy do Noirmont. Pousta­wiali drogowskazy, a zamek by widoczny z pewnej odlegoci. Udao nam si trafi.

Zamek jako zmala. W dziecistwie, przed wierwiekiem, wydawa nam si wikszy, teraz odrobin wyskromnia, wci jednak robi nieze wraenie. Dobiymy do niego pónym popoud­niem, kilka minut ogldaymy owietlon socem budowl, po czym wjechaam na dziedziniec przez szeroko otwart bram. W progu paradnego wejcia powitali nas lokaj i pokojówka.

Odnaleziony bez trudu w szufladzie biurka list prababci wyglda do osobliwie.

„Kochane dziewczynki - pisaa prababcia. - On jest. Musi by. Nie przepad i nie zgin...”

„Kochane dziewczynki. Sama ju uwierzyam w kltw, a wy j moecie, a nawet musicie zdj...”

„Kochane dziewczynki. Od tamtego czasu wszyst­ko zaczo upada, bo obietnica, dana mojej prabab­ce, nie zostaa speniona...”

„Kochane i tak dalej. Musicie obejrze kad ksik, a to, co znalazam sama, te si znajduje w bibliotece. Przepisane do duego zeszytu, to gruby brulion, ley w szufladzie stou. Zawarta, jest tam wielka mdro. wiat si robi brudny i zatruty...”

- Nie sdzisz, e prababcia troch zapada na skleroz? - spytaa z powtpiewaniem Kryka po kolejnym fragmencie tej dziwnej korespondencji.

- Zastanawiam si raczej, czy trafiymy na wa­ciwy list - odparam niezbyt pewnie. - To mi wyg­lda na brudnopis.

- Nic innego w tej szufladzie nie ma. A w ka­dym razie nic nie przypomina listu. Na kopercie masz wyranie napisane: „Do moich prawnuczek”.

Westchnam.

- No nic, czytajmy dalej. Moe co bdzie miao sens.

„Kochane i tak dalej. Wszystko wskazuje na to, e kto go szuka i jego nazwisko pamitam. Zatem wcale nie zagin, gdzie musi by. Ostatnia nadzie­ja rodziny, wielki majtek. Moe potem, kiedy klt­wa przestanie dziaa, uda wam si go znale...”

„Kochane moje prawnuczki. Jestecie bliniaczkami i z tej przyczyny wydaje mi si...”

„Kochane itd. Jestem bardzo star kobiet. Zosta­wiam wam wszystko, ale musicie t przeklt bib­liotek doprowadzi do porzdku. Szukajcie zapis­ków i notatek, robionych rcznie, na marginesach i w ogóle wszdzie. Zioa. Podobno moja prababka potrafia wyleczy kad chorob zioami i przepisy tu wanie znajdziecie. Trzeba to zebra razem i da jakiemu lekarzowi...”

„Kochane dziewczynki. Przepisaam i zebraam zaledwie troch, ale ju i z tego wida, e to leczenie zioami ma swój sens. Próbowaam znale doktora, który by si tym zaj, ale nie udao mi si, bo teraz lekarzami zostaj sami kretyni...”

- Zdaje si, e naleao skojarzy Andrzeja z na­sz prababci - zauwayam zgryliwie. - Doga­daliby si w mgnieniu oka.

- A jakby zgada! Ale wyglda na to, e babcia nic nie pokrcia, rzeczywicie w gr wchodz zioa. I nawet o kltwie mowa.

Odwróciam zapisan kart.

- Rany boskie, osiem stron tych kawaków! Sa­me pocztki, nie moga si prababcia chocia troch rozpisa...?

- W kóko to samo - skrzywia si Krystyna. - Ale trudno, wydaje mi si, e z samej grzecznoci musimy wszystko przeczyta. Jedmy dalej. „Kochane moje dziewczynki...”

- Najwiksze urozmaicenie widz w nagówkach - mruknam z niechci.

„...Powinnam wam opisa ca t histori, tak jak j syszaam od mojej matki, a ona od swojej babki. Byabym pewna, e ju wszystko przepado, gdyby nie te ostatnie wydarzenia. Gupcy! Tu usiuj szu­ka, tu, gdzie z pewnoci go nie ma...”

„Kochane dziewczynki. Jak si wchodzi, to ten pierwszy róg na lewo by pocztkiem i od rogu w prawo szukaymy, moja matka i ja. Przejrzaam cay segment póek, a drugiego trzy czwarte, bo po­tem zleciaam. Na dole drugiego segmentu byo naj­wicej i to wanie przepisaam do brulionu, co trwao bardzo dugo...”

„Kltwa ciy nad t bibliotek, bo ilekro która z nas zaczynaa t prac, przytrafiay si jakie nie­szczcia i kopoty...”

- adna perspektywa - mrukna Krystyna.

„Kochane dziewczynki. Na staro mam przeczu­cie, a przed mierci ludzie miewaj jasnowidzenia, e jeli uda si wam uporzdkowa bibliotek, znaj­dziecie go. Jest was dwie...”

- Kogo, u diaba, znajdziemy? - zirytowaa si Krystyna. - Szkielet, który naley pochowa w po­wiconej ziemi?!

- e-szenia - podsunam zjadliwie. - Ko­rze mandragory. Nie bdzie Andrzej musia pcha si po to drastwo do Tybetu.

- Oby bya dobrym prorokiem...

- Kopot widz tylko w tym, e raz on tu musi by, a raz go z pewnoci nie ma...

- Nie truj, skoczmy to!

„Kochane prawnuczki. Zobowizuj was do po­rzdnego sprawdzenia caej biblioteki i odnalezienia dorobku mojej prababki i jej przodki. Nie jej, bo ona nie bya z Noirmontów. Wszystko jedno. Sta­rych przepisów i caej wiedzy o zioach leczni­czych...”

„Kochane dziewczynki. Raz to wreszcie trzeba za­atwi i pamitajcie, e majtek by olbrzymi...”

„Nie, nie tak. Nie wiem. Zioa. Moja babka przy­siga, e spraw zió zaatwi. Musicie to zrobi, eby znalaza spokój w grobie...”

Krystyna zacza si pieszy.

- Moe przeczytaj do koca sama, a ja ju pójd do tej cholernej biblioteki. Mog zacz od razu. Rozumiem, e kawaek od drzwi do naronika pra­babcie zostawiy odogiem, zaczn od drzwi. Jak ju rk nie bd czua, oddam si lekturze.

Wzruszyam ramionami. Podejrzewaam, e nie spocznie do rana, doping w postaci Andrzeja miaa potny. Byymy ju po kolacji, suba prababci po jej mierci pozostaa na miejscu i kucharka nakar­mienie nas uwaaa za swój obowizek. Czuam si niele schetana, bo to ja prowadziam ca drog, Kryka wolaa reskie wina, i nie zamierzaam si wygupia. Mogam przystpi do pracy od rana, nie musiaam w nocy, ale skoro ona miaa ochot...

Doczytaam do koca niezwyky list prababci. Nie znalazam w nim adnej odmiany, wci kawaki pocztku bez dalszego cigu, wyobraziam to sobie tak, e prababcia siedziaa przy biurku i zaczynaa pisa. Nie podoba si jej wasny tekst, wahaa si, zaczynaa na nowo. Nastpnie zamylaa si wród waha, tkwia przy biurku w bezruchu, z piórem w doni, wpatrzona w przestrze za oknem, czas upywa, nadchodzia noc, prababcia sza spa, a naza­jutrz zaczynaa na nowo. Furt z tym samym skutkiem.

Zoone do kupy fragmenty tych pocztków brzmiay jednoznacznie. Naleao uporzdkowa bi­bliotek i odnale w niej wiedz o zioach leczni­czych. Istna Niagara na myn Krystyny. Miao nam by atwiej, poniewa byymy bliniaczkami, no moe, zawsze cztery rce to wicej ni dwie. Ponad­to jaki on, zarazem obecny i nieobecny, móg si nam przy tej okazji przytrafi i wzbogaci nas ogrom­nie. Prosz bardzo, czymkolwiek ten on by, cho­ciaby zabytkowym szkieletem, nie miaam nic przeciwko ogromnemu bogactwu.

Byam bowiem tak sam idiotk jak moja siostra. Te si zakochaam na mier i ycie, z t tylko rónic, e ten mój by upiornie bogaty. Moliwe, e byam nawet wiksz idiotk...

Pieczoowicie zoyam i schowaam do koperty korespondencj prababci i udaam si do biblioteki.

Nawa kocielna to bya, a nie biblioteka. Dwadziecia metrów na osiem, prawie pi metrów w gór i wszystkie ciany pokryte ksikami. Kryka wzia zdrowe tempo, od razu za drzwiami potknam si o powywlekane z póek stosy. Moja siostra siedziaa na ziemi, drapic si w gow.

- Dobrze, e przysza - powiedziaa na mój widok. - Suchaj, tu jest dziki melan. Za choler nie wiem, co robi. Homer w oryginale, bajki La Fontaine'a, Alicja w Krainie Czarów po angielsku, ja­ki niemiecki Gebreiter, alchemik z siedemnastego wieku, w yciu o takim nie syszaam, markiz de Sade, rozprawa o maszynach parowych...

- Po jakiemu? - zaciekawiam si.

- Nie wiem. A, po francusku. A teraz trafiam na mowy Cezara po acinie, nie jestem pewna, czy to nie podrcznik. Wszystko na kupie. Pojcia nie mam, jak to...

Przerwaam jej.

- Zagldaa do rodka?

- Do jakiego rodka...? No owszem, sprawdzam strony tytuowe, bo diabli wiedz...

- Nie. Sama syszaa. I czytaa. Kartka po kartce, na kadym marginesie moe by co napisa­ne...

- eby pka - powiedziaa Krystyna z caego serca i podniosa si z podogi. - No dobrze, niech to piorun strzeli, id spa. Jutro bdziemy musiay zastanowi si jako porzdnie...

***

- Szczerze ci powiem, dziwio mnie, e przez tyle lat nasze babki i prababki nie odwaliy tej roboty - wysapaa Krystyna nazajutrz wieczorem. - Nie zdyam wyrazi swojego zdziwienia, a teraz ju mi przeszo. Katornicza praca.

Miaymy za sob ledwo poow tego kawaka po­midzy drzwiami i naronikiem, przy czym jeszcze nie zdyymy podj decyzji, jak to póniej ustawia. Kryka zocia si, e nie ma pod rk komputera, który zadecydowaby za nas, bez wtpienia trafniej, ale i tak ten komputer trzeba by byo napcha informacja­mi. Tytu, autor, data wydania, jzyk, tre... Margine­sów oglda sam z siebie zapewne by nie chcia, wic korzy niewielka. Tyle udao nam si wykombinowa na pocztek, e te w tych kupach, ukadanych na pododze, powinny jako do siebie pasowa, przynaj­mniej oddzieli markiza de Sade od maszyn parowych.

- Te si nad tym zastanawiaam - sieknam w odpowiedzi. - Miay sub, pachoek, wzgldnie lokaj móg nosi ciary, a kada z nich siedziaaby na tyku, ogldaa i zapisywaa.

- Moe im si lokaje zbyt szybko wykruszali, przeamywao ich w krzyu albo dostawali ruptury.

- Moe, ale podejrzewam raczej, e to kwestia tego sukcesywnego uboenia. Popatrz na sub obecn, trzy sztuki w wieku emerytalnym i cze. Jeli której babci brakowao pomocników, duo zrobi nie daa rady.

- Nie sprawdziymy jeszcze tych mebli w gabi­necie i sypialniach - przypomniaa Kryka, siadajc na dolnym szczeblu drabinki i ocierajc pot z czoa. - Tam, zdaje si, ta caa wiedza przyrodnicza jest ju zebrana, brulion prababci i tak dalej...

Usiadam dla odmiany na stosie ksiek w twar­dych oprawach.

- To sobie zostawmy na deser. Bdziemy miay sam przyjemno, mao mczc.

To równie miaymy wspólne. Deser na koniec. Zawsze zjadaymy najpierw to gorsze, najlepsze zostawiajc na zakoczenie i zdarzao si, e jedna drugiej zeraa ów ostatni ksek. Te nam to przeszo.

- Popatrz, jak mymy wyszlachetniay - zauwa­yam smtnie. - Od ilu lat ju nie wydzieramy sobie z zbów kocówki...!

- I za szlachetno od razu zostaam wynagro­dzona - odpara ywo Krystyna, przegldajc jak ksik. - Prosz, wreszcie co! Arcydzigielu korze wykop w caoci dniem pogodnym na wiosn tu przed kwitnieniem, natenczas bowiem zawiera najwicej dob­ra... O rany, cay referat na marginesach!

- Co za ksika?

- Zapomniaam. A, widz. Montaigne, Apologia Rajmunda Sebond. Nie znam czowieka. Przepisa to od razu? Przepisz, przynajmniej odpoczn od tej gimnastyki.

Siedziaam nadal pod pozorem snucia rozwaa praktycznych, bo te tony literatury niele czuam w krgosupie. Wolaabym chyba przez cay dzie wiosowa, odwykam od pracy fizycznej. Zabytko­we meble u mnie w pracy nosili mczyni.

- Zapisz przy okazji dane o ksice. Obok po­winny sta Próby, te Montaigne.

Kryka obejrzaa si nagle.

- I stoj. Popatrz! Co takiego, dwie sztuki do­pasowane do siebie, nadzwyczajne!

Podniosa si i z dwiema ksikami ulokowaa si przy stole. Wetkna kartk w arcydzigiel i zajrzaa do Prób.

- Ty, po acinie! I niech skonam, z obrazkami! Rusz si, popatrz, strasznie mieszne, krokodyla w skorupie piek sobie na daszku!

Podniosam si równie, tumic jk, i podeszam do niej. aciski tekst nie sprawia mi wielkich trud­noci.

- Gupia, nie piek, tylko wdz. Ma to by miniatura pouczajca.

- Osobicie, do wdzenia, takiego zajca jednak bym wypatroszya - skrytykowaa Kryka. - I ob­dara ze skóry. Nie mówic o krokodylu, chocia moe to aligator, w kwestii skóry niewielka rónica. Mam nadziej, e nikt si tak wskazówk nie kiero­wa, nawet... zaraz... nawet w szesnastym wieku...?

Zastanowiam si przez chwil.

- Kryka, pamitasz testament prababci...? No jakby co, moemy zajrze do ksero. By tam jaki zakaz sprzeday?

- Wyranego nie zauwayam. Bo co?

- Bo chyba sobie nie zdajesz sprawy, jaki maj­tek jest zawarty w tej cholernej bibliotece. Tu stoj oryginay, pierwsze wydania od Gutenberga poczy­najc, biae kruki. Masz pojcie, ile by za to dali zbieracze? A w tamtym kcie, za jakie dziesi lat tam dojdziemy, ale rzuciam okiem, stoj i le fo­liay rcznie pisane. Suchaj, to jest dzika forsa, gdy­bymy chciay puci na aukcji. Okazy muzealne.

Krystyn moja uwaga zainteresowaa. Zastanowi­a si.

- Ja bym takiego wdzonego w skórze krokodyla nie kupia, ale kady ma swojego szmergla. Tylko... powiem ci...

Zawahaa si.

- No? - pogoniam j, wiedzc ju, co powie.

- Takie odniosam wraenie... Prababcia adnej sprzeday nie przewidywaa, nawet jej nie zawita­o, dlatego nie zabronia wyranie. I przyznam ci si, na szmal jestem chciwa jak Harpagon, ale czuj w sobie nakaz moralny. Do przeamania, ostatecz­nie, jednake gupio...

Westchnam ciko i wróciam na stos ksiek. Miaam dokadnie takie samo wraenie. Prababcia zobowizaa nas do pieczy nad tym chamem nie po to, eby go rozproszy midzy ludmi. Mia tkwi tutaj, zapewne tak dugo, a si zamek rozleci. No, by moe, w ostatniej chwili naleao go uratowa, wynoszc gdzie indziej.

- Cholera - powiedziaam smutnie.

Krystyna wdaa si ju w ten arcydzigiel, z za­paem przepisujc notatki z kolejnych marginesów, dajc niekiedy mojej pomocy, bo starowieckie pis­mo i jzyk znaam lepiej ni ona. Za to nazwy ró­nych zielsk miaa opanowane we wszystkich mo­liwych jzykach, wiedziaa nawet, jak jest po grecku drapacz lekarski, mimo e jzyk grecki znaam ja, a nie ona. Musiaa si w tym Andrzeju zakocha naprawd bez opamitania.

Zabraam si znów do roboty.

***

Po tygodniu z hakiem udao nam si wreszcie przej na nastpn cian, za te segmenty przejrzane przez nasze prababki. Jako ostatnie, objawiy si chyba myszy, cae dwie póki lektur skaday si prawie wycznie z drobnych strzpków, starannie poklejonych i zgoa niemoliwych do odczytania. Przez lup badaymy tekst, zaniedbanie nie wchodzio w rachu­b, Kryka trafia na jakie himalajskie zioo i dostaa istnego szau. Mania Andrzeja musiaa by zaraliwa...

Nic dziwnego, e na nic wicej nie miaymy ani czasu, ani siy. Wasn namitno do starych mebli zostawiam na uboczu, do sekretarzyków, toaletek i biurek po prababciach adna z nas nawet nie zaj­rzaa.

Jednake prababcia Karolina dostarczya nam od­robiny uatwienia, zostawia mianowicie na odpra­cowanych ju pókach porzdne spisy zawartoci i to mogymy omin. Jej ewentualne zdobycze po­stanowiymy odnale i sprawdzi póniej. Brudne byymy nieziemsko, bo nawet w zamknitych sza­fach kurz lea wiekowy, dobrze chocia, e wszyst­kie instalacje w zamku dziaay i mogymy si my pi razy dziennie.

Za to kwestie uczuciowe zelay nieco, bo moja siostra miaa do rozumu, eby od razu zadzwoni do ukochanego maniaka. Andrzej, wedle jej relacji, zawaha si mocno. Ostatecznie móg z tym Tybe­tem troch poczeka, cigny go tam wielkie na­dzieje, tak rolinne, jak finansowe, ale osobliwoci naszej biblioteki zainteresoway go kto wie czy nie bardziej i na razie postanowi zosta, jadc ewen­tualnie z drug czci ekspedycji. Gupi pomys, e Krystyna e, na szczcie nie zawita mu w gowie, co Kryka natychmiast wykorzystaa. Troch na wy­rost przyobiecaa mu olniewajce sukcesy zielars­kie i chwilowo zapobiega osobistym dramatom.

Nie miaam tak dobrze. Te pozwoliam sobie na telefon, ale gównie przepeniay mnie niepokój i nie­pewno, aczkolwiek nike szanse wyjcia jawiy mi si z póki na pók...

Te nasze pierwsze maestwa, entuzjastycznie zawarte... Okropne rozczarowanie, bunt, rozwód, nastpne lata, nieufno i ostrono, tsknota do waciwego mczyzny... Gupie próby i zniechce­nie. Wszystko to miaam za sob, trafiam nareszcie na obiekt, zdawaoby si, waciwy i rozdzielao mnie z nim ycie, a moe wcale nie ycie, tylko charakter...

Spadek po prababci dostarczy nadziei, ale na ra­zie tylko nadziei...

***

Na Brantome'a trafia Krystyna na cianie za sto­em. Siedziaam akurat przy nim, porzdkujc, dla chwili wytchnienia, katalogowe fiszki. Potraktowa­ymy spraw powanie i zdecydowaymy si na katalogi podwójne, jeden ogólny, a drugi w kawa­kach, przyczepiony do póek i szaf. Widniejce w perspektywie przepisanie wszystkiego te stano­wio niez robot, ale Krystyna upara si kupi przedtem jeli ju nie komputer, to chocia elekt­ryczn maszyn do pisania. Przyznaam jej susz­no.

Na stole lea ju cay stos rozmaitych dzie, za­wierajcych w sobie upragnione informacje przyrod­nicze. Krystyna szalaa ze szczcia, twierdzc, e ma dla Andrzeja istne skarby wiedzy, ale przestaa to przepisywa. Musiaaby póniej przepisywa jesz­cze raz, na maszynie, daa zatem spokój robocie gu­piego, gromadzc to tylko w jednym miejscu i wty­kajc, gdzie naleao, zakadki. Z atwoci umiaam sobie wyobrazi, w jakiej fazie znajdowaaby si któ­ra prababcia, gdyby zechciaa przepisywa to od razu i porzdnie. W szcztkowej pod kadym wzgl­dem. Nic dziwnego, e adna do tego miejsca nie dosza.

Dosza za to Krystyna.

- Ty, Joaka! - zawoaa za moimi plecami go­sem wyranie rozweselonym. - Niech ja si skicham, pornografia! Istniao co takiego w rednio­wieczu? Wypisz, wymaluj, jak wspóczesna, tyle e rysuneczki, a nie zdjcia! Nie do wiary!

Równoczenie co mi sfruno na rami, jaka za­pisana kartka. Zapaam j odruchowo i obejrzaam si na Kryk. Podesza do stou, odwracajc kartki, rozmieszona.

- To nie redniowiecze, tylko renesans - sko­rygowaam od pierwszego rzutu oka - ywoty pa swawolnych. Poka... Fakt, pomysy mieli nieze.

- Zdaje si, e co mi z tego wyleciao - za­uwaya moja siostra z roztargnieniem, przegldajc nadal frywolne dzieo. - A, zapaa... No, wyglda mi na to, e epoka rzeczywicie bya mocno rozryw­kowa... Opisz to, skoro ju tu siedzisz. Szczególnie e po wosku. Co tam jest, na tej kartce?

Rozoyam podwójn kartk, gsto zapisan ze wszystkich stron.

- Korespondencja naszych przodków - mruk­nam i zaczam czyta.

W chwil potem czytaymy ju obie, zaintereso­wane znacznie bardziej ni przy renesansowej por­nografii.

„Drogi mój przyjacielu - pisa kto pismem sta­rowieckim i nieco wyblakym. - Speniem twoje yczenie i postaraem si o szczegóy tej caej histo­rii. Faktem jest, e wicehrabia de Noirmont postpi do lekkomylnie, ale z przykroci musz stwier­dzi, e pani de Blivet te nie bya bez winy. Jednak­e to wicehrabia odstpi j rady Biharu i dosta za ni najwikszy diament wiata, tak zwany Wielki Diament. Pani de Blivet wydawaa si obraona, a co si z ni dalej stao, nie wiadomo. Wicehrabia na­tomiast straci ów diament, bezsprzecznie nalecy do niego, skoro stanowi dobrowoln zapat. By ranny w czasie szturmu, wyniesiono go z bitwy i ju powoli wraca do zdrowia, ale bez diamentu. Kto go zrabowa, tak sdzilimy. A otó byem przypadko­wym wiadkiem sceny, dajcej wiele do mylenia. W czasie transportu rannych ku wybrzeu przyplta si krajowiec, szuka wicehrabiego, usyszaem so­wa, jakie mu przekaza w imieniu rady, czego nie poczytuj sobie za ujm, bo stao si to rzeczywicie absolutnym, niezawinionym przeze mnie przypad­kiem. Musieli by zaprzyjanieni, co wyranie wiadczy o skrytych powizaniach, ale dajmy spokój poli­tyce. Rzek mu takie sowa: «Twoj wasno ukry­em razem z moj w wityni Siwy. Oto sowa mego pana». Wicehrabia, mimo saboci, okaza ywe po­ruszenie, ale posaniec znik od razu. Wydaje mi si, e chodzio o diament, a wicehrabia zna ow wity­ni. Moe jeszcze odzyska swój kamie, co bd uwaa za wielk niesprawiedliwo, bo pani de Blivet, mimo wszystko, nie bya jego wasnoci.

Nasze tereny zajli Anglicy. Niejaki kapitan Black­hill...”

Na tym list si urywa. Popatrzyymy na siebie.

- Eje...? - powiedziaa Krystyna podejrzliwie.

Wiedziaam, co ma na myli.

- Sdzisz...? - spytaam niepewnie. Usiada koo mnie i ze zmarszczonymi brwiami zacza ponownie studiowa kartk.

- Odnosz wraenie, e niejaki kapitan Blackhill zalicza si do naszych przodków - zauwaya cierp­ko. - Panieskie nazwisko prababci Karoliny, wpa­do mi w oko w testamencie...

Podniosam si bez sowa, udaam na gór i przy­niosam kserokopi testamentu prababci.

„Ja, Karolina de Noirmont, de domo Blackhill”...

- Jeden pradziadek podwdzi diament drugiego pradziadka? - powiedziaam z duym powtpie­waniem.

Krystyna spróbowaa pokiwa si na krzele, ale byo zbyt cikie. W zadumie wpatrywaa si w cia­n naprzeciwko.

- Ciekawe. On nie zgina. Jest. Moe go odnaj­dziecie. Nie cytuj prababci, streszczam. Wielki ma­jtek. Nie widzi ci si przypadkiem, e prababcia miaa na myli ówe diament, rodzinny podwójnie? Co za rónica w kocu, który z naszych pradziad­ków zdoa nim zawadn?

- Wnioskujc z rady Biharu, wydarzenie miao miejsce w Indiach - odparam, równie popadajc w zamylenie. - Kto wie? A moe...?

Znów popatrzyymy na siebie, rozumiejc si bez sów. Korespondencja tajemniczego nadawcy, skierowana do równie tajemniczego adresata, ryso­waa na horyzoncie wielkie nadzieje.

Siedziaymy obok siebie bardzo dugo w milczeniu, a w rodku co nam roso i wrcz czuam, jak w niej roso to samo co we mnie. Niemoliwe byo uwierzy tak od razu w równie imponujc tajemnic przodków. Nikt za naszego ycia o niczym takim nie wspomina, nikt o adnym diamencie nie wiedzia, adne sowo na ten temat do naszych uszu nie dotaro. Osobliwy list stanowi zaskoczenie i gdyby nie zostay w nim wymie­nione doskonale nam znane nazwiska, potraktoway­bymy go lekcewaco. Ale od razu skojarzy si ostro z t dziwn, pomiertn korespondencj prababci, skierowan do jej prawnuczek, i jakby rzuci si na nas.

Wicehrabia de Noirmont, niewtpliwie nasz przodek, wywin jaki numer z podejrzan dam, pozbywajc si jej nader korzystnie. Ekwiwalent za dam, wbrew pozorom, nie przepad. Gdzie tam zosta zabezpieczony. No i co? Wróci do niego czy nie...?

No i prababcia Karolina zapieraa si zadnimi a­pami, e on jest. Zapieraa si, co prawda, fragmen­tarycznie i w sposób niejasny, ale uparcie nawizy­waa do niego, zwalajc w dodatku na nas jakby kltw, czy te przeznaczenie. Miaymy go odna­le, zaatwiwszy bibliotek, co ma piernik do wiat­raka, wróci do pradziadka i zosta ukryty w bibliote­ce...? Nonsens, w co drugim kawaku listu prababcia twierdzia, e go tu nie ma, gdzie w tym sens, gdzie logika?! Ale moe jednak, mimo wszystko, piszc owe tajemnicze sowa, miaa na myli co, co nosio nazw Wielkiego Diamentu i co powinno nalee do rodziny? I nam przypado w spadku...?

Poczuam, jak robi mi si gorco i dreszcz prze­lecia mi po krgosupie. Jak on napisa, ten nadaw­ca...? Najwikszy diament wiata...

Ciekawe, jaki rozmiar moe mie najwikszy dia­ment wiata...

- Cullinan way pi razy oko przeszo trzy kilo - wymamrotaa nagle Krystyna. - Porbali go na kawaki.

Spojrzaam na ni z roztargnieniem. Znów nasza myl biega t sam drog. Uczyni zaoenie, e co takiego istnieje i spróbowa odnale? Ncce, ow­szem, ale gupie, kto w dzisiejszych czasach trafia na wielkie diamenty, poniewierajce si po ktach, on ju pewnie dawno przepad w mrokach historii. Jednake naleaoby si zastanowi...

- Kto do kogo, do cholery, pisa ten list? - za­cza Krystyna po chwili. - Pradziadek de Noirmont wystpuje tu jako osoba trzecia. Skd to si tu wzio?

Doznaam czego w rodzaju jasnowidzenia.

- Adresatem by wielbiciel pani de Blivet - po­wiedziaam w natchnieniu. - Przyby do naszego pradziadka i rzuci mu korespondencj w twarz, da­jc pojedynku. Co do pojedynku, nie mam zdania, ale pradziadek czyta sobie akurat Brantome'a dla rozryw­ki, moe jeszcze nie wydobrza po egzotycznych bit­wach, listu uy jako zakadki. I cze. Zostao.

- Moe masz racj, nie bd si sprzecza. Korci mnie prababcia...

- W jakim sensie?

- Tak mi si wydaje, e musiaa wiedzie wicej ni ujawnia w tym dziwnym licie do nas. Skd...? Nie z tego przecie...?

Potrzsna trzymanym w rku arkusikiem. Ju otworzyam usta, eby zada gupie pytanie, ale oka­zao si, e nie ma potrzeby, znów zgadam, co ma na myli. Do Brantome'a prababcia nie dotara i ko­respondencji przodka nie czytaa, gdyby znalaza list, nie zostawiaby go w ksice, bd co bd by to cenny dokument, wiadczcy o prawie wasnoci.

- Mio ze strony pradziadka, e nie rbn klej­notu w wirze bitwy, mordujc rad - zauwayam marginesowo. - Zdaje si, e nasi protoplasci, od­dajc si lekturze, nagminnie zostawiali w niej za­kadki z tego, co mieli pod rk. Co tam byo? Za­proszenie na piknik...

- Pó zaproszenia.

- W Molierze, o ile pamitam...

- I caa kartka dzikczynnych gupot...

W czci nie tknitej poszukiwaniem zapisków istotnie znalazymy kawaki korespondencji, tkwicej od wieków midzy kartkami ksiek. W czci przejrzanej nie byo nic. Nie stanowio to wprawdzie adnego dowodu, ale pozwalao na supozycje.

- Zabytkowej korespondencji, ogólnie rzecz bio­rc, powinno by tu wicej... - zaczam, ale Krys­tyna mi przerwaa.

- Mnie ten diament interesuje - oznajmia sta­nowczo. - Przemawiaj do mnie nadzieje prababci, a kto wie, moe i rzeczywicie on gdzie istnieje i uda nam si go znale. Spróbowaabym... Co ty na to?

- Wanie ruszyam temat i przerwaa mi na wstpie - wytknam z irytacj i usiadam przy sto­le naprzeciwko niej. - W kadym normalnym, wspóczesnym domu poniewiera si jaka korespon­dencja, pamitkowa albo taka, któr zapomniano wyrzuci, albo zostawiono ze wzgldu na znaczki...

- Jezus Mario...!!! - wrzasna strasznie Krys­tyna i zerwaa si z miejsca.

cile biorc, chciaa si zerwa i nawet dokonaa próby, ale te krzesa byy naprawd cholernie ci­kie. Siedzisko, zamiast si odsun, podcio jej no­gi, runa na nie z powrotem i teraz ju przechy si jej uda, poleciaa razem z meblem do tyu. Odru­chowo zerwaam si równie i nastpio dokadnie to samo, chwali Boga jednake byymy mode i do­sy wygimnastykowane, adna z nas nie rbna jak wór i nie rozbia sobie potylicy. Udao nam si prze­krci w locie, stukam sobie okie, a ona biodro. Pozbieraymy si wród licznych krzepicych sów.

- Mog grzecznie zapyta, co ci si stao, idiot­ko? - stknam, podnoszc krzeso i ustawiajc je na miejscu. - Pozabijamy si tu...

Znów mi przerwaa. Krzeso niemal furkno jej w rkach.

- Idiotka, masz racj, tak! Boe, co za kretynka, nie masz siostry, masz olic! Gupia jestem bez­dennie!

- Chtnie si zgodz z twoim zdaniem...

Usiada wreszcie i pomasowaa sobie biodro.

- Moesz mi da po pysku, jeli chcesz...

- Akurat nie chc. okie mnie boli. O co chodzi?

- O znaczki. Wtedy, kiedy je zbieraam...

W czasach kiedy koniecznie chciaymy róni si od siebie, ja maniacko haftowaam krzyykami, ona za wpada w filatelistyk. Miaymy po trzynacie lat. Mnie hafty rycho przeszy, jej znaczki pozostay znacz­nie duej. Zazdrociam jej nawet, te korcio mnie kolekcjonerstwo, ale nie mogam jej przecie nalado­wa, interesowaam si tym w wielkiej tajemnicy.

Zdobywaa te znaczki zewszd, wydzierajc koper­ty caej rodzinie i grzebic w starych szpargaach. Jakiego wspaniaego upu dopada w Perzanowie, naszej zaprzyjanionej wsi, do której podobno mia­ymy tajemnicze prawa. Co roku bywaymy tam na wakacjach i nie tylko my, ale jeszcze nasza babka i reszta rodziny. Stary Kacperski, uparcie zwany Jd­rusiem, twierdzi nawet, e gdyby panienki chciay spali dwór, on sowa nie powie, bo gdyby nie któ­ra nasza prababka, jego na wiecie by nie byo. Opowieci kryy zgoa historyczne, lepiej je znaam ni Krystyna, ale te niedokadnie.

- U Kacperskich na strychu - powiedziaa teraz. - Cay kufer tam sta, nie wiem skd, bo nie wyob­raam sobie, eby w czasach analfabetyzmu wie uprawiaa tak obfit korespondencj...

- Ja wiem, skd - przerwaam. - Mówiam ci to sto razy, ale nie suchaa. To nie ich, to nasze rodzinne. Przyleskich.

- Skd wiesz?

- Jdru mi opowiada. Jak nastaa reforma rolna i zabierali Przylesie razem z paacem... orientujesz si chyba, e Przylesie naleao do naszych przod­ków?

- Tyle wiem, owszem.

- Jego ojciec, niejaki Florek... To znaczy, to nie by ojciec, tylko wuj, a moe cioteczny dziadek, nie jestem pewna, pogubiam si troch w pokoleniach i pokrewiestwach, w kadym razie adoptowa go i robi za ojca. I ten ojciec, Florek, tu przed upast­wowieniem zdy zabra z paacu troch rónych rzeczy. Obrazy, portrety gównie, srebra, porcelan, jakie drobiazgi i wszystkie papiery. Nie patrzy co wane, a co nie, kup wygarn i ukry na strychu u siebie, w Perzanowie. I to wanie znalaza. Mów teraz dalej, bo ju zgaduj, e tam byo co interesujcego.

Kryka kiwna gow kilka razy.

- Musz ochon i tyek mnie rbie. Mam na­dziej, e ko mi nie pka. Ty, jak mylisz, jeeli zadzwonimy, ta Petronela przyniesie nam wina?

- Trzeba bdzie co uczci?

- Sama za chwil ocenisz. To co, dzwonimy?

- Ryzyk-fizyk...

Nie Petronela, czyli francuska Pierette, tylko Gaston, lokaj, powóczc nieco nogami, przyniós nam wina z naszych wasnych winnic. Byo cakiem nie­ze. Przyzwyczajone do obsugiwania si samodziel­nie, tak rzadko zawracaymy gow wiekowej su­bie, e nasze yczenia uwaano wrcz za rozrywk. Moe i rzeczywicie nudzio im si okropnie.

- Wypijmy zdrowie tego Florka - zapropono­waa Krystyna, unoszc kieliszek.

- Z przyjemnoci. A potem ci chyba naprawd przyo, bo ju trac do ciebie cierpliwo. Powiesz wreszcie, co ci rzucio, czy mam si powanie zde­nerwowa?

- Ju mówi, ale boj si, e dopiero jak opo­wiem, to ci szlag trafi. Tak jak mnie. Otó suchaj, tam by list... moe dwa, ale jeden na pewno. Bya w nim mowa o jakiej historii z diamentem. Wy­gldao to nawet sensacyjnie, krymina jaki, ale nie skojarzyam. Rozumiesz, do gowy mi nie przyszo, e to moe dotyczy mnie. Co mnie to w ogóle ob­chodzio, ty masz pojcie, jaki znaczek by na tym? Pierwsza Polska cita, niezbkowana!

Owszem, to mogam zrozumie. Po utajnionych studiach wiedziaam, co znaczy pierwsza Polska, cita.

- Dlatego zostawiam cao - cigna Krys­tyna. - Kopert razem z listem, z szacunku dla skarbu. I zabij mnie, szczegóów nie pamitam, ochapia mi si tylko, diament, suchaj, a moe to korespondowao z tym tutaj i mogo co wyjani...?

- Zabi ci chyba trzeba - zaopiniowaam ze wstrtem. - Moe chocia pamitasz, od kogo by ten list?

- Gupia jeste czy co? Skd?

- O mój Boe, i to ma by moja siostra...! Gdzie to masz? Mam nadziej, e nie przepado?

- No co ty? Nic z mojej kolekcji dotychczas nie sprzedaam, co uwaam za cud. Dopiero ostatnio przeleciao mi przez gow... Ale na szczcie nie zdyam.

Podparam si okciem, syknam bolenie, wypi­am wino i ostronie podniosam si, z wysikiem odpychajc krzeso.

- To teraz telefonik, rezerwacja, wsiadasz w samolocik, zawioz ci, i zaraz wracasz, Z listem. Z dwoma, jeli jest ich tyle. Jazda!

- Dlaczego ja?

- A kto? Duch wity? To nie jest gob poczto­wy!

- A ty co? Od macochy?

- Nie widziaam, eby si w eb rbna, nie wiem, od czego zgupiaa! Ja mam gmera w two­ich rzeczach?!!!

Opamitaa si nieco, chocia, jak zwykle, protest na moje sowa gdzie si w niej koata. Rzeczywi­cie, miaaby rzuci swoj wito mnie na poarcie...

- Mamy jeszcze dosy pienidzy? Starczy na te wojae?

- W najgorszym wypadku notariusz nam poy­czy, lepiej od nas wie, ile mamy. Jak chce, niech sprawdza, e jedna czwarta roboty odwalona...

Postkaa na tle biodra, z wysikiem stumia pro­test i obrócia tam i z powrotem w dwa dni. Boe, jakie pikne czasy nastay! Sama jeszcze pamitam, e nie tak dawno trzeba byo stara si o paszport na nowo i trwao to co najmniej sze tygodni...

***

Czekajc na jej powrót, zrobiam sobie ferie. o­kie mnie bola. Daam spokój ciarom w biblio­tece i przejrzaam biurko prababci. Znalazam olb­rzymi ilo rachunków, pokwitowa, zapisków gos­podarskich, informacj, e rok siedemdziesity dru­gi by najlepszy dla wina, które poszo za wyjtkow cen, z Gastona wydoiam informacj, e troch te­go w piwnicach zostao, a wreszcie trafiam na ja­kie notatki, chyba prywatne.

Dowód na nasze prawo wasnoci - zapisaa prabab­cia w maym notesiku. - Wiadomoci od Florka. Dla pamici od prababki Klementyny. Wszystko razem w so­koach.

Najpierw policzyam sobie na palcach, kim bya dla nas Klementyna, prababka naszej prababki. Tych pr wyszo mi strasznie duo, przypominao to zera w naszych obecnych kombinacjach finansowych, po wymianie. Pra-pra-pra-prababka. Przypomniaam so­bie, e córk owej Klementyny bya nasza pra-pra-prababka Dominika Przyleska, ta, któr po mierci upastwowili. Babka naszej babki Ludwiki, rzewnie przez ni wspominana. Obdarzya spadkiem wnucz­k z pominiciem córki, dziki czemu wszyscy prze­yli ostatni wojn i cudowne czasy po niej. Zaraz, kto by jej córk...? A, prawda, wanie ta Justyna, matka prababci Karoliny, de domo Blackhill. Zatem pra-prababka Justyna musiaa by on kapitana Blackhilla... nie, zaraz, opanujmy si, ów kapitan setnego roku chyba nie sign, zatem on jego potomka...

Mniej wicej ustawiam rodzin chronologicznie i zreflektowaam si. Same kobiety, a gdzie dziad­kowie? Zaczam sobie przypomina na nowo i wy­szo mi, e pradziadek Filip, ostatni hrabia de Noirmont, m prababki Karoliny, by zarazem synem brata jej babki, a zatem jej ciotecznym wujem. Nie uwierzyam samej sobie, sprawdziam jeszcze raz, zapisaam to wszystko, zgadzao si. Maestwo w rodzinie, istny cud, e potomstwo nie okazao si zwyrodniae, odbioby si na nas, mogybymy mie na przykad skrofuy albo wodogowie...

Nastpnie zastanowiam si, co u Boga Ojca je­dynego prababcia miaa na myli, piszc o sokoach?

W jakich sokoach, do diaba?! Sokoy kiedy hodo­wano, polowano z nimi, tresowane byy bez maa jak psy, taka sokolarnia, czy jak to nazwa, istniaa pewnie w kadym zamku, tu te. Moe jeszcze ist­nieje, bodaj szcztek, moe co w niej udawao si schowa...?

Spróbowaam z Gastonem. Dowiedziaam si przy okazji, e kamerdynerem w zamku by przez dugie lata jego dziadek, ale o sokolarni nie sysza. Ju za dziadka polowania z sokoami troch pod­upady, chocia cakiem jeszcze z mody nie wyszy, ale hodowli chyba nigdy nie byo. Psy tak, konie równie, prawie do ostatnich czasów, ale sokoy...? Gdyby zaleao mi na ptactwie, jest kurnik i gsiarnia...

Daam spokój sokoom, moga to by przenonia. Wróciam do historii, która zawsze wydawaa mi si interesujca, a tu, mona powiedzie, dotyczya mnie osobicie. Wdaam si w rozpamitywanie wszystkiego, co syszaam od dziecistwa, a teraz mogam potwierdzi.

Brakowao mi konkretnych dat, które intrygoway mnie z pustej ciekawoci i gowiam si nad nimi a do chwili, kiedy znalazam kasetk, rozmiarami zblion do kufra, pen dokumentów urzdowych. Znajdoway si tam akty urodze, chrztów, lubów i zgonów, sigajce blisko czterystu lat wstecz. Oka­zao si, e m prababki, cioteczny wuj, by od niej starszy zaledwie o dziesi lat, a martwiam si, by moe irracjonalnie, i moda dziewczyna polubia starego pryka. Nic podobnego, modzieca w sile wieku! Pra- i tak dalej -babka Klementyna urodzia si w Polsce jako hrabianka Dbska, ciekawe, o ad­nych Dbskich sowa nie syszaam, widocznie wymarli. No jasne, powstanie byo, styczniowe... Emi­gracja. Nominacja wicehrabiego de Noirmont na ka­pitana jakiego regimentu w Indiach, czy to przypad­kiem nie ten od upynnienia pani de Blivet i zamia­ny jej na diament? Daty pasuj. Jaki Rajmund de Noirmont, który zmar 24 sierpnia 1572 roku w wieku lat dwudziestu szeciu, Jezus Mario, ale to noc witego Bartomieja!

Tyle lat, mój Boe! Moe i szkoda, e wujek Wojtek za skarby wiata nie chce zosta, bodaj teo­retycznie, kolejnym hrabi de Noirmont. Powinno si szanowa histori...

Jeszcze siedziaam nad kufrowat kasetk, kiedy Krystyna wrócia, przywoc korespondencj.

***

- A ty mnie masz za gupi, jeszcze czego - po­wiedziaa wyzywajco na moj niepewn uwag.

- Bd si pozbywaa pere z kolekcji?! Wszystko z tych kopert przepisaam na wszelki wypadek, a te­raz idzie o zawarto. Przeczytaam to ju dziesi razy, prosz bardzo, teraz czytaj ty. Zgadza si, jak w banku!

Z rozcapierzonymi pazurami i dzikim wzrokiem rzuciam si na przywiezion korespondencj.

- Oka prawie nie zmruyam przez dwie doby - mamrotaa dalej z uraz. - Ten parszywy samo­lot si spóni, w obie strony, jak gupia siedziaam na lotnisku. Musiaam skoczy do babci, bo tam du­o zostao, pó domu przeszukaam, kto robi po­rzdki i wszystko poprzestawia. Ochapiao mi si, e co zlekcewayam i chciaam to znale, ale wy­szo mi, e nic, w ogóle gdyby nie ta pierwsza Polska cita, o tym licie pojcia bym nie miaa. I oczywicie królowa Wiktoria po pótora pensa, dopadam jej wtedy jak harpia, ale tre przeczytaam dopiero teraz. Mam dodatkowe wnioski, nie powiem ci ja­kie, bo ciekawa jestem, czy sama z siebie wycig­niesz takie same...

- Zamknij gb - poprosiam grzecznie. - I przesta mi przeszkadza. Znalazam tu ca histori. Id do diaba na razie.

Spenia moje yczenie, posza do swojej sypialni i kropna si spa. Mogam odda si lekturze.

Moja siostra, oczywicie, przywioza same listy, bez kopert, które razem ze znaczkami i stemplami stanowiy skarby bezcenne. Na szczcie miaa tyle przyzwoitoci, e chronic przede mn owe koperty, nazwiska i adresy z nich pozapisywaa na margine­sach odpowiednich kartek korespondencji i dziki temu wiedziaam przynajmniej, kto i do kogo pisa.

Od razu zaczam si dziwi. List z Polski do An­glii, pisany po francusku przez Ludwika de Noirmont, znalaz si w Perzanowie, no nie, w Przylesiu, ale to te u nas. Jakim sposobem? Do Anglii do­szed, jeli ju ocala, powinien by tam zosta. Za­raz, do kogo pisany...? Adresat, hrabia Wacaw Dbski... Co mia do niego hrabia de Noirmont? A, te... Drogi ojcze mojej ony - pisa ów Ludwik, cao utrzymujc w artobliwym tonie, mimo wagi tematu. Musieli by zaprzyjanieni, moment, niech sprawdz, jak to byo, co hrabia de Noirmont robi w Polsce i kim by jego te, Dbski...?

Archiwum z kufrowatej kasetki okazao si przy­datne w stopniu wrcz wstrzsajcym. Nie omieli­abym si marzy o takiej pomocy naukowej, a wesz­a mi w rce, niczym z niebios zesana. Pogrzebaam w tym, no oczywicie, Ludwik de Noirmont to by m pra-pra Klementyny, a jego te, to jej ojciec, hrabia Dbski. Data... kiedy to... a, wojna francusko-pruska, oblony Pary, zapewne pojechali do Polski, gdzie istniaa chyba jaka rodzina, i woleli tam przeczeka tutejsze zamieszanie. Pra- i tak dalej -dziadek Dbski siedzia w Anglii, wszystko jedno dlaczego. Korespondencj zachowa, skd jednak znalaza si w Polsce? Moe przywióz...? Nie, wy­kluczam, nie móg przyjecha po udziale w powsta­niu styczniowym, moe zatem umar i wszelkie pa­piery po nim odesano do posiadoci przodków...? Ludzie w tamtych czasach mieli zwyczaj robi pa­czki z listów, owizywa je wsteczk, pisa na wierzchu, do kogo nale i komu przekaza, a uczci­wi notariusze rzetelnie speniali polecenia zza gro­bu.

Dlaczego w ogóle pradziadek Dbski siedzia w Anglii? Pochodzi z Polski, zamn córk mia we Francji... A, wszystko jedno.

Pozostawiajc na uboczu kwesti wojay pradziad­ka, przeczytaam wreszcie ów list i zdaje si, e dos­taam wypieków. Pra-pra-pra-pra-pra-dziadek Lud­wik zawiadamia jeszcze wicej pra-dziadka Dbskiego o przedziwnej aferze, która podobno dawno temu wybucha w Anglii, a dotyczya ogromnego diamentu, o czym dowiedzia si od warszawskiego jubilera, niejakiego Krepla. W wyniku afery kto po­peni samobójstwo, podobno pukownik George Blackhill, podejrzany o rabunek, czy co w tym ro­dzaju. Diament pochodzi z Indii. Ciekawi go ta his­toria i prosi o szczegóy, o ile drogi te zdoa je zdoby. Jubiler Krepel twierdzi, e gównie krci wszystkim niejaki sir Meadows, te jubiler, moe to suy jako wskazówka.

Chwyciam drugi list. Jak psu z garda wyjty, pognieciony, bez pocztku i koca, kto, u diaba, tak le go traktowa? Krystyna czy adresat? Jeli moja siostra, zabij j, wykopi z zamku, niech jedzie i szuka brakujcych kartek! W kadym razie musia stanowi odpowied dziadka Dbskiego, bo przyszed z Londynu do Przylesia w miesic póniej. Widocznie przez miesic pradziadek zbiera informacje i plotki.

„...e wielki jak pi, to jeszcze podobno podwój­ny, jak dwa jajka razem zronite, tak o nim mówi, gównie sir Meadows. Nie pojmuj, skd im si to bierze, bo nikt go na oczy nie widzia, za wyjtkiem nieboszczyka Blackhilla, który go opisywa. Ale po­dobno opisywa dokadnie, a sam by pedantem, wic mu uwierzono. Podejrzenia na niego pady, ja­koby symulowa uczciwo, w tym wanie celu, aby bezkarnie dokona rabunku w owej wityni, któr mia pod opiek. Plotki kryy, e ów diament nale­a do jakiego Francuza, który go utraci, ranny w bitwie, ale o tym mówi si bardzo mtnie. Wdowa po pukowniku polubia bratanka o tym samym imieniu, z czego zgorszenie nawet byo, ale ju daw­no przycicho i syn z tego zwizku chowa si bez nijakiej dyskryminacji. Diamentu w domu pukow­nika, rzecz to oczywista, nikt nie szuka, skoro wola mier ni dyshonor. Potem jeszcze jaka gwatow­na mier u nich nastpia, ale to nikt znaczny, osoba ze suby, policja spraw badaa, przypadkiem wiem, e niejaki inspektor Thompson z Londynu, podobno jeszcze yje. Tyle mi na owym raucie sir Meadows powiedzia, a lady Arabell Blackhill widziaem na wasne oczy i musz wyzna, e mimo wieku, rzadko która moda panna moe si z ni równa urod”...

Na tym si urywao. Talentem ledczym pradzia­dek raczej si nie wykaza, chocia moliwe, e na brakujcych stronach byo wicej konkretów, ale i tak napisa, jak dla mnie dosy.

Diament zacz nabiera rumieców.

Jeeli afera na jego tle wybucha w Anglii, zna­czyoby to, i opuci Indie i przeniós si do Euro­py...?

Istnia w ogóle. Nie by mitem i legend. Pukownik-pedant dla fantomu nie popeniaby samobójst­wa. Skoro istnia, odnalezienie go wkraczao w dzie­dzin realiów...

Krystyna przywioza tej korespondencji wicej, musiaa spdzi na grzebaniu w swojej kolekcji ad­ne par godzin, nic dziwnego, e bya niewyspana. Naleay si jej sowa uznania za przechowanie fi­latelistycznych skarbów w caoci bez dewastacji za­wartoci kopert.

Kolejn lektur stanowia elegancka kartka, na której pan Meadows prosi hrabiego Dbskiego o przesunicie terminu spotkania, bo musi wyje­cha w interesach. Niewykluczone zatem, e nieco póniej przyszed jeszcze jeden list, uzupeniajcy t diamentow wiedz.

Nastpny list, skierowany do pani Dominiki Przyleskiej, pochodzi od londyskiego notariusza i z wielk boleci zawiadamia o spadku papierów war­tociowych i znacznym ubytku majtnoci. Pra-pra-prababka Dominika, znaczy, zuboaa, to primo, a secundo, majtnoci miaa w Anglii i zaraz, to chyba tumaczy pobyt w Anglii pradziadka Dbskiego? Pilnowa forsy. Prababcia zuboaa nieco póniej. Ciekawa rzecz, skd, u licha, wzia jeszcze mienie dla babci Ludwiki? Starczyo w kocu tego mienia na nasze mieszkania, a i dzi babcia biedy nie cierpi. Boe jedyny, ci nasi przodkowie musieli by cholernie bogaci!

Zostawiam przodków na marginesie i przeczyta­am nastpn episto, do krótk, ale za to komplet­n, w której pra-prababka Justyna donosia swojej matce o zarczynach z lordem Blackhillem, którego wszak droga mamusia doskonale zna, bo spotykay go w Nicei i chyba nie ma nic przeciwko temu, a bab­cia równie pozwala. Miaa straszne przeycia, za­nim przyjechaa do Anglii, zdenerwowaa si okrop­nie trucizn w sokoach, ale to si ju wyjanio i wszystko opowie osobicie przy najbliszej okazji.

No i masz, znów sokoy!

Zaraz, jej babcia to kto? A, ta od Ludwika, Kle­mentyna de domo Dbska. Wariactwa dostan z pew­noci przez t mieszanin pokole!

Ogólnie jednak Krystyna miaa racj, zgadzao si jak w banku. Ten jaki wielki diament istnia i ta­jemniczo przepad, a otó wanie nie wiadomo, czy przepad, bo prababka Karolina wyranie usiowaa nas przekona w tych dziwnych pocztkach listu, e nic podobnego, wcale nie przepad, tylko jest. Ra­tunku. W kadym razie wyranie wida, e przepa­danie rozpoczo si w Anglii i tam tkwi korzenie caej imprezy.

Czy nie z tej przyczyny prababcia zapara si przy bibliotece? W kocu tam wanie, wród ksiek, znalazymy pierwsz, bezcenn informacj. Zioa mogy stanowi tylko pretekst...

Zniecierpliwiona do szalestwa, doczekaam jed­nak samodzielnego obudzenia si Krystyny, bo i tak, niewyspana, byaby do niczego. Samodzielne obu­dzenie si nastpio o jedenastej wieczorem.

- No i co? - spytaa z zainteresowaniem, sia­dajc do kolacji, któr suba, w postaci Gastona i Pierette, celebrowaa z wyranym upodobaniem. Widocznie bez grymasów pastwa nudzio si im miertelnie.

- Ile miaa tych wniosków? - spytaam wzajem­nie. - Jeden czy wicej? Bo ja mam dwa.

- No prosz, ja te dwa. Ale jeden jest prosty, a z drugiego jestem bardzo dumna i tylko ten licz. No? Co ci wyszo?

- Po kolei. Primo... daj t cytryn, nie chro jej przede mn, cytryny stanowi tu produkt pospoli­ty... Zastanawiaam si, skd w Polsce list, który poszed do Anglii. Oni adnych listów nie wyrzuca­li, przechowywali wszystkie jak leci. Przypuszczam, e pradziadek umar, obojtnie gdzie, byle nie w Noirmont...

- Bo co?

- Bo w Noirmont zostayby w Noirmont. Tak sdz. Umar gdzie indziej, a jego papiery wysano do rodzinnego gniazda, chyba do wnuczki, do Przylesia. Istnieje moliwo, e gdziekolwiek jecha, wozi wszystko ze sob, ale gównie siedzia w tej Anglii, zapewne mia tam jaki dom. Do kraju nie wróci, wic w gr wchodzi przesyka, caa kores­pondencja i wszelkie dokumenty pojechay do Przylesia.

- No wic! - wykrzykna Krystyna z triumfem i machna widelcem, z którego zlecia jej kawaek królika w sosie koperkowym, Wpad, na szczcie, do salaterki z saat, nie tykajc obrusa. - Te to wymyliam! Chocia mam wraenie, e Przylesie to nie po tamtym pradziadku... Ale rodzina. I z tego wniosku jestem szalenie dumna, bo nie moja dziedzina i o historii gówno wiem. Z tym e mylaam, e przyjecha i przywióz to ze sob, wanie tak, jak mówisz. Dlaczego uwaasz, e do kraju nie wróci?

- Bo by powstacem styczniowym. Jak tylko wróc, pogrzebi u Kacperskich, moe co si tam znajdzie. Intryguje mnie, jakim cudem ocalili maj­tek, jego córka, pra-pra... czekaj, musz liczy na palcach, pra-pra-pra-prababka Klementyna miaa posag, co wynika z intercyzy lubnej...

- Skd wiesz?

- Widziaam intercyz. Znalazam tu rodzinne dokumenty, fantazja, moesz sobie te poczyta, jak bdziesz chciaa. Jej tatu siedzia w Anglii, ulic tam chyba nie zamiata, po pierwszej wojnie wiatowej jeszcze mieli co traci, a nawet po drugiej im troch zostao. A powstacom styczniowym skonfiskowali cae mienie. Pradziadek by emigrant, jeli za wielk apów nie zaatwi sobie amnestii, a ta Anglia wska­zuje, e nie zaatwi, nie móg przyjecha, bo kibitka ju na niego czekaa. Papiery po nim jednake mogli przysa, uczciwy notariusz takie rzeczy zaat­wia.

- No dobrze, rozumiem. Chcesz wina?

- Pewnie, e chc. Jak ci si ono widzi?

- Znakomite. Co to jest?

- Nasze wasne z siedemdziesitego drugiego ro­ku. By to najlepszy rok na wina, troch nam zostao i wycyganiam flach od Gastona. eby nas uczci.

- Bardzo praktyczn wiedz zyskaa z tych do­kumentów rodzinnych - pochwalia Kryka, ogl­dajc butelk. - Moe ja te poczytam. No, wal dalej. Ten drugi wniosek?

- Zdaje si, e nie ma siy, trzeba jecha do An­glii.

- Wanie. Samo si nasuwa. Przelaam na kart kredytow ca reszt pienidzy, bo byam pewna, e te na to wpadniesz. Znalaza tu co jeszcze?

- Owszem - powiedziaam jadowicie. - Sokoy.

Kryka o mao nie wylaa wina na siebie.

- No wiesz! Ona, która tam prababka, zdener­wowaa si trucizn w sokoach! Ja si tej lektury nauczyam na pami! Co to znaczy?

Wzruszyam ramionami i przysunam sobie ma­rynowane oliwki.

- Duch wity jestem? Ju próbowaam si po­pyta, bez rezultatu...

Powiedziaam jej wszystko, co odkryam przez czas jej nieobecnoci, i nic nam z tego, w kwestii sokoów, nie wyniko. Snujc rozmaite przypuszcze­nia, co jedno to gupsze, skoczyymy kolacj i na dalszy cig rozwaa udaymy si do gabinetu. Ze­braymy do kupy ca uzyskan wiedz o diamencie.

- Wreszcie rozumiem prababci - oznajmia Kryka. - Diament ma by podwójny, a nas jest dwie. Bliniaczki. Pewnie omen. Zawiadamiam ci uroczycie, e jeli uda nam si go odnale, do koca ycia zego sowa nie powiem przeciwko bli­nitom. Sama jestem gotowa takie wistwo uro­dzi!

- W ostatecznoci mog i ja - zaofiarowaam si szlachetnie. - Czekaj, popatrzmy na to chrono­logicznie...

- I na wszelki wypadek przepiszmy sobie oddziel­nie wszystkie nazwiska. Daj kawaek papieru...

***

Chciaymy tego diamentu. Nie miao znaczenia, w jakim stopniu odzyskanie go byo realne, pragnienie od razu stao si silniejsze ni rozum. Roz­wizywa nasze yciowe problemy, skomplikowane finansowo, mimo ogólnej zamonoci rodziny. Spa­dek po prababci dawa duo, ale jeszcze nie umiay­my tego w peni oceni. Noirmont musiao zarabia na siebie tymi krowami, drobiem i winem, zysku dodatkowego nie byo, wydawao si, e ogólnie zdobywamy zaledwie poow tego, na czym nam zaleao.

A zaleao nam cholernie, obu z tego samego po­wodu. Przez chopa. Krystyna ju si przyznaa do Andrzeja, normalny maniak, rednio sytuowany, upar si przy swoich badaniach i jaka pracownia analityczna bya mu potrzebna jak powietrze. Twier­dzi z rosncym uporem, e w przyrodzie istnieje lekarstwo na raka i on ma szans je odkry. Nie popuci, taki Judym cholerny. Na szczcie reszt charakteru mia wicej do ycia i Krystyna mu w tej pracy nie przeszkadzaa, przeciwnie, chtnie by j widzia przy swoim boku, jako pomoc i wspólnicz­k. Podzia zaj, ona kombinuje fors, a on odwala robot, nie pic po nocach, bo mu co tam w na­czyniu bulgocze. I olejki eteryczne musi apa, pew­no za ogon.

Krystyna siedziaa w komputerowej cznoci, moga si przestawi na komputerowe analizy bez trudu, ale musiaa zarabia. Duy zastrzyk finanso­wy rozwizaby jej t spraw.

Ja swojego jeszcze ukrywaam, gupio mi byo ujaw­ni wasne zidiocenie. Sytuacj miaam akurat od­wrotn. Paweek by monstrualnie bogaty w trzecim pokoleniu. Cichutko bogaty, bez rozgosu, bo zacz jeszcze jego dziadek w niesprzyjajcych czasach, wda si w midzynarodowe interesy, co byo bardzo le widziane i fors musia ukrywa. Puci na swoje lady syna jedynaka, któremu byo atwiej, ale ujawni mienie móg dopiero Pawe, i to w ostat­nich latach rozkwitu gospodarczego, o ile ten gene­ralny odgórny kant mona nazwa rozkwitem. Z kan­tu korzysta nie musia, wszyscy oni po kolei mieli talent do biznesu i stan posiadania Paweka prze­kracza moj wiedz matematyczn. Nigdy nie zdo­aam zapamita, jak si nazywa to co, z tak ilo­ci zer, znany mi z nazwy miliard to bya dla niego suma na drobne wydatki.

Ju od dziadka pokutowao w nich przekonanie, e baby lec na fors. Dziadek urod nie grzeszy, ojciec by ju znacznie przystojniejszy, a Pawe... lepiej nie mówi. Same mi si rce do niego wyci­gay i nie tylko mnie. Matki byy piknymi kobieta­mi i std wzrastajce walory zewntrzne synów.

Mimo to ywi pewno, w genach chyba zakodo­wan, e nic z tego, mógby wyglda jak mapa, i te dziwy by go opady. Uczucia ukrywaam take i przed nim, udawaam, e go wcale nie chc. Marzyam o zdobyciu samodzielnie wielkiego majtku, jagua­rem chciaam jedzi, rolls-roycem, mieszka w willi z elektroniczn kuchni, której baabym si miertel­nie, mie azienki wykadane delftami, meble nie, na ludwikach siedziao si niewygodnie, komódki ewen­tualnie i sekretarzyki. Karnawa w Rio spdza na wasny koszt, nawet tym jachtem parszywym dyspo­nowa. Moe by wtedy wreszcie zmieni zdanie.

Ambicja mnie oguszya, ale rozum mia w tym swój udzia. Lecie na mnie, owszem lecia, nie by dziwkarzem, baby lazy mu w rce nachalnie, ale nie szed po linii najmniejszego oporu, wybiera staran­nie i wygldao na to, e wybra mnie. Ale w jego upodobaniu cigle tkwi cie lekcewaenia, biedna sierotka, któr janie pan podniesie, bos i obszargan, z zakurzonej drogi, posadzi na tronie i kawio­rem nakarmi. Ciemno w oczach mi si robio od czego takiego, zaczynaam zazdroci Krystynie, bez wielkiego majtku nie miaam szans przekona go, e mam gdzie jego fors. To znaczy owszem, uwierzyby, nie zarzucaby mi perfidii i garstwa, ale jaki tam lad przekonania w gbi duszy by mu pozosta, nieudolnie zaklajstrowany.

Nie chciaam tego. Umiaam sobie wyobrazi, co by z takiej sytuacji wyniko. Gupie szynszyle na gwiazd­k mogy sta si kamieniem obrazy i ciosem sztyletu w serce. A samochód...? Gdybym sama kupia sobie tego rolls-royca, zabrakoby mi w sklepie na mydo i filety z morszczuka i co, miaabym wymówi takie gupie sowa: „Paweku, daj pienidzy"... ? Ale przez usta by mi nie przeszo, udawiabym si na mier!

Nie, za nic. Nie ustawi si w roli maej kurewki na utrzymaniu milionera, chyba takiej, co milione­rem pomiata.... O, nie, te do kitu, primo, Pawe nie nadawa si do pomiatania, a secundo, pomia­tanego bym nie chciaa, odpada w przedbiegach.

Za to, gdybym moga, przy tych szynszylach, da mu nawzajem w prezencie bliniacz poow najwik­szego diamentu wiata... O tak, to by mi wreszcie rozwizao ten supe! Inaczej czekao mnie najgorsze, dziki upór i rezygnacja z Pawa. I al do koca ycia, cile spojony z niepewnoci, czy to w ogóle miao jaki sens, czy nie naleao plun na honor i ambicj, podda si, pogodzi z jego kretyskim zdaniem o kobietach, a za to mie go dla siebie chocia przez jaki czas... Niezbyt dugi, bo jedno, czego byam pewna, to to, e dugo bym nie wytrzymaa.

Okropne. Kiedy wysiki czynili mczyni, a ba­by siedziay na tyku i czekay, co im z tego wyjdzie. Wolaabym...? A skd! Baba wiszca na chopie to ohyda, nie czowiek. Z dwojga zego preferowaam sytuacj obecn.

Moliwe, e bya to gupota miertelna. No to co?

***

Notariusz, z wielkim wahaniem i wyran niech­ci, obieca nam w razie czego zaliczk na poczet spadku, zamieszkaymy zatem w dwóch hotelach, rednim, Grosvenor, i taszym, Eden Plaa. Grosvenor by wygodniejszy i trzy razy droszy, z góry uzgodniymy, e bdziemy si wymienia. Mogy­my, by moe, zatrzyma si u rodziny, ale wyliczy­ymy sobie stopie pokrewiestwa z obecnym lor­dem Blackhillem i wyszo nam, e jest on bratan­kiem prababki Karoliny, zatem stryjecznym bratem naszej babki Ludwiki, zatem, naszym stryjecznym dziadkiem. Troch daleko, poza tym lord. Niby my te hrabianki po kdzieli, ale jednak.

- Nie bd robia za ubog krewn - upara si Krystyna. - Mog i z wizyt jako arystokratka na wasnych mieciach, to zrobi lepsze wraenie. Znasz ich, nie uznaj innych narodowoci.

Znaam ich tak samo jak ona i te wolaam nie­zaleno w hotelu. Wizyta jednak bya niezbdna, bo gdzie miaymy szuka zapisków sprzed blisko dwustu lat, jak nie w ich rodowej siedzibie. Zabra­am ze sob stosowne dokumenty i pokrewiestwo mogymy z atwoci udowodni. Miaam pomys.

- O diamencie ani sowa - ostrzegam na wst­pie, a Kryka energicznie pokiwaa gow. - Nie daj Boe, znów wybuchnie ta afera sprzed wieków. Wystpimy w jednej osobie, jako ja...

- Dlaczego ty? - zaprotestowaa natychmiast.

- Gupia. Bo to ja jestem historykiem, nie ma znaczenia, e sztuki. Pisz co o zamierzchych po­wizaniach rodzinnych, dzieje rodu Noirmontów, z przylegociami. Ród Noirmontów poczy si z rodem Blackhillów, ze starej korespondencji wiem, e prababka, jak jej tam, Arabella bya piknoci i co tam wyskoczyo gupiego, wic oczywicie mu­sz si cofn do niej i niech dadz papiery do wgl­du...

- Po choler mi te duperele opowiadasz tak szczegóowo?

- Przeciwnie, streszczam. Musisz to wiedzie, bo moe si zdarzy, e mnie zastpisz. Obmylmy to. Z wizyt pójd do nich sama.

- A jakby si zrónicowa? Wbij si w t peru­k, makija, okulary...

- I tak bdziemy podobne.

- Jako siostry, mamy prawo, byle bez przesady. Powic si, pójd w spodniach i na paskim, a ty na obcasie. Kupi jakie pepegi...

Doceniam jej ofiarno, obie lubiymy wysokie obcasy i obuwia na niskich nie miaymy wcale, nie­mniej zgorszyam si.

- Oszalaa, na wizyt musisz mie eleganckie!

- Ale tandetne. Tekturowe lakierki. Nagminnie ich uywa nie bd, tego moesz by pewna.

- No dobrze. Ale skoro masz by przy tym, cae to gadanie przestaje by potrzebne. Chocia my­laam, e ja pójd do dziadka, a ty do biblioteki. Obejrzysz pras z tamtych czasów.

- Pali si? Zd póniej. Dzwonimy.

- Moe list...?

- Zgupiaa, czasy ci si myl. Telefon jest od tego, eby si nim posugiwa. Spytam o numer.

Narad odbywaymy u niej, dokd przyszam po poudniu w peruce i ciemnych okularach. Informa­cj telefoniczn zaatwia byskawicznie, rozmawia­a z gosposi, czy moe pokojówk. Okazao si, e lord Blackhill przebywa w swojej wiejskiej rezyden­cji, a jego syn, Blackhill modszy, mieszka gdzie in­dziej, na peryferiach, prawie za miastem. O tej porze zapewne jest w drodze do domu. Numeru telefonu rezydencji obcej osobie nie poda za skarby wiata, bo nie wie, czy wolno.

- Nie to nie - mrukna Krystyna pod nosem i znów poczya si z informacj. Czekaam cierp­liwie.

Pomoc domowa Blackhilla modszego, Williama, bez oporu poinformowaa, e spodziewa si past­wa dopiero wieczorem, koo ósmej, a moe nawet póniej. Krystyna wyjania uprzejmie, e jest rodzi­n, i odoya suchawk. Nazwisko i tak im nic nie powie, wtpi nawet, czy bodaj sysza o Noirmontach, nie wspominajc o jakiej tam Jezierskiej. Do­bra, prujemy do biblioteki...

Rok wydarze by nam znany, afera wybucha mniej wicej w 1858. Rycho wyszo na jaw, e pod sam koniec, przejrzaymy jedenacie miesicy bez adnego rezultatu, dopiero w grudniu pojawia si pierwsza, delikatna wzmianka na temat rabunku hinduskich klejnotów. Pisa j jaki wróg Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, bo w podtekcie i midzy wierszami dyplomatycznie szkalowa jej pracowni­ków. Gdyby zbrutalizowa jego utwór, byli to sami zodzieje, oszuci i rabusie, po których mona spodziewa si najgorszego. Co podobnego musiao mie dalszy cig, nawet gdyby nie dotyczyo dia­mentu, ale nie zdoaymy tego dopa, bo nam zamk­nli bibliotek. Pozostao ju tylko czekanie na po­wrót kuzyna do domu.

- Co on jest nasz? - spytaa Krystyna, wycho­dzc na ulic. - Syn stryjecznego dziadka...

- On waciwie nie jest naszym stryjecznym dziad­kiem - przerwaam jej z lekkim zakopotaniem. - Stryjeczny dziadek to byby brat dziadka w prostej linii, a on, ten dziadek, jest, czekaj... stryjeczny, nie, to brat ojca, a brat matki to wuj.... wujecznym bratem babci Ludwiki. Wic dla nas dziadek wujeczno-cioteczny, a jego syn... no, jedno wujeczny trzeba doda...

Krystyna suchaa z wyran zgroz.

- Zwariowaa, i ty chcesz to wyjani temu An­glikowi?!

- On nie jest cakiem Anglikiem. Jest miesza­cem francusko-angielskim, z domieszk polskoci. Moe zrozumie...

- Kundel, znaczy - zaopiniowaa stanowczo moja siostra. - Kundle s mdrzejsze od rasowych. To ja kicham na formy, jedziemy tam od razu, jak go jeszcze nie bdzie, zaczekamy w pobliu. Chole­ra. Szkoda, e nie wzia samochodu!

- I miaabym jedzi t idiotyczn lew stron, jeszcze czego! Zrobimy ze wraenie.

- A tam. Nie chcemy go przecie za ma...? Zreszt zrozumiaam, e jest onaty. Poza tym, wi­dzc przed sob niewychowan dzicz, powie nam wszystko, co wie, eby si nas prdzej pozby.

- Z caej jego wiedzy potrzebny jest nam telefon jego tatusia. Ale moemy zadzwoni z najbliszej budki, no dobrze, szukaj wychodka. Przebieramy si.

- Po co?!

- Bo mam by ja, jako ja. Ty, jako ja, te bdziesz wygldaa normalnie.

To do niej przemówio. Zamieniymy si wosami, oddaam jej okulary, zmazaam z ust jaskraw szmin­k, Krystyna poszerzya sobie brwi. Cigle byymy do siebie upiornie podobne, ale ju nie takie identyczne.

Dom kuzyna okaza si normaln, tyle e bardzo du i eleganck will, niedaleko Hampton. Widocz­nie mia królewskie cigoty. Ze stacji pojechaymy taksówk, uzgodniwszy midzy sob, e dzwoni jednak nie naley. Jeszcze by nas umówi na pojut­rze albo zgoa za tydzie, a zaczynao nam brakowa cierpliwoci. Lepiej zatem byo zadziaa przez za­skoczenie i niech nas uwaa za dzicz, jeli mu to sprawi przyjemno.

Przypadek by po naszej stronie. W chwili kiedy paciam taksówkarzowi, a Krystyna szukaa dzwon­ka na bramie ogrodzenia, podjecha mercedes i ot­worzy sobie t bram elektronicznie, niewtpliwie pilotem. Zrezygnowaam z reszty pensów, które tak­sówkarz wygrzebywa z portmonetki, i obie weszymy do rodka, tu za wjedajcym mercedesem. Spokojnym krokiem bez frywolnego skakania i bie­gania. Dzicz, prosz bardzo, mogymy robi za dzicz, ale zarazem damy.

Wjedajca cao, mercedes i osoby w rodku, równie zachowaa spokój. Zatrzymaa si przed drzwiami garau, facet uniós wrota, równie pilo­tem, ale musiaymy stanowi racy dysonans, bo nie wjecha do wntrza, tylko wysiad. Z drugiej strony wysiada osoba eskiej pci.

Byam ciekawa, co te nasz krewniak powie. Przez cae wieki oni mieli kopoty z odzywaniem si do obcych ludzi, którzy nie zostali im przedstawieni, a kuzynek, najwyraniej w wiecie, ze swojej sfery nie wyszed, mimo skromniejszego miejsca zamieszkania. No i powiedzia. Cudo!

- Prosz si std oddali. To jest prywatny teren.

- Gdyby pojawi si przed NASZYM domem, z pewnoci nie zostaby wyrzucony - strzelia z miejsca Krystyna jzykiem niemal pikniejszym od jego oksfordzkich wytwornoci. - Mamy zwy­czaj gocinniej przyjmowa rodzin.

- Nawet jeli pojawia si znienacka i bez uprze­dzenia - dodaam godnie.

Kuzynek jakby zbarania i zapomnia ludzkiej mo­wy. Wtrcia si dama, bez wtpienia maonka.

- Rodzin...?

Wziam w rce dalszy cig konwersacji, rozpo­cztej tak mao entuzjastycznie.

- Pan Blackhill zapewne? Szukamy naszego ku­zyna, Williama Blackhilla. Prosz wybaczy nage najcie. Czy nasz stopie pokrewiestwa mam wy­jani tu, czy te jednak, mimo wszystko, zostanie­my zaproszone do domu? No, trawnik pikny...

Z drzwi wyjrzao co jakby lokaj. Kuzynek pomy­la widocznie, e przy pomocy mskiej siy zawsze zdoa nas wyrzuci, bo jako oprzytomnia. Ow­szem, zostaymy zaproszone do domu.

Dokumenty praprababki Justyny zamierzaam po­kazywa dopiero wujeczno-wujecznemu dziadkowi, ale miaam je przy sobie, i to nawet w eleganckim portfelu. Rzecz jasna kopie, oryginay, na sztywnych kartonach, musiaabym wozi w walizce.

O swoim pradziadku, Jacku Blackhillu, William Blackhill sysza i pamita nawet, e ów pradziadek polubi cudzoziemk. Z tego zwizku, istotnie, urodzia si najpierw córka, a potem syn, zostao to zapisane w rodzinnych archiwach. Córka, zdaje si, opucia kraj, wracajc do strony francuskiej, po k­dzieli, po czym, oczywicie, miaa prawo do potom­stwa...

Przypomnia sobie to wszystko z wielkim wysi­kiem i nie bez pomocy z naszej strony, ale jednak, po czym, ju bez adnego oporu przyj do wiadomoci nasze pochodzenie. Rzeczywicie, byymy rodzin. Z wielk galanteri przeprosi za niesympatyczne przyjcie i prawie zacz si waha, czy nie zaprosi nas na kolacj, ale zdjam z niego ten ciar. Ze­szam z drzewa genealogicznego i przeskoczyam na wasne potrzeby, pisz t prac historyczn o zwiz­kach wielkich rodów, wiem, e ród Blackhillów za­wiera w sobie jaki zygzak, musz si cofn jeszcze o stulecie i tak dalej. W oczach ony, czujnie ledz­cej nasz rozmow, dostrzegam bysk ulgi, a kuzy­nek William rozpromieni si wyranie. Ale tak, oczywicie, wszystko znajd u ojca, w familijnym archiwum, z pewnoci zostaniemy powitane yczli­wie, ojca bardzo ucieszy pomys opracowania histo­rii rodziny, a zygzak by, zgadza si, przeszo sto lat temu tytu przeszed na boczn lini. Syn, zdaje si, trzeciego brata, bo starsi zmarli bezpotomnie...

Tu si nieco zajkn. Wiedziaam doskonale, e doszed wanie do owej nadludzko piknej Arabelli i musiao mu zamajaczy co o dawnym skandalu.

- Oczywicie - rzek. - Tusz... Mam nadzie­j... Pewne sprawy... Nieistotne szczegóy... Nieko­niecznie musz by eksponowane. Róne bdne in­terpretacje... - I nagle ucieszy si. - O wanie, róne bdne interpretacje przy tej okazji bdzie mona skorygowa!

Z tym pogldem zgodziam si chtnie, aczkolwiek wcale nie byam pewna, czy korekta przypadnie mu do gustu. Upewniam si, e do dziadka moemy zadzwoni, umawiajc si na wizyt, zapisaam numer telefonu, wdzicznie przyjam obietnic, e on te zadzwoni i niejako nas zarekomenduje, po czym zaczam si egna. Krystyna staraa si by niewidoczna, chwilami tylko pogadujc na stronie z maonk. Pastwo domu nie zatrzymywali nas wcale, chocia poegnanie wypado znacznie czulej ni przywitanie. Lokaj, a moe to by w ogóle taki suga do wszystkiego, odwióz nas na stacj.

- Godna jestem cholernie - powiedziaa z iry­tacj Krystyna, na wszelki wypadek ju po opusz­czeniu pojazdu. - Wyobraasz sobie ich u nas i e­by im nie da nawet herbaty?

- Chyba te byli godni i dlatego tak skwapliwie nas si pozbyli. Czy ja wiem... Co by im daa? Bo ja mam w domu óty serek i jajka.

- I wino masz, widziaam. Zostawiam w lodów­ce paczkowan szynk i zdaje si, e gdzie si po­niewiera spleniay pumpernikiel. Moe masz ra­cj... Ale ja nie mam suby, a w ogóle miaam na myli babci!

- U babci owszem, zgadza si, ca kolacj by zearli. Jad do ciebie, bo Eden Plaza nie ma res­tauracji. Doskonay hotel na odchudzanie.

- Przebieramy si?

- Po co? Wystpi jako ty. Nie bd pamita, w co bya ubrana. Potem wyjd jako ta druga, naj­wyej zamienimy kiecki. Jak jej na imi?

- Komu, do diaba?

- Naszej wujence. Moe przypadkiem wiesz?

- A... Wiem. Zwyczajnie j o to spytaam, zaraz na pocztku. Sheila. Nie dla urody j polubi, to pewne, wyjtkowo podobna do konia.

- To przez te zby. Suchaj, jak mylisz, co w nich byo? Odniosam wraenie, e jaka ostro­no. Nie w stosunku do nas, bo póniej si rozkrochmalili, ale ogólnie. Jakby czego pilnowali.

Krystyna zastanowia si, patrzc przez okno po­cigu, który wanie rusza. Wsiadymy do niego, nie przerywajc plotkowania.

- A wiesz, e chyba rzeczywicie... O rodzinie on mówi swobodnie, no, poza tym jednym potkni­ciem. Ale caa reszta brzmiaa tak, jakby uwaali, eby im si nie wyrwao co niepotrzebnego. O...! Moe to gupie, ale wiesz, co mi si wydaje? Choler­nie si bali, eby nas nie zaprosi przez pomyk do siebie, ganc pomada, na wikt czy na nocleg.

- Chyba susznie ci ci wydaje...

- Susznie! - przerwaa z nag stanowczoci. - Nie zdawaam sobie z tego sprawy, ale jaka ta­jemnicza sia kazaa mi powiedzie, e stoimy w Grosvenor. Musiaa to by inteligentna podwia­domo.

Póniej okazao si, e odgada doskonale. Kuzy­nek William wraz z maonk tworzyli zgodne stad­o o wspólnych upodobaniach. Obydwoje byli wcie­kle skpi, najchtniej mieszkaliby w psiej budzie i yli suchym chlebem, cibolc aty na portkach i sweterkach. Cierpieli chyba gboko na co dzie, bo willa i dwie osoby suby stanowiy dno, poniej którego absolutnie nie wypadao zej. Zdaje si, e benzyna, przy odwoeniu nas na stacj kolejow, wypada im taniej ni telefon po taksówk, a do ojca kuzyn zadzwoni z miejsca pracy. Dowiedziaymy si tego wszystkiego od dziadka, który natrzsa si z syna i synowej.

Wujeczno-wujeczny dziadek rzeczywicie przyj nas chtnie, zapraszajc na pobyt u siebie, dowolnie dugi.

- Te jad! - zarzdzia Krystyna kategorycznie. - Przylepi sobie plaster na nosie. Nie bdziesz si sama szlaja po historycznych apartamentach i op­ywa w pczki na male!

- A biblioteka? - zaprotestowaam bez przeko­nania.

- Przez dzisiejszy dzie zdymy, pójdziemy ra­zem i ju wiemy, gdzie szuka. Do dziadka jedziemy jutro.

- No dobrze, niech ci bdzie. Ale dzisiaj ja miesz­kam tu, a ty tam. Do si natarzaa w luksusach!

***

Dziadek trzyma si wietnie, wysoki, chudy, si­wy i dziarski. Powita nas w bibliotece, spojrza na Krystyn i rzek:

- Nie potrzeba mi adnych dokumentów. Mam oczy w gowie i widz niele bez okularów. Chod­cie, dziewczynki, co wam poka.

Nie dopuszczajc nas do sowa, ruszy do salonu. Dzie by biay, pogodny, wczesne popoudnie, sa­lon owietlao soce. Wujeczno-wujeczny dziadek zatrzyma si przed jednym z portretów.

- Prosz - powiedzia z wyranym upodoba­niem i satysfakcj. - Przyjrzyjcie si. Jedna z na­szych wspólnych, waszych i moich, prababek, Arabella Blackhill. Za plecami macie lustro.

Popatrzyam na Arabell i w osupieniu odwróci­am si do Krystyny. Na lito bosk...!!!

To ona bya przebrana, a nie ja. Na gowie miaa rud peruk, barwy modych kasztanów, owietlo­nych ogniem, skrty poyskiway czerwono. Wosy peruki byy do dugie, w lokach opaday a na kark. Zmienia nieco ksztat brwi, z plastra na nosie chwilowo zrezygnowaa, ubrana bya w zielon bluz­k ze stojcym konierzykiem i dekoltem z przodu, w uszach za kiway si jej zielone klipsy. Wygldaa absolutnie, ale to absolutnie identycznie jak Arabella na portrecie. W ogóle by to jej portret i przez moment zastanawiaam si, czy nie kazaa si kie­dy komu malowa.

- I ja mam da od was dowodów? - powie­dzia dziadek, wci tak zadowolony, jakby to prze­raliwe podobiestwo byo jego dzieem. - Mój syn chyba zaniewidzia, przecie zna ten portret...

Kuzynek William móg sobie zna portret, móg go nawet widywa kadej nocy we nie. U niego Kryka miaa krótkie czarne wosy i ca reszt twa­rzy zupenie inn. Ugryzam si w jzyk, eby tego przypadkiem nie powiedzie.

- Ale ona bya pikna...! - wyrwao si Krystynie.

- A ty, moje dziecko, to co? - odpar dziadek natychmiast. - Obie jestecie pikne, a ty równie jeste do niej podobna - zwróci si do mnie. - Nie tak, jak twoja siostra, ale te ogromnie. Mio mi was widzie. Prababka Arabella bya barwn pos­taci, mimo i penej krwi Angielk, i przyjemnie mi widzie j yw.

Przypadek cigle dziaa na nasz korzy. W obli­czu portretu Arabelli stosunki rodzinno-przyjacielskie zostay nawizane na mur. Dziadek nas pokocha, zanim zdyymy otworzy usta, z wzajemnoci, byo w nim co bliskiego. Moe i rzeczywicie geny Arabelli przetrway do naszych czasów... Jedyny ko­pot bysn nam od razu, ta ruda peruka musiaa by w cigym uyciu, bez wzgldu na to, która z nas miaaby j na gowie.

Dokumenty jednake wycignam. Po kolacji, ty­powo angielskiej, zatem rednio jadalnej. Jakim cu­dem ktokolwiek z nich móg od tego uty?!

Dziadek papiery obejrza, ale wyranie byo wi­da, e czyni to ze zwyczajnej ciekawoci, dla spraw­dzenia, jak te potoczyy si losy potomków Jacka i Justyny, którzy stanowili par wic. Mój histo­ryczny pomys bardzo pochwali i obieca nazajutrz udostpni mi archiwum rodzinne w caej okazao­ci, a do redniowiecza. Mogam prowadzi studia, ile mi si podobao, on sam za postanowi korzys­ta z towarzystwa Krystyny-Arabelli.

Przed snem Kryka przysza do mojego pokoju.

- Suchaj, ja cholery dostan - powiedziaa gniewnie. - Dziadek mi si podoba, nie przecz, ale ile ja mam wytrzyma w tej piekielnej peruce?! Ona grzeje!

- Sama chciaa - wytknam. - I jeszcze, przy­pomnij sobie, pyskowaam na temat wosów, przy­znaj, e gupio. Nic na to nie poradz. Ciesz si, e jeste równie pikna jak ta osawiona Arabella.

- Duo mi z tego! Spadkobierczyni nie zostan. Williamek ley kod na drodze. Suchaj, nie wy­gupiaj si, dojd do czego, co ja bym te moga. Czyta, psiakrew, umiem, nawet pisa, a czego szu­ka, wiem równie dobrze jak ty. Daj mi chocia z je­den dzie!

Zawahaam si. Elementarna uczciwo daa ode mnie pójcia na ustpstwa, w kocu, w tej caej hecy, stanowiymy jedn cao. Pomylaam, e w najgorszym wypadku, jeli Kryka co przeoczy, pozostaniemy u dziadka nieco duej i zdoam to nadrobi. Pobyt prezentowa zerowe koszty i mog­ymy sobie pozwala.

- Dobra, pojutrze - zgodziam si. - Jutro si chyba zorientuj w makulaturze. Jutrzejszy dzie przetrzymasz, tylko zapamitaj chocia, na lito bosk, o czym z dziadkiem rozmawiasz, ebym nie wysza na sklerotyczk. Nie ja, ty. We wasnym in­teresie...

- O rany, nie truj. Niech ci bdzie...

Spdziwszy w londyskiej bibliotece prawie cay dzie, a do zamknicia, zdobyymy wiedz olbrzy­mi. Usilnie namawiaam Kryk, eby jednak zo­staa w Londynie i pogmeraa w archiwach policyj­nych, jaki inspektor Thompson zajmowa si samo­bójstwem pukownika Blackhilla, póniejsze wzmian­ki zawieray w sobie komunikat o nagej mierci gospodyni, supozycje napomykay delikatnie o klt­wie, cicej nad rodem Blackhillów, wszystko to razem byo wysoce interesujce. Pan Meadows, zna­ny nam z listu pra- i tak dalej -dziadka Dbskiego, odwoywa kalumnie, rzucane na pukownika, spra­wa diamentu opisana bya w czterech wersjach, to gin w Indiach, to pyn do Anglii, to pukownik go rbn, to chroni. Jaki dziennikarz twierdzi, e kto go widzia, jubiler, nie wiadomo dokadnie gdzie, w Anglii, we Francji czy w Holandii. Inspek­tor Thompson stanowi element wicy i gdyby by niemiertelny, dostarczyby nam samej przyjemno­ci, niestety umar ju dawno. Uparam si, e mia rodzin i potomków, a papierów po tak znaczcych postaciach nie wyrzuca si beztrosko. Gdzie one powinny by, trzeba je znale...

- Gdyby byy zakodowane w komputerze, zaatwiabym ci to w trzy sekundy - powiedziaa Krystyna, za jak diabli. - Luzem, po strychach, sejfach i piwnicach, szukaj ich sobie sama. Bd uczciwa, NAM sama. Ja nie umiem, jestem wspóczesna.

- I eby wspóczenie pka, kretynko - poy­czyam jej z caego serca, ale nic nam to nie dao.

Niemniej, kada informacja z czasów samobójst­wa pukownika moga okaza si bezcenna, a Kryka rzeczywicie czyta umiaa i jzyk znaymy jedna­kowo. Prawd mówic, dopiero teraz zdumiaam si, jak ten angielski jest nam bliski, zawsze wyda­wao mi si, e francuski znamy lepiej. Musiaymy chyba naprawd mie zdolnoci jzykowe, bo ja, opanowawszy grecki, z atwoci zaczam apa duski, Krystyna za równoczenie wgierski i fi­ski. Twierdzia, e s bardzo podobne i same prosz, eby studiowa je razem.

Z dreszczem szczcia w sercu pozbyam si na­zajutrz zarówno dziadka, jak siostry i zagbiam rce w dokumentach rodzinnych. Lubiam to. Mao, uwielbiaam. Podobao mi si wnikanie w przesz­o, wydubywaam z nich szczegóy, które pozwa­lay mi wyobraa sobie realia.

Znalazam róne rzeczy. Intercyz i akt lubu Arabelli z pukownikiem. Nie miaa posagu, pukownik bra j, mona powiedzie, w jednej koszuli. Obej­rzawszy portret, mona mu si byo nie dziwi. Ko­respondencj Arabelli z Indii, skierowan do jej sios­try, nie wiadomo dlaczego przekazan Blackhillom. Chyba zostaa przekazana po mierci pukownika, bo czynione tam zwierzenia z pewnoci nie byy przeznaczone oczom ma. Arabella go nienawidzi­a, za wszelk cen chciaa mu zaszkodzi. List do Arabelli jej drugiego ma, bratanka pukownika, oszalaego z mioci do stryjenki, gow na pniu gotowa byam pooy, e te ulokowano go tu po mierci pukownika. Kolejny akt lubu, Arabelli z owym bratankiem. Po drodze, oczywicie, akt zgo­nu pukownika i jego list samobójczy, wyjaniajcy decyzj.

Przeczytaam go z najwiksz uwag kilka razy.

Nie, ten czowiek diamentu nie rbn. Jego och­ron uwaa za punkt honoru. Strzeg go, bez roz­gosu, cichutko, mieszka obok wityni i pilnowa, eby nikt w ogóle o nim si nie dowiedzia. Podej­rzenia go dobiy i, jak wida, wola umrze ni bodaj go dotkn.

Kto zatem podwdzi klejnot...?

Zastanowiam si nad Arabell. Skoro pukownik mieszka obok wityni, ona równie. Gdyby to byy czasy wspóczesne, a nie pierwsza poowa dziewit­nastego wieku, podejrzewaabym j z caej siy, nie­nawidzia ma i chciaa mu zaszkodzi, niby jak? Ugodzi go w karier, zrobi z niego nieudolnego pógówka, cichutko i podstpnie, owszem, to by pomys. Miaa szans? A diabli wiedz jak tam byo, w tych Indiach, moe i miaa... Z drugiej jed­nake strony móg tej kradziey dokona ktokol­wiek inny, jaki onierz albo suga... Nie, suba tam bya hinduska. Gdyby to zrobi tubylec, awan­tura o diament nie wybuchaby w Anglii, pan Meadows, czepiajc si pukownika, musia mie jakie podstawy...

Prababcia Arabella korcia mnie potnie, bya pikna, moga przekupi, ewentualnie poderwa, kapana-stranika i zawadn klejnotem... No tak, ale przecie objawiby si jako w rodzinie, które kolejne pokolenie wykorzystaoby skarb, po stu latach powiedzmy, przedawnienie gwarantowane, a pro­test mógby zgosi wycznie kto z Noirmontów, skoro diament nalea do naszego przodka i stano­wi zapat za pani de Blivet... O, do licha, wszys­tko w rodzinie...

Nie mogam si od tej Arabelli odczepi, aczkol­wiek myl, e dziewitnastowieczna angielska dama kradnie cokolwiek w hinduskiej wityni, wydawaa si nie do przyjcia. Mimo wszystko jednak wziam j pod uwag. Zaómy, e to ona wywina ten nu­mer, bo co nam szkodzi...

Przez chwil czuam yw i zoliw satysfakcj na myl, e jutro nad tym usidzie Krystyna. Potem zainteresowao mnie nawet, co te ona z tego wy­wnioskuje. Nastpnie wdaam si w cig dalszy, ja­ka kopia listu do potomka czy krewnego nie znanej mi pani Emmy Davis, która zmara nagle, a ów krew­ny dziedziczy po niej drobne kwoty. No dobrze, mo­e w owych czasach nie byy one takie drobne, bez znaczenia., co robia pani Emma Davis w naszych rodzinnych dokumentach?

Róne przedziwne spisy, midzy innymi bielizny oddanej do prania, kazay mi wywnioskowa, e pa­ni Emma Davis bya majordomusem w zamku. Rz­dzia wszystkim. Pada trupem znienacka. Wysili­am pami zaledwie odrobin, nie musiaam nawet zaglda do wasnych notatek, to bya wanie afera, któr bada inspektor Thompson, pani Davis szlag trafi, a jemu si to nie bardzo podobao. Co ma do rzeczy pani Davis?

Natrafiam na ksigi gospodarcze, adnie uoone w kolejnoci chronologicznej, oprócz rachunków znalazam tam spisy suby, uposaenia, gratyfikacje, potrcenia za wyrzdzone szkody i tym podob­ne. Zajam si tym stosikiem, którego pocztek zbiega si z chwil ostatecznego powrotu pukow­nika z Indii. Byy i wczeniejsze, nie tak porzdnie zachowane, ale zostawiam je sobie na deser, mog­am je oglda dla przyjemnoci, nie za z obowizku ledczego. Teraz naleao szuka ladów diamentu.

Wszystkie spisy prowadzia jedna rka przez dziesi lat i bya to chyba rka owej pani Davis, bo zmiana nastpowaa dokadnie w dniu jej mierci, a z listy suby wypado jej nazwisko. Obowizki za­rzdzajcej przeja starsza pokojówka, mniej wy­ksztacona, bo robia niekiedy bdy ortograficzne, ale widocznie zaufana. Chyba w ogóle nie lubili zmian, przez dziesi lat nie wprowadzili najmniej­szej... a, nie, pojawia si osobista pokojówka prabab­ci Arabelli, Francuzka, sdzc z nazwiska. Znikna ze spisu w trzy miesice po mierci pani Davis, wyrzucono j albo odesza sama, co wydawao si mao prawdopodobne, bo pobieraa niezwykle wysok pensj, prawie jak kamerdyner...

Zainteresowaa mnie ta pokojówka bez racjonal­nych powodów. Wgbiam si w zapiski o niej i skorygowaam pogld. Nie moga zosta wyrzuco­na, musiaa rozsta si z pastwem przyjanie, sko­ro zostaa obdarowana ekstrapremi, dwadziecia funtów na poegnanie, pótora wieku temu to byo mnóstwo pienidzy. Odesza zatem dobrowolnie, ciekawe dlaczego...

Dochody spisywa kto inny, chyba pukownik osobicie, bo te urwao si po jego mierci. Sek­retarza nie mia. Przez rok w tych rejestrach widnia wyrany baagan, chyba zapaa si za nie wdowa, nie bardzo pedantyczna i mao obowizkowa. Zapewne drugi m... Z ciekawoci sprawdziam daty i te spisy suby, nie, sekretarza cigle nie mieli, zatem George Blackhill numer dwa pocign dzieo stryja. Nic si w tych dochodach nie dziao, adnych sko­ków, bogaci byli cay czas i ze swego bogactwa ko­rzystali równomiernie. Jeli mieli diament, nic z nim nie zrobili, nie sprzedali go z pewnoci...

Czy rzeczywicie go mieli...?

Przerzuciam si na korespondencj. We waci­wym okresie nie byo jej duo, kilka listów od sióstr Arabelli, kondolencje rónych osób po mierci pu­kownika, w rok póniej do skpe yczenia z okazji lubu i znacznie obfitsze po urodzeniu potomka. Interesujcy brudnopis listu Arabelli do której sios­try, ucieszyam si nim szaleczo, wyjania kwesti francuskiej pokojówki. Co prawda gównie Arabella narzekaa w nim na trudnoci ze znalezieniem no­wej, równie dobrej, ale przy okazji napomykaa, i nie moga jej zatrzyma, bo dziewczyna odnalaza zaginionego narzeczonego i do niego jedzie. Pobazgrane to byo, poprzekrelane, umczyam si niele odczytywaniem gryzmoów, ale przynajmniej po­zbyam si jednej zagadki.

Na paczuszk wielce uczuciowych listów od ma­onka numer dwa, z krótkiego okresu narzeczeskiego, zaledwie rzuciam okiem, dokumentacji do­tyczcej uzyskania lordowskiego tytuu, po zejciu ze wiata starszej linii, daam spokój cakowicie. Za­interesowaa mnie wielka koperta z napisem: Od inspektora Thompsona.

Do wieczora ju siedziaam nad kryminaln powie­ci, z wypiekami na twarzy, czuam je tak wyranie, e a poleciaam obejrze si w lustrze, rzeczywicie, byy, zlekcewayam posiki i od cudownej lektury oderwa mnie dopiero powrót dziadka z Krystyn. Kryka tylko na mnie spojrzaa i w oku jej bysno.

- No...? - powiedziaa niecierpliwie. Zapaam oddech.

- Nic ci nie powiem. Mam wnioski i tak dalej. Przeczytaj to sama i zobaczymy, czy bdziesz miaa takie same, bez moich sugestii. Moe ja jestem op­tymistka i poszam za daleko.

- Optymistka to i ja jestem. Dobra. Siadam jutro od rana, a ty robisz za Arabell. Zrobiam ci grzecz­no.

- Jak? - spytaam podejrzliwie.

- Obiecaam dziadkowi opisa Noirmont, meble i bibliotek. Sama rozumiesz, e na twoje konto, co jak co, ale to potrafisz. Konno jedzi te umiesz, wic grunt masz przygotowany.

Doceniam jej starania i w zamian powiedziaam, gdzie czego ma szuka, eby nie pltaa si niepo­trzebnie w papierach pozbawionych znaczenia. Z na­ciskiem poradziam inspektora Thompsona zosta­wi na koniec. Suszne byo i t sam drog.

- Skd on si tu w ogóle wzi, ten Thompson? - spytaa, schodzc powoli na parter, do jadalni. - Nie nalea chyba do rodziny?

- To ci mog wyjani, przystpisz od razu do sedna. Inspektor Thompson umar na staro i jego wnuk-spadkobierca uszanowa dorobek dziada. Nie wyrzuci notatek, tylko porozsya zainteresowa­nym...

- Zgupia chyba. Móg si zapa za kryminay!

- Nie mia cigot literackich i sowo pisane tro­ch sztywno mu wychodzio, z listu wida. Zorien­towa si, e caa teczka dotyczy afery w rodzinie Blackhillów, wic odesa, a Blackhillowie niech robi, co chc. Nic nie zrobili i wszystko sobie prze­czytasz, a potem spróbujemy oderwa si od dziad­ka i podyskutowa.

- Trudno bdzie! - westchna Krystyna. - Zo­baczysz.

- W ostatecznoci moemy podyskutowa w no­cy...

I tak nam to wanie wyszo...

***

Konno jedzi umiaymy obie od dziecistwa. Z przyjemnoci wyruszyam z dziadkiem na wyciecz­k, realizujc obietnic, za któr, trzeba przyzna, byam Krystynie szczerze wdziczna. Na temat meb­li w Noirmont mogabym napisa prac doktorsk, a dziadka to wyranie ciekawio. Spdzilimy razem uroczy dzionek, potem ju we troje spdzilimy uro­czy wieczór, potem za okazao si, e jutro spdzi­my wspólnie uroczy poranek, co do dzionka za dziadkowi furt towarzyszy bdzie ta podobniejsza do Arabelli...

Od tej Arabelli zgupiaymy tak, e bez maa uda­o nam si samym zapomnie, która z nas jest która. Dziadek nudzi si nieziemsko i widocznie stanowi­ymy rozrywk, jak na Angli, nietypow, bo trzy­ma przy sobie co najmniej jedn pazurami i zbami. Ulegaymy owej presji obie, pokochawszy go mi­dzy innymi za stosunek do psów. Poniewieray si te psy po caym domu i robiy, co chciay, nie zawsze pozwalajc si spdzi z kanap i foteli, bywao, e czowiek siada na nie dogryzionej koci, rano za z reguy okazywao si, e co najmniej jedna sztuka zapltaa si w sypialni i budzia swoj ofiar liza­niem po twarzy. Nie szkodzi, lubiymy psy.

Dla siebie miaymy noc.

- Jedziemy! - zarzdziam od razu pierwszego wieczoru po lekturze Krystyny. - Musimy to obgada, bo moe trzeba bdzie znale wicej do czy­tania, a jak wyjedziemy, to ju krewa. Moesz za­cz, jak chcesz.

- Pokojówka - odpara na to Krystyna bez na­mysu. - Wracam do pierwotnej koncepcji, dia­ment rbna praprababcia. Francuska pokojówka jest jedyn osob, która std wyjechaa, podwdzia go i wywioza. Przedtem zaatwia gospodyni.

Kiwaam gow cay czas.

- Zgadza si. Jednak przelemy si po szczegó­ach, bo moe co z tego wyniknie. Po kolei.

- Po kolei, to ta heca z kluczem mówi sama za siebie. Kto wlaz do jej pokoju, spaa po opium. Jestem pena uznania dla pana Thompsona, opisa to koncertowo, jakbym sama bya przy tym. Musiaa co wiedzie, moe widziaa, jak pokojówka krada.

- A nie dopuszczasz, e w ogóle tylko go widzia­a i wykoczya j sama prababcia dla zachowania tajemnicy...?

- No i na co ci te bzdety? Widziaa rachunki prababci, ona nie bya z tych przezornych. Po mier­ci pukownika... czekaj, on nie by naszym przod­kiem?

- Na szczcie nie. Zosta z boku.

- To mog si nim nie przejmowa. Drtwa pia. Z listów tak wynika. Po jego mierci kichaa na wszystko energicznie, nie chciaoby jej si wdawa w zbrodni. Jeli wywina numer z przypieszonym lubem, znaczy skandal miaa gdzie. Po choler wymylasz gupoty?

- Próbuj podway sama siebie...

- Moe zadzwo na sub i kto ci przyniesie yk do opon...?

- Nie wygupiaj si. Wsz zgryzot, bo za pros­to si ukada. Pan Meadows nie by kretynem i prze­czucia mia trafne, tyle e Arabella nie miecia mu si w gowie. Kwestia nawyków i obyczajów, damy si nie podejrzewa. Pikna bya, moe si w niej kocha.

- Moliwe - zgodzia si Krystyna i otworzya puszk naszego ywca, którego udao mi si znale w sklepie. - Jak to dobrze, e trafia na szop z ajnem, bo ichnie jest nie do picia.

Z angielskich sklepów alkoholowych, shop i wine, wysza nam szopa z ajnem i tak ju zostao. Lu­biymy piwo, ale normalne, w zamku dziadka za uszczliwiano nas tylko porterem.

- Reszt zostawiam w kuchennej lodówce - po­informowaam j. - Zakradam si i chyba nikt mnie nie widzia.

- A nawet jeli, wola boska, i tak maj z opini o cudzoziemcach. Czekaj, na czym stoimy?

- Nie podejrzewa Arabelli. Ale jednak si cze­pia i zmusi pana Thompsona do szczegóowego dochodzenia. Zdrowa baba pada nagle, popieram twoje zdanie, pokojówka jej to zaatwia. Odczekaa troch...

- Bystra dziewczynka - pochwalia nagle Krys­tyna, odstawiajc puszk i zagldajc do zapisków inspektora. - Popatrz, ona pierwsza skadaa zez­nania, Marietta Goundlle, bardzo adnie wykombi­nowaa depresj pani Davis. Wyglda mi na to, e wyszo jej sugestywnie i wszyscy inni po niej pow­tarzali. I ona gldzia o tym opium. Ukierunkowaa ledztwo.

- I nie ucieka od razu - podchwyciam. - Od­czekaa i wyjechaa legalnie, nawet z zyskiem dodat­kowym. Z czego wynika, e teraz wracamy do Fran­cji, poszukiwa Marietty Gouryille, ciekawe jak. Po wszystkich cmentarzach?

- Ty chyba lepa jeste. Ten wietny gliniarz za­pisa jej adres. Tylko raz co prawda i zapewne nieak­tualny ju w momencie zapisywania, ale moe to by punkt zaczepienia. Francja, jaka wiocha.

- Dwie wojny wiatowe i jedna francusko-pruska...

- No dobrze, ale od czego przecie trzeba zacz?

Zamyliam si.

- Prababcia Karolina wmówia w nas na pimie, e ten diament istnieje - zaczam w zadumie. - Nie zgin, gdzie jest. Uczyniymy zaoenie, e sam z Indii nie przyszed, rbna go ze wityni i przy­wioza prababcia Arabella. Ze wityni, przy tej wityni upieraj si wszyscy...

- W licie pradziadka Noirmonta o wityni te bya mowa - przypomniaa Krystyna.

- No wic wanie. Arabell, midzy nami mó­wic, przyjymy na dusz...

- Wydaje si najbardziej prawdopodobna.

Kiwnam gow i obejrzaam si za piwem. Jako wzmagao bystro mylenia.

- Zaraz pójd do lodówki po t reszt - obie­caam. - Suba ju chyba pi. Tutaj dziay si dziw­ne rzeczy, ze ledztwa pana Thompsona mnie wy­chodzi morderstwo...

- Mnie te.

- Dziwi si, e jemu nie wyszo...

- Nie wiedzia o diamencie. Zabrako mu motywu.

Spojrzaam na ni, zaskoczona, i troch piwa wychlapnam na stó.

- A wiesz, e masz racj. A ja si zastanawiaam, jak móg tak to puci! Oczywicie, e przez to, powodów nie widzia, nikt potem nie uciek, nikt nie szasta pienidzmi, rabunek odpada, a opium nawet byo w modzie. Wtpliwoci mia, wyjani je sobie i da spokój. No dobrze, mona go zrozumie. Zakadamy dalej, e dziewczyna wyjechaa z diamentem, bo jako w tej Francji musia si znale, a sam na piechot nie poszed. Oczywicie moemy si myli od góry do dou, wcale go tam nie byo, prababcia Karolina w yciu go nie widziaa, posiadaa tylko wiedz o nim. Jednake pani Davis zesza ze wiata mierci gwatown i o czym to wiadczy...

- Czekaj, jedno mnie zastanawia - przerwaa mi znów Krystyna. - Dlaczego Arabella nie naro­bia krzyku? Nie odkrya kradziey czy co?

- E tam. Moga odkrywa, ile chcc. Przypomnij sobie, co pisaa prasa, skandal okropny, moe i nie przejmowaa si zbytnio, ale musiaaby zgupie do­szcztnie, eby krci powróz na wasn szyj. Przy­zna, e doprowadzia do samobójstwa ma, ukry­wajc kamie obrazy? Ten drugi George... Moe by nie chcia za on potwora moralnego? A...! Uro­dzia dziecko, tu ju musiaa si liczy z opini...

- A y miaa z czego... Moliwe, e dobrze zgad­a, wal dalej, bo chyba do czego zmierzasz?

- Chodzi po mnie mtna myl - wyznaam. - Czekaj, przynios to piwo, skoro ju zaczymy od takiego napdu...

Zastanowiam si po drodze i zdoaam sprecyzo­wa ow mtn myl.

- Otó ta caa Marietta nie moga znikn jak sen jaki zoty - oznajmiam, stawiajc na stole zimne puszki. - Nie przepada razem z diamentem, bo prababcia Karolina nie wiedziaaby o niczym, jako musiaa si zazbi z nasz rodzin. Nie do wiochy naley jecha, tylko do naszej biblioteki, zwracam ci uwag, e znów zaniedbanej. Przerwaymy w po­owie...

- W jednej czwartej.

- Krakowskim targiem, w jednej trzeciej. Trzeba to wreszcie odwali i moe co znajdziemy.

Krystyna w czasie mojej nieobecnoci te si zas­tanawiaa.

- I nie tylko - rzeka stanowczo. - Musimy porzdniej przegrzeba dokumenty. Wprawdzie nikt w Noirmont tak elegancko tego nie prowadzi, jak ci tutaj, ale jakie rachunki robili. Moe trafimy na Mariett wród suby?

- Moe - zgodziam si. - Ale mam wraenie, e korespondencj tamtych przodków znajdziemy prdzej w bibliotece ni gdzie indziej. Nagminnie utykali wszystkie listy po ksikach.

- Czekaj, i nadal nie tylko. Zauwa, ile mamy z prasy! Poszukaabym gazet w Paryu, wiemy z ja­kiego okresu, zaczabym od wyjazdu Marietty...

Signam po wielki notes, który nabyam jeszcze w Paryu dla porzdnego prowadzenia naszych pry­watnych akt ledczych, i zaczam w nim notowa zdobyt wiedz. Kryka dyktowaa mi daty. Wyra­nie z nich wyniko, e przegld francuskiej prasy musimy zacz od dziesitego padziernika 1861 ro­ku, szukajc wycznie nazwiska Marietty Gourville.

- Zastanówmy si moe - zaproponowaa Krys­tyna - co ta trucicielka z diamentem moga zrobi. Bo e nie wrócia do rodziny na prowincj, tego jes­tem pewna.

Przywiadczyam. Jasne, e zagniedzia si w Paryu. Wyjechaa bez podejrze, nie musiaa si ukrywa, nie baa si niczego, pienidze miaa...

- Skd wiesz, e miaa pienidze? - spytaa Kryka zaczepnie, bo ju zbyt dugo byymy jednako­wego zdania i nie miaymy o co si pokóci.

- Prababcia pacia jej doskonale, nie miaa na co wydawa tych pienidzy, a na odchodne dostaa jeszcze dwadziecia funtów. Za dwadziecia funtów w takim, na przykad, Boulogne moga y skromniutko przez rok...

- Ju j widz, jak yje skromniutko! Z diamen­tem w garci!

- Gupia, z diamentem nic nie zrobia, bo byby huk. I wcale nie mówi, e ya skromniutko, moga y bogato! A oszczdnoci musiaa mie, inaczej nie rzuciaby takiej intratnej roboty!

- Nie wytrzymaa nerwowo...

- Jakby bya taka nerwowa, to by nie trua gos­podyni! I nie czekaaby spokojnie trzy miesice!

- Moe czekaa w stresie. No dobrze, niech ci bdzie... Czekaj, a jeli nie miaa pienidzy, utkwia w Paryu, pucia wszystko z duym wizgiem... Mo­e zacza kra?

- Nie wymagaj za wiele, tyle szczcia to prze­sada. Od razu znalazybymy j w gazetach. Sama stwierdzia, e to bystra dziewczynka, nie moga si gupio naraa, raczej znów posza do suby. I kto wie czy nie do Noirmontów...?

- Widzi mi si, e teraz ty wymagasz za wiele...

Mimo szczerych chci, nie zdoaymy jednak po­kóci si porzdnie. Wiadomo byo, e musimy wraca do Francji i w tej kwestii spory nie wchodziy w rachub. O podobiestwo do Arabelli pocignymy losy, pado na mnie, powarczaam krótko i daam spokój, bo dziadek budzi sympati. I tak bardzo zmartwi si naszym odjazdem.

Zabawiaam go, jako prababcia, cay dzie, a Krys­tyna przez ten czas grzebaa jeszcze w papierach. Uzgodniymy zamian nazajutrz, bo chciaam przej­rze dla przyjemnoci cz najstarsz, niepotrzeb­n. Wyjecha pojutrze. Problemu z komunikacj nie byo, musiaymy pyn promem z Dover, samo­chód bowiem zostawiam w Calais, na strzeonym parkingu.

Kiedy moja siostra zesza na obiad, wystarczy mi jeden rzut oka. Wida byo, e co znalaza.

Z nadludzkim opanowaniem przetrzymaymy ca­y wieczór. Dziadek wyraa obawy, czy tak krótkie studia wystarcz jej, to znaczy mnie, do napisania historii rodziny i Kryka musiaa mnie tumaczy i usprawiedliwia. Podpowiadaam, ile mogam, ale skoczyo si na tym, e obiecaa ponown wizyt. Urzdzia i siebie, dziadek zada, ebymy przy­jechay razem na duej, na cae lato na przykad, pokae nam inne posiadoci rodzinne, bo ta tutaj to wcale nie jest pierwotne gniazdo, naley do Blackhillów dopiero od Arabelli i tego lordowskiego przes­koku na modsz ga, a najstarsza jest ruina wi­cej ku pónocy. Siedzib redniowiecznych przod­ków, bodaj nawet zdewastowan, powinnymy zo­baczy!

W gruncie rzeczy nie miaam nic przeciwko ogl­daniu zabytków, lubiam stare ruiny. Krystyna, tak naprawd, te, ale musiaa udawa, e nie, eby si czym róni ode mnie. Zdaje si, e gupi upór w kwestii zmniejszenia podobiestwa, zatru nam ycie radykalnie, a ju z pewnoci nie do zniesienia utrudni nam ten wieczór, kiedy kada musiaa wy­stpowa jako ta druga. Dopiero w poowie wpado nam wreszcie do gowy, e zamiany moemy doko­na w cigu jednej minuty.

- Co znalaza? - spytaam popiesznie w a­zience, zmywajc brwi.

- List prababci Justyny do narzeczonego - od­para, ju w peruce, uzupeniajc makija. - Fan­tazja! Jest o sokoach, ale poza tym, to chyba chciaa dowali nam roboty...

Wicej si nie dowiedziaam, wróciymy do dziad­ka. Nie byby nawet wcale mczcy, gdyby nie ten cholerny diament. Nasz przodek prezentowa tyle uroku, e jego towarzystwo, nawet przez cay dzie bez przerwy, stanowio przyjemno. I na pewno nie by tpy i gupi.

- Ja nie jestem zawsze natrtnym, starym pier­nikiem - powiedzia z wielk powag, a w oku mu wesoo byskao. - Obiecuj da wam troch spo­koju, jeli przyjedziecie na duej. Ale teraz mam was na krótko, a jestem wami tak zachwycony, e nie mog si oprze. Wykorzystuj kad chwil.

- My, prosz dziadka, te nie jestemy takie zno­wu cudowne - odpara Krystyna. - Ciko z nami wytrzyma. Kilka dni, to jeszcze, ale na duej...

- Szukaycie czego prawda? Co byo wam po­trzebne z dokumentów rodzinnych, znalazycie to i dlatego chcecie odjecha. Nie wnikam, co to byo, ale co? Dobrze zgadem?

Za Arabell robia ju teraz ona, wic mogam sama odpowiedzie.

- Tak - przyznaam. - Ten jeden moment po­czenia rodzin, brakowao mi tego, bo ja rzeczywi­cie zajmuj si histori. W Noirmont jest straszliwy baagan w papierach, w Polsce przepado prawie wszystko, a tu...? Istne cudo! Nawet gdyby dziadek nie chcia, to ja przyjad w tym grzeba! Tu si do­wiedziaam, ile kosztoway guziki niciane do posze­wek sto dwadziecia lat temu!

Kryka popatrzya na mnie z podziwem, podziw by bez sensu, nie musiaam niczego udawa, na­prawd zachwycay mnie takie informacje! Obok tych guzików znalazam czas i koszt naprawy jednej nogi od krzesa, rzebionej i polerowanej, w czys­tym drewnie, bez forniru. Dziadek bawi si znako­micie.

- Guziki niciane! Jak wy wietnie mówicie po angielsku! Skd wam si to wzio?

- Do czego przecie trzeba mie zdolnoci - westchna Krystyna smtnie. - My mamy do jzyków. Po francusku mówimy jeszcze lepiej, nie wspominajc o polskim.

- Szkoda, e nie jestem bogatszy - powiedzia dziadek z wielkim alem. - Podzielibym majtek...

- Dobrze, e Williamek tego nie sysza - rzeka Krystyna, idc po schodach na gór. - Trafiby go szlag na sam myl. I po choler bya taka czaru­jca, a mi si niedobrze robio, ju si baam, e dosiedzimy do rana!

Zdziwiam si szczerze.

- Ja? Miaam wraenie, e ty. Prababcia Arabella do pit by ci nie signa!

- A, cholera, lubi tego staruszka. Chciaam by nadta i antypatyczna, ale chyba mi nie wyszo. A ssie mnie do listu prababci Justyny!

- Ciebie...! A co ja mam powiedzie?!

- To trzeba byo nie gldzi o guzikach, nogach, jajkach i udcach baranich...!

List pra- i tak dalej -babci Justyny pogodzi nas, zanim zdyymy si pokóci rzetelnie, czego ju chyba obie byymy spragnione. Usiadymy nad nim zgodnie.

„Mój najdroszy - pisaa pra- i tak dalej -babcia niewtpliwie do narzeczonego, Jacka Blackhilla. - Mam nadziej, e pamitasz, dlaczego przyjechaam do Anglii, mówiam Ci o tym. Na wszelki wypadek przypominam. Chciaam odnale tego osobnika, posaca jubilerskiego, a e znalazam Ciebie, to ju druga sprawa. Otó okazuje si, e on wcale nie wyjecha z Francji, dopiero póniej uciek do Ame­ryki. Okazuje si take, e od tej dziewczyny usy­szaam prawd, on wcale nie zabi mojego kuzyna Gastona. Co do trucizny w sokoach, to chyba jed­nak jej nie ma, ale tego nikt nie jest pewien. To w ogóle duga historia i opowiem Ci j osobicie”...

- No i masz - warkna Krystyna. - Jak Boga kocham, na widok ptaszka bd gryza!

- W towarzystwie - mruknam. - Ja te...

... „Teraz jad do Polski, do rodziców. Mój ojciec ju wyzdrowia. Babka próbuje dostarczy mi zajcia w bibliotece, ale to nic pilnego. Napomykaam Ci o klejnocie rodzinnym... Nie, to te nie na list, spot­kamy si przecie niedugo. Pisz w okropnym po­piechu. Konie czekaj, napisz spokojniej z domu, chyba e przyjedziesz? Kocham Ci. Twoja, ju wkrótce ona, Justyna”.

Popatrzyymy na siebie.

- Wariatka - powiedziaam z gniewem. - Kie­dy ona to pisaa?

- Z szacunkiem dla babci - skarcia mnie Krys­tyna. - Wydaje mi si, e napisaa dat. Ten bazgro to jest chyba szósty maja 1906 roku.

- Aaaa, pocztek wieku! No dobrze, inne czasy, wiktoriaskiej panience takie proste sowa przez usta by nie przeszy. Co to w ogóle ma znaczy?

- Na moje oko... pomijam oczywicie sokoy, od których w kocu szlag mnie trafi... klejnot rodzinny to ten piekielny diament. Pojawia si po przeszo czterdziestu latach, czyli co o nim byo wiadomo.

- A potem nagle przestao by wiadomo... Co za facet mia zabi jej oraz naszego... kuzyna Gasto­na? Byo gdzie co na ten temat?

- Nic takiego nie widziaam. Za to znów widz t upiorn bibliotek, ona mi si chyba zacznie ni noc w noc. Wyjtkowo przyznaj ci suszno, trze­ba choler odwali. Dobra, jutro umizgam si do dziadka, a pojutrze jedziemy...

***

- Kulturystyka i podnoszenie ciarów - powie­dziaa z rozgoryczeniem Krystyna w tydzie pó­niej. - Nigdy nie byy to moje ulubione dyscypliny sportowe. Suchaj, moe dla odpoczynku poszukaj­my czegokolwiek gdzie indziej?

- Chyba jajek w kurniku - mruknam gniew­nie. - Byaby to wyrana odmiana.

Zbliaymy si do koca trzeciej, najduszej ciany, majc przed sob jeszcze tylko czwart, naj­krótsz, bo okienn i zapenion ksikami zaledwie w poowie, oraz pit, stanowic dwie trzecie pierw­szej, od naronika do drzwi. Zaczynaa si chyba najstarsza cz tego caego majdanu, grube i cikie foliay oprawiane coraz dekoracyjniej, przed nami za widniao co jeszcze gorszego, skarby rednio­wiecza. Powinny lee na pulpitach, przykute acu­chami do ciany, rce opaday na sam ich widok.

Uczyniam uwag pocieszajc.

- Wielkie nadzieje widz w ich cenie. Nie byo w testamencie zastrzeenia, e nie wolno nam ich sprzedawa, a czy ty masz pojcie, ile to jest warte? W redniowieczu za jedno takie dzieo, rcznie pi­sane i ozdobione malarstwem, mona byo kupi dwie dobre wsie, a teraz to nawet zdroao. Jeli nie znajdziemy tego parszywca...

- Okrelasz tym czuym mianem klejnot rodzinny?

- A ty by go okrelia inaczej? Zaczynam traci sympati do niego. Jeli go nie znajdziemy, urzdzi­my aukcj na ten cay interes i te wzbogacimy si niele. Biae kruki tu stoj, jeden za drugim.

- Nie mów do mnie na temat ornitologii!

- Zatem i jajka nam odpadaj, kury to ptaki...

I tak zreszt ona miaa jakie powody do zadowole­nia. W przegldanych porzdnie ksikach znalazy­my istn kopalni lecznictwa zioowego. Przy An­drzeju Krystyna niele si poduczya, umiaa doceni niektóre zestawy i recepty. Dwa kolejne olbrzymie zielniki z zasuszonymi rolinami w doskonaym sta­nie musiaymy sfotografowa strona po stronie, bo powietrze owym przyrodniczym eksponatom nie wy­chodzio na zdrowie, a nawet ja widziaam, e miay swój sens. Która prababcia... czy moe miejscowa znachorka, klucznica, jaka niegupia osoba w ka­dym razie, potrafia zdoby i zaprezentowa to samo zielsko, zbierane w rónym czasie, i opisa rónice. Po dniu sonecznym o zachodzie soca wyglda oto tak, a o poranku lub te w dzie pochmurny cakiem inaczej. Okresy kwitnienia... Kwiatki lecznicze, a nasionka szkodliwe, korze w lecie i korze pón jesieni, uszkodzony, z którego wyleciao wszystko co dobre i cay, nieskazitelny, bezcenny. Subtelnoci i niuanse, prawdopodobnie kompletnie nie znane wspóczesnym lekarzom, opisy zastosowania i doleg­liwoci, jakie zostay wyleczone, konkretne przyka­dy, ropa, cignita ze zgangrenowanej nogi, osobi­cie amputacj uwaaabym za niezbdn, a otó nie, babka wskolistna, i co innego wiea, a co innego suszona i jak j rozparza z braku wieej. Jak za­chowa olejki eteryczne, z którymi do dzi dnia jest najwicej kopotów... Imponujce.

- Wypisz wymaluj, jak bursztyn - zauwayam w podziwie. - W siedemnastym wieku umieli go klei, a potem prónia kosmiczna, a do ywic epok­sydowych.

- W tym si akurat zbiegamy - przypomniaa Krystyna. - Wiem co nieco na ten temat.

- No wic wanie! - rzekam z triumfem, sama nie bardzo wiedzc, co mam na myli.

Na przeklte sokoy trafia Krystyna. Wywloka z póki cikie dzieo, usiada z nim na ziemi, od­chylia okadk i wydaa z siebie straszny krzyk.

- Aaaaaaa...!!! Mam to gówno...!!!

Rzuciam si ku niej, gubic ywoty witych, roz­pd wziam za duy i wpadam jej na gow. Pod­para si, a cika kobya wyleciaa jej z rk i czcio­wo ujawnia zawarto. Z daleka byo wida, e wy­pchana jest obficie dodatkow treci.

Z wzajemnych wyrzutów zrezygnowaymy od ra­zu. Jeszcze nie zdyam usi obok niej, a ju zaj­rzaam pod okadk.

Dzieo miao tytu dugi i skomplikowany, a ozna­cza on, i utwór traktuje o polowaniu z sokoami i tresurze drapienego ptactwa, w tym gównie owych sokoów. Wizerunek dwóch sokoów widnia pod tym jak byk, realistyczny prawie jak zdjcie.

- Od dzi mog patrze na kury i zbiera jajka - oznajmia Krystyna uroczycie.

Niecierpliwie, dziko przejte, stukajc si gowa­mi, otwarymy to dalej. Pohamowaymy ch szar­pania ku sobie, bo rodek wydawa si dziwnie kru­chy, brzegi kartek strzpiy si drobniutko, a cz bya sklejona. Z atwoci otwierao si tylko tam, gdzie wetknito róne papiery luzem. Znierucho­miaymy obie równoczenie.

- Ty, byo gadanie o trucinie... - zauwaya Kryka podejrzliwie i niepewnie. - To historyczne. Wiesz co o tym? Moe woy rkawiczki...?

Popiesznie poszukaam w pamici.

- Katarzyna Medycejska usiowaa otru Hen­ryka IV, wabic go ksik o sokoach i polowa­niu. Jest to fikcja literacka, ale jakie gupie plotki podobno kryy. Technicznie jest to o tyle gupie, e czytajcy mia liza palce, eby odwraca kartki, bzdura, duo by mu pomogo lizanie, sama wi­dzisz.

- Moe pomagao, jak ten klej by wiey...?

- To i trucizna ju nie moda... A w ogóle zwa­riowaa, mówi ci, e to bya plotka!

- W kadej plotce co tam siedzi, nie ma dymu bez ognia, a gadanie o gotowaniu na ognisku sama wiesz, ile jest warte. Jak si dymi, zawsze czowiek rozdmucha. Ja tam nie wiem, przed lizaniem radz ci si powstrzyma.

- Mog bez trudu - zapewniam j i podniosam kartk, która wypada na samym wstpie, prawie spod okadki. - Czekaj, opanujmy si, chwila jest wielka. Pamitam notatk praprababci, e wszystko w sokoach, zacznijmy metodycznie, co to jest? Je­zus Mario...!

- Która, poka... Klementyna!

„Ostrzegam moich potomków - zaczynaa pra­babcia przeraajco. - Ta ksika moga nalee do Katarzyny Medycejskiej. Kartki w niej zlepi mój m, Ludwik de Noirmont, a potem ja sama zwy­czajnym klejem bez adnej trucizny. Jednakowo nikt nie wie, czy w dawnych czasach nie pomazano ich trucizn. Przeto na wszelki wypadek zalecam uwag, nie tyka ust palcami, a karty rozdziela no­em. Moe to przezorno zbdna, ale strzeonego Pan Bóg strzee. Klementyna de Noirmont".

- O nie! - powiedziaa Krystyna stanowczo. - Róne wysiki tu czyni dla tego kretyskiego diamentu, ale trupem pa nie mam chci. Id umy rce, a ty jak uwaasz. Nó te przynios.

- Sztylet - zaproponowaam, podnoszc si z podogi. - Taki cienki, wisi na cianie.

- Jeli przodkinie nie wpdz nas do grobu tym caym pasztetem, zdziwi si bardzo - oznajmia Krystyna, wróciwszy do biblioteki ze sztyletem.

- Wemy to na stó, na pododze niewygodnie.

Zapaliam wszystkie lampy i postawiam na stole butelk spirytusu salicylowego i pudeko z klineksami, bo nic innego mi do gowy nie przyszo. Krys­tyna dwigna dzieo i równie uoya je na stole. Przejte a do samej gbi dwunastnicy, ledziony i trzustki, nie mówic o sercu, przystpiymy w sku­pieniu do metodycznej pracy.

Spod okadki wyleciaa tylko ta jedna ostrzegaw­cza kartka. Dalej by tekst pierwotny bez dodatków, po czym dzieo otworzyo si bliej rodka.

W rodku widniaa ogromna, gboka dziura, wy­cita w czciowo sklejonych kartkach jakim ost­rym narzdziem, niezbyt równo i troch niedbale.

W dziurze znajdoway si kawaki papieru rozmai­tych gatunków, poskadane w kostk. Spojrzaymy na siebie.

- Jak to nie bya kolebka diamentu przez cae lata, to ja jestem arcybiskup Canterbury, ewentual­nie chiski cesarz - orzekam stanowczo. - Oba­wiam si, e widzimy elementy zastpcze.

- Mikrolady by wykazay - odpara smtnie Krystyna. - U siebie bym stwierdzia w pi minut, ale tu nie bd si wygupia. Mog by królowa Saba, tobie do towarzystwa.

- adne mi towarzystwo, arcybiskup Canterbury i królowa Saba...

- Nie zaczynaj by drobiazgowa. Ogldamy!

Jako pierwszy rozoyymy fragment listu nie­znanej jednostki, bardzo stary i peen wyrzutów. Jednostka, naszym zdaniem kobieta, co przyszo ja­ko samo, czepiaa si brata, który przehandlowa pani de Blivet, zyskujc w zamian diament. Pani de Blivet bya nam ju znana.

Kartk z notatk pra-pra i tak dalej Klementyny miaam przy sobie.

- Potwierdzenie prawa wasnoci! - powiedzia­am z triumfem. - Prosz! Jest!

- W rzetelno prababci nie wtpiam ani przez chwil - wytkna Kryka kliwie. - To ju dru­gie potwierdzenie. Pierwszym jest korespondencja, twoim zdaniem rzucana w twarz.

Pami to ona miaa, nie mogam zaprzeczy, nie zamierzaam jej komplementowa, poza tym moja pami te trzymaa si niele. Kiwnam tylko gow i signam po co, co wygldao na papier gazetowy. Rozoyam to, notatka wycita z pra­sy...

- Obowizkowo wynagrodzona - stwierdzi­am ze wzruszeniem. - Patrz, nareszcie ta bibliote­ka na dobre nam wysza, nie musimy ju chyba grze­ba w zabytkowej makulaturze? Wzmianka z prasy...

- Trzy wzmianki - poprawia zachwycona Krys­tyna, wydubujc z dziury jeszcze dwa podobne ka­waki. - Co tam mamy? O rany, tajemnicza mier w domu ofiary katastrofy...

- Dwie kobiety zginy otrute - przeczytaam prawie równoczenie. - W dwa dni po tragicznym wypadku panny Mariette Gourville... O, niech ja pierzem porosn...!

- ycz ci tego z caego serca. Czekaj, czy nie czytamy od koca? Mamy Mariette, tu jest chyba pocztek... Jasne, kto napisa daty, lepe komendy!

Rozoyymy wycinki gazetowe chronologicznie. Pierwszy wstrzsn nami bardziej ni dwa pozos­tae. Opiewa okropn katastrof, panna Marietta Gouralle, uczyniwszy ruch wysoce nieostrony, wpad­a pod koa rozpdzonej karety ambasadora hisz­paskiego i zgina na miejscu w ramionach wice­hrabiego Ludwika de Noirmont, który by wiad­kiem strasznego wypadku. Dziki czemu tosamo ofiary nie budzia wtpliwoci, wicehrabia bowiem zna j od dziecistwa i zaofiarowa si powiadomi jej rodzin. Panna Gouralle mieszkaa przy rue de l'Oratoire numer dwa i ya ze rodków wasnych. Sekretarz ambasadora hiszpaskiego, pan de M...ez, który jecha ow karet, zapewne rozway spraw zmiany posady...

- No i zazbia si Marietta z Noirmontami - za­uwayam z satysfakcj. - Co prawda pomiertnie...

- Gupia jeste! - zirytowaa si Krystyna. - Ja­kie pomiertnie, czyta nie umiesz? Zna j od dziecistwa! Nie apaby w ramiona obcej dziewczyny z niszej sfery!

- I mylisz, e jeszcze za ycia obrabowa j z dia­mentu? A do apania popchny go wyrzuty sumie­nia?

- Jakie zamienie umysowe na ciebie spado, czytaj dalej, kretynko, jeszcze malutki akapicik. Tra­giczne wydarzenie miao miejsce na rue de Richelieu, akurat naprzeciwko magazynu jubilerskiego, z którego wicehrabia de Noirmont wanie wycho­dzi. Nic ci to nie mówi?

Stumiam ducha przekory, który wyazi ze mnie niepotrzebnie i w niewaciwej chwili. Jubiler, Marietta i nasz przodek, jako czwarty element musia wystpowa diament, o którym nie byo ani sowa. Zgodziam si na dedukcj, e w tym to akurat mo­mencie klejnot musia przej do rk prawego wa­ciciela.

- A moe nawet chwil wczeniej - uzupeni­am. - Nie grzeba przecie dziewczynie po kiesze­niach pod koami karety! Podejrzewam, e wizyto­wa jubilera z klejnotem w doni. Pytanie, czy które z nich wiedziao, do kogo ten diament naley, bo jeli tak...

- Co jeli tak? - zniecierpliwia si Krystyna, uczyniam bowiem przerw na uporzdkowanie wy­obrae.

- Zna j ju dawno - zaczam powoli i nabra­am rozpdu. - A moe wanie sam j wysa do Anglii, do Blackhillów, eby zbadaa sytuacj i ewen­tualnie rbna potajemnie jego wasno, o ile ona tam jest. Marietta spenia zadanie, ale pojawia si komplikacja, bo nie mieli w planach czynów tak ra­dykalnych, jak ta, jak jej tam... pani Davis...

Krystynie spodobaa si moja wizja.

- Owszem, to brzmi niele. Czyta przecie umia...

- Pisa równie - przypomniaam sobie nagle. - Zaraz, czekaj, to jest przecie ten Ludwik, który pisa do tecia, domagajc si szczegóów afery! To by znaczyo...

-... e dokadnie o niej nie wiedzia, ale w ogóle wiedzia. Pytanie, od kiedy. Przeczyta korespon­dencj tutejsz, zgniewao go, e diament przodka, ju ganc pomada, tatusia, dziadka czy pradziadka, zosta w Indiach, chcia go odzyska...

- A wyjtkowo zupenie posiada go legalnie, dziadek nie musia wymordowa personelu caej wityni, eby uzyska up...

- Legalnie owszem, ale rzecz w tym, e go wa­nie nie posiada. O pukowniku Blackhillu móg si dowiedzie, szczególnie e w Anglii wybucha afera...

- Zamknij si i zaczekaj chwil - przerwaam jej bardzo stanowczo. - Nie snujmy hipotez bez­podstawnych. Trzeba porówna daty, mam zapisa­ne, nie uczyam si ich na pami, przynios notes. Boe, ile ja si nalatam po tym zamku, nie mógby on by troch mniejszy...?

Zanim wróciam, Krystyna zdya odpracowa duy kawaek lektury z podejrzanej ksigi.

- Ty, to w ogóle krymina - powiadomia mnie, zanim dopadam stou. - Musimy to przemyle naprawd porzdnie i chyba naley pilnowa chro­nologii. Co ci wychodzi z dat?

Notatnik zaczam przeglda po drodze i omal dziki temu nie zleciaam ze schodów. Za to mog­am od razu odpowiedzie na jej pytanie.

- Jak afera wybucha, to Marietta ju blisko dwa lata pracowaa u prababci Arabelli. Czyli zacza wczeniej, czyli pradziadek Ludwik trafi tu na kores­pondencj przodków, wywiedzia si jako, kto tam pilnowa skarbu, to nie mogo by zbyt trudne, w ko­cu nie tak dawno przed nim kotowali si w tych Indiach Francuzi z Anglikami, wysa zatem dziew­czyn do waciwego czowieka...

- Zawarli spók - oywia si Krystyna. - Do­brze zgada, on ju mia ten diament, kiedy wy­chodzi od jubilera, a ona na niego czekaa. Oddaa zdobycz uczciwie, bo nic by jej z niej nie przyszo, gdyby próbowaa zachachmci, oskaryby j o kra­dzie i cze. Ale pilnowaa, eby jej janie pan nie wykantowa, a moe i gorzej.

- Co gorzej?

- A popatrz tutaj...

Podetkna mi pod nos dwa nastpne wycinki prasowe. Z jednego dowiedziaam si, e w domu numer dwa przy rue de l'Oratoire zmara nagle gos­podyni, wacicielka nieruchomoci, i niezwyky jest fakt, i dwa dni wczeniej jej lokatorka stracia ycie w katastrofie ulicznej. Jakie nieszczcie zawiso nad tym domem...

Nastpna informacja bya dusza i miaa ju ton sensacyjny. Nazajutrz po mierci gospodyni zmara suga, objawy nagej choroby wyglday identycznie, pojawio si podejrzenie otrucia. Podobno obie kolej­no, porzdkujc pokój po nieboszczce pannie Gourville, napiy si wzmacniajcego wina, które tam sta­o w karafce. Policja zabraa reszt wina do zbada­nia, prowadzone jest ledztwo, spraw zaj si ko­misarz Michon. Kltwa ciy nad domem, w którym dzie po dniu umieraj kobiety...

- Moe mam zy charakter - powiedziaa Krys­tyna z bezrozumnym triumfem, kiedy uniosam go­w znad tekstu - ale co mi si widzi, e ona tak si baa wykantowania, e wolaa nie ryzykowa. Przy­gotowaa wspólnikowi napój, rozwizujcy kwesti radykalnie. Ju to widz, od jubilera mieli przyj do niej, kielicha wicehrabiemu i po krzyku. Nie przy­szli, bo wtrcia si ta kareta, a napojem pokrzepiy si sprztajce baby.

- Wizje mamy coraz bardziej krew w yach mro­ce - pochwaliam. - Niewykluczone, e tak by­o, po pani Davis wicehrabia, jedna sztuka czy dwie, to ju maa rónica. Najpierw pani, potem suga, suga gupia i z dolegliwoci pani adnych wnios­ków nie wycigna.

- A moe wczeniej spróbowaa, zanim si do­legliwoci zaczy. Dzie upyn, moga by odpor­niejsza. Poszukamy komisarza Michon?

- Nie wiem, czy nam do czego potrzebny. Poza tym, jeli wykry trucizn, moliwe, e bdzie wicej wzmianek w prasie. Znaczy, byo. Moemy przej­rze gazety z nastpnych paru tygodni, to ju nie tak duo.

- Midzy nami mówic, dziwiabym si, gdyby wszystko leciao ulgowo i nikt nie pad trupem - wyz­naa Kryka. - Diamenty s dne krwi.

- Tylko mi tu nie rób za Balladyn. Co masz dalej?

- Jeszcze angielski wycinek z plotkami o dia­mencie, ale to ju czytaymy w Londynie. Poza tym, prosz, pokwitowanie, jaki markiz de Rousillon przyznaje si, e poycza ksig o polowaniu z so­koami i obiecuje zwróci j na kade danie. Ty rozumiesz, co to znaczy?

- Aktu zgonu markiza de Rousillon tam przypad­kiem nie ma? - spytaam podejrzliwie.

- Na razie nie widz, ale moe by si tak troch zastanowia. Poyczy t koby, jak, przepra­szam? Razem z diamentem?

Dotaro do mnie i rbno jak obuchem.

- O, cholera... Moe to jest wanie ta chwila, kiedy diament zgin? Wszystko o markizie!

- Gówno mamy o markizie. Ale zwracam ci uwa­g, e sokoy wróciy na miejsce, le tu, na stole. To jak to sobie wyobraasz, poyczy z diamentem i odda bez? I prababcia nic na to nie powiedziaa? Sprawd w ogóle, która to bya, na pokwitowaniu jest data.

Sprawdziam. Rzecz miaa miejsce za ycia pra-pra-pra-prababki Klementyny, maonki owego Lud­wika, który kombinowa z Mariett. Niemoliwe, eby wasnej onie nie przekaza wiedzy o diamen­cie!

Zajrzaam do dziury.

- Ty, tam jest co jeszcze! Nastpny wycinek z prasy!

- Wszystkiego przeczyta nie zdyam - uspra­wiedliwiaa si Krystyna. - Leciaa jak z pieprzem. Widz wicej wistków, dua ta dziura. Jeli dia­ment mia takie rozmiary...

- O ile pamitam, pan Meadows twierdzi, e by prawie jak pi - przypomniaam. - Móg skusi kadego, take markiza, ale na razie nie rzucajmy kalumnii. Poka...

Kolejny wycinek prasowy, drukowany petitem, zawiadamia o licytacji za dugi mienia markiza de Rousillon w dniu 25 marca 1906 roku. W dwa tygod­nie po wypoyczeniu ksiki o sokoach!

Popatrzyymy na siebie ze zgroz.

- To ju rozumiem - powiedziaa Krystyna po­nuro. - Diament poszed na licytacji. Ten kto, kto kupi zabytek, mia przyjemn niespodziank...

- Gupia! - rozzociam si. - Nadzienie schowa sobie, a ksieczk odda, tak? Puknij si! Obecno tego tutaj o czym chyba wiadczy?!

- Moe i wiadczy, ale o czym? Zamyliam si, wci pena irytacji.

- Jedno z dwojga: albo nie poszo na licytacji i zostao w resztkach bezwartociowego mienia, al­bo na tej licytacji by kto z rodziny i sam to kupi. Moe prababcia osobicie tam pojechaa...

- E tam! - przerwaa ywo Krystyna. - Jeli mnie pami nie myli, miaa w tym czasie wnuczk pod rk, prababcia Justyna tu si mocno plcze. Wysaa Justyn. Czy tam kto nie umar...? O, ku­zyn Gaston! Jak mia na imi markiz...?

Zajrzaam do notatki prasowej.

- Filip. To nie on.

- W takim razie kupi to kuzyn Gaston i kto go zabi...

- Wanie nie zabi.

- Owszem, zabi. Tylko nie ten jaki, a zapewne kto inny. Gdzie masz t ca makulatur? To jest niemoliwa rzecz, musimy to trzyma pod rk, bez listów nie da rady, dopiero stopniowo wychodzi, co tam byo wane!

- Znów mam lecie?

- A co, samo przyjdzie?

Poleciaam, nic innego mi nie pozostao. Byam opiekunk zdobytej dokumentacji, stao si to nieja­ko automatycznie, historia naleaa do mnie, Krys­tyna musiaaby zbyt dugo szuka w moich rzeczach.

Zacza co mówi od razu, zaledwie weszam z plikiem papierów w objciach, ale zamknam jej gb. Skoro ju latam po caej budowli, niech to przyniesie jaki poytek. Usaymy stó szpargaa­mi, z listem prababki Justyny na czele.

- Rzeczywicie, kuzyna Gastona nie zabi, za to uciek do Ameryki - przyznaa Kryka. - Kto, ten zdobywca diamentu? I czy w ogóle Gastona kto zabi? Zwaywszy upodobania minerau, powinien.

- Zanim si dokopiemy do Gastona, le teraz ty - zadaam, czujc w nogach wasn krzywd, bo schody na drugie pitro wygodne nie byy. - Klucze od piwnicy mamy, przynie wina. Suby o pónocy fatygowa nie bdziemy.

- Sdz, e i kieliszki si przydadz? Poczytaj sobie przez ten czas...

Nie dziwiam si, e usiowaa powita mnie ko­lejn sensacj. May kwitek z dziury informowa, e dzieo o sokoach naby na licytacji antykwariusz, który zaraz potem umar, pozostawiajc wielce nie­pokojcy list. Kopi listu, sdzc z charakteru pis­ma, sporzdzia prababcia Justyna i wreszcie mona byo zrozumie jej obsesj na tle trucizny w soko­ach. Antykwariusz te mia obawy, a w dodatku pad trupem...

Jeszcze jeden wycinek prasowy doprowadza wre­szcie do kuzyna Gastona. Wicehrabia Gaston de Pouzac zgin tragicznie na skutek nieszczliwego wypadku we wasnym domu, gdzie zlecia mu na gow marmurowy Tezeusz z Minotaurem. Istniay podejrzenia zabójstwa, ale wnikliwe dochodzenie wy­kazao prawd. Mimo rónych niepokojcych dro­biazgów, znanych policji, posdzenie nie pado na nikogo. ledztwo prowadzi pan komisarz Simon.

- Na pana komisarza Simona te chyba nie ma­my adnych szans - powiedziaam do Krystyny, wracajcej z butelk, kieliszkami i korkocigiem. - Dziel nas od niego dwie wojny wiatowe, a Francja to nie Anglia. Wtpi, czy drugi raz spotka nas to samo szczcie.

- Spróbowa nie zawadzi - odpara moja siostra i ustawia wszystko midzy papierami. - Ciekawe, czy nam si uda z tym korkocigiem, nie ma dwig­ni. No? I co ty na to teraz?

- Jeszcze nie znalazam adnego pisma dla pa­mici od prababki Klementyny. I nic od Florka. A powinno by, wedle prababci Karoliny. Dziura ju pusta.

- Ale wida co dalej, rozpycha strony. Zajrzyj jako ostronie, bo diabli wiedz jak tam jest z t trucizn.

Wkrcia korkocig i ze siekniciem zacza wy­ciga korek. Przygldaam si temu z zaintereso­waniem. Jako jej szo.

- Wyazi - powiedziaam pocieszajco i zajrza­am do dalszego cigu ksigi, ju poza dziur.

Mona powiedzie, e tkwia tam brakujca re­szta. Pra- i tak dalej -babka Klementyna zostawia cay elaborat w punktach, przeznaczony dla wtajem­niczonych, bo sowo „diament” nie zostao tam uy­te ani razu. Wyjaniaa pochodzenie i sens kawaka korespondencji od tej jakiej baby, pyskujcej na bra­ta, bya to margrabina d'Elbecue, z domu Ludwika de Noirmont, która, owdowiawszy, wrócia do sie­dziby przodków i bardzo niechtnie pacia braters­kie dugi. Jej brat, ówczesny hrabia de Noirmont, wróci wanie z Indii, ciko ranny. Wiedz na ten temat zdoby ju dawno Florek, od starej klucznicy, sucej margrabinie jako dziewczynka. Niedbal­stwo hrabiego w kwestiach materialnych zirytowao siostr nad wyraz.

- Wróci bez diamentu i diabli j wzili - sko­mentowaam w tym miejscu. - Gupio straci ro­dzinny skarb.

Krystyna delikatnie popijaa wino, czytajc rów­noczenie ze mn.

- Czekaj, kto to by Florek? Znam to imi, plcze mi si...

- Twoja niech do wszelkiej historii zaczyna przesadza - skarciam j ze zgorszeniem. - Naj­starszy Kacperski, ojciec Jdrusia. Miaby teraz... zdaje si, e okoo stu dwudziestu lat.

- W takim razie powtpiewam w ojcostwo, to po pierwsze, a po drugie, jaki znowu najstarszy? Mia chyba ojca i dziadka, sroce spod ogona nie wy­lecia. Oni z pewnoci byli starsi od niego.

Wiedziaam wicej od niej, bo od dziecistwa z przyjemnoci suchaam opowieci z dawnych lat, wolaam je ni bajki. Kryka za unikaa ich jak ognia. Majaczyy mi si tajemnicze i skomplikowane historie.

- Primo, Jdru ma teraz koo szedziesitki, chocia wcale na to nie wyglda...

- Fakt - przywiadczya Krystyna. - Trzyma si doskonale.

- Wic Florian Kacperski, w chwili jego urodze­nia te mniej wicej w tym wieku, móg go spodzi i nie szkaluj czowieka. Ale istotnie, nie spodzi. Adoptowa. Jdru by synem jego modszej siost­ry... nie, zaraz, nie siostry, tylko siostrzenicy, o ile pamitam. Co tam byo nielubne, chyba wanie Jdru, i Florek ju po wojnie musia go adoptowa, eby po nim dziedziczy. Tym sposobem nie stracili Perzanowa.

- Co, do licha, Florek Kacperski z Perzanowa robi w Noirmont...?!

- Nie do wiary, eby do tego stopnia nic nie syszaa, jak do mnie gadali!

- Specjalnie si nie staraam...

- Idiotka.

- A skd miaam wiedzie, e to bdzie potrzeb­ne! Nie pyskuj, tylko wyjaniaj! Bo nie dam ci wina, sama wszystko wytrbi!

- Ju i tak zaatwia poow... Florek, ty olico, przez pó ycia by zaufanym sug pra-pra-pra...

- Daruj sobie te wszystkie pra, wiadomo, e mó­wimy o przodkiniach z zamierzchych czasów.

- ...babci Klementyny. I tu mieszka, w Noirmont. Zdaje si, e w rodzinie Kacperskich wszyscy znali francuski, przez kontakty z Przylesiem, tak mi to jako wyszo. Jako suga, ze star klucznic móg mie liczne kontakty, a ona pewnie cieszya si, e ma do kogo gldzi. Wyglda na to, e bya prawie naocz­nym wiadkiem zalgnicia si w rodzime diamentu. Gniew margrabiny na brata mówi sam za siebie.

- Dobra, rozumiem. Czytamy dalej.

Dalej prababka Klementyna informowaa, z du­ym przeskokiem w czasie, e pomocnik jubilera, niejaki Michel Trepon, jej zdaniem jest idiot, ale kuzyna Gastona rzeczywicie nie zabi. Rozmawiaa z nim osobicie, jest stara, zna si na ludziach, w tej kwestii nie kama. Prawd mówi take o poniesio­nej stracie, chocia istniej wtpliwoci...

- Czekaje, co za Trepon znowu? - przerwaa z irytacj Krystyna. - Takiego do tej pory nie byo. Kto to jest?

- Pewnie ten, o którym pisaa prababcia Justyna. Kuzyna Gastona nie zabi. Pomocnik jubilera, to mi si wydaje podejrzane.

- Mnie te. Poniós strat. Cholera, gubili ten diament zgoa maniacko!

- Prababcia Klementyna powtpiewa - zwróci­am jej uwag. - Czekaj, w czym rzecz...? A, burza na morzu...

Na morzu straci wszystko, co mia, pytanie, co mia. Prababcia krzyyka na tym nie stawia, moe niesusznie. Reszta ju do niej nie naley, bo jest stara i szykuje si opuci ten padó, w kadym razie nie ma i nie byo w tym adnej haby, bo darowizna bya dobrowolna i jeli ju kto zosta w tym skom­promitowany, to raczej pani de Blivet, a nie nasz przodek.

Z rónych drobnych, marginesowych uwag wyra­nie wynikao, e prababcia nie miaa pojcia, w jaki sposób diament opuci najpierw Indie, a potem An­gli i przeniós si do Francji. Nie obchodzio jej to, a jej maonek, hrabia Ludwik, z pewnoci nie zwie­rza si z kontaktów z Mariett. Nawet jeli z wycin­ków prasowych, opiewajcych katastrof i kltw, wycigna wasne wnioski, zachowaa je dla siebie.

- Widz nasze nadzieje, wiskim truchtem od­biegajce w kierunku horyzontu - powiedziaa Kryka zgryliwie. - Co tam jest dalej?

Zachowaam resztki optymizmu.

- Prababcia Karolina stanowi wiateko w ciem­nociach - przypomniaam jej.

- A, rzeczywicie. Popatrzmy...

Dalej by telegram prababki Justyny, wysany z Calais, i list, napisany ju w Londynie. Justyna, jak zwykle, pisaa nie do zniesienia chaotycznie.

- Talentu literackiego to prababcia nie miaa - mrukna Krystyna, studiujc oba pisma. - Niby bez bdów, ale merytorycznie jeden melan.

Nagle uwiadomiam sobie, e gdyby mnie kto zapyta, w jakich jzykach pisane byy owe wszyst­kie listy, nie potrafiabym na poczekaniu odpowie­dzie. Polski, francuski i angielski znaymy jedna­kowo i nie robio nam adnej rónicy, po jakiemu czytamy. Przejcie z jednego jzyka na drugi stawao si niezauwaalne i dopiero teraz dostrzegam nag­le, e Justyna pisaa do Klementyny pó na pó, po polsku i po francusku, wtrcajc niekiedy sowa an­gielskie. By moe, wyksztacenie lingwistyczne mia­ymy po niej.

List z Londynu donosi, e o caej scenie u kuzyna Gastona dowiedziaa si od panny Antoinette Bertier, której tatu naprawia odzie i statki, bo narze­czony uciek na sam jej widok. Ale przedtem zdy si zwierzy i owszem, tak, kuzynowi wyleciao z ksiki, a on sam przyszed z bransolet od swo­jego pryncypaa i z grzecznoci rzuci si podnosi. Tak, pchn t kolumn i przewróci stolik, sam te si prawie przewróci akurat na to, w rku mu si znalazo, uciek w wybuchu paniki, zanim zdy cokolwiek pomyle. Mamrota o Ameryce, bo nikt mu nie uwierzy. Ale blisza bya Anglia, zna ryba­ków, najprdzej móg uciec do Anglii i dlatego Jus­tyna tu przyjechaa, plenipotent si ni zaopieko­wa. Wszystko w porzdku.

- wie Panie nad dusz prababci, ale chyba zwa­riowaa - powiedziaa Krystyna z niesmakiem.

- Na moje oko, nic nie byo w porzdku.

- Potwierdza si sprawa z tym niezabiciem - odparam z lekkim roztargnieniem. - Ale czekaj, bo po mnie chodzi. Antoinette, Antoinette, Antosia... Poniewiera si po mnie Antosia u Kacperskich... O rany, czyby to bya ta sama...? Jakim cu­dem...?! Krystyna si nagle zracjonalizowaa.

- Suchaj, mymy zgupiay. Nie, to ty zgupia­a. Facet rbn kuzynowi ten cholerny diament i zgubi go w czasie burzy na morzu. Na jaki plaster ci Antosia u Kacperskich, prawdopodobnie dziewu­cha z ssiedniej wsi? Co ma piernik do wiatraka? Prababcia Karolina na staro moga dosta sklero­zy, skarb rodzinny diabli wzili, po choler my si tu wygupiamy? We si, kretynko, za wycen an­tyków, dokoczymy bibliotek, podejmiemy spa­dek, sprzedamy wszystko i moe nam to co da. A o diament moemy mie pretensj do przodków, ile nam si spodoba, ale nic wicej.

Na rozum przyznaam jej racj od razu, ale gbia mojej duszy zaprotestowaa.

- To moemy zrobi w kadej chwili i nic nie stoi na przeszkodzie. Przedtem uómy sobie porzd­nie ostatnie wydarzenia, co ci zaley, wino w tej piwnicy jeszcze jest...

- W takim razie pójd po drug butelk...

Wino zdecydowanie dodao wigoru naszym sza­rym komórkom. Wyjtkowo zgodnie ustaliymy, e ujawniony nagle Michel Trepon jest to ów po­mocnik jubilera, narzeczony panny Antoinette, któ­ry nie zabi kuzyna Gastona, rbn diament i uciek na widok Justyny. Zdaniem prababci Klementyny, idiota. Skoro idiota, nie mona opiera si na jego pogldach, moe wcale nie mia klejnotu przy sobie i nie zgubi go w burzliwych falach, tylko zostawi u narzeczonej...?

- W takim wypadku panna Antoinette Bertier zaczaby by osob interesujc - stwierdzia Kry­styna, patrzc pod wiato przez kieliszek wina. - Za gówn korzy z caego spadku zaczynam uwaa to wino, nie sprzedam ani kropli za skarby wiata, swoj poow zabior do domu.

- Ja te. W kadym wypadku, nawet gdybymy znalazy dwadziecia diamentów. eby to piorun trafi, byymy w Calais, trzeba tam jecha jeszcze raz, moe trafimy na jak wiedz o szkutniku sprzed... zaraz, kiedy to byo... dziewidziesiciu lat. Pytanie, gdzie mieszka, w rodku miasta czy na peryferiach, bo jeli w rodku, moemy si wypcha od razu. Cae ródmiecie jest modsze.

- Calais, moe by. Ale po drodze wstpimy do Parya i co ci szkodzi, skoczymy do glin. Komisarz, jak mu byo....? Simon. Stare akta w archiwum, licz na ciebie, w kadym archiwum czujesz si jak u sie­bie w domu...

***

Wstawaymy nazajutrz od niadania, kócc si, czy jecha zaraz, czy jednak przedtem wykoczy bibliotek, kiedy wiekowy kamerdyner z wielk god­noci powiadomi nas, i jaki osobnik chce si widzie z jedn z nas. Albo moe z obydwiema. Mó­wi o spadkobierczyni pani hrabiny, wic nie wia­domo...

- Razem czy oddzielnie? - spytaa Krystyna pógbkiem.

- Na razie spróbowaabym oddzielnie - odpar­am tak samo. - Czeka w parterowym salonie. Ty czy ja?

- Ty. Jak dla mnie, za duo tu historii...

- To spróbuj przynajmniej podsuchiwa.

Z wielk godnoci wkroczyam do salonu, pena obaw, czy to nie jest jaki poborca podatkowy albo inna zaraza. Moe prababcia toczya spory z wsi i trzeba bdzie jako to wyrówna, moe zaprezen­tuje mi oblig do zapacenia, utajniony dotychczas, ale wci aktualny...

Facet w salonie wyglda nawet do sympatycz­nie. Duy, blondynowaty, prawie bezbarwny, dob­roduszny, poniej czterdziestki, marzenie zmczo­nych kobiet. Maniery nieskazitelne, a przy tym bezporednio.

Na mój widok jakby si zachysn, co wcale mnie nie zdziwio, bo wiedziaam, e wygldam cakiem niele. Bez faszywej skromnoci mogam zrozu­mie, i ujrza nagle przed sob pikn kobiet. Sko­ro pikna bya Krystyna, nie mówic o Arabelli, za­tem ja te.

- Sucham pana - rzekam grzecznie.

Opanowa si z wyranie widocznym wysikiem i poprzesta na zachwycie w oku. Zacz po francus­ku z akcentem, który nie budzi wtpliwoci. Przer­waam mu od razu.

- Moemy mówi po angielsku - przyzwoliam askawie. - Mnie to nie robi rónicy, nawet przy amerykaskim akcencie.

Ucieszy si, opamita do reszty i z miejsca przy­stpi do rzeczy.

- Istotnie, przyjechaem ze Stanów. Mój boss chciaby posiada autentyczny zamek francuski, nie­koniecznie duy, moe by taki jak ten. Kilka lat temu proponowa kupno hrabinie de Noirmont, ale si nie zgodzia. By moe spadkobierczyni bdzie innego zdania, ponawiam propozycj. Paci bardzo dobr cen, zreszt do omówienia, pod warunkiem, e nabdzie zamek razem ze wszystkim, co si w nim znajduje...

Spado na mnie nagle olnienie i przerwaam mu od razu.

- Paski boss zapewne nie zdaje sobie sprawy z wartoci obiektu albo te uwaa mnie za idiotk. Tak si skada, e jestem historykiem sztuki i po­trafi oceni wszystko, co si w nim znajduje. Chce pan obejrze przykady? Prosz bardzo...

Zanim si zdy obejrze, zapaam go za rk i powlokam przed siebie.

- Tu, na cianie, Renoir, autentyk. Giotto. Pod lustrem, lustro zreszt weneckie, szesnasty wiek, skrzynia wczeniejsza, pocztek renesansu, te auten­tyk. Karo dbowe, wczesne redniowiecze, nie dam gowy, czy nie siedzia na tym Karol Wielki. Oba wieczniki na kominku renesansowe, kredens gdaski z czarnego dbu, pocztek siedemnastego wieku. Porcelana, niech pan zajrzy do rodka, prosz uprzej­mie, pierwsza Minia, a tu jest take troch chiskiej, i to nawet nie Ming, a Sung, w idealnym stanie. Prosz, prosz, niech pan si rozejrzy. Ile ten paski boss chce za to zapaci? Gdybym chciaa sprzeda, wol urzdzi aukcj dla koneserów i zbieraczy. adna wycena nie przebije maniaka, a moe trafi na kilku...?

Zbarania nieco, ale szybko odzyska przytom­no umysu. Zatrzyma si przy zegarze norymber­skim z szesnastego wieku, wielce ozdobnym, który nie chodzi ju chyba od stu lat.

- A gdyby pani moga przykadowo poda cen kilku przedmiotów...?

Zupenie przypadkowo wiedziaam, e podobny zegar, nieco modszy, ale za to na chodzie, na ostatniej aukcji poszed za czterdzieci tysicy dolarów. Zoliwie zawyyam cen.

- To, na przykad. Pidziesit tysicy.

- Franków?

- Nie. Dolarów.

Bystry chopiec, decyzje podejmowa byskawicz­nie.

- Wobec tego, powiedzmy, dwa miliony za ca­o...?

- Razem z porcelan Sung? - spytaam jadowi­cie.

- Cena jest cigle do omówienia. Mój boss nie zamierza si targowa.

Ugryzam si w jzyk, eby nie powiedzie, co myl. Albo zwariowa, albo wie o czym bezcen­nym, co ten zameczek w sobie zawiera. Diament oczywicie. Moje olnienie wywoao natychmiasto­we skojarzenia, ten tam jaki Trepon uciek do Ameryki, o gubieniu w morskich falach oczywicie zega, chce odzyska swój up, no, nie on sam oczy­wicie, miaby teraz przeszo sto lat, potomkowie. Jeden potomek. Pógówek, wyobraa sobie, e ten diament jest gdzie tutaj...

- Zastanowi si - powiedziaam. - Do jutra.

- Doskonale, w takim razie jutro przyjd ponow­nie.

Krystyna pojawia si, zaledwie zdy wyj.

- Na dwóch milionach to niech on si powiesi - oznajmia od razu. - Milion na eb to dla mnie za mao. Ale myl jest nieza, jasne, e liczy na diament, skd o nim wie. Niech zapaci wicej, ze sze po­wiedzmy, gówno znajdzie, a forsa nasza. Co ty na to?

- Wanie myl. Z jednej strony moliwe, e na licytacji za wszystkie rupiecie dostaybymy tyle samo albo nawet wicej, ale z drugiej, kto od nas kupi t ca zrujnowan koby? Nawet jeli Ameryka­nin, to ju nie wariat, takiej ceny nie zapaci. Z trze­ciej natomiast, przyznam ci si, e troch mi szkoda tego chamu, wcale nie chciaam wszystkiego si pozbywa. Co bym zabraa do siebie.

- Gdaski kredens na przykad. wietny rozmiar do naszych mieszka. Tylko zwracam ci uwag, e przez adne drzwi nie przejdzie. Bdziesz rozbiera budynek?

- U babci by si zmieci.

- To babci chciaa uszczliwia czy siebie?

- Odczep si. Ty wymylia kredens, nie ja. Jest tu par mniejszych kawaków.

- Naprawd taki strupel, jak ten zegar w kory­tarzu, jest wart pidziesit patoli? - spytaa z nie­dowierzaniem.

Skrzywiam si nieco.

- Do dwudziestu moe by doszed, a moe i nie. Zdewastowany odrobin i wymaga licznych zabie­gów. Próbowaam go skoowa.

- W odniesieniu do mnie to ci si udao. Joaka, dosy tego! Nigdzie nie jedziemy, dopóki tutaj nie odwalisz roboty, bierz si za porzdn wycen! Niech wiem, na czym stoimy. A potem, owiadczam ci, nie spoczn, póki tego drastwa nie znajdziemy, on tu musi gdzie by. Jeeli facet ze Stanów tak si pcha do tej ruiny, wie o diamencie wicej ni my. Dopiero teraz naprawd uwierzyam w rodzinny skarb i rozumiem prababci Karolin.

- Co w tym jest - przyznaam. - Ze wszystkim, co si w nim znajduje... Ty, a moe on si tu rzeczy­wicie gdzie poniewiera? Go kupi od nas ten cay interes i rozoy wszystko na czynniki pierwsze...

- Nie strasz mnie. W kadym razie musimy skoczy bibliotek, bo bez tego nie mamy prawa do spadku i o adnej sprzeday nie ma co myle. Id do roboty, a ty si ap za antyki.

- A w bibliotece to ci si wydaje, e co? Nie ma antyków? Idziemy obie i spróbuj si od razu zo­rientowa...

Dzieo o sokoach miaymy ju z gowy, ale kolej­ny folia, szesnastowieczne angielskie wydanie opo­wieci o królu Arturze i rycerzach okrgego stou, zawiera w sobie tak liczne uwagi natury zielarskiej, e Krystyna spdzia nad nim pó dnia. Dlaczego akurat w królu Arturze, i to w dodatku po angielsku, która prababka pozapisywaa te mdroci, Bóg ra­czy wiedzie. Moe z racji obcego jzyka uwaaa dzieo za mao przydatne i racjonalnie spoytkowaa szerokie marginesy.

Rzecz oczywista, natknam si take na kores­pondencj, nasi przodkowie rzeczywicie z wyra­nym upodobaniem zostawiali listy w ksikach. Nie posuno to do przodu sprawy diamentu, bo tre owych episto dotyczya wycznie plotek natury to­warzyskiej.

Na duej utknam przy cudownie piknej, red­niowiecznej, rcznie pisanej ksidze, opiewajcej przygody rycerzy w pierwszej wyprawie krzyowej. Zachwycia mnie bez granic, z jzykiem i pismem dawaam sobie rad bez wielkich wysików. Pomy­laam, e tego si nie pozbd nawet za miliardy, zabior do domu i przeczytam od deski do deski. Krystynie na nic, nie umiaaby tego rozszyfrowa, mog jej potem opowiedzie tre wasnymi sowa­mi. Moe nawet przetumacz na jzyk wspóczes­ny.

W rezultacie do wieczora odwaliymy zaledwie jeden segment i cigle miaymy przed sob dwa kawaki ciany. Za to warto owych lektur rosa w szybkim tempie.

- Nie - powiedziaam do Krystyny przy kolacji. - Nie zgadzam si na sprzeda temu gupkowi na pniu. Wród ksiek s egzemplarze wrcz bezcen­ne, nie mówic o tym, e wypraw krzyowych z rki nie wypuszcz. Wic wszystko, co si w nim znaj­duje, nie wchodzi w rachub.

- Ja mam inny problem - odpara moja siostra. - Pomijam oczywicie wino, którego te z rki nie wypuszcz, a wytrbi wszystkiego na poczekaniu nie damy rady. Ale pochorowaabym si, gdybymy sprzeday cao, nie obejrzawszy jej przedtem dok­adnie. Do tej pory nie byo czasu, a i tak wpad mi w oko wachlarz prababci, wszystko jedno której. Fantazja! Masz pojcie, jakie cuda si tu jeszcze znajduj?

- Mam pojcie i dlatego protestuj. Chocia amatora na zamek dobrze byoby mie.

- Suchaj, a moe pój na pertraktacje? Krakow­skim targiem, troch sobie zabierzemy, a z reszt niech robi, co chce.

- Nie zgodzi si. Pomyli, e zabierzemy dia­ment i na co mu reszta?

- To niech si wypcha. Ewentualnie moe nam patrze na rce...

Facet przylecia nazajutrz, znów w porze niada­nia. Ranny ptaszek.

Przekazaam mu nasz decyzj. Zamek mog sprzeda wraz z zawartoci, ale nie w stu procen­tach. Pamitki rodzinne zamierzam sobie zostawi i nie ma gadania. Poza tym, w obliczu chociaby samych ksiek z biblioteki, cena dwóch milionów jest po prostu mieszna.

On te si zastanowi, a moe porozumia z pryncypaem, o ile w ogóle takiego mia i nie wystpowa we wasnym imieniu.

- Pi milionów - rzek zdecydowanie. - Pa­mitki rodzinne owszem, prosz bardzo, ale musia­bym je zobaczy. Poza tym transakcja musiaaby zo­sta zawarta natychmiast, najlepiej dzi. A jutro na pani miejsce wchodzi mój boss.

- Odpada - odparam z energi. - Jeszcze nie weszam w posiadanie spadku.

- Nie szkodzi, co innego stan faktyczny, a co innego formalnoci. Mog i swoj drog. Wspom­niaa pani o ksikach, biblioteka oczywicie te ju do pani nie naley...

- Nonsens. W yciu nie obejm tego spadku bez uporzdkowania biblioteki. To jest warunek posta­wiony w testamencie.

-Co?

- Warunek, mówi. W posiadanie spadku mog wej dopiero po uporzdkowaniu i skatalogowaniu biblioteki.

- Dlaczego?

- A, to panu mog wyjawi. Moja prababka wy­soko cenia leczenie zioami i miaa na ten temat olbrzymi wiedz, rozproszon po ksikach. y­czya sobie, eby to wszystko odnale i zebra do kupy. Dopiero po zakoczeniu tej galerniczej roboty otrzymam sched.

Tym go na dobr chwil kompletnie oguszyam. Patrzy na mnie, stropiony, i zbiera myli.

- Mój boss to zrobi - powiedzia wreszcie tro­ch niepewnie. - Sam mu pomog.

- Nie obraziabym si wcale, gdyby pan pomóg mnie - podsunam jadowicie. - Cikie to wszyst­ko jak diabli, ju rk nie czuj, silny chop bardzo by si przyda. Ale w myl testamentu mam to zro­bi ja i notariusz pilnuje jak zy pies. Nie pójdzie na adne ustpstwa.

- Nawet by o tym nie wiedzia, nasz prywatny ukad moemy zachowa na razie w tajemnicy. Pie­nidze, oczywicie, dostanie pani od razu.

- Bardzo kuszca propozycja, ale nic z tego. Bib­liotek musz wykoczy i potrwa to jeszcze z ty­dzie...

Przerwa mi.

- No dobrze, zgadzam si. Mog zacz natych­miast, od dzi.

- Co pan moe zacz...?

- Pomaga pani w tej bibliotece. Prosz bardzo. Gdzie to jest?

- Na lito bosk...!

- Bierz!!! - wysycza po polsku dziki gos jakby zza ciany. Oczywicie, Krystyna.

Przeistoczony z naga w wulkan energii facet wzdrygn si lekko i rozejrza dookoa. Uznaam za suszne wyjani spraw, bo niepotrzebna mi bya legenda o duchu.

- To moja siostra. Razem dziedziczymy i razem kotujemy si z t ca kultur. yczy sobie paskiej pomocy.

- Rozsdna osoba - pochwali. - No...?

Teraz ja si poczuam lekko oguszona, ale skoro Kryka aprobowaa pomoc, niech im bdzie...

- Pan pozwoli, e skocz niadanko. Niedue. Moe pan te co zje?

- Ju jadem, ale chtnie napij si kawy...

Widok Krystyny rbn go zdrowo. Przez chwil przenosi wzrok ze mnie na ni i z niej na mnie. Nie chciao nam si wprowadza rónic i wygldaymy normalnie, to znaczy idealnie jednakowo.

- Panie s ogromnie podobne - wymamrota, nie wiadomo dlaczego straszliwie tym faktem spe­szony.

- Pogldy te mamy identyczne - zapewnia go Krystyna, nalewajc kawy z dzbanka. - Musz pana uprzedzi, nie pytajc nawet mojej siostry o zdanie, e paska pomoc w bibliotece niczego jeszcze nie przesdza. Wcale nie wiem, czy sprzedamy panu zamek z ca zawartoci. Znalazam tu przypad­kiem wachlarz prababci, album z fotografiami i mi­osne listy pradziadka, nie dam tego nikomu. Gorset prababci te si tu gdzie z pewnoci znajduje, mnie si moe przyda, paskiemu szefowi chyba raczej nie. Ta caa sprzeda z dobrodziejstwem inwentarza to gupi pomys. Nie bardzo mi si podo­ba.

- Pi milionów dolarów te si pani nie podoba?

- rednio. W kwestiach finansowych obie jes­temy lekkomylne.

Troch go jakby zamurowao. Przypomniaam so­bie, co zostawiymy w bibliotece, i podniosam si od stou.

- Niech pan spokojnie wypije t kaw, zaraz pa­na zaprowadzimy na galery...

Gdyby zapyta, dokd id, powiedziaabym bez adnych skrupuów, e do wychodka. Musiaam tro­ch uporzdkowa nasze miejsce pracy. Na szcz­cie mia tyle taktu, eby nie zadawa gupich pyta, a wiedziaam, e Krystyna go przytrzyma, dopóki nie wróc.

Zebraam z bibliotecznego stou wszystkie poroz­kadane papiery i ukryam dzieo o sokoach w przej­rzanej ju czci. Reszt móg sobie oglda do upo­jenia. Warsztat pracy by przygotowany i ciekawa byam bardzo, co z tego wyniknie. Godzc si na pomoc faceta, Krystyna miaa jak myl.

T myl przekazaa mi dopiero wieczorem, na wszelki wypadek bowiem wolaymy nie posugi­wa si jzykiem ojczystym. Facet ze Stanów Zjed­noczonych móg zna polski, moliwe, e jego ma­tula mieli chaupecke maluk pod wirchem kole Nowego Targu, diabli wiedz. Zatrudniymy go rac­jonalnie w charakterze tragarza, wyjmowa, nosi i ustawia jak naley upiornie cikie tomiska i na­wet si nie zadysza. Pracowao nam si stanowczo przyjemniej, zapisków przyrodniczych jako nie by­o, na korespondencj równie nasta nieurodzaj i do wieczora udao nam si przej na ostatni ka­waek ciany.

Obiad zosta zlekcewaony, ale zaprosiymy po­mocnika na kolacj, bo co nam szkodzio.

- No i sam pan widzia - wytknam. - W r­kach pan trzyma biae kruki, za które po trzy wsie mona byo kupi. Kto by co takiego sprzedawa? Chyba e w skrajnej koniecznoci, a w takiej ndzy jeszcze nie yjemy.

- Owszem - przyzna. - Porozumiem si z bossem. By moe, z niektórych rzeczy zrezygnuje.

- Ponadto niech pan zobaczy, co pan pije - zwrócia mu uwag Krystyna bez adnego miosier­dzia. - Takiego wina nie dostanie pan nigdzie na wiecie. To nasze, tutejsze. Tu pan go te wicej nie dostanie, bo nam szkoda i zamierzamy same je wy­pi. Sprzeda wykluczam kategorycznie.

Facet ypn okiem i ju nic nie powiedzia. Na­zywa si jako, oczywicie, przedstawi si, ale jego nazwisko od razu wyleciao mi z pamici. Na imi, zdaniem Krystyny, mia Heaston. Idiotyzm, pewnie jaka ulica, miejscowo albo nazwisko panieskie matki.

Obieca, e przemyli jeszcze kwesti penej za­wartoci zamku, i poszed sobie. Mogymy wresz­cie rozmawia swobodnie.

- Ile, do diaba, ten diament moe by wart, sko­ro on chce paci takie sumy? - zastanowia si Krystyna. - Czy to moliwe, eby szed w dziesit­ki milionów? W miliardy?

- No, w kadym razie unikat, jedyny na wiecie - przypomniaam jej. - Ale co do ceny, pojcia nie mam. Sprawdzimy w Paryu przy okazji, ile takie grubsze sztuki kosztuj. Po choler chciaa, eby nam pomaga?

- A co, zy pomys? Robotny chopiec, ca ka­torg odwali. A chciaam zobaczy, jak si bdzie zachowywa, zacznie wszy po ktach albo co. Przyg­ldaam mu si, nie wszy nachalnie, tylko dyplo­matycznie, maca za ksikami, zaglda w grzbiety i tak dalej. Osobicie uwaam, e to hochsztapler i caa sprawa wydaje mi si podejrzana.

Kiwnam gow, bo podobna myl take i we mnie si zalga. Przeszymy do czci jadalni, któ­ra tworzya jakby oszklon werand z bezporednim wyjciem do ogrodu, i usiadymy w fotelach, uchy­liwszy drzwi. Na zewntrz palio si wiato, zanied­bany trawnik by doskonale widoczny, krzewy, za którymi kto mógby si schowa, eby podsucha nasz rozmow, rosy w takiej odlegoci, e usy­szaby co wycznie w wypadku, gdybymy ryczay gosem trby jerychoskiej. Nie byymy takie gu­pie, eby tego nie sprawdzi.

- Nie zostawi wizytówki - podjam pogld Krystyny. - adnej. Jeli istotnie jest plenipoten­tem, sekretarzem, czy tam czymkolwiek, tego swo­jego szefa, nie powiedzia, jak on si nazywa. Gdy­bym go zapytaa wprost...

- Przeprosiby grzecznie i poda nazwisko - wpada mi w sowo Krystyna. - Niekoniecznie praw­dziwe, móg wymyli cokolwiek. Ale mia nadziej, e popenisz przeoczenie i przejdzie mu ulgowo, szefunio zostanie w cieniu. Podejrzewam, e trans­akcj by z nami zawar jak naley, akt kupna-sprzeday notarialny i tak dalej, ale zapaciby nam gotów­k faszywymi pienidzmi. Albo czekiem bez po­krycia.

- Czek niebezpieczny, mogybymy sprawdzi od razu, przed podpisaniem aktu.

- Skoro jestemy beztroskie i lekkomylne, nie sprawdziybymy wcale. Szydo z worka wylazoby póniej.

Zastanowiam si.

- Nie, obstaj przy faszywej gotówce. Czek bez pokrycia stanowi jaki dowód, byoby go na czym poszukiwa.

Krystyna te przez chwil rozwaaa spraw.

- Co by zrobi takiego, eby to potrwao. Ten cay zamek potrzebny mu jak dziura w mocie, chce go tylko przeszuka. Dopadybymy go po przeszu­kaniu, a wtedy ju by si zmy i cze.

- Zamek wraca do nas, a on traci pi milionów dolarów? Nie jest to lekka przesada?

- Zwariowaa? Co traci? T faszyw fors?

- A rzeczywicie, masz racj...

- W ogóle, na moje oko, to on chce znale to, co mymy ju znalazy - kontynuowaa Kryka, po­pijajc wino po odrobinie. - Korespondencj, pa­mitnik prababci, papiery, z których wycignie wnios­ki. Chocia moliwe, e obecnoci diamentu w zam­ku jest pewien i powiem ci, e to mnie troch nie­pokoi. Ptamy si po Europie, zamiast szuka na miejscu. A cholera wie, moe on tu naprawd jest?

- Prababcia Karolina by nam o tym napisaa.

- Poniekd napisaa, nie?

- Daaby wskazówk, co o miejscu ukrycia. Mo­im zdaniem, sama nie wiedziaa, gdzie on moe by.

- Tym bardziej moe by wszdzie. A kto wie, moe prababcia Justyna odzyskaa go po cichutku i kameralnie, prababcia Klementyna ukrya... Albo sama Justyna ukrya ju po jej mierci.

- I sowa o tym rodzonej wnuczce nie powie­dziaa?

- Wnioskujc z opinii babci Ludwiki, prababcia Karolina bya troch... jak by tu grzecznie powie­dzie... nieodpowiedzialna...

- To co wobec tego? Postanowia, e rodzinny klejnot ma pozosta w ukryciu do dnia sdu ostatecz­nego? Nie, upieram si, e co by o tym tu gdzie byo.

- A moe jest? Moe to wanie chce znale ten nasz pracowity Heaston?

Otworzyam usta, eby jej zaprzeczy, ale zreflek­towaam si. Owszem, te supozycje miay jaki sens. Trudno, znajdziemy ten diament czy nie, uda nam si póniej upynni nieruchomo czy te b­dziemy musiay paci francuskie podatki, w ad­nym razie zamku w tej chwili sprzeda nie moemy. Do koca ycia gryzaby nas wtpliwo, czy nie popeniymy szczytowego idiotyzmu.

Nagle uwiadomiam sobie co troch obok te­matu.

- Ty, Kryka, popatrz. Czy nad nasz rodzin nie wisi jaka kltwa? Wszystkie baby kolejno robi ró­ne gupoty przez chopów. Albo dla chopów. Arabella podwdzia diament na zo pierwszemu m­owi i moliwe, e dla tego drugiego. Klementyna... no nie, Klementyna mi si wyamuje. Ale Justyna udawaa tylko, e szuka zguby, a naprawd pojecha­a do Anglii dla pradziadka Jacka. Wyranie to wie­ci z listów midzy wierszami. My te...

- A co? - zainteresowaa si Krystyna gwatow­nie. - Masz jakiego na oku? Nic nie mówia! Kto...?

Milczaam przez chwil, za, e mi si wyrwao.

- Miaam si chwali skretynieniem? No dobrze, powiem ci. Znasz go. Pawe Darski.

- Jezus Mario! I ty si rwiesz do pienidzy...?!!!

- Idiotka - rozzociam si. - Wanie dlatego!

Osupiaa w pierwszej chwili Krystyna zreflekto­waa si, zdoaa pomyle i zrozumiaa. Nie musia­am jej niczego tumaczy. Zdaje si, e wntrze te w gruncie rzeczy miaymy jednakowe.

- No moe... No owszem... Jeli chcesz go na stae... A on co?

- Leci na mnie, zgadza si. Ju mamrota co o lubie i dzieciach, ale go ukróciam.

- eby si tylko nie zniechci, zanim wrócimy...

Popatrzyam na moj siostr, przypomniaam so­bie, e wygldam tak samo, i pozbyam si obaw. Do tak piknej kobiety aden chop si nie zniechci bez racego powodu, a dotychczas prezentowaam Pawekowi same zalety. Powinien do mnie tskni bez opamitania.

Krystyna ochona ju cakowicie.

- Chyba masz racj, mnie te byoby gupio. Znajdziemy to gówno, przedziabiemy na pó... Ten cay Heaston natchn mnie wielk nadziej, jeli naprawd to jest taka przeraliwa forsa, Pawe si wreszcie ocknie. Midzy nami mówic, powinien udawa mieciarza... Nie, mieciarze s bogaci... Bezrobotnego na zasiku! Miaby pewno, e dziew­czyna leci na niego, a nie na pienidze. Dziwi si, e mu to dotychczas nie przyszo do gowy.

- Nie mia czasu.

- A pewnie, musiaby sobie zrobi dwuletni ur­lop. Chocia, z drugiej strony, pienidze same pra­cuj na siebie... No owszem, chopak jest atrakcyj­ny, ale mnie si nie widzi. Wol Andrzeja.

- Czy ty jeszcze nie zauwaya, jakie to szcz­cie, e gust do chopów mamy róny? - spytaam gniewnie. - Masz pojcie, co by byo, gdybymy si pchay razem do tego samego?!

- O Jezu... Mam pojcie i na sam myl zgroza mnie ogarnia. Chocia owszem, raz twój m chwy­ci mnie w objcia, jak do was przyszam, w prze­konaniu, e to ty wracasz. Wyrwaam mu si ze wstrtem, bardzo ci przepraszam.

- Nie ma za co - odparam obojtnie. - Mnie twój te, z takim samym skutkiem. Chocia czasem myl, e mogoby si nam to przyda, nie mówi o óku, a wrcz przeciwnie.

- Powiedz porzdnie - poprosia Krystyna, za­ciekawiona. - Co masz na myli?

- Sceny maeskie. Róne scysje. Pretensje. Czekaj, nie byo okazji, eby ci o tym opowiedzie, jedna moja przyjacióka, moe nawet kiedy j wi­dziaa, ale to mao wane, koniecznie chciaa na spokojnie i zgoa naukowo wyoy swojemu, czym jej doskwiera. Ale, niestety, kochaa cholernika. Na sam jego widok spywao na ni upojenie i zapomi­naa kompletnie, idiotka, o co jej chodzi i jakie ma pretensje. Jeli za ju sobie przypomniaa, powiedz­my, e to bya akurat przykra chwila, od razu za­czynaa paka i kada spraw. Gdyby miaa siostr-bliniaczk, to ta siostra, automatycznie wyzuta z emocji, moga ca rzecz zaatwi, odpowiednio przedtem pouczona. Tak korzy, jakby co, mamy zawsze przed sob.

Krystyna pokrcia gow z tak trosk, jakby ten problem ju nam wisia nad gow.

- Niedobrze. Uda si jej, pogodz si, on zro­zumie, zakadam optymistycznie, e jest inteligent­ny, i bd musieli lecie do óka...

- Przemylaam to porzdnie - pocieszyam j. - Waciwa ona czekaaby na podordziu i zamie­niyby si byskawicznie. Sekunda wystarczy.

- A, tak to si zgadzam. Owszem, ma to sens. Kochajc faceta, ewentualnie nienawidzc, przeni­gdy nie wykaesz zdrowego rozsdku, zawsze si z ciebie co wyrwie i z czym idiotycznym wystrze­lisz. Element zastpczy w takim wypadku jest zgoa bezcenny. Dobrze, e mi o tym powiedziaa, w ra­zie czego skorzystam.

- Wzajemnie.

Ogromnie zadowolone z konkluzji, siedziaymy na tej werandzie przy znakomitym winie, wpatrzone w ciemno za owietlon czci ogrodu. Przyjem­no sprawiaa nam myl, e jestemy dla siebie przydatne.

- A ta przyjacióka w kocu co? - spytaa nagle Krystyna.

- Nic, rozeszli si. Nie miaa siostry-bliniaczki.

Po nastpnej dugiej chwili Krystyna oprzytom­niaa pierwsza.

- Suchaj, mymy chyba zgupiay. Omawiamy tu peregrynacje uczuciowe, zamiast zajmowa si komplikacj biec. Co zrobimy jutro? Zatrudnimy go, jeli przyjdzie, nie przyznajc si do decyzji, e sprzeda moe sobie wybi z gowy, czy postpimy uczciwie?

Zawahaam si.

- Uczciwie byoby przyzwoiciej. Ale z drugiej strony moe to dyplomatyczne wszenie dostarczy mu jakiej satysfakcji? Niech powszy, co nam za­ley. Tyle jego.

- Moe i tak - zgodzia si Kryka. - Postawi­abym spraw jasno, ze sprzeday nici, ale pomaga moe, jeli chce. Niech si zaraz w pajka przemieni, jeli nie zechce.

Przyjrzaam si jej.

- Poniewa nie widz, eby si przemieniaa w pajka...

***

Tajemniczy dosy Heaston bez nazwiska uy mnóst­wa argumentów, przekonywa nas i tumaczy, zy by, zirytowany, troch wyglda, jakby ocenia nasze szyje, da si udusi kad jedn rk czy nie, ale Krystyny w pajka nie zamieni. Ch pomocy zgosi.

Ile wysiku zuyam, eby ukry przed nim jedn kartk, znalezion w rozprawie o astronomii, ludz­kie sowo nie opisze. Sama z siebie kartka nie wy­leciaa, objawia si dopiero przy dokadnym przeg­ldaniu dziea, w dodatku napisana bya po polsku, ale i tak wolaam nie podsuwa mu gupich myli.

Dziki uwolnieniu od wysików czysto fizycznych doszymy tak daleko, e zostay nam dwie ostatnie szafy przy drzwiach. Koniec udrk zacz wita na horyzoncie. Nawet bez silnego chopa mogymy skoczy najgorsz robot w jeden dzie i przyst­pi do sporzdzania katalogu, stwierdzajcego za­warto wszystkich póek w kadym segmencie. Bi­blioteka stawaa si czysta jak kryszta, najgorsza jeopa moga z zamknitymi oczami trafi do kadej ksiki. Zwaywszy i zapiski Krystyny, dotyczce sztuki leczenia zioami, mogy zaj ze trzy grube tomy, yczenie prababci zostao chyba spenione.

- Niech si pani jeszcze zastanowi - powiedzia wieczorem pomocnik i zabrzmiao to troch jak gro­ba karalna. - Lec jutro do Stanów i nie bdzie mnie, ale wróc pojutrze. Lepszej oferty pani nie dostanie, wic prosz to przemyle. Ostatnia oka­zja.

Nasza rozpaczliwa jednakowo musiaa mu chy­ba niele dokopa, bo mówi w przestrze midzy nami dwiema, uywajc przy tym liczby pojedyn­czej. Widocznie nie umia sobie da rady z jednost­k w dwóch egzemplarzach. Zapewniymy go, e przemylimy, i znów zostaymy same.

- No? - spytaa Kryka niecierpliwie. - Co znalaza, widziaam. Co to byo?

- Okropno zupena - odparam, wycigajc kartk, ukryt w czciowym spisie ksiek. - Pys­kowaa na Antosi Kacperskich, co mi si widzi, e niesusznie. Chyba si wie.

- Z czym si wie? Poka!

Daam jej do poczytania list, znów czciowy, tym razem zawierajcy pocztek bez dalszego cigu. Przy­najmniej wiadomo byo, do kogo zosta skierowany.

„Kochany Bracie Marcinku - pisaa osoba. - Na wstpie zawiadamiam ci, e wszyscy zdrowi i dob­rze si maj, moemy tym sobie dalej nie zawraca gowy. Co mi si wydaje, a nie tylko mnie, e wpad­e. Panna Antoinette niele zalaza ci za skór, taki wniosek z Twojego listu wycigamy zgodnym chó­rem. Poezja wysza mi przypadkiem. Matka milczaa przez cay jeden dzie, po czym owiadczya z rezyg­nacj, e w razie potrzeby udzieli bogosawiestwa, masz wic przed sob otwart drog i moesz robi, co zechcesz. Zapewne ma jakie przeczucia, bo z gó­ry okrela mod dam imieniem Antosi. Jak wi­dzisz, francuski jzyk wszyscy umiemy tumaczy doskonale. Byoby chyba dobrze, gdyby Florek”... Na tym list si urywa, bo skoczya si strona.

- Nie moga pisa troch mniejszymi literami? - zirytowaa si Krystyna. - Zmiecioby si jej wicej! Widz tu Florka, kto to by Marcinek? Ty te rzeczy wiesz?

- Wiem. Mówiam ci przecie. Zamiast bajek, suchaam wspomnie babci Ludwiki i prawie wszys­tko pamitam. Marcinek to by brat Florka, Kacperski, plenipotent rodzinny czy co w tym rodzaju. Zgi­na w czasie wojny, a mieszka w tym samym domu co dziadek Zbyszek, dlatego babcia wysza za dziadka.

- Dlatego, e Marcinek zgin, czy dlatego, e mieszka w tym samym domu?

- To drugie raczej. Jak im si chaupa rozleciaa, przenieli si do nas. Babcia si w nim zakochaa, moim zdaniem, od pierwszego kopa, chocia twier­dzi, e nieco póniej, po jego bohaterskich wyczy­nach wojennych.

- I z tej przyczyny zostaa w Polsce i za skarby wiata nie chciaa wraca do Francji - uzupenia Krystyna. - O tym chyba co syszaam, zostao mi w pamici. Z idiotycznego powodu zreszt. Babcia rozesaa nas po miecie przed witami Boego Na­rodzenia po zakupy, staam w ogonku za ledziami, bo ze wsi przyszy karpie, a ledzi nie mieli. Ty mnie potem zmienia, ale zdyam sobie pomyle, jakie pikne ycie wiodabym we Francji, gdyby nie wygup babci, i bardzo mnie to zdenerwowao. Mia­ymy wtedy pitnacie lat.

- Pamitam to. Niecae. Prawie pitnacie. Dali nam do wyboru, ledzie albo robot w kuchni. Wy­braymy ledzie. Co za kretyskie czasy to byy i co za kretyski ustrój.

- Owszem. Babcia do dzi serdecznie yczy Leninowi, eby z pieka nie wyjrza.

- Marksa te nie kocha, a co do Stalina, twierdzi, e jej si w gowie nie mieci. Uwaa, e musia by obkany.

- Epoka szaleców, Hitler, Stalin, Dzieryski, on chyba te by niezy, Mussolini, Franco, ta bro­data mapa na Kubie, kto tam jeszcze...? - zreflek­towaa si nagle. - A co mnie to w tej chwili ob­chodzi, wracajmy do tematu! List do Marcinka, nie­wtpliwie od siostry... On tu by?

- Par lat siedzia, razem z Piórkiem suyli pra­babci Klementynie.

- I zetkn si jakim cudem z pann Antoinette z Calais... Zaczyna mnie ta Antosia coraz bardziej interesowa. Czy ten Marcin si z ni w kocu oe­ni?

- Majaczy mi si, e chyba tak, ale gowy nie dam. No nic, dowiemy si w Perzanowie, oni tam przechowuj stare papiery. W kadym razie ju wi­da... Na lito bosk, skoczmy z t bibliotek! Potem sobie spokojnie przeszukamy ca reszt i moe jeszcze co znajdziemy...

***

Skoczyymy porzdkowa katalogi. Byy ich trzy, jeden ogólny, utrzymany na ile si dao w porzdku alfabetycznym, drugi, te ogólny, spisany w kolejno­ci, w jakiej ksiki stay, w duym stopniu tematycz­ny, i trzeci, w kawakach, opiewajcy zawarto ka­dej szafy i kadego segmentu póek. Ponadto na kadej póce przyczepiony by spis tego, co na niej stao, a na wszystkich grzbietach udao nam si umie­ci numery, przylepione tam klejc, nieszkodliw dla dziea. Byo tego razem dwadziecia osiem tysicy trzysta jedenacie sztuk. Odwaliymy olbrzymi pra­c i byymy dumne z siebie do szalestwa.

Pan Heaston nie pojawi si wicej, ale nie zale­ao nam na nim, bo do pracy umysowej nie by potrzebny. Odmowa sprzeday wszystkiego musia­a go zniechci, a uczuciowo zapewne mia w za­niku, skoro nie polecia na pikn i mod kobiet w dwóch egzemplarzach. By moe, wola pieni­dze, kwestia gustu.

- Pan Terpillon przyjeda jutro w godzinach popoudniowych, tak? - powiedziaa Krystyna, kie­dy wieczorem czciymy zakoczenie roboty. - Do popoudnia zdoamy chyba wytrzewie? Przysigam Bogu, ja si dzisiaj upij najlepszym winem wiata!

- Te bym si urna z przyjemnoci, ale co mnie mczy - odparam z westchnieniem. - Wziymy takie tempo, e nie zdyam si nawet nad tym zastanowi ani tobie powiedzie. Teraz mam wolny umys, wic spróbuj, dopóki jeste trzewa jak winia.

- Popiesz si, bo robi, co mog.

- Widz. Zwolnij odrobin. Otó wczoraj rano weszam do tego gabinetu po dziadkach i babkach...

- Po choler? - zdziwia si Krystyna.

- Pltao mi si w oczach, e tam leay jeszcze jakie ksiki, dwie albo trzy, chciaam sprawdzi. Nie leay, jedno to by spis inwentarza ywego, cile biorc koni, hodowanych, krytych, sprzedawanych i tak dalej, w twardym brulionie ksikowym, a drugie wycinki gazetowe i notatki o wygranych i przegranych gonitwach, z czasów, kiedy pradziadek jeszcze mia hodowl. Nie w tym rzecz. Obok tej dugiej szafeczki, tej z szufladkami... byo troch popiou z papierosa. Odrobina, tyle co kot napaka. Ale jednak. Zobaczy­am to, tkno mnie, nic nie pomylaam, lad jednak­e pozosta i teraz zaczynam si zastanawia. To nie byo strznicie, to byo takie, jakby strzsna do popielniczki, któr trzymasz w rku, a samo powiet­rze przenioso lad. Nie wchodziymy tam wcale od tygodnia, palia tam w ogóle...?

Krystyna zatrzymaa si w fazie midzy ustami a brzegiem pucharu i zmarszczya brwi.

- Czy ja tam... nie. Ani razu nie weszam z pa­pierosem. Ty tam grzebaa, jak mnie nie byo, a po­tem ju robiam tras sypialnia-biblioteka-jadalnia i z powrotem. azienki nie licz. Ciekawe...

- No wanie - mówiam dalej w zamyleniu. - Dziwi si samej sobie, ale soce wiecio i jako wpado mi w oko. Suba nie pali. Gryzie mnie to idiotyczne spostrzeenie i nie wiem, co z nim zrobi.

Moja siostra odstawia kieliszek, potem uja go znów i wypia zawarto.

- Co tu bdziemy si udzi, moja droga, kto nam skada wizyty. Nie wiem, którdy wazi, bo dom jest zamykany, trzeba, by sprawdzi. Pewnie pan Heaston, albo zostawi pomocnika. Ty si sama zastanów, chcesz przeszuka budowl, dwie kretynki nie zgadzaj si na sprzeda, a za to same gmeraj, co by zrobia? Zajte robot w bibliotece, uchetane, nic nie widz, nic nie sysz, pi w nocy martwym bykiem. W przekupienie suby nie wie­rz, wszyscy troje wicej dbaj o ten majdan ni my. Szczerze ci powiem, e wolaabym zastanowi si nad tym jutro, bo dzisiaj robi sobie relaks.

Te zbuntowaam si nagle i postanowiam zrobi sobie relaks.

- Nawet nie wiem, czy trzeba si bdzie zasta­nawia. Niczego przecie nie kradnie, a diamentu niech szuka, ile mu si podoba. No, ewentualne listy... W gabinecie wicej nie ma, sprawdziam, a jutro odwalimy notariusza i zajmiemy si reszt ...

Relaks zrobiymy sobie rzetelny, udao nam si obudzi koo poudnia, tylko po to, eby niemrawo czeka na przybycie notariusza. Pokojówka przynios­a do jadalni niadanko i zatrzymaa si, jako zmie­szana i zakopotana.

- Bardzo przepraszam janie panienki. Czy mog o co zapyta?

- Oczywicie, prosimy.

- Czy janie panienki wysay gdzie Gastona? Nie ma go od rana, a nie uprzedzi, nic nie powiedzia...

Popatrzyymy na siebie i na ni, nieco zaskoczo­ne, ale na razie jeszcze bez niepokoju.

- Nie - odparam, a Krystyna potrzsna go­w, co moga uczyni bezbolenie, bo nie miaymy adnego kaca. Wino byo rzeczywicie szlachetne. - Nie widziaymy go od wczoraj i nie dawaymy adnych polece. Nic nie wiemy.

- Dzikuj bardzo - powiedziaa zmartwiona pokojówka, dygna szalenie starowiecko i posza sobie.

Krystyna popatrzya za ni, podniosa si od stou i te dygna.

- Warto byo odwali t galernicz robot, cho­ciaby po to, eby zobaczy, jak baba po pidzie­sitce dyga - owiadczya. - Suchaj, czy ja to ro­bi tak samo? Zdaje si, e babcia usiowaa nauczy nas w dziecistwie dygania.

- I cakiem niele jej wyszo - pochwaliam. - Idzie ci to pierwszorzdnie. Moesz si zatrudni jako pokojówka.

- Pewno mog, ale nie chc. Jak mylisz, co si stao z Gastonem?

Dygna jeszcze dwa razy i usiada z powrotem przy stole.

Nie wytrzymaam, wstaam z krzesa i te dygnam.

- No...? A ja?

- Moe by. Babcia miaa talent pedagogiczny albo moe mamy to w genach. Dawniej wszystkie dziewczynki dygay, teraz ju tylko niektóre. Szko­da, to adne.

Odczepiam si od salonowych wicze gimnas­tycznych i usiadam na swoim miejscu.

- Co do Gastona, gdyby by o jakie cztery dychy modszy, podejrzewaabym, e si gdzie zabradziay z panienkami. Ale w tym wieku...?

- Moe wzi przykad z nas, tylko zaatwi to w piwnicy i gdzie tam jeszcze pi?

- Niewykluczone, chocia wtpi. Jak odzys­kam troch wigoru, mog go poszuka. Trzyma si wietnie, ale latka robi swoje, zasab gdzie albo co.

- Moemy wysa Petronel na wie, niech si popyta, czy kto go nie widzia. Za chwil, niech odpoczn. Ale...! - przypomniaa sobie nagle. - Czy która z nas zadysponowaa jaki obiad dla pana Terpillona?

- Nie wiem. Ja nie. Chyba e ty.

- Ja te nie. Cholera. Trzeba to zrobi zaraz.

Zadzwonia na pokojówk, bo takie tu panoway obyczaje. Poszybymy do niej, zamiast j ciga do siebie, ale nie byo wiadomo, gdzie jej szuka, a b­kaniem si po zamku z wielkim krzykiem: „Pierette, Pierette!!!" obudziybymy tylko zgorszenie. Przy­sza po chwili z nadziej w oczach, zapewne sdzia, e przypomniaymy sobie co o kamerdynerze, ale musiaymy j rozczarowa. Wyjaniam, e spo­dziewamy si gocia, pana notariusza, i trzeba go bdzie nakarmi, niech kucharka zrobi, co zechce, nie aujc kosztów, powinien przyjecha za jakie dwie godziny.

Pan Terpillon przyby punktualnie, wypi ma kawk i od razu uda si do biblioteki. Poszymy, rzecz jasna, za nim, ogromnie ciekawe, jak bdzie sprawdza jako naszej pracy.

- Prosz mi niczego nie wyjania i nie pomaga - powiedzia stanowczo.

Nie to nie, prosz bardzo, niech si sam mczy. Przygldaymy si mu w milczeniu.

- ycz sobie znale ksik niejakiego Mardocka, traktat o broni myliwskiej, angielskie wydanie, koniec dziewitnastego wieku - oznajmi gdzie w przestrze tak, jakby zawiadamia o tym samego siebie. - Katalog, widz. Doskonale.

Otworzy ów katalog na literze M, co przyszo mu bez trudu. Zdecydowaymy si ponie koszty i ten alfabetyczny spis wyprodukowa na kartach, wetk­nitych w segregatory. Nabyymy segregatory, pa­pier i nawet dziurkacz, a to gównie dlatego, e nie chciao nam si wpisywa tego wszystkiego rcznie, na maszynie poleciao znacznie szybciej. Wyszy nam z tego dwie potne kobyy i M znajdowao si akurat na pocztku drugiej.

- Mardock, Mardock... - mamrota pan Terpil­lon w kierunku wasnego gorsu. - Jest. May trak­tat o rodzajach, waciwociach, pielgnacji i uyt­kowaniu... Jedenacie tysicy sto dwadziecia osiem. Segment pidziesit dwa. Segment...? Prosz nie odpowiada!

Milczaymy nadal posusznie. Pan Terpillon ro­zejrza si po cianach dookoa.

- Nie jestem jeszcze zupenym sklerotykiem - powiadomi nas sucho. - A, rozumiem. Szafy róne. Otwarte póki. Segment, rozumiem. Pi­dziesit dwa...

Na kadym z owych kawaków, które stanowiy obudow cian biblioteki, numer wypisany by wiel­kimi woami i umieszczony u góry. Rozmiar cyfr z letrasetu by taki, e nawet lepy by go odczyta. Braymy pod uwag krótkowidzów.

Podany przez pana Terpillona Mardock sta na najwyszej póce, blisko sufitu. Krystyna opieraa si o wysok drabink. Odsuna si od niej, ale poza tym nie kiwna nawet palcem. Chcia sam, niech ma.

Rozejrza si, chwyci drabink, na szczcie nie­zbyt cik, przywlók j pod Mardocka, wlaz, nie zlecia, przejecha palcem po numerach na grzbie­tach i wycign upragnione dzieko. Obejrza je, kiwn gow i wstawi z powrotem. Zlaz z drabinki ostronie, ale bez szkody dla zdrowia.

- Opowieci o lisie, powiedzmy, e autor nie­znany - zacz znów mamrota. - Powiedzmy, e nie pamitam, powiedzmy, e jest ich kilka...

Katalog tematyczny lea obok w takiej samej for­mie jak ten alfabetyczny. By podpisany, a pan Terpillon umia czyta.

- Banie czy opowieci...? - spyta samego sie­bie. - Pieni...? Poezje...? Nie, to proza. Zacznijmy od bani...

Suchaymy tego spokojnie, bo banie i opowie­ci miaymy w jednym dziale i wszystko o lisie te si tam znajdowao. Pan Terpillon trafi od razu, drabin­ki tym razem nie potrzebowa, wycign tom.

- Zaómy, e ja to poyczam? - zaproponowa podejrzliwie.

Podeszam, odchyliam okadk, wyjam dug kartk z tytuem dziea i gestem wskazaam mu, e ma si tu podpisa. Nadal nic nie mówiam, bo sko­ro kaza nam milcze...

- Bardzo dobrze - pochwali i odoy lisa na miejsce. Rozejrza si jeszcze raz, poczyta teksty przyczepione do póek i kiwn gow.

- Moemy si ju odzywa? - spytaa grzecznie Krystyna.

- Ale oczywicie! - odpar pan Terpillon, naj­wyraniej zdziwiony, jakby zapomnia, e sam nam zabroni otwiera gb. - Nie widz przeszkód. Je­szcze chciabym dowiedzie si, czy wydobyy panie z tego wszystkiego - zatoczy krg rk, wskazujc ciany pomieszczenia - t wiedz przyrodnicz, o której mówia moja klientka. I jak to ma form.

Krystyna westchna ciko i zaprezentowaa mu swój zielarski elaborat, lecy oddzielnie, na stoliku pod oknem. Wyglda nader imponujco.

- Zatem yczenia testatorki zostay spenione. Jeszcze tylko ostatnia formalno. Panie pozwol. Ja znam ten zamek.

Spojrzaymy na siebie z pytaniem w oczach. Co tu miaa do rzeczy jego znajomo zamku? Bdzie sprawdza, czy przypadkiem czego nie ukrady­my?

Pan Terpillon stanowczym krokiem ruszy przed siebie, nie czynic ze swych zamiarów tajemnicy.

- Jest moim obowizkiem sprawdzi, czy wszyst­kie ksiki zostay uporzdkowane w bibliotece - zacz, rozgldajc si po jadalni i przechodzc do maego salonu. - Zdarzaj si zapomnienia, w tym domu wiele czytano, lektura porzucona gdziekol­wiek... Ksiki pod rk... Sypialnie, gabinety...

Uznaam za suszne przyzna si od razu.

- Zgadza si, dwie sztuki znajdzie pan w naszych sypialniach. Te lubimy czyta. Ale w katalogach ju zostay zapisane.

- Moe powinnymy byy podpisa si na tych parszywych fiszkach? - szepna mi Krystyna w ucho, wchodzc po schodach. - Wypoyczone...

- Gówno, nie wyszy z domu, to adne poycza­nie. Ale jak chcesz, skocz i podpisz nas...

Zawrócia i popdzia w dó, starajc si nie stu­ka obcasami. Pan Terpillon twardo otwiera drzwi i penetrowa wszystkie kolejne pomieszczenia, zag­ldajc do któw i badajc wnikliwie póeczki pod stolikami. Przelecia si przez nie uywane salony i pokoje gocinne, cae w pokrowcach, obejrza ga­binet i garderoby, po czym skierowa si ku sypialni prababci, równie przez nas nie uywanej. W tym momencie dogonia nas Krystyna, odrobin zdysza­na.

- Cholera, zapomniaam, co czytasz, i musiaam szuka dziury - wysapaa szeptem. - Dobrze, e to wszystko ciasno stoi...

Pan Terpillon otworzy drzwi sypialni prababci Ka­roliny i zatrzyma si w progu.

- Widz ogromny nieporzdek! - zgani surowo i do gromko. - Có to ma znaczy?

Wpadymy mu na plecy, zagldajc kada przez jedno rami, bez adnych zych przeczu, wycznie zaciekawione.

Jezus Mario...!!!

Na pododze przed kominkiem lea nasz kamer­dyner, trupio blady, a pod jego gow krzepa wska struka brunatnej cieczy...

***

Obecno notariusza w chwili odkrycia zbrodni okazaa si czystym bogosawiestwem. Doskonale wiedzia, co naley zrobi, i w mgnieniu oka uru­chomi ca maszyneri policyjno-medyczn. Lekarz humanitarnie zosta wpuszczony do sypialni pierw­szy i wówczas wyszo na jaw, e zbrodnia jest wy­brakowana. Gaston jeszcze yje, chocia wyglda jak nieboszczyk.

Wigor w nich wszystkich wstpi nadludzki, za­mieszanie zrobili potne, ale pomoc zorganizowali byskawicznie. Gaston odjecha ambulansem z po­dejrzeniem zamania podstawy czaszki, przyczyna okropnego wypadku rzucaa si w oczy. Lea z go­w na obramowaniu kominka, przewróci si, upad do tyu, rbn potylic i cze. Niby sprawa wyja­niona, nieszczliwy przypadek, dziwna tylko wyda­a si obecno przy kominku dwóch pogrzebaczy. Jeden tkwi w zasobniku, a drugi spoczywa pod rk ofiary. Poza tym pojawio si pytanie, co, u diaba, poszkodowany robi w piamie w sypialni pani hrabiny...? Z góry postanowiymy mówi prawd.

- Ja tego cholernika wrobi - oznajmia Krys­tyna mciwie. - A ty jak uwaasz. Jak to nie Heaston, to ja jestem ksi Karol angielski. Znów si bydl zakrado, a Gaston go pewnie usysza...

- Popieram twoje zamiary, tylko zastanówmy si, czego tu szuka...

- Ju mam gotow ca powie kryminaln. Bi­uterii po naszych prababkach, nie wiedzia, e jest w bankowym sejfie, myla, e tu. Porcelany nie ty­ka, bo mu j sama pokazywaa, ba si, e od razu padnie na niego. Widzia, e jestemy zaklopsowane w bibliotece, mia nadziej, e reszty jeszcze nie zabezpieczyymy, nie znalazymy nawet...

Zaaprobowaam pomys, chocia zarazem ujrza­am take inn moliwo.

- Szczególnie, e sama mu powiedziaam o wa­runku w testamencie - dodaam. - Dopóki nie skoczymy, do niczego tu nie mamy prawa, jako jed­nostki uczciwe, nie wtykamy nosa gdzie nie naley. Ale czekaj, bo moe przylaz nie dla rabunku, tylko do której z nas? Z mioci?

- Zwariowaa? I tak przyazi co noc bez adnego skutku? eby si tkliwie pogapi? Taki niemiay?

- A kto bdzie wiedzia, e przyazi co noc...?

Krystyna powicia na zastanowienie si jedn sekund i wrócia do wasnej koncepcji.

- Nie, do bani, zgupiaa chyba, przestpstwa z mioci oni tu traktuj ulgowo, nic mu nie zrobi. A poza tym, po co wlaz do pustej sypialni prababci, zamiast do naszych? Zabdzi, sierotka biedna?

- Zabdzi móg, troch ta budowla pogmatwa­na...

Przestaam si upiera, co i tak czyniam bez prze­konania, tylko po to, eby nie zgadza si z ni tak bez reszty, kiedy ze szpitala przysza wiadomo o stanie zdrowia ofiary. Gaston yje, czerep ma roz­bity, ale bez zamania, przytomno straci zwyczaj­nie od silnego uderzenia. Ju zaczyna przychodzi do siebie i lada chwila opowie, jak byo.

Telefon odebra pan Terpillon i od razu rozgosi informacj, dziki czemu gliny pojechay do szpita­la, Pierette przestaa paka, a kucharka podja obo­wizki zawodowe. Udao nam si zje obiad, ca­kiem niezy i prawie nie spóniony.

Pan Terpillon cierpliwie i bardzo maomównie przeczeka pierwsze chwile dochodzenia, bez oporu przyj opini o nieszczliwym wypadku i równie bez oporu pogodzi si z istnieniem wtpliwoci. O naszych podejrzeniach dowiedzia si ju na sa­mym pocztku, na wszelki wypadek jednake Krys­tyna uszczliwia go Heastonem w cztery oczy. Po­licji donos na niego wolaa zoy póniej.

Przy obiedzie sam poruszy temat.

- Co si tyczy nabycia posiadoci - rzek znie­nacka i bez wstpów - pani hrabina pod koniec ycia miaa liczne propozycje, podobne w treci do tej ostatniej. Zamek z ca zawartoci. Ponadto z jej napomknie wywnioskowaem, e kto si tu usiowa krci i czego szuka. Z tej przyczyny resz­tki rodowej biuterii zostay zamknite w sejfie ban­kowym, aczkolwiek moja klientka na biuteri na­cisku nie kada. Pozwoliem sobie nawet na odro­bin zdziwienia, które nie doczekao si adnej od­powiedzi.

Zamilk na chwil, przygldajc si nam i pilnie baczc, czy doceniamy wag wyznania. Stary i do­wiadczony notariusz czym si zdziwi, to ju nie plewy, zjawisko musiao prezentowa osobliwo potn. Wpatrywaymy si w niego wzajemnie z nie ukrywanym zainteresowaniem, które mogo zapewne zaspokoi najbardziej wygórowane wyma­gania.

Kiwn gow i cign dalej.

- Propozycja zakupu, nawet za przesadnie wy­sok cen, nie jest karalna. Amerykanie miewaj i fanaberie, i pienidze. Przypuszczenie, i ów mo­dzieniec, spotkawszy si z odmow, wdar si noc dla penetracji, wydaje mi si wielce prawdopodob­ne, poniewa sam uwaam, i kto spodziewa si znale w tym zamku jakie cenne przedmioty. W prawie kadym zamku, pozostajcym od pokole w rkach jednej rodziny, dawno nie odnawianym i nie przerabianym, znajduj si przedmioty zabyt­kowe, których nie docenia nawet waciciel. Niekie­dy sam o nich nie wie. Kto inny, lepiej zoriento­wany, moe zna ich warto, a jakie pamitki z daw­nych czasów uchoway si tutaj, to nigdy nie zostao zbadane. Wysoko spadku ustalono orientacyjnie, wycznie dla ustalenia wysokoci podatku. Jeeli panie ycz sobie zamieszania z policj, mona im o tym, oczywicie, powiedzie...

O nie, zamieszania z policj nie yczyymy sobie w najmniejszym stopniu! Pan Terpillon wci przyg­lda si nam uwanie i nasza bezsowna reakcja w zupenoci mu wystarczya.

- Tak te sdziem. Zatem, zachowabym supo­zycje przy sobie. Wyznam szczerze: wielbiem pani hrabin od dziecistwa, bya najbardziej czarujc dam, jak kiedykolwiek znaem. Z pewnoci nie yczyaby sobie, eby pamitek rodzinnych dotykay obce rce...

Doprowadzi nas niemal do zbaranienia, bo wy­zna wielk mio caego ycia tak suchym i drew­nianym gosem, to byo co, co przekraczao wszel­kie pojcie. Ponadto musia chyba wiedzie o dia­mencie albo chocia domyla si czego i nader subtelnie da nam do zrozumienia, e lepiej dzia­a kameralnie. Heastona naleao zostawi w spo­koju.

- Zapewne ma pan racj... - zaczam.

Przerwa mi.

- Zobaczymy jeszcze, co powie kamerdyner. Po­winno to nastpi rycho i wówczas podejmiemy decyzj.

- Zostanie pan, mam nadziej, do tej chwili? - zaniepokoia si Krystyna.- Ka przygotowa pokój dla pana...

- Jeli mona, dwa pokoje. Przyjechaem wyna­jtym samochodem z kierowc. Spraw uwaam za dostatecznie wan, eby zaczeka. Czuj si zobo­wizany do koca speni yczenia mojej zmarej klientki.

- Musia si kocha w prababci jak dziki, na mier i ycie - zaopiniowaa Krystyna, kiedy zo­staymy same, a pan Terpillon lokowa si w jed­nym z gocinnych pokoi. - To si nazywa: wierno poza grób. Prawie jak porzdny pies.

- Niech ten Gaston si wreszcie przecknie, bo sama jestem ciekawa, co powie - odparam nie­cierpliwie. - Poza tym korci mnie to przeszukanie i chciaabym raz ju wiedzie, co mamy. Zobaczy to.

- Ja te. Gdzie tu musz wisie stare balowe kiecki. Masz pojcie...?

Kamerdyner przeckn si ostatecznie pónym wieczorem i zoy zeznania, ale gliny nie byy takie wyrywne, eby zawiadomi nas o tym po pónocy. Upragnionych wieci dostarczono nam rano.

Otó obudzi si w nocy i usysza co. Nie wie dokadnie co, nie potrafi powiedzie, ale wydao mu si, e kto obcy jest w zamku. Jak obie janie pa­nienki pracoway w bibliotece, odgosy te byy, ale inne, panienki czasem nawet zbiegay do piwnicy, obcasiki postukiway, ale to brzmiao zupenie ina­czej...

- Przysign, e wyliczy nam te wszystkie butel­ki, które zdyymy obcign - skomentowaa w tym miejscu Krystyna, nieco stropiona.

- No to co? - pocieszyam j. - Janie panien­kom przecie aowa nie bdzie...?

... Caym sob czu, e co tu nie gra, i postanowi sprawdzi. Na wszelki wypadek wzi ze sob ko­minkowy pogrzebacz, wyszed z pokoju, posucha, a such ma dobry, dobiegao jakby z sypialni janie pastwa na górze, poszed tam, jeszcze posucha przy dziurkach od kluczy i tak trafi do sypialni nie­boszczki pani hrabiny. Wszed cichutko. I otó jaki czowiek, duy w sobie, gmera w toaletce pani hra­biny, tej z potrójnym lustrem i szufladkami, tyem do drzwi obrócony. Twarzy nie widzia, tylko rce i te rce byy cakiem czarne. Kamerdyner nie kretyn i wie, e po prostu mia rkawiczki, jak kady rozum­ny wamywacz. Owszem, przyzna si, zamierzy si swoim pogrzebaczem, eby go lekko stukn, bo inaczej z takim bykiem nie mia szans, ale tamten okaza si czujny. Nim si jeszcze odwróci, ju pchn go straszliwie, gorzej niby ogier kopytem przyoy, kamerdyner polecia do tyu, co go ok­ropnie walno w gow i na tym koniec. Na nowo wiat zobaczy w szpitalu i t przeliczn panienk, co go ratowaa. Przez chwil nawet myla, e ju umar i jest to anio...

- Ciekawa rzecz, e w kadym szpitalu znajdzie si chocia jedna pikna pielgniarka - zauway­am mimochodem. - Chyba specjalnie tak anga­uj dla poprawy samopoczucia chorych. Such to on ma niezy, co ma najlepszy such na wiecie?

- Chyba jakie zwierz, które ma beznadziejnie zy wzrok - odpara Krystyna. - Nie pamitam, moe we. Ale myl, e u Gastona zadziaa raczej instynkt. Zna ten zamek tak, e powinien bezbd­nie lokalizowa skrobanie myszy i uczty korników.

- Niewykluczone te, e cierpi na bezsenno, w starszym wieku to si zdarza. Czytajmy dalej.

Reszta protokóu przesuchania zawieraa ju tyl­ko pytania i odpowiedzi na temat wygldu zewnt­rznego zoczycy. Nic z nich nie wyniko. Duy by i z pewnoci mody, wosy ukryte pod obcisym kapturem i tyle. Ubrany w kurtk czarn, szerok, skrywajc figur, spodnie te jakie takie na wy­rost, pozna go od tyu nikt by nie da rady.

Wic jednak przestpstwo, a nie wypadek. Nie­wtpliwie Krystyna wystpiaby tu z rewelacjami o Heastonie, gdyby nie delikatne ostrzeenie nota­riusza. Zgodnie byymy zmuszone zezna, e nic nie wiemy, wamywacz pojawi si w zamku po raz pierwszy i chyba nic nie zostao ukradzione. Kamer­dyner sposzy podleca, który zapewne uciek, prze­konany, i haas sprowadzi wiksze grono miesz­kaców. Policja bya podobnego zdania, dziwiono si tylko nieco, e nikt nic nie sysza. Uzyskali wy­czerpujce wyjanienie. Pokojówka i kucharka mia­y pokoje jeszcze dalej ni kamerdyner, my obie za, po bardzo cikiej pracy, spaymy snem kamien­nym. O winie, które upikszyo nam wieczór, poz­woliymy sobie nie wspomina.

Caej sprawie dano zatem spokój, szczególnie e Gaston by ubezpieczony, ponadto obie zgodnie, korzystajc z obecnoci notariusza, zadeklaroway­my dodatkowe wysokie odszkodowanie dla wierne­go sugi. Przykazano nam tylko pomyle o jakich alarmach, wzgldnie innych zabezpieczeniach.

- Moim zdaniem, najlepszy alarm wystpuje w postaci zego psa, przyuczonego, eby z obcej rki nie zere - powiedziaa Krystyna stanowczo. - In­ne alarmy mona wyczy, psa si nie da.

- Mona do niego strzeli nabojem usypiajcym - zaprzeczyam ponuro. - Nie rozlega si gono.

- Primo, pies moe siedzie schowany, nie wida go. A secundo, mog to by dwa psy, ten drugi usy­szy i zareaguje od razu.

- Jak? Moe szczeka... - zaczam buntowni­czo i zreflektowaam si. Miaymy co innego do roboty ni kóci si o psy, których i tak nie byo do dyspozycji.

Ukrywszy Heastona przed policj, same byymy nim jednak nieco zaniepokojone. Teraz dopiero ów dostrzeony przeze mnie popió z papierosa zacz przemawia wielkim gosem, w dodatku pan Terpillon wyranie stwierdzi, e wamywano si tu ju za czasów prababci, co w tym tkwio osobliwego. Kim w ogóle ten Heaston by? Amerykaninem z pew­noci, sdzc po akcencie, ale co z tego? Prababcia równie nie zawiadomia policji...

Czego szuka, bo przecie nie diamentu?! Myl, e udaoby si znale tak may przedmiot w tak zaniedbanym domu metod krótkich wizyt, bya zu­penie idiotyczna, chyba e naprawd wiedzia o wiele wicej ni my...

- Gdybymy miay nadmiar pienidzy, wynaja­bym prywatnego apacza, eby sprawdzi tego cepa - powiedziaa Krystyna z ponur irytacj. - On mnie mczy. Ale mamy za mao i szkoda mi na nie­go.

- Moe zyskamy troch czasu, jak si tu ju wszystko uspokoi - pocieszyam j. - Czas zastpi pienidze i same zdoamy co wykry.

Kryka prychna gniewnie, ale na razie porzucia temat, chocia Heaston tkwi nam zadr za paznok­ciem. Co ten podlec wiedzia?

Pan Terpillon zaatwi z nami wszystkie interesy natychmiast po odjedzie glin. Nie byo tego duo i przeszo ulgowo, poniecha bowiem jakiejkolwiek biurokracji.

- Od tej chwili - rzek uroczycie, aczkolwiek wci sucho i jako tak, jakby organ mowy mia wy­konany ze skrzypicego drewna - weszy panie w pene i cakowite posiadanie spadku po pani hra­binie de Noirmont. Podatek spadkowy zostanie za­pacony z powierzonych mi na ten cel funduszów. ycz szczcia.

Zjad niadanie, ukoni si nam i odjecha. Zo­staymy same.

***

adna z nas nie miaa siy przekonywa tej dru­giej, e naley najpierw jecha do Calais, po drodze zawadzajc o Pary, i kontynuowa dochodzenie w kwestii panny Antoinette i diamentu, relikty po prababkach byy zbyt kuszce. Diament nie zajc, nóg nie ma, nie leci przed siebie i nie ma potrzeby za nim goni, a tu znów moe si wedrze jaki Heas­ton albo inna gangrena. Teraz to wszystko byo na­sze i legalnie mogymy sobie przywaszczy, co nam w oko wpado. Jedyny mankament stanowia szansa, e si o co pobijemy, ale, znajc ycie, z góry posta­nowiymy, e w razie czego bdziemy losowa.

Rozumu starczyo nam tylko na to, eby zacz metodycznie, od najstarszych sypialni. Pra-pra-pra-prababka Klementyna sypiaa razem z mem, rzecz jasna, dopóki y, potem ju sama, ale ich wspólny apartament od wieków sta odogiem, nie­tknity. Uroczycie i ze wzruszeniem zdjymy pok­rowce z mebli.

- Jeeli istniaa w rodzinie, jak twierdzi babcia Ludwika, jaka osoba skpa i chciwa, musiaa to by jednostka nieziemsko gupia - owiadczyam, zaled­wie przyjrzawszy si temu, co wyjrzao spod przyszarzaych nieco pacht. - Ju przed wojn moga na tym zrobi majtek. Susznie wykopaymy Heastona.

- Bo co? - zaciekawia si Krystyna. - Takie cenne?

- Autentyki absolutne, Ludwik XV, nawet szczt­ki czternastego. Obicia troch przechodzone, ale spójrz na ten haft w róyczki! Przecie to rczna robota! A drewno w doskonaym stanie, Kryka, to s muzealne okazy!

- We pod uwag, e przed wojn byy modsze o przeszo pó wieku. Cholera. Chciaam na czym usi, ale teraz si waham. Moe to nie wypada?

- Jest to niewtpliwie rodzaj witokradztwa - zgodziam si. - Ale i tak ju w jadalni siadujesz na Henryku Czwartym, wic rónica niewielka. Tyl­ko siadaj ostronie. Jak motylek.

- Idiotka. Jak koliberek ci nie wystarczy?

Grzebaymy w resztkach dobytku przodków z dreszczem nieziemskiej rozkoszy. Duperele to by­y, bibeloty, puzderka, szkatuki, szale i pelerynki, abdzim puchem obszyte, puch co prawda mocno wybrakowany, ale z daleka i w sabym wietle jesz­cze efektowny. Zachwyciy nas ranne pantofelki na obcasiku i cay skad kompletnie zleaych, ale cu­downie piknych rkawiczek. Haftowana skóra, pe­reki na atasie... Najlepiej trzymay si koronki. W podziwie ogldaymy szlafmyce pradziadka, przymierzajc je kolejno.

- Jak, na lito bosk, oni mogli w tym spa? - zdumiewaa si Krystyna z niesmakiem i zgroz. - Suchaj, przecie to grzeje w gow! Przeszkadza cholerycznie! Mogaby...?

- A skd! Zawsze mnie to dziwio, ale moe byli przyzwyczajeni. Tu s chyba rzeczy z czasów jeszcze dawniejszych, popatrz, to abot. Sprzed Rewolucji.

Garderoba dostarczya nam wrae upojnych, spróbowaymy wbi si w prababcine gorsety, Kryka upara si zasznurowa mnie szczelnie, wyrwa­am si jej z rk, kiedy cakowicie zabrako mi tchu.

- Dó i góra jeszcze jako tako, zostaje nawet tro­ch luzu, ale tali masz kompromitujc - skryty­kowaa. - Obawiam si, e ja te.

- Odplcz te sznurki, do diaba! Wida wyranie, dlaczego one nie mogy ubiera si same i musiay mie osobiste pokojówki. Wszystkie haftki z tyu!

- Kurtyzany, zdaje si, miay wicej rozumu, ro­biy sobie klamerki z przodu. Upiornie niewygodna epoka...

Czas przy tym zajciu lecia z wizgiem, niechtnie zeszymy na obiad, zjadymy w popiechu, nie pa­trzc co, galopem wróciymy na gór. Przy wach­larzach prababci przysza mi wreszcie do gowy roz­sdna myl.

- Ja jestem moda - powiadomiam moj siost­r. - Nie wiem, jak ty.

- Wydaje mi si, e jestem dokadnie w tym samym wieku - odpara uprzejmie, acz nieco podej­rzliwie. - Bo co?

- Jako jednostka moda, na rozrywkach bez tru­du spdz ca noc, nie pierwsz w yciu. I mam nadziej, e nie ostatni.

- Ja te. I co z tego? A...! Rozumiem! Proponu­jesz, eby nie marnowa czasu na gupie wypoczyn­ki, tylko siedzie tu do rana?

- A przespa si w dzie. W ten sposób wyliz­gamy wamywaczy i adne alarmy nie bd potrzeb­ne. A stwierdzam stanowczo, e szlag by mnie trafi, gdyby kto tu co rbn. Zysku z tego nie bdzie, bo wszystkie rupiecie bardzo stare, ale muzeum przecudne!

Kryka zgodzia si ze mn i pochwalia pomys. Przyniosymy sobie na gór kaw w termosie i wi­no, rezygnujc z kolacji. Pokarm dla ducha w peni zrekompensowa nam brak pokarmu dla ciaa.

Gdzie nad ranem, wci pene ycia i zapau, zwróciymy wreszcie uwag na sekretarzyk prababki Klementyny. Ominymy go wczeniej, bo cigna nas garderoba z kieckami, a t konkurencj kady mebel przegrywa w przedbiegach, teraz jednak, w pewnym stopniu zaspokojone, mona powiedzie, e wrcz przekarmione atasami, aksamitami, jedwa­biami i ca reszt tekstyliów, wróciymy do niego.

Peen by papierów i papierków, a zaraz w pierw­szej szufladce pod papierkami lea kolczyk z duym szmaragdem, otoczonym brylancikami, w peni spraw­ny, ale bez pary.

- Ciekawe, gdzie drugi - powiedziaa smtnie Krystyna. - Pewnie prababcia zgubia.

- W nieco póniejszym wieku, bo na portrecie ma jeszcze oba - przypomniaam jej.

- Na którym?

- Tym, co wisi w maym salonie. W samo po­udnie soce na niego pada i te kolczyki a wie­c, wskoczyy mi w oko. Szkoda, e nie ma dru­giego, bo to ju duo warte. Zabytek. Osobicie uwaam, e koniec baroku, pod rokoko podcho­dzi.

Krystyna machna rk i zacza przeglda pa­pierki. Jakie rachunki to byy, jakie notatki dla pamici, jakie spisy potraw, wygldajce na próby dyspozycji wystawnego obiadu, rozmaite liciki, za­proszenia, podzikowania, liczne karty wizytowe i mnóstwo uwag o koniach. Opisy gonitw, wykaz nagród, skrótowe informacje o samopoczuciu Rosaline i formie Torrenta, cae, porzdne rodowody, opinie o stajennych i dokejach, korespondencja z torami wycigowymi, porady weterynarza i, oczy­wicie, gruby plik karteluszków z zestawami zió, leczcych koskie dolegliwoci.

- Stadnin to pradziadek mia niez - zauwa­yam z szacunkiem. - A dziwiam si nawet tro­ch, e tak mao zapisków o koniach, tylko te rejest­ry w gabinecie.

- Tu byy - odpara Krystyna. - Podziwiam konsekwencj prababci, popatrz, zwierzyn te le­czya zioami. O, popatrz tutaj! Weterynarz przyzna jej racj. Zaczynam si do niej coraz bardziej przekonywa. Jeeli Andrzej nie padnie mi do nóg...

- Nie padnie. Nie bdzie mia czasu. Chwyci to wszystko i straci przytomno, o ile rzeczywicie ma takiego szmergla.

- Bd mu dawaa po kawaku...

Skrytk, rzecz jasna, znalazam ja, znaam niele stare meble. Paska obszerna szufladka pojawia si w nieoczekiwanym miejscu, wywszyam j i zdo­aam otworzy. Caa bya wypchana prawie wycz­nie gazetami, niekompletnymi, wycinkami i poje­dynczymi stronami, wyrwanymi z dzienników.

Ju po minucie poczuam, e znów dostaj wypie­ków.

- Zdaje si, e nie musimy ani jecha do Calais, ani zatrzymywa si w Paryu - powiedziaam z ul­g i wzruszeniem. - Prababcia bya istn per! Nie wiem, czy nie tego wanie szuka ten parszywy Heaston.

Krystyna oderwaa si od przegldu recept zioo­wych natychmiast.

- Co...? O rany boskie! To ta prasa, któr miay­my przeszukiwa?!

- I nie tylko - odparam uroczycie, sigajc w gb gazetowego chamu. - Co mi si widzi, e s tu kopie protokoów policyjnych. Jakim cudem prababcia im to wyrwaa?!

Krystyna wydara mi z rk cz makulatury.

- Musiaa dysponowa du si perswazji. Ty­sic dziewiset szósty rok, no, moda ju wtedy nie bya, ale moe cigle pikna...?

- Bya hrabin i miaa charakter - orzekam sta­nowczo. - Wtpi, czy komisarz policji, bd co bd mczyzna, zdoa si jej oprze. Czekaj, roz­ómy to chronologicznie i przeczytajmy porzdnie.

Zanim zdyymy usa gazetami pó podogi, wywlokam z szufladki owo co, co wygldao na protokóy. Nie byy to protokóy sensu stricto, ra­czej notatki z przesucha z osobistym komenta­rzem przesuchujcego.

Prababci Klementyn odwiedzi pan komisarz Simon we wasnej personie, o czym wiadczy may licik, przyczepiony do jednego z pozostaych pism. Zapowiada w nim swój przyjazd i prosi o zezwo­lenie, którego prababcia bez wtpienia udzielia mu chtnie. Przyjecha zatem i cay dalszy cig musia by wynikiem tej wizyty.

Siedzc na pododze, z zapaem czytaymy wszyst­ko po kolei. Pan Simon, wezwany telefonicznie, zna­laz si bardzo szybko na miejscu rzekomego przestp­stwa, gdzie zasta nieywego wicehrabiego de Pouzac i duy baagan w pokoju. Pierwsze podejrzenia pady natychmiast na niejakiego Michela Trepona, pomocni­ka jubilera, który przed chwil tam przyby i po chwili znik tajemniczo, ale pan Simon, nie w ciemi bity, zbada rzecz dokadnie. Dowodem obecnoci mo­dzieca bya leca na pododze bransoletka, której przedtem nikt nie widzia, a która wedle zezna jubilera, zostaa wanie przysana po wygrawerowa­niu pamitkowego napisu. Pomocnik j przyniós. Wedle zezna lokaja, niós j chyba w nieduym ótym sepeciku, bo zbliajc si do drzwi gabinetu wicehrabiego, siga w gb sepeciku rk, jakby co stamtd wyjmowa. Dalszy cig odby si w cztery oczy i stanowi tajemnic, tyle e nie dla pana Simona.

Jego prywatnym zdaniem, wicehrabia siedzia przy stoliku i oglda wielk ksig, cenne zabytkowe dzieo, które kupi zaledwie poprzedniego dnia. Dzie­o okazao si kompletnie zdewastowane w rod­ku, co wicehrabiego zdenerwowao niewymownie. Wyda nawet kilka okrzyków, syszanych przez lo­kaja.

Nader istotne znaczenie ma fakt, i wicehrabia posiada sztuczn szczk, któr, jako czowiek jesz­cze mody, starannie ukrywa przed otoczeniem, co nie przeszkadzao, e wszyscy o niej wiedzieli. Przy nerwowym okrzyku musiaa mu wypa akurat w mo­mencie wejcia do gabinetu osoby postronnej. Nie patrzc zapewne nawet, kto wchodzi, wicehrabia rzu­ci si na dywan, eby j podnie, potrci chwiejny postument i spadajca z postumentu marmurowa rzeba trafia go prosto w gow. Równoczenie, albo prawie równoczenie, przewróci si stolik, z którego zleciaa ksiga i bransoleta. Pan Simon uwaa, e pomocnik jubilera, wchodzcy wanie z bransolet w rku, zareagowa odruchowo, rzuci si w kierunku katastrofy, upuszczajc klejnot. Owijajca go bibuka spada, leaa obok.

- Dlaczego, do diaba, przyniós t bransolet w bibuce, a nie w eleganckim etui i nikomu nie wydao si to podejrzane? - spytaa w tym miejscu Krystyna z nag irytacj.

- Nie mam pojcia - odparam nerwowo. - Ale przysign, e pan Simon i to take wyjani.

Moje sowa sprawdziy si zaraz w nastpnym ko­lejnym akapicie. Przedtem jeszcze pan Simon stwier­dza, e stolik by omioktny i rogiem trafi wice­hrabiego dodatkowo...

- Sia zego na jednego - mrukna moja siostra. - pomocnik jubilera za zgupia od tego, prze­razi si miertelnie i uciek.

Jubiler zezna, i bransolet dostarczy luzem, tak jak mu zostaa przyniesiona, bo wicehrabia tego so­bie yczy. Wyzna w rozmowie, e naley ona do damy, stanowi prezent od niego, zostaa zabrana. podstpnie dla wygrawerowania napisu i tak samo podstpnie zostanie podrzucona. Dama oczywicie etui posiada, ale trudno byo wszak przeszukiwa jej toaletk, wic dajmy sobie z tym spokój. Wnios­kujc z treci napisu, napomykajcego o upojnych chwilach, wicehrabia mówi prawd, aczkolwiek po jego mierci do bransolety adna dama si nie przyznaa. Zapewne bya zamna.

- No prosz - wytknam. - Masz wyjanienie.

- Dobra, szlag niech trafi dam. Co tam jest dalej?

Zdewastowane dzieo leao na pododze i wida byo, e w rodku jest kompletnie dziurawe. Pan Simon zaledwie rzuci na nie okiem. Zaraz potem kto je podniós, tak samo jak bransolet, zapewne otu­maniony zdenerwowaniem lokaj, czemu komisarz nie zdoa zapobiec w panujcym zamieszaniu. Do wicehrabiego naleao dopuci lekarza, wpadli przy­jaciele ofiary, podrzdny funkcjonariusz policji nie da sobie z nimi rady, po czym dziurawe dzieo znik­o. Drog mudnych docieka pan Simon stwierdzi, i naleao do hrabiny de Noirmont, a zabraa je za­pewne jej wnuczka, panna Justyna Przyleska, obec­na na miejscu nieszczcia przez krótk chwil.

- No i rozumiem, e wtedy zacz si pcha do prababci z wizyt - rzeka z ulg Krystyna.

- A prababcia, gow daj, potwierdzia wersj sztucznej szczki - podjam natychmiast. - So­koy mu chyba nawet pokazaa, bo dlaczego nie.

- Ale zdenerwowa si musiaa niele. Wcale nie szczka wyleciaa, tylko diament...

- Szczka te...

- Jedno drugiemu nie przeszkadza, na pododze miejsca dosy. Ale ten cay Trepon szczki nie apa, bo na plaster mu cudze zby...

- No i z tego wiemy to, co ju wiedziaymy, tyle e bardziej szczegóowo. Komplikacje zaczynaj si w Calais. Zostawi drogocenno u narzeczonej czy zgubi w morskiej toni? Czekaj, co mia przy so­bie?

- On tu pisze, e óty sepecik.

- I co nam przyjdzie z ótego sepecika?

Popatrzyymy na siebie z jednakowym powtpie­waniem. Krystyna podniosa si z podogi, nalaa do kieliszków wina i przyniosa je na miejsce pracy.

- Tym diamentem jednake wszyscy byli przejci przez cae pokolenia - rzeka w zadumie. - Po­patrz, ile wiedzy zostawili na pimie...

- Zostawiy - skorygowaam. - Zdumiewajca sprawa, ale wychodzi mi, e poza prapradziadkiem Ludwikiem, tym od Marietty, zajmoway si nim i wiedziay o nim wycznie kobiety.

- Obecnie nastpia zmiana. Heaston zrobi na mnie wraenie mczyzny.

- Moe wprowadzono ostatnio równouprawnie­nie mczyzn, na co nie zwróciymy uwagi?

Znów popatrzyymy na siebie. Krystyna westch­na, napia si wina i zaproponowaa, eby prze­czyta gazety, skoro ju je mamy pod rk.

Dziennikarze jak dziennikarze, zrobili, co mogli, dla podniesienia nakadu. Oprócz informacji, zna­nych nam, mona powiedzie, bezporednio od pa­na Simona, podawali mnóstwo wiadomoci, potrzeb­nych jak dziura w mocie. A to obraz na cianie gabinetu wicehrabiego wisia przekrzywiony, a to obecni w ssiednim pokoju przyjaciele syszeli stra­szne krzyki i mieli ze przeczucia, a to wtargna do gabinetu tajemnicza dama, która ukrya za gorsem tajemniczy przedmiot i zbiega, a to krwawe bryzgi widniay a na drzwiach, a to lokaj zemdla i tak dalej. Nad szczegóami odziey wszystkich osób za­interesowanych rozwodzili si na caych szpaltach, obyczaje pana Trepona, pomocnika jubilera, opisy­wali z detalami. To ostatnie zainteresowao nas bar­dziej, chocia wtpiymy w ciso opisów.

Pan Trepon by silny, potny, bykowaty, dlatego w razie potrzeby suy za posaca. Bywao, e wiel­ki majtek nosi przy sobie i nikt nigdy nie dokona na niego napaci. Zwierzchnik gwarantowa jego uczciwo. Ubiera si skromnie, eby nikomu nic gupiego nie wpado do gowy, nosi obszerny sur­dut z licznymi kieszeniami i zawsze mia przy sobie óty sakwojayk, przewieszony przez rami. aden zoczyca, planujcy ewentualnie rabunek, nie móg by pewien, gdzie niesie cenne przedmioty, w kie­szeniach czy w sakwojayku. Przy jego sile, dopóki by ywy, obmacywanie nie wchodzio w rachub.

- Zwaywszy zeznanie lokaja, wedle którego si­ga rk do sepecika, wierz wycznie w sakwoja­yk - owiadczya zniechcona Krystyna. - Nawet surdut z kieszeniami wydaje mi si wtpliwy, w rze­czywistoci móg nosi obcis marynareczk i pal­tocik z pelerynk. I te nie wiem, co by nam z tego przyszo.

- Z jakich powodów prababcia cay ten cham zachowaa - zauwayam w zamyleniu. - Chyba nie tylko na pamitk?

- Z grzecznoci dla nas. Zdja nam z gowy ro­bot gupiego.

- Albo moe przeoczamy co wanego. Dziwi mnie, e nie ma nic o narzeczonej, prasa romansowe historie zawsze wywszy. Co do ucieczki, same gu­poty.

Krystyna zastanowia si powaniej.

- Przypuszczam, e po stwierdzeniu jego nie­winnoci nikt ju nie chcia z nimi rozmawia i stra­cili er. Czekaj, ten Simon te si zasugerowa de­wastacj zabytku i sztuczn szczk i narzeczon omin, Antoinette mu nie wysza. To bya prywat­na wiedza prababci.

- No i moe zebraa ten cay cham do kupy dla sprawdzenia, czy na pewno nie ma w nim nic niepo­trzebnego. Dobra, zostawmy to na razie, pomylimy jeszcze póniej...

- Sprawdmy w ogóle do koca ten mebel.

Sekretnych szufladek wicej w sekretarzyku nie byo, ale wród rachunków znalazymy jeszcze list od Marcina Kacperskiego do janie pani, nadesany z Calais, sugerujcy, e na janie panienk naley zaczeka. Nie wiadomo dokadnie, co si tam dzieje w tej Anglii, moliwe, e trzeba bdzie szybko sko­czy do Londynu i lepiej, eby kto by bliej. Po­nadto wiadomy osobnik moe tu wróci. Szczero modej damy nie ulega wtpliwoci, jest zrozpaczo­na i sama nic nie wie. On, Marcin, bdzie tu zatem czuwa, oczekujc powrotu janie panny Justyny.

- To ju rozumiem dokadnie, skd si wzi zwizek panny Antoinette z Kacperskimi - stwier­dziam z satysfakcj. - Nie jestem pewna, czy on si z ni przypadkiem nie oeni, co mi si majaczy na tym tle, ale bardzo niewyranie.

- Jak ju suchaa gadania babci, trzeba byo sucha porzdnie! - rozzocia si Krystyna.

- Ja suchaam jak wcieka, ale babcia mcia. Zdaje si, e to byo jeszcze przed jej urodzeniem i nie miaa wspomnie osobistych. Jakie strzpki si po niej pltay. Albo moe nie lubia akurat o tym mówi. Nic ci na to nie poradz.

- Moe jeszcze jaki list si znajdzie...

Listów jednake wicej nie byo, ale i tak uciech miaymy nieziemsk. Realizujc mój antywamaniowy pomys, wzbudziymy lekkie zgorszenie i ci­ch nagan usugujcego personelu, panienki prze­stawiy sobie noc i dzie, w dzie spay, niadanie jady po poudniu, nie wiadomo byo, co robi z obia­dem. Po nocach paliy si wiata w poowie zam­ku, co by na to nieboszczka pani hrabina powiedzia­a...

Widzc wyrany rozkwit potpienia i korzystajc z powrotu kamerdynera, który zdumiewajco szyb­ko odzyska zdrowie, zebraymy sub w ogrom­nym holu i wyjaniymy spraw uczciwie. Rzeczy po naszych przodkach trzeba raz wreszcie uporzd­kowa, jeli robimy to w nocy, wiecc przy tym gdzie popadnie, z pewnoci aden zodziej nie przyj­dzie si wamywa. Powicamy si. W dzie mu­simy to odespa, bo inaczej padniemy trupem, i taki obiad, na przykad, moemy je o jedenastej wie­czorem. Albo mona zostawi nam zimn kolacj, któr spoyjemy o pierwszej w nocy. A lepszego sposobu zabezpieczenia dóbr nikt chyba nie zdoa wymyli.

W mgnieniu oka nagana przeistoczya si w uzna­nie i zachwyt, janie panienki okazay si nie takie gupie, jak na to wygldao. Zyskaymy aktywn pomoc, suba podzielia si obowizkami, Gaston dziaa pónym wieczorem, a kucharka z pokojówk od wczesnego poranka. Wamywacze stracili wszel­kie szans.

Zdecydowaymy si robi sobie od razu spis praw­dziwie cennych zabytków i do garderoby prababki Karoliny dotarymy dopiero po dziesiciu dniach.

***

- Suchaj - powiedziaa akurat o pónocy Krys­tyna, nagle rozpomieniona. - To znaczy nie su­chaj, tylko popatrz! Czy ja dobrze widz? Puda na kapelusze!

Popatrzyam. Rzeczywicie, caa szafa w gardero­bie bya tym zawalona, wielkie okrge bawany, cz staa take na szafie. Uwiadomiam sobie, e pierwszy raz trafiamy na takie bogactwo nakry go­wy, do tej pory pojawiay si tylko czepeczki i ozdob­ne stroiki, balowe i wieczorowe, a prawdziwych ka­peluszy nie byo. Nie miaam kiedy dziwi si temu, bo inne atrakcje odzieowe waliy Niagar i same pantofle do przymierzania zajy nam jedn ca noc. Widocznie nastpi tu jaki podzia na asor­tymenty.

Krystyna dostaa istnego szau.

- Kapelusze! Nareszcie! Popatrzmy na te osa­wione kapelusze, niech ja raz wreszcie sprawdz, jak one to nosiy, e im wiatr nie zdziera z gowy! Moe bd ogrody warzywne i ptaszarnie, myskie koa i bocianie gniazda! Chronologicznie chc, his­torycznie, mów, które z jakich czasów!

- Wariatka - powiedziaam z przekonaniem i signam na najwysz pók. Krystyna wlaza na krzeso i zacza ciga te z góry.

Dostarczyam jej dodatkowych emocji wstp­nych, suponujc, e widzimy magazyn. To jest druga garderoba prababci, ukryta za pierwsz, niejako podrczn, moe si tu znajdowa generalny skad nakry gowy wszystkich przodki od pokole. Krys­tyna omal nie zleciaa z krzesa, chwyciam pudo, wypadajce jej z rk.

Uroczycie, acz niecierpliwie, zaczymy to ot­wiera.

Zmiuj si Panie, a có te baby na gowach nosiy! Niby to wszystko byo nam wiadomo, ale nie ma jak kontakt bezporedni. Nie rozczarowao nas nic, prze­ciwnie, gos odbierao od wstrzsów, najwiksze wra­enie robi kapelusz, na którym ze stada maych ptaszków wyrastay olbrzymie strusie pióra, komplet­ne ogony. Nie umywaa si do niego nawet strzecha somiana i caa winorol z potnymi gronami. Ogro­dy kwiatowe, papuki-nierozczki, koronki, upierze­nie wszelkiego autoramentu, gazki uwite w formie gniazdka, owoce swojskie i egzotyczne, rajskie ptaki i pawie, nie mówic ju o kokardach i wstkach, którymi po rozwiniciu, daoby si zapewne opasa kul ziemsk w okolicy równika, wszystko zapierao dech w piersiach. Woale usay ca podog. Rzecz jasna byy te te przeraajce rury od piecyka, ster­czce pó metra przed twarz i krochmalone falbanki, wizane pod brod. Istna orgia!

Mierzyymy to, oczywicie, luster w garderobie nie brakowao. Do zamku móg si wedrze w tym momencie puk wamywaczy i siekier porba po­sadzki, nie zwróciybymy na nich najmniejszej uwa­gi. Zapomniaymy o chronologii, przytoczyo nas to bogactwo, a co najmieszniejsze, cay ten majdan okaza si zaskakujco twarzowy!

Uspokoiymy si wreszcie na chwil ze zwyczaj­nego zmczenia, bo rce mdlay od trzymania w górze. Druga szafa równie bya tym zapchana, Kryka wygarna reszt pude, nieco mniejszych. Otworzy­am ostatnie wielkie, ujrzaam mnóstwo czarnego pierza, mienicego si odrobin zielono i fioletowo.

- Chyba aobne - stwierdziam. - Nie ma ad­nych dodatkowych mieci. Ciekawe, z jakiego to ptaka.

Krystyna wycigna szyj i zajrzaa ciekawie do puda akurat w chwili, kiedy wyjam kapelusz.

- Eje, a to co? - wykrzykna, zdumiona. Wychyliam si zza opierzonego ronda i te spoj­rzaam.

W pudle leao jeszcze co, przedtem zakryte ka­peluszem. Jakby wspóczesna pederastka, tyle e nie­typowa i bardzo stara, z pociemniaej skóry. Nasa­dziam kapelusz na gow, eby uwolni rce i sig­nam po to. Krystyna signa równoczenie, przez chwil wydzieraymy sobie przedmiot, za dugo ju byymy w zgodzie, eby tak od razu jedna drugiej ustpi. Ona pierwsza pucia, poniewa spojrzaa na mnie i jakby si zachysna.

- Jezus Mario! - krzykna zdawionym gosem i zerwaa mi z gowy pierzasty kapelusz.

Obejrzaam si za ni, zaskoczona. Rzucia si do lustra, ju nasadzajc to czarne pierze na eb, ujrza­am jej wizerunek i zamurowao mnie. Tak piknej mojej siostry jeszcze nie widziaam!

Mienice si czarne pióra pokryway cae rondo, chyba znajdoway si nawet pod spodem, bo rzucay na twarz jaki tajemniczy cie. Co jakby liliowego, co wzmagao blask oczu i podnosio wieo cery. Najobrzydliwszej mazepie dodaoby urody, a co tu mówi o kobiecie piknej z natury.

- No, no... - powiedziaam wreszcie, ochonw­szy z wraenia. - Ja te tak w tym wygldaam...?

Krystyna z politowaniem ypna na mnie okiem.

- To jest najcenniejszy przedmiot, jaki znalaz­ymy w tym zamku - owiadczya stanowczo. - Suchaj, gdzie my to moemy nosi? Nie mówi równoczenie, ale na zmian. Jestem uczciwa i mi­mo wszystko nie zabij ci, eby nosi sama.

- Na wycigach w Ascot - odparam bez waha­nia. - Tam mona nosi wszystko, co si tu znaj­duje.

Krystyna pokrcia gow, niezdolna oderwa oczu od samej siebie.

- Marnotrawstwo. Na wycigach nikt nie zwróci uwagi, nawet kobiety...

- Kobiety zwróc. Przynajmniej niektóre, te, co przychodz wycznie dla kapeluszy.

- Za mao dla mnie. Niechby nawet jaka pada trupem z zawici, co mi z tego. Widz, e modystki naszych prababek miay swój rozum, naley to jako wykorzysta. Wyeksponowa... - oywia si nag­le. - Suchaj, moe Andrzej spojrzy na mnie znie­nacka...?

Rozwayam myl byskawicznie.

- Musiaabym by przy tym i musiaby wiedzie, e mu stoj za plecami, bo inaczej mógby pomyle, e ty to ja. Znaczy, musiaby wiedzie, e wchodzisz albo co.

- To jest rzecz do zrobienia. Suchaj, zamiemy si! Oddam ci diament za ten kapelusz.

Protest ogarn mnie jak poar lasu.

- Mam wysoko rozwinite poczucie estetyki i nawet nie bd ci zgaszaa takich kretyskich pro­pozycji. Chtnie na ciebie niekiedy popatrz. Ale wybij sobie z gowy, ebym zrezygnowaa z wygl­dania tak samo!

Krystyna westchna ciko i z gbokim alem zdja kapelusz z gowy.

- Grzeje, cholernik. Ciekawa rzecz, e zawsze i wszdzie znajdzie si jaki jeden kapelusz, od któ­rego mona dosta szau. Scarlet O'Hara te taki miaa, ten, co jej przywióz Clark Gable...

- Rett Butler.

- Wszystko jedno. Zastanowi si, gdzie i kiedy w tym wystpi, to musi by wystrzaowa okazja. Co tam byo pod spodem?

Dopiero teraz spojrzaam, co trzymam w rku. T star pederastk, czym wypchan. Krystyna trosk­liwie woya kapelusz do pustego ju puda i usiad­a obok mnie na pododze.

- Poka! Suchaj, czy to nie byo kiedy ó­te?!

Oprzytomniaam wreszcie po kapeluszu i obejrza­am przedmiot. Odchyliam klapk, osaniajc za­meczek. Pod spodem bya janiejsza i rzeczywicie, miaa óty odcie.

- Czyja dobrze pamitam, e pomocnik jubilera siga rczk do ótego sepecika...?

- Nosi surdut z kieszeniami i taki óty sakwojayk - przypomniaa Krystyna równoczenie. - Gdyby nie to, e przy kapeluszu osignam apo­geum emocji, teraz bym si chyba udusia. Zaglda­my?

- A mogaby nie?

- Gupia jeste...

Pstryknam zameczkiem i odwróciam sakwojayk do góry nogami, nie bawic si w siganie rk. Wytrzsnam zawarto na podog.

W absolutnym milczeniu obejrzaymy wyrzuco­ne z sepecika przedmioty. Jako pierwszy wypad i odturla si kawaek may soiczek czego, co ro­bio wraenie pasty, oprócz niego sepecik zawiera niewielk srebrn papieronic ze szcztkami pa­pierosów, kódeczk z kluczykiem i toboek z chust­ki do nosa, z czego ju nic si nie turlao, legszy na kupce. Potrzsnam tobokiem z chustki, fajer­werk nagej nadziei zgas ju w chwili, kiedy go bra­am w palce, by lekki.

Nadal milczc, przyjrzaymy si chustce i jej za­wartoci, dziwnym strzpkom czerwonego aksami­tu i rozsypanym wród nich drobnym, perowym muszelkom. Podziurkowane byy. Wzbogacay ten skarb kotunki wosia i niewielkie kawaki gbki. Aksamit nawet nie spowia, pon yw czerwie­ni, a muszelki poyskiway.

Oderwaymy wzrok od znaleziska i popatrzyy­my na siebie.

- Mylisz, e taki duy, silny chop, z zawodu zotnik, nosi przy sobie pomoce krawieckie pierwszej potrzeby...? - spytaa Krystyna z powtpiewaniem.

- Szczerze mówic, nie czuj si zdolna do my­lenia - wyznaam w zadumie. - Jedyne co mi przy­chodzi do gowy... Nie, waciwie nic sensownego do gowy mi nie przychodzi.

Krystyna opara plecy o szaf, okcie na kolanach i brod na doniach. Wpatrzya si w przestrze, a cile biorc, w ozdobny zamek skrzyni czy kufra, stojcego pod przeciwleg cian.

- Jeeli pozastanawiamy si dostatecznie dugo, co nam wreszcie przyjdzie. Dusza si do mnie od­zywa, ale strasznie cicho szepce.

- Pokarm dla ducha - mruknam i podniosam si z podogi. - Mamy jeszcze tu, na górze, troch wina?

- Za szaf...

Wino chyba pomogo, bo zaczymy snu supo­zycje.

- e jest to cholerny sepecik tego podejrzanego pomocnika, gotowa jestem prawie si upiera - za­cza Krystyna ju przy drugim kieliszku. - Jakim cudem znalaz si u prababci, pojcia nie mam...

Wpadam jej w sowa.

- Nie ma innego sposobu, jak tylko przez narze­czon. Zostawi u niej, a by tam Marcin Kacperski i pewnie przywióz. Te nie wiem, po jak choler. I z caej siy wtpi, czy pomocnik jubilera nosi przy sobie co takiego. Uwaaabym w ogóle, e jest to mie, gdyby nie to, e prababcia schowaa przedmiot pod najpikniejszym kapeluszem z caej kolekcji.

- Susznie. Pamitkowy mie powinien lee na strychu.

- Nie. Na strychu mie ogólny, a pamitkowy jednak tutaj, ale nie w takim dziwnym ukryciu. Co w tym tkwi. Na wszelki wypadek zostawiabym to w pierwotnym stanie, razem z zawartoci.

Krystyna odstawia kieliszek i w skupieniu ja oglda wszystkie przedmioty po kolei. Poszam za jej przykadem, signam po odturlany soiczek. Cay czas siedziaymy na pododze i zaczo mi by troch twardo i niewygodnie.

- Bez wzgldu na to, czy widzimy krem do twa­rzy, czy past do butów... - zaczam i urwaam. - O rany, nie! Popatrz! Pomada do wosów, naj­doskonalszy utrwalacz fryzury firmy Lionne...

Krystyna pochylia si ku mnie i wydara mi so­iczek z rki.

- Nie otwieraj! - ostrzegam. - Jeli ju, to na dworze. Po tylu latach moe mierdzie zabójczo!

- Za gupi mnie masz? Pomada, fakt, to ms­kie. Mog zrozumie. Papieronic te, ale to...? Z czego to moe pochodzi?

Wskazaa czerwono-muszelkowe szcztki i obej­rzaa si na baagan w pokoju.

- Kapelusz... Nie, takiego czerwonego nie byo, pikny kolor, wpadby nam w oko. Kiecka...? Bolerko, ozdobione muszelkami...?

- Sakieweczka - zaproponowaam. - Czerwo­na sakieweczka, muszelkami obhaftowana! Która z tych wszystkich bab sporzdzia sobie tak, a re­sztki zostay.

- Na choler jej do sakieweczki wosie i gbka?

- Tego nie wiem. I nie zgadn. Szczególnie e reszta wskazuje na chopa, pomada i papierosy, to ten pomocnik...

- Ale po drodze mamy bab, t narzeczon, Antoinette. Moga si dooy z mieniem wasnym. W ten sposób caa zawarto jest dwupciowa i wszystko byoby prawie jasne, gdyby nie to!

Signa po kódeczk z kluczykiem. Zaczymy j oglda, wyrywajc sobie nawzajem z rki. Urz­dzenie dziaao, kluczyk si przekrca, otwiera i za­myka kódeczk, ale na tym si nasza wiedza o niej koczya.

- Intryguje mnie ten przedmiot - wyznaam, a Krystyna kiwna gow. - Co powinien ozna­cza. Taki kluczyk zawsze bywa wstpem do tajem­nicy, naleaoby szuka czego maego, zamknite­go...

- I miaaby cakiem racj, ju si rzucam do szukania maego zamknitego, gdyby tu lea sam kluczyk. Ale jak sobie wyobraasz to zamknicie, skoro mamy równie kódeczk?

Wysiliam wyobrani, ale co zamknitego na kódeczk, która istnieje samotnie, w oddaleniu od skobla, przeroso moje moliwoci. Obejrzaam j jeszcze raz.

- Wyglda prawie jak nowa. Moe zostaa wie­utko kupiona...

- wieutko kupiona powinna mie co najmniej dwa kluczyki.

- To nie wiem. Odczep si. Musi istnie jaka przyczyna, dla której taki bzdet zosta starannie prze­chowany! Gdybymy jeszcze wiedziay przez kogo...

- Naleao nie dotyka - przerwaa mi Krystyna z niezadowoleniem. - Przedmiot ludzk rk nie tknity bardzo dugo zachowuje odciski palców, a elektronika czyni cuda. Na tych pudach, na stry­chu, na papierach, daoby si moe wyodrbni pra­babci, narzeczon, pomocnika parszywca... o! Na papieronicy! Musia by! Popacz si z alu!

Zirytowaa mnie.

- Gupia jeste, niemoliwe, eby przez sto lat czego nie umyli i nie odkurzyli. Gówno by znalaz­a, a nie odciski palców! Poza tym, ju przepado, teraz musimy zwraca uwag na dwie rzeczy. Co maego ze skobelkiem... Ju wiem!

- No? Co wiesz? Uporzdkowaam jasnowidzenie.

- Byo zamknite na kódeczk, kluczyk zosta zgubiony, kupiono drug kódeczk z zamiarem wy­miany, tamt odern, t zawiesi. Nie zdyli. Wszystko jedno, kto. Musimy szuka czego, zamk­nitego na kódeczk bez kluczyka!

- Niezy pomys - pochwalia Kryka jadowicie. - Nic si nie gubi równie atwo, jak klucze. Wszyst­kie kódeczki bdziemy odrzyna?

- Nie narobia si zbytnio do tej pory...

- Idiotka!!! Nie narobiam si!!!

- Mam na myli przy odrzynaniu.

- No tak, wielkie szczcie jeszcze przede mn. Có za niebiaska perspektywa! Musiao ci rozum odebra. Czym tak bdziemy odrzyna? Si woli?

Podniosam si, usiujc nie stka, zabraam ze skrzyni czarny, pierzasty kapelusz i przymierzyam go przed lustrem. Musiaam sobie samej zmieni temat i odzyska równowag wewntrzn, bo kre­tyska kódeczka wyranie zaczynaa mnie ogu­pia. Poprzygldaam si sobie przez chwil i zro­bio mi si zdecydowanie przyjemniej. Krystyna przygldaa mi si równie i zagodzenie uczu na­stpio u niej od razu.

- No dobrze. Buchwelem. Albo tak zodziejsk pik, gdzie to chyba uda si kupi. Naodrzynamy si za cae ycie. Zdejmij to ze ba i mów dalszy cig, czego jeszcze mamy szuka?

Z alem zdjam kapelusz i znów usiadam koo niej.

- Tej hipotetycznej sakieweczki. Nie wiem po co, wic nie zadawaj gupich pyta, na wszelki wy­padek. Mam nadziej, e jej nie przeoczymy, powin­na by jaskrawa.

- E tam, moga wypowie i teraz jest róowo szara. Poza tym, wcale nie musi to by sakieweczka, chocia przyznaj, e owszem, nasuwa si. Lepiej zwracajmy wag na muszelki.

Konkluzja nas jako usatysfakcjonowaa. Zapako­waam starannie czerwono-muszelkowo-gbczaste mietki do chustki, chustk za, razem z ca reszt, do sepecika. Podnoszc wzeek z podogi, ujrzaam pod nim kawaek zoonego na czworo papieru, wypad z sakwojayka równie i ukry si pod tekstyl­nym chamem.

Chwyciymy go równoczenie z now nadziej.

Papierek stanowi co w rodzaju pokwitowania. Wicehrabia de Pouzac odebra bransolet z wygra­werowanym napisem, a otó wcale nie odebra, bo kwit nie zosta podpisany. Nasza wiedza w tej kwes­tii bya ju dostateczna, eby teraz ta bransoleta nie zacza nam brudzi.

- No tak, w ten sposób wiemy na pewno, co udao si znale - stwierdzia Krystyna. - Nie ulega wtpliwoci, e to jest ten wanie zaginiony sepecik. Precz z niepewnoci przynajmniej w tym jednym punkcie. Zabieramy.

Podniosymy si wreszcie z tej podogi ostatecznie. Znalezisko zabraam do swojej sypialni, tak zdecydo­waa Krystyna, sakwojayk by zabytkowy, jego zawar­to równie, wszelkie zabytki za wchodziy w zakres mojego zawodu i nadawaam si do ich pilnowania.

Pónym popoudniem, kiedy piymy kaw na oszklonej werandzie, do szeroko otwartych drzwi zapuka kamerdyner w swojej normalnej postaci, ju bez turbanu na siwych wosach. Przyzwyczajony do nas, nie zwraca si do powietrza midzy nami, tylko spoglda zwyczajnie, to na jedn, to na drug. Przeprosi unienie i spyta, czy janie panienki ra­cz pozwoli, eby co powiedzia.

Pozwoliymy skwapliwie.

- Ale niech Gaston usidzie - zalecia Krystyna. - Gaston jest jeszcze po chorobie.

- W adnym absolutnie wypadku - odpar z mo­c. - Nie uchodzi.

- W takim razie nie bdziemy rozmawia - wtr­ciam si stanowczo. - I tak nie zrozumiaabym ani sowa, bo martwiabym si, e Gastonowi zaszko­dzi.

- Prosz natychmiast usi! - wydaa rozkaz Krystyna.

Musiaa mu si wyda w tym momencie nadzwy­czaj podobna do prababki Karoliny, której dezyde­raty przywyk spenia bez szemrania, bo zrezygno­wa z protestów. Usiad sztywno i uroczycie, bro Boe nie przy stole, tylko na stojcym z boku fotelu.

- Suchamy - powiedziaam zachcajco.

Kamerdyner odchrzkn i zacz od razu do rze­czy.

- Otó, prosz janie panienek, ja tego bandyt rozpoznaem. Nie przyznaem si, bo to jest sprawa rodzinna i policji nic do niej. Ale jak si na mnie rzuca, dostrzegem kawaek twarzy, a i wczeniej, kiedy grzeba w toaletce, rozpoznaem go tu, w ra­mionach.

Poruszy barkami bez maa jak hiszpaska tancer­ka i zamilk, oczekujc zapewne jakiej naszej reak­cji. Nie wypadao go rozczarowa.

- I kto to by? - spytaam z zainteresowaniem.

- Ten Amerykanin, który tu przychodzi i janie panienki zaprosiy go na cay dzie do biblioteki. Na dwa dni nawet. A on ju przychodzi dawniej, do janie pani hrabiny nieboszczki.

- No prosz! - wyrwao si Krystynie z trium­fem.

Kamerdyner kiwn gow, jakby tego si wanie spodziewa.

- Pani hrabina kazaa mie na niego oko i po­wiedzie, jakby si tu krci, ale par lat go nie byo. Ze sze. Dopiero teraz znów si pokaza, mao si zmieni, waciwie wcale.

- A Gastona nie pozna? - zdziwiam si. - Za­chowywa si jak obcy. Kamerdyner nagle odrobin si zmiesza.

- Nie. Bo nie tylko suby wicej mielimy, ale i ja wtedy wygldaem inaczej. Wyznam chyba... Ba­em si, e pani hrabinie wydam si za stary, zwolni mnie na askawy chleb, wic wosy miaem czarne, zawsze to troch odmadza. Móg mnie pomyli z na­szym lokajem, Bernardem, którego tu ju nie ma. On te by czarny. Ale to nie wszystko.

- A co jeszcze? - pomoga mu Krystyna.

Obie suchaymy, nie kryjc ywego zaciekawie­nia, wic kamerdyner si rozkrca, sztywno w nim mika troch i przechodzia w przejcie.

- A otó jest taka rzecz. Janie panienki zgaduj, e suba zawsze wicej wie niby si wydawao. I ja to wiem, ja std pochodz, w zamku si urodziem za pierwszej wojny, moja matka klucznic bya. Ja­nie hrabin Klementyn jeszcze pamitaa ze swo­ich modych lat, dwudziestu nie miaa, kiedy tu straszne zamieszanie si zrobio, jak wicehrabia de Pouzac, Gaston, którego imiennikiem jestem, tragicz­n mierci zgin. Lady Justyna Blackhill, naówczas moda panna, tu u babki mieszkaa i w wielkim po­piechu tam i z powrotem jedzia, a pani hrabina konferowaa z policj. Jaki wany komisarz tu po­dobno przyjeda. Matka mi o tym wszystkim nie­jeden raz opowiadaa, a szczególnie wspominaa na staro. I te nie w tym rzecz.

- O nie! - powiedziaa Krystyna stanowczo i zer­waa si od stou. - Takich cudownych historii nie bdzie Gaston opowiada na sucho! Przynios wina!

Wybiega, zanim nieszczsny kamerdyner zda so­bie spraw z przeraajcej sytuacji. Janie panienka leci obsugiwa jego, zamiast on janie panienk, niedopuszczalne i skandaliczne!!! Poczerwienia, usiowa te si zerwa, co bekoczc, ale usadzi­am go z powrotem prawie przemoc.

- Prosz siedzie spokojnie, moja siostra da so­bie rad. Gaston wie doskonale, e ju wypatrzyy­my najlepsze zamkowe wino i byle komu go zosta­wia nie bdziemy. Napijemy si razem, bo to, co Gaston teraz opowiada, warte jest tego z ca pew­noci!

Krystyna, na szczcie, obrócia szybko i nie mu­siaam dugo toczy walki z uczuciami wiernego su­gi. Pogodzi si w kocu z wziciem udziau w uro­czystoci, przez niego samego spowodowanej, i nie odmówi kielicha.

- No! - pogonia Kryka niecierpliwie. - Mat­ka Gastona opowiadaa i nie w tym rzecz. A w czym?

Kamerdyner podelektowa si chwil napojem i podj relacj.

- Tak si oto skadao, e moja matka przyjania si z osobist pokojówk janie panny Justyny, na imi jej byo, pamitam, Liselotte. Akurat kiedy przydarzya si katastrofa wicehrabiego de Pouzac, owa Liselotte apaa sobie narzeczonego, a chciaa go zapa na ma. A tu janie panna Justyna w pod­ró nagle ruszaa i Liselotte musiaa jecha razem z ni, chocia ten amant na ni czeka. Wcieka bya podobno tak, e a z niej pryskao. W dodatku janie panna Justyna pozostawia j na asce losu w Calais i do Anglii pojechaa sama, a przedtem czekaa go­dzinami, nic nie wiedzc. To j najwicej gryzo, e nic nie wiedziaa, o Liselotte mówi. Wrócia do Noirmont zapakana i za jeszcze wicej i mojej mat­ce si zwierzya, jak to normalnie, przyjacióce.

Teraz ju suchaymy w penym napicia milcze­niu, bo zanosio si na rewelacje. Delikatnie ujam butelk i dolaam wina wszystkim. Kamerdyner na­pi si, chrzkn i odsapn.

- Gównie to o sobie gadaa, jak j janie panien­ka pokrzywdzia - cign. - Dopiero jak si roze­szo, jak tam byo z wicehrabi, gazety pisay o ja­kim zoczycy, który si okaza niewinny, ale uciek, ta Liselotte powiedziaa co wicej. Mojej matce po­wiedziaa. Czekaa otó na janie panienk we fiak­rze, czekaa i czekaa, oka nie odrywajc od tego zauka, gdzie janie panienka wesza, a tu nagle z owego zauka wylecia jaki. Duy i mody chop w surducie rozpitym, a taki wystraszony, e mu oczy na wierzch wychodziy, konie od fiakra spo­szy i polecia dalej. Rkami macha. Liselotte sama si wystraszya, a janie panienki cigle nie byo. Dopiero po dugim czasie wybiega, popiech by cigle, wysaa Liselotte na poczt, a sama nagle do tej Anglii odjechaa i tyle. Dobrze chocia, tak ta Liselotte mówia, e jaka dziewczyna tam bya, na ni czekaa z zalecenia panienki, zapakana i zatros­kana, ale pomoga, do pocigu doprowadzia i po­kazaa, gdzie bilet kupi. Nic prawie nie mówia, na adne pytania nie chciaa odpowiada, par sów jej si ledwie wyrwao. „Ju go wicej nie zobacz,” tak podobno rzeka, takim gosem, jakby zaraz si miaa utopi. Z czego by wynikao, e ten wystraszony od niej uciek. Nikomu innemu Liselotte nie powie­dziaa o tym ani jednego sowa, tylko mojej matce, a uczynia tak na zo, bo przez te podróe narze­czony jej przepad. Zacia si przeto. I krótko po­tem, dwa miesice nie miny, jak od nas odesza, jeszcze nawet janie panienka Justyna nie zdya z tej Anglii wróci, a nim odesza, do mojej matki bez przerwy gadaa i wspominaa. Ale cigle nie w tym rzecz.

- Jezus Mario - mrukna Krystyna niemal ze zgroz. - Chyba pójd po drug butelk...

Powstrzymaam oboje, bo kamerdyner na te so­wa te si ruszy.

- Spokojnie, jeszcze mamy prawie cae pó. Niech Gaston kontynuuje, bardzo prosz, to cudow­na opowie.

W tym momencie nadlecia jaki cholerny pta­szek, usiad na gazi tu przy otwartym oknie we­randy i zacz si drze przeraliwie. Gaston co powiedzia, ale nie dao si tego sysze.

- A sio!!! - wrzasna Krystyna okropnie.

Ptaszek przekrzywi gówk, popatrzy na ni czar­nym koralikiem, wierkn i znów zacz si drze, nie majc najmniejszego zamiaru odlatywa. Nagle poczuam, e z serca nie znosz przyrody ywej, zer­waam si od stou, runam do okna i machnam energicznie tym, co trzymaam w rku. Kieliszkiem wina, którego resztki wychlupny na zewntrz. To si wreszcie draniowi nie spodobao, odlecia z wy­ran uraz.

I równoczenie co zaszelecio pod oknem. Jakby zwierz w suchej trawie. Wychyliam si gwatow­nie i ujrzaam jakiego chudego chopaczyn, przy­tulonego do muru. Spojrza na mnie, zdetonowany, ale wcale nie przestraszony, jakby si chwil zasta­nawia, po czym szmyrgn byskawicznie za naro­nik werandy, niknc z moich oczu.

A jednak kamerdyner zdy. Nagle znalaz si obok mnie, te wychylony, i popatrzy za chopa­kiem. Po czym com gow do wntrza.

- A otó to wanie - rzek uroczycie.

Bez sowa Krystyna poderwaa si, wypada do zamku biegiem i wrócia, zanim zdylimy usi z powrotem, z tym e teraz usadziam wiekowego sug przy samym stole. Patrze nie mogam, jak si gimnastykuje sigajc po kieliszek, cenna bya w tej chwili jego praca umysowa, a nie wiczenia fizycz­ne. Rozlaam reszt z poprzedniej butelki, bo Krys­tyna, oczywicie, przyniosa now.

- To, w czym rzecz, naley uczci - oznajmia stanowczo. - Bez wzgldu na to, co to jest.

- Otó to - przywiadczy jakby kamerdyner. - Leonek Bertoiletta, oberysty, bo janie panienki mao bywaj i mog tego nie wiedzie. Podsuchi­wa.

Brzmiao to jako tak, e nawet nie umiaymy sprecyzowa adnego pytania. Gapiymy si na nie­go intensywnie i okazao si, e to wystarczy.

- Bd jednak mówi po kolei, jeli janie pa­nienki pozwol...

- Tak - zgodziam si z szalonym naciskiem.

- Zatem, za moich czasów, a mody wtedy byem bardzo, dwadziecia dwa lata miaem zaledwie, krót­ko to byo przed drug wojn, zmara szczliwie...

Zajkn si nagle i chyba ugryz w jzyk. Po krót­kim namyle podj z wyran determinacj:

- Zmara ówczesna hrabina Maria-Luiza i nasta­a janie pani Karolina. Baagan w zamku panowa okropny, moja matka tym si gryza i moe ze zgry­zoty wczeniej posza na tamten wiat. Nieboszczka hrabina Maria-Luiza skpa bya, co tu ukrywa, do niemoliwoci i chocia lasy jeszcze mielimy, pali nie pozwalaa, a mróz chodzi po sypialniach. Raz woda w rurach zamarza i wtedy wreszcie troch si opamitaa. wie Panie nad jej dusz... Janie pani hrabina Karolina zacza robi porzdek, moja mat­ka, jeszcze ywa, pomagaa jej w tym, no i zdarzyo si, e janie pani do niej rzeka: „Gdyby, Klotyldziu, natkna si gdzie na taki stary óty sakwo­jayk, nie dotykaj go, tylko powiedz mi o nim. Moe si tu gdzie poniewiera, a to pamitka”. I tyle. Wicej na ten temat mowy nie byo. Ale e janie pani hrabina szukaa, to wiem na pewno, bo nieje­den raz widziaem na wasne oczy, jak sprawdzaa po szufladach i komodach...

Krystyna nagle uniosa kieliszek.

- Gastonie - powiedziaa uroczycie - Wasze zdrowie! Obycie yli szczliwie jeszcze co naj­mniej sto lat.

yczenie byo moe nieco na wyrost, ale kamer­dyner odpowiedzia z galanteri.

- I wzajemnie, zdrowie janie panienek! Otó, wracajc do rzeczy, czyta umieli tu wszyscy i z ga­zet byo wiadomo, e ów jaki podejrzany, co si okaza niewinny, posiada óty sakwojayk. Ten, co mam na myli, od wicehrabiego de Pouzac. Przepad on podobno, ten sakwojayk, ale chyba nie cakiem, skoro pani hrabina go szukaa, a do tego jeszcze opowiadania matki ja doskonale pamitaem. Mó­wia Liselotte wyranie, e lecia, nic nie mia i ma­cha rkami. Gdzie zatem sakwojayk?

Urwa na chwil, napi si wina i popatrzy na nas z wyranym triumfem. Mogymy mu powiedzie, gdzie w tej chwili znajduje si óty niegdy sak­wojayk, ale chonymy relacj tak, e na gadanie wasne nie starczao miejsca. Wyranie byo przy tym widoczne, e on cigle do czego zmierza i jesz­cze to nie koniec rewelacji.

- No i ostatnimi czasy zaczo si - podj.

- Par lat temu, jeszcze dobrze przed mierci ja­nie pani Karoliny, przyjechao tu dwóch. Ten Ame­rykanin i jeszcze jaki drugi, te z Ameryki. Gównie ten drugi, starszy, z janie pani rozmawia, a ja wiem, e chcia zamek kupi ze wszystkim. A ten modszy, co by tu i teraz, wszy. Znajomoci na­wizywa, dawnej suby szuka, wino stawia komu popado. I jeden raz si naci. Prosz janie panie­nek, bardzo przepraszam, czy nie szkoda tego wina dla kamerdynera?

- Nikt na nie wicej nie zasuguje ni wy, Gas­tonie - odpara Krystyna stanowczo, dolewajc mu bez adnych oznak skpstwa.

- Suchamy dalej - podsunam zachcajco. - W yciu nie syszaam nic równie piknego.

Kamerdyner skoni si elegancko i wróci do te­matu.

- Jest tutaj jeden taki, który jeszcze nigdy w y­ciu nie by pijany, ale udawa potrafi doskonale. Favier niejaki, w obery usuguje, a jego ojciec daw­nymi czasy suy u nas. Naprawia umia wszystko, czy to zamki, czy krany, a nawet elektryczne instala­cje, czy zegary, czy drewno, czy cokolwiek, cay czas mia robot, bo po pani hrabinie Marii-Luizie wszyst­ko si sypao. Umar krótko przed tymi Ameryka­nami, ów modszy za uczepi si jego syna. Pierre Favier i poowy tego, co ojciec, nigdy nie potrafi, ale do rónych usug bardzo si nadaje, a od ojca móg duo sysze. Amerykanin tak pewnie myla, bo spróbowa go upi i wywlec z niego, co wie, a skutek by taki, e sam si upi strasznie, mody Favier za tylko udawa. I nie Amerykanin od niego, ale on od Amerykanina wszystkiego si dowiedzia. Bardzo to jakie byy wane rzeczy, o których janie panienki te powinny wiedzie, tak mówi. Mnie powiedzie nie chcia niczego, tyle tylko, e o jaki wielki klejnot chodzi, a czy w ogóle powie komu, czy nie, to jeszcze nic pewnego. Amerykanin pie­nidze mu da za milczenie. No i oto znów przyje­cha, a ja sam, prosz janie panienek, na szperaniu go zapaem. I to byoby wszystko, cae sedno rze­czy.

Zamilk tak nagle, z wielk satysfakcj popijajc wino, e przez dug chwil milczaymy równie. Przypomniay mi si zapiski prababki.

- Na lito bosk, dlaczego Gaston nie powie­dzia tego prababci Karolinie?! - wykrzyknam z wyrzutem.

- Poniewa, prosz janie panienki, wiem o tym od wczoraj - opar kamerdyner spokojnie. - O tym pijastwie, znaczy. Ten gupi Favier nigdy o tym nie gada, dopiero wczoraj, ni z tego, ni z owego, zapa mnie, przyszedszy do zamku, i powiedzia, e skoro dostaem po gowie, mam chocia prawo wiedzie dlaczego. I opowiedzia, jak tamten upija go i pyta, i sam si wygada. Ja te pozwoliem sobie od razu janie panienki powiadomi. Na wszelki wypadek.

Krystyna oprzytomniaa pierwsza, chocia wcale nie byam pewna, czy zupenie.

- Gastonie - rzeka podniole - to s informa­cje niezmiernie wane. Co o tym syszaymy, ale niejasno, teraz widzimy, e wszystko prawda. Nie wiem, jak moemy si wam odwdziczy?

Jak si okazao, kamerdyner na ten temat mia pogld wyrobiony.

- Gdyby istotnie sprawa sza o jaki wielki klej­not - powiedzia skromnie - i gdyby janie panienkom udao si ów klejnot odnale, chciabym go przed mierci zobaczy na wasne oczy. Nic wi­cej.

- To macie u nas jak w szwajcarskim banku...

Nagle otrzewiaam bardziej ni moja siostra.

- Zaraz - powiedziaam - a co robi tutaj ten chudy gówniarz? Powiedzielicie na jego widok, e to jest wanie sedno rzeczy?

Kamerdyner, dumny z siebie i upojony obietnic Krystyny, jakby si przeckn i wróci do wiata.

- A, wanie! To te mi powiedzia mody Favier. Otó Amerykanin przed wyjazdem skaptowa sobie pomocników. Tego Leonka opaci, eby penetrowa i podsuchiwa wszystko, a szczególnie patrzy ja­nie panienkom na rce. Leonek wkrci si wszdzie, cigle go tu widywaem, ale nie chciaem janie pa­nienek deranowa. Jednak od wczoraj widz, e trzeba.

- Sdz, e przede wszystkim trzeba pogada z tym modym Favierem - zaopiniowaa Krystyna z energi, cakowicie ju wróciwszy do równowagi. - Gdzie go moemy znale?

- Jak nie w obery co robi, to na pewno jest u siebie. O tej porze, tak przed zachodem soca, powinien by w domu. Mieszka zaraz za krzyem, gdzie przy drodze taki wielki kasztan ronie.

- Mylicie, e nam co powie?

- Tego nie mona by pewnym. Ale kto wie...?

Zostawiajc kamerdynera przy resztkach wina, biegiem opuciymy siedzib przodków.

Przy caej zamkowej robocie nie zwracaymy uwa­gi na to, jak wygldamy, jednakowo czy rónie. Obie z upodobaniem ubieraymy si na zielono, bo by to kolor wyjtkowo dla nas twarzowy. Przez czysty przypadek miaymy akurat na sobie prawie iden­tyczne kiecki, Kryka zielon w biae paski, ja za bia w zielone paski. Gdyby zrobi z tego jeden kostium, wypadaby szalenie elegancka cao. Prze­jte opowieci kamerdynera, nie miaymy teraz gowy do garderoby i nie zajmowa nas ten problem.

Wiedziaymy, gdzie stoi krzy i gdzie ronie wiel­ki kasztan, penetracj terenu przeprowadziymy w dziecistwie i do tej pory nam w pamici zostaa. Trafiymy jak po sznurku. Dawna obera, rzecz jas­na, obecnie bya maym prywatnym hotelikiem.

Mody Favier, na oko mniej wicej czterdzies­topicioletni, siedzia przed domem na ogrodowym krzele, przy ogrodowym stoliczku, i pociga wi­no z oplecionej flaszki. Promieniowaa z niego bo­go, drzema zapewne, bo oczy mia przymknite. Nie miaymy cierpliwoci czeka, a si przecknie sam z siebie, obudziymy go bez adnych skrupu­ów.

- Dobry wieczór, panie Favier!

rednio mody Favier drgn, otworzy oczy, spoj­rza i natychmiast zacisn powieki. Potem uchyli je ostronie, znów spojrza i na jego twarzy ukaza si wyraz tak miertelnego przeraenia, jakiego chy­ba nigdy aden mczyzna w dziejach wiata nie dozna na widok modej i, bd co bd, niebrzyd­kiej kobiety, nie trzymajcej w rkach adnego mor­derczego narzdzia.

- wity Piotrze - wymamrota. - Jake to? Nic prawie nie piem... Pierwszy raz w yciu...

Zamruga oczami, przymkn lewe i popatrzy na nas prawym. Nastpnie powtórzy operacj z drob­n odmian, zasoni sobie prawe i popatrzy lewym. Staymy tu obok niego, zaabsorbowane wasnym problemem, nie zorientowaymy si od razu, o co mu chodzi, dopiero kiedy pochyli si ku przodowi i tkn palcem Krystyn, trafiajc j w odek, do­taro do nas.

- Ta jest prawdziwa - mrukn pod nosem. - Tamta nie...

Machn rk, odpdzajc moje widmo. Stao si jasne, e widzi podwójnie, upi si zatem po raz pierwszy w yciu. Mogymy wyprowadzi go z b­du, ale nie byo to nic pilnego. Przysunymy sobie jeszcze dwa krzesa i usiadymy obok niego.

- No, panie Favier, pan nas zna, prawda? - po­wiedziaa Krystyna. - Jestemy z zamku.

Favier na razie nie odzywa si do nas. Pilnie przyj­rza si supkom wasnego, walcego si nieco, ogrodzenia, potem obejrza pie kasztana, z uwag popatrzy na flaszk i szklank, wszystko niewtp­liwie byo pojedyncze, omieli si zatem zwróci wreszcie wzrok na to co podwójnego. Jedn bab w dwóch osobach.

- Janie pani... - zacz i urwa. Nie wytrzyma, pochyli si do przodu i pomaca nas obie równo­czenie, mnie chwytajc za kolano, a Krystyn za rk. - Janie pani jest jedna czy dwie? Ja jestem trzewy czy pijany?

- Jest pan trzewy, a nas jest dwie - odparam uprzejmie. - Nigdy w yciu pan nie by pijany i dla­tego narwa si na pana ten gupek z Ameryki.

- Podobne jestemy po prostu - dodaa Krys­tyna pobaliwie. - Bliniaczki. Niech pan nie zwraca uwagi i niech pan powie, co ten kretyn opo­wiada.

Ulga, jakiej nieszcznik dozna na tle wasnego pijastwa, bya tak wielka, e pozbawia go wszelkich hamulców. Nie wiadomo, czy powiedziaby nam cokolwiek, gdyby nie to straszliwe zaskoczenie. Te­raz, wyzwolony z obaw i radosny, zachichota zo­liwie i lun z niego potok zwierze.

Otó ten cep, Amerykanin, pitej butelki nie wy­trzyma, jak mu si gba rozwara, tak zamkn jej nie da rady. Wszystko wygada. Jego pradziadek do Ameryki przyjecha z Francji jeszcze dobrze przed pierwsz wojn wiatow. Jubiler to by i jubilerstwem si zaj, teraz po nim wielk firm maj, ale odaowa nie móg jednego. Jego ojcu opowiada, pradziadek znaczy, e tu, we Francji, bezcenny klej­not straci, w rku go mia, ten klejnot, i jako mu przepad, zosta, bo sam musia ucieka w wielkim popiechu, posdzony o zbrodni, której wcale nie popeni. Klejnot zostawi chyba u narzeczonej, bo gdzieby inaczej, skoro najpierw go mia, a potem nie mia, a potem wpad on w rce hrabiów de Noirmont, pewnie cakiem bezprawnie. Mona go niby odzyska i on sam po to tu przyjecha. Gdzie on ley w zamku, nikt o nim nie wie, moliwe, e cigle ley w jego, tego pradziadka, sakwojayku, takim ótym, skórzanym. Sakwojayk zosta u narzeczo­nej, oni za, rodzina, przeprowadzili cae ledztwo i wyszo im, e ta narzeczona w zamku Noirmont mieszkaa, polubiwszy jakiego obuza std. Zatem tutaj szukaj. Wasno to ich bya pamitkowa, a do tego w owym sakwojayku byy pradziadkowe wielkie pienidze, pugilares czy co tam, zota pa­pieronica i w ogóle majtek. Stracili, próbuj od­zyska, bo co szkodzi spróbowa...?

W tym miejscu szok mu min i potok wysech gwatownie. Zamkn gb, nala sobie wina i wy­pi, zaskoczony sob tak, e nawet nie poczstowa dam. Damy nie byy drobiazgowe, opowie usatys­fakcjonowaa je dostatecznie i niczego wicej nie chciay.

- No i popatrz, gdyby cierwo powiedziao to wszystko prababci, moe ten cholerny diament le­aby ju w sejfie - powiedziaa gniewnie Krystyna w drodze powrotnej. - Prababcia dysponowaa wiksz wiedz ogóln ni my, nie wszystko prze­cie zapisaa, zorientowaaby si moe, gdzie szu­ka...

- Prababcia bya jedna - zwróciam jej uwag. - Przysign, e jednej nie powiedziaby ani sowa. Zauwa, jak go zamurowao, ledwie przyszed do siebie.

- Musia go Heaston niele postraszy...

Kamerdyner czeka na nas, ponc ciekawoci i usiujc to ukry pod powierzchni subistej sztyw­noci. Na werandzie jednake staa na stole nowa butelka wina i dwa kieliszki. Kazaam natychmiast przynie trzeci.

Przyniós posusznie i usiad z nami po nieco ju krótszym oporze. Historyczna sensacja przebijaa nawet wieloletni tresur.

- Powiedzia nam wszystko, co usysza od tego bcwaa - oznajmia Krystyna od razu, nie trzyma­jc wiernego sugi w niepewnoci. - Nareszcie wie­my, o co tu chodzi i skd te podchody. Rzeczywi­cie, chc znale zaginiony klejnot, pradziadek tego barana roci sobie prawa do niego, to znaczy roci, bo sdz, e ju nie yje. Uciekajc do Ameryki po­dobno zostawi t rzecz tutaj, we Francji...

- Ale musz Gastona rozczarowa - wtrciam z westchnieniem. - Za co bardzo przepraszam. My­my na pocztku wcale nie szukay adnego klejnotu, tylko recept zielarskich, które znajdoway si w bib­liotece. Byymy do tego zmuszone...

Streciam mu testament prababci, byam zdania, e naley mu si pene wyjanienie. Krystyna mnie wspomoga, podzieliwszy widocznie moje zdanie. Nastpnie, wyjrzawszy przez okno i stwierdziwszy, e nikt nie podsuchuje, posunam si dalej, wyja­wiam kolejne odkrycia i nadzieje w kwestii owego klejnotu, sukcesywnie rosnce. Zapewniam, e wedle dokumentów rodzinnych skarb naley do nas praw­nie i nikt nie moe nam go odebra, gdyby nastpi cud i cierwo zostaoby odnalezione.

Zmierzcha z pocztku twarz wiernego kamerdy­nera rozjaniaa si stopniowo.

- Zatem, prosz janie panienek - rzek w ko­cu, podnoszc si z krzesa - jestem zupenie pe­wien, e jeszcze za ycia ujrz t rzecz. Czy przy­nie wicej wina?

- Tak - odpara Krystyna stanowczo. - Bardzo prosimy.

***

Wiadomo, e Iza przyjechaa do Warszawy, spada na mnie jak grom z jasnego nieba.

Iza bya moj najbardziej nielubian przyjaciók i odznaczaa si tym, e jeszcze od szkolnych czasów z maniackim uporem usiowaa podrywa moich chopaków. Nie interesowali jej inni, tylko ci, przy­naleni do mnie, przy czym, nie wiadomo dlaczego, chopakom Krystyny dawaa spokój. Moe bya to kwestia gustu. By moe nawet w pierwszych chwi­lach nie zdawaa sobie sprawy, której z nas wydziera amanta, ale w praktyce z reguy padao na mnie, przysparzajc mi razem zdenerwowania i triumfów, bo sukcesy osigaa bardzo mierne. Par lat temu wyjechaa do Stanów i miaam z ni spokój, wystar­czyo unika spotka, kiedy skadaa wizyty w oj­czystym kraju. Polubia jakiego milionera i obros­a w dostatki wrcz nieprzyzwoite, nie ciekawio mnie to specjalnie, prawie o niej nie pamitaam. Okropnej informacji udzielia mi teraz Krystyna, która dzwonia do Warszawy co drugi dzie, pilnu­jc Andrzeja, eby przypadkiem nie wyjecha do te­go idiotycznego Tybetu. Tym razem trafia na Ag­nieszk, jego modsz siostr, i zanim podszed do telefonu, Agnieszka zdya uszczliwi j ocea­nem plotek. Znaa nas obie, znaa take Pawa.

- Suchaj, ona mówi, e ta suka owdowiaa i sie­dzi na strasznej forsie - powiedziaa moja siostra nerwowo, odrywajc mnie od hinduskich dupereli, które usiowaam oczyci z kurzu i wyceni. - Przy­jechaa i krci si koo Pawa. Jak dotd, mao ukr­cia, bo Pawe dopiero co wróci skd tam, ale strze­onego i tak dalej. O interesowno jej nie posdzi, to odpada, ona si tarza w zocie.

Miedziany dzbanek z brzkiem wylecia mi z rk. Krystyna podniosa go odruchowo i razem z tym dzbankiem zacza lata po pokoju, kontynuujc sprawozdanie.

- Ja w ogóle wracam, to znaczy nie wiem, czy cakiem, moe tu wróc, ale wracam. Andrzej wytrzy­ma dwa miesice, a teraz go niesie. Musz mu zawie plon po prababci, inaczej krewa, moe kocha take i mnie, ale wicej kocha himalajskie zielsko, niech to cholera. Mówiam, eby tu przyjecha, ale powiada, e to ostatnia chwila na jesienne zbiory, diabli nadali pory roku, nie ma siy, rzucam prac, jad z nim razem, par zotych z tego spadku chyba mamy?

Zatrzymaa si nagle i popatrzya na mnie pyta­jco, tulc dzbanek do ona. Oguszona wasn komplikacj, spróbowaam oprzytomnie.

- W rkach trzymasz w tej chwili jakie dwa tysice dolców - odparam z rozgoryczeniem. - Cze­kaj, ja te jad. Sprzeda tych rzeczy musiaaby po­trwa, a Izunia, nie ma obawy, wemie dobre tem­po. Pewnie przywioza rolls-royca ze zotymi klam­kami... Poza tym, szkoda mi tego...

Krystyna z lekkim roztargnieniem obejrzaa dzba­nek i odstawia go na komod.

- Nie odebraymy z sejfu biuterii przodków - przypomniaa.

- Biuterii te byoby nam szkoda, zapewniam ci.

- Moe jest tam co cennego i miertelnie obrzyd­liwego...? Nie, co ja mówi, wszystko wymaga cza­su. Trudno, jad!

Podniosam si z krzesa, bo wreszcie przestay­my uywa podogi, jako jedynego siedziska. Ju za­czam myle konstruktywnie. Zamierzaam pier­wotnie zrobi tu porzdek, posegregowa antyki, przymierzy si do ewentualnej sprzeday, ale wszy­stko to byo dla Pawa. Bogata i wolna Iza stanowia zagroenie miertelne, wreszcie kobieta, która jego fors moe mie gdzie, skusi go, a mnie tam nie ma, adnej zapory... O nie, tego to ja tak nie zosta­wi! Te jad natychmiast, byle jako racjonalnie...

- Zabieramy kapelusz - rzekam stanowczo. - Musimy jecha przez Pary, trzeba zrobi przelew na konta. Troch wemiemy gotówk...

- Duo gotówk, bo przelew dugo idzie.

- ...i rzucimy okiem na te rodzinne precjoza. Mo­e znajdzie si w nich jaki efektowny piercionek albo co...

- Ale adnego nocowania! Mam gdzie kamieni­ce prababci! Ruszamy od razu i jedziemy jednym cigiem!

- To bierz si za robot i pakuj ten przyrodniczy cham. Czekaj, bez wygupów, jedenasta dochodzi, musimy si przespa i ruszamy jutro rano...

Wczesnym popoudniem miaymy zaatwione wszystko. Pienidze na konta poszy, gotówki mia­ymy przy sobie znacznie wicej ni pozwalay ja­kiekolwiek przepisy, ale obie o zamierzonym wykro­czeniu zapomniaymy natychmiast, bo biuteria przodków znacznie przerosa nasze nadzieje. Wy­braymy z niej par skromnych sztuk, reszt nadal pozostawiajc w sejfie.

- I to si nazywao zuboenie - mrukna Krys­tyna, przesuwajc midzy palcami rozmigotany na­szyjnik. - To przecie prawdziwe? Diamenty co najmniej po cztery karaty, gdzie ja si w to ubior?! Na plaster mi to w ogóle, to ty masz si obwiesi jak choinka wielkanocna, a nie ja! No nic, a do na­szej granicy spokój, ale nie wiem, czy u nas nie po­patrz...

- Powiemy, e sztuczne. Jeli ju, prdzej si uczepi kapelusza. A w ogóle nie zawracaj gowy, kogo obchodz drobiazgi, gdybymy jechay wago­nem kolejowym, to jeszcze...

- A owszem, wagon kolejowy na szosie mógby obudzi sensacj...

Tym razem prowadziymy na zmian i rzeczywi­cie, daymy rad dojecha do Warszawy jednym cigiem, ale z przerwami na posiki. Obie byymy wcieke i niespokojne, ale udao nam si nie po­kóci, gównie z tej racji, e odpaday pogawdki. Przez ca drog jedna jechaa, a druga spaa na tylnym siedzeniu, bo jednak, ogólnie biorc, byymy raczej niewyspane.

Samochód Krystyny sta na strzeonym parkingu tu koo jej domu.

- Nie bior tego do mieszkania - owiadczya, ziewajc i wywlekajc z mojego baganika wielki tobó. - I tak zaraz jutro zawioz Andrzejowi...

- Gupia jeste - skrytykowaam. - Lepiej, e­by on przyjecha do ciebie, zapanujesz nad sytuacj. A w ogóle, jak znam ycie, ten samochód powinni ci ukra dzisiejszej nocy.

Zawahaa si.

- Moe masz racj... Zaraz, zdaje si, e on mi nawala i nic nie zrobiam, nie wiem nawet, czy ruszy. Wylecia mi z gowy. No dobrze, pomó mi, doniesiemy do windy.

Pozbyam si jej. Mogam teraz wreszcie zaj si sob i Pawem.

Nie doczekaam do jutra, zadzwoniam od razu, ledwie wszedszy do mieszkania. Przez telefon nie byo wida, jak wygldam, i mogam sobie na to pozwoli, osobicie nie pokazaabym si mu w tej chwili za skarby wiata. Ostatnie dwie doby troch si na mnie odbiy, widziaam to po Krystynie, ujaw­nio si nasze trzydzieci lat, a nawet gdybym miaa osiemnacie, te byabym brudna, rozczochrana i zmita. Telefon by czystym bogosawiestwem.

- Paweku...? - powiedziaam, kiedy podniós suchawk.

Jkn.

- Dziewczyny, rany boskie, dajcie mi chwil wyt­chnienia!

Rozczyam si nawet do spokojnie, nie roz­walajc aparatu. Dziabno mnie tak, e na chwil straciam dech, miaam wraenie, e si udawi. Siedziaam nieruchomo, niezdolna do najmniejsze­go gestu i próbowaam opanowa szok.

Telefon zadzwoni. Pawe.

- Joanna...? Jeste. Suchaj, czy to ty przed chwi­l dzwonia? Nie poznaem twojego gosu, nie spo­dziewaem si, uwiadomiem sobie, e to chyba ty dopiero, jak odoya suchawk! Natychmiast do ciebie przyjedam!

- Nie.

- Owszem, tak.

- Nie wpuszcz ci!!! - wrzasnam, ale ju si rozczy.

Poderwao mnie z fotela. Co nie wpuszcz, jakie nie wpuszcz, mia klucze od mojego mieszkania, tak jak ja miaam wszystkie do jego domu. Nie zam­kn si przecie przed nim na acuch!

Runam do azienki, po drodze zdzierajc z sie­bie przykurzone achy. Pod prysznic natychmiast, lepszy kpielowy rcznik i turban na mokrej gowie ni ta wygnieciona szaro, pi minut wody i myd­a i ju nie bd taka udeptana. Dzie biay, godziny szczytu, nie dojedzie wczeniej ni za kwadrans, dla­czego w ogóle on by w domu o tej porze, co on tam robi?!

Dziwne moe byo pytanie, co czowiek móg robi we wasnym domu, ale Paweek na ogó wychodzi rano i wraca wieczorem. W cigu dnia pracowa, siedzia w swojej firmie, zaatwia interesy, spotyka si z ludmi, obiad przewanie jada w miecie, pro­wadzi ruchliwy tryb ycia. W peni tego wiadoma, zadzwoniam tylko na wszelki wypadek, tak sobie, i szlag trafi mnie szybciej ni zdyam si zdziwi. Idiotka. Jednak trzeba byo zacz od siebie...

Gorca woda i dzika emocja, razem wzite, po­mogy byskawicznie. Po czternastu minutach Pa­we najpierw zadzwoni, a potem zachrobota klu­czem. Na gowie rzeczywicie miaam turban z rcz­nika, na sobie szlafrok, ale twarz ju mi prawie wró­cia do równowagi i mogam by ogldana. W mo­mencie jego wejcia wytrzsaam pod oknem ca zawarto torebki, eby znale na jej dnie jedyny dobry pilnik do paznokci. Woziam go ze sob wsz­dzie, nie mogc jako trafi na drugi, równie dos­konay egzemplarz, mimo i kupowaam pilniki po caej Europie. Ten jeden by cigle najlepszy i nie umiaam si bez niego obej, a przed chwil wa­nie, w tym wciekym popiechu, paznokie mi si nadama. Nie zdyam wygrzeba narzdzia, a tym bardziej posuy si nim, bo Pawe by ju w po­koju.

- Po drodze udao mi si zastanowi - powie­dzia po bardzo dugiej chwili, wypuciwszy mnie z obj. - Korki cholerne! Przez przypadek zys­kaa dowód, jak si odnosz do wszystkich innych dziewczyn, poza tob. Nawet nie bd ci przepra­sza, skd miaem wiedzie, e to ty, z Francji dzwo­nia wieczorem, a nie w dzie.

- W dzie ci nie ma. I prawd mówic, miaam zamiar zadzwoni do babci, a twój numer wypukaam odruchowo. Skd si wzie u siebie?

- Wylaem sobie kaw na spodnie i musiaem skoczy do domu, eby si przebra. Zy byem jak diabli, ale przeszo mi od razu. Wrócia na dobre czy tylko na chwil? Boe, jak ja si za tob stsk­niem!

Przyjrzaam mu si. By normalny, kochajcy, oczy mu si do mnie miay, chyba Izunia nie zdya jeszcze przegry mu garda. Doznaam ulgi, ale nie popuciam tak od razu. Signam po pilnik i zaczam naprawia paznokie.

- No dobrze, a o co waciwie chodzi z tymi dziewczynami? Obrzydo ci powodzenie?

- Jakby zgada. Jaki urodzaj ostatnio zatruwa mi ycie. Chocia moe krzywdz reszt, bo gównie jedna mi wisi kul u nogi. Podobno twoja szkolna przyjacióka, niejaka Iza Marten, przyjechaa ze Sta­nów i trafia na mnie szukajc ciebie. Tak twierdzia. Wiesz co o niej?

Teraz doznaam ju nie tylko ulgi, ale zgoa bo­goci. Sam powiedzia o Izie, a zastanawiaam si, jak o ni spyta, nie przyznajc si, e w ogóle wiem o jej przyjedzie. Nie wygldao na to, eby go zachwycia.

- Prawd mówic, mylaem, e to ona dzwoni - zwierza si Pawe dalej. - Dlatego wydaem okrzyk ogólnie odstrczajcy. Mylaem, e tak wy­padnie dyplomatyczniej, gupio mi byo odpdza j wprost. Atrakcyjna dziewczyna, ale co mnie od niej odrzuca, ciekawe co...

- Charakter - wyjaniam, bo ju nie wytrzymaam. - Ma takie róne cechy, których niby nie wi­da, ale co tam si wydziela. Ciesz si bardzo, e to zauwaya. pieszysz si gdzie czy dasz si pod­j czym dobrym?

- Popiech przesta mnie chwilowo interesowa, a co dobrego widz przed sob i nie bd na to duej czeka. Mówi przecie, e si za tob stsk­niem...

Odpowiednio póniej na nowo owinam wosy rcznikiem i woyam szlafrok. Przez bujnie kwit­nc bogo, przebijaa si myl, e chyba jednak jestem idiotk bezkonkurencyjn, po choler stwarzam trudnoci, przecie on mnie kocha! A ja w nim widz generalny sens ycia i sama sobie tego sensu auj, wyj za niego, mieszka razem, spa w jed­nym óku, przyrzdza mu saatk z krewetek, ro­dzi jego dzieci... To nie, zamiast si podda sytu­acji, latam za diamentem!

W tym momencie Pawe powiedzia czule i jakby z podziwem:

- Jeste jedyn kobiet na wiecie, która daje mi wszystko co najlepsze, niczego ode mnie nie chcc. Zaczyna mnie to mczy, ale ten rodzaj tortur da si znie z przyjemnoci.

No i zaatwi mnie. Tylko mczyzna moe by taki gupi...

- Mówic o czym dobrym, miaam na myli in­ny rodzaj rozpusty - powiadomiam go. - Przy­wiozam wino pradziadka, jeszcze takiego nie pie, bo nie ma go nigdzie, poza nasz piwnic. Spróbu­jemy? Na zaksk mamy serek i solone migdaki.

- Przez odek trafiasz mi prosto do serca... O rany boskie, a co to?

Teraz dopiero zauway mietnik, jaki zrobiam na stoliku zawartoci torebki. Nie zdyam schowa tego z powrotem. Spod dokumentów, kosmetyków, pienidzy, papierosów, zapalniczek, rozmaitych kwit­ków i papierków, wybyskiwa diamentowy naszyjnik, który Krystyna wrzucia mi tam luzem. Zabrane z sej­fu piercionki i kolczyki wysuny si z maej torebki po puszku do pudru i te niele wieciy. Pawe wzi to do rki i przez chwil oglda w skupieniu.

- To z tego spadku, po który pojechaa? - spy­ta z wyranym zainteresowaniem. - Cakiem nie­ze, troch si na tym znam. Takich szmaragdów ju dzi si u nas nie dostanie, stary szlif...

W mgnieniu oka postanowiam wykorzysta oka­zj. Podniosam si znad torby z butelk wina w gar­ci, oddaam mu butelk i wyjam z rki kolczyki.

- Otwórz to, korkocig jest w kuchni, w szuf­ladzie. Uczcijmy spotkanie wszechstronnie.

Zanim wróci z korkocigiem i kieliszkami, ju wpiam w uszy wiszce kolczyki. Rcznik na go­wie miaam te zielony, pasowao idealnie. Migno mi w gowie, e w tych kobietach chyba co jest, od klejnotów nabieraj urody, sama we wasnych oczach zrobiam si pikniejsza. Pawe spojrza...

Mniej wicej po godzinie dokoczy otwierania butelki, a mnie si udao wyj z torby migdaki i serek. Kupiam te produkty spoywcze po drodze, wiedzc doskonale, e w domu nie mam nic do jedze­nia. Nie do restauracji jednake przyszed, a wszystko wskazywao na to, e istotnie by za mn stskniony.

Wypdziam go do pónym wieczorem, bo mu­siaam jednak odpocz i zaopiekowa si sob grun­towniej. Znów poaowaam, e nie mieszkamy ra­zem, a Pawe pomamrota nawet co na ten temat. Zostawszy sama, zmoczyam, uoyam i wysuszy­am wosy, bo w kocu ile czasu mona spdzi w tur­banie, zaczam si zastanawia nad wszystkim i wtedy zadzwonia Krystyna.

- Miaa racj - powiedziaa z cieniem jakby wdzicznoci. - Lepiej byo Andrzeja zwlec do mnie.

- Sama powinna to wiedzie - wytknam.

- Wiem, ale byam cholernie pica i co mi tam nie dziaao. Niech pan Bóg da zdrowie naszej prababci!

Odgadam z miejsca i ucieszyam si.

- Nie jedzie do Tybetu?

- Nie jedzie. Zrezygnowa chwilowo. Szau do­sta od naszych zió. Odzyskaam ju troch rozumu i najpierw zuyam go dla siebie, a dopiero potem pozwoliam na wybuchy intelektu, jak si okazao, równie seksotwórcze. A co u ciebie?

- Wanie byam w trakcie mylenia, kiedy za­dzwonia - odparam z satysfakcj. - Przedtem by Pawe. Wychodzi mi, e Izunia popenia bd, moe i siedzi na milionach, ale z natury jest chciwa i zdaje si, e wylaza z niej ta cudowna cecha. aska boska.

- Ale ten diament jest mi potrzebny jak powiet­rze - oznajmia Krystyna stanowczo. - Laborato­rium, rozumiesz. On mnie kocha na tle przyrody, boj si jednak, e w razie koniecznoci wyboru ze zamanym sercem wybierze przyrod. Mczyni s jak dzieci, nie róbmy dziecku koo nogi.

- Mówia mu o wielkich nadziejach?

- Zwariowaa? eby zauroczy? Gow daj, e ty te nie!

- No pewnie, e nie. Czekaj, pomylmy...

- W tej chwili? Uwaasz, e jestemy akurat tak doskonale usposobione do mylenia? Proponuj po­myle jutro. Moliwe, e pójd do pracy, o pitej mog wpa do ciebie.

- Do babci - skorygowaam. - Przyjd o czwar­tej, ja zd i pojedziemy do babci, bo inaczej nam nie daruje. Jeszcze musisz chyba odda samochód do warsztatu...

- Chromol. Sprzedam rupiecia i kupi toyot, tak jak twoja. Moe jutro nie zd, no dobrze, pojedziemy do babci tob...

***

- Co mi si obijao o uszy, e Marcin Kacperski mia francusk on - powiedziaa babcia Ludwika troch niechtnie. - Ale ona umara jeszcze przed moim urodzeniem i syszaam o tym jako dziecko. Nie interesowao mnie to, nie zwracaam uwagi i nie pamitam.

- No i dlaczego babcia jest taka nietypowa? - spytaa Krystyna ze smtnym wyrzutem. - Wszyst­kie normalne osoby w babci wieku uwielbiaj wspom­nienia przodków i wydarzenia historyczne we was­nej rodzinie. A babcia co?

- W dziecistwie, droga Joasiu, byam w zupenie innym wieku. A nie kade dziecko wasna rodzina rzuca na pastw wojny. Do nietypowoci mam prawo.

Z reguy babcia zwracaa si do nas odwrotnie, Krystyn biorc za mnie, a mnie za ni. Tym razem, wyjtkowo, nie wprowadzaymy poprawek, eby nie zdenerwowa babci niepotrzebnie. Podobno, tak twierdzio rednie pokolenie, uraz babci na tle tego pozostawienia na pastw wojny, zalg si póniej, ju po wojnie, kiedy dokopa jej ustrój, i rós stop­niowo, przeradzajc si w zakamienia, mierteln obraz. Padaymy teraz, mona powiedzie, ofiar minionego ustroju.

- Zdj babcia nie ma, listów nie ma, dokumen­tów nie ma - wyliczyam z westchnieniem. - I do tego jeszcze nie chce babcia pogrzeba w pamici. Mój Boe! Czujemy si nieszczliwe.

- Nie bred, Krysiu. Spadek po mojej matce do­staycie? Dostaycie. Cieszcie si z tego i nie za­wracajcie gowy. Nie czepiam si, ja te yam ze spadku po mojej prababce.

- Ale my starannie ratujemy pamitki przeszoci, a babcia co?

- Pamitki po prababci Dominice uratowa Florek, wic ja ju nie musiaam - odpara babcia z uporem.

Ledwo rzuciymy okiem na siebie wzajemnie i ju byo wiadomo, e nie ma siy, co najmniej jedna z nas powinna jecha do Perzanowa. Pomylaam, e pad­nie na mnie, bo Krystyna nie zdecydowaa si jeszcze zrezygnowa z pracy. Ale moe jaki weekend, jakie wolne sobie wyrwie, Andrzeja zapchaa zioami, ju zacz bada starowieckie przepisy i troch czasu moga sobie wyduba. Niby mogam sama, ale wo­laam z ni, uzupeniaymy si jako wzajemnie...

- Suchaj, jak mylisz? - spytaa niespokojnie, kiedy ju wychodziymy od babci. - Dopadniemy tego diamentu czy nie? Moje ycie od tego zaley.

- Moje te. Diabli wiedz, czy on jeszcze w ogóle istnieje. Zastanawiam si, dlaczego tak strasznie milczymy na jego temat, nikomu nie mówimy o nim ani sowa. Co nami kieruje?

- Rozum, ty idiotko. Powiesz sowo jednej oso­bie i zanim si obejrzysz, rozejdzie si po spoecze­stwie. Wszyscy zaczn szuka...

- I trafi na niego pierwszy lepszy kretyn przez czysty przypadek? Moe masz racj. To co? Jedzie­my?

- No pewnie. Z babci si niczego nie wydoi. Pro­ponuj pitek, spdzimy pracowity weekend.

Zamierzaam spdzi ten weekend z Pawem, ale pomylaam, e to moe nawet lepiej, e mnie nie bdzie. Powitaam go troch zbyt spontanicznie i te­raz powinnam si cofn na z góry upatrzone pozy­cje, konsekwentnie stosujc dotychczasow polity­k. Nie lec na niego razem z jego fors, nie robi za bluszcz, nie czepiam si chwytnymi mackami. Mo­g zacz dopiero, kiedy nasze poziomy odrobin si wyrównaj, a teraz zachowam chwalebn pow­cigliwo...

- Moemy jecha oddzielnie - dodaa jeszcze Krystyna. - Pozbyam si strupla, jutro odbieram ma toyot, tak sam jak ta twoja. I, niestety, w ta­kim samym kolorze, bo innych nie byo. Umówmy si na miejscu, na szóst zd.

Kiwnam gow, nic nie mówic, bo nadal my­laam o Pawle. Moe jednak puci w trb te moje wszystkie zastrzeenia, chromoli pienidze, wyj za niego, zamieszka w jego domu... Cholera, gu­pio, cigle wydawaoby mi si, e nie mam wasnego i nawet setka dzieci nie zmieniaby mi samopoczu­cia. Krystyna ma racj, jestem nienormalna...

- Mówi do ciebie!!! - wrzasna Krystyna z iry­tacj. - Czy ogucha?!

- Tak, teraz wanie, na prawe ucho. Zamyliam si. Co mówia?

- Pytaam, gdzie masz t ca diamentow do­kumentacj. Przyszo mi do gowy, e w razie gdy­bymy drania znalazy i chciay sprzeda, trzeba by udowodni, e nie jest kradziony. Obawiam si, e inaczej, jak na aukcji, nie pójdzie, a trudno to zaat­wi bezszmerowo. Zabraa to przecie...?

- Zabraam. Jest w baganiku, w duej torbie. Zapomniaam wyj. Niech ley.

- W jakim sensie zapomniaa?

- Teraz zapomniaam. Zamierzaam zadoowa u babci, tam zawsze kto jest w domu, aden Heaston si nie zakradnie, i wanie zapomniaam wyj z baganika. Nie wracam, nie chce mi si.

- To nie. U ciebie na parkingu cie pilnuje...

Podwiozam j do Andrzeja i zajam si sob.

Wyjechaam do Perzanowa odrobin póniej ni chciaam, poniewa przypltaa mi si Izunia. Wpad­a znienacka, bez telefonu, rzekomo bya tu obok i skorzystaa z okazji, bo moe akurat jestem. Nies­tety, byam. Za skarby wiata nie przyznaabym si jej, e wyjedam na dwa dni, wypytywaa mnie o Pawa, miao to brzmie dyplomatycznie, dyplo­macja jej wysza jak sowicze pienia z surmy bojo­wej. Musiaabym upa na gow, eby otworzy jej woln drog do niego, przeciwnie, daam zozie do zrozumienia, e jestem z nim umówiona i musiaam odczeka, a sobie pójdzie.

Jeszcze przed owiczem zapay mnie gliny. No ow­szem, przekraczaam szybko, pieszyam si, ale zdoaam wyhamowa tu przy nich. Otworzyam okno, podszed sierant, mody, przystojny i sym­patyczny, otworzy usta, spojrza na mnie i tak zo­sta z tymi otwartymi ustami, znieruchomiay i bez sowa.

- No? - powiedziaam niecierpliwie. - Pewnie pan chce dokumenty?

Signam po torebk. Sierant zamkn usta, cof­n si o krok, obejrza samochód i znów popatrzy na mnie. Odblokowao go.

- Dziesi minut temu przejedaa pani w t sam stron i z tak sam szybkoci. Sto czterdzie­ci dwa. Jak pani to zrobia, eby wróci na szos? Którdy?!

Zrozumiaam, e przed chwil zapali Krystyn. Mogam si powygupia, twierdzc, e przejecha­am wsiowymi drogami specjalnie dla nich, bo mi si bardzo spodobali, ale nie miaam czasu.

- Nic si panu w oczach nie dwoi - zapewniam go. - To nie byam ja, tylko moja siostra. Ona ju chyba panom wystarczy i ja jestem niepotrzebna?

Pytanie byo tak idiotyczne, e oguszyo go na nowo.

- Nie - odpar jako sabo. - Rzeczywicie. Jedna to dosy...

Ucieszyam si ogromnie.

- Dzikuj bardzo - powiedziaam yczliwie i natychmiast odjechaam.

W lusterku widziaam, e stoj wszyscy razem, we trzech, i patrz za mn, nie zwracajc adnej uwa­gi na przejedajce samochody. Pomylaam, e na­sze podobiestwo znów okazao si korzystne, i za­ciekawio mnie, co te Krystyna ma na sobie.

Prawie j dogoniam, kiedy zwalniaam przed bra­m Jdrusiowej posiadoci, wycigaa wanie tor­b z samochodu. Oczywicie, ubrane byymy jed­nakowo, nasze beowe akieciki nieco si od siebie róniy, ale na pierwszy rzut oka nie dawao si tego dostrzec, a w dodatku obie miaymy na szyi zielone apaszki. Nie zdziwiam si, jeli nie uzgodniymy wczeniej przez telefon wprowadzenia wyranych ró­nic, z reguy ubieraymy si w identyczne ciuchy. Moliwe, e dziaaa na nas jaka tajemnicza sia wysza, ale zasadnicze wytumaczenie byo proste, najzwyczajniej na wiecie obu nam byo w tym sa­mym do twarzy i lubiymy te same kolory.

Pierwsz osob, która wysza z domu na nasz wi­dok, bya córka Jdrusia, Marta.

- O, jak to dobrze, e jeste! - ucieszya si Krystyna. - Mylaam, e trzeba bdzie szuka ci po caej okolicy!

- Cze, mio was widzie - odpara Marta. - O rany, znów wygldacie jednakowo! Która jest któ­ra?

- Ja jestem Kryka. Z ust mi si rwie pierwsze pytanie: Czy ty cigle pracujesz w przyleskim paa­cu?

- Ju prawie nie, bo co?

- Bo mamy tam interes... O, Jdru! Dzie dobry!

Caa rodzina wysza nas wita, bo wci, nie wia­domo dlaczego, byymy w Perzanowie uwielbiane i fetowane, a ju wizyta babci Ludwiki stanowia co jakby przybycie królowej Jadwigi, albo nawet Matki Boskiej. No owszem, od dziecistwa syszaymy gadanie, jak to prababcia Klementyna ratowaa ycie Kacperskiego w powstaniu styczniowym i w ogóle Kacperscy istniej wycznie dziki niej, opowieci na ten temat przekazywane byy z pokolenia na po­kolenie, jak to Florek na ou mierci kaza potom­kom przysiga wieczn mio do nas, jak to z n­dzy wyszli tylko dziki Przyleskim, jak to przyja niezomna kwita i owocowaa, staraymy si z ca­ej siy by jako tako sympatyczne, ale i tak cze i nabony szacunek do naszej rodziny wydaway nam si nieco przesadne. Na szczcie, przez cae la­ta spdzajc w Perzanowie wakacje i rozmaite inne wolne dni, zdoaymy do tego przywykn.

Na Jdrusiu jego szedziesiciu dwóch lat wcale nie byo wida. Trzyma si lepiej ni stary Boryna przed lubem z Jagusi, wysoki, postawny, silny chop, samo zdrowie i ycie, i podobnie prezentowaa si Elusia, jego ona, modsza o trzy lata. Z ich dziemi, Jurkiem, Heniem i Mart, bawiymy si we wszystko, co byo moliwe, konkurujc w jedzie kon­nej, pywaniu, skokach z belki do ssieka w stodole, dojeniu krów, aeniu po drzewach i wszelkich innych rozrywkach. Jurek obecnie gospodarowa razem z oj­cem i lada chwila mia si oeni, Marta, druga w ko­lejnoci, maonka mechanika samochodowego, któ­ry dorobi si stacji benzynowej w najbliszej okolicy, pracowaa w bibliotece przyleskiego paacu, najmodszy za, Henio, wieo skoczy sta po akademii medycznej i zacz praktykowa w rodzinnej wsi. Wszyscy akurat byli w domu i wszyscy wylecieli ku nam z objawami kultu. Aktualnie najbardziej interesowaa nas Marta.

- To co z t twoj prac? - spytaam przy ko­lacji, bo oczywicie kolacja musiaa by, i to mo­liwie wystawna.

Przyrzdzenie na poczekaniu wytwornego posiku Elusi przychodzio bez trudu, z dawniejszych cza­sów bowiem pozosta jej wysoce uyteczny nawyk. Miniony ustrój silnie odznacza si brakami w hand­lu, wszystko zatem miaa swoje. Zawekowany schab, znakomite kiebasy, duszone grzybki, rozmaite mi­sa, jarzyny, owoce i ryby, osobicie przez ni utrwa­lone w konserwie, w kadej chwili moga poda na stó, a w dodatku byo to fenomenalnie dobre. Od­chudzanie si w Perzanowie nie wchodzio w rachu­b i nie do pojcia byo, e nikt z nich nie uty.

- Przechodz na wasne - odpara Marta. - Nie wiem, czy wiecie, e Przylesie kupi jeden taki, bo pani Ludwika zrzeka si wszelkich praw spadko­wych. Wic gmina mu sprzedaa, a bibliotek kupi­am ja, tanio i na raty, i otwieram prywatn wypo­yczalni i czytelni. Ostatnio ju tam tylko ta bib­lioteka zostaa, no i kawiarnia, skad pierza wyrzu­cili, a co zrobi nowy waciciel, to ju nie wiem.

Informacja o nowym wacicielu wstrzsna na­mi potnie.

- Kupi? Ju cakiem kupi i zapaci? - spyta­am gwatownie i chciwie. - Kto taki? Wiesz?

- Mniej wicej, bo byo gadanie. Jaki Ameryka­nin polskiego pochodzenia, ale nazwiska nie pami­tam.

- Heaston, niech si skicham na mier! - krzyk­na ze zgroz Krystyna.

- Moe i Heaston, nie wiem. A co...?

- Heaston jest zodziej i nie ma adnych praw - owiadczyam z wielk energi, za jak diabli i pena oburzenia, e dotar a tutaj. - Przypadkiem czy nie przypadkiem, ale jednak wykosi nam kuzy­na, sam si przyzna, e szturchn rzeb. Nie on, rzecz jasna, jego przodek, bo dziao si to blisko sto lat temu, a ten zbuk niedojony jest niewiele starszy od nas. Ale nie zgadzam si, eby w ostatecznym efekcie nagrod za niezrczno mia by nasz rodzinny skarb!

- Jaki skarb? - spyta podejrzliwie Jdru.

- W przyleskim paacu ley jaki skarb? - zdu­mia si Henio równoczenie.

- Nic nie rozumiem - powiedziaa Elusia z na­gan.

Zanim ochonam, wtek podja Krystyna.

- Wszystko wam opowiemy, duga historia i skomplikowana. Ale najpierw chciaabym wiedzie, co si dzieje na strychu. Czy ten dupek odny ju tam wlaz? Bo nam chyba strych potrzebny...

- Oraz, by moe, biblioteka - podsunam k­liwie, wci jeszcze nieco wzburzona.

Krystyna a podskoczya.

- Gdyby nie ten piorun, co rbn Balladyn, za­biabym ci z przyjemnoci! - wrzasna gniewnie.

- W jaki sposób? - zaciekawi si Henio. - Chtnie zyskam dowiadczenie w drobnym frag­mencie medycyny sdowej. Przyda mi si, tu robi za omnibusa.

- Najcenniejsza specjalno - mruknam, od­zyskujc stopniowo panowanie nad emocjami.

- Dlaczego Krysia chce zabi Joasi? - zdziwia si Elusia, która na samym pocztku naszej wizyty przypia Krystynie do wosów kawaek kwiatka, nie dla ozdoby, tylko po to, eby móc nas rozróni. Zawsze miaa duo zdrowego rozsdku.

Westchnam, opanowaam si ostatecznie i zo­yam wyjanienie.

- Dostaymy spadek po prababci Karolinie, to ju chyba wiecie...

- Wiemy. Pani Ludwika w licie pisaa.

- No i ten spadek zawiera warunek. Mogymy go dosta dopiero po uporzdkowaniu biblioteki w Noirmont. Zrobiymy to, dwa miesice trwao. Zdaje si, e na bardzo dugo mamy po dziurki w no­sie bibliotek, a i tak jeszcze cud boski, e znamy jzyki obce, bo ona bya urozmaicona pod tym wzgldem.

- I tragarza, miaymy do dyspozycji tylko przez dwa dni - dooya Krystyna z rozgoryczeniem. - W dodatku podejrzanego. Uchetaam si jak ko za pugiem...

- Traktorem orzemy - zwróci jej uwag Jurek.

- Po tej bibliotece moglibycie mn...

- No owszem, ksiki s cikie - przyznaa równoczenie Marta z wielkim wspóczuciem. - A tam pewnie byy jeszcze stare kobyy, w skór opra­wne...

- I daj ci sowo, dwie sztuki w srebro, kamie­niami pószlachetnymi sadzone - powiadomiam j zgryliwie. - O drewnie nawet nie wspominam.

- Drewna i srebra tu nie ma. Jeli chcecie grze­ba, to zawsze bdzie atwiej...

- Nie chcemy! - wrzasna buntowniczo Krys­tyna.

- Ale moliwe, e musimy - uzupeniam z nie­chci.

- Dlaczego tragarz by podejrzany? - zaintere­sowa si Jurek. - W jakim sensie? Przywozicie jakie sensacje, pucie farb porzdniej.

Nie byo siy, naleao od razu opowiedzie wi­cej. Mocno streszczajc i wci okrelajc diament mianem rodzinnego klejnotu, opisaymy wydarze­nia historyczne. Wyeksponowaymy z naciskiem zioa prababci, bo moe w Przylesiu te si plcze jaka wiedza o przyrodzie leczniczej...

- No wic same rozumiecie, e ja te wszystkie ksiki znam - powiedziaa Marta w zamyleniu. - Kad sztuk miaam w rku, dodatkowych wist­ków tam nie ma. Ale za notatki na marginesach gwarantowa nie mog.

- Nie, marginesom damy spokój - zadecydowa­am popiesznie. - Wolimy listy. Co si tam dzieje na strychu, bo reszta budynku bya silnie uytko­wana?

- Na strychu? Nic. Dawno tam nikt... A, nie, co ja mówi!. Ostatnio, ile... miesic temu. Wamanie byo, kto wlaz od strony ogrodu, ale nic nie ukrad z paacu, tylko wanie polaz na strych, lady zo­stawi. Po tym strychu si plta, wiecie, pajczyny, kurz... I tak wygldao, jakby par razy wazi, ale w pierwszej chwili nikt nie zwróci uwagi. Te chy­ba nic nie wyniós, bo graty jak byy, tak zostay, nawet nie zawiadomilimy policji, bo co on tam móg znale... No, teraz widz, e moe co móg rzeczywicie...

- Na tym strychu, tak prawd mówic nie wia­domo, co moe by - oznajmi niepewnie Jdru.

- Porzdku tam si nie robio od stu lat co najmniej. Ale znów z drugiej strony, sam pamitam, e zaraz po wojnie, jak to mieli upastwowi, wujek wygarn rozmaite pamitki i do nas przeniós. Nie wszystko, bra jak leci, no, obrazy mu si udao i sre­bra, to do pani Ludwiki póniej poszo. I chyba tam jest?

- Jest - uspokoia go Krystyna. - Pradziadko­wie i prababcie na cianach wisz, a sama ostatnio aram solone migdaki ze srebrnego naczynia.

- No, to wanie. Ale czy co wanego nie zostao, tego nikt nie wie.

- A on to chce przerabia - dodaa Marta nie­spokojnie. - Remontowa znaczy i od dachu zacz­nie. Ja si piesz z bibliotek, jedna trzecia jeszcze mi zostaa...

- Zaraz - powiedziaa Krystyna z nagym przy­pywem bystroci. - Mnie tu co dziwi. Kiedy ten jaki to kupi?

- Ju ze trzy miesice temu zacz zaatwia. I kupi jako od razu, bo nie byo przeszkód.

- A wamanie miesic... Nic nie rozumiem. Po choler Heaston miaby si wamywa i szuka nie­legalnie, jeeli ju to mia? Moe przecie teraz oglda desk po desce i sk po sku, spokojnie i bez popiechu? Skoro kupi, ju to ma. Nie rozu­miem, dlaczego nie wynaj sobie jakiego strani­ka...

- Kto tak powiedzia? - przerwaa Marta. - Wy­naj, jeden taki tam ju mieszka. I pilnuje, bo ina­czej moliwe, e cao by rozkradli, chocia teraz materiay budowlane ju mona kupi. Tyle, e w ludziach jeszcze zostao, ukra albo skombinowa, bo inaczej si nie da. Naród nie idzie z post­pem.

- Idzie, ale nie cakiem - skorygowa Jurek.

- Nie mówmy o polityce - poprosiam. - Zga­dzam si z Kryk, te tego wamania nie rozu­miem. Mylisz, e wamywacz nadal tam grzebie?

- A kto go wie, moe i grzebie. Strychu nikt nie pilnuje, ja sama te zlekcewayam. Jeli chcecie tam czego szuka, musicie si popieszy, bo ja ow­szem, mam klucze, ale tylko do przeniesienia reszty ksiek i potem do widzenia. Wchodz z remontem. No i wyglda na to, e macie konkurencj.

- Czy to aby na pewno kupi Heaston? - po­wiedziaam w zamyleniu.

Objawia si sytuacja podobna jak w Noirmont. Kto czego szuka, Heaston pcha si na myl zgoa nachalnie. Tam byo lepiej, zamek nalea do nas, tu siedziba przodków wyrwaa nam si z rki. Rzu­ciy si na mnie skojarzenia, Heaston, jego pradzia­dek, óty sepecik, gupie plotki od francuskiego pi­jaka, zota papieronica, cha cha, widziaam j, jak ona zota, to ja z marmuru. Pugilares z mnóstwem pienidzy, adnego pugilaresu nie byo, a pienidzy ani grosza, tak ronie legenda... Moe ten cholerny diament urós podobnie...

Krystyna konferowaa z Mart, namawiajc j do zbadania sprawy, kto w kocu kupi Przylesie, jak si ten parszywiec nazywa, jak wyglda, moe kto go widzia. Przejta klejnotem rodzinnym Marta obie­cywaa wszelk pomoc, znaa wszystkich w gminie, z poow pracowników chodzia do szkoy. Mog­a si dowiedzie nawet jutro, nie musiaa subo­wo, moga i do nich z wizyt prywatnie do do­mu...

Przestaam sucha ich gadania, w jaki tajemni­czy sposób majaczy mi przed oczami Heaston razem z sakwojaykiem, tworzyli jedn cao. Prawie widziaam, jak w Calais leci przeraony, poszc ko­nie we fiakrze pokojówki, macha rkami, sakwojayka nie ma... I równoczenie jawi mi si z tym idiotycznym sepecikiem, przewieszonym przez ra­mi... Wysza mi z tego zapakana Antoinette...

- Zaraz - przerwaam wszystkim, nie baczc, co kto mówi. - Czekajcie, bo ja strasznie myl.

- eby ci nie zaszkodzio - mrukna Krystyna.

- Ju szkodzi. Chc rozwika problem historycz­ny. Co mtnie babcia mówia o francuskiej onie w rodzinie Kacperskich i z listów te taka wychodzi. Czy Jdru moe przypadkiem pamita?

Jdru przerwa mi od razu.

- Osobicie pamita, to w adnym razie. Bya taka, owszem, ale umara przed wojn, albo moe na samym pocztku wojny. Ale póniej o niej syszaem, wuj Marcin... Tak prawd mówic, to ani Marcin, ani Florek, jaki tam wuj, wyliczyem sobie to ju dawno, e wujeczny dziadek. No, Marcin w kadym razie, jako mae dziecko musiaem go widywa, ale w pa­mici mi nie zosta. Od wuja Florka syszaem, e on sobie przywióz z Francji i komplikacje jakie tam byy, czysta koomyja, wuj Florian czsto wspo­mina, janie panienka Justyna, ta co j z topieli ra­towa, bo to j chyba? Co z t on miaa wspól­nego, ale nie wiem co. Jak to gupi chopak, mao suchaem. Ale wiem, e co byo. Ale…! Jej portret przecie tu wisi! I Joasia, i Krysia patrzyy na to ze sto razy.

Poderwao nas od stou. Moliwe, e patrzyymy nie wiedzc, teraz mogymy spojrze na tajemnicz Antoinette nowym okiem.

Wisiaa w ciemnym miejscu, w samym kcie pa­radnej komnaty, uwaanej zapewne niegdy za co w rodzaju salonu. Jurek skoczy po nocn lampk, z której zdj klosz, Henio wycign reflektorek. Obejrzaymy dam dokadnie.

adna bya. Moe nawet wicej ni adna, miaa wdzik. Urocza twarz, pikne oczy i jaka bystro w tym wszystkim, jaki asicowaty spryt, kto j ma­lowa, diabli wiedz, ale chyba wywlók charakter. Musiaa wiedzie, czego chce, a namitnoci szalay w niej due. Na gorsie miaa ozdob nietypow, jak na owe czasy, mianowicie naszyjnik z egzotycznych muszelek, malarz odrobi je rzetelnie i z wielk pre­cyzj. Podejrzliwie przyjrzaymy si dekoracji przez lup, a potem spojrzaymy na siebie.

- Interesujce - mrukna Krystyna.

No owszem, moe co w tym byo. W sepeciku po narzeczonym te znajdoway si muszelki, mu­szelki, szczególnie egzotyczne, przewanie pocho­dz z mórz, panienka mieszkaa w Calais, nad mo­rzem, kochaa je? Pochodziy od ulubionych ma­rynarzy? Do pozowania zawiesia sobie na szyi pamitk z sentymentów czy te o czym powinno to wiadczy...? Prawdziw biuteri musiaa posia­da, Marcin Kacperski ubogi nie by...

Ciekawa rzecz, swoj drog, muszelki na szyi i muszelki w sakwojayku...

Sakwojayk zreszt, wyjedajc w popiechu i za­jte perypetiami uczuciowymi, zostawiymy w Noirmont. Zwaywszy, i nie wiadomo byo, której z nas przypisa to gupie zaniedbanie, nie mówiymy do siebie o tym ani sowa, alternatyw bowiem stano­wio wzajemne wydrapanie sobie oczu. Wygodniej nam byo chwilowo y w zgodzie.

Konferencja u Kacperskich zakoczya si kon­kluzj, e strychu w Przylesiu naley dopa w dzi­kim tempie i raczej bez rozgosu...

***

By to strych wstrzsajcy.

Nie zawiera w sobie niczego porzdnego, wszyst­ko, cokolwiek si tam znajdowao, stanowio kawaki i strzpy i nie nadawao si do adnego uytku, za to robio takie wraenie, jakby od pocztku istnienia paacu pojcie mietnika byo jego mieszkacom obce. W dodatku póniejsi uytkownicy wyranie ich pod tym wzgldem naladowali, donoszc uzu­penienie, i razem wziwszy, rupieciarnia przeras­taa wszelkie wyobraenia.

Wamywacz pozostawi po sobie wyrane lady. Poprzestawiane szcztki gratów, mnóstwo pajków, pracowicie remontujcych poszarpane pajczyny, i zmniejszona gdzieniegdzie ilo kurzu wiadczyy o ludzkiej rce. Nic, zdaje si, tej ludzkiej rce z po­szukiwa nie przyszo.

Mniej wicej po dwóch godzinach zupenie idio­tycznych wysików zdaymy sobie spraw, e wa­ciwie nie bardzo wiadomo, czego tu szukamy.

- Co mi si widzi, e musiaymy zgupie do reszty - powiedziaa Krystyna z irytacj. - Zasta­nówmy si moe, o co nam chodzi? Potrafisz to powiedzie?

- Potrafi - zapewniam j kamliwie i usiadam na czym, co natychmiast rozjechao si pode mn. - Cholera, nie ma tu jakiej caoci...?

- Nie ma. Pozbd si zudze.

- Owszem, jest - zaprzeczyam energicznie, wypatrzywszy nagle kawaki zdemolowanej kanapy, z której wyaziy spryny i wosie. - Prosz, wy­starczy nawet na dwie osoby, tylko sprawd, czy nie przygnieciesz maych, przestraszonych myszek.

- Chromol myszki - mrukna moja siostra, ale jednak sprawdzia, bo obie lubiymy zwierzt­ka. - Nie m i gadaj.

- Otó tego - zaczam powoli i uroczycie, z nadziej, e co mi przyjdzie do gowy. - Poszy­my ladami primo Antosi, a secundo przodków. Na dobr spraw, cokolwiek wiemy, wszystko pocho­dzi z listów, mamy nadziej...

- Mów za siebie - przerwaa mi cierpko.

- Prosz ci bardzo. Mam nadziej, e tych lis­tów bdzie wicej. Ponadto Heaston równie posia­da jak wiedz i te tu grzebie, zapewne nie bez powodu. A moe w ogóle gdzie w tych mieciach ley cholerny diament?

- Przypuszczenie koszmarne, a do tego musiaa zgupie.

- Dlaczego? Midzy nami mówic, zaczymy ju zakada, e miaa go Antosia, po narzeczonym. Moe przywioza? Moe oddaa, zaraz, kto wtedy... A, Klementyna! Baa si jej, powiedzmy. Przyjechaa tu po mierci prababci Klementyny, oddaa prababci Dominice, prababcia Dominika podobno bya agod­na, rozlaza i niedbaa. Moe miaa zamiar...

W tym momencie zgaso wiato. Kacperscy uprze­dzali nas, e niekiedy elektrownia wycza prd na par minut albo i duej, z upodobaniem czynic to wtedy, kiedy jest ciemno. Bya pierwsza w nocy, teo­retycznie pora ulgowa, wikszo ludzi powinna spa.

- Mamy wiece? - spytaa Krystyna po bardzo dugiej chwili.

Wzruszyam ramionami, czego w ciemnociach, oczywicie, nie byo wida.

- Nawet jeli, nie wiem gdzie. Upyna nastpna duga chwila.

- Ja si std nie ruszam - odezwaa si znów moja siostra. - Nawet gdybym miaa spa na tych myszach do rana. Przy wietle mona nogi poama, a co mówi, po ciemku.

- Mamy zapalniczki - zauwayam bez przeko­nania. - Przej do drzwi chyba si uda, a schody mona wymaca. Szukanie natomiast stanowczo od­pada.

- I tak to cae szukanie moemy sobie o kant ty­ka potuc. Heaston te, taki sam idiota jak i ty. Jeli w gr wchodzi Antosia... Bywaa tu ona w ogóle?

- Miliony razy. No, moe ze sto. Stosunki wza­jemne uprawiano, ale powiem ci, e waniejszy wy­daje mi si Heaston. Ty pomyl, jego wiedza napraw­d moe przewysza nasz, na tym ostatnim eta­pie, zaómy, e korespondowali ze sob, ona mu co napisaa, nam to jest niedostpne, a Heaston dopad?

- eby pka! - poyczya mi moja siostra z rozdranieniem. - Ju wymyliam, e tam trzeba szuka, gdzie ona mieszkaa, a teraz mnie zbia z pantayku i noga mi si majta pod koskim brzu­chem...

Obie doskonale wiedziaymy, co to jest pantayk, miaymy z nim do czynienia tysice razy i koski brzuch wcale mnie nie zdziwi.

- Noga moe - skrytykowaam. - Mylisz chy­ba raczej gór?

- Odczep si. Nic nie widz. Denerwuje mnie to wszystko.

W ciemnociach wyczuam, e otara sobie pot z czoa. Chwil przedtem otaram sobie pot iden­tycznym gestem, majc w pamici ilo kurzu, mog­am sobie teraz wyobrazi, jak wygldamy. Rzecz jasna znów jednakowo, bo Marta z litoci poyczya nam do tych poszukiwa swoje dwa fartuchy robo­cze, jeden stary, a drugi nowy, po którym nowoci po kwadransie nie byo ju wida. Do tego doszy nam smugi na twarzy...

Znów milczaymy dug chwil, macajc po kie­szeniach i szukajc zapalniczek.

- Niech to piorun strzeli, wychodzimy - zadecy­dowaam, bo te mnie nagle to wszystko zgniewao. - Mog utrzyma to zaciemnienie duej, z uwagi na noc i bez wzgldu na inkubatory i lodówki, wcz dopiero na dojenie krów. Czasem trzeba si przespa.

Zapalniczki znalazymy równoczenie. Podnios­ymy si z kanapy. Przez ten moment ciszy, kiedy obie sprawdzaymy w mroku, gdzie by tu postawi nog, dobieg nas jaki cichy dwik z zewntrz. Zamarymy w bezruchu, a dwa pomyki zgasy.

- Heaston - zachichotaa mi nagle Kryka pros­to w ucho.

- Ucieszy si - tchnam ku niej wzajemnie.

Czekaymy w milczeniu i w absolutnej czerni, bardzo zaciekawione, kogo te zobaczymy, znajome­go czy nie. W szparach drzwi pojawio si sabe wiateko, kto tam laz, zapewne ze wiec w doni. Zaskrzypiao i drzwi powolutku zaczy si uchyla.

- Atak jest najlepsz form obrony - zachicho­taa znów Krystyna najcichszym szeptem. - Ra­zem, chcesz? No...!

W otwartych ju drzwiach kto sta, w uniesionej rce rzeczywicie trzyma wieczk. Równoczenie pstrykny nasze zapalniczki i razem uczyniymy krok do przodu, bo to miejsce na nog udao nam si wypatrze. Posta w progu jakby si zachysna, na moment zamara, po czym upucia wiec i ru­na w dó.

Rzuciam si ku drzwiom przez cae pomieszcze­nie.

- Skurczybyk, dom podpali...!

Materiaów atwopalnych leao tam zatrzsienie, ale wszystkie byy dostatecznie przykurzone, eby ogie nie ima si ich tak od razu. Udao mi si nabi sobie tylko jednego siniaka, chwyciam z podogi bezcenn wiec, która wcale nie zgasa i przydepta­am pocztki poaru. Krystyna obok przydeptaa resz­t. Towarzyszy nam akompaniament, tajemnicza posta z cikim rumorem zleciaa ze schodów.

- Dobrze mu tak - powiedziaam mciwie.

Krystyna postanowia nagle zdoby si na wspa­niaomylno.

- Ale zostawi nam wiec. Miy zodziej. Nie widziaa, by to Heaston czy nie?

- Mam wraenie, e nie. Co mniejszego.

- Idziemy go ratowa czy niech go tam szlag trafi?

- Chyba uszed z yciem i ju go nie ma - za­opiniowaam, nadsuchujc odgosów z dou. - Do­sy mam na dzisiaj, wracam do Kacperskich i id spa, a ty rób, jak uwaasz...

***

- Kretynka jeste bezdenna i dosy mam twoich idiotycznych wniosków - powiedziaa nazajutrz ra­no z wielk energi Krystyna, wchodzc do mojego pokoju. - Oraz tej roboty gupiego. Nie by to He­aston, tak?

Na szczcie nie wyrwaa mnie ze snu, byam ju mniej wicej przytomna.

- Nie by. Bo co?

- Bo otó intryguje mnie jedna myl. Jeli nie on we wasnej osobie, to kto? Komu zaufa do tego stop­nia, e powiedzia mu o najwikszym diamencie wiata i jeszcze pozwoli go znale? Syna ma? Nie, za mody. Krewnego w Polsce? W jakiej Polsce, to by jubiler francuski!

Gapiam si na ni, z trudem zbierajc myli.

- Moe oeni si w Ameryce z polskim pocho­dzeniem i mia tu rodzin - powiedziaam niepew­nie.

- Bzdura. Moe powiedziaby rodzonemu bratu, ale nikomu wicej. Diament ukry, gow daj. Cze­go zatem kaza mu szuka?

Odpowied na to pytanie przysza mi do gowy dokadnie w momencie, kiedy ona nie strzymaa i wyjawia swój pogld.

- Sakwojayka, idiotko! - rzeka z triumfem. - Natchnienie na mnie spyno i gow daj! Pra­dziadek mu to wmówi, w Noirmont nie znalaz, bo nie interesoway go kapelusze, przyjecha szuka tu­taj i by moe z nadziej, e to cierwo cigle tam tkwi! Wierzy w uczucia Antosi!

- Taki kretyn? - spytaam z powtpiewaniem.

- Moja droga, obie dobrze wiemy, e gupota mczyzny nie ma granic! - Zastanowia si przez chwil i dodaa: - Gupota kobiety te...

Opucia mój pokój równie nagle, jak si do niego wdara, pozostawiajc mi szerokie pole do myle­nia.

Pó dnia mino, kiedy ycie udowodnio inteli­gencj mojej siostry.

W czasie obiadu uzyskaymy sensacyjn informa­cj. Po okolicy rozesza si nagle wie, e w dawnym paacu Przyleskich ostatnio zaczo straszy.

Wiedz w tej kwestii zdobyli, wspólnym wysi­kiem, Jdru, Henio i Marta. Jeden taki, Anto Bartczaków, yciowy chopiec, popad nagle w duy stres i zanim zdy si opanowa, par sów mu si wyrwao. Na wasne oczy w przyleskim paacu zo­baczy ducha, jakby podwójnego. Gdyby zjawa bya pojedyncza, uznaby w niej zwyk i yw jednostk ludzk, ale nie ma siy, bya podwójna, a trzewy tam poszed, jak winia. I ruszaa si, jako okrop­nie, prosto ku niemu.

Zwaywszy, i Anto Bartczaków metafizycznych skonnoci w yciu nie przejawia i prezentowa ra­czej gbok niewiar w zjawiska nadprzyrodzone, wszyscy mu uwierzyli. W stresie trwa krótko, za­ledwie jakie dwie godziny, przeszo mu po pólitrze, ale przez te dwie godziny do duo zdy po­wiedzie. Henio, jako przyjmujcy pacjentów lekarz, uzyska tej wiedzy najwicej, pracowa bowiem, w ra­zie potrzeby, nawet w weekendy i dni witeczne. Marta dowiedziaa si od ma, któremu nie posk­pi zwierze kumpel Antosia, biorcy mieszank do motoru, a Jdru, cieszcy si w okolicy ogromnym powaaniem, przycisn ofiar ducha na kocu. Wraenie ów duch uczyni na Antosiu tak potne, e wyzna ca prawd.

Owszem, zgadzao si, by tu niedawno jeden ta­ki, aden obcy, nasz, który poleci mu poszuka w przyleskim paacu na strychu jakiej pamitkowej gupoty. Zapaci niele, a obieca zapaci znacznie wicej, jeli to baracho dostanie. Baracho miao przedstawia tak niedu torb, troch jakby pederastk wspóczesn, ale bardzo star i niegdy ó­t. óto to ona dawno stracia, ale powinna by z prawdziwej skóry. Zakaza zaglda do rodka i uczciwie powiedzia dlaczego. Otó w owej staro­ytnej pederastce powinna si znajdowa niezmier­nie straszna, redniowieczna trucizna i samo otwar­cie mogo czowieka wykosi, jeli nie na miejscu, to góra po dwóch tygodniach. Chce robi za samobójc, niech otwiera, nikt go za rk chwyta nie bdzie, ale otwarcie bdzie znaczne i nie tylko zdechnie, ale ad­nych pienidzy nie dostanie, bo substancja w duym stopniu uleci. O substancj za zleceniodawcy cho­dzi.

Trucizny, zabytkowe i moderne, to Anto mia w odwoku, ale poaszczy si na zapat. Otwiera nie zamierza, na wszelki wypadek nawet kupi rkawicz­ki, par razy tam poszed, przedmiotu nie znalaz i z ca pewnoci wicej nie pójdzie. Duo zniesie, ale podwójny duch to dla niego za wiele, a duch z trucizn doskonale si kojarzy.

- No i prosz, sakwojayk! - wykrzykna Krys­tyna z triumfem. - Widzisz, jaka jestem mdra? Przynajmniej tym si rónimy!

- Po choler go tak szuka?- zastanowiam si. - Te czerwone strzpki miay do niego przemówi?

- Wydajesz mi si coraz gupsza. Nie strzpki, tylko znalezisko podstawowe. Albo myli, e on tam jest, albo liczy na jak notatk Antosi, tak dla pamici, trzy kroki ku pónocy, siódm ceg od do­u poruszy...

- Siódm ceg moesz si wypcha, ale co do Antosi, przekonaa mnie. Tu naley szuka, gdzie Antosia mieszkaa. Strych w Przylesiu wskazuje, e nic sensownego tam nie moe lee, Florek pamitki wygarn rzetelnie. Jeli co przeoczy, dawno zo­stao ukradzione. Antosia za tu mieszkaa i tu umar­a, i ciekawi mnie, czy Heaston wie o tym.

- Heaston moe nie mie bladego pojcia o Kacperskich - zawyrokowaa po namyle Krystyna. - Do Przyleskich doszed, ale nic dalej. Z czego wy­nika, e jednak eksnarzeczony z Antosi nie kores­pondowa, a o tym sepeciku musia si nasucha do upojenia bezporednio od dziadka. Niepotrzeb­nie robiymy za widma, bierzemy si na nasz strych!

Postanowienie spotkao si z penym zrozumie­niem i wrcz tkliwoci caej rodziny Kacperskich. Mogymy grzeba, gdzie nam si ywnie podobao, i robi, co chcemy, pod warunkiem, e bdziemy spo­yway posiki. Naszego godu Elusia by nie znios­a.

Strych w Perzanowie skada si z dwóch czci, mniejszej i wikszej. Interesowaa nas wiksza. Oka­zaa si zamknita na klucz, Jdru klucz odnalaz i uroczycie otworzy nam drzwi.

Marta z ciekawoci posza na gór razem z nami i zatrzymaa si w progu.

- O rany boskie - powiedziaa z zakopotaniem. - Jak wy sobie dacie z tym rad? Przecie tu ley stuletni kurz, zamknite byo, ywa dusza tu nie wlaza od wieków! Zaraz, kiedy ten dom by budo­wany...?

- W tysic dziewiset ósmym roku - odpar­am. - W listopadzie wiech usadzili, a na gwiazd­k dostali z Francji w prezencie trzy zegary i tremo.

- Skd wiesz?

- Ogldaam rachunki praprababci. Jeli ju je prowadzia, to porzdnie, a nie byle jak. Z detalami byo napisane: „Zegary, sztuk trzy. Jeden stojcy, szafkowy, rzebiony, z drewna ciemnego, drugi kominkowy, ozdobny, Boulle'a, dekorowany mas perow, trzeci wiszcy, na cian, najnowszej mo­dy. Wysane do Perzanowa w upominku gwiazdko­wym, do nowego domu Kacperskich”. Tremo zosta­o opisane podobnie, a na wiechowe przyjcie pojechaa beczuka ostryg. Nie wiem, co Kacperscy z nimi zrobili, moe zjedli. Nic w kadym razie nie wiem, eby si póniej kto rozchorowa.

- Fantastyczne! Zaczynam ci rozumie, historia na ywo. No wic dobrze trafiam, kurz jest prawie stuletni. A wam zazdroszcz tego grzebania, ale musz wraca do roboty. Skoro Przylesie wam nie pasuje, popiesz si z bibliotek i oddam im klucze.

- Od czego zaczynamy? - spytaa Krystyna, z duym niesmakiem patrzc na ogromn szar przestrze, wygldajc jak gruzowisko. Nie mona byo nawet rozpozna, co tam ley i stoi, aczkolwiek jeden mebel od razu wyda mi si ókiem. Czy mo­e pozostaoci óka.

Jednake nawet pod tym grubym kouchem ku­rzu wida byo, i zawarto pomieszczenia róni si mocno od strychu w Przylesiu. Nie by to miet­nik, tylko lamus, niektóre meble stay nawet na wszystkich czterech nogach, a niektóre posiaday taki luksus jak drzwiczki. Stanowczo strych perzanowski stwarza wiksze nadzieje.

- Trzeba tu byo przyj od razu - powiedziaam smtnie. - Zmarnowaymy wielki kawa pitku i prawie pó soboty...

Przyodziane w fartuchy Marty i jakie stpory na nogach, zaczymy penetracj od spaceru przez ca­y lokal. Przechadzka okazaa si wysoce uciliwa.

- Niech to piorun strzeli! - prychna gniewnie Krystyna. - Suchaj, czy nie lepiej byoby zaangao­wa si po prostu do pracy w kopalni diamentów? Podejrzewam, e tu si narobimy wicej.

- Ja jestem tego nawet cakiem pewna. Ale w ko­palni musiaybymy jeszcze dokona kradziey, w do­datku wtpi, czy tak od razu wielkie bydl wpado­by nam w rce...

- Szczerze mówic, tu te wtpi...

- Dobra, ruszamy. Bez pracy nie ma koaczy. Czekaj, szczotk...

- Ostronie zagarniaj, bo nas tu wydusi.

Ju po piciu minutach wyrane si stao, e na­rzdzi pomocniczych potrzeba nam wicej. Ten kurz naleao usuwa radykalnie, aden odkurzacz nie da­by mu rady, wyrzucanie przez okienka w dachu byo zbyt niewygodne, naleao postara si o wiaderko, worek, pacht, cokolwiek. Wygldao na to, e is­totnie od blisko stu lat nikt tu nie zaglda, a w ostat­nich czasach nawet niczego nie dokadano, zdumie­wajce przy tym byo, e w idealnie czystym, wrcz wyglansowanym domu Kacperskich móg istnie ta­ki strych.

Po godzinie przyszed do nas Jdru i wyjani zjawisko dokadniej.

- Nikt tu nigdy nie przychodzi - rzek w zadu­mie, rozgldajc si wokó poprzez szare kby i chmury. - Nawet dzieci si nie bawiy, same to pamitacie chyba i powiem dlaczego. Na ou mier­ci wuj Florian mówi, e strych ma by Przyleskich, nawet wicej, Noirmontów, moe pani Karolina przy­jedzie, moe pani Ludwika, ale wszystko po nich ma tu czeka ludzk rk nie tknite. Tak zrozumiaem, bo niewyranie mówi. Na wszelki wypadek. W czym rzecz, pojcia nie mam, ale kto wie jakie pa­mitki w czterdziestym szóstym ocali i co by si z nimi stao w tym caym komunizmie, eby go szlag trafi. Dziecko na co trafi, albo gupek jaki, i wszystko zmarnuje. Przysiglimy, e uszanujemy, no i tak ju zostao. W tej drugiej, mniejszej poo­wie, nawet bym chcia, ebycie zajrzay, Elusia od pocztku suszarni zrobia, na pranie w zimie, bo w lecie to w sadzie, i tam jest porzdek. A tu, jak byo, tak zostao. Teraz si od was dowiaduj, e moe tu lee i co nasze, rodzinne, Kacperskich, ale to te wicej wasze ni nasze, a wuj Marcin dzie­ci nie mia... Pomóc wam trzeba - doda po chwili innym tonem, rzeczowo i stanowczo. - Torby ma­my, ile chcc, za drzwiami kadcie, a jutro z Jur­kiem wyniesiemy.

Zgodziymy si na to z du ulg, bo ta godzina ju nam zdya dokopa. Rezultat wysików za uzyska­ymy taki, e w jednym kcie objawiy si ksztaty wiklinowych kuferków podrónych, wybrakowanego fotela, zdewastowanej wyymaczki i czego, co robio wraenie wiekowych krosien. Wyania si take og­romny stos starych gazet, stwarzajcy nik nadziej na sowo pisane.

Mimo zaprawy w bibliotece w Noirmont, nie strzymaymy do rana. Poszymy spa koo drugiej, od­kurzywszy nieco wier strychu.

- To, to wiee powietrze - powiedziaa Krys­tyna, pokasujc kurzem. - Spa mi si chce nie­ziemsko. Co mi si widzi, e mamy z gowy adne par weekendów.

- eby ta parszywa Iza wyjechaa, powicia­bym si i w dni powszednie - odparam z westch­nieniem. - Mogabym odkurzy do koca.

- Optymistka! Ona nie wyjedzie, póki nie zapie Pawa.

- A gówno. W zadzie mam diament, wyjd za niego.

- I obiecasz mu posag?

- Nie wiem, co mu obiecam, ale najwyej si nie przeprowadz...

- Gupia jeste zupenie. To ju lepsze byoby za­mieszkanie razem i cia, nawet bez lubu.

Zawahaam si, zatrzymujc w drzwiach.

- I zaczn pomieszczenie pawiami ozdabia, co?

Krystyna omal nie zleciaa ze schodów.

- Nie, tego bym ju nie zniosa. No dobrze, z ci­ zaczekaj. Chocia... Nie zaczniesz przecie rzyga od pierwszego dnia? Ze trzy tygodnie to potrwa? Przez trzy tygodnie ten strych obskoczymy, bodaj tyl­ko w weekendy?

- Mam ze przeczucia - westchnam i zeszam za ni.

Moje przeczucia si sprawdziy, w niedziel po po­udniu, rk i nóg nie czujc, zdoaymy usun pra­wie trzy czwarte kurzu i na tym si nasze osig­nicia skoczyy. Jedyne, do czego czuam si zdol­na, to pa na zdewastowane oe i zasn kamie­niem, a Krystyna wyjawiaa moliwoci podobne. Na pomoc Kacperskich nie byo co liczy, Jdru si upar, peen wspóczucia, ale stanowczy.

- Ja przysigi dotrzymam - oznajmi zdecydo­wanie. - I wasne dziecko wykln, gdyby mi j za­mao. Co takiego, coraz lepiej to sobie przypomi­nam, e nikt inny, tylko wy, z rodziny Przyleskich i Noirmontów, macie do tego prawo i na rce wam patrze, niech Bóg broni. Moe to jaka wstydliwa tajemnica, moe przestpstwo, moe skarb, ale nikt nie ma prawa nosa wtyka. Nie darmo wuj Florian nigdy si nie oeni, a mnie adoptowa.

- I co to ma do rzeczy? - spyta Henio. - To znaczy, ja nic nie mówi i nigdzie si nie pcham, po co mnie ojciec ma wyklina, to uciliwe zajcie, ale jaki moe by zwizek midzy tajemnic Przyleskich a kawalerstwem pradziadka?

- Ciotecznego - przypomniaa usunie Marta.

- Ciotecznego... Mylisz, e to pociecha?

- Moe co tam byo nielubne? - wysun przy­puszczenie Jurek, który mao gada, ale wietnie si bawi. - Moe my jestemy Przylescy, a Przylescy s w gruncie rzeczy Kacperscy? Moe nikt nie ma prawa do niczego i trzeba to ukry?

- Gupoty mówisz, synu, a si co robi - skar­cia go ze zgorszeniem Elusia.

Wszyscy razem siedzielimy przy niedzielnej kolacji, po której obie z Krystyn miaymy wraca do Warsza­wy. Na godno Elusia nie chciaa nas wypuci. Zas­tanowiam si nad tymi supozycjami, nagle niepewna, czy nie przeoczyam jakich rodzinnych tajemnic.

- Nie - powiedziaam po uczciwym namyle - takich rzeczy nie byo, w Noirmont przeczytaam wszystko. I powiem wam, e a si dziwi, jaka to bya porzdna rodzina. Dwie rodziny. enili si z mi­oci, wierni sobie byli, a si niedobrze robio, ad­nych odskoków, adnych zdrad. W waszej rodzinie to samo...

- No rzeczywicie - przerwaa mi Krystyna jado­wicie. - Szczególnie pani de Blivet dodaje nam blas­ku. Nie mówic ju o tym, e na moje oko praprababcia Arabella wyrolowaa pukownika, za Marietta zrcznie wykoczya dwie osoby postronne. Histo­ria mnie sabo interesuje, ale pami posiadam.

- Geny mogy przeskoczy tylko z Arabelli! I to na nas, a nie na Kacperskich! Marietta w ogóle odpa­da, a reszta bya w porzdku. Poza tym ju wam mówiam, e idzie o skarb i, na lito bosk, nie mów­cie o tym nikomu!

- Nie powiemy! - zapewnili wszyscy Kacperscy chórem, patrzc na mnie do tego stopnia pytajco, e wrcz musiaam wda si w blisze szczegóy.

- Zgino to cierwo ju dawno - kontynuowa­am relacj. - Podobno to my koniecznie mamy go odnale, bo klejnot jest jakoby podwójny, my za bliniaczki i prababcia Karolina uznaa to za omen. Szukaj tego baracha take potomkowie faceta, któ­ry uciek do Ameryki...

W tym miejscu Marta podskoczya.

- O Boe! Zapomniaam wam powiedzie! Ju wiem, kto kupi Przylesie, nazywa si Gurma, ten Amerykanin, Stanley Gurma. Z jubilerstwem nie ma nic wspólnego, w oponach samochodowych robi, a teraz wraca do Polski, bo wyjecha std ju po woj­nie, jako dziecko, a tatu i mamusia, zanim umarli, kazali mu wróci. Tyle si zdyam dowiedzie. Ma on i dzieci.

Przez chwil gapiymy si na ni tpo. Jeli wy­jecha ju po wojnie... Heaston móg go w ogóle nie zna i znów napotka przeszkod, Przylesie zostao nabyte przez obcego czowieka... Musia si nie­szczsny wamywa!

- A, niech go diabli wezm! - rozzocia si nagle Krystyna. - Niech si wamuje, a go skrci, mam go dosy! Tylko tu go nie wpuszczajcie, a my za tydzie wrócimy...

***

Nasz powrót za tydzie wypad wielce dramatycz­nie.

Ju we wtorek wyszo na jaw, e cholerna Izunia upara si zapa Pawa. Przytomnie uczepia si mnie, bo Pawe jej si miga, i wrcz nie mogam spotka si z nim bez niej. Ciemno w oczach mi si robio a do chwili, kiedy, wychodzc z knajpy, ohyd­na zaraza morowa skrcia nók. Natychmiastowej ulgi nie doznaam, przeciwnie, szlag mnie trafi jak std do Australii i z powrotem, bo oczywicie nikt inny nie móg jej prowadzi, tylko Pawe. Do domu odwie, okad wykona, do snu uoy... On za z miganiem pofolgowa, jak kadego normalnego mczyzn bowiem ruszyy go ezki w piknych ocz­kach i ta bezradno wdziczna. Dziw, e od zgrzy­tania aden zb mi si nie zama.

Te jednak nie byam od macochy i udao mi si powstrzyma go od dalszych zabiegów leczniczych. Nie odbieraam telefonów, kulawa Izunia zatem ba­a si ryzykowa wizyt, skoro mogo mnie nie by w domu. Zwabiam go do siebie podstpnie i wów­czas wybucha awantura.

Ju byam prawie zdecydowana zastosowa si do rady Krystyny w kwestii tej ciy, ale uniemoliwi mi to radykalnie. Zamiast przystpi do dziaa przy­datnych, zym gosem poinformowa mnie, e chcia­by si wreszcie ustabilizowa, oeni i mie dzieci i nie ma ochoty czeka z tym do pónej staroci. Dzieci koniecznie, co najmniej dwie sztuki. Najbar­dziej, wyznaje to uczciwie, chciaby oeni si ze mn, ale wstrty i opory, jakie prezentuj, zaczynaj go napenia zniechceniem, a moe nawet nieprzy­jemn rozpacz. Myla, e jestem te uczciwa, tym­czasem krc, po choler wybieraam z nim now kuchni, skoro nie zamierzam z niej korzysta...?! Dla innej baby? A innej babie mój wybór si nie spodoba i co wtedy...?

Kuchni mnie lekko oguszy. Rzeczywicie, wy­bieraam jak dla siebie...

Niech si zatem wreszcie na co zdecyduj, bo trzy­mam go w gupiej niepewnoci, a to jest nie do znie­sienia. O co mi chodzi, u diaba?! Bierzmy, do cho­lery, ten lub albo on do reszty przestanie wierzy w jakiekolwiek moje uczucie do niego, bo o tak zwa­nej mioci nawet wspomina nie warto! Jak wyg­lda mio, potrafiy mu ju pokaza inne kobiety, a on, kretyn, takiego czego oczekiwa ode mnie!!!

Zaamaam si. Niczego nie pragnam bardziej ni lubu z Pawem, a te inne kobiety, to, oczywi­cie, Izunia. Dorwie go w kocu ta kochajca krowa. Do otarza byam wleczona rzetelnie, wicej nie mog­am wymaga, ale cigle czuam w nim t kretysk pewno, e gówn zalet dla kadej baby stanowi forsa. Gdyby zbiednia...! Nie, idiotyzm, nie bd mu przecie yczy zuboenia, gdybym ja si wzbo­gacia...! I Izunia z t swoj nók i milionami...

- Dobrze, kochanie - powiedziaam z anielsk sodycz.

Nie usysza.

Robi z niego barana, cign ku so­bie i odpycham, co za cholera jaka we mnie tkwi, zatruwam mu ycie, zamiast je upiksza...

Pomylaam, e Iza odwalia niez robot.

- Dobrze, kochanie!!! - ryknam straszliwym gosem.

Zatrzyma si nagle w swoim rozpdzie.

- Co?!

- Mówi, e dobrze. Zgadzam si. Moemy wzi lub.

- Powanie mówisz?!

- Najpowaniej w wiecie. Chc ci za ma, chc by dobr on i wyobra sobie, e nawet umiem gotowa.

- Co to ma do rzeczy? Oszalaa?

- Nie. Znam ycie. Mczyzna le karmiony znie­chca si do swojej kobiety, nawet jeli przedtem kocha j nad ycie. Moemy wzi ten lub za dwa miesice.

- Wystarczy jeden. Chocia wolabym za ty­dzie.

- Ja chc dwa, Paweku... No dobrze, powiem ci to, co dotychczas ukrywaam. Mam w perspektywie posag, a ty przecie nie uwierzysz, e ci kocham bezinteresownie, jeli nie przebij Onassissa. Pie­nidze padaj na umys.

- Zdaje si, e brak pienidzy pada na umys bardziej. Nie mów bzdur. Co to ma za znaczenie, jak mnie kochasz, nawet gdyby tylko udawaa, e mnie kochasz, udawaj, byle dobrze... No owszem, powiedzmy, e taka, na przykad, Iza udawa nie musi...

W tym miejscu co mi si zrobio w sobie.

- ... ale wol ciebie. Miesic. Albo, przysigam Bogu, przestan ci wierzy, bo nic z tego zrozumie nie mog. Dobra, powiem ci prawd, zaczem ju mie kretyskie podejrzenia, wynajem ludzi i spraw­dziem ci...

Jakim sposobem udao mi si nie udusi na po­czekaniu, sama nie mogam poj. Gosu mi w ka­dym razie zabrako.

- ... szlag mnie nie trafi tylko przez przypadek, donieli, e si spotykasz z jakim facetem akurat w momencie, kiedy bya u mnie, wic zgadem, e to nie ty, tylko twoja siostra. Ty, jako taka, nie masz nikogo innego, nie obraaj si, zaley mi na tobie jak cholera, w tym stanie mona straci rozum, mu­siaem wiedzie, na czym stoj, bo dlaczego, psia­krew, nie chcesz wyj za mnie za m...?

No tak, sytuacja podbramkowa. Potwornie boga­ty facet, mody, przystojny, sympatyczny, oblepiony dziwkami, które na kadym kroku musi z siebie otrz­sa, dlaczego normalna kobieta, zakochana w nim cakiem wyranie, miaaby nie chcie go polubi? Na jego miejscu te bym si dziwia i wyznajmy uczciwie, te bym spróbowaa sprawdzi...

Lata po pokoju, snujc róne gupie supozycje i czynic mi wyrzuty. Opanowaam szok.

- Dobrze, miesic - powiedziaam potulnie i nie­bezpieczestwo zostao zaegnane.

Ledwo wyszed, zadzwoniam do Krystyny. Byo zajte. Odczekaam chwil, zadzwoniam drugi raz. Znowu zajte. Zaczam dzwoni bez przerwy i za­jte byo równie bez przerwy, po kwadransie trafi mnie szlag, wyskoczyam z domu i pojechaam do niej w paszczu narzuconym na szlafrok i pantoflach na bosych nogach.

Otworzya mi drzwi z podejrzliwym wyrazem twarzy.

- Jeeli ty si ptasz po miecie, to kto, do chole­ry, wisi u ciebie na suchawce...? - zacza gwatow­nie i spojrzaa na mój szlafrok. - A...! Czyby...?

- Zgaduj, e dzwonimy do siebie nawzajem - powiedziaam gniewnie, zdejmujc paszcz. - Mam tego dosy...

Przerwaa mi od razu.

- Ja te, Andrzej mi zrobi pieko na ziemi, mam bogatego gacha, z którego doj fors dla niego, on nie alfons ani igolak, napluam mu w twarz i tak dalej. Cocie, u diaba, robili z tym Pawem, e tak mu wyszo?! Pawe gdzie polaz w gronostajach i zotej koronie?!

- O cholera... Nie, ale chyba paci za elektro­niczn kuchni. Nie przypomniaa mu o mnie?

- A ty, kretynko, bya w tym czarnym kapeluszu?

Ze skruch wyznaam, e owszem.

- No i masz! A przedtem ja w nim byam! Nas moe by dwie, ale taki kapelusz jest jeden na wie­cie, w dwa nie uwierzy, wstrzsno nim. Jedyna po­ciecha, e jednak si przej. Nie ma siy, musz si spotka z Pawem i w ogóle dosy tego znikania im z oczu!

- No to przecie w tej sprawie zaczam do cie­bie dzwoni, idiotko! Pawe mnie przycisn do mu­ru, bierzemy ten cholerny lub za miesic, mam wyj za niego bez posagu?!

- Byby to w kocu jaki sukces, nie?

- Pocauj mnie w sukces! Jedziemy na okrgy tydzie, a jak bdzie trzeba, to i na trzy. Rób sobie, co chcesz, ta caa Antosia to nasza ostatnia szansa, nie spasuj przed met. Mam jecha sama?!

Krystyna bya ju zdecydowana.

- Gówno. Te jad. Ryzyk-fizyk, wykrc choro­b albo co. Ju dwa razy co nam dobrze wyszo tylko dziki temu, e istniejemy w dwóch egzemp­larzach, ta trzewa moczymorda we Francji i Anto tutaj... mógby si zrobi uciliwy. Dobra, jedzie­my i grzebiemy a do skutku.

***

Strych w Perzanowie okaza si cakowicie odku­rzony.

Jdru si zama z litoci, nie móg patrze na nasze galernicze wysiki, a moe chcia si nas wresz­cie pozby i mie w domu wity spokój, bo osobi­cie, z pomoc Elusi i Marty, usun ten wiekowy kouch z wierzchu. Gbiej kurz lea nadal, nie po­zwoli niczego ruszy z miejsca, rodzinnego skarbu miaymy szuka same.

Ju drugiego dnia trafiymy na wielki kufer, w du­ym stopniu zapchany papierami, pras i korespon­dencj. Pltay si w tym take jakie dokumenty, albumy, dagerotypy i nawet fotografie.

- O, wanie! - zacza Krystyna z uciech i od razu jakby sklsa w sobie. - Eje, co to ma zna­czy? Chciaam powiedzie, e z tego wanie wy­grzebywaam znaczki pitnacie lat temu, ale nic po­dobnego! W yciu tego nie widziaam! A gmeraam w kufrze i nawet zastanawiaam si... To nie ten kufer, tamten by mniejszy. Gdzie si podzia?

- Pewnie, e nie ten, przez gupie pitnacie lat tyle kurzu by si nie nazbierao. Tu gmeraa, na strychu?

Krystyna zawahaa si, popatrzya na mnie tpo i nagle jakby si ockna.

- No co ty? Na strychu, owszem, ale tutaj wcale nie wchodziam, zamknite byo. Czekaj... On chyba sta w tamtej czci, uywanej...

Podniosam si, bo siedziaam nad kufrem w kuc­ki, i ruszyam do drzwi.

- Musiaymy zgupie obie, od korespondencji naleao zacz i taki miaam zamiar jeszcze w Noirmont. Twoje parszywe znaczki wyleciay mi z go­wy. Przypomnij sobie porzdnie, skd braa tamte listy ze znaczkami?

- Z kuferka. Mniejszego. Nie urós przecie. Cholera, gdzie on moe by?

Mniejszy kuferek sta jak byk w kcie, w zimowej suszarni Elusi, dokadnie zasonity wiszcymi na sznurze przecieradami. Nie da si zauway, kie­dy ogldaymy pomieszczenie, wychwalajc jego uro­ki. Elusia robia pranie z wielkim upodobaniem i mokre szmaty suszyy si tam bez przerwy.

- No tak, to ten - stwierdzia Krystyna - zaw­sze tu sta. I ta etaerka ze starymi czasopismami. I nigdy ich nic nie zasaniao, mam na myli dawne czasy.

- Zwracam ci uwag, e zawsze przyjedaymy w lecie, na wakacje. Elusia suszya w sadzie. Bie­rzemy go do pokoju, cignij!

Do by ciki, ale we dwie daymy mu rad. Zwlokymy go po schodach do mojego pokoju i zag­biam w nim rce z wielkim zapaem i bez zwoki. Krystyna powicia si, wrócia na strych i kawa­kami zniosa cae stosy papierów z tamtego wik­szego kufra, z wyran przyjemnoci zmieniajc mo­j sypialni w skadnic makulatury.

Z wielk chciwoci dorwaymy si do korespon­dencji przodków, którzy nigdy w yciu nie wyrzucili chyba ani jednego papierka. Objawia si nam caa historia dwóch rodzin, Dbskich i Przyleskich, oraz peny wachlarz znajomoci prababek i pradziadków. Prawie zapomniaam, po co to wszystko czytam, tak zachwyciy mnie owe szczegóy z dawnych lat.

Straszliwy mezalians wieutkiego hrabiego Dbskiego, dziadka pra- i tak dalej -babki Klementyny, popeniony z córk kupca gdaskiego i angielskiej lordówny, multimilionerk, zapenia prawie pó kuf­ra i rozweseli nas obie zgoa do wypku. Zaraza na indyki i rolada z baantów przemieszane tam byy z dramatycznymi chwilami powstania styczniowego. Dzikczynna epistoa Kacperskiego-powstaca do babci-kupcówny, opiewajca jego nieomal mier kli­niczn i powrót do ycia dziki nadludzkim wysikom janie panienki Klementyny wyjania nam wreszcie dokadnie przyczyny równie nadludzkiej mioci Kacperskich do naszej rodziny. Listy Klementyny do babci zawiadamiay o awansach wicehrabiego de Noirmont, póniej za o zarczynach i lubie, peen humoru list syna, ojca Klementyny, przyznawa wicehrabiemu du­ ilo zalet, zarazem rzeczowo omawiajc kwestie finansowe i potwierdzajc napyw apanay z Londynu.

- Eje, pradziadek by elegant - zauwayam y­wo. - Kamizelka haftowana za dwie gwineje. W tam­tych czasach? Czyme j wyhaftowali, do licha, per­ami? Fircyk! W tym wieku...?

- Znowu mi wiek - skrytykowaa Krystyna, któ­ra co jak co, ale liczy umiaa. - Czterdzieci osiem lat, mody czowiek! Ty si odczep od tamtych cza­sów, diamentu jeszcze nie mieli...

- Mieli, Marietta wpada pod samochód wcze­niej. Tego, chciaam powiedzie pod karet. Czekaj, to pikne! Margrabina de Mercier miaa na balu suk­ni z morelowego atasu z wstawionymi falbanami z koronki alencon w kolorze soniowej koci. Inte­resujce zestawienie. A do tego garnitur z rubinów, no, czy ja wiem... moe to i wypado efektownie...

- Uspokoisz si czy nie? Studia historyczne sobie przeprowadzisz kiedy indziej, szukaj póniejszych!

Z wysikiem oderwaam si od opisu fety imieni­nowej, na której ta gupia Eleonora uczynia afront hrabinie Potockiej i kto to teraz bdzie odkrca, a trzeba koniecznie, inaczej bowiem hrabina Potocka nie dopuci do upragnionego mariau. Poodkadaam na bok wieci o zamanej osi w nowej karecie i okropnej kompromitacji modej pani Imielskiej, która w katastrofie pokazaa cae kolano i chyba zam­knie si w klasztorze, o skandalu z nadziewanym prosiciem, które w chwili podania na stó okazao si zamiardnite, o rozmaitych waporach, wzdciach i kopotach ze sub i tysicznych innych dyr­dymaach, postanawiajc przeczyta to póniej, na spokojnie. Jeden list wetknam Krystynie.

- Zióka - powiadomiam j krótko.

- Cholera - mrukna, ale, przejrzawszy episto­, schowaa j starannie.

Opróniam wreszcie kuferek, nie znalazszy w nim ani jednego sowa na temat diamentu. Krystyna zaczynaa ju grzeba w potnych stosach, pocho­dzcych z wikszego kufra.

- O, ty, Joaka, popatrz! - oywia si. - Tu s wreszcie listy Kacperskich! Od i do! No, nasze te... O, prosz! Póniejsze!

Z cikim westchnieniem przystpiam do pracy, ale zanim dokopaam si czegokolwiek interesuj­cego, wkroczya Elusia.

- Ja tam nic nie mówi - rzeka energicznie. - Z obiadem si nie pchaam, ale kolacj to ju zje­cie! Tu nie przynios, chyba e chcecie je z pod­ogi, wic na dó prosz. O mój Boe, ile tego! Naprawd tak si to wszystko uchowao na strychu?

- Naprawd - zapewnia Krystyna. - Elusia jest genialna, dopiero teraz widz, e zgodniaam jak dzikie zwierz. Dobra, idziemy!

Poszymy. Posiek si przecign. Dziki temu do podanych tekstów dotarymy dopiero po pó­nocy. Kryka trafia na nie pierwsza, bo ja utkwiam nad dokumentem, historycznie rzecz biorc, wprost cudownym.

- Jest! - wrzasna szeptem, machajc mi przed nosem rozoon kartk. - Antoinette! Nareszcie co o niej!

- Czekaj! - odpdziam j niecierpliwie. - Tu jest, popatrz, jakby pamitnik Floriana Kacperskiego. Spisuje, rany boskie, istne cudo, opowieci sta­rej klucznicy, jak to mody hrabia de Noirmont du­gów narobi i na wojn do Indii pojecha, a te dugi pacia jego siostra, margrabina d'Elbecue, cae ko­rowody z tym byy...

Wydara mi z rk elegancki brulion w sztywnych okadkach i podetkna swoj kartk.

- O margrabinie ju wiemy i nie rozpraszaj si teraz! Marcin pisze do rodziców z Calais! Pann Justyn goni, a przy pannie Antoinette go zastopo­wao, tu, z tej kupy to wziam, moe bdzie wi­cej!

- To nie rozwalaj kupy, idiotko, rozkopaa po­ow! Zabierz nogi!

- I okr dookoa szyi, co? Taka wygimnastyko­wana to ja nie jestem. No, czytaj prdzej!

Przeciwnie, czytaam wolniej, bo wanie wiedzy o pannie Antoinette poszukiwaymy z takim wysi­kiem. Istotnie, w tym akurat stosie tkwia waciwa korespondencja, i to, ku naszemu zdumieniu, dwu­stronna.

- To si nazywa szacunek dla sowa pisanego - powiedziaa uroczycie Krystyna. - Popatrz, ten Marcin dostawa listy w Calais, w Noirmont, w Pa­ryu i wszystko pieczoowicie zachowa, przywoc potem do Polski. Same przecie nie przyszy?

Potwierdziam jej pogld.

- Obaj bracia przywieli wszystko. Ten pamit­nik Floriana... Jestem pewna, e znajdziemy take listy do niego od rodziny... o, tu jest odpowied na który, siostra pisze.

- Matko jedyna, co za znaczki! I ja na to wcze­niej nie trafiam...!!!

- Trafia teraz. Póniej si nimi zajmiesz. Teraz czytaj!

Po dwóch godzinach udao nam si uoy kores­pondencj w porzdku chronologicznym. Od skrom­nych i rzeczowych wzmianek o pannie Antoinette Marcin stopniowo przeszed do zachwytów i pochwa, met za tej drogi by komunikat o zamierzonym lubie i rzewna proba o bogosawiestwo rodziców. Równolegle biegy listy Floriana, pene troski, e jego brat zwariowa. Spraw rozstrzygna panna Justyna, stwierdzajca stanowczo wysok jako panny Antoi­nette i w peni popierajca zamierzony maria. W od­wrotn stron leciay odpowiedzi rodziny, pisane przewanie przez siostry, wyksztacone do tego stop­nia, e prawie nie robiy bdów ortograficznych i okazyway subtelne poczucie humoru. W listach Marcina z naciskiem eksponowana bya gospodarno narze­czonej, która potrafia zadba nawet o taki drobiazg jak poduszeczka do igie. Poduszeczka do igie urosa w kocu do rozmiarów symbolu, dziewczyny natrz­say si z niej delikatnie, piszc midzy innymi:

„...jak ju zechcesz, drogi braciszku, co uszy, bdziesz mia jak znalaz”...

W licie Floriana natomiast, pisanym, kiedy ju Marcin przywióz mod maonk do Noirmont, znalazo si takie zdanie:

„...a ju o poduszk do igie to si tak trzsie, jakby bya ze zota”...

- Co za cholera z t poduszk do igie...? - mruk­nam podejrzliwie.

- Widocznie niczego mniejszego w posagu nie miaa - wysuna supozycj Krystyna. - Duperela pilnuje, to wiksze zgoa bosk czci otacza.

- Moe i - zgodziam si. - Czekaj, bo wedle naszych dedukcji diament powinna ju w tym czasie posiada. Ciekawe gdzie, przy sobie czy, na przyk­ad, zostawia w Calais...

- Myl, e raczej przy sobie i std ta troska o przedmioty...

- Albo nie! - przerwaam w nagym natchnieniu. - To znaczy, tak, owszem, ale wiesz, co mi na myl przychodzi? On móg tkwi w tym cholernym sakwojayku eks-narzeczonego, a ona, zajta Marcinem, nawet tam nie zajrzaa. Nie wiedziaa, e go ma. Nie darmo Heaston lata za podniszczon pederastk!

- Ma to swój sens - przyznaa Krystyna po krót­kim zastanowieniu. - Moe zajrzaa dopiero w chwili, kiedy si przenosia do Polski i na wszelki wypadek ukrya znalezisko. Potem schowaa go gdzie tu i przed mierci nie zdya o nim powie­dzie.

- Przed mierci bym powiedziaa komukolwiek.

- Gówno prawda. Przebieraaby w powierni­kach jak w ulgakach. Poza tym, skd by wiedzia­a, e jeste przed sam mierci, czowiek zawsze ma nadziej, e to jeszcze nie.

- No moe. Przecudowna perspektywa. Listy, nie listy, a strych przegrzeba musimy.

- Gdybym bya cakiem winia - powiedziaa moja siostra zoliwie - plunabym na tak kopot­liwy klejnot, bo na laboratorium Andrzeja same znacz­ki wystarcz. Ju si czaj na wycen.

- Wchodz w skad masy spadkowej i musiaa­by podzieli si ze mn - wytknam jadowicie. - Nie mówic ju o tym, e te z korespondencji Kacperskich nale do Kacperskich i ju widz, jak ich kantujesz.

- Gupia jeste. Cholera. No dobrze, szukajmy cierwa...

O wschodzie soca ca korespondencj miay­my za sob, przejrzan zaledwie, chocia a si pro­sia o dokadne czytanie. Panicz Piesiecki wlecia do studni, ale gow trafi w wiaderko, które si cudem utrzymao, i wycignli go ywego. Narowista klacz Rosalinda wbiega po schodkach do salonu pastwa Mynowskich, zrzucajc barona Lestk, który bem zaczepi o futryn, i wytuka sewrsk porcelan. Pan­n Jasisk zamknito przez pomyk w garderobie razem z panem Zdzichowskim i teraz nie wiadomo, co robi, bo pan Zdzichowski jest onaty i oczekuje potomka. Koszmarna sytuacja nastpia, kiedy na dwie kopy jaj w ostatniej chwili poowa okazaa si zbukami, a kury w zimowej porze akurat si mao niosy i cae wielkie przyjcie byo wybrakowane. Kucharz pastwa Zaleskich po caym ogrodzie goni panicza Prawdzica z noem w rku, bo panicz dla artu trzasn sufletem.

Fenomenalna lektura! Po­mylaam, e nawet nie znalazszy diamentu, swoj korzy odnios, bo przeczytam to wszystko od des­ki do deski.

- Idziemy spa na chwil czy lecimy na strych? - spytaa Krystyna. - Ostrzegam ci, e jeli wy­lej mnie z roboty, pójd na utrzymanie Pawa, obo­jtnie, jako ja czy jako ty. A on niech si dziwi skolko ugodno.

- Na co jeste chora?

- Zatrucie pokarmowe oczywicie. Jedyna cho­roba, której nikt mi nie udowodni. Mam na myli w sensie negatywnym, w wychodku mog sobie po­siedzie nawet cay dzie. Wezm duo do czytania.

- To moe jako ocalejesz. Kropnabym si na chwil, Elusia i tak obudzi nas na spónione nia­danie...

***

Pitego dnia dwie trzecie strychu prezentowao so­b porzdek wprost nieskazitelny. Zaciymy si, odwalaymy robot, jakby nam za to kto paci w zotych dolarach. Ani jednego przedmiotu, wik­szego od pudeka zapaek, nasze starania nie omi­ny, poamane meble i róne kawaki drewna ogl­daymy przez lup. Logika wskazywaa, e jeli gdziekolwiek, to tylko tu, gdzie mieszkaa, Antoinette moga ukry parszywy diament, o ile znajdo­wa si on w jej posiadaniu. O ile za nie, t ca ka­tornicz robot bdziemy musiay spisa na straty. Kryka poleci za Andrzejem do Tybetu, a ja rycho si z Pawem rozwiod, bo moja dusza nie zniesie zalenoci finansowej od chopa.

Jedna trzecia nam jeszcze zostaa, kiedy Krystyna wydaa okrzyk nadziei.

- O rany, kapelusz! Pudo na kapelusze! Moe si znów objawi jakie arcydzieo!

Odwróciam si ku niej z wielkim zainteresowa­niem. Od tak dugiego czasu nie przytrafiao si nam nic adnego, e kada ozdoba bya podana. Pudo zostao gsto okrcone zasupanymi sznurkami, Kryka usiowaa je zsun, bez skutku, stracia cier­pliwo i posuya si scyzorykiem. Uniosa wieko, z ciekawoci zajrzaam jej przez rami.

Wewntrz znajdoway si bardzo adne rzeczy. Wachlarz z malowanego jedwabiu w doskonaym stanie, naszyjnik z muszelek, bogaty i nader artystycz­nie wykonany, dwie pary dugich rkawiczek, grzebie wysadzany perekami i czerwona poduszka do igie, aksamitna, obramowana lnicymi, perowymi mu­szelkami. Brakowao natomiast kapelusza.

- Co mi to przypomina - powiedziaam, wyj­mujc jedn rk naszyjnik, a drug poduszk, pod­czas gdy Krystyna rozkadaa wachlarz. - Czy przy­padkiem nie to wanie ma na sobie Antoinette na portrecie?

- To, oczywicie - odpara moja siostra i powachlowaa najpierw siebie, a potem mnie. - Nawet sprawdza nie trzeba. Pozostaoci po niej, osawio­na poduszeczka. Poduszeczka, cha, cha! To cay jasiek!

- Moe i Jasiek, ale mnie to przypomina wicej. Nic ci si nie kojarzy? Widziaymy co zblionego. Zawarto sepecika...

Wachlarz znieruchomia w rku Krystyny.

- O, niech skisn, masz racj...!

Skleroza nas nie dopada, pami nam dziaaa. Strzpki identycznego aksamitu i takie same mu­szelki znalazymy w pamitkowym sakwojayku po jubilerskim narzeczonym. Zatem nie suponowan przeze mnie sakieweczk Antoinette wykonaa sa­modzielnie, chaupniczo i wasn rk, tylko poduszeczk do igie. Zostay jej po tym procesie produk­cyjnym drobne resztki surowca, których nie wia­domo dlaczego nie wyrzucia, tylko starannie zadoowaa w owym relikcie po eks-narzeczonym. Miao to jaki zwizek, jedno z drugim...? Uczuciowy...? Bo praktycznie owszem, takie muszelki, wyjtkowo adne i raczej rzadko spotykane, moga zostawi, w ostatecznoci take cinki aksamitu, dla ewentualnej naprawy, ale na diaba jej bya gbka i wosie? W razie uszkodzenia przedmiotu wypcha go mo­na czymkolwiek. Sentyment jaki specjalny do tych mietków ywia czy co...?

Naszyjnik przesta mnie interesowa, wrzuciam go z powrotem do puda. Krystyna odoya wach­larz i wyja mi z rki czerwone i pkate rkodzieo.

- Symbol gospodarnoci francuskiej Antosi - powiedziaa z powtpiewaniem. - Mylisz, e co?

- Nic. O czwartej nad ranem z myleniem mie­wam lekkie kopoty. Moe bya to jedyna rzecz, jak udao si jej wyprodukowa do koca, osigajc suk­ces. Inne prace rczne wychodziy jej gorzej.

- A moe adorator ukada na tym strudzon gow? Rzecz jasna, wyjwszy przedtem igy i szpil­ki... Rozmiar prawie si nadaje.

Obracaa poduszeczk w palcach, odebraam jej przedmiot i obejrzaam ponownie.

- To w ogóle wyglda na elegancki wyrób fabrycz­ny i gdyby nie te resztki, do gowy by mi nie przyszo, e zrobia to sama. Uwaaabym, e kupia w sklepie i cze. Ale i tak podejrzewam, e szya na maszynie, maszyny do szycia istniay ju pod koniec wieku.

- Jako nowo, musiay by drogie. Sta j byo?

- A diabli wiedz. Ale muszelki przyszywaa rcz­nie, wcale si nie upieram przy maszynie. One w tamtych czasach umiay piknie szy.

- Albo mamusia szya! - oywia si nagle Krys­tyna. - I bya to jedyna pamitka po mamusi!

No owszem, pamitka po mamusi stanowiaby jakie wyjanienie, nawet dla tych resztek. Nie po­trzeba praktyczna, tylko rzeczywicie czysty senty­ment.

Poduszeczka wygldaa jak nowa. Zabieraymy j sobie wzajemnie, nie mogc si jako od niej oder­wa. Mikka bya i elastyczna, ale porzdnie zgnie si nie dawaa. Muszelki na obramowaniu poyski­way wdzicznie.

- Wydaje si ogólnie mao uywana - zauwa­ya Krystyna w zadumie. - Nie wyblaka wcale i adnych dziur w niej nie ma. Mam na myli takie lady po igach.

- Bo moe jednak uszya to sama tu przed lu­bem z Marcinem, w ramach wyprawy? I potem ju adnym szyciem si nie zajmowaa, dzieci nie mieli, niemowlce kaftaniki odpaday... Na dobr spraw gryz mnie te szcztki. Dlaczego w sakwojayku po byym narzeczonym...?

- No owszem, dziwne. I gupie. Powinna je trzy­ma w jakim pudeku z nimi albo co. Chyba e narzeczony to uszy, poduszeczk da panience, a resztek nie zdy wyrzuci i tak zostay...

Znów zaczam oglda owo czerwone rkodzie­o, które bardziej zasugiwao na nazw poduchy ni poduszeczki. Krystyna miaa racj, to by Jasiek do igie, na upartego daoby si na tym spa. Troch mogy przeszkadza muszelki, wpijajce si na przyk­ad w ucho...

Zarazem próbowaam si zastanowi, o co mi waciwie chodzi z tym pchajcym si natrtnie sko­jarzeniem. Sakwojayk i poduszeczka, sakwojayk i poduszeczka... Przecie, gdyby nie te szcztki su­rowców w sakwojayku, daabym spokój poduszeczce od razu, nie zawracajc sobie gowy dociekania­mi...

- Poduszeczka jako przedmiot szczególnej troski - powiedziaa nagle Kryka. - Tajemnicze, przedmiertne zwierzenia Antosi. Resztki z poduszeczki w sakwojayku. Co ona chyba mylaa...?

Podjam msk decyzj.

- No trudno. Pamitka, nie pamitka, na wszelki wypadek bym to rozprua. Jako moliwie delikat­nie.

- Dlaczego delikatnie?

- Wasno Kacperskich - zwróciam jej uwag z nagan - i, bd co bd, zabytek, niedugo mia­aby sto lat, a moe ju ma. Niszczy ich rodzinne pamitki, to mi si wydaje nieprzyzwoite. Rozprujemy tak, eby potem atwo zeszy.

- O rany! - jkna moja siostra. - atwo ze­szy, oszalaa! Gdzie nam do tego ich szycia. Te pomylaam, eby rozbebeszy, ale w remonty kra­wieckie wcale nie chc si wdawa!

- Nie wygupiaj si, nie bdmy winie. Jutro skombinujemy czerwon nitk. Czekaj, gdzie by tu...

- Na krawdzi, tu przy muszelkach. Zamaskuj chyba nawet najbardziej toporny szew. Czym ost­rym, bo si nam wysiepie...

Niczego ostrego na strychu nie byo, poszam na dó, do pokoju, po wasne narzdzia do manikiuru, i powiciam noyczki. Ostronie przeciam czer­wony aksamit, pilnujc, eby przypadkiem nie za­czepi o nitki muszelek. Poduszeczka bya okrga, przejechaam zaledwie jedn trzeci obwodu i ju zaczo z niej wyazi wosie i kawaki mocno ci­nitej gbki.

- Ciekawa rzecz, dlaczego ona pocita, a nie ca­a? - zastanowia si na gos Krystyna. - atwiej byoby przecie obszy gbk w caoci...?

Odebraa mi poduszeczk, signa palcami w gb i nagle znieruchomiaa.

- Chryste Panie... - wyszeptaa cichutko.

Odepchnam jej rk i signam sama. Wyma­caam co twardego, wycignam to co. Brya, owinita cieniutkim jedwabiem, który sam si z niej zelizgn...

Zaparo nam dech.

Potwornej wielkoci diament lni, migota i ja­nia blaskiem w wietle niezbyt mocnej arówki, która przy nim przestaa si liczy. By niesamowity. Dwa kurze jajka, wtopione w siebie wzajemnie, is­krzce si w miejscu zespolenia dodatkowym og­niem, identyczne, nieskazitelnie czyste...

- Odwouj wszystkie kalumnie, jakie na niego rzucaam - powiedziaa Krystyna po dugiej chwili, uroczycie i gosem nieco zdawionym.

Przemogam niemoc górnych dróg oddechowych.

- Gdyby nie by prawdziwy, przysigabym, e musi by sztuczny - oznajmiam do sabo.

Krystyna spojrzaa nagle na mnie, chwycia bry z mojej doni, rozejrzaa si wokó i rzucia ku poama­nej szafie, w której tkwi jeszcze duy kawaek szy­by. Z rozmachem przejechaa po szybie diamentem.

Ostra rysa zawiadczya o prawdziwoci kamienia.

- Dedukuj logicznie i nie próbuj mnie straszy - powiedziaa gniewnie, z miejsca odzyskawszy si­y. - Kurz na tym strychu wyranie wskazuje... nie, bdmy cili, wskazywa, swoje pówieczne pocho­dzenie. Ludzka noga i rka tu nie wesza, nikt nie móg tego podrzuci w ostatnich czasach i na nowo wszystkiego zakurzy, taka sztuka odpada. A w cza­sach dawniejszych nie istnia materia twardszy od diamentu i nie umiano go wyprodukowa. Teraz, w obliczu podróy kosmicznych, nie daabym za to gowy, ale podejrzewam, e on cigle bije rekordy...

- Jeszcze mogybymy go wrzuci do ognia i spraw­dzi, czy si pali - zaproponowaam uprzejmie.

- Splu przez lewe rami, bo za chwil wybuch­nie tu poar, a my jestemy na strychu. Zatem, nie do uwierzenia, ale jednak, jest prawdziwy, skoro rnie szko. Szko równie jest prawdziwe, pidzie­sit lat temu nie byo pleksiglasu.

- Pocieszya mnie. Obejrzyjmy go, zabierzmy na dó, w pokojach mamy lepsze wiato.

- No i, w razie poaru, krótsz drog. Skok przez okno z pierwszego pitra mog zaryzykowa.

- Ponadto, wiedziona tajemniczym natchnie­niem, przywiozam flach, nabyt po drodze. Chateau Neuf du Pape. Czerwone.

Krystyn wzruszyo to ogromnie.

- Pierwszy raz w yciu z czystym sumieniem mog stwierdzi, e nie jeste taka gupia, jak by si zdawao...

Zeszymy pitro niej spokojnie. Nie wykonay­my adnego taca, nie wydawaymy dzikich okrzy­ków, nie wpadymy w haaliwy sza szczcia i nie wyrwaymy ze snu caej rodziny Kacperskich tylko dziki temu, e znalezisko otumanio nas komplet­nie. Myl, e on tu gdzie jest, ten diament, i e w ko­cu na niego trafimy, bya, ostatecznie, do przyjcia, chocia nadzieja koataa si w nas ledwo zipic, ale rozmiar i jako roziskrzonej bryy kadego by wpra­wiy w osupienie. Nawet w Skarbach króla Salomona pokazywali znacznie mniejsze, nawet Koh-i-noor nie umywa si do niej urod, aczkolwiek z pewnoci by efektowniej oszlifowany.

Usiadymy w fotelach z kieliszkami w rkach i ot­wart butelk szlachetnego wina. Diament lea na rodku stolika i jania olniewajcym blaskiem.

Wpatrywaymy si w niego, oczu nie mogc oder­wa, a róne uczucia rosy w nas i rozkwitay w du­ym tempie.

- To w rodku, co tak wieci, to jest, zdaje si, ta skaza, o której sobie mtnie przypominam - po­wiedziaa Krystyna. - Przecina naleaoby akurat w tym miejscu.

- Straci poow uroku - zauwayam z niesma­kiem. - Nie wiem, czy to w ogóle nie barbarzys­two, przecina co takiego.

- Barbarzystwo, z pewnoci. Ale nie widz in­nego sposobu, eby si nim podzieli.

- A nawet jeli si podzielimy, to co? Sprzedasz swój kawaek?

- No co ty, gupia? Ja sama? Przecie te dwie poowy s identyczne! I dopiero to jest cymes, dwie takie idealnie jednakowe kobyy! Czego takiego wcale nie ma na wiecie.

- Znaczy, gdybymy miay sprzedawa, to ra­zem? Cao?

- A pewnie. Najwikszy zysk.

Zastanowiam si w skupieniu nad tym najwik­szym zyskiem.

- Mnie szkoda - oznajmiam stanowczo i uczciwie.

- Mnie te - przyznaa si Krystyna od razu.

Wci jeszcze byymy nieco oszoomione. Powo­lutku zaczynaa dociera do nas wstrzsajca praw­da, odnalazymy Wielki Diament, najwikszy dia­ment wiata, który w dodatku legalnie nalea do na­szej rodziny i przypada nam w spadku. By nasz. Mogymy to udowodni na pimie.

- Suchaj, uszczypnij mnie - poprosia moja siostra, odstawiajc pusty kieliszek. - Mam obawy, e mi si to tylko ni.

- Szczypa nie lubi nikogo, nawet ciebie. Mog ci dziubn.

- Dziubnij.

Uyam w tym celu korkociga, który lea pod r­k. Krystyna drgna silnie.

- Poczuam. Nie poaowa mi, mam wraenie. Ale wynika z tego, e nie pi? On jest?

- Moesz go dotkn - pozwoliam askawie.

Wzia diament do rki, obmacaa go, podrzucia do góry i polizaa. Przygldaam si temu z ciekawo­ci, coraz bardziej roztkliwiona tym szczciem, ja­kie nas spotkao. Nie do wiary. Znale skarb familij­ny, w dzisiejszych czasach, prawie we wasnym do­mu, i to wtedy, kiedy by tak straszliwie potrzebny!

-Teraz ty! - zarzdziam, odbierajc jej kamie. - Dziubnij mnie, bo te nie wierz.

- Chtnie, prosz ci bardzo.

Dziur zrobia mi w udzie tym korkocigiem bez maa do koci, ale przynajmniej przekonaam si, e te nie pi. Na takie dziubnicie poderwaabym si z letargu.

Odoyam bry, która znów zacza lni na rod­ku stolika.

- No dobrze, zejdmy z tej drogi do cikiego kalectwa. To co robimy?

- Nic - zadecydowaa Krystyna stanowczo. - Przygldamy si. W yciu wicej czego takiego nie zobaczysz, trzeba napa... czy napasa...?.... oczy widokiem. Z chwili na chwil on mi si wydaje pik­niejszy i nawet nie bd mruga, eby nic nie straci...

Siedziaymy przy stole, popijajc wino i wpatru­jc si w roziskrzony diament. Coraz trudniej byo oderwa od niego wzrok. Od czasu do czasu to jed­na, to druga z nas wycigaa rk, eby go pomaca.

- Eje, a kluczyk? - spytaa nagle Krystyna z wyranym oburzeniem.

Zdziwiam si.

- Jaki kluczyk?

- Kódeczka, cile biorc. Ta z sepecika. Miay­my odrzyna co popadnie i co?

Zdziwiam si bardziej.

- I tego odrzynania tak ci brakuje? Prosz bar­dzo, moesz odern cokolwiek byle gdzie, nie wi­dz przeszkód.

- Idiotka. Mnie si tu co nie zgadza, wyszo nieprawidowo. Taka kódeczka z kluczykiem po­winna co znaczy i do czego suy. Zamknita kasetka, a diament w rodku, na przykad. Po cho­ler w takim razie ten cymba nosi przy sobie kó­deczk i po choler Antosia tak j starannie prze­chowaa?

- Tego nie zgadn do koca ycia - powie­dziaam po dugim namyle. - Z diamentem, jak wida, nie miao to nic wspólnego i cae szczcie, e w ogóle o kódeczce z kluczykiem zapomnia­am, bo kto wie czy nie zaczybymy rzeczywicie odrzyna wszystkich skobli zewszd. Tak wanie wygldaj mylce poszlaki. Moe w ogóle ten cay sakwojayk by na to zamykany i on go wanie otworzy, bo siga rk, a kódeczk schowa do rodka, eby jej nie zgubi. Najprostsze wyjanie­nie.

- Jednak czuj niedosyt. Rzeczywisto nie spe­nia swego zadania.

- Mao ci jeszcze? - spytaam ze zgorszeniem, wskazujc stó. - Moim zdaniem, pobia wasne rekordy daleko na wyrost. Opanuj wymagania, bo bdzie jak ze zot rybk.

- No dobrze. Moe masz troch racji...

Siedziaymy nadal, wpatrzone w kamie, pon­cy ywym ogniem i niemoliwy do uwierzenia...

***

Obudziwszy si koo poudnia, usilnie zaczam si zastanawia nad wydarzeniami ubiegej nocy. Je­zus Mario, zdaje si, e znalazymy wreszcie ten cholerny diament? Czy moliwe, eby to byo praw­d? Moe si po prostu upiam, chocia nie, pó butelki wina, nawet na godno, nie spowoduje chy­ba przerwy w yciorysie? Znalazymy go zatem, gapiymy si na niego prawie do wschodu soca, okaza si cudownie pikny, moemy pogapi si du­ej, do zachodu... Gdzie on jest? No wanie, gdzie on jest? Nie zosta przecie na rodku stolika, gdzie go ukryymy. Która z nas, Krystyna czy ja? I gdzie?! Pomysy miaymy rozmaite, to sobie mogam przy­pomnie, przez chwil nawet nawzajem wyryway­my go sobie z rki, na czym w kocu stano…?

Usiadam na óku, opuciam nogi na podog i podparam domi brod. Diabli nadali, gdzie mog­ymy utkn t roziskrzon zaraz? Proponowaam szufladk sekretarzyka, ale nie miaa klucza, Krys­tyna wymylia wazonik do kwiatków, nie mieci si w nim, bo wazonik by may. Pod poduszk...? U niej czy u mnie...?

Pomacaam pod poduszk, uniosam i zajrzaam, diamentu nie byo, nie zsun si na dó, bo nic mnie nie gnioto. Zmiuj si Panie, czy teraz zaczniemy szuka go na nowo?!

W drzwiach do mojego pokoju pojawia si nagle moja siostra, rozczochrana i w szlafroku.

- Ty, gdzie on jest? - spytaa z wyranym nie­pokojem. - Co mymy z nim zrobiy?

- No wanie, jak widzisz, siedz i myl - od­param, nie zmieniajc pozycji. - Pod moj podusz­k nie...

- Pod moj te nie. Suchaj, czy nie wspominaa o obie w oborze?

- Wspomina, wspominaam, ale do obory nie poszam. Zdaje si, e w ogóle nigdzie nie wycho­dziymy?

- Owszem, do azienki. Ale nigdzie dalej. Chyba e posza do obory, jak ju spaam?

- A on zosta u mnie?

- No pewnie, e u ciebie, losowaymy...

Przypomniao mi si, oczywicie, losowaymy, która z nas ma go strzec, i pado na mnie. Ale Krys­tyna równie wybieraa miejsce, a co do obory...

Podniosam si z óka, woyam szlafrok i ze­szam na dó. Elusi znalazam w kuchni, ucieszya si bardzo, e wreszcie zjemy niadanie.

- Kto dzisiaj doi krowy? - spytaam bez wst­pów.

- Ja. Jak zwykle. A co...?

- Czy jak Elusia doia, to mymy ju spay?

- Gdzie tam! I wiato si palio, i tupanie byo sycha... A co?

- A Elusia bya potem w oborze bez przerwy?

- No pewnie, e bez przerwy, nie daj rady ina­czej. A co?

- A czy ja tam przyszam?

Elusia zdumiaa si tak, e czajnik omal nie wy­lecia jej z rk.

- A czy Joasia... nie, zaraz, która to? Krystyna...?

- Joanna.

- To Joasia sama nie wie, czy bya w oborze? Nie bya, od razu mog powiedzie. adnej z was nie byo, a jak wróciam, to wycie ju spay. A co...?

- Nic - odparam z cikim westchnieniem. - Kócimy si o to, Kryka mówi, e byam, a mnie si wydaje, e nie.

- To i dobrze si Joasi wydaje, nie bya. Chodcie zaraz na niadanie, jajecznic z ótym serkiem wam zrobi, tak jak lubicie.

- Tylko nieduo, bo zdaje si, e nie bdziemy miay apetytu...

Wróciam na gór, Krystyna siedziaa na moim óku w identycznej pozycji, jak ja poprzednio, i roz­mylaa intensywnie, ze zmarszczonym czoem.

- Przeszukaam ju twoje walizki i sprawdziam kieszenie we wszystkich achach. Nigdzie go nie ma. Co, u diaba, mogymy z nim zrobi?

- Obora odpada - powiedziaam prawie równo­czenie. - Nie byo mnie tam. Z czego wynika, e do szukania pozostaje nam ograniczona przestrze. Zaczynamy od razu?

- A jak? Takie rzeczy, których nie znajdzie si od razu, gin na zawsze. Nie zamierzam gupio ry­zykowa.

- Dobra, wobec tego sprawdzamy wszystko me­todycznie.

Tym razem wiedziaymy przynajmniej dokad­nie, jakiej wielkoci jest poszukiwany przedmiot. Po­dzieliymy pokój na metry kwadratowe i w ponu­rym milczeniu zagldaymy wszdzie, gdzie mogy si zmieci dwa jajka razem. Krzykiem z góry po­prosiymy Elusi o drobne opónienie niadanka. Dara si Krystyna, ja za mamrotaam pod nosem róne prognozy na tle godowej mierci, bo nie ma obawy, adne poywienie przez gardo nam nie przejdzie...

- Czy rkawiczk te zgubia? - spytaa k­liwie Kryka, grzebica w mojej torebce, napotkanej w jej kwadracie. - Masz tylko jedn? Gdzie druga?

Oderwaam si od obmacywania wierzchu szafy, stojcej w moim metrze kwadratowym, i zlazam z krzesa. Przez cae dwie sekundy przygldaam si rkawiczce, po czym waciwy bysk we mnie na­stpi. Padam na kolana i zza nogi teje szafy wy­cignam du zamszow bu. Rozcigliw rka­wiczk, do której sama przed paru godzinami si wepchnam diament.

- Elusiu!!! - wrzasna Krystyna ku doowi w nastpnych dwóch sekundach. - Bagamy o po­dwójn jajecznic!!! Ze stu jajek i dwóch kilo sera!!!

- Suchaj, to jest niemoliwa rzecz - powiedzia­am, ochonwszy ze strasznych emocji. - Nie mo­emy przeywa takich stresów dzie po dniu. Co z tym gównem zrobi?

- adny on jednak - stwierdzia moja siostra, zagldajc do rkawiczki. - Skoro ju pado na ciebie, wó go tam, gdzie trzymasz na przykad paszport. Albo ksieczk czekow. Tego na ogó nie gubisz.

- Tam gdzie pienidze - postanowiam. - Pie­nidzy uywam czciej ni paszportu i te ich ra­czej nie gubi.

Zeszymy wreszcie na to skomplikowane psychi­cznie niadanko, pozostawiwszy skarb w mojej toreb­ce, dostatecznie pakownej, eby zmieci si w niej nawet tuzin diamentów. Krystyna, na wszelki wypa­dek, porzdnie zamkna okno.

Zatroskana Elusia krzyki z góry potraktowaa powanie i nasz posiek parowa w wielkiej, kopiastej salaterce. Nie pojmujc osobliwych skoków naszego apetytu, dooya do tej jajecznicy kiebas, szynk i fenomenalnej jakoci pasztetówk wasnej roboty. Oraz marynowane grzybki, korniszonki i saatk z po­midorów. Otworzyam usta, eby zaprotestowa prze­ciwko tej przesadzie, i nagle poczuam, e nic podobne­go, adna przesada, czuj w sobie wilczy gód i gotowa jestem zje to wszystko sama, bez udziau Krystyny. Stanowiam otcha, a nie czowieka.

- Stresy niewtpliwie skracaj ycie - powie­dziaam z przekonaniem. - Ale za to cholernie do­daj apetytu.

- Zgadzam si i nie zamierzam by grzeczna i dob­rze wychowana - odpara moja siostra z pen gb.

Elusia przygldaa si nam z zachwytem i roz­czuleniem, kiedy poeraymy cae to bogactwo na stole. Krystyna próbowaa co powiedzie i omal si nie zadawia.

- Pó litra - wycharczaa z trudem. - Nasze rodzime, krajowe, ojczyste, tradycyjne pó litra! Na kolacj! Zaraz kto pojedzie kupi.

- Nie potrzeba - odpara Elusia, zdumiona jej nagym wybuchem alkoholizmu. - Jest w lodówce, nawet par butelek. A co si stao, bo wy przecie tego nie pijecie?

Jak zwykle, rozumiaam Krystyn doskonale. Prze­zornie najpierw przeknam.

- Musimy uczci wydarzenie - wyjaniam. - Nic na wiecie nie przebija naszej polskiej wódki.

Elusia bya dobroduszna i macierzyska, ale nie gupia.

- Znalazycie ten skarb? - ucieszya si. - I gdzie on by?! Jake wyglda?! Pokaecie wszy­stkim?

- Wszystkim nie - odpara Krystyna gosem ju do swobodnym. - Tylko osobom zaufanym. Du­o do ogldania nie ma, ale za to efektowne.

- I niech Elusia na razie nikomu nie mówi - dodaam. - Przy kolacji powiemy, ale wycznie rodzinie Kacperskich.

- Przy kolacji! - wykrzykna rozanielona El­usia. - No to zrobimy kolacj, e ho, ho!

Zanim doszo do kolacji ho, ho, omówiymy spra­w midzy sob. Bya to kontynuacja nocnych roz­waa.

Ten upiorny diament zaczyna nam si coraz bar­dziej podoba. Samo patrzenie na niego sprawiao przyjemno, a myl, e naley do nas, wprawiaa w eufori. Przeci go...? Moe i zyska na wartoci, ale straci ten niesamowity bysk ze rodka, bysk, chwytajcy za serce i dawicy w gardle. Szkoda. Cholerna szkoda...

Nagle zrozumiaam, e mona kocha diamenty. Pojam take, w jednej eksplozji natchnienia, dla­czego dotychczas nie zosta przecity. Przecie, po­za pra... ile tam jeszcze tych pra... a, tyle samo co przy Klementynie, cztery pra... dziadkiem Ludwi­kiem de Noirmont, dysponoway nim wycznie ko­biety, po tych kobietach dziedziczyymy cechy i niewtpliwie stosunek do klejnotu. Która, na mi­y Bóg, zdobyaby si na zniweczenie tego uro­ku...?!!!

- adna, jak wida - powiedziaa Krystyna, wy­zuta z wtpliwoci, czy na pewno nasza myl bieg­nie tymi samymi drogami. - I co mi si wydaje...

- Dobrze ci si wydaje. Obejrzyj moe te zna­czki...

- Przecie sama mówia, e one Kacperskich!

- Nie wszystkie. Nie powiem, gdzie je Kacperscy maj, bo po co mam si wyraa w obliczu arcydziea natury. Za wycen i sprzeda naley ci si, o ile wiem, dziesi procent, te pienidz...

- al mi.

- Opanuj si. Mnie te al komódki po pani de Pompadour. Przodków na rynek nie wypchn, ale ten zegar z holu...? A jeli Kacperscy pary z gby nie puszcz, moe Heaston kupi ca posiado?

- Chyba ju nie. Taki gupi to on nie jest. W do­datku poapie si, e mamy diament, i spróbuje nas wymordowa, a co najmniej go rbn. Bdziemy go miay na karku bez przerwy...

- Bez przerwy to nie. Jest nas dwie, a on jeden.

- Z przerwami te nie chc. Czekaj, nie wiem, co zrobi. Pierwsza sprawa: idziemy w lady przod­ków czy zastosujemy jak odmian?

Wiedziaam, co ma na myli. Zanosio si na pow­tórzenie historii, kady kolejny posiadacz diamentu poprzestawa na ukryciu go gboko i, by moe, ogldaniu od czasu do czasu, rezygnujc z innych ko­rzyci, byymy na progu takiej samej sztuki. Ukry­jemy go i bdziemy niekiedy oglda, upajajc si doznaniem estetycznym, dobrowolnie wyrzekajc si zysków, które byy naszym pierwotnym celem... Dwie idiotki.

- I tak dobrze jeszcze, e nie ciy na nim adna kltwa - powiedziaam ponuro. - Mamy swobod dziaania, bez obaw, e szlag nas trafi. Co nie prze­szkadza, e te nie wiem, co zrobi. Zwaywszy, i chodzio nam o szmal, zastanowiabym si teraz po­wanie, czy nie wydoimy niezbdnych sum ze spad­ku, bez diamentu. Bdziesz mieszkaa w zamku?

- Zgupiaa?

- No wanie. Na diaba nam Noirmont?

- A jak nikt nie zechce kupi?

- To niech stoi, przecie go nie podpalimy. Spró­bujemy upynni zawarto. Zrobimy aukcj.

- A do niego si przyznamy? - spytaa Krys­tyna, wskazujc palcem lnic bry, znów lec na rodku stolika.

- Chyba trzeba ze wzgldów reklamowych. Dyp­lomatycznie. I dopiero jak wymylimy kryjówk, bo pod szaf u Kacperskich, to raczej nie najlepsze miejsce.

- A gdybymy zdecydoway si na sprzeda, te musi zosta ujawniony. No dobrze. Zaczniemy od Kacperskich, moe co doradz...

Kolacja ho, ho, rzeczywicie godna podziwu, roz­pocza si w atmosferze zaciekawienia i emocji. Odczekaymy, a Elusia zastawi stó i wreszcie sama usidzie. Dwoje rodziców i troje dzieci wpatrzyo si w nas z wyrazem niecierpliwego oczekiwania.

- Chcecie od pocztku czy od razu sam koniec? - spytaa Krystyna.

Odpowiedzi udzielio pi osób równoczenie, kady innej. Przewag szybko zyskaa Marta, ponie­wa kawaek ledzia w oliwie zlecia jej z widelca i pacn w oko Henia. Widelcem wymachiwaa, ­dajc posuchu.

- Najpierw sam koniec, bo umr z ciekawoci, a potem po kolei. Sowa bym nie zrozumiaa, cze­kajc na rezultaty!

- Sam koniec, prosz bardzo - zgodziam si z satysfakcj. - Sami rozumiecie, e na razie ma to by tajemnica.

Wyjam z kieszeni diament, który uporczywie po­zostawa pod moj opiek, i pooyam go na rodku stou, pomidzy saatk z pomidorów a krokiecikami z grzybków. Lampa wisiaa nad nami, w jej wie­tle rozjarzy si, jakby zapon w nim ogie. Przez jadalni przeleciao co w rodzaju zbiorowego za­chynicia.

- wity Józefie! - jkna Elusia. - Có to jest?!

- To ten wasz skarb?! - wykrzykna Marta, wstrznita.

- Tocie go, znaczy, znalazy - powiedzia rów­noczenie Jdru znacznie spokojniejszym gosem.

- I niby co to takiego? - spyta podejrzliwie Henio. - Nie diament przecie, chocia tak wygl­da.

- I nie kryszta chyba, bo gdzie krysztaowi do skarbu - zauway Jurek krytycznie.

- A otó wanie diament - powiedziaa Krys­tyna z westchnieniem. - Od pocztku wiedziay­my, e chodzi o diament i on jest prawdziwy. Rnie szko. I pojcia nie mamy, co z nim zrobi.

- Mona go wzi do rki i obejrze z bliska? - spytaa Marta z szacunkiem.

- Moesz go nawet ugry, jakby chciaa. Naj­wyej sobie zb wyamiesz.

Zwaywszy, e oglda chcieli wszyscy razem, dia­ment naleao potem obetrze z majonezu, oliwy i musztardy. Elusia przyniosa ciep wod w misce i najnowsz cierk do naczy. Porzdnie oczysz­czony z produktów spoywczych skarb znów spo­cz na rodku stou.

- No to teraz mówcie od pocztku - zada Jurek.

Tak dugiej kolacji dotychczas chyba w tym domu nie byo, o jedenastej wieczorem jeszcze dokadaymy szczegóy. Od poowy relacji Jdru zacz kiwa gow i kiwa tak ju do koca.

- Znaczy, to znaczy, e to byo to - rzek uroczy­cie. - Wuj Florian przed mierci mówi, mtnie dosy, ale z wielkim naciskiem, e jest rzecz, która do was naley, nie wiadomo, gdzie jest, ale jest, chyba eby jej nie byo. Ale moe by, a gdyby si znalaza, do Noirmontów naley i wstyd nawet, e jest w naszej rodzinie, w razie gdyby bya. Od mierci bratowej Antosi nikt nic nie wie, ale jakby co, to przez ni.

- Nie wydaje mi si, eby ojciec wyjania spra­w bodaj troch mniej mtnie - zauway Henio z powtpiewaniem.

- Tote wanie...

- Nie szkodzi, my rozumiemy - przerwaa ywo Krystyna. - Co niby miaa zrobi ta nieszczsna Antoinette, jak go znalaza po ucieczce narzeczone­go? I po zakochaniu si w Marcinie, bo e si zako­chaa, gow daj. Rozwaaymy to. Moga schowa dowód rzeczowy, eby nie rzuca na niego podejrze­nia o zbrodni, alternatyw jest ch zostawienia klejnotu dla siebie, ale przyjmujemy pierwszy pog­ld. Z grzecznoci.

- Jedna Angielka, dwie Francuzki, reszta ju sa­me Polki - wyliczya Marta na palcach. - Popatrz­cie, wszystkie kobiety jednakowe, narodowo obo­jtna. Te bym si nie obrazia, mie co takiego dla siebie, i zdaje si, e te bym si wygupia dla fa­ceta. Antosia, mam wraenie, podwójnie, raz dla by­ego, raz dla przyszego.

- Uczuciowa bya...- westchna rzewnie Elusia.

- I co zrobicie teraz? - spyta Jurek rzeczowo.

- Dowcip polega na tym, e nie wiemy. Prabab­cia Karolina wymylia, e skoro on jest podwójny, a my jestemy bliniaczki, powinnymy go znale i posiada. Moe jako wykorzysta. Szczegóowych instrukcji nie udzielia, bo sama nie bya pewna, czy on w ogóle jeszcze istnieje. Mamy cich nadziej, e nam co doradzicie. Przez prawie sto pidziesit lat rodzina Kacperskich bya czystym bogosawie­stwem dla Przyleskich i Noirmontów.

- Przez sto trzydzieci trzy - ucilia Krystyna.

- Dziki Noirmontom Kacperscy z ndzy wyszli - przypomnia Jdru surowo. - Do dzi nam jeszcze zostao Florianowe zoto, a e oni wszyscy - wskaza brod swoich synów i córk - nie gupie i nie chciwe, to zwyka aska boska. Suszne jest, eby i wam co zostao. Sprzeda to moecie, ale czy ja wiem...

***

Jako nastpny w charakterze eksperta i doradcy, wystpi Pawe.

Zanim jeszcze ruszyymy z powrotem do Warsza­wy, uzgodniymy spraw. Z propozycj wyskoczya Krystyna, oceniajca naszych przyszych przytomnie i bez zudze.

- Idiotyzmem byo przyjecha dwoma samochoda­mi - rzeka gniewnie, wchodzc do mojego pokoju, gotowa ju do drogi. - W jednym mogybymy teraz naradza si do upojenia. Nie bdziemy przecie je­cha równo, wrzeszczc do siebie przez otwarte okna.

- Szczególnie e deszcz pada - zgodziam si i usiadam na óku. - No? Masz jaki pomys?

Usiada naprzeciwko mnie, na fotelu.

- Mam. Trzeba to zwali na eb waciwemu cho­pu. Andrzej odpada, niepraktyczny yciowo, twój Pa­we lepszy. Proponuj, eby naradzi si z nim od razu, dzisiaj wieczorem.

- Ale Andrzeja musimy dokooptowa, bo inaczej si obrazi.

- Mylisz...?

- Jestem pewna. W kadym razie powinien. Przy okazji zaatwisz kwesti tego bogatego gacha, któ­rego doisz dla jego dobra.

- Bardzo dobrze, to ma swój sens. Gdzie si spot­kamy?

- U mnie chyba, nie? Do niego mogaby si we­drze ta suka, Iza, u babci za duo rodziny, bd przeszkadza. Chyba e u ciebie?

- Nie, wol u ciebie. Ty potem bdziesz zmywa, a nie ja. Bierz go wobec tego i zaraz po przyjedzie zaczniemy po sobie dzwoni.

Z westchnieniem wziam od niej grub wenian skarpetk, wybran jako eleganckie etui na klejnot. Miaam nadziej, e wreszcie ona popilnuje skarbu, a ja zyskam troch witego spokoju. Okazao si, e nic z tego, znów pada na mnie. Nosem mi ju wy­chodziy przemylne schowki i wyszukane podst­py, woyam zatem skarpetk wraz z zawartoci najzwyczajniej w wiecie do torby.

No i na Krystyn ju w pobliu Poddbic doko­nano napadu.

Pojechaa pierwsza, ja za zostaam daleko z tyu, bo midzy ni a mn wywalia si na szos caa kopiasto zaadowana przyczepa siana w bryach geo­metrycznych i musiaam odczeka, a troch tego uprztnli. Napadu na ni wcale nie ogldaam.

Zatrzymaa j drogówka w postaci dwóch polic­jantów. Grzecznie kazali zjecha w boczn drog przy zagajniku i nie symulujc ju niczego, wycig­nli spluwy. Na myl, e wanie przekazaa drogocenno w moje rce, Krystyna dostaa ataku straszliwego miechu i do koca zbonej akcji nie zdoaa si uspokoi. Nawet rewizja osobista nie popsua jej humoru. Przeszukali j oraz cay samochód, ani sowem nie zdradzajc celu poszukiwa, wciekli nieziemsko, po czym znikli, nie robic jej w rezul­tacie adnej krzywdy. Przeszukiwanie pojazdu troch trwao i wanie w tym czasie przejechaam spokoj­nie i bez adnych zych przeczu, a Kryka w zagaj­niku wya z radoci i zy jej z oczu cieky. Od miechu rozbolay j ebra, ale nie narzekaa zbytnio na t dolegliwo.

Póniej, przez czysty przypadek, dowiedziaymy si, jak to wygldao od drugiej strony.

Prawdziwa drogówka w liczbie trzech funkcjona­riuszy staa cakiem gdzie indziej. Wszyscy trzej nag­le zapali si za szyj, zdziwili si, skd osy o tej porze roku, le si wyrazili o insektach i film im si urwa. Równoczenie zapadli w sen bogi i gboki, po jakim czasie za ocknli si wród krzewów, pozbawieni mundurów, za to, ku wasnemu bezgra­nicznemu zdumieniu, a take uldze, nie pozbawieni broni. Medycznie zostao stwierdzone, i upiono ich nabojami na grubego zwierza. cile biorc, brak odziey zauwayo dwóch, trzeci mia na sobie komplet i w pierwszym momencie pady na niego róne gupie podejrzenia, na szczcie jednak taki rozmiar zidiocenia, eby obrabowa kolegów, a samemu si wyróni, dla mniej wicej normalnych ludzi jest nieosigalny, odczepiono si zatem od niego bardzo szybko. Ich pojazd zosta odnaleziony prawie rów­noczenie przez inny komplet Suby Ruchu.

Wydarzenie byo tak dziwne, wstydliwe i kom­promitujce, e postarano si czym prdzej je zatu­szowa. Szkód adnych wadza nie poniosa.

I nawet kataru w tych zarolach nie dostali, za­pewne dziki temu, e deszcz przesta pada ju wczeniej.

Kryka, w szampaskim humorze, opowiedziaa o niezwykej napaci od razu, tego samego wieczo­ru. Udao si jej zapa telefonicznie Andrzeja, ja za dopadam Pawa, przyszli obaj, przyjrzeli si sobie wzajemnie i rozpogodzili si wyranie i zgodnie.

Ustawiam na stole wszystko, co miaam w domu, wino, piwo, koniak i niele przymroonego szam­pana. Po czym, na rodku, wród licznych szkie, bez sowa pooyam diament.

Zmiuj si Panie, jaka to bya, swoj drog, przy­jemno! Pooy na stole co, co nie ma prawa ist­nie na wiecie, co wyglda tak, e trudno oczy oderwa, co w ogóle nie ma ceny, co z miejsca usta­wia nas obie na poziomie, przerastajcym wszelkie moliwe pienidze! Pozwoli im to oglda. Powie­dzie niedbale: Ach, to nasze rodzinne, spadek po przodkach...

Cokolwiek by ten mój ukochany gupek wymyli, moja interesowno odpadnie mu w przedbiegach. Razem z parszyw Izuni.

Myl o Izuni, która na widok Wielkiego Diamen­tu z ca pewnoci dostaaby mapiego rozumu, wprawia mnie w eufori. Krystynie Izuni nie bya potrzebna, euforii dostarczy jej rabunek.

- Spluw to ja miaam w odwoku, sama rozu­miesz - powiedziaa do mnie, z upodobaniem przyg­ldajc si dekoracji stou. - Ale trzymali mnie, a ze miechu osabam, wic do tego trzymania wy­starczy jeden. Nie wyrywaam si zreszt. Gdyby go znaleli, zabraliby sobie i cze pieni ludowej. Pawe moe nawet wcale nie stan na wysokoci zadania, mój pogld na niego odwali swoj robot, nie mam wikszych wymaga.

Pawe przeckn si z zapatrzenia.

- To jest diament - rzek ostronie. - Troch si na tym znam. O giedzie diamentowej mam od­robin pojcia. Panienki...

Popatrzy na nas nieco podejrzliwie. Tym razem róniymy si od siebie, przezornie uzgodniymy kwesti stroju, poza tym Krystyna wci jeszcze nie moga opanowa nagych chichotów. Po tych chi­chotach zapewne odgadywa, która to ona, a która ja, bo kieckami mogymy si zamieni. Upewni si w kwestii naszej tosamoci i znów utkwi wzrok w diamencie.

- Sam bym to kupi, ale mnie nie sta - oznaj­mi. - Skd to w ogóle pochodzi?

Nadszed czas wyjanie. Udao nam si obskoczy temat w godzin, razem z prezentacj dowo­dów rzeczowych. Obaj suchali uwanie, Andrzej, fanatyk, nie fanatyk, umysowo by jednak niele rozwinity, a Pawe, czowiek interesu, rozwaa ca­ rzecz od razu praktycznie.

- Mam par wniosków - rzek. - Chcecie?

- Gupie pytanie - odpara ywo i grzecznie Krystyna.

- A zatem primo: ten sakwojayk czy sepecik, czy co to tam jest, naley bezwzgldnie i jak naj­szybciej zwróci potomkom pierwotnego wacicie­la. Wyj mu z rki pretensje. Gdzie to macie?

Rozumiaam, e pyta o sepecik, a nie o waciciela.

- Zosta w Noirmont - wyznaam ze skruch. - Wyjedaymy w popiechu i udao nam si o nim zapomnie. Ley w mojej sypialni, zdaje si, e w szafie na póce.

- O ile jeszcze ley. Zwraca z hukiem, przy wiadkach, za pokwitowaniem. Secundo: ujawni ca histori kamienia poprzez ekspertyzy, prasy za­chca nie trzeba, sama wskoczy w sensacj. Tertio: ubezpieczy go, na razie jeszcze nie wiem na ile. Ouarto: umieci w sejfie bankowym...

- Nie u nas chyba? - przerwaa mu Krystyna z niesmakiem. - Od nas tajemniczo wyparuje, a w sejfie bdzie leaa imitacja.

- Owszem, tak czy inaczej, trzeba go zawie do Francji. Wasno prywatna, ale zaczo si od Fran­cuza, komplikacji midzynarodowych zawsze warto unikn. Jeli chcecie go sprzeda...

- Nie chcemy... - wyrwao nam si obu razem, bardzo cichutko.

- Tak podejrzewaem. Ale moecie udawa, e tak. Sdz, e par ofert przyjdzie. Poza tym, mo­ecie go pokazywa, objedzie wiat jak, na przykad, zoto peruwiaskie i bdzie sam na siebie zarabia, wszyscy polec go oglda.

- I w kocu kto go rbnie - mrukna Krystyna.

- Nikt go nie rbnie. Nieopacalna kradzie. O je­go ochron zadbaj towarzystwa ubezpieczeniowe, podwdzenie wypadoby kosztownie, a sprzeda niemoliwa. Musieliby go poci na drobne kawaki, wówczas jego warto spada beznadziejnie, wyszliby na zero. Ewentualny zodziej moe jeszcze wy­win dwa numery: jeden, rbn na zamówienie, a drugi, zada od was forsy za zwrot. Ogólnie bdzie wiadomo, e nic nie macie...

Jakie straszne milczenie zapado nagle w pokoju. Jedyn osob, która co miaa, by on sam, Pawe.

Oczyma duszy ujrzaam dalszy cig. Wszelkie ha­racze i apówki cigaliby z niego. W uszach zabrzmia mi jego gos: „W tej sytuacji nie mog si z tob oeni i nie moemy razem zamieszka. Nikt nie moe z tob zamieszka, stajesz si niebezpiecz­na dla otoczenia”... Na marginesie wyobrani dos­trzegam Andrzeja, jak si podnosi z martw twarz, dentelmesko obiecuje dochowa tajemnicy, ale ma prac, któr bdzie chroni przed kretyskimi komplikacjami, Krystyny nie dotknie rozarzonym pogrzebaczem, kania si i wychodzi... Pawe za nim, poda mi przez telefon nazwisko jakiego eks­perta... Gdzie pod sufitem szatasko zachichotaa Izunia...

No i prosz, osignam cel...

Czy w ogóle w dziejach wiata jaki diament wy­szed komu na zdrowie...?

Andrzej podniós si z fotela i poczuam w sobie nage, lodowate zimno.

- W yciu by mi nie przyszo do gowy, e zako­cham si w bombie zegarowej - oznajmi rozwe­selonym gosem. - Czy pozwolicie, e otworz te­go szampana? Cokolwiek uczynicie, moje panie, z góry aprobuj wszystko.

Zanim zdumiewajca tre jego sów dotara do mnie, odezwa si Pawe.

- W tej sytuacji musisz zamieszka ze mn na­tychmiast. Mam odpowiedni sejf i nie przyjmuj do wiadomoci protestów. Jutro porusz dyplomatycz­nie gied diamentow, niech si zainteresuj, im prdzej, tym lepiej. Dam wam paryskiego adwokata, który umie takie rzeczy prowadzi.

- Jak to? - spytaa ze zdumieniem Krystyna i zrozumiaam, e oczyma duszy zdya sobie obej­rze dokadnie to samo co ja. - Czy to znaczy, e obaj chcecie si z nami oeni?!

- Kady z jedn - zastrzeg si szybko Andrzej, ruszajc delikatnie korek. Z butelki, która cay czas tkwia w wiaderku z lodem, kapao mu na podog. - Przynajmniej jeli o mnie chodzi...

- Ale my przecie stanowimy jakie zagroe­nie...!

- Odrobina ryzyka dodaje yciu smaku.

- Ja te z jedn - powiedzia równoczenie Pa­we i pokaza mnie palcem. - Z t, o ile dobrze rozróniam. Czowieku, nie do popielniczki, to nie­zy szampan!

Wrócilimy w kocu do tematu. Poczuam w so­bie bogo niebiask, czue i tkliwie popatrzyam na iskrzc si wród kieliszków bu. W gruncie rzeczy dopiero ten cholerny skarb pozwoli mi uwie­rzy, e oni nas rzeczywicie kochaj...

W pierwszej kolejnoci wyskoczya nam kwestia Heastona. Krystyna zacza si upiera, e w napa­dzie bra udzia, jako osoba trzecia, kryjca si przed jej wzrokiem. Antosia Bartczaka te on wynaj, bo któ by inny. Naley go zapa, ujawni i uszcz­liwi sepecikiem. Nazwisko poda nam notariusz, z którym próbowa ubija interesy.

Udao nam si jako ustali plan dziaania. Potem Krystyna z Andrzejem wyszli. Roziskrzona bua zo­staa na stole i straciam wszelki szacunek dla zo­dziei, którzy nie skorzystali z okazji...

W trzy dni póniej paryski mecenas przedstawi nam swoje dezyderaty.

***

Zdyam wróci na wasny lub, po czym rozpo­czam do dziwny miesic miodowy. Polega na gromadzeniu, kserowaniu i komentowaniu dokumentów rodzinnych oraz poszukiwaniu Heastona, który wreszcie zyska nazwisko. Wenworth. Okazao si, e jeszcze za ycia prababci Karoliny zosta spraw­dzony, jego babcia bya pochodzenia francuskiego i jej panieskie nazwisko brzmiao Trepon. Córka pana Michela Trepona, jubilera, emigranta z Europy...

Sakwojayka ten kretyn szuka, kiedy naleao przejrze puda na kapelusze. Teraz, kiedy przed­miot spoczywa w zwyczajnej szafie, nawet palcem nie kiwn. Nienormalny albo po prostu nie byo mu przeznaczone.

Uroczysto przekazania mu pamitki po przod­kach zbiega si prawie ze lubem Krystyny. Zdy­ymy jeszcze tylko wtryni mu diamentow doku­mentacj i poprosi grzecznie, eby si odczepi. Nie by taki gupi, jak by si wydawao, bo zrozu­mia, e jego szans ulegy zagadzie.

Przy okazji udao nam si speni obietnic. Jadc do Noirmont po sepecik, zabraymy ze sob dia­ment, co byo lekkomylnoci tak przeraliw, e nikt by nas o ni nie posdzi, ale kamerdyner Gaston musia go zobaczy. Warto byo dokona pre­zentacji, bo zachwyt wiernego sugi przerós wszyst­ko, co ktokolwiek do tej pory okaza. Wrcz dozna­am wraenia, e dopiero teraz klejnot rodzinny zo­sta obdarzony specjalnym bogosawiestwem.

Nieco póniej za wyszo na jaw najmieszniejsze. Obydwoje, Izunia i Heaston, przebywali w Polsce w tym samym czasie i obracali si poniekd w tych samych krgach, bogaci cudzoziemcy zza oceanu. Izu­nia miaa swój rozum, Pawe jej si wymkn z pa­zurów, zagia parol na kolejnego chopca i poder­waa naszego ekskonkurenta. Ledwo wrócili do was­nego kraju, ju zagrzmiao wesele.

- Wychodzi mi, e ten diament dziaa jak biuro matrymonialne - zauwaya Krystyna, kiedy nieco okrn drog dotara do nas mia wiadomo. - Wali na olep, kady z kadym.

- I nie tylko - przypomniaam jej. - Ile tych bab, czekaj... Mam na myli posiadaczki legalne... Arabella...

- Prababci Arabell uwaasz za legaln?

Zawahaam si

- Czy ja wiem... Powiedzmy, e przywrócia go rodzinie, w tamtym momencie nikt inny nie roci do niego pretensji. Pólegalna.

- No dobrze, i co? Arabella...

- Klementyna, Marietty, rzecz jasna, nie licz, po­tem Justyna, potem prababcia Karolina, po drodze, jako przynalene do rodziny, praprababcia Przyleska i babcia Ludwika...

- I co one wszystkie?

- Otó wanie, sama popatrz. Wszystkie, jak leci, byy szczliwe w maestwie przez cae ycie. ad­nych dramatów, adnych zdrad, adnych nieszcz...

- Omina Antosi Kacpersk.

- Nielegalna. I nie naleaa do rodziny.

Krystyna zastanowia si, pokrcia i pokiwaa gow.

- Moe i jest w tym co. My jestemy legalne?

- Masz wtpliwoci? Jak w pysk strzeli! A ob­rzydliwo bierze.

- W takim razie nie sprzedam go za skarby wia­ta. I tobie te nie radz...

Przestaymy si ju waciwie ze sob kóci, nie zaprotestowaam zatem wycznie dla zasady. Zabo­bonnie zaczam wierzy w ten okropny diament, który nie pozwala si nijak zuytkowa. Ani to sprzeda, ani poci, bo szkoda, ani nosi na sobie... Przed publicznymi pokazami te nas jako cofno...

A, niech ley, czort z nim! Na biece potrzeby reszty spadku wystarczyo, póniej za bd si z nim uera nasze dzieci. I wnuki. Moe ulegn si w ro­dzinie jeszcze jedne blinita...

I moe w kocu, do pioruna, pojawi si na tym wiecie jaki diament, który swoim posiadaczkom przyniesie szczcie...

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wielki diament tom
Wielki Diament tom 2
Wielki diament t 1 (2)
Wielki diament t 2 (2)
Joanna Chmielewska Wielki diament (2)
Chmielewska Joanna Wielki diament t1
Cykl 'ƚwiat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie I' tom I 'Port umarƂych statków'
Cykl 'ƚwiat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie I' tom II 'Morska Twierdza'
Chmielewska Joanna Wielki diament t 2
Chmielewska Joanna Wielki diament t 2
38 Joanna Chmielewska Wielki diament t 2 (1996)
Joanna Chmielewska Wielki diament (1)
Chmielewska Joanna Wielki diament t 2
Chmielewska Joanna Wielki diament t 2 (SCAN dal 893)
WIELKI DIAMENT T2

więcej podobnych podstron