093


17 lipca 2009 Kłamstwo nie znosi światła... Jakiś facet w sądzie, w zdenerwowaniu po spowodowanym wypadku powiedział:”, Co mogłem zrobić, aby zapobiec wypadkowi? Jechać autobusem?” No właśnie, co można zrobić w sprawie państwowej służby zdrowia? Leczyć się przede wszystkim prywatnie, jeśli komuś oczywiście jeszcze starczy siły i pieniędzy.. I mieć końskie zdrowie- ma się rozumieć. Pani minister Ewa Kopacz z Platformy Obywatelskiej, minister od naszego zdrowia ma niespożytą energię w naprawianiu systemu, którego naprawić się nie da- ze swojej natury. Komunizmu się naprawić nie da, komunizm trzeba zlikwidować, bo jest złem ze swojej natury. Nawet nowo utworzony  przez Platformę Obywatelską Departament Matki i Dziecka nic tu nie pomoże. Wzrosną jedynie koszty społecznej i socjalistycznej utopii. Pani minister spotkała się nawet w tej sprawie z panem prezydentem Lechem Kaczyńskim, tak jakby pan prezydent był specjalistą od naszego zdrowia. Pani minister chodzi o „ustawę koszykową”, żeby ją pan prezydent podpisał. Bo w tym koszyku są wszystkie, gwarantowane przez państwo świadczenia, gwarantowane przez państwo, czyli przez nas podatników, czyli gwarantujemy sami sobie to, co możemy sobie kupić taniej - gdyby istniała taka możliwość. Świetny pomysł i jaki przewrotny, gwarantować samemu sobie, coś, co mógłby gwarantować ktoś inny, ale w systemie dobrowolnych gwarancji. Gwarantujemy sobie samym  pod przymusem Będzie też kalendarz szczepień, ale- jak twierdzi pani minister- jest za mało  środków w systemie. Dodajmy, że zawsze w tym systemie będzie za mało środków. Ten system to  worek bez jakiegokolwiek dna. System bezdennej głupoty. System, do którego można wrzucić każdą ilość pieniędzy i tak nic z tego nie będzie. Ludzie będą umierać nie doczekawszy się pomocy w systemie reglamentowanego leczenia i systemu gwarantowanych świadczeń medycznych  w wyimaginowanym koszyku gwarantowanych świadczeń. Ministerstwo  z nowym Departamentem Matki i Dziecka ma wiele  do zaoferowania w zakresie leczenia. Za tę składkę dostajemy reglamentowaną ofertę, w zakresie korzystania z sanatoriów. Dostaniemy „ za darmo” jedzenie i spanie, ale   dojazd  do sanatorium będziemy musieli sobie zapewnić na własny koszt. Jedzenie i spanie mamy też na własny koszt, tylko pieniądze wcześniej wpłacamy w postaci składek, a ponieważ lwią część składek przejada biurokracja, na wszystkie usługi medyczne nie starcza. Co więc wymyśla biurokracja medyczna? Albo kombinuje podniesienie składki zdrowotnej, rodzaju podatku, albo próbuje jeszcze bardziej ograniczać dostęp do usług medycznych. Innej możliwości utrzymania tego medycznego nonsensu nie ma..! Po wprowadzeniu kolejnej „ reformy, pani minister gwarantuje, że „ nie będzie równych i równiejszych”, że nie będzie orwellizmu w służbie zdrowia. To znaczy jak ktoś da łapówkę to nie będzie przyjęty poza kolejnością.. No, bardzo ciekawa utopijna koncepcja.. Mówi się, że cesarskie cięcie już nie będzie” bezpłatne”. Ale za to będzie lepsze kontraktowanie usług. Jak biurokracja zakontraktuje, to wyjdziemy na tym jak przysłowiowy Zabłocki na mydle? Biurokracja będzie kontraktować, reglamentować, ustanawiać, byle nie leczyć, bo tego nie potrafi, ale potrafi sprytnie organizować i garnąc do siebie, bo dobra organizacja dużo kosztuje, a bezpieczeństwo zdrowotne tym lepsze, im lepsze procedury biurokratyczne.. Oni już tam wiedzą jak nas obskubać, pobrać górę pieniędzy  i tworząc niesamowity bałagan - połowić w nim ile się da. Jak zeznawał jeden z wypadkowiczów:” Dałem sygnał klaksonem, ale nie działał, ponieważ został skradziony”(???). W tej kolejnej reformie - według minister  Kopacz - jest podstawa merytoryczna(???), cokolwiek miałoby to znaczyć. Bez podstawy merytorycznej  ma się rozumieć nie będzie, żadnej poważnej  merytorycznej reformy. Bo poważne reformy w socjal-komunizmie polegają z grubsza na nieoczekiwanej zmianie miejsc. Nowy Departament Matki i Dziecka już jest, także początek  oczekiwanych reform też  już jest, teraz czas na konsultacje. Wkrótce ma ruszyć kampania informacyjna, w której biurokracja nam wyjaśni jak kontaktować się z lekarzem pierwszego kontaktu., a stamtąd skontaktować się z lekarzem drugiego i trzeciego kontaktu. Oczywiście urzędnicy medyczni pierwszego kontaktu, będą kontraktować wózek gwarantowanych świadczeń pierwszego kontaktu i nie jest powiedziane, czy nie trzeba będzie nawiązać kontaktu z urzędnikiem medycznym drugiego kontaktu. Będziemy się kontaktować i kontraktować usługi medyczne, na tyle  na ile pozwoli budżet państwa, bo Ministerstwo Zdrowia nie przewiduje podwyżki składki medycznej pierwszego kontaktu, choć jeszcze niedawno pracowało nad ustawą tę składkę podnoszącą. Na razie jesteśmy  w fazie realizacji „Planu B”, który polega na przekształceniu szpitali w spółki prawa handlowego, bo w takich szpitalach łatwiej będzie realizować kalendarz szczepień i walizki świadczeń gwarantowanych. Biurokracja organizuje to wszystko, co powinien realizować rynek usług medycznych, i zaproponowanie nawet neseserów świadczeń gwarantowanych, niczego nie rozwiąże. Po prostu cały system  leczenia pacjentów organizowany przez biurokrację jest nieporozumieniem. Biurokracja niczego dobrego dla nas nie zrobi, natrwoni jedynie pieniędzy, namarnuje, ograniczy jeszcze bardziej dostęp do państwowych funkcjonariuszy służby zdrowia, zwiększy upokarzające kolejki i zmniejszy ilość numerków przypadających na statystycznego pacjenta. Podobno poprawi się - po kolejnej reformie - nadzór nad naszymi pieniędzmi, nie będzie już chaosu, będzie lepsza kontrola usług, które będą w koszyku gwarantowanych i tak dalej.. Wszystko to oczywiście pobożne życzenia, zaklinanie rzeczywistości, naginanie jej i powodowanie wrażenia, że coś się zmieni.. Odpowiadam: ONI to robią, ten  wielki zgiełk i zamieszanie, żeby nic się naprawdę nie zmieniło! Nadal będą równi i równiejsi, nadal pacjent będzie poniewierany i źle leczony, nadal będzie brakowało środków, bo rosną koszty leczenia, zresztą głównie za sprawą polityki państwa i jeszcze bardziej utrudnią dostęp pacjenta do lekarza.. Wszystkie te katalogi świadczeń gwarantowanych, kalendarze szczepień, te konsultacje społeczne, te plany B… No właśnie, a gdzie jest, pani minister Plan A???? Musiałem przegapić w tym rozgardiaszu Plan A, a Plan A musiał być podstawą, bo co warty jest Plan B, jeśli nie ma Planu A? Tak jak bezstronny świadek na czyjąś korzyść.. Tyle samo jest wart, co Plany A i B razem wzięte.. I to „pokazywanie obszarów, w których są przekroczone procedury”.. Komu potrzebne są te obszary, na pewno nie pacjentom, na pewno  biurokracji?. Będzie nowe pole  dla biurokracji do penetrownia, realizowania, sprawozdawania, imaginacji i  marnotrawstwa. Utopią nas w tym marnotrawstwie, dodatkowo obskubią, zapętlą i dodatkowo podduszą.. Wszystko to dopóty, dopóki  nasze leczenie pozostanie w rękach pasożytującej biurokracji, której racją istnienia jest nadzorowanie i komplikowanie leczenia.. Bo o wolnym rynku usług medycznych nie ma ani słowa, ani o oddaniu pieniędzy ich prawowitym właścicielom.. „Dziewczyna w samochodzie obok wystawiła na widok swoje piersi i wtedy wjechałem w auto przede mną”.(???) Zastanawiam się czy ONI nie widzą oczywistej głupoty zabiegów, które czynią w tzw. służbie zdrowia od lat.? Nic z tych „ reform” nie wynika i wynikać nie będzie. Ale jest zamieszanie i wielki huk propagandowy… Pozorujący swoje działania decydenci zaklinam was… Skończcie z  „ reformami”! Sprywatyzujcie ten bałagan! Niech rynek zadecyduje, lekarze nie leczą, pacjenci niech się leczą, a wam wara od nich! …i ręce wyjmijcie z naszych kieszeni…. WJR

Męczeństwo Baracka Obamy. Co się odwlecze, to nie uciecze - powiada przysłowie - i oto surowa ręka sprawiedliwości spoczęła nad amerykańskim prezydentem Barackiem Obamą? Kalifornijski sędzia zarządził przeprowadzenie przesłuchań w sprawie prawdziwego miejsca urodzenia prezydenta. W myśl, bowiem amerykańskiego prawa, prezydentem może zostać tylko osoba urodzona na terytorium państwowym USA. W przypadku prezydenta Obamy nie jest to podobno oczywiste i zarządzone przesłuchania mają to ostatecznie wyjaśnić. Jeśli okaże się, że prezydent Obama mówił prawdę, że urodził się na terytorium amerykańskim, to nadal będzie prezydentem. Jeśli jednak okazałoby się, że nie, to następnym krokiem będzie wszczęcie procedury pozbawienia go urzędu. Warto przypomnieć, że i u nas zdarzył się przypadek podobny, kiedy to Aleksander Kwaśniewski kandydując na prezydenta podał fałszywe informacje na temat swego wykształcenia. Chociaż kłamstwo zostało mu udowodnione przed sądem, ten uznał jednak, że nie miało to wpływu na rezultat wyborów. Poświadczenie nieprawdy jest uważane za przestępstwo i chociaż podówczas przestępcy skazani prawomocnymi wyrokami mogli jeszcze zasiadać w parlamencie i piastować funkcje publiczne, a obecnie już nie mogą, ale prezydent Kwaśniewski, dzięki wyrozumiałości sądu, skazany nie został. Pozory zostały uratowane. W Ameryce inaczej - tam chodzi o stwierdzenie faktu, a nie o ocenę, czy ewentualne kłamstwo mogło, czy nie mogło wpłynąć na rezultat wyborów, - więc nie jest wykluczone, że dla prezydenta Obamy rozpoczyna się okres męczeństwa, na którego widok świat wstrzyma oddech. SM

Kto rządzi w d***kracji? Na dzisiejszym spotkaniu Stanisław Michalkiewicz użył ciekawego argumentu. Otóż przypomniał On, - o czym, szczerze pisząc, nie pamiętałem, - że Platforma Obywatelska przed wyborami ogłosiła skład „Gabinetu Cieni”. Po czym wygrała wybory... i tylko dwie osoby z tego gabinetu rzeczywiście zostały ministrami. Co spowodowało - pytał SM, - że osoby szykowane przez p. Donalda Tuska nie zostały ministrami - i, co więcej, nie protestowały? Równie ciekawe jest - kontynuował, SM - że i JE Benedykt Hussein Obama miał swoje typy na ministrów, - po czym wszyscy albo się dobrowolnie wycofali, albo bezpieka wyciągała im, że np. 30 lat temu oskarżano ich o molestowanie nieletnich... W efekcie np. sekretarką stanu została p. Hilaria Rodham-Clintonowa, - o której w trakcie kampanii p. Obama wypowiadał się, że „o niczym nie ma pojęcia”. CO powoduje - pytał SM, - że ministrami zostają inni ludzie, niż planuje zwycięzca wyborów? Oczywista odpowiedź: służby specjalne. Czasem: obce służby specjalne. Czasem: inne grupy nacisku.

Co raz jeszcze pokazuje, jakim absurdalnym ustrojem jest d***kracja? Nawet w republice - nie wspominając nawet o monarchii - różne tajne grupy nacisku miały znacznie zawężone pole działania. JKM

Los Łemków Dziś odwiedziłem zapaloną watrę Łemków. O czym za chwilę... bo walczyłem z mechanizmem portalu ONET.pl . Zdaje się, że ostatecznie wygrałem. Wracając do Łemków. To taki naród żyjący na Podkarpaciu - w tym i na Rusi Zakarpackiej. Razem z Hucułami, Bojkami i niektórymi innymi szczepami nazywani byli dawniej "Rusinami". Łemkowie mówią językiem bardziej zbliżonym do ukraińskiego, niż słowackiego lub polskiego (ciekawostka: nazwa "Łemkowie" utworzona jest analogicznie do nazwy, np. "Okcytanie”!), są na ogół greko-katolikami lub prawosławnymi i uważają się za naród spokrewniony z Ukraińcami właśnie. Podczas wojny wielu Łemków uległo wielko-ukraińskiej propagandzie, niektórzy dawali schronienie bojówkarzom UPA, niektórzy nawet dobrowolnie wyjechali na sowiecką Ukrainę, (czego potem na ogół ciężko żałowali). Komuniści objęli, więc Łemków akcją "Wisła" - i wysiedlili na Ziemie Odzyskane. Dając godzinę na spakowanie rzeczy. Co ważne: większość Łemków otrzymała tam poniemieckie gospodarstwa większe (i o lepszej ziemi) niż własne? Część dostała gorsze. U wszystkich tkwi jednak poczucie krzywdy - bo jak inaczej nazwać takie narodowosocjalistyczne metody postępowania? Efektem była ruina gospodarcza tych okolic. Jeśli wieś liczyła przed wojną 860 osób - a po 47 roku zostało ich 80, jeśli większość chałup, część cerkwi i budynków wiejskich już dawno przestała istnieć - to jak to nazwać? Z uwagi na nieurodzajną ziemię nikt nie chciał się tu osiedlać, górale z kolei, (co im się bardzo chwali) nie chcieli brać cudzego (znany jest przypadek górala, który objął gospodarstwo wraz z domem. Gdy rok temu pojawili się właściciele, poprosił tylko, by mógł jeszcze zimę przemieszkać w jednym z pokojów - i na wiosnę wyniósł się w swoje strony. Poszanowanie własności prywatnej świadczy o kulturze... Łemkowie, szczerze pisząc, też nie bardzo się palą do powrotów. Czy mieliby w zamian za „ojcowiznę” oddawać kwitnące gospodarstwa pod Jelenią Górą lub na Mazurach? Orać dość nieurodzajną glebę? W sumie te "watry" to raczej świadectwo nostalgii za przeszłością - ale co roku zjeżdża się kilka lub kilkanaście tysięcy ludzi, by kultywować łemkowskie tradycje. Daje się też na tych "watrach" zauważyć dość nachalna propaganda ukraińska. Łemkowie jednak są na ogół na nią odporni. Uważają się za odrębny, choć spokrewniony z Ukraińcami, naród. Najwyższa pora, by III RP coś zrobiła dla umocnienia w Łemkach dumy narodowej. I poczucia odrębności. Po próby nachalnej polonizacji dają efekt odwrotny do zamierzonego. Zwłaszcza wobec mocnego urazu w stosunku do Polaków. Bo Łemkowie traktują wysiedlenia nie jako prześladowanie ze strony "komunistów”, lecz jako prześladowanie ze strony "Polaków". Miałem przyjemność być na oficjalnym otwarciu łemkowskiej watry. Krótkie obserwacje: - wisiały trzy flagi: na miejscu środkowym: słowacka (zapewne z uwagi na to, że była krótsza i chciano zachować symetrię...), po prawej, honorowej: ukraińska, na najpośledniejszym miejscu: polska - otwierający obrady przywitał najpierw reprezentanta Prezydenta Ukrainy, potem reprezentanta Prezydenta Polski, "Aleksandra Kaczyńskiego", potem przedstawiciela Prezydenta Słowacji.- Na zakończenie przemówienia zgłosił pretensję, że buduje się oto pomnik ku czci "Konfederatów Barskich" - ale akurat u stóp góry, na której Konfederaci powiesili kilkunastu Rusinów - za to, ze byli Rusinami. Co jest wysoce nietaktowne? Akurat tu się z nim zgadzałem, bo konfederatów barskich uważam za warchołów i zbrodniarzy, którzy swoim postępowaniem spowodowali, ze JCM Katarzyna II poczuła się wręcz w obowiązku wystąpić jako obrończyni praw innowierców w Polsce. Z ta drobną poprawką, że konfederaci powiesili zapewne owych Rusinów nie za to, ze byli Rusinami - lecz za to, ze byli prawosławnymi. Ale to taki drobny niuans. Wszystko to potwierdza moją wczorajszą obserwację: Łemkowie mają do Polaków zadawnione pretensje - a III RP nie robi nic konkretnego, by tym ranom pozwolić się zabliźnić. JKM

Stocznia, dylemat UPR i rozbijanie PO Unia Polityki Realnej, - o czym już kilka razy pisałem - od początku działalności pod okupacją III RP ma jeden i ten sam dylemat: czy popierać tych, co być może znają się nieco na gospodarce, (za co głowy bym nie dał…), ale za to kradną - czy tych, którzy być może są uczciwi, (za co nie dałbym nawet czegoś mniej cennego niż głowa….) - ale za to w gospodarce wykazują się kretynizmem, socjalizmem i „radosną twórczością”. Klasycznym przykładem z ostatnich dni, tygodni i miesięcy jest sprawa stoczni w Szczecinie (nosiła ona różne nazwy - będę pisał „Stocznia”). Po wielu próbach „częściowej prywatyzacji” (zakończonych, jak wszystkie połowiczne działania, całkowitą klapą i dołożeniem do interesu bodaj 800 mln zł) „Rząd” postanowił wreszcie - o 20 lat za późno - Stocznię tę po prostu sprzedać. No i sprzedał. To znaczy: powiedział, że sprzedał. Przed unio-wyborami tryumfalnie oświadczył, że sprzedał, a WCzc. Sławomir Nitras (obecnie już wybrany na CEPa) oświadczył, że firma, która ją kupiła, jest absolutnie wiarygodna. Problem w tym, że trudno było nawet zdobyć jej nazwę. W końcu okazało się, że jest to „fundacja” (??) „Stichting Particulier Fonds Greenrights” (???) działająca w imieniu „United International Trust N.V” zarejestrowanej na… Antylach Holenderskich, najprawdopodobniej spółki komandytowej z panami o nazwiskach: Eliasz Reifman, Ron Al Dor, Guy Bernstein, Jakób Elinav, Gad Goldstein, Hadas Gazit Kaiser, Uzi Netanel, Naamit Salomon, Ido Schechter. UIT ma podobno gwarancje Islamskiego Banku Kataru… No, jeśli ten zestaw na milę nie śmierdzi jakimś przekrętem - to zjem własną chustkę do nosa! Ktoś by pomyślał, że nowi inwestorzy zaczną tam robić coś zyskownego. Nic podobnego. Mają podobno utworzyć holding „Polskie Stocznie” - i nadal budować statki, do których polski podatnik będzie dopłacał! Najdowcipniejsze jest to, że JE Aleksander Grad, minister Skarbu, nie tylko nie wie, kto kupił Stocznię (twierdził, że nabywcą jest katarski, QInvest (który się tego natychmiast wyparł!!) - ale nawet twierdzi, że Stocznia została sprzedana - podczas gdy QInvest twierdzi, że dopiero bada warunki!!! Nie wiemy, czy nabywcy zawarli, choć wstępną umowę kupna-sprzedaży, nie wiemy, czy wpłacili jakąś sensowną zaliczkę… Gdyby ktoś tak sprzedawał wart 100.000 zł domek na prowincji, to uznano by go za wariata. A III RP sprzedaje w ten sposób dwie stocznie: w Gdyni i w Szczecinie. Piszę o tej drugiej, bo tam w 1981 roku byłem podczas strajku, i tam byłem przed unio-wyborami. Nie wpuszczono mnie, - „Bo to dopiero pierwszy dzień rządów nowego nabywcy”. Ale tu, okazuje się, - co wtedy przewidywałem, - że żadnego „nowego nabywcy” jeszcze nie ma! Absolutnie klasyczny przekręt a`la PO. Co do Platformy Obywatelskiej - to też wiele razy już pisałem, że składa się ona z trzech części: z liberałów, (z czego zresztą większość to „liberałowie” w stylu dawnej - tfu? - „Unii Wolności”), z aferałów i bezpieczniaków, (którzy masowo przeszli do PO, gdy z wyborów wycofał się p. Włodzimierz Cimoszewicz). I oto teraz widzimy, jak dwa ostatnie składniki PO, idealnie symbolizowane przez p. Andrzeja Olechowskiego, człowieka wywiadu, uczestnika słynnej „grupy Bilderbergu” - i p. Pawła Piskorskiego, wywalonego z PO za zmontowanie tzw. układu warszawskiego (którego symbolem jest tunel zwany przez warszawiaków „Przekręt”) zawarły sojusz i przystępują do rozbijania PO. Ciekawe, czy JE Donald Tusk ma już na tyle mocną pozycję, że poradzi sobie bez pieniędzy „aferałów” i bez telewizyjnych i innych wpływów „bezpieczniaków”? JKM

W co gra Juszczenko? Na zachodniej Ukrainie narasta bieda i kryzys, ale nie tylko. Wzrastają także antypolskie nastroje i uprzedzenia. Podgrzewają je nie tylko miejscowi nacjonaliści, zyskujący na sile i znaczeniu, ale także najbliżsi współpracownicy prezydenta Wiktora Juszczenki. Zmusza to do postawienia pytania:, w co gra hołubiony przez Warszawę ukraiński prezydent? Niedawno, otwierając we Lwowie muzeum ofiar totalitaryzmu, szef Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, Walentin Naliwajczenko, przyrównał polską przedwojenną policję do Gestapo i NKWD i zarzucił jej udział w eksterminacji narodu ukraińskiego. Wypowiedź ta, niemająca nic wspólnego z prawdą historyczną, świadczy, że Juszczenko zamierza odwojować, chociaż część głosów nacjonalistycznego elektoratu poprzez podsycanie antypolskich fobii i nastrojów.

Pretorianie do boju Nie wypada mu robić tego prost, więc wysyła do boju resztkę najwierniejszych pretorianów, którzy przy nim jeszcze zostali. Jednym z nich jest właśnie szef SBU, Walentin Nalewajczenko, pod którego kierownictwem ukraińska bezpieka stała się prywatną policją polityczną prezydenta Juszczenki, działająca całkowicie na jego zamówienie. Jest symptomatyczne, że Juszczenko nie odciął się od wypowiedzi swojego bliskiego współpracownika, co jednoznacznie pozwala postawić tezę, że się z nią utożsamia. Wypowiedź Naliwajczenki we Lwowie nie jest oczywiście jakimś incydentem. Z obserwacji działań SBU i wypowiedzi aż nadto gadatliwych jej reprezentantów można wnosić, że od dawna służba ta realizuje zakrojoną na szeroką skalę operację mającą na celu rehabilitację OUN-UPA i jej głównych „herosów” oraz zohydzenie przed światową opinią publiczną prawdziwych i rzekomych prześladowców narodu ukraińskiego - zwłaszcza tych, którzy okupowali jego ziemię, czyli Rosjan i Polaków. Archiwiści SBU dysponują świetnie zachowanym archiwum KGB, toteż zarówno na szczeblu państwowym (republikańskim), jak i regionalnym (obwodowym) dokonują najróżniejszych manipulacji. W przypadku OUN-UPA wyciągają z archiwów te dokumenty, które potwierdzają heroizm tych organizacji, a starannie ukrywają te wszystkie źródła, które jednoznacznie wskazują na zbrodniczy charakter obu formacji. Archiwiści SBU chcą przede wszystkim ukryć fakt dokonania przez nie ludobójstwa ludności polskiej na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej.

Sąsiedzkie porachunki Chcieliby oni, by dokonana przez nie czystka etniczna była traktowana jako sąsiedzkie porachunki, spowodowane oczywiście przez Polaków, którzy krzywdzili i wyzyskiwali swych ukraińskich sąsiadów. Oficjalnie archiwiści SBU twierdzą, że żadnych dokumentów potwierdzających zorganizowaną czystkę etniczną Polaków nie ma, że była to spontaniczna akcja itp. Zapominają jednak, że na początku lat 90., gdy prezydentem Ukrainy był Leonid Krawczuk, określający OUN-UPA mianem „lwowskiego faszyzmu”, niektórzy polscy historycy mieli dostęp do archiwów SBU i zapoznali się z częścią dokumentów potwierdzających zbrodniczy charakter OUN-UPA, a także zorganizowany charakter mordów na ludności polskiej. W Archiwum SBU obwodu wołyńskiego jest np. przechowywana tajna dyrektywa kierownictwa UPA „Piwnycz”, podpisana przez „Kłyma Sawura”, czyli Romana Dmytro Kłaczkiwskiego, w której czytamy m.in.: „powinniśmy przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu”. Ma ona sygnaturę d. nr 11315 t. I cz. II s. 16.

Dziś ściśle tajny Nie jest to oczywiście jedyny dokument w tym archiwum. Obecnie jest on zapewne traktowany jako tajny specjalnego znaczenia. No, bo co zrobić z pomnikiem „Kłyma Sawura”, stojącego w Równem, gdyby z pism przez niego podpisanych okazało się, że był zwykłym zbrodniarzem, podobnym do tych z terenu byłej Jugosławii ściganych przez Trybunał Międzynarodowy w Hadze? Co zrobić też z tablicami ustawionymi przy każdej drodze wjazdowej do obwodu wołyńskiego, głoszącymi, że „Wołyń to kraj partyzanckiej sławy”? Kłamstwa upowszechniane przez podległe Juszczence służby mają oczywiście przełożenie na wzrost nastrojów nacjonalistycznych na całej zachodniej Ukrainie. Juszczenko jest jednak naiwny, jeżeli sądzi, że uda mu się je przekuć w poparcie dla siebie. Dla „młodych banderowców” z partii Swoboda jest on po prostu zwykłym mięczakiem, który nie potrafi prowadzić narodu ku wzniosłym celom.

Antoni Mak

18 lipca 2009 Polityka hałasu propagandowego... Posłowie sejmowej Komisji Zdrowia zamierzają zwrócić się do stacji telewizyjnych  z prośbą, by w programach kulinarnych  promowano kuchnię zdrową i niskokaloryczną, gdyż regionalne ośrodki telewizyjne, które prezentują tłustą kuchnię etniczną, w ramach  misji publicznej powinny lansować zdrowe odżywianie. Nie wiem, co jadają, na co dzień członkowie  Najjaśniejszej Komisji Sejmowej, ale wiem, co na temat zdrowego jedzenia sądził Mark Twain:” Jedynym sposobem utrzymania zdrowia jest jedzenie tego, czego nie lubisz, picie tego, czego nie chcesz  i robienie tego, na co nie masz ochoty”(!!!). Nie wiem czy posłowie sejmowej komisji znają powiedzenie tego słynnego cynika, ale pasowałoby, żeby, choć pobieżnie się z  nim zapoznali. Byłoby to z korzyścią dla nich, dla nas i oczywiście dla zdrowego  żywienia. Dla nich - bo otworzyłoby to im oczy na przeszłe pomysły w tej materii, które będą forsować w najbliższym czasie; dla  nas -, bo może pohamowałoby to ich w utrudnianiu nam  życia, a dla zdrowego żywienia, bo rozszerzyłoby to definicję zdrowego żywienia na wszystkie potrawy, które człowiek zjeść lubi, potrafi i chce.

Zdrowe żywienie to bardzo męcząca choroba, która wymusza zachowanie zdrowia przez utrzymanie ścisłego reżimu. To, po co mi chorować zachowując się tak, żeby próbować nie zachorować.? Od samego  takiego stanu  człowiek staje się chory. A i tak zdrowy żebrak jest szczęśliwszy niż chory premier.. A rekonwalescencję niektórzy też traktują jako okazję do chorowania. W każdym razie jak członkowie sejmowej Komisji Zdrowia ustalą, co jest promowaniem kuchni zdrowej i niskokalorycznej, a co nie - okaże się, że jedzenie naleśników i pączków to jest największe zło, z jakim zetknął się człowiek od czasów Średniowiecza. A potem już tylko przestąpić do ustawowego ustalania, co i kiedy powinno się jeść w restauracjach, barach mlecznych i kawiarniach. Wzmożone kontrole zdyscyplinują restauratorów i spowodują,  że ”obywatele” zastosują się do sejmowej diety- jednakowej dla wszystkich. Ze zdrowym jedzeniem to tak jak z psychoanalizą… Psychoanaliza sprawia, że bardzo prości ludzie czują się po psychoanalizowaniu bardzo skomplikowani. Tak jak po jedzeniu zdrowego jedzenia bardzo wygłodzeni. No i nie popijać przy zdrowym jedzeniu. Bo pijąc cudze zdrowie, psujemy własne..

Na koniec jeszcze jakiś urzędnik odpowiedzialny za nasze menu i sprawa  naszego zdrowia i zdrowego  żywienia okaże się załatwiona. Jakiś Centralny Urząd Zdrowego Żywienia, czy Urzędowy Pełnomocnik Kuchni Zdrowej i Niskokalorycznej.. U nas posłowie zajmują się pierdołami, a rząd Wenezueli zajmuje się sprawami poważnymi.(???)…..Tymczasowo przejął fabrykę makaronu należącą do amerykańskiego koncernu Cargill, gdyż nie przestrzegała ona ustanowionej przez prezydenta Hugo Chaveza normy dotyczącej…. taniej produkcji na potrzeby masowego konsumenta.(???). Socjalnemu prezydentowi chodziłoby o to,  żeby biedni ludzie mogli sobie coś kupić tanio, na przykład makaron. Skoro już makaron to z pewnością, i mąkę, cukier i  jakieś tanie  buty. A kiedy będą najtańsze? Oczywiście wtedy, gdy  prezydent sam ustali na nie cenę.. Wtedy biedni będą zadowoleni, państwo spełni swoją rolę, a jedynymi, którzy mogliby być niezadowoleni - będą wszelkiego rodzaju producenci, którzy chcieliby sobie, poustanawiać ceny własnych wyrobów, ale nie mogą, bo sam pan prezydent wie lepiej.. Tak właśnie jest w gospodarce planowej i socjalistycznej. Ma być tanio - to nie opłaca się producentom, więc towar znika z niewidzialnego rynku, a niewidzialna ręka rynku powoduje sytuację niedoborów. Wtedy rząd grzmi, że spekulanci, że producenci, że ukrywają, że to przez nich, że przeciw biednym. Umiejętne szczucie biednych przeciw bogatym zawsze przynosi zatrute owoce rewolucji.. „Mnie tu kadzą”- rzekł hardzie do swojego rodzeństwa Siedząc szczur na ołtarzu podczas nabożeństwa Wtem, gdy się dymem kadzideł zbytecznych zakrztusił, Wpadł kot z boku na niego, porwał i udusił”. Żeby było jeszcze taniej można zastosować sprawdzoną zasadę biurokracji „ ropa za żywność”. Trochę ukraść ropy, trochę pomanipulować żywnością.. Resztę zachować dla siebie! Rządy biurokracji zamiast rządów praw rynku - to dopiero jest pomysł na dobrobyt! Bo dobrobyt - według socjalistów - nie rodzi się z pracy, tylko z redystrybucji i ustalania, co i komu się należy. Tak jak z tą zbiurokratyzowaną spółką PL 2012, w  której trzech prezesów podostawało po 140 000 złotych  premii, co prawda brutto, ale netto też nieźle  zostaje… Brutto  w socjalizmie  znaczy tyle, że bierze się bardzo  dużo z budżetu, trochę się oddaje, ale komin i tak pozostaje. Mimo ustawy kominowej. Była kiedyś grywana   sztuka pt.” Premia” autora Gelmana, której wątkiem przewodnim było, że socjalistyczna załoga w socjalistycznym zakładzie pracy zebrała się i ustanowiła, że nie wezmą premii…. Bo im się nie należy.(???) Nie zasłużyli swoją pracą! A to ci dopiero! Sami z siebie nie zasłużyli? Prekursorzy nowego wspaniałego świata z nowym człowiekiem, którego świadomość jest zmieniona -dawno już powymierali. Teraz są tacy, który w przerwie budowy stadionów biorą sobie po 140 000 złotych, oczywiście zgodnie z demokratycznym prawem, bo każdy zaczerpnąć  finansowego powietrza musi. Zwłaszcza, że bierze udział w misyjnej budowie stadionów, które później zarosną trawą- byleby tylko wytrwały na okres igrzysk. Tak się stało ze stadionem XX lecia - i tak się stanie z tym, co teraz będą wybudowane. Przy budowie piramid faraonowie tez się nie liczyli z kosztami… Dzisiaj faraonów socjalizmu oczywiście mamy nadmiar, bo mamy nadmiar pieniędzy  w budżecie, chociaż biurokracja wrzeszczy permanentnie, że mało i mało… A my też mamy mało! Ale ich to nie obchodzi i rabują nas do kości.. 90 miliardów złotych na igrzyska! To dopiero trzeba mieć tupet. Wobec biedniejącej ludności tubylczej takie sumy przeznaczać na hazard.. Co innego pan Paweł Piskorski? Swoje pierwsze wielkie pieniądze wygrał w kasynie w  Gdyni, tak przynajmniej twierdzą  odpowiednie służby wydelegowane na okoliczność powrotu do polityki pana Pawła Piskorskiego, kiedyś wielkiego przyjaciela Unii Wolności, a dzisiaj próbującego spieniężyć aktywa Stronnictwa Demokratycznego. Podobno, żeby zdobyć takie pieniądze musiał wygrać pod rząd 130 kilka razy..(???). Że to niemożliwe? Bo to było w 1996 roku i sprawa się już przedawniła..! Siedzącemu na fotelu fryzjerskim mężczyźnie fryzjer opowiada historyjkę z dreszczykiem. - Dlaczego opowiada mi pan tę straszną historię?- pyta mężczyzna. - To proste. Kiedy włosy stają dęba, łatwiej mi strzyc? A ONI nas strzygą, gdy nawet włosy nie stają nam dęba.. WJR

Balcerowicz: Porzućmy fałszywych św. Mikołajów Z prof. Leszkiem Balcerowiczem, byłym ministrem finansów i prezesem NBP, rozmawiają Mira Suchodolska i Tomasz Ł. Rożek. Sejm deliberuje właśnie nad nowelizacją budżetu, która zakłada m.in. powiększenie deficytu budżetowego o 9 mld zł. Naszym zdaniem to nie jest najlepszy pomysł, podobnie jak dyskutowane ostatnio podwyższanie podatków. Zawsze mówiłem o ogromnym zagrożeniu dla gospodarki, jakie powodują zbyt duże wydatki z kasy państwa. Wydawanie publicznych pieniędzy w nadmiarze jest pokusą dla niektórych polityków i jest dobrze odbierane przez część wyborców. Niestety, nadal wielu ludzi głosuje na fałszywych świętych Mikołajów, którzy mówią: dam, dam, dam, udając, że pieniądze to kopalina, leżą na ulicy albo rosną na drzewach. Wydawanie nadmiernych sum z budżetu prowadzi do większego deficytu w kasie państwa, zaciągania większych długów przez państwo i najczęściej do podwyżki podatków. Wniosek jest, więc prosty: za obietnice fałszywych świętych Mikołajów zapłacimy wszyscy. Jerzy Hausner zaczął w poprzednich latach reformować finanse publiczne głównie poprzez ograniczenie nadmiernych wydatków. Niestety, jego plan został zrealizowany tylko w części, bo zabrakło poparcia ówczesnej opozycji. Dziś Hausner jest na obrzeżach polityki, zajmuje się reformowaniem kultury i raczej nie kwapi się do powrotu do czynnej polityki. Jego plan był odważny i potrzebny. Proponował m.in. reformę KRUS, ograniczenie przyznawania rent rodzinnych, zasiłków chorobowych i zmianę formuły indeksacji emerytur. Po 2005 r. wrócono do polityki psucia finansów publicznych - takie hulaj dusza, piekła nie ma. Był okres prosperity, więc lekką ręką na zasadzie polityczno-socjalnego rozdawnictwa zdecydowano się na szeroki program ulg prorodzinnych, co kosztuje budżet od 5 do 7 mld zł, co roku, becikowe, co kosztuje kolejny miliard, zmieniono też zasady waloryzacji rent i emerytur, odłożono likwidację wcześniejszych emerytur i obniżono składkę rentową, co spowodowało kolejny wielomiliardowy ubytek w budżecie. Kryzys światowy, który wybuchł jesienią ubiegłego roku, odsłonił chorobę finansów naszego państwa.

A to zły pomysł, by podwyższać podatki? Przecież niewielkie podniesienie podatków pośrednich, np. VAT, nie spowoduje spustoszenia w kieszeniach, a da solidne wpływy do kasy państwa. W Polsce i tak mamy bardzo wysokie podatki, które hamują rozwój gospodarki. Dlatego tą drogą nie powinniśmy iść, podobnie jak nie wolno nam gwałtownie podwyższać deficytu, czyli powiększać dziury w całym sektorze finansów publicznych. Na szczęście w przypadku powiększania dziury mamy stosunkowo wąskie pole manewru - bo w ustawie o finansach publicznych i konstytucji mamy zapisy hamujące zadłużanie się państwa.
To może je obniżmy, jak chce prezydent Kaczyński? Jeżeli doprowadzi to do zwiększenia wpływów z podatków, to proszę bardzo. Ale to trzeba najpierw udowodnić. W takiej chwili trafna wydaje się opinia szefów Centrum im. Adama Smitha, którzy mówią, że warto wrócić do słynnej ustawy o przedsiębiorczości autorstwa Mieczysława Wilczka z końcówki lat 80. Przyświecała jej idea:, co nie jest zakazane, jest dozwolone. Pozwolono ludziom prowadzić swobodne interesy, przekonywano do idei prostych podatków. Na pewno była to ważna ustawa. Należy jednak wziąć pod uwagę to, że wówczas szalała inflacja, było mnóstwo interwencjonizmu państwowego, wciąż mieliśmy przecież w części gospodarkę centralnie planowaną. Ale sama idea wprowadzania prostych przepisów jest oczywiście słuszna. W Polsce wielu ciągle uważa, że im więcej ustaw uchwali się, tym lepiej. To jest czysto socjalistyczne podejście, tak jak w hucie: im więcej surówki, tym lepiej. Tymczasem musimy ustabilizować porządek prawny w taki sposób, by mieć dobre prawo i jak najmniej je zmieniać. My jako wyborcy musimy się zastanowić, na kogo zagłosować, by nie dochodziło do psucia prawa. Mam nadzieję, że obecny rząd dotrzyma obietnicy uproszczenia prawa, do czego zobowiązała się m.in. sejmowa komisja „Przyjazne państwo”;. Brakuje tylko wymiernych efektów działania tej komisji. Zajmuje się drobiazgami, zamiast brać się za bary ze szkodliwym prawem. Nie chcę oceniać działalności komisji, tylko czekam na wynik jej prac. Oczekiwałbym raportu z działalności komisji. Niech publicznie ogłoszą, co im się udało zrobić. Mijają prawie dwa lata, od kiedy komisja powstała, i trzeba pokazać efekty. Ale jednorazowe oczyszczenie prawa nie wystarczy. Trzeba dodatkowo spowodować, że złe prawo nie będzie się odradzać: nie możemy dopuścić do głosu tych, którzy prawo psują. Dziurawe, niedobre prawo to też problem dla budżetu, bo przez absurdy w przepisach wyciekają pieniądze z państwowej kasy. Teraz rząd robi wszystko, by zapchać tę dziurę. Planuje nawet wyciśnięcie 8,5 mld zł z dywidend spółek Skarbu Państwa, m.in. PKO BP., Ale czy to dobry sposób na łatanie deficytu? Nie gest rozpaczy? Zawsze trzeba wiedzieć, przed jakim wyborem się stoi. Jest przejawem pójścia na łatwiznę i ucieczką od rzeczywistości potępianie jednego rozwiązania bez oceny alternatywnego rozwiązania. Tymczasem wiemy, że dług publiczny szybko rośnie, że płacimy duże odsetki za kolejne przyrosty długu. Ja nie dołączam, więc do chóru potępiających wyciąganie dywidendy ze spółek państwowych. Pies pogrzebany jest gdzie indziej - spółki, z których wyciąga się dywidendę, powinny być sprywatyzowane. Albowiem w państwowych spółkach jest za dużo polityki - kręci się karuzela stanowisk, przez co państwowa firma przegrywa konkurencję z firmą prywatną, bo mało, kto w takiej sytuacji może się skupić na merytorycznej działalności. Nie znam kraju, w którym brak prywatyzacji wyszedłby komukolwiek na zdrowie. Politycy po prostu nie są dobrymi właścicielami przedsiębiorstw. Chodzą plotki, że sprawa PKO BP szczególnie leży Panu na sercu. Podobno dymisja prezesa banku Jerzego Pruskiego dotknęła Pana osobiście. Znacie się od lat. Tu nie chodzi o moje uczucia. Posłużę się tu przykładem. Zanim Emil Wąsacz został ministrem skarbu, ja go nie znałem. Ale potem byłem jednym z nielicznych, którzy go bronili i bronią przed polityczną nagonką. Te oskarżenia były pozbawione podstaw. Emil Wąsacz patronował bardzo ważnej reformie - prywatyzacji gospodarki, która ograniczała wpływ polityków na przedsiębiorstwa. Z moich doświadczeń wynika, że Jerzy Pruski to człowiek bardzo kompetentny, o wysokim morale i ogromnej solidności. Przykro patrzeć, jak taki człowiek jest eliminowany z pracy w sektorze publicznym.
Niektórzy namaszczają Pana na następcę Pruskiego. Będzie Pan kandydował? Cóż to za wymysł. Nie zamierzam kandydować.

Jeśli już o bankach mowa... Czy rząd robi dobrze, próbując wyjąć pieniądze z Narodowego Banku Polskiego? Czy to lepperiada bis?
Uważam, że rząd niepotrzebnie upolitycznił problem zysku NBP. Niepotrzebnie premier rozmawiał o tym z prezydentem, tak jakby nie istniał niezależny bank centralny. W efekcie tego powstało wielkie zamieszanie, także w mediach. Rząd nie chciał powtórki z Leppera, chodzi mu o zysk banku, a nie o rezerwę rewaluacyjną. Myślę jednak, że na zamieszanie wokół zysku NBP miał też wpływ sam zarząd NBP, wydając komunikat o tym, że zysku nie będzie. To było, co najmniej pochopne. Przejdźmy do spraw krajowych. W którym momencie kryzysu jesteśmy? Zaczynamy odbijać się od dna? Pokrzepiające są te informacje ze Stanów Zjednoczonych - ich gospodarka wreszcie się ruszyła. Kilka wzrostowych sesji na giełdzie, ożywienie na rynku nieruchomości. Rzeczywiście widać symptomy ożywienia w Stanach, ale jest mnóstwo znaków zapytania, co do jego siły. Jest sporo fachowych głosów, które mówią, że silne zaangażowanie państwa w sektor finansowy, bardzo agresywny interwencjonizm państwa, np. w USA czy Wielkiej Brytanii, być może nieco złagodziły kryzys, ale utrudnią wyjście z niego. Wątpię, czy opłacało się aż tak angażować państwo w gospodarkę.
Myśmy nie zrobili nic, trwamy w wyczekiwaniu. Tu nie chodzi o to, by coś po prostu robić, ale by robić coś dobrze. My w Polsce nie możemy naśladować tego, co robiono w Stanach, bo ściągnęlibyśmy na siebie katastrofę. Gwałtownie wzrosłyby koszty obsługi długu publicznego i nasza gospodarka załamałaby się. My powinniśmy patrzeć na przykład Węgier, które zadłużały się, prowadząc politykę skrajnego rozdawnictwa budżetowego. I skończyło się na tym, że musieli zwrócić się do Międzynarodowego Funduszu Walutowego o pomoc, musieli gwałtownie ściąć wydatki i podwyższyć podatki. Patrząc na Węgry, powinniśmy bronić naszego kraju przed tymi wszystkimi populistami, którzy mówią o pobudzaniu gospodarki przy pomocy zwiększenia wydatków budżetowych bez pokrycia.

Niektórzy namaszczają Pana na następcę Pruskiego. Będzie Pan kandydował? Cóż to za wymysł. Nie zamierzam kandydować.
Jeśli już o bankach mowa... Czy rząd robi dobrze, próbując wyjąć pieniądze z Narodowego Banku Polskiego? Czy to lepperiada bis?
Uważam, że rząd niepotrzebnie upolitycznił problem zysku NBP. Niepotrzebnie premier rozmawiał o tym z prezydentem, tak jakby nie istniał niezależny bank centralny. W efekcie tego powstało wielkie zamieszanie, także w mediach. Rząd nie chciał powtórki z Leppera, chodzi mu o zysk banku, a nie o rezerwę rewaluacyjną. Myślę jednak, że na zamieszanie wokół zysku NBP miał też wpływ sam zarząd NBP, wydając komunikat o tym, że zysku nie będzie. To było, co najmniej pochopne. Przejdźmy do spraw krajowych. W którym momencie kryzysu jesteśmy? Zaczynamy odbijać się od dna? Pokrzepiające są te informacje ze Stanów Zjednoczonych - ich gospodarka wreszcie się ruszyła. Kilka wzrostowych sesji na giełdzie, ożywienie na rynku nieruchomości. Rzeczywiście widać symptomy ożywienia w Stanach, ale jest mnóstwo znaków zapytania, co do jego siły. Jest sporo fachowych głosów, które mówią, że silne zaangażowanie państwa w sektor finansowy, bardzo agresywny interwencjonizm państwa, np. w USA czy Wielkiej Brytanii, być może nieco złagodziły kryzys, ale utrudnią wyjście z niego. Wątpię, czy opłacało się aż tak angażować państwo w gospodarkę.
Myśmy nie zrobili nic, trwamy w wyczekiwaniu. Tu nie chodzi o to, by coś po prostu robić, ale by robić coś dobrze. My w Polsce nie możemy naśladować tego, co robiono w Stanach, bo ściągnęlibyśmy na siebie katastrofę. Gwałtownie wzrosłyby koszty obsługi długu publicznego i nasza gospodarka załamałaby się. My powinniśmy patrzeć na przykład Węgier, które zadłużały się, prowadząc politykę skrajnego rozdawnictwa budżetowego. I skończyło się na tym, że musieli zwrócić się do Międzynarodowego Funduszu Walutowego o pomoc, musieli gwałtownie ściąć wydatki i podwyższyć podatki. Patrząc na Węgry, powinniśmy bronić naszego kraju przed tymi wszystkimi populistami, którzy mówią o pobudzaniu gospodarki przy pomocy zwiększenia wydatków budżetowych bez pokrycia.

Drugi plan Balcerowicz. Czas wziąć się do naprawy finansów państwa - apeluje profesor Balcerowicz. Wywiad, którego udzielił "Polsce", zawiera pięć punktów, które zdaniem profesora muszą zostać zrealizowane, by zasypać dziurę w budżecie i zahamować powiększanie długu publicznego.

1 Wrócić do założeń planu Jerzego Hausnera z 2004 roku. Była to, zdaniem prof. Balcerowicza, ostatnia tak kompleksowa próba zreformowania finansów publicznych. Plan Hausnera składał się z trzech części. Pierwsza dotyczyła restrukturyzacji gospodarki (m.in. górnictwa i publicznych zakładów opieki zdrowotnej). Druga zakładała oszczędności w wydatkach z państwowej kasy, m.in. zmniejszenie etatów w administracji. Trzecia przewidywała zmiany w systemie ubezpieczeń KRUS i pracowniczych. Tylko część z tego została wówczas zrealizowana.
2 Ciąć wydatki na cele socjalne. Profesor Balcerowicz jest przekonany, że choć to trudne i bolesne, nie stać nas na to, aby lekką ręką wydawać pieniądze np. na becikowe, które kosztuje budżet miliard złotych rocznie, i ulgi prorodzinne za kolejne 6 mld zł.
3 Uszczelnić system podatkowy, który jest dziś skomplikowany, niezrozumiały, niekoherentny. Tymczasem im prostszy system podatkowy, tym lepsza ściągalność. Najgorszym z możliwych wyjść jest podnoszenie podatków, gdyż powoduje to spadek konsumpcji, ale niekoniecznie musi spowodować wyższe wpływy do budżetu.
4 Powrócić do prywatyzacji. Państwowe firmy zawsze przegrywają konkurencję z prywatnymi. Ich stabilności i kondycji finansowej nie sprzyja także "polityczna karuzela stanowisk". Nawet w kryzysie, kiedy spółki tracą na wartości, warto je prywatyzować. Pieniądze z ich sprzedaży zasilą budżet. Albo przynajmniej restrukturyzować, przygotowując do prywatyzacji, kiedy sytuacja na rynku się poprawi. Nie robiąc nic, generujemy straty.
5 Uprościć prawo, ustabilizować porządek prawny i jak najmniej je zmieniać. To sprzyja stabilności gospodarki i zaufaniu do państwa. A skomplikowane prawo jest, zdaniem ekspertów, jedną z głównych barier rozwoju naszej gospodarki. Balcerowicz

Sytuacja rewolucyjna? Historia, jak wiadomo, ustawicznie się powtarza, jednak następstwa tych powtórzeń już identyczne nie są. A co w historii powtarza się najczęściej? Wygląda na to, że najczęściej powtarza się sytuacja, gdy rządzącym państwami brakuje pieniędzy. Ot, mniej więcej tak samo, jak obecnie premieru Tusku i jego ministru Jacku Rostowskiemu. Problem nie tylko w tym, że im brakuje, ale również w tym, że nie wiedzą dokładnie - ile, no i wreszcie w tym, że nie wiedzą, skąd wezmą brakujące pieniądze. Akurat 14 lipca minęła kolejna rocznica rewolucji francuskiej. Złożyło się na nią wiele zagadkowych przyczyn, wśród nich również ta, że Francja była największym państwem katolickim, co w środowiskach tradycyjnie niechętnych Kościołowi katolickiemu wzbudzało do niej nieprzejednaną wrogość i pragnienie destrukcji - ale najważniejszą przyczyną wydaje się brak pieniędzy. Ludwik XVI odziedziczył, bowiem olbrzymi na owe czasy dług publiczny, wynoszący 5 miliardów liwrów, co w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze, według aktualnej ceny srebra, stanowi równowartość około 22 miliardów dolarów. W porównaniu z aktualnym długiem publicznym Francji, wynoszącym ponad 1,9 biliona (tysiąc miliardów) dolarów, nie było tego tak dużo, ale po pierwsze - dzisiejsza Francja nie jest już katolicka, przeciwnie - jest poniekąd największym w Europie państwem muzułmańskim rozpaczliwie czepiającym się pozorów "laickości", po drugie - na jej czele nie stoi już król, tylko prezydent Mikołaj Sarkozy, który jaki jest, każdy widzi, a po trzecie - dzięki temu wszystkiemu starsi i mądrzejsi mają we Francji około 80 mln niewolników, którzy wcale nie wiedzą, że są niewolnikami, i o to właśnie chodzi. To właśnie jest - jak sądzę - najważniejsza przyczyna, dla której rewolucja francuska w środowiskach postępowych otaczana jest kultem podobnym do tego, jakim jeszcze do niedawna środowiska te otaczały również rewolucję bolszewicką. Teraz jeszcze trochę się tego wstydzą, ale - jak powiadają Francuzi - on revient toujours a son premier amour (zawsze wraca się do pierwszej miłości), więc tylko patrzeć, jak i ten kult odżyje. Wracając tedy do Ludwika XVI, to miał on ministra finansów, niejakiego Jakuba Neckera, który utrzymywał pozory płynności finansowej państwa, zapożyczając je u lichwiarzy na coraz to większy procent. 200 lat później to samo doprowadziło do katastrofy Edwarda Gierka w Polsce i narodzin "Solidarności", początkowo będącej kontrrewolucyjnym ruchem antybolszewickim, zanim starsi i mądrzejsi nie przekształcili jej w organizację "pożytecznych idiotów" legitymizującą lewicy laickiej i razwiedce kompradorski kapitalizm. A kiedy do tego wszystkiego dodamy utracenie przez Francję na rzecz Anglii Kanady i wielu innych zamorskich posiadłości na skutek wojny siedmioletniej, to lepiej rozumiemy, że rewolucja francuska była rezultatem bankructwa. Nie ma, bowiem takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem. Jeśli jednak obładowany złotem nie jest, to zatrzaskują się przed nim wszystkie bramy, wśród nich również serca ludu.Dlatego też w sytuacji, gdy już gołym okiem widać, że premieru Tusku i jego ministru Jacku Rostowskiemu zaczyna brakować pieniędzy, zaś polski dług publiczny już dawno przekroczył 600 miliardów złotych, czyli około 200 miliardów dolarów, to można się spodziewać rychłych przekształceń na politycznej scenie, zwłaszcza, że i wybitny reprezentant razwiedki, generał Gromosław Czempiński, najwyraźniej przeciął magiczny krąg, jaki dotychczas chronił Platformę Obywatelską przed nieprzyjemnościami. SM

Rozmowa Roberta Mazurka Ludzie, patrząc na Lecha Kaczyńskiego, nie widzą jego, tylko jego wizerunek medialny. A że ten jest niekorzystny i krzywdzący prezydenta, to i jego oceny w społeczeństwie są gorsze, niż na to zasługuje - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM Piotr Kownacki, szef Kancelarii Prezydenta RP.

Kownacki: Prezydent jest wielkoduszny Rober Mazurek: Politura panu z krzeseł schodzi. Piotr Kownacki: Bo się trzymam stołka pazurami. Może kawę?

A ma pan dobrą? Mamy ekspres. A propos takich urządzeń, to jako dziecko mieszkałem w Moskwie i stamtąd pamiętam dwa automaty. W jednym była szklanka na strasznie grubym łańcuchu i napis "szampanskoje".

Saturator z szampanem?! Niemożliwe. Słowo daję! Tego nawet nie próbowałem, mnie bardziej pociągał drugi automat. Był tam wielki otwór do którego wkładało się głowę, naciskało guzik i już było się spryskanym… perfumami. Na automacie był wielki napis "duchi" i bardzo chciałem go wypróbować, ale rodzice zabraniali.

To fascynujące, ale możemy porozmawiać o polityce? Dlaczego prezydent nie podpisał ustawy medialnej? Wszystkie argumenty przeciw niej już chyba padły, także ze strony OBWE czy twórców i artystów, więc mogę tylko dodać, że prezydent nie chciał utrwalać koalicji Farfała z Tuskiem.

Wcześniej nie przeszkadzała mu koalicja Farfała z Jarosławem Kaczyńskim? Przeszkadzała, ale łatwiej było ją znieść, bo i pozycja Farfała była wówczas dużo słabsza.

Grzegorz Schetyna ogłosił początek kampanii prezydenckiej. Styl działania Lecha Kaczyńskiego się zmieni? Nie przewiduję rewolucyjnych zmian, prezydent na ogół jest sobą, nie będzie zmieniał się pod dyktando kampanii.

No to notowania też się pewnie nie zmienią. Zobaczymy. Ja nie deklaruję, że nic się nie zmieni, tylko mówię, że prezydent jest autentyczny, czasem aż za bardzo.

Co to znaczy? Jest zbyt szczery i zbyt prostolinijny i mam o to do niego pretensje.

O coś jeszcze? Sporo jest takich rzeczy. Fundamentalnie nie zgadzam się z jego praktyką działania bez żadnego planu. Sądzę, że powinny być wytyczone konkretne cele i sposoby ich realizacji. Uważam też, że prezydent powinien mieć ustalony kalendarz zajęć i jego się trzymać.

Teraz go nie ma? Teraz nie ma żadnego planowania, nic nie jest święte, wszystko jest rozedrgane i nigdy nie wiadomo, co człowieka czeka jutro. Wszystko można z dnia na dzień, z godziny na godzinę zmienić. To wprowadza tylko chaos i nerwowość. Wielokrotnie o tym panu prezydentowi mówiłem, przyjmując do wiadomości, że ma w tej kwestii inne zdanie.

To przez ten chaos prezydent nie przyjmuje ambasadorów innych państw? Nie, to akurat nie wynika z chaosu, ale z wielkiej niechęci Lecha Kaczyńskiego do oficjalnych ceremonii.

Na tym polega bycie prezydentem, wiedziały gały co brały. Tak, zgadzam się z panem, ale cóż ja mogę zrobić, skoro prezydent woli bezpośrednie spotkania z mieszkańcami wsi i miast od sztywnych uroczystości?

To jednak przerażające, co pan mówi. Mnie to nie tyle przeraża, ile utrudnia pracę. Myślę jednak, że przede wszystkim szkodzi to prezydentowi.

A z czym jeszcze pan się nie zgadza? Mamy różne wizje motywowania pracowników. Ja uważam, że należy przede wszystkim stosować pozytywne bodźce, czyli ludzi nagradzać i chwalić. Oczywiście kary i pretensje też są potrzebne, ale nie mogą być jedynym sposobem pracy z ludźmi.

Prezydent często karze? (cisza) Powiedzmy, że nie chwali.

Ma pan na myśli siebie czy kogoś innego? I siebie, i kogoś innego.

Zabrzmiało to wszystko bardzo gorzko. (cisza) Po prostu jestem szczery.

Rok temu deklarował pan, że nie będzie mówił o ocieplaniu i zmienianiu wizerunku prezydenta, ale będzie to robił. I tej deklaracji chciałbym się trzymać.

To jak, w rok po niej, jest odbierany Lech Kaczyński? Kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy osobiście zetknęli się z prezydentem, to widzę, że wśród przytłaczającej większości z nich jest odbierany bardzo dobrze.

Czyli znajomi i rodzina Lecha Kaczyńskiego mają o nim dobre zdanie? To mnie pan pocieszył.
Nie mówię o znajomych i rodzinie, a o ludziach, którzy byli do prezydenta bardzo niechętnie nastawieni i byli wobec niego bardzo krytyczni, a którzy po spotkaniu z nim zdecydowanie zmieniają swą opinię. Ileż to razy słyszałem w pałacu: "Nie sądziłem, że to taki wspaniały człowiek! Wyobrażałem go sobie zupełnie inaczej". Gdyby Lecha Kaczyńskiego spotkało 20 milionów Polaków, to miałby 50-procentowe poparcie. To może być trudne technicznie.Ja się nie zajmuję organizowaniem prezydentowi takich spotkań.

Jest pan w otoczeniu prezydenta najważniejszym politykiem. Mam nadzieję, że bracia Kaczyńscy nie wezmą tego do siebie (śmiech).

A serio, jak odbierany jest prezydent? Ludzie, patrząc na Lecha Kaczyńskiego, nie widzą jego, tylko jego wizerunek medialny. A że ten jest niekorzystny i krzywdzący prezydenta, to i jego oceny w społeczeństwie są gorsze, niż na to zasługuje.

A jakie cechy, których prezydent nie posiada są mu przypisywane? (długie milczenie) To może podpowiem: kłótliwość i małostkowość.
Wie pan, że właśnie od tego chciałem zacząć, tylko nie mogło mi to przez usta przejść? (śmiech) To akurat kompletnie nieprawdziwe, bo Lech Kaczyński jest człowiekiem wielkodusznym w stopniu rzadko spotykanym. Dobry car.
Tylko nie car! Po prostu dobry człowiek. Gdyby ktoś namalował nieco wyidealizowany portret porządnego profesora uniwersyteckiego, to byłby to właśnie Lech Kaczyński.

Gdybym poszedł do niego na egzamin z prawa pracy, to i tak dałby trzy minus, bo taki wielkoduszny? Gdyby pan nic nie umiał, to mogłoby się to dla pana jednak źle skończyć, bo poza tym jest sprawiedliwy.

No mówię, że dobry car: wielkoduszny i sprawiedliwy. Ale bardziej wielkoduszny? Tak mniej więcej o dziesięć procent.

To jednak dałby mi trzy minus. Chyba tego nie sprawdzimy.

Mówi pan o wielkoduszności, ale reakcja Pałacu Prezydenckiego na karykatury w niemieckich mediach raczej pokazywała osobę przewrażliwioną na własnym punkcie. Jeżeli przez ostatni rok nie znalazł pan żadnego przykładu na potwierdzenie tej tezy, to znaczy, że nie jest chyba tak źle, prawda?

Rok temu zwróciłem panu uwagę, że Lech Kaczyński mówi o sobie w trzeciej osobie…Tak, pamiętam.

Pan się dziwił. Mam świeży przykład, bo na spotkaniu z twórcami mówił: "Podpisu prezydenta tu nie będzie", "Prezydent nie zrobi…".
Od czasu naszej rozmowy zacząłem zwracać na to uwagę i przyznaję, że miał pan dużo racji.

Ale przyzna pan, że mówią tak ludzie bardzo przejęci swoją rolą? To czasem wynika z kontekstu. Kiedy Lech Kaczyński na konferencji prasowej wyjaśnia, jaka jest rola prezydenta - nie jego, ale każdej głowy państwa - w powoływaniu ambasadorów, to chyba może użyć trzeciej osoby, prawda?

Wróćmy do wizerunku prezydenta. Jest on postrzegany jako zakładnik brata, człowiek najściślej związany z PiS. Tak jest postrzegany i do pewnego stopnia to prawda, ale każdy lider jest postrzegany w połączeniu ze swą partią. Czy Donalda Tuska nic nie łączy z PO, a Waldemara Pawlaka z PSL? Dlaczego więc zarzut ten pojawia się tylko wobec Lecha Kaczyńskiego? Bo jest prezydentem i ludzie chcieliby, by chociaż czasem zdobył się na jakiś dystans wobec PiS. Ta tęsknota wynika z mitu zręcznie wytworzonego przez Aleksandra Kwaśniewskiego, który harmonijnie łączył zdecydowane wspieranie SLD z nimbem apolityczności i roli prezydenta wszystkich Polaków.

To trzeba się było tego od niego nauczyć. Może nie potrafiliśmy.

Ale Kwaśniewski, ocieplając stosunki z Kościołem, nie zachęcając do legalizowania aborcji, pozwalał sobie na inne rozłożenie akcentów niż jego partia. Kaczyński tego nie robi. Jak w każdej dużej partii, również w Prawie i Sprawiedliwości są różne nurty i gdyby porównał pan poglądy prezydenta i na przykład najbardziej konserwatywnej części PiS, to one bardzo by się różniły. Natomiast problem bierze się z tego, że na czele PiS stoi drugi Kaczyński, brat bliźniak prezydenta.

I dlatego Lech Kaczyński zawsze występuje jako przywódca obozu PiS? Mam wrażenie, że dla niego to jedyna grupa patriotów, obóz nowej Polski, do którego się odwołuje. Z całą pewnością interesuje go sprawowanie swej funkcji w interesie wszystkich Polaków, a nie tylko swojego obozu, co do tego nie mam wątpliwości. Natomiast sam często mam do prezydenta pretensje o brak pewnej hipokryzji. Nie potrafi udawać. Pytam go: "Czemu to powiedziałeś?". "Przecież to prawda!". "No dobrze, ale gdybyś tego nie powiedział, to przestałoby być prawdą?". Ale on musi powiedzieć. Musi i już. Zupełnie jak pan. Jak wyjdzie pan na konferencję prasową, to wiadomo, że zaatakuje pan PO. (śmiech) Ale ja po to tam wychodzę!

Pan kpi, ale Polacy naprawdę chcieliby, by rząd i prezydent w niektórych sprawach ze sobą współpracowali. Może to naiwne… Ja zauważam chęć rządu, żebyśmy my współpracowali z nimi, i naszą, by to rząd współpracował z nami. Tak sobie obie strony wyobrażają współpracę. Trafne i szczere. Tak to chyba rzeczywiście wygląda.

Dostrzega pan czasem dobre intencje Platformy? I pytanie pomocnicze: mogę jednak te słodycze, bo kuszą? Proszę bardzo. Te zielone są pistacjowe i moim zdaniem najgorsze. Złote i brązowe są dobre.

A w sprawie intencji? Tu też nie mam kłopotu z odpowiedzią, bo ja obserwuję politykę od bardzo wielu lat i poznałem wielu ludzi o bardzo różnych poglądach. Wierzę, więc, że jeśli ktoś ma nawet zupełnie odmienny pogląd od mojego, inny system wartości, to nie znaczy, że nie jest patriotą i chce zaszkodzić Polakom. To mówię śmiertelnie poważnie.

Tego po was nie widać. Traktujecie drugą stronę (i ona was) jak najeźdźców, a walka z okupantem obowiązkiem każdego Polaka.
Tak właśnie jest ta walka prowadzona i bardzo nad tym boleję. Chciałbym, by wyglądało to inaczej. To, czego nam potrzeba, to stworzenia forum, na którym rozmawiano by spokojnie, bez mediów i przecieków. Tam dokonywano by pewnych ustaleń i trzymano by się ich, a reszta niech sobie jest polityką.

W ogóle nie ma pan takich relacji z rządem? Czasem mam. Wczoraj zadzwonił wiceminister spraw zagranicznych. Chciał wypożyczyć Belweder na spotkanie z ambasadorami i z jego tonu głosu rozumiałem, że sądzi, iż wyślę go na drzewo. Oczywiście, że się zgodziłem, w końcu do takich celów Belweder służy. No a poza tym pan minister spytał, czy nie moglibyśmy już skończyć o tych ambasadorach, bo to przykre i szkodzi polskiej dyplomacji. No tak, ale to trochę za późno i chyba jednak nie do mnie powinno być adresowane, bo nie my wszczynaliśmy tę awanturę. Znowu to oni wszystkiemu winni. Panie redaktorze, już dawno temu wysłałem dwa pisma, odbyłem kilka rozmów z prośbą, by przywrócić zasadę wstępnego uzgadniania kandydatów na ambasadorów. Nic, żadnej reakcji, kompletny brak odpowiedzi. Widzę wyraźnie, że rząd Donalda Tuska celowo wybrał tę dziedzinę jako pole walki z prezydentem i jesteśmy bezbronni, bo jeśli Platforma zechce nadal tak robić, to będzie to robiła i tyle.

Czemu tak łatwo dajecie się ogrywać rządowi? Kiedy? Wrobiono prezydenta w klęskę Sikorskiego jako kandydata na szefa NATO. Tusk na tydzień przed wyborami, kiedy wszyscy wiedzieli, że wygra Duńczyk, ogłosił, że nie pojedzie na szczyt i że wszystko w rękach prezydenta. Wszyscy widzieli, że was wrabiają.
Tak, ma pan rację, daliśmy się na to złapać. Cóż więcej mam panu powiedzieć? Teraz okaże się, że Lech Kaczyński będzie winien podniesienia podatków. Premier już zapowiedział, że jeśli prezydent nie pomoże, to trzeba je będzie podnieść.
Wie pan, mnie się wydawało, że kwestia trudnej sytuacji gospodarczej - celowo unikam słowa kryzys, by nie oskarżano mnie o sianie defetyzmu - i sposobów wychodzenia z niej jest na tyle poważna, że premier chce poważnie porozmawiać, że rząd naprawdę szuka tu z nami porozumienia. Dlaczego całe spotkanie premiera z prezydentem było pomyślane jako propagandowy chwyt, by wrobić prezydenta w kryzys? Dlaczego naprawdę nie można uzgodnić wspólnych działań, które oszczędziłyby Polakom podwyżki podatków? Bo gdyby nawet Tusk nie chciał podnosić podatków, ale obniżać wydatki, to prezydent by to zawetował! Gdzie tu porozumienie? Proszę wybaczyć, ale jeśli jeszcze i pan będzie uważał weto za jakiś naganny instrument walki politycznej, to do niczego nie dojdziemy! Czym jest weto? Jest wyrafinowanym instrumentem demokracji, a nie pałką, którą prezydent bije po głowie rząd!

Wyrafinowany instrument czy pałka - jeden pies, skoro ustawa przepadła.
Więc prezydent ma podpisywać wszystkie ustawy, bo tak chce rząd, tak? I to będzie kompromis oraz porozumienie? Może jestem strasznie naiwny, ale myślałem, że możemy odłożyć na bok animozje i pójść na ustępstwa z obu stron. Wy to robicie? Oczywiście.

Jakiś przykład? Oskarży mnie pan o demagogię, ale prezydent właśnie mianował ambasadora w Afganistanie - nieuzgadnianego z nim. Gdyby było odwrotnie, to Donald Tusk by sobie prędzej rękę uciął, niż nominował kogoś wskazanego przez PiS bez żadnych konsultacji z nim. Mógłbym sobie wynająć pałacyk w Klarysewie? Ten sam, który wynajął Jarosław Kaczyński?
Oczywiście, że tak, ale gdyby mnie pan spytał tak prywatnie, po koleżeńsku, to bym panu poradził inne miejsce. Szybciej by pan to załatwił.

Mam czas. Za trzy lata będę miał dziesiątą rocznicę ślubu. Może zacznę już teraz starania. Ile będzie to kosztowało? Nie wiem, nie zajmowałem się tym osobiście.

Ile razy dotychczas wynajmowaliście Klarysew? Raz, klubowi Prawa i Sprawiedliwości. Mamy na to faktury.

I nikt inny się nie starał? Nie każdemu byśmy wynajęli.

A kto o tym decyduje? Przecież pan wie. Nie wiem. Naprawdę chce się pan bawić w Palikota? Nie chodzi mi o happening, ale o zasadę. Jako obywatel mam prawo wiedzieć i korzystam z tego prawa, zadając pytania. To panu się wszystko kojarzy z obsceną i Palikotem.
Uznajmy, że do wynajęcia są ośrodki w Lucieniu i Wiśle i te mogę panu polecić, a Klarysew był wynajęty jednorazowo i nie będziemy tego więcej robić.

A co słychać w gospodarstwie pomocniczym prezydenta? Nie chcę zapeszyć, ale wygląda na to, że będzie półtora miliona złotych do przodu. To świetnie, ale rok temu obiecywał pan jego likwidację, tymczasem nadal nadzoruje pan ubojnię jak szef PGR-u.
(śmiech) Chciałem zlikwidować gospodarstwo pomocnicze, ale w Sejmie jest projekt ustawy o finansach publicznych przewidujący likwidację wszystkich gospodarstw pomocniczych. Postanowiłem, więc nie wybiegać przed szereg i nie komplikować sytuacji. Projekt przejdzie lub nie, a tak sprawa byłaby załatwiona.
A czemu to ja mam narażać się na wojnę z pracownikami gospodarstwa pomocniczego, którzy natychmiast wszystko by oprotestowali, oflagowaliby się i poszli na skargę do pana prezydenta i pani prezydentowej, że ich gnębię? Szybciej i łatwiej będzie poczekać na ustawę. A co z ośrodkiem prezydenckim w Lucieniu? Też miał być sprzedany.
Nie, chodziło o Klarysew. Oto cytat: "Uważam, że Lucień można sprzedać". Chodziło mi o to, że jest niepotrzebny. Skoro niepotrzebny, to po co go trzymacie? To była moja opinia, nie o wszystkim sam decyduję. A co z tym Klarysewem? Sprzedaje pan? Nie. Zmieniłem zdanie. Tak po prostu? "Zmieniłem zdanie" i obietnica się nie liczy? Szczęśliwie nie jest to sprawa pierwszoplanowa i kluczowa dla naszego społeczeństwa. Kluczowa jest pańska wiarygodność. Widocznie pochopnie składałem takie deklaracje. Od razu więc, bez kręcenia, przyznaję, że nie dotrzymałem słowa w sprawie sprzedaży Klarysewa.

Intryguje mnie jeszcze ta Moskwa. Co pan tam robił? Mieszkałem do ósmego roku życia. Rosyjski został mi do dziś. Tata pracował w ambasadzie, a my mieszkaliśmy przy Prospekcie Mira. W samym centrum. Tak, stały tam takie wysokie bloki dla służby dyplomatycznej. Wszędzie wystawały jakieś druty, pręty, jakby się tam nieustannie coś budowało. Albo po prostu to tak leżało i walało się. Raczej to drugie. W klasie byłem jedyny, a i z podwórka nie pamiętam innych. Tam właśnie przeszedłem ciężką szkołę, bo jako jedyny cudzoziemiec zawsze musiałem być Niemcem. Długie godziny ze związanymi z tyłu rękoma przy dwudziestu siedmiu stopniach mrozu - tego się nie zapomina (śmiech).

*Piotr Kownacki, szef Kancelarii Prezydenta RP, były prezes PKN Orlen, były wiceprezes Najwyższej Izby Kontroli.

Prezydent wysłał Kownackiego na urlop

Po wywiadzie dla DZIENNIKA, w którym skrytykował chaotyczny styl pracy prezydenta, Piotr Kownacki od dziś jest na urlopie. Jak długim? Nie wiadomo, bo - jak informuje biuro prasowe prezydenckiej kancelarii - żaden z ministrów głowy państwa nie będzie wypowiadał się na temat urlopowania. Niespodziewany odpoczynek zaskoczył obserwatorów. Przez cały dzień bowiem wydawało się, że za wywiad udzielony DZIENNIK Kownackiemu nie spadnie nawet włos z głowy. Kiedy przestanie szefować Kancelarii Prezydenta? "Gdy Lech Kaczyński przestanie być głową państwa" - zapewniał nas bliski współpracownik prezydenta. A inne konsekwencje wywiadu? Nasi rozmówcy twierdzili, że skończy się na żołnierskiej rozmowie obu panów. Lech Kaczyński weekend spędził w swojej rezydencji na Helu. "Rozmawiałem z nim telefonicznie i nawet słowem nie wspomniał o tym wywiadzie, a jakby czuł się dotknięty, na pewno coś by powiedział" - mówił nam w ciągu dnia jeden z bliskich współpracowników prezydenta. Inny z ministrów obstawiał, że swój żal prezydent wyrazi Kownackiemu w cztery oczy. Lech Kaczyński wrócił do Warszawy wczoraj wczesnym popołudniem. Kownacki czekał na niego w Pałacu Prezydenckim. "Nie był zdenerwowany, a raczej zdziwiony, że media tak nagłośniły jego wypowiedzi" - zdradza jeden z urzędników. To właśnie podczas rozmowy w cztery oczy ustalono, że będzie lepiej, jeśli Kownacki na jakiś czas zniknie. Tylko w ten sposób można było uniknąć pytań dziennikarzy o tezy wywiadu. To m.in., dlatego nie planowano konferencji prasowej po podjęciu przez prezydenta decyzji w sprawie tzw. ustawy koszykowej. "Musiałby się na niej pojawić Kownacki, bo kto inny? A pewnie dziewięć na dziesięć pytań dotyczyłoby wywiadu, a nie ustawy" - tłumaczył jeden z urzędników. Ale przed południem usłyszeliśmy od jednego z ministrów, że jeśli Kownacki się nie pojawi na konferencji, to będzie znak, że prezydent wyciąga wobec niego konsekwencje. "Nie wiem, dlaczego ktoś takie rzeczy rozpowiada" - przyznaje bliski współpracownik głowy państwa. I ma swoją teorię. Po odejściu Michała Kamińskiego i Ryszarda Legutki sporo osób szykowało się na ministerialne awanse. "A stanowisko dostał tylko Paweł Wypych, choć jest tu najkrócej" - mówi nasz rozmówca. Jego zdaniem rozżaleni winią za to Kownackiego, który uważa, że w kancelarii pracuje za dużo osób. "To pewnie oni plotkowali o jego odejściu" - uważa nasz informator. A czy prezydent mógłby zwolnić Kownackiego? "Trudno to sobie wyobrazić. Bo jeśli ktoś może dźwignąć notowania prezydenta, to tylko on" - twierdzi jeden z ministrów Kancelarii Prezydenta. Inny przyznaje, że Kaczyński nieprzypadkowo właśnie Kownackiego zrobił szefem swojej kancelarii. "Nie powiedziałbym, że łączy ich przyjaźń, ale na pewno nie jest to relacja pracownik - podwładny" - uważa nasz rozmówca. "Lech ma do niego pełne zaufanie, którego nie nadwyrężyły gafy ministra" - twierdzi jeden z prezydenckich współpracowników. Kownacki został szefem kancelarii we wrześniu ubiegłego roku, po odejściu Anny Fotygi. Kilka tygodni później zapewniał, że w telefonicznej rozmowie nowo wybrany prezydent USA Barack Obama obiecał Kaczyńskiemu kontynuację projektu tarczy antyrakietowej. Ale żadna taka deklaracja nie padła i sprawę musiała prostować nawet amerykańska administracja. Wpadek mniejszej rangi zdarzyło się Kownackiemu przez kolejne miesiące jeszcze kilka. Z czego wynikały? Osoba z Kancelarii Prezydenta uważa, że kłopot jej szefa polega na tym, że nie jest i nigdy nie chciał być politykiem. Jego zdaniem teraz padł ofiarą konwencji Roberta Mazurka, który przeprowadził z nim wywiad, oraz... sezonu ogórkowego. "Skarżąc się na wady Lecha Kaczyńskiego, chciał zmiękczyć jego wizerunek. A wyszło, jak wyszło" - dodaje nasz rozmówca. Oto, co powiedział Piotr Kownacki w sobotnim wywiadzie dla DZIENNIKA: - Prezydent jest autentyczny, czasem aż za bardzo. - Jest zbyt szczery i zbyt prostolinijny, i mam o to do niego pretensje. - Fundamentalnie nie zgadzam się z jego praktyką działania bez żadnego planu. - Teraz nie ma żadnego planowania, nic nie jest święte, wszystko jest rozedrgane i nigdy nie wiadomo, co człowieka czeka jutro. Wszystko można z dnia na dzień, z godziny na godzinę zmienić. To wprowadza tylko chaos i nerwowość. - Mamy różne wizje motywowania pracowników. Ja uważam, że należy przede wszystkim stosować pozytywne bodźce, czyli ludzi nagradzać i chwalić. Oczywiście kary i pretensje też są potrzebne, ale nie mogą być jedynym sposobem pracy z ludźmi. Mikołaj Wójcie

Co zmogło ministra Kownackiego? Wynurzenia Piotra Kownackiego zdumiewają. Po przeczytaniu wywiadu z szefem Kancelarii Prezydenta zastanawiam się, czy już złożył rezygnację, czy dopiero ma taki zamiar - pisze Monika Olejnik, publicystka Radia Zet. Bo nie może się stać inaczej, gdy najbliższy współpracownik głowy państwa mówi, że w prezydenckiej kancelarii panuje chaos. Po przeczytaniu wywiadu z Piotrem Kownackim, szefem Kancelarii Prezydenta, wpadłam w wielkie zdumienie. Zastanawiam się, czy już złożył rezygnację, czy dopiero ma taki zamiar. Bo nie może się stać inaczej, gdy najbliższy współpracownik głowy państwa mówi, że w prezydenckiej kancelarii panuje chaos, a Lech Kaczyński nie wie, co będzie robił następnego dnia. To jest naprawdę zaskakujące i nie wiem, czemu ma służyć. Może minister Kownacki chce w ten sposób zachęcić nas, żebyśmy współczuli prezydentowi lub myśleli, że nie wie on, co się wokół niego dzieje? Do tej pory byliśmy świadkami wojny między Piotrem Kownackim a Michałem Kamińskim. Wszyscy wiedzieli, że panowie się nie znoszą. Kamiński jednak wyjechał do Parlamentu Europejskiego. Teraz Piotr Kownacki pozostawił w cieniu także Macieja Łopińskiego, który zawsze był blisko prezydenta, a nagle dla opinii publicznej zniknął. Kownacki powinien, więc skorzystać z sytuacji, że chwilowo nie ma wokół siebie konkurencji. Tymczasem mam nieodparte wrażenie, że w każdym kolejnym wywiadzie zalicza jakąś wpadkę. Przede wszystkim ma dość dziwne dowcipy. Rozpoczynając kampanię prezydencką Lecha Kaczyńskiego, odniósł się do sondażu „Gazety Wyborczej”, w którym wygrała Jolanta Kwaśniewska. Powiedział, że największe szanse, żeby zostać prezydentem, ma Koziołek Matołek. Chcąc dopiec Jolancie Kwaśniewskiej, przy okazji obraził, więc swojego pracodawcę. To ryzykowne posunięcie, zważywszy, że wcześniej intensywnie zabiegał o to, by pracować w kancelarii prezydenckiej. Teraz cały czas tam jątrzy. Po dobrym spotkaniu prezydenta z premierem potrafił tak dolać oliwy do ognia, że wszczynał awanturę. Nie pozostaje mi nic innego, jak współczuć Lechowi Kaczyńskiemu. Bo poza Kownackim ma jeszcze w swoim otoczeniu byłego ministra Michała Kamińskiego, którego teraz krytykuje cała prasa brytyjska. Pisze o tym, że Kamiński jest homofobem i facetem, który odwiedzał Pinocheta. W tym całym zamieszaniu przypomina mi się pewna historia. Gdy Sławomir Siwek odszedł z kancelarii Lecha Wałęsy, strasznie go krytykując, powtórzyłam mu w radiu znane powiedzenie: widziały gały, co brały. Dziś pewne jest, że Kownacki, wiele zawdzięcza Lechowi Kaczyńskiemu. Został przecież szefem PKN Orlen nie ze względu na swój wielki talent, ale tylko dzięki obecnemu prezydentowi. Jeżeli coś mu się nie podoba, to powinien odejść. Nie wypada krytykować szefa. Niektórzy twierdzą, że Kownacki, mówiąc to wszystko w ostatnim wywiadzie, odnosił się do poważnych spraw ze zwykłą ironią. Niestety, nie przełożyła się ona na papier. Może wszystko brzmiałoby inaczej, gdyby rozmowa odbyła się w telewizji albo radiu... A może, gdy panowie rozmawiali, był wielki upał i dużo wina? Jeżeli jednak mówi się publicznie, że w Kancelarii Prezydenta panuje chaos, prezydent jest za bardzo autentyczny, zbyt szczery, a jego praktyką jest działanie bez żadnego planu, to trzeba liczyć się z konsekwencjami. Ponadto Lech Kaczyński - według Kownackiego - jest niechętny oficjalnym ceremoniom i woli spotykać się z mieszkańcami wsi i miast, a wobec swoich pracowników stosuje same niemal kary. Szczerze wątpię, czy można te słowa odbierać jako ironię. Wyobrażam sobie, jak Lech Kaczyński opowiada teraz, że to jego szef kancelarii jest jakiś niepoukładany i nie wiadomo, o co mu chodzi. Jeśli Piotr Kownacki pozostanie na swoim fotelu, będzie to znaczyło, że prezydent ma zupełnie niezwykłe poczucie humoru. Monika Olejnik

19 lipca 2009 Myślenie jako nauka.. Znowu historia się powtarza… Jeszcze nie wiadomo, czy  powtórzy się  w formie farsy- czy w formie tragedii. W czerwcu 2009 roku lewicowy prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Hussein Obama podpisał Ustawę o Kontroli Tytoniu i Przeciwdziałaniu Paleniu wśród Rodzin(????). Jego doradcy chyba wzięli stare  dokumenty z Kongresu z lat dwudziestych dotyczących  alkoholizmu wśród Amerykanów  i skopiowali ich zawartość zamieniając jedynie  słowo” alkohol” na słowo” tytoń”. Amerykanie będą mieli niezłą jatkę, tym bardziej, że przeżyli już coś podobnego na podstawie XVIII Poprawki do Konstytucji, która zupełnie zakazywała sprzedaży alkoholu(????). Triumfował wtedy niejaki Alfons Capone, który zbudował na trupach, w wyniku socjalistycznej reglamentacji wielką fortunę finansową. Ciekawe jest przy tym,  że podpisujący Ustawę o Kontroli Tytoniu i Przeciwdziałaniu Paleniu wśród Rodzin, prezydent Obama jest nałogowym palaczem… Jak on sobie poradzi w nowej reglamentowanej rzeczywistości? Obecnie w USA dla przemysłu tytoniowego pracuje około miliona Amerykanów; żyją z niego firmy sprzedające wyroby tytoniowe, farmerzy i firmy reklamowe. Obraca się ponad 12 miliardami dolarów  w tej branży.(!!!). Ustawa przyznaje Federalnej Agencji kontroli Leków i Żywności( jest taka instytucja w USA!) prawo do ograniczania zawartości tytoniu w papierosach. Urzędnicy będą decydowali o wszelkich szczegółach produkcji papierosów, a także będą ustalać odległość na przykład sklepu_ od budynku szkolnego(???). O odległości od kościołów na razie nie ma mowy.. Wszyscy właściciele sklepów, których sklepy znajdują się bliżej niż 300 metrów od szkoły będą mieli zakaz sprzedaży wyrobów tytoniowych. Oczywistym jest, że zarobią te sklepy, których odległość od szkoły będzie wynosiła 301 metrów. I pomyśleć, że Ameryka była kiedyś obszarem wolności, a dzisiaj zmienia się na naszych oczach w prekursora socjalizmu. A co powiedział w tej sprawie Barck Husain Obama, gdy podpisywał ustawę:” Dzisiaj mimo dekad silnego lobbingu i promocji ze strony przemysłu tytoniowego, udało nam się uchwalić prawo mające chronić następne pokolenia Amerykanów od dorastania z tym śmiercionośnym nałogiem, który towarzyszył tak wielu poprzednim pokoleniom” (????) Nie wiem, w jakiej odległości od szkół będzie można sprzedawać papierosy w rezerwatach, ale  indiańscy potomkowie dumnych Apaczów i Irokezów, chyba nie zostawią bez odpowiedzi tego faktu. Zbiorą Czerwonych  Braci i wyruszą na Waszyngton, przeciwko innym  Czerwonym, ale w sensie ideologii, a nie skóry.. I niestety nie ma już racji pan Janusz Korwin -Mikke, twierdząc, że Amerykanie lepiej sobie radzą gospodarczo, bo trzymają Czerwonych  w rezerwatach, inaczej niż w Europie.. Niestety panie  Januszu, Czerwoni opanowali doszczętnie Kongres, uchwalając coś podobnego przeciwko wolnościom Amerykanów. „Ubezpieczony nie zauważył końca mola i wjechał do morza”- chciałoby się powiedzieć, przypominając, że palący papierosy w USA płacą wyższe ubezpieczenie medyczne, ponieważ wysokość opłat jest zależna - między innymi- od przyzwyczajeń zdrowotnych ubezpieczającego się. Przekazanie kompetencji Agencji Lekarstw i Żywności nad przemysłem tytoniowym- jest krokiem w kierunku  budowy państwa socjalizmu biurokratycznego  i o to tak naprawdę w tym całym pomyśle chodzi.. W końcu cały ten prywatny przemysł jest  wart blisko 90 miliardów dolarów.!!!! Już Białorusini, Ukraińcy i Rosjanie powinni się przygotowywać do przemytu papierosów do Stanów Zjednoczonych poprzez na przykład Alaskę. Będzie dobry interes, który między innymi przygotował senator Edward Kennedy(???). Pamiętacie państwo, że fortuna Kennedych wyrosła w czasach trwania prohibicji w USA.. Czy to jest przypadek? Na pewno znak naszych czasów, czasów nadchodzącego szybkimi krokami socjalizmu.  A Stany Zjednoczone są jest na czele tego pochodu- wygląda na to - że pierwsi. Tak jak w Karolinie Północnej, gdzie funkcjonuje socjalistyczny program, na podstawie, którego każda dziewczyna w wieku od 12 do 18 lat otrzymuje 1 dolara dziennie, tylko za to, żeby w tym czasie nie zaszła w ciążę(???).

Uczennice zapoznają się jak stosować środki antykoncepcyjne,  bo jak twierdzą „specjaliści” ideolodzy,  nastolatki amerykańskie  zachodzą w ciążę, bo jest to wynikiem niskiej świadomości seksualnej. Zwiększona świadomość seksualna z pewnością zmniejszy ilość ciąż, a na pewno ten jeden dolar dopłacany dziennie ze stanowego budżetu(???). Dogłębne pouczanie w sprawach seksualnych  zwiększy u uczennic wzmożoną ciekawość, a ta przełoży się na zaciekawienie ogólne, które zaskutkuje zwiększoną ilością ciąż.. Propagowanie jakiejkolwiek sprawy wcześniej czy później zaowocuje zwiększonym zainteresowaniem  no i pojawią się problemy, które z całą socjalistyczną determinacją trzeba będzie zwalczać.. Jak to w socjalizmie, bohatersko pokonywać przeszkody nieznane w normalnych ustrojach?. W Austrii też okazuje się niezłe jaja, bo dotyczące praw mniejszości, tym razem nie seksualnej, ale dla uchodźców.. Austriackie Ministerstwo Spraw wewnętrznych ogłosiło konkurs na zorganizowanie ośrodka dla uchodźców. Gmina, która zwycięży, zdobędzie pieniądze i miejsca pracy. Szkopuł jednak w tym, że nikt nie chce  w tym konkursie startować(????) I dodatkowo władze gmin uważają cały ten pomysł za skandal(???), MSW przekonuje, samorządowców, że ośrodek dla azylantów to fantastyczne lekarstwo  na kryzys.(???). Powstanie , bowiem 130 miejsc pracy, a do gminnej kasy, co roku wpłynie 5,5 mln euro, a do tego zostanie wybudowany nowoczesny komisariat pracy, oczywiście komisariat policji i szkoła- rozumiem jak najbardziej postępowa. Wszystko to będą wesołe miejsca pracy, bo złożą się na nie przymusowo podatnicy, którym dalekie jest utrzymywanie azylantów tylko po to, żeby utrzymywać, zamiast skierować ich od razu do pracy. Austriaccy samorządowy uważają jednak inaczej. Będzie wzrost przestępczości i zmniejszą się wpływy z turystyki(!!!). A może to wszystko, dlatego, że Austriacy - podczas II wojny światowej - wystawili dla Hitlera najwięcej SS-manów. Trudno w każdym razie powiedzieć, czym kierują się naprawdę samorządowy, niemniej jednak problem jest -, bo jak to w krajach postępu - dopłaca się do wszystkiego, co się rusza, w tym do azylantów. A może by ich oskarżyć o ksenofobię? Wtedy się zamkną  i będzie można  wszędzie gdzie się da, pobudować ośrodki dla uchodźców… Na rachunek podatników austriackich- ma się rozumieć. Bo im więcej się do wszystkiego dopłaca- tym prędzej dojdziemy- wraz z Europą- do komunizmu. Prawda? WJR

Jesienne pokusy Jedna jaskółka nie czyni wiosny. Gdyby tak były charyzmatyczny premier Jerzy Buzek został wybrany na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego 12 miesięcy temu, to niezależne media, nie mówiąc już o „Polakach”, czy Salonie, nie posiadałyby się z radości, puszczając na cześć premiera Tuska fajerwerki. Na tamtym, bowiem etapie był rozkaz, by cieszyć się z sukcesów rządu, więc cieszono się nawet z tego, że rząd nie miał sukcesów, ale bo też nie miał i porażek. A czy kto widział kiedyś rząd, co by nie miał porażek? Nikt takiego rządu nigdy nie widział, więc rozkaz, by się radować, padał na nader podatny grunt. Teraz jednak, gdy nie tylko dr Andrzej Olechowski opuścił szeregi Platformy Obywatelskiej, ale coraz to lepiej przypomina sobie, dlaczego właściwie nie może już dłużej wytrzymać z premierem Tuskiem, kiedy generał Czempiński nie może sobie darować, że stworzył Platformę Obywatelską, która okazała się dziełem nieudanym, kiedy premieru Tusku zaczyna brakować pieniędzy, a inwestorzy podobnież zaczynają z Polski uciekać - jeden charyzmatyczny premier Buzek tego wszystkiego zrównoważyć nie może, nawet, jeśli został swoim czasie zarejestrowany przez SB aż pod dwoma pseudonimami jednocześnie. Inna sprawa, że Parlament Europejski chyba jeszcze takiego przewodniczącego nie miał, chociaż i poprzedni przewodniczący w swojej karierze o tajne służby ma się rozumieć, się ocierali. Więc ani niezależne media już się tak nie cieszą, jak jeszcze cieszyłyby się rok temu, ani Salon tak nie cmoka, jak jeszcze cmokał przed rokiem, ani wreszcie „Polacy” już nie skrzykują się SMS-ami, żeby udzielić premieru Tusku poparcia. Jedna jaskółka nie czyni wiosny, a cóż dopiero, kiedy tu nie do wiosny, co raczej do zimy idzie - oczywiście z okresem jesiennej pieriedyszki. Ale jesień, to nie wiosna, co spenetrował już dawno generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski, pisząc w słynnym wierszu „Ustrojona w purpury, kapiąca od złota, nie uwiedzie mnie jesień czarem zwiędłych kras, jak pod szminką i pudrem starsza już kokota, na którą młodym chłopcem nabrałem się raz”. Tymczasem na Jasnej Górze odbyła się doroczna pielgrzymka Radia Maryja z udziałem około 200 tysięcy ludzi, którym towarzyszyli politycy Prawa i Sprawiedliwości z premierem Jarosławem Kaczyńskim na czele. Obecnie prezes Kaczyński bardzo podkreśla swoje przywiązanie do wartości tradycyjnych i nawet zapowiedział skorzystanie z telefonu komórkowego sieci zainicjowanej przez o. Tadeusza Rydzyka - co oczywiście niezależni dziennikarze natychmiast podchwycili. Inna rzecz, że nie zawsze tak było i trafiały się okresy, kiedy prezes Kaczyński próbował, jak to mówią - ciąć po skrzydłach, a jednym z tych skrzydeł był właśnie o. Rydzyk i Radio Maryja. Ale to było w okresie potęgi PiS, która obecnie jest raczej wspomnieniem, więc nic dziwnego, że na tym etapie PiS stara się szlusować do Radia Maryja. Ubocznym skutkiem tego zwierania szeregów będzie niewątpliwie zastopowanie rozwoju innych politycznych inicjatyw, jakie w orbicie Radia Maryja się pojawiły; np. Ruchu Przełomu Narodowego prof. Jerzego Roberta Nowaka, czy Naprzód Polsko - firmowanego przez b. wicemarszałka Janusza Dobrosza. Z punktu widzenia prezesa Kaczyńskiego najważniejsze na tym etapie jest zablokowanie jakichkolwiek politycznych inicjatyw na prawo od PiS. Z drugiej strony, z punktu widzenia o. Tadeusza Rydzyka, który przecież ma świadomość, że nie tylko Platforma Obywatelska, ale i każda inna inicjatywa polityczna podjęta przez razwiedkę, będzie starała się Radio Maryja zlikwidować, albo przynajmniej spacyfikować, nie mówiąc już o Niemcach, Żydach, czy masonach, którzy swoich zamiarów wobec tej rozgłośni wcale nie ukrywają, życzliwość istniejącej i mającej pewien ciężar gatunkowy partii politycznej, nawet, jeśli byłby to związek z rozsądku, jest rzeczą pożądaną. Wprawdzie prezydent Lech Kaczyński zawetował ustawę medialną, zawierającą rozwiązania groźne zarówno dla wolności słowa w ogóle, a dla Radia Maryja i telewizji Trwam w szczególności, ale nie jest pewne, czy Sojusz Lewicy Demokratycznej, chwilowo zirytowany na premiera Tuska za odmowę gwarancji finansowych dla państwowych mediów, nie przyłączy się w końcu do Platformy, kiedy trzeba będzie głosować odrzucenie weta prezydenta. Odrzucenie weta i wejście ustawy medialnej w życie starzałoby w perspektywie duże zagrożenie dla Radia Maryja, chyba, żeby Episkopat oficjalnie uznał je za element stanu posiadania Kościoła w Polsce i postawił sprawę jego funkcjonowania na prawno-międzynarodowym gruncie konkordatu. Wprawdzie większość biskupów mniej lub bardziej z Radiem Maryja sympatyzuje, ale ma ono też w Episkopacie potężnych wrogów, którzy mogą zechcieć wykołysać tę sytuację do spacyfikowania toruńskiej rozgłośni. Solidne podstawy finansowe Radia Maryja niewątpliwie wzmacniają jego odporność na różne ryzyka, ale co to, komu szkodzi mieć jeszcze jakieś polityczne odwody? Tymczasem Stronnictwo Demokratyczne pod przewodnictwem Pawła Piskorskiego podobno wyprzedaje swoje nieruchomości, by w ten sposób zyskać środki na przyszłoroczna kampanię prezydencką, w której główną rolę Wielkiej Nadziei Białych odegrać ma dr Andrzej Olechowski. Pan doktor zapowiada rozpoczęcie intensywnych podróży po Polsce już jesienią. Mają one utwierdzić go w przekonaniu, że naród go kocha i pragnie, albo, że nie kocha i nie pragnie. Na wypadek, gdyby nie kochał, pan dr Olechowski nie chce mu się narzucać, ale być może, że naród jednak go pokocha, zwłaszcza, gdy razwiedka dyskretnie zasugeruje takie uczucie niezależnym mediom, salonowym cmokierom i zmobilizowanym tajnym współpracownikom, którzy jako „Polacy” będą obdarzali dra Olechowskiego coraz większa miłością i zaufaniem. W każdym razie wyprzedaż nieruchomości Stronnictwa Demokratycznego pokazuje, że pan Paweł Piskorski gotów jest postawić na dra Olechowskiego wszystko, czym łaskawy los go obdarzył. SM

Buzek - kukła na salonach Ledwie Jerzy Buzek został wybrany przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, a już na konferencji prasowej w Warszawie zaczął wymieniać sprawy, „którymi będzie musiała się zająć Unia Europejska”. Tak to już jest z politykami, zamiast zostawić ludzi w spokoju, to zawsze coś kombinują, niby to społeczeństwu nieba chcą przychylić. Wiele dobrego z tego przychylania nieba szary człowiek mieć nie będzie, ale ten i ów na pewno się wzbogaci. Buzek jako pierwszy cel UE wymienił ratyfikację traktatu lizbońskiego. Wiadomo, rzecz najważniejsza: zapewnić hegemonię Niemiec w Europie, a, że oznacza to utratę niepodległości przez Polskę, to go już nie obchodzi. Po coś go tam przecież w tym PE wybrali, więc kobyła rusza z kopyta do roboty. Jak się dobrze spisze, to może jeszcze jakieś miejsce przy korycie dostanie? „Mamy przed sobą wielkie zadanie - musimy zbliżyć Unię Europejską i jej problemy do obywateli” - oświadczył szef PE. To już brzmi groźnie. Wolałbym, aby było dokładnie odwrotnie, niech oni tam, jak najdalej od nas, siedzą sobie w fotelach, liczą zachachmęcone euro i żeby nam dali spokój. W swoim czasie Włodzimierz Ilicz Uljanow Lenin zwalczał biurokrację. Przywódca bolszewików nie zdawał sobie sprawy, że jest ona konsekwencją sposobu sprawowania przez niego rządów. Im bardziej zwalczał biurokrację, tym biurokracja bardziej się rozrastała. Może, więc byłoby lepiej, aby rozwiązać tą UE, nie trzeba byłoby trudzić się, żeby przybliżać problemy UE do obywateli. Niby to niewiele, ale zawsze to jeden kłopot z głowy. „Cały czas słyszałem, że jestem za miękki. Będąc premierem wprowadziłem cztery kluczowe reformy, porozumiewałem się z niełatwą koalicją AWS-Unia Wolności. Jeśli miękkość ma na tym polegać, to każdemu jej życzę” - rozgadał się Buzek. Tutaj trafił w sedno. Właśnie „miękkich” polityków, czyli posłusznych tym, którzy w rzeczywistości podejmują decyzję potrzebują w UE. Takich, którzy rolę kukły będą odgrywać z pełną powagą, takich liżydupów bez poglądów i bez honoru. Inny to by się mógł przejąć rolą i postępować według swojego uznania, wówczas trzeba byłoby jakiś figiel obmyślić, żeby pogonić go ze stołka, ale Buzek już w swoim czasie pod okiem Mariana Krzaklewskiego odpowiednią tresurę przeszedł, więc żadne niespodzianki z jego strony nie grożą. Wręcz przeciwnie będzie odgadywał, czego, jak to pisze Stanisław Michalkiewicz, „starsi i mądrzejsi” od niego oczekują. Ani nawet pomyśli Buzek tupać nogą na Niemcy i niemiecki Trybunał Konstytucyjny, który uznał, że akty prawne, EU, aby wejść w życie na terytorium Niemiec muszą zostać przyjęte przez parlament. Za to w te pędy wybiera się do Irlandii, żeby agitować tam za traktatem lizbońskim przed ponownym referendum. Swoją drogą, w tej wypowiedzi widoczny jest ciekawy tok rozumowania. Ważne, że wprowadził „cztery kluczowe reformy”, ale nie jest istotne, że one nic dobrego Polsce i społeczeństwu nie dały. Tak jakby piłkarz chwalił się, iż strzelił cztery bramki przemilczając, że były to gole samobójcze. Ale skoro Buzek tym się chwali, to może ma ku temu podstawy? W końcu to przy samej reformie administracyjnej i szkolnictwa powstała ogromna ilość stołków do obsadzenia przez różne pazerne na nie swoje pieniądze kreatury, więc pewnie przy wprowadzaniu tych reform o to właśnie chodziło. Litościwie pominę milczeniem, że te zdolności do porozumiewania się z „niełatwą koalicją AWS-Unia Wolności” nie mogły być duże, skoro koalicja rozpadła się. Lech Wałęsa powiedział, że wybór Buzka na stanowisko przewodniczącego PE oznacza, że „postawiono na człowieka, który zdemontował system komunistyczny w przekonaniu, że będzie on równie dobry w budowie nowej Europy”. Dotychczas myślałem, że komunizm w Polsce obalił Wałęsa, sam tak przecież mówił. Teraz utrzymuje, że system komunistyczny obalił Buzek. Myślałem też, że Buzek to przykład nieudacznika, a tu proszę komunizm obalił! Skoro w tak kluczowej sprawie były prezydent zmienił zdanie, to może i przyzna się, że tych donosów dla Służby Bezpieczeństwa to jednak trochę napisał. Michał Pluta

Ekspertyza Dawniej „ekspertem” był ten, co na czymś się znał. Następnie: ten, kogo urzędnik państwowy uznał za „eksperta”. Obecnie ten, kogo za „eksperta” uzna zupełnie nieodpowiedzialne grono międzynarodowe. Stanisław Michalkiewicz w nasłanym z Brukseli ekspercie od gospodarki rozpoznał kiedyś faceta, który w Polsce założył dwie firmy, obie rozłożył na łopatki, - więc z biedy najął się na eksperta... I za „unijne” pieniądze doradzał Polakom, jak mają prowadzić swoje firmy. „DZIENNIK POLSKI” zamieścił wczoraj ekspertyzę niejakiej p. Dominiki Ćosić z Brukseli. Wynikało z niej, że wprawdzie „los traktatu lizbońskiego wydaje się zagrożony”, ale nie ma się, czym przejmować, bo bez ratyfikacji tego Traktatu Wspólnota może nadal funkcjonować (pewnie, że może - przecież funkcjonuje!), a „nawet przyjęcie Chorwacji i Islandii będzie możliwe” bo „można to zrobić na podstawie aneksu do układów nicejskich”. Ludzie! Przecież na podstawie układów nicejskich federastom udało się zaanektować do WE 15 państw - a potem zagrabili jeszcze Bułgarię i Rumunię. Jakie „aneksy” są jeszcze potrzebne??? B***el prawny w Brukseli osiąga szczyty. PS., jeśli Państwa razi sformułowanie, że federaści „zagrabili” jakiś-tam kraj, („bo przecież było to za zgodą jego władz”) to przypon nam, że rozbiory Polski odbyły się za zgodą sejmu I Rzeczypospolitej, przyłączenie Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy do ZSRS w 1939 też (i większość, - co prawda: nie taka, jak wykazana w wyborach - ludności była za!!), podobnie było z przyłączeniem W. Ks. Litewskiego do Korony... JKM

Bodźce ekonomiczne Wczoraj usłyszałem w radio (i przyjąłem z niejakim przerażeniem), że z powodu zmniejszającej się liczby pielgrzymów, Kościół (Rzymsko-katolicki) wprowadza specjalne premie: za udział w pielgrzymce: zniżka 30% na zakupy w sklepach sportowych (!) Towarzyszyły temu komentarze speców od PR, że to b. słuszne posunięcie, że Kościół to w ogóle od wieków w gruncie

rzeczy znakomita agencja PRowska - itp. Otóż: jeśli chcemy sprzedawać lody, to bodźce ekonomiczne (najlepiej: najniższa cena...) są jak najbardziej na miejscu. Również: reklama. Jednak zdrowe ryby płyną pod prąd. Istnieje - niezbyt wielka - kategoria ludzi, którzy na taką reklamę reagują odwrotnie: "Skoro towar trzeba reklamować - to widocznie musi być kiepski". Dla handlarzy te 10% jest bez znaczenia. Jednak wszystkie poważne ruchy społeczne są generowane właśnie przez takich nonkonformistów. O ile pamiętam, pierwsi chrześcijanie nie byli motywowani żadnymi bodźcami ekonomicznymi; wręcz przeciwnie: bycie chrześcijaninem niezbyt się opłacało, (jeśli pominąć nowożeńców z Kanny Galilejskiej). Motywując ludzi ekonomicznie można osiągnąć sukces liczbowy - traci się jednak nonkonformistów właśnie. A to oznacza śmierć. Być może ktoś w Episkopacie uznał, że ważne, by teraz liczba pielgrzymów wzrosła - a to, że za 50 lat Kościół zaniknie - to nieważne; après nous le Déluge... A być może chodzi tylko o refundację 30% zniszczonych podczas pielgrzymek trampków. Jednak nawet to jest błędem. Ludzkie serca są tam, gdzie ich pieniądze. Jeśli ludzie w coś muszą włożyć pieniądze lub własny czas i wysiłek - to ich uczucie do tej sprawy się umacnia. Jeśli dostają za to pieniądze: stygną w uczuciach. Cóż: wiara w Boga jest wieczna... JKM

Rabin zaatakował Kamińskiego za “antysemityzm”. Wpływowy działacz społeczności żydowskiej w Wielkiej Brytanii, rabin Barry Marcus, zaapelował do lidera partii konserwatywnej Davida Camerona, by zerwał wszystkie kontakty z eurodeputowanym PiS-u Michałem Kamińskim - donosi tygodnik “Observer”. W ubiegłym tygodniu Kamiński nieoczekiwanie został nowym przewodniczącym czwartego, co do wielkości, 55-osobowego klubu w Parlamencie Europejskim (PE) - Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR), w którym brytyjscy konserwatyści mają 25 europosłów i są największą partią. Rabin Marcus z Centralnej Synagogi w Londynie twierdzi, że Kamiński jako poseł, w którego okręgu znajdowało się Jedwabne, w 2001 roku prowadził akcję przeciwko uznaniu Polaków za winnych tej zbrodni na Żydach, dokonanej w 1941 roku. Kamiński w latach 1997-2001 był posłem AWS z województwa łomżyńskiego. - Zachodzi potrzeba, by partia konserwatywna wydała oświadczenie, w którym odetnie się i potępi (taką postawę). W przeciwnym razie będzie wyglądało na to, że toleruje tego rodzaju poglądy - powiedział Marcus “Observerowi”. 10 Lipca 2001 roku w 60. rocznicę zbrodni na Żydach w Jedwabnem prezydent Aleksander Kwaśniewski zwrócił się do rodaków o to, by zmierzyli się z przeszłością, i przeprosił za tę zbrodnię w imieniu Polaków. Kamiński zaprzeczył by był zaangażowany w nakłanianie mieszkańców Jedwabnego do tego, by nie poczuwali się do winy i nie przepraszali: - W tym czasie mówiłem tylko to, iż należy ukarać sprawców mordu, ale nie trzeba odpowiedzialnością za niego obciążać całego narodu. Byłem zwolennikiem przeprosin - powiedział Kamiński “Observerowi”. Według Anny Bikont z “Gazety Wyborczej”, na którą powołuje się brytyjski tygodnik, w marcu 2001 roku, Kamiński był w Jedwabnym, gdzie wziął udział w spotkaniu ok. stu osób i zaproponował napisanie otwartego listu przeciwnego przeproszeniu Żydów i wyrażeniu skruchy z powodu mordu, dopóki dogłębne dochodzenie nie wyjaśni jego okoliczności. Kamiński odparł, że nie pamięta, co robił przed 9 laty. Konserwatywny europoseł Edward McMillan-Scott, który wbrew ustaleniom wewnątrz klubowym zgłosił swą kontrkandydaturę na wiceprzewodniczącego PE, czym przyczynił się do utrącenia kandydatury Kamińskiego, twierdzi, że “to, co Kamiński mówił i robił, musi czynić z niego antysemitę”. McMillan-Scott został usunięty z klubu EKR.

Rabin Marcus kontra Kamieński Na stronach Wirtualnej Polski można przeczytać, że „wpływowy działacz społeczności żydowskiej w Wielkiej Brytanii, rabin Barry Marcus, zaapelował do lidera partii konserwatywnej Davida Camerona, by zerwał wszystkie kontakty z eurodeputowanym PiS-u Michałem Kamińskim”. Kamiński, jak wiadomo został niedawno przewodniczącym 55-osobowego klubu w Parlamencie Europejskim - Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, którego najliczniejsze grono stanowią przedstawiciele Wielkiej Brytanii. Rabin Marcus z Centralnej Synagogi w Londynie twierdzi, że Kamiński jako poseł, w którego okręgu znajdowało się Jedwabne, w 2001 roku prowadził akcję przeciwko uznaniu Polaków za winnych zbrodni na Żydach, dokonanej tam w 1941 roku. „Zachodzi potrzeba, by partia konserwatywna wydała oświadczenie, w którym odetnie się i potępi [taką postawę - przyp. red. Wirtualnej Polski]. W przeciwnym razie będzie wyglądało na to, że toleruje tego rodzaju poglądy” - powiedział Marcus. Okazuje się, że rabin chciałby, aby Kamiński za podważanie jedynie słusznego twierdzenia, że to Polacy zamordowali Żydów w Jedwabnem, spotkał się z ostracyzmem na europejskich salonach. To, że autorami mordu w Jedwabnem byli Polacy, jest bardzo wątpliwe. Paru w tym uczestniczyło, co nie jest tajemnicą, po wojnie było przecież dochodzenie w tej sprawie. Ale czy rozsądny człowiek mógłby wyobrazić sobie, że w warunkach okupacji niemieckiej grupa uzbrojonych Polaków z własnej inicjatywy, bez udziału Niemców, zagania Żydów do stodoły i tam ich morduje? Pewnie nie, ale tak to już jest, że nie zawsze wszystkim zależy na prawdzie. Jak się jakiegoś twierdzenia nie da udowodnić zgodnie z rygorami naukowymi, to można na całym świecie powtarzać swoje twierdzenie i żądać kar dla tych, którzy to „jednie słuszne” twierdzenie podważają. Ten i ów da się nabrać, ten i ów się przestraszy i w ten sposób nawet z kłamstwa można uczynić obowiązujący dogmat. Skąd jednak mieszkaniec Anglii może wiedzieć, co robił Kamiński kilka lat temu? Otóż wie to zapewne z niezawodnej w takich przypadkach Wyborczej. Według Anny Bikont z „Gazety Wyborczej”, w marcu 2001 roku, Kamiński był w Jedwabnym, „gdzie wziął udział w spotkaniu około stu osób i zaproponował napisanie otwartego listu przeciwnego przeproszeniu Żydów i wyrażeniu skruchy z powodu mordu, dopóki dogłębne dochodzenie nie wyjaśni jego okoliczności”. Co na to sam Kamiński? „W tym czasie mówiłem tylko to, iż należy ukarać sprawców mordu, ale nie trzeba odpowiedzialnością za niego obciążać całego narodu. Byłem zwolennikiem przeprosin” - powiedział. Logiki tu chyba brakuje. Skoro był zdania, że nie należy obciążać odpowiedzialnością całego narodu, to, dlaczego prezydent miałby przepraszać? Czy Włodzimierz Putin przepraszał za śmierć kierowcy ciężarówki-Polaka zamordowanego przez jakichś bandytów na terytorium Rosji? Oczywiście, że nie, przecież morderstwa nie dokonało państwo rosyjskie, tylko jakieś oprychy, przynajmniej teoretycznie ścigani za to przestępstwo na terytorium Rosji przez władze rosyjskie. Ktoś może powiedzieć, że była to tylko jedna osoba, a w Jedwabnem zginęło kilkaset. Wyobraźmy, więc sobie sytuacje, że takich polskich kierowców ciężarówek zostało zamordowanych w Rosji dwóch. Czy wówczas od Putina oczekiwalibyśmy przeprosin?  Pewnie nie. W takim razie ile musi być tych zamordowanych polskich kierowców ciężarówek przez rosyjskich przestępców, żeby Putin musiał przeprosić? Odpowiedź jest prosta, może nie chodzi tutaj o liczbę i okoliczności, ale o narodowość. Polacy brali w zbrodni w Jedwabnem udział. Udowodniono to już za komuny. Byli to przestępcy w świetle prawa polskiego i jako tacy zostali potraktowani przez sąd. Państwo polskie, mimo okupacji własnego terytorium, udzieliło Żydom w czasie II wojny światowej dużej pomocy. Polacy, spontanicznie, ryzykując własne i swoich rodzin życie, ratowali Żydów. Sowiecki oddział partyzantów Tewje Bielskiego, złożony z Żydów, wymordował mieszkańców wsi Naliboki. Jakoś nie słyszałem, żeby przedstawiciel Izraela za to Polaków przepraszał. Za to Hollywood w niedawno nagranym filmie robi z żydowskich członków oddziału Bielskiego bohaterów, podczas, gdy byli zbrodniarzami. Ale tak to już bywa, prawda nie zawsze wszystkich obchodzi. Film to najważniejsza ze sztuk - powiedział Włodzimierz Ilicz Uljanow Lenin, doceniając rolę filmu w propagandzie. Michał Pluta

20 lipca 2009 Pod Grunwaldem byli rycerze... Byłem pod Grunwaldem. W sobotę 18. lipca 2009 roku. W 599 lat później - od prawdziwej bitwy. W przyszłym roku będzie okrągła rocznica - 600 lat. Już dzisiaj się tam wybieram. Był król Jagiełło, byli rycerze, byli piesi, artylerzyści i czeladź. Był Wielki Mistrz von Jungingen. Po stronie polskiej chorągwie:' Krakowska, Gończa. Ziemi Podolskiej. Mazowiecka księcia Siemowita, Świętego Jerzego. Ziemi Poznańskiej, Mazowiecka księcia Janusza, Ziemi Łęczyckiej, Słupy Gedymina. Po stronie krzyżackiej chorągwie : Wielkiego Mistrza, Rycerzy Nadreńskich, Konrada Białego, Pomezańska, Marszałka Wallenroda, Zachodnio-Pomorska Księcia Kazimierza, Inflancka, Św. Jerzy, Artyleria Tczewska. To nie wszystkie chorągwie, które naprawdę uczestniczyły w tym starciu. Po stronie polskiej było 50 chorągwi plus chorągwie litewskie, ruskie, mołdawskie i tatarskie. Krzyżacy wystawili 51 chorągwi, 6000 pieszych  i 5000 czeladzi. Bitwa była na śmierć i życie, ta prawdziwa. Czy państwo sobie wyobrażacie 50 000 mężczyzn w tym zgiełku? W sumie sześć godzin wyczerpującej walki.. Obie strony ściągnęły rycerstwo - Krzyżacy z całej Europy. Krzyżaków popierał  ówczesny cesarz Zygmunt Luksemburski- myśmy mieli po swojej stronie świeżo nawróconych na chrześcijaństwo- pogan. No i Bracia Czescy. Źle wyliczyłem czas i przyjechałem spóźniony. Muszę przyznać, że organizacja 100 000 ludzi, którzy przyjechali obejrzeć inscenizację bitwy - bardzo dobra.  Setki samochodów współczesnych rycerzy  miało gdzie zaparkować. Oni też mieli konie. Nawet po trzysta pod maską.. Wjeżdżało się z jednej strony- a wyjeżdżało z drugiej- tylko w jednym kierunku. Ale muszę przyznać  się państwu, że odczuwałem pewien dreszcz  emocji, że nagle znalazłem się  środku atmosfery Średniowiecza, tak pogardzanego przez Lewicę, jako okresu zabobonu i wstecznictwa. A tu tyle osób przyjechało zobaczyć ten średniowieczny zabobon..? Te powiewające chorągwie,  miecze, dostojne konie, lśniące w słońcu zbroje.. Te różnokolorowe proporce powiewające na wietrze.. Kowale, rzemieślnicy i kuglarze.. Te obozy rozbite dookoła  pola bitwy, charakterystyczne oznaczenie namiotów.. To naprawdę robi wrażenie- przynajmniej na  mnie. Widząc rycerza w pełnej zbroi na koniu, i to na żywo, czuję jakieś  niepowtarzalne podniecenie. Wydaje mi się, że  gdyby mogło coś ode mnie zależeć, porwałby  mnie prąd emocji.. Za wiarę i króla. I nie było demokracji i demokratów. Byli sami zwolennicy monarchii. Ścieli się w krwawym boju. Krzyżacy stracili 8 000 ludzi, bo wtedy jeszcze nie było obywateli przywiązanych do państwa - 14 000 pognano do niewoli. Choć sami dla nas przygotowali  setki wozów z powrozami.  Już wtedy powiązaliby nas jak bydło. Rewolucja Francuska nastąpiła  dopiero w trzysta kilkadziesiąt lat później i pojawiło się słowo” obywatel”, a wraz z nim demokracja. Króla się nie wybierało, lud nie miał praw wyborczych, a król nie biegał po chłopskich lepiankach rozdając  mu ulotki agitujące za jego wyborem. Boby  wieśniacy  mieli ubaw po pachy.. Królowie byli ludźmi poważnymi, w przeciwieństwie do demokratów - demagogów. Ludzie nie byli obywatelami   zniewolonymi  przez   państwo- byli ludźmi, dziećmi Bożymi- poddanymi króla. Król był pomazańcem Bożym namaszczanym przez papieża. A ten był Namiestnikiem Chrystusa. Był jako taki porządek, był  autorytet, były zasady. Jak doszło do rozstrzygającej walki rycerze tracili  życie, ale umierali jak mężczyźni, na polu chwały rycerskiej? Umierali za króla, za wiarę, za królestwo. Ciekawe, czy dzisiaj ktoś chciałby dobrowolnie umierać za demokrację i związaną z nią  nierozerwalnie -biurokrację?. I ciekawe, czy Zyndram z Maszkowic, Zawisza Czarny z Garbowa i jego brat  Jan Farurej, Marcin z Wrocimowic, Florian z Korytnicy, Paweł Złodziej z Biskupia, Mikołaj Powała z  Taczewa, Jarand z Brudzewa, Dobiesław z Oleśnicy, Zygmunt Korybut, Jerzy Mścisławski, Lingwen Olgirdowicz, Spytek I Jarosławski i inni rycerze - walczyliby za tych, co dzisiaj są w Sejmie i uchwalają demokratycznie  ustawy przeciwko zdrowemu rozsądkowi, i przeciwko prawu moralnemu... Niejeden wyciągnąłby miecz z pochwy.. Niejeden  kazałby wystrzelić łucznikowi.. Olbrzymie historyczne pole pokryte tysiącami ludzi kłębiącymi się w kurzu, robiących sobie zdjęcia z rycerzami, kupującymi pamiątki, dzieci przebrane w historyczne imitacje strojów rycerskich, drewniane imitacje mieczy, maczug, kopii.. No i te kolorowe chorągwie. Przepiękne i nierzeczywiste… Przeszłość umiejscowiona w teraźniejszości, jak za dotknięciem  klepsydry zaginionego czasu.. Te dwa miecze nie były  jedynie od Krzyżaków: jeden był, a drugi od samego cesarza Zygmunta Luksemburskiego. Pokonaliśmy całą Europę! To jest dopiero zwycięstwo! Potem te miecze miała w swojej kolekcji Izabela Czartoryska w Puławach, ale Moskale wywieźli gdzieś w głąb Rosji. I przepadły. Chorągwie z Wawelu powywozili Austriacy. Też im były do czegoś potrzebne.. Niemcy w 1939 roku rozebrali Pomnik Grunwaldzki, który ufundował w latach trzydziestych Wielki Polak -Ignacy Paderewski. Chcieli zamazać klęskę pod Tannenbergiem. U nich w Niemczech, młodzież niewiele wie o naszym zwycięstwie, ale nasi pasjonaci Średniowiecza dbają, żeby sprawa nie została zapomniana.. I chwała im za to! Wróciłem do Płocka, do rzeczywistości, do znajomych żony i moich. Mieszkanie na ulicy Wiatrak jest dokładnie naprzeciwko” Domu pod Czerwoną Latarnią”. Mieszkają między płockim ZOO, a miejscowym lupanarem. To jest dopiero uczucie, wstając rano i otwierając okno na ulicę… z widokiem na burdel.!. I rano idąc do kościoła trzeba przejść obok tego gnojowiska. Akurat w sobotę wieczorem był ruch w interesie. „Klienci” podjeżdżali taryfami, często sikają sąsiadom na siatki i ogrodzenia. Chłopi pańszczyźniani socjalizmu biurokratycznego sikający na ogrodzenia. Czy to ma coś wspólnego  z Grunwaldem?.”Agencja Towarzyska” prawdopodobnie płaci jakieś podatki, bo przecież wszyscy wiedzą, że coś takiego jest na ul. Wiatrak w Płocku, i nie da się tego robić w podziemiu. Prostytucja jest niemoralna ze swej natury. Czerpanie dochodów z nierządu jest w Polsce - jak na razie- zakazane. Właściciel „Agencji” czerpie dochody z nierządu, a państwo niemoralne w ślad za nim- robi to samo. Czy moralne jest państwo, które czerpie dochody z niemoralności? I uprawia prostytuujący nierząd? Państwo utrzymuje swoją biurokrację z  warsztatów pracy  organicznie wmontowanych między nogami prostytutek. Obok mieszkają rodziny - i to wcale nie patologiczne...  Ile dziewcząt pomyśli sobie o łatwym zarobku? Liczba prostytutek w Płocku może wzrosnąć.. W telewizji usłyszałem, że w Turcji szaleńcy socjalistyczni wprowadzają całkowity zakaz palenia papierosów(???) I wiecie państwo , co powiedzieli ciekawego:? Wprowadzili wszędzie…. za wyjątkiem klinik psychiatrycznych(????) Do jasnej cholery! Dlaczego wszędzie nie wolno, a będąc wariatem - można? Wygląda na to, że  wprowadzający zakaz  i jednocześnie  palący, liczą się z możliwością znalezienia się w takiej klinice…, Jacy przewidujący, popatrzcie państwo- są ci socjaliści! I jacy do przodu, przeklęci postępowcy.. Nie wiem natomiast, czy w tureckich burdelach też wprowadzili zakaz  palenia.? W końcu jest to miejsce pożytku publicznego, nieprawdaż? Czas, żeby burdele były dotowane z pieniędzy wszystkich podatników, żeby biedni mogli „ za darmo”.- jak to ma w zwyczaju socjalizm, do wszystkiego dopłacać. Jeszcze nie jedno się zdarzy, co filozofom się nie śniło.. WJR

Na niemieckiego wydawcę i duński browar. Na co Ministerstwo Rozwoju Regionalnego marnotrawi publiczne pieniądze? Niemiecka spółka Axel Springer Polska, wydawca gazety "Dziennik" i brukowca "Fakt", dostała od Ministerstwa Rozwoju Regionalnego na rozwój "kapitału ludzkiego" ponad 3,4 mln złotych. Na liście beneficjentów Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki zatwierdzonej przez szefową resortu Elżbietę Bieńkowską znalazły się banki, a nawet supermarkety. Z hojności resortu skorzystał też duński browar Carlsberg. Konia z rzędem temu, kto w segmencie dotacji Innowacyjna Gospodarka znajdzie, choć jeden projekt z zakresu nowych technologii. Jest za to "innowacyjna" maszyna do ciastek i równie "innowacyjny" projekt: zakup wycieczki przez internet. Na liście beneficjentów Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki na lata 2007-2013 znalazło się ok. 8,6 tys. zadań, na które zakontraktowano ponad 8,2 mld złotych. Naszą uwagę zwróciło zadanie 2.1 Rozwój kadr nowoczesnej gospodarki. Tu wśród przyjętych wniosków znajdziemy kilka banków, które na rozwój zawodowy swoich kadr otrzymały niemałe sumy. I tak uznanie MRR zyskał m.in. Euro Bank SA i jego zadanie "Dynamiczny rozwój zawodowy młodych ludzi wchodzących na rynek pracy, poprzez stały wzrost kompetencji w celu osiągnięcia najszybszej obsługi klienta z zachowaniem najwyższych standardów jakości" warte ponad 4,6 mln złotych. Jeszcze wyższe dofinansowanie na podobny cel (wartość projektu 5,4 mln zł) przyznano Fortis Bank Polska SA. Na liście znalazł się także Bank Spółdzielczy we Wschowej z projektem za ponad 2,2 mln złotych. Oprócz banków na wsparcie mogli liczyć także Carlsberg Polska (kompleksowy program wzmocnienia potencjału adaptacyjnego oraz konkurencyjności Grupy), które zgłosiło projekt wart ponad 7,6 mln zł, czy Carrefour Polska, który na program rozwoju swoich kadr zaplanował prawie 4,2 mln złotych. Dofinansowanie otrzymały także "Biedronki". Na naukę zasad systemu HACCAP ich właściciel Jeronimo Martins Dystrybucja SA potrzebował 1,8 mln zł, a dodatkowo kierowników sklepów przeszkoli spółka Nowe Motywacje - projekt wart jest prawie 2,5 mln złotych. Szkoleni będą też pracownicy BZWBK (projekt za ponad 2,6 mln zł), BRE Banku (ponad 2,4 mln zł) czy Scania Polska (dwa projekty za blisko 5,7 mln zł). Na szkolenia mogą też liczyć kadry Poczty Polskiej (projekt za prawie 5 mln zł). Po pieniądze z Programu sięgnął także wydawca "Dziennika", Axel Springer Polska, który na rozwój swego kapitału ludzkiego potrzebował ponad 3,4 mln złotych. Wśród znaczących zadań uznanie zyskała Dolnośląska Szkoła Bankowa i jej wart ponad 8,6 mln zł projekt "Bezpieczne lotniska przyszłości". Z Programu chętnie korzystały także firmy doradcze i konsultingowe. W przypadku projektów szkoleniowych i doradczych przedsiębiorcy mogą liczyć na częściowe pokrycie kosztów doradztwa - w wysokości 50 proc., szkoleń ogólnych - 60 proc. lub 80 proc., szkoleń specjalistycznych - 35 proc. lub 45 procent. W sumie umowy na dofinansowanie projektów na rozwój kadr nowoczesnej gospodarki opiewają na kwotę ponad 752 mln złotych. - Zasadniczym celem tego programu było wsparcie małych i średnich przedsiębiorstw. Duże przedsiębiorstwa w UE zasadniczo nie otrzymują pomocy publicznej, z wyjątkiem szkoleń. Uważa się, że szkolenia pracowników to pomoc publiczna, która nie przeszkadza w konkurencji. Jest ona dozwolona i coś w tym jest. Jednak większość pomocy winna trafiać do małych i średnich przedsiębiorstw - podkreśliła Grażyna Gęsicka, poseł PiS, była minister rozwoju regionalnego. W jej ocenie, źle byłoby, gdyby okazało się, że niektóre szkolenia organizowane były "na siłę" po to, by firma szkoleniowa mogła zrealizować jakiś projekt - w takim przypadku pieniądze byłyby marnotrawione.

Maszyna do ciastek jako high technology. Uwagę przyciągają także niektóre zdania z Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, w ramach, którego zakontraktowano zadania za ponad 14 mld złotych. Wśród zatwierdzonych "innowacyjnych" projektów znalazły się takie zadania, jak podniesienie konkurencyjności apteki poprzez zakup urządzeń i oprogramowania umożliwiającego elektroniczną wymianę informacji. Okazuje się też, że innowacyjne rozwiązania można stosować przy produkcji wyrobów piekarskich o przedłużonej trwałości (projekt za ponad 4 mln zł), przy produkcji kruchych ciastek (16,2 mln zł) czy nadziewanych cukierków (14,8 mln zł). Z programu finansowana jest także budowa fabryki płytek ceramicznych za ponad 105 mln złotych. Innowacyjnie będą także ankiety przeprowadzane za pośrednictwem internetu (0,8 mln zł), będziemy także pisać nowoczesnymi i ekologicznymi długopisami (10 mln zł). Dzięki programowi skorzystamy też z internetowego biura podróży oferującego rezerwacje wycieczek w czasie rzeczywistym (0,5 mln zł). Wśród bardziej ambitnych projektów znalazły się m.in. budowa rynku pojazdów elektrycznych i infrastruktury ich ładowania (19 mln zł) czy rozwój proekologicznej technologii utylizacji metanu z kopalń (3,4 mln zł). - To skandaliczne, iż jednym z osiągnięć PO IG jest maszyna do produkcji ciasteczek. Docierały do mnie firmy, które mają spory udział w innowacyjnych technologiach, nieznanych nam w Polsce, skarżąc się, iż wygrywają właśnie "ciasteczka" - powiedział nam Paweł Poncyljusz, poseł PiS, były wiceminister gospodarki. Jak zauważył, ta sytuacja pokazuje, że nawet, kiedy pieniądze płyną z zewnętrznych źródeł, to często sięgają po nie osoby sprytne, ale niekoniecznie prezentujące odpowiednio wysoki poziom technologiczny? Jego zdaniem, problem powstaje na etapie oceny wniosków, gdzie eksperci dość dowolnie oceniają zgłaszane projekty. Poncyljusz zauważył, że niestety łatwiej podejmują oni decyzje służące np. zwiększeniu mocy produkcyjnej, a rzadko decydują się na ryzyko wsparcia nowych i nieznanych technologii. - Rozumiem, że można przeznaczyć pewną pulę pieniędzy np. na podnoszenie standardu świadczonych usług biura podróży, bo stanowi to jakiś wzrost konkurencyjności przedsiębiorstwa. Niemniej przez innowacyjną gospodarkę należy rozumieć podniesienie poziomu zaawansowania technologicznego produkowanych towarów - dodał. Poncyljusz podkreślił, iż obecnie Polska jest znaczącym krajem w dziedzinie motoryzacji, jednak spełnia rolę montowni. - Zdemontować fabrykę i przestawić ją do innego kraju nie jest problemem, ale kiedy ma się całe zaplecze naukowe, laboratoria technologiczne, wówczas sprawa przenosin nie jest już taka prosta. Za tym idą kompetentni i doświadczeni ludzie, potrafiący pracować w międzynarodowym gronie - dodał. W ocenie Poncyljusza, "motoryzacja" jest dobrym partnerem do realizowania programu innowacyjnej gospodarki, a podmioty zajmujące się wynalazczością, udoskonalaniem technologii nie są tak bardzo narażone na kryzys. Montażownie wahania na rynkach odczuwają bardzo boleśnie. - Cała nadzieja pokładana w innowacyjnej gospodarce polegała na tym, że będą to pieniądze wydatkowane na przedsiębiorstwa, które rozwiną się technologicznie, które zainwestują w sprzęt i oprogramowanie, zapewniając dalszy rozwój, ale nie na zasadzie zakupienia bardziej nowoczesnej maszyny do produkcji wspomnianych już ciasteczek - kwituje Poncyljusz. Marcin Austyn

Liczy się sprawny dział pisania wniosków Z Janem Filipem Staniłką, ekspertem w dziedzinie międzynarodowej ekonomii politycznej w Instytucie Sobieskiego, redaktorem dwumiesięcznika "Acana", rozmawia Marcin Austyn Ze szkoleń dostępnych w Programie Operacyjnym Kapitał Ludzki chętnie korzystają duże sieci handlowe, banki, firmy konsultingowe. Mniejsze podmioty są tu w cieniu...
- To wynika z faktu, że do korzystania z tych środków przede wszystkim trzeba mieć sprawny dział pisania wniosków. Ponadto mali przedsiębiorcy albo nie dysponują środkami, albo nie mają głowy do tego typu spraw. Do pisania wniosków potrzeba trochę wiedzy. Jeśli ktoś próbuje się samodzielnie przez nie przebić, często kończy się to porażką. Trzeba też pamiętać, że wniosek kosztuje nawet kilka tysięcy złotych, co jest dla małych przedsiębiorców pewną barierą.
Oznacza to, że te środki już z natury są bardziej dostępne dla podmiotów większych i lepiej zorganizowanych? - Tak. Wydaje się, że one właśnie z taką myślą były przygotowywane. Nie jest tajemnicą, że działka szkoleń już w trakcie negocjacji akcesyjnych została w dużej mierze opanowana przez duże podmioty prowadzące tego typu działalność. Na duże projekty zostały wprowadzone pewne progi, które małym firmom ciężko jest przeskoczyć, więc mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju oligopolem.
Patrząc na projekty finansowane z Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, zauważamy małą innowacyjność zadań. Chyba nie chodziło tu głównie o pomoc w zakupie np. lepszej maszyny piekarniczej? - Polska gospodarka jest zasadniczo mało innowacyjna i zacofana technologicznie. Ona opiera się albo na wykorzystaniu taniej siły roboczej, albo na prostych metodach zwiększania efektywności pracy. Mam tu na myśli takie sprawy, jak informatyzacja, bardziej zaawansowana mechanizacja czy prosta robotyzacja. Niestety, poziom nasycenia naszej gospodarki wysoką technologią jest niewielki i okazuje się, że dla obecnej struktury polskiego przemysłu tego typu maszyny stanowią innowację. Cóż, "innowacyjna gospodarka" brzmi górnolotnie, ale w praktyce dla polskiego piekarza zakup nowocześniejszej maszyny jest ważną innowacją. Inny problem jest taki, że do tego, by korzystać z tych prawdziwych innowacji, potrzebna jest kadra wykształconych inżynierów, których w Polsce brakuje.
Dlaczego tak się dzieje? - To ma swoje źródła w ogólnym poziomie wykształcenia średniego pokolenia. Człowiek nie posiadający odpowiedniej wiedzy i umiejętności menedżerskich nie jest zdolny do szybkiego wchodzenia w przedsiębiorczość opartą na wysokich technologiach. Tu trzeba coś wiedzieć albo dysponować odpowiednią kadrą.
Jednak by być konkurencyjnym trzeba inwestować w nowoczesne technologie, trzeba mieć coś do zaoferowania... - Jesteśmy wciąż tani i jak na razie daje nam to przewagę. Z konkurencją jest tak, że albo ma się niskie koszty pracy, albo zwiększa się efektywność pracy. My jesteśmy na tym drugim etapie. Do wysokich technologii jeszcze nam daleko, choć są już w Polsce wyspy bardzo zaawansowanej produkcji, najczęściej związane z inwestycjami zagranicznymi, jak np. WSK Rzeszów.
Powinniśmy, więc zmniejszać dystans m.in. dzięki programowi Innowacyjna Gospodarka... - Rzeczywiście, w całej sprawie nie chodzi o "maszynę do cukierków", ale o to, jaki będzie w najbliższych latach przyrost firm skupiających się na faktycznych innowacjach. Fundusze mają nam pomóc zwiększać udział produktów innowacyjnych w globalnej produkcji, który jest obecnie bardzo niski. Jeśli na skutek podjętych działań ten udział wzrósłby o 1 procent w skali roku, to byłby to wielki sukces. By jednak się tak stało, nasza gospodarka musi nasiąkać technologiami. Dziękuję za rozmowę.

Adama Michnika monolog o dialogu Adam Michnik wydał już w wydawnictwie "Agora" siedem tomów swoich dzieł wybranych (ostatni z nich nosi tytuł "Wśród mądrych ludzi"). Jako wieloletni przyjaciel Adama kupiłem wszystkie siedem tomów i postawiłem na honorowym miejscu na półce, ale największą frajdę sprawiło mi nabycie tomu szóstego pt. "Dwie dekady wolności". Znalazłem tam, bowiem tekst Adama, przedrukowany z "Gazety Wyborczej", pt. "A to moje typy". Wymienia on w nim kilka nazwisk polityków oraz kilkadziesiąt nazwisk różnych dziennikarzy, których dziś nie darzy sympatią. Niektórych przed laty zaliczał do grona swych przyjaciół, jak Ryszarda Bugaja lub Irenę Lasotę, ale - jak wiadomo - łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Otóż wśród wielu nazwisk jest tam wymieniona i moja skromna osoba, co stanowi dla mnie niezmiernie cenne wyróżnienie. Istotnie - wśród tylu mądrych ludzi... Mój wieloletni przyjaciel Aleksander hr. Pruszyński (syn znanego pisarza, śp. Ksawerego Pruszyńskiego), poinformowany przeze mnie o tym radosnym fakcie w czasie krótkiej wizyty w Warszawie (stale przebywa na Białorusi), zapytał, czy i on jest na tej liście. Gdy odparłem, że niestety nie, zawołał zawiedziony: "Jak śmiał, jak śmiał mnie pominąć!". Po czym obydwaj wybuchnęliśmy śmiechem.
"Kościół, lewica, dialog" Tom pierwszy zawiera głośną w swoim czasie pracę Adama pt."Kościół, lewica, dialog". Jest to praca niezmiernie ważna dla niego samego oraz dla środowiska tzw. lewicy laickiej. Nasz wspólny kolega z obozu internowania w więzieniu w Białołęce Józef Ruszar w swym artykule na łamach "Rzeczypospolitej" pod złośliwym tytułem "Kościół, lewica, Michnik" nie szczędzi Adamowi ostrych uwag krytycznych, ale przyznaje, iż dzięki tej pracy opozycyjne wobec PRL środowisko liberalnych komunistów przejrzało na oczy, gdy u Michnika wyczytało, że Kościół polski niekoniecznie był w PRL siedliskiem wszelkiej reakcji i zacofania, a nawet bronił praw człowieka. Pamiętam swą wizytę u Adama w domu, kiedy niekompletnie ubrany siedział na nieposłanym łóżku i czytał świeżo przyniesiony maszynopis tej pracy. Był to owoc kilkunastu dni spędzonych w klasztorze sióstr franciszkanek w Laskach. Jeśli nie mylę kolejności wydarzeń, to spotkał się tam i rozmawiał z ks. Prymasem Stefanem Wyszyńskim, który mu podarował Pismo święte z własną dedykacją (zaczerpniętą z Apokalipsy św. Jana): "Zjedz tę księgę". Patrzyłem z zawiścią na ten dar prymasa i szczerze podziwiałem Adama. Bywałem dość regularnie w Laskach, gdyż moja ciotka Halina była tam zakonnicą o imieniu siostra Bonifacja. Wielkie wrażenie zrobił na niej oraz innych siostrach fakt, że ks. Prymas pocałował w czółko mego synka Przemka po mszy i odsłonięciu tablicy ku czci śp. Jerzego Zawieyskiego w kościele św. Marcina na Starym Mieście. O rozmowie z ks. Prymasem i o prezentach w postaci pisma świętego nie mogłem nawet marzyć. Za wysokie progi. Dla mnie - zwykłego parafianina, ale nie dla Adama Michnika z lewicy laickiej. Czytałem wtedy pierwsze rozdziały pracy Adama z mieszanymi uczuciami. Adam składał tam samokrytykę za postawę licznych kręgów lewicy laickiej w czasie Milenium chrześcijaństwa w Polsce w 1966 roku. Na tym tle poróżniliśmy się w owym czasie, gdyż uważałem, że naszym obowiązkiem jest obrona praw Kościoła katolickiego. Wyrzucono mnie nawet za to z szeregów PZPR i przy sposobności z pracy na wydziale ekonomii UW. Nieco później za użyte w dyskusji partyjnej sformułowanie Kulturkampf otrzymałem wyrok sądowy. Miałem, więc powód do satysfakcji, gdy Adam z ponad dziesięcioletnim opóźnieniem przyznawał mi słuszność w tamtym sporze. Ale bijąc się w piersi całej formacji ideowej określonej przez niego jako lewica laicka, tak to zgrabnie ujął, że udało mu się pominąć przykrą dla niego prawdę, że już wtedy - w roku obchodów Milenium - byli w jego otoczeniu ludzie, którzy chcieli bronić praw Kościoła. Adam z wielkim szumem odkrył Amerykę, ale zapomniał dodać, że przed nim byli już inni odkrywcy tej samej krainy. W nowym wydaniu - w tomie I jego dzieł wybranych - nadal nie ma wyznania, że przed nim ktoś już wcześniej odkrył tę prawdę.
Nadal nie ma całej prawdy Co więcej, obciążając winą niektórych przedstawicieli lewicy laickiej, pomija on prawdziwe ich dokonania w tym względzie. Weźmy dla przykładu prof. Włodzimierza Brusa, na którego z odpowiednią dolą krytycyzmu powołuje się Adam. Tak się składa, że pracowałem wtedy w katedrze Ekonomii Politycznej II, której szefem był prof. W. Brus. Ponadto był on promotorem mej pracy doktorskiej, której po uwięzieniu nie dano mi już obronić. Mieliśmy chyba w marcu 1966 roku zebranie partyjne poświęcone stosunkom z Kościołem, na którym prelegentem Komitetu Uczelnianego był dr Stefan Matuszewski - były ksiądz, następnie antyklerykalny działacz PPS i PZPR, w okresie stalinowskim członek kierownictwa partyjnego. Wzywano na zebraniu do szczerych i odważnych wypowiedzi, zapewniając nas, iż wypowiedzi nie będą protokołowane. W dyskusji głos zabrał stażysta z naszej katedry Waldemar Kuczyński, który krytykował politykę partii z pozycji, które wówczas odbierałem jako typowe dla zwolenników Jacka Kuronia i Adama Michnika. Zarzucał on partii samobójczą walkę z rewizjonistami, przez co partia jest rozbrojona w obliczu wroga ideowego. Jego głos odebrano jak najgorzej, wręcz wrogo. Zabrałem głos, protestując przeciwko głośnej kampanii antykościelnej, traktowanej przez ogół wiernych jako Kulturkampf. Z opłakanymi dla partii skutkami. Przytoczyłem znane przypadki masowych rozruchów w obronie szkoły organistów w Przemyślu oraz krzyża w Nowej Hucie. Opowiedziałem przy sposobności mniej znany przykład brutalnej interwencji ZOMO w sanatorium dla gruźlików, w Otwocku pod Warszawą gdzie na jesieni 1957 roku chorzy bronili swej kaplicy. Za antypartyjne wystąpienia postawiono nas z W. Kuczyńskim przed partyjnym gronem pracowników naukowych, przy sposobności odtwarzając z pamięci protokół naszych wystąpień (w międzyczasie W. Kuczyński zmienił stanowisko i również wystąpił w obronie stanowiska Episkopatu, co więcej - wziął czynny udział w kościelnych obchodach Milenium w Warszawie i w manifestacji młodzieży katolickiej na Krakowskim Przedmieściu, rozpędzonej przez ZOMO). Prof. Brus odważnie bronił nas i naszego prawa do krytycznej wypowiedzi wbrew stanowisku większości zebranych. Ostatecznie Warszawska Komisja Kontroli Partyjnej usunęła W. Kuczyńskiego i mnie z szeregów PZPR, zaś prorektor Zygmunt Rybicki wyrzucił nas z pracy na Uniwersytecie. Muszę przyznać, że mieliśmy różnice zdań w sprawie stosunku do listu Episkopatu do biskupów niemieckich z tzw. komandosami, ale zachowywaliśmy przyjazne stosunki z nimi. Pamiętam jak Basia Toruńczykówna - ówczesna narzeczona Adama Michnika gratulowała mi wydalenia z Partii. Powiedziałem wtedy przew. Warszawskiej Komisji Kontroli Partyjnej, tow. Lucjanowi Kiewiczowi w odpowiedzi na ich werdykt o wydaleniu: "Robicie większą krzywdę Partii, niż mnie", co komentował nawet na falach RWE Jan Nowak-Jeziorański. Zdecydowanie negatywny stosunek wobec mego stanowiska w sprawie Milenium zajął natomiast zwolniony z więzienia w lecie 1967 roku Jacek Kuroń. Zasługą Adama Michnika było przekonanie Jacka do swego stanowiska i do poparcia tez rozprawy "Kościół, lewica, dialog". Później Jacek Kuroń napisał w swych wspomnieniach, że samodzielnie wypracował swe stanowisko w sprawie niepodległości Polski oraz praw Kościoła, pomijając fakt, że miał wielu przyjaciół, którzy go w tym kierunku przekonywali. Jednym z nich był z pewnością śp. mec. Karol Głogowski. Tego wszystkiego nie uświadczysz w rozprawie Adama Michnika. Dlatego zgadzając się z tezą Józefa Ruszara, iż jest to cenny dokument tamtej epoki, ostrzegam, by nie traktowano go jako równie cenne źródło historyczne. Jak na redaktora "Gazety Wyborczej" przystało (z przekąsem nazywanej "wybiórczą") nader wybiórczo traktuje on opisywane fakty. Antoni Zambrowski

Bo prawda jest nad klęską... Michał Tadeusz Falzmann (28 X 1953 - 18 VII 1991) Gotów iść tchu ostatkiem, dopóki nie skonasz, Domokrążny po świata pustyni misjonarz. W przymusie dobrowolnym, co nie zna zwątpienia. Bo prawda jest nad klęską i nic jej nie zmienia (Kazimierz Wierzyński, W imię Ojca) W sobotę, 18 lipca 2009, mija 18 lat od śmierci Michała Tadeusza Falzmanna, głównego specjalisty Najwyższej Izby Kontroli, który na trzy miesiące przed śmiercią podjął samotną i beznadziejną walkę z procederem rozgrabiania Polski, poprzez rządzący od tamtego czasu "układ finansowy". Jeśli ktoś jest skłonny wymienić nazwisko Falzmanna, to przeważnie kojarzy je z tzw. aferą FOZZ, ale Falzmannowi nie chodziło tylko o FOZZ: uważał on FOZZ za fragment większej całości - mechanizmu drenażu finansów publicznych, którego FOZZ był tylko najbardziej jaskrawą i, na dzisiaj, stosunkowo najlepiej udokumentowaną egzemplifikacją. Dzisiaj możemy tylko zgadywać, dlaczego 19 marca 1991 r. zgłosił się do Falzmanna dyrektor NIK Anatol Lawina, z pismem od Lecha Wałęsy, proponując mu pracę w NIK i kontrolę FOZZ? Czy naprawdę chodziło im o rzetelne zbadanie "nieprawidłowości" w sprawie Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, czy też o zwyczajowe "odfajkowanie sprawy": papiery, notatki, sprawozdania, które szefowie odkładają na "bardziej sposobną chwilę"? Tego się już nie dowiemy, nie żyje już ani Anatol Lawina, ani jego szef, prezes NIK, Walerian Pańko. "Żyją" tylko notatki Falzmanna i te służbowe, kierowane do szefów, i te prywatne, i te pisane do różnych politycznych personaży poza drogą służbową. Są jak kawałki ogromnego "puzzla", do których wciąż brakuje kawałków łączących, ale i tak rysują przerażający obraz stanu finansów Rzeczypospolitej, a na tym tle, niczym złowrogie koszmary, pojawiają się postacie oficjalnych strażników pieniędzy publicznych. Przełożeni nie docenili odwagi, determinacji i sprawności Michała Falzmanna. Mając w ręku upoważnienie Prezydenta Państwa i Prezesa NIK, szedł jak burza przez ciche i wypełnione kulturą gabinety prezesów banków, dyrektorów departamentów, ministrów, a nawet premierów. Nie dawał się zastraszyć ani wyprowadzić w pole. Za to na biurkach jego szefów nieustannie dzwoniły telefony. Jak wyznał w wywiadzie prasowym po jego śmierci Anatol Lawina: "liczba skarg na Michała Falzmanna przekraczała ludzkie wyobrażenie?”. Kiedy na tych biurkach rosła liczba notatek służbowych Falzmanna i wyłaniać się zaczął prawdziwy obraz - na wszelkie sposoby starali się go powstrzymać? On sam nie miał wątpliwości ani za co się wziął, ani co go czeka. W swoim notatniku zapisał: "Dalsza praca to ogromne, śmiertelne niebezpieczeństwo. Szans na sukces nie widzę żadnych". Z tą świadomością zdecydował się walczyć do końca. Wiemy, że z tego zagrożenia zdawał sobie sprawę i sam Prezes NIK. Z relacji jego wdowy wiemy, że niechętnie udawał się do pracy w stylowym gmachu NIK: "ty mnie na śmierć wysyłasz" - mówił do żony. Ta śmierć spotkała go w niecałe trzy miesiące po śmierci Falzmanna. Co ciekawe, nie odnaleziono klucza do jego osobistego sejfu, a kiedy sejf ten otworzono, okazało się, że niczego tam nie ma? Oczywiście, w tych śmierciach nie wolno dopatrywać się niczego niezwykłego! Dochodzenia prokuratorskie zostały umorzone, żadnych nadzwyczajnych przyczyn nie wykryto. Jak nas zapewnił oficjalny przedstawiciel Prezesa NIK na tzw. konferencji naukowej, jaka trzy lata temu odbyła się na Uniwersytecie Śląskim, tylko "źli ludzie" mogą się dopatrywać jakichś nienaturalnych przyczyn? Walerian Pańko był kochanym przez wszystkich człowiekiem, który nie miał wrogów, nikt nie mógł wpaść na tak nieludzki pomysł, żeby go zabijać! A Falzmann? Cóż, to typowy troublemaker, człowiek sprawiający wszystkim kłopoty, nic, więc dziwnego, że i sobie też... Dostojne Grono Konferencyjne z należnym szacunkiem przyjęło tę egzegezę - wystąpienia moje i dr. Wojciecha Błasiaka zostały bezceremonialnie przerwane, żeby Grono mogło spokojnie udać się na lunch. Moje pismo w tej sprawie do Prezesa NIK pozostało bez odpowiedzi. Po śmierci Falzmanna, razem z moim kolegą - fizykiem, Mirosławem Dakowskim, na podstawie dokumentów, jakie pozostawił nam Michał, napisaliśmy książkę "Via bank i FOZZ", która nie została przychylnie przyjęta. Nie pozostawiły na nas suchej nitki "NIE", "Trybuna" i "Gazeta Wyborcza", inne media rzecz taktownie przemilczały. Książka nasza nie trafiła do księgarń. Jak mi oświadczył kierownik jednej z uniwersyteckich księgarń:, „bo to nikogo nie interesuje, proszę pana?. I faktycznie. Do dzisiaj nie znalazł się wydawca, który by chciał się podjąć jej wznowienia. Jednakże na wniosek jednego z głównych "macherów" FOZZ, niejakiego Dariusza Tytusa Przywieczerskiego, zainteresował się naszą książką Sąd Okręgowy w Warszawie i w rezultacie tego "zainteresowania" musiałem przez 14 lat jeździć do Stolicy, aby przed sądem odpierać stawiane mi zarzuty. Pełnomocnik powoda, wybitny warszawski jurysta, mec. Ryszard Siciński, kwestionował wszystko, w ogóle i w szczególe. Najbardziej, naturalnie, kwestionował sam Przywieczerski, który z ogniem w oczach zapewniał Sąd, że nigdy, przenigdy nie miał żadnych związków z żadnymi "służbami specjalnymi", a wszystko, co napisaliśmy to haniebna potwarz! Kiedy jednak zażądaliśmy sprawdzenia tego w IPN, to Sąd natychmiast sprawę utajnił? Niepotrzebnie zresztą, bo naszą książką pies z kulawą nogą się nie interesował, nie byli ciekawi wyniku procesu wybitni dziennikarze śledczy, którzy z takim zaangażowaniem tropią godne tego sprawy. Z procesu, który w istocie był procesem o dobre imię Michała Falzmanna, wyszliśmy cało: upadł i wycofał się z procesu "Universal" - największa kiedyś spółka handlu zagranicznego; uciekł z Polski nasz "bohater" - Dariusz Tytus, który podobno przebywa dzisiaj USA, współpracując z oddaniem z tamtejszymi służbami specjalnymi. Jego chlubna przeszłość w komunistycznych służbach z pewnością dodaje mu tylko wdzięku i znaczenia. Oddał pełnomocnictwo wybitny warszawski jurysta. Sąd pozew oddalił, po 14 latach dochodząc do wniosku, że był bezzasadny. Z pewną satysfakcją możemy dzisiaj powiedzieć, że obroniliśmy dobre imię Michała Falzmanna, że wszystko, co nam zostawił w swoich dokumentach, jest wiarygodne i wytrzymało próbę czasu. Ale cóż więcej przyniosła ofiara jego młodego życia? Dzisiaj już nikt na nasz widok nie puka się w głowę, nikt, śladem Jerzego Urbana nie pisze, że jesteśmy "oszołomami, tropiącymi wymyśloną mafię czerwonych szpiegów". Tak, dzisiaj już wszyscy wiemy, że "mafia czerwonych szpiegów', to żaden wymysł, lecz brutalna rzeczywistość III RP, że większość z tych "czerwonych szpiegów" ma się dobrze, a nawet jeszcze lepiej, że finansami Rzeczypospolitej nadal zajmują się ówcześni "eksperci", ze wspaniałym profesorem Balcerowiczem na czele. Przez 18 lat nie doczekaliśmy się specjalnej sejmowej i prezydenckiej komisji śledczej, której powołania domagał się Falzmann. Sprawa FOZZ jest nadal niewyjaśnioną zagadką, mechanizm FOZZ, o jakim wielokrotnie pisaliśmy i mówiliśmy w jakichś marginalnych publikacjach, nie został oficjalnie przedstawiony i nie wyciągnięto z niego żadnych konsekwencji. Ale Michał Falzmann "nie wszystek umarł". Sprawa, której badanie przypłacił życiem, jak duch z zaświatów pojawia się, od czasu do czasu, w mediach publicznych. A na grobie Michała zapalmy świeczkę i pomódlmy się słowami Poety: W swej racji samowiednej, w natchnieniu wytrwałym, Bo słowo wyszło z prawdy i stało się ciałem. I stanie się wolnością, i Bóg jej wysłucha. W imię Ojca i Syna, i polskiego ducha. Jerzy Przystawa

Koszula Dejaniry Niezależnych mediów już dawno nie ma. Mało jest też niezależnych sędziów. W d***kracji polityka przeżera wszystko. „Radio Zet” założył był śp. Andrzej Woyciechowski. Nazywało się na początku uczciwie „Radio GaZETa” („...Wyborcza”) - i prowadzone było uczciwie. Nie ukrywało „różowych” sympatyj - podobnie, jak cała „AGORA”, która dała na to na początku kasę, - ale Woyciechowski dbał, prezentowało bogaty wachlarz poglądów. Potem ukryto „Gazetę...” pod sylabą „Zet”, potem umarł Woyciechowski - a teraz Radio zeszło zupełnie na psy - konkretnie: do roli psa łańcuchowego imperializmu (chodzi o imperium prasowe Adama Michnika).. Och, oczywiście: wszystko jest tam „ą” - „ę”, w stylu inteligenckim. Chamstwo zamaskowane jest eleganckim stylem wypowiedzi, którego nie powstydziłaby się rodzina ordynata Michorowskiego... I bardzo dobrze! Taka radiostacja jest potrzebna. Pod warunkiem, że nie ukrywa się pod nazwą „niezależna stacja komercyjna”, lecz podaje: „Będziemy szerzyć miłość do Adama Michnika & His Boys”. Radio Zet tego nie robi. Pisze to, bo parę dni temu p. Monika Olejnik próbowała podłożyć świnię WCzc. Markowi Suskiemu (PiS, Radom) usiłując Mu wręczyć (na fonii - a więc na pewno była to prowokacja) koszulkę z napisem „Kocham Radio Zet” czy coś takiego. Jakby przyjął - to niewątpliwie poszłoby: „Proszę - niby nie lubi, Michnika, a połaszczył się na tandetną koszulkę”. Więc p. Poseł zaczął się wymawiać od przyjęcia podarku Daisy, czyli Dejaniry, na co Ona zaczęła nalegać, aż wreszcie p. Poseł oświadczył, że przyjmie, bo przyda Mu się do zmywania podłogi. Więc w końcu koszulki nie otrzymał. P. Suski postąpił zasadniczo słusznie. Co prawda mógł to ująć bardziej elegancko, np.: „Mam w rodzinie niepełnosprawną umysłowo ciocię, uwielbia Radio Zet; będzie zachwycona, gdy jej tę koszulkę podaruję?” - Jednakże wtedy koszulkę by otrzymał, ale wyrzuciliby Go prędzej czy później z PiSu. Zbyt inteligentni i dowcipni posłowie nie są tam dobrze widziani. JKM

Spiskowa teoria dziejów Reżymowe media usiłują nam wmówić, że istnieje jakiś przerażający spisek:, co i raz jakiś tajemniczy Czynnik X, najprawdopodobniej przybyły z Aldebarana, powoduje, że giną a to strażnicy więzienni, a to podsądni, a to skazani... Modę na to zaprowadził Jeremiasz Baranowski (ksywka: „Baranina”), który powiesił się w pilnie strzeżonej celi więzienia w Wiedniu. Kamera TV oczywiście nie działała. Wyjaśnienie najprostsze, że to żaden spisek z Aldebarana, lecz robótka służb specjalnych, które dla paru milionów gotowe są mordować - jakoś się w TV ani w prasie nie pojawia. W sprawie śp. Krzysztofa Olewnika szło o tak małe sumy. Ciekawe:, co ONI by zrobili, gdyby chodziło o parę miliardów? JKM

Strategia ratowania socjalnego trupa Po spotkaniu „prawicowego” prezydenta i „centroprawicowego” premiera, którego głównym tematem, było ratowanie polskiego trupa socjalnego, warto zacząć kilka razy oglądać wydawane złotówki, bo od nowego roku zapewne będziemy mieli ich mniej w kieszeni, a produkty, które kupujemy, będą droższe. Spotkanie Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim, które odbyło się w czwartek zeszłego tygodnia, poświęcone było komplikacji, jakie napotyka Platforma przy budowie budżetu na 2010 rok. Przez półtora roku rządów koalicji PO-PSL Polska została zadłużona na ponad 90 miliardów złotych, co odpowiada 35% wpływów budżetowych w 2008 roku, (które wyniosły 253 miliardy). Warto o tym pamiętać, ponieważ opinię publiczną zbyt często karmi się danymi dotyczącymi zadłużenia państwa w relacji do produktu krajowego brutto, które mają tylko zamydlić oczy wyborcom i ich uspokoić. Zupełnie inaczej wygląda półtoraroczny deficyt wynoszący 35% wpływów budżetowych niż 6-7% PKB. I w obliczu właśnie takich problemów Donald Tusk musiał spotkać się z Lechem Kaczyńskim, by wspólnie ustalić strategię ratowania socjalnego trupa, w jakiego powoli zamienia się Polska. Bo jak inaczej nazwać Państwo, które zadłuża się rocznie na tak potężne sumy? Sumy, które w większości są przejadane przez klasę polityczno-urzędniczą na utrzymanie samej siebie. Jasne, zatem jest, że premier z prezydentem mogą kłócić się o tak istotne sprawy jak miejsce w samolocie czy krzesełko w Brukseli, ale na pewno wspólnie staną do walki o obecny kształt Polski, zapewniający kolegom liczne posady za stawki znacznie przekraczające rynkową wycenę ich umiejętności. W tym aspekcie zawsze możemy liczyć na to, że „prawicowy” prezydent z „centroprawicowym” premierem się dogadają. Nie odpuszczą ani na centymetr, żeby pozbyć się władzy nad ludem. Tak należy odczytywać deklarację, jaką wygłoszono po spotkaniu. Prezydent z premierem będą podejmować wszelkie możliwe kroki, by nie podnosić podatków i jednocześnie nie zwiększać tempa zadłużenia Polski. Jest to praktycznie ostatni moment, by zahamować lawinowo rosnący dług skarbu państwa, który już przekroczył 600 miliardów zł i w tym tempie w przyszłym roku zmusiłby rząd do zastosowania artykułu 216 p. 5 Konstytucji RP, który mówi: „Nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie, których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto”.

Socjalistyczne obietnice Komunikat premiera Tuska należy odczytywać nie inaczej niż jako kolejny pijarowski ruch. Przyznanie się, że rząd majstruje przy podatkach, mogłoby być odczytane jako całkowite już wycofanie się z jakiegokolwiek punktu programu gospodarczego, na którym PO uzyskała popularność. Z drugiej strony problem narastającego zadłużenia jest zatrważający i jeżeli Tusk zaraz czegoś nie zrobi by zahamować dalsze zadłużenie państwa, popadnie w niebyt jak AW„S”, gdy okazało się, że sławna dziura budżetowa, nazwana od nazwiska ministra finansów „dziurą Bauca”, przekroczyła 70 miliardów. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, gdy okaże się, że w tym roku dług skarbu państwa wzrośnie, o co najmniej taką sumę. Wprawdzie mówi się, że maksymalnie będzie to 50 miliardów, ale warto pamiętać, że minister finansów zalicza w skład dochodów wiele wirtualnych zapisów, jak np. pozyskiwanie środków z Unii Europejskiej, które w ostatnich roku wyniosło mniej niż połowę spodziewanych przez ministra finansów wpływów. Dość powiedzieć, że dochody budżetu po pierwszych pięciu miesiącach tego roku wyniosły za ledwie 36,6% planowanych. Jak tak dalej pójdzie, to do końca roku Tusk ze swoim pierwszym księgowym Janem Vincent Rostowskim będą musieli znaleźć jeszcze dodatkowe kilkanaście miliardów? Na razie Tusk wpadł na taki sam pomysł jak trzy lata temu pierwszy Mulat Rzeczypospolitej, Andrzej Lepper, czyli że znajdzie pieniądze w kasie Narodowego Banku Polskiego. NBP wymienia walutę, na której zarabia pieniądze, a ponieważ złoty w tym roku jest dość słaby, więc i NBP zarobi sporo na wymianie naszej waluty. Minister Finansów już oszacował, że będzie to 12-14 miliardów zł, które pozwoli mu załatać dodatkowe potrzeby budżetu bez sięgania po pieniądze podatników. Tylko, że NBP planował przeznaczyć te pieniądze na powiększenie rezerwy walutowej i wydał oświadczenie, „że w 2009 roku wynik finansowy banku centralnego również ukształtuje się na poziomie zerowym, co przełoży się na brak wpłaty z zysku do budżetu państwa w 2010 roku”. W odpowiedzi na komunikat NBP szybko zareagowało Ministerstwo Finansów, które również wydało oświadczenie, lecz w zupełnie innym tonie: „Minister Finansów szacuje, że nadwyżka finansowa Narodowego Banku Polskiego w 2009 roku będzie wynosiła kilkanaście miliardów złotych”.

Jeszcze trzy lata temu propozycja sięgnięcia po pieniądze NBP była skrajną nieodpowiedzialnością i nikt poważny nawet nie próbował takiego pomysłu bronić. Dziś zamiast przenikliwego wrzasku salonu mamy co najwyżej zaskoczenie. Widać, że duch pomysłów Andrzeja Leppera unosi się nad Platformą. Może lider Samoobrony zostanie jakimś wicepremierem w rządzie?

Obniżka wydatków Tusk robi wszystko, byle tylko nie wprowadzić żadnych reform gospodarczych w państwie. Nie chce narazić się nikomu, a każde zabranie lub obcięcie dotacji może być odebrane bardzo negatywnie, szczególnie przez „prawicową” opozycję. Dlatego właśnie szukane są pieniądze po stronie dochodów, a nie oszczędności po stronie wydatków. To, co obecnie próbuje się przedstawiać jako cięcie wydatków, to niestety kolejne pijarowskie sztuczki, jak np. fakt, że Zakład Ubezpieczeń Społecznych, zamiast otrzymać jak dotychczas dotację państwową wyrównującą straty spowodowane przekazywaniem części środków do Otwartych Funduszy Emerytalnych, musi zaciągać kredyt komercyjny na zaspokojenie zobowiązań wobec emerytów. Nie ma również, co liczyć, że Tusk spróbuje cokolwiek po stronie wydatków zmienić. Jak na prawdziwego socliberała przystało, będzie tylko szukał pieniędzy w kieszeniach firm państwowych w pierwszej kolejności (zwiększanie wpływów z dywidendy, teraz zyski NBP), a później przyjdzie czas na kieszenie prywatne?

Które podatki w górę Od 1 lipca poszła już w górę akcyza na papierosy? Jak zwykle, nie poświęcono temu wydarzeniu zbyt wiele miejsca? Wiadomo, że postępowy świat walczy z nałogiem tytoniowym, więc podwyżka akcyzy na papierosy wpisuje się w ten trend. Mówi się, że bardzo blisko jest przywrócenia trzecia skala podatkowa dla najbogatszych w wysokości 40% oraz wycofanie się po roku obowiązywania z obniżek składki rentowej. Pewnie nie trzeba będzie długo czekać, jak i lekarze odezwą się z propozycją zwiększenia składki zdrowotnej - lepszego momentu być może nie będą mieli. Nie ma, co gdybać, które podatki pójdą w górę, gdy niemal pewne jest, że od 1 stycznia 2010 roku będzie podwyżka akcyzy na paliwa. Minimalne stawki akcyzy na paliwa określa Dyrektywa Wspólnot Europejskich nr 2003/96/WE z 27 października, 2003 r. i wynoszą one:
● na benzynę bezołowiową - 0,359 euro/litr,
● na olej napędowy - 0,302 euro/litr,
● na gaz skroplony przeznaczony do napędu silników spalinowych - 0,125 euro/kg.

Jeszcze do niedawna polski rząd stosował wyższe stawki od minimalnych wymaganych przez Brukselę:
● na benzynę bezołowiową - 1,565 zł/litr,
● na olej napędowy - 1,048 zł/litr,
● na gaz skroplony przeznaczony do napędu silników spalinowych - 0,695 zł/kg.

Jednak artykuł 13 tej dyrektywy mówi: „Dla Państw Członkowskich, które nie przyjęły euro, wartość euro wyrażona w walutach krajowych mająca zastosowanie do wartości poziomów opodatkowania jest ustalana raz w roku. Stosuje się kursy obowiązujące w pierwszym dniu roboczym października i opublikowane w Dzienniku Urzędowym Unii Europejskiej. Kursy te stosuje się od dnia 1 stycznia następnego roku kalendarzowego”. Co oznacza dokładnie tyle, że 1 października tego roku zostanie przeliczona minimalna stawka akcyzy wymagana przez Brukselę? Ponieważ kurs euro od zeszłego roku znacznie wzrósł w stosunku do złotówki, to przyjmując poziom 4,40 zł/euro otrzymamy następujące stawki akcyzy:
● na benzynę bezołowiową - 1,579 zł/litr,
● na olej napędowy - 1,329 zł/litr,
● na gaz skroplony przeznaczony do napędu silników spalinowych - 0,55 zł/kg.

Jak widać, najbardziej, (bo aż o ok. 30%) wzrośnie akcyza na olej napędowy? A trzeba pamiętać, że praktycznie cała branża transportowa korzysta właśnie z oleju napędowego. Wyższa o 30% akcyza to również wyższe koszty transportu towarów i osób. Tusk może będzie się cieszył również z wyższych wpływów do budżetu, chociaż na pewno nie w takim wymiarze, jak mu wyliczy to jego księgowy Rostowski, który swoimi założeniami dowiódł już wielokrotnie, że nie powinien zajmować się finansami państwa. Jednak wraz z droższym transportem wzrosną również ceny praktycznie wszystkich produktów, które wymagają jakiegokolwiek transportu. Podobnie będzie z komunikacją miejską i tradycyjnymi pekaesami dowożącymi ludność z małych wiosek i miasteczek do pracy w większych miastach. Wyższa akcyza uderzy przede wszystkim w nich. To są również skutki uczestnictwa w projekcie pod nazwą Unia Europejska. Biorąc pod uwagę wysokość podatków w benzynie (oprócz akcyzy jest przecież jeszcze ciągle wynoszący 22% podatek VAT, naliczony naturalnie po uwzględnieniu akcyzy, co powoduje, że jest podatkiem od podatku), każdy tankujący samochód w Polsce płaci po kilka tysięcy złotych rocznie na polską biurokrację, co obrazuje poniższa tabelka. Mogłoby się wydawać, że w zamian za tak drakońskie podatki otrzymujemy system dobrych jakościowo dróg (niekoniecznie autostrad), ale od kilkunastu lat dobre jakościowo drogi znajdują się jedynie w wielu tworzonych planach budowy dróg.

Wpływy w dół Sam zysk Narodowego Banku Polskiego i podwyższona akcyza nie wystarczy na zaspokojenie i domknięcie tak dziurawego budżetu. Dalsze zadłużanie przyszłych pokoleń, czyli to, co nazywane bywa deficytem, przekroczyło również wszelkie granice ludzkiej przyzwoitości. Skoro jednak Tusk pokazał przez ostatnie półtora roku, że nie ma, co liczyć na jakąkolwiek reformę wydatków państwowych pozostanie mu dalsze szukanie pieniędzy. A te oczywiście najłatwiej znaleźć w kieszeniach Polaków. Gdziekolwiek by podniesiono podatki, naturalne jest, że podwyżka konkretnego podatku o kilka punktów procentowych nie musi się równać takiemu samemu zwiększeniu wpływów do budżetu. Podwyżkę podatków przy jednoczesnym obniżeniu wpływów do budżetu opisuje tzw. krzywa Laffera. Mówi ona dokładnie tyle, że zarówno przy zerowym, jak i stuprocentowym podatku wpływy budżetowe wyniosą zero. Istnieje, zatem punkt pomiędzy tymi liczbami, który zapewnia maksymalne wpływy budżetowe. Krzywa Laffera oparta jest o teorię monopoli, dla których jedynym ogranicznikiem ceny na produkty jest akceptacja ze strony konsumenta (brakuje konkurencji, która wyznaczałaby cenę rynkową). Tak samo jak monopol wyznacza taką cenę, jaką jest w stanie zaakceptować konsument przy zapewnieniu jak największych zysków dla monopolu, tak też państwo powinno ustanawiać podatki na takim poziomie, który zapewnia mu jak największe wpływy (o ile jedynym wyznacznikiem działalności państwa w dziedzinie fiskalizmu jest zapewnienie jak największych dochodów budżetowych, a tak niestety w ostatnim stuleciu jest). Także krzywa Laffera, wbrew wielu poglądom, nic nie mówi o tym, że niskie podatki oznaczają zwiększone wpływy, a wysokie zmniejszone. Mówi jedynie o tym, że na skali podatkowej znajduje się punkt, który pozwala zmaksymalizować dochody budżetowe. Tak się jednak składa, że poziom obciążenia podatkami w ostatnim stuleciu osiągnął niespotykaną wcześniej w historii skalę. Nigdy wcześniej nie występowały obciążenia sięgające prawie 50% dochodów obywateli. XX wiek przyniósł tak wiele nowoczesnych rozwiązań jak rozwinięcie podatku dochodowego (do 1913 roku najwyższy podatek dochodowy w USA wynosił 7%, a najniższy 1%), budowę systemów emerytalnych, wprowadzenie VAT (dopiero w 1954 r.) czy akcyzy na paliwa, tytoń, alkohol, energię… W związku z tym, że mamy tak duże obciążenie podatkami, krzywa Laffera w większości przypadków pokazuje, iż obniżka podatków zwiększa wpływy, a nie na odwrót. W Polsce najdobitniejsze potwierdzenie tego mechanizmu mieliśmy w 2003 roku, gdy zaczęła obowiązywać obniżona akcyza na alkohol - z 6278 zł do 4400 zł od 100 litrów czystego spirytusu - a wpływy do budżetu wzrosły o ponad 3,5 miliarda złotych w pierwszym roku obowiązywania obniżki. Nie znaczy to, że Polacy nagle zaczęli pić więcej alkoholu, tylko najzwyczajniej zaczęli pić alkohol legalny, a niesprowadzany pokątnie zza wschodniej granicy. Warto o tym pamiętać, bo podwyżka VAT, podatków dochodowych i składki rentowej wcale nie musi Tuskowi przynieść większych wpływów budżetowych. Może się okazać, że będzie wprost przeciwnie - i zamiast łatać dziurę budżetową, tandem Tusk-Rostowski tylko jeszcze bardziej ją powiększy, co zapewne ucieszy „prawicowego” prezydenta, który zyska przewagę w walce o reelekcję. Jeżeli Tusk naprawdę chce walczyć o prezydenturę, powinien jak najszybciej obniżyć podatki, doprowadzić budżet na skraj zapaści i pozbyć się połowy urzędników, co zapewne nie spowodowałoby żadnego obniżenia i tak już niskiej jakości usług państwowych. Marek Langalis

Instytucje w rękach barbarzyńców W dwudziestą rocznicę odzyskania, tzw. wolności obserwować możemy wiele zjawisk, wskazujących na to, że państwo nasze opanowywane jest przez neobarbarzyńców. Ludzi, którzy zajmując mniejsze lub większe stanowiska w aparacie urzędniczym, wymiarze sprawiedliwości, samorządach,  nie mają tak naprawdę pojęcia o odpowiedzialności, jaka na nich spada. Nie znają, lub nie rozumieją świata wartości, na jakich ukształtowana została nasza cywilizacja. Gotowi są podeptać ją w imię zysku, promocji itp. nowomowy pseudokapitalizmu, jaki nam zafundowano w 1989 r. Problem nie dotyczy tylko sfery państwowej - rak  toczy również hierarchię Kościoła Katolickiego. Już niedługo okaże się, że milcząca, normalna, większość naszego społeczeństwa sterroryzowana zostanie całkowicie przez hałaśliwe, popierane przez Hunów na urzędniczych stanowiskach, grupy dewiantów i wszelkiej maści degeneratów i renegatów. I nie będzie miała ośrodków, instytucji jej broniących. Problem nie dotyczy tylko sfery państwowej - rak toczy również hierarchię Kościoła Katolickiego. Już niedługo okaże się, że milcząca, normalna, większość naszego społeczeństwa sterroryzowana zostanie całkowicie przez hałaśliwe, popierane przez Hunów na urzędniczych stanowiskach, grupy dewiantów i wszelkiej maści degeneratów i renegatów. I nie będzie miała ośrodków, instytucji jej broniących. Oto w marcu br. Sąd Okręgowy w Gdańsku skazuje Ryszarda Nowaka za nazwanie "przestępcą" osobistego wroga Biblii i Kościoła Katolickiego - lidera satanistycznej grupy Behemoth. Adama Darski ps. "Nergal" podczas koncertu w Gdyni w 2007 r. podarł publicznie Biblię oraz nazwał Kościół zbrodniczą sektą. Prokuratura dwukrotnie umorzyła sprawę, jaką wytoczył mu Ryszard Nowak nie dopatrując się znamion przestępstwa we wspomnianym czynie. Ale samotny obrońca Pisma Świętego na umorzenie sprawy nie zasługiwał. Został skazany. "Nergal" i zachwycająca się jego "sztuką" dzieciarnia mogą obrażać katolików dalej. Bezkarnie. W telewizji TVN24 jakiś młody urzędnik z dzielnicy Bemowo stwierdził, że koncert madonny 15 sierpnia br. to świetna okazja do wypromowania tej dzielnicy w świecie. Biedny chłopiec nie wie, że ta data jest dla Polaków ważna. Nie wie tego, co wiedzą amerykańscy spece od marketingu. Że jak zrobimy koncert w tym dniu w "kołtuńskiej" Polsce, będzie dym! Ciemnogród się odezwie i zapewni nam rozgłos. I rzeczywiście odezwał się. Nie mógł liczyć na swoich, opłacanych z podatków urzędników. Nie mógł zdać się na ich wiedzę, kompetencję, kręgosłup moralny, przywiązanie do narodowych tradycji. Ale co gorsza, nie może liczyć nawet na hierarchię kościelną. Oto kuria warszawska odmówiła organizatorom protestu zorganizowania mszy świętej. Że podobno się nie godzi. Pewnie Komisja Europejska już coś w tej sprawie postanowiła. Dotąd msze przebłagalne za grzechy ludzkości miały w Kościele rację bytu. Podkreślam - za grzechy całej ludzkości - a cóż dopiero jednej, fałszywej madonny. Nowe standardy są jednak inne i już. No cóż, żołnierze broniący naszej ojczyzny w 1920 r. przed zalewem bolszewickiej barbarii nie zdawali sobie pewnie sprawy, że 90 lat później, w dniu ich święta oraz święta naszej Patronki, na ich szczątkach robić będzie wygibasy podstarzała skandalistka. Kto wie może się nawet ukrzyżuje, albo podrze Biblię? Byle tylko nie krzyżowała penisów jak nasza rodzima "wybitna artystka" Nieznalska, bo wtedy, co bardziej wrażliwi podpici wielbiciele (anty)talentu gwiazdy mogą puścić "artystycznego" pawia. Walec postępu nie omija także Policji. Już niedługo stróże naszego (bez)prawa nie tylko będą ochraniać parady zboczeńców, ale być może do nich dołączą. I nie będą musieli wydawać pieniędzy na stroje, wystarczy jak ubiorą mundury o parę numerów mniejsze żeby był efekt. Przodującą w pracy operacyjnej i wyszkoleniu bojowym okazuje się Komenda Wojewódzka Policji w Gdańsku, która wespół z Ośrodkiem Gender Studies Uniwersytetu Gdańskiego oraz Stowarzyszeniem Kampania przeciw Homofobii - Oddział Trójmiasto, szkolić będzie młodych policjantów jak mają odnosić się do tzw. gejów i lesbijek. Oraz jak reagować na tzw. homofobię. Następnym etapem powinno być powołanie gejowskich milicji, które same ochraniałyby parady zboczeńców, nie angażując policjantów w sprawy tak delikatnych materii. Gejowska milicja - coś na kształt kościelnej Semper Fidelis, albo niemieckiej SA, jak kto woli. Na razie nasi policjanci będą przeszkoleni w zakresie właściwego posługiwania się pałką w obecności geja. Oraz skutecznego tropienia i unieszkodliwiania homofobów. Samorządy, sądy, komendy policji, uniwersytety a nawet urzędy kościelne. Jednym słowem instytucje powstałe po to, aby zapanować nad chaosem. Bronić Ładu. Chronić cywilizację przed barbarzyństwem. Ulegają erozji od wewnątrz. Stają się powoli, ale systematycznie narzędziem w rękach neobarbarzyńców. A wszystko to za wasze, obywatele III RP pieniądze. Pomijam tutaj zupełnie sprawę tzw. postkomunistycznego układu, chociaż ma on niewątpliwie swój udział w rozkładzie porządku. Sprawa jest jednak szersza. Instytucje są kierowane przez ludzi "bez właściwości", wytwory postmodernistycznej rewolucji. Lewiatan, co rusz pożera kogoś nowego, stawia na stanowisku i każe pokłonić się panującej nowomowie i politpoprawności. Nienormalność i dewiacja staje się cnotą. Normalność zasługuję tylko na miano fobii. Wróg już nie jest u bram. Dawno je minął niezauważony i osiadł na zamku. Łukasz Kołak

Ludzie biedni Biedacy dzielą się na kilka kategorii. Np. na tych, którzy chcą być biedni - i niekoniecznie muszą to być mnisi z zakonów żebrzących: wiele osób po prostu nie chce się bogacić, lub: korzystać z bogactwa. Znane są przypadki żebraków, którzy żyli jak nędzarze, pozostawiając wszakże po sobie spore sumy pieniędzy. Są ludzie, którzy są biedni chwilowo. Prowadzili interes - i zbankrutowali. Nimi też nie będziemy się zajmować - dadzą sobie sami radę. Tak naprawdę troszczymy się nie o "biednych", lecz o "niezaradnych". Wszyscy niezaradni są (albo niedługo staną się...) biedakami. Jeśli niezaradni jeszcze nie są biedni (np. niezaradne wdowy), to naokoło nich wyrasta wianuszek hien, wyrywających im posiadane jeszcze pieniądze. Co jest, niestety, z punktu widzenia gospodarki korzystne: pieniądze przechodzą z rąk ludzi niezaradnych, którzy by je marnowali - do rąk tych, którzy umieją nimi gospodarować. Dlatego ludzie zamożni winni w testamentach z góry odpowiednio zagospodarowywać pieniądze, by wdowa miała jak najmniej do powiedzenia. Natomiast pozostałymi niezaradnymi osobami społeczeństwo musi się zająć. W normalnym państwie powstają w tym celu organizacje charytatywne - ale większość pomocy przechodzi po prostu z rąk do rąk: udziela się jej znanej sobie niezaradnej osobie. Natomiast w państwie socjalistycznym istnieją w tym celu instytucje państwowe, zajmujące się "pomocą społeczną", "zasiłkami socjalnymi". Instytucje te zużywają na swoje utrzymanie i działalność od 40 do 99,4 proc. (nie pobity do tej pory rekord świata przy "udzielaniu pomocy głodującym dzieciom w Abisynii" za rządów krwawego płk. Mariana Mengistu). Co już samo w sobie jest skandalem - ale inaczej być po prostu nie może. W rzeczywistości jest jednak znacznie gorzej. O pomoc reżymu trzeba się bowiem "ubiegać". Otóż tu kryje się podstawowy błąd w rozumowaniu socjalistów: Osoby niezaradne są często w niektórych dziedzinach całkiem zaradne. Np. żyjący ze śmietników czy z żebraniny. Natomiast skąd, u Boga Ojca, przekonanie, że osoba niezaradna będzie umiała postarać się o pomoc socjalistyczną? Tak, oczywiście, nie jest. Osoby niezaradne ani starać się o nią nie umieją - ani nawet często nie wiedzą, że taka pomoc istnieje. Zdecydowana większość "pomocy społecznej" trafia do rąk ludzi bardzo zaradnych - czyli umiejących starać się o pomoc socjalną!! Jest oczywiste, że znacznie więcej pieniędzy wyszarpie od urzędnika gość znający na pamięć wszystkie przepisy o "pomocy socjalistycznej" - niż bezradna, otępiała umysłowo, wdowa z dziećmi. Co więcej: często urzędnicy, widząc, że jest ona umysłowo otępiała, po prostu ją okradają, wręczając - powiedzmy - 1/3 pomocy, a biorąc kwit na całość. Urzędnicy również często przydzielają taką pomoc swojej rodzinie i znajomym. Za "komuny" np. sanatoria pełne były ludzi nie "chorych i biednych" - lecz lekko słabujących, ale mających świetne układy z "panią Krysią", która przydzielała skierowania. Dziś te osoby narzekają, że "za komuny, to każdy mógł pojechać do sanatorium lub na wczasy...". Powtarzam jednak: gdyby urzędnicy byli nawet kryształowo uczciwi - to i tak zdecydowana większość "pomocy socjalistycznej" trafiać musi do rąk wydrwigroszów - a nie do rąk ludzi naprawdę niezaradnych. Dlatego zamiast rozwijania kolejnych instytucji "przydzielających" i "kontrolnych", należy wszelką pomoc socjalną zlikwidować, wszystkie pieniądze wydawane na tę opiekę plus te 40 proc. wydawane na urzędy zostawić ludziom w kieszeniach - i wierzyć, że ludzie sami zajmą się swoimi bliźnimi w potrzebie. Na pewno będzie i taniej - i ZNACZNIE lepiej. JKM

21 lipca 2009 Dobro współne , albo zło konieczne.... Pan Ryszad Czarnecki, znany głównie z umiejętności zmieniania partii, ale tak, że zawsze jego jest na wierzchu, na swoim blogu internetowym napisał, w sprawie Danuty Huebner, że:” A teraz Danka jak Murzyn zrobiła swoje i może odejść”(???) Pan Ryszard  zaczął od Unii Polityki Realnej, a skończył na razie na Prawie i Sprawiedliwości  Jak będzie przebiegać jego kariera polityczna- zobaczymy!. Wszystko zależy od uformowania  sceny politycznej, a ta - jak wiadomo w demokracji- jest do uformowania na zadaną formę, szczególnie jak się ma  do dyspozycji media i specsłużby. Jak powiedział jeden pan potracony przez samochód podczas zmiany zwrotnicy tramwajowej:” Zostałem uderzony w tył mojej osoby i wywróciłem się na jezdnię?. Pan Ryszard jest potrącany - ale się nie wywraca na jezdnię.. Naprawdę jest niezły, jeśli chodzi o utrzymanie się na powierzchni politycznej tyle lat. Powinien założyć już dawno szkółkę, gdzie nauczają jak się utrzymywać na powierzchni politycznej, zmieniając jedynie partie. Bo programowi - ma się rozumieć- jest najoczywiściej wierny, od dwudziestu lat.. W sprawie Murzyna związanego z Danką wypowiedział się, pochodzący z Nigerii, John Godson, Murzyn, tymczasowo łódzki radny Platformy Obywatelskiej. Okazuje się, że liberałowie też są w Afryce. Murzyn  napisał  mniej więcej tak:” Moje oburzenie budzi fakt, że Pan pisząc o Pani Danucie Hubner, przedstawia ciemnoskórych „Murzynów” jako ludzi tylko do czarnej roboty(…). To nie pierwszy raz, kiedy ktoś z pańskiego ugrupowania obraża ciemnoskórych. Uczynił to już Jarosław Kaczyński”(????). Chodzi o to, że pan Jarosław Kaczyński napomknął coś o orzeszkach z Gabonu, a teraz był niedawno z ojcem Rydzykiem na Jasnej Górze, gdzie promował komórki rodzinne, a ojciec Rydzyk spoufalał się z  czarnym misjonarzem., z którym sobie frywolnie pożartował, zapominając o obowiązującej poprawności politycznej. Dobrze, że nie żyje już Julian Tuwim, który za wierszyk o Murzynku Bambo, który w Afryce mieszka i jest to nasz koleżka, obrywałby od TVN-u  nieustanne cięgi i nie wyplątałby się z  przyklejonej mu łatki  rasisty. Tym bardziej, że proponował Murzynowi, żeby ten napił się mleka, a przecież mleko jest białe, co jest dodatkowym afrontem dla Murzynka i do tego przed mamą na drzewo uciekał.. No i potem na prośbę mamy, żeby szedł do kąpieli,   bał się, że się wybieli..(???) Ile nienawiści, rasizmu i ksenofobii jest w tym- pozornie niewinnym- wierszyku Tuwima?. Gdzie podziała się pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego ze swoją całą  sfrustrowaną osobowością pełną nienawiści i ksenofobii? Ona by nam wyjaśniła  naukowo podtekst tego wierszyka, co poeta miał na myśli i w ogóle- czy nie należałoby wycofać go z obiegu, bo rozszerzanie ideologiczne  rasizmu jest zgubne dla ludzkości!. „Ubezpieczony zostawił auto na polu. Kiedy wrócił, samochód zaatakowały owce”- tak jak media zaatakowały europosła Kamińskiego  z Prawa i Sprawiedliwości? Okrzyknęły go antysemitą! No naprawdę, czy jeszcze coś zabawniejszego może przetoczyć się przez wakacyjny sezon ogórkowy? No, może - niemające nic wspólnego  z rasizmem, ksenofobią i antysemityzmem- zawalenie się balkonu w Piotrkowie Trybunalskim? Urwał się balkon bo wszystko ma swój kres, a tu zawiadujący balkonami zarządzają kontrole.. No, bo jak się urwał ten - to mogą się urwać i inne! Tak jak zawalił się dom- to mogą zawalić się inne, podobnie jak utopił się w jeziorze jeden - to może utopić się i drugi… I tak dalej!  Roboty pokontrolnej jest w bród! Po kontrolach okaże się, że na  połowę balkonów nie wolno wychodzić, a dalsza połowa też jest przeznaczona do wnikliwszej obserwacji. Tym bardziej, że obowiązuje zakaz palenia papierosów na balkonach, a  biedaczki - balkony  przeciążone nie wytrzymują tłoku, bo niepalące żony nie chcą się truć dymem swoich mężów, wyrzucają ich na balkon Pod wpływem medialnej propagandy.. Bo najgorzej ma ten, co nie pali, gdy obok niego znajduje się nikotynowa lokomotywa.. A przy okazji  kontrolerzy policzą  pety na kontrolowanych balkonach i złapią in flagranti paru gapowiczów.. Ludzie konspiracyjnie będą palić  na swoich balkonach, dopóty, dopóki władza nie wyposaży policji w helikoptery antynikotynowe, których jedynym zadaniem będzie kontrolowanie balkonów. Czy tam się nie gromadzi jakiś element pronikotynowy? Kiedyś klasowy! W takiej na przykład Brazylii, żołnierze i policjanci  są w trakcie operacji „ oczyszczania” indiańskich rezerwatów  z nierdzewnych, pardon - nie rdzennych - mieszkańców(????). To tak jak u nas „Akcja Wisła”, ale na odwyrtkę. Usuwają wszystkich, którzy mieszkają w rezerwatach nielegalnie.. Wszystko to po orzeczeniu Sądu Najwyższego, który uznał, że rezerwat Raposa Serra do Sol należy jedynie do tubylczych ludów.(???). Ze dwa lata temu pisałem dla żartu,  że będą usuwać Amerykanów  z ziem zamieszkałych kiedyś przez  Indian. No i proszę. Zaczęli od Brazylii… Wcześniej usunęli  Białych  z farm RPA i Zimbabwe. Kolonizatorów usunęli już stosunkowo dawno z Afryki. A Aborygenom oddadzą Australię. Antarktydy nie oddadzą pingwinom, bo Rosjanie już coś tam dla siebie zaklepali.. Idziemy w dobrą stronę, w stronę przeszłości, której wydawałoby się nie da się zawrócić.. W ramach rozkładania Ameryki, Izba Reprezentantów amerykańskiego Kongresu, przyjęła ustawę, która wprowadza pojęcie” zbrodni z nienawiści”(????) Coś podobnego…(????). A odrębnie: „zbrodni z miłości”, „zbrodni z zazdrości”, „zbrodni z  nieukrywanej życzliwości”, „zbrodni z powodów nieokreślonych”, czy „zbrodni zorganizowanej, ale niechcianej”. Zbrodnia to zbrodnia, i nie powinno być potrzeby kategoryzowania zbrodni, chyba, że nastąpiła z winy nieumyślnej.. Pojecie „zbrodni z nienawiści” ma zapewnić ochronę prawną” 547 formom rozmaitych - filii i dewiacji seksualnych uznanych przez Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatryczne”(???). A samo Amerykańskie Stowarzyszenie Psychiatryczne? Dokument ma na celu ujęcie homoseksualistów i osób o” alternatywnym życiu płciowym” w osobną kategorię, która ma być chroniona przed „nienawiścią”. „Alternatywne życie płciowe”- naprawdę niezłe określenie. Tworzenie odrębnego prawa dla poszczególnych grup współżycia( przepraszam homoseksualistów za słowo!) społecznego, jest takim samym nonsensem, jak tworzenie prawa dla  poszczególnych grup zawodowych. W Polsce na przykład lekarze i adwokaci nie muszą mieć kas fiskalnych- reszta natomiast musi je mieć. Jest to uprzywilejowanie całych grup, co powoduje, że prawo przestaje mieć sens, ponieważ grupowo rozmywa odpowiedzialność. Na szczęście nie dzieli się jeszcze lekarzy i adwokatów ze względu na sposób zaspokajania seksualnego. Wszystko zaczęło się od  morderstwa homoseksualisty w stanie Wyoming w 1998  roku. Bo nie może być po prostu morderstwa, niezależnie, w jaki sposób zamordowany zaspokajał swój seksualny popęd.. Jak tak dalej pójdzie to na nagrobkach będzie musiało być zaznaczane, wymusi to Sąd Najwyższy, w jaki sposób ten- tego wszyscy tamtego?. Żeby wszyscy wiedzieli, jak się  zaspokajał, przy pomocy ilu „ partnerów i czy był chory na AIDS, czy też nie… Znowu będzie prowadzona walka z Kościołem, z jego wstecznictwem - w tej sprawie. A potem - ma się rozmieć w innych sprawach. Bo postęp nie zna granic!… I jego prawdziwa istota polega na tym, żeby jak przód idzie do przodu,  to i, żeby tył też szedł do przodu.. Razem ze środkiem, który też powinien iść do przodu. I niekoniecznie całość musi być robiona podstępem..Gilotyna demokracji obcina zdrowy rozsądek.. Prawo moralne przestaje istnieć! WJR

Prywatyzator idzie na komisarza Jako minister przekształceń własnościowych Janusz Lewandowski stał się symbolem złodziejskiej prywatyzacji, sprzedaży państwowych firm kolesiom, rosnącego lawinowo bezrobocia. Był współautorem programu prywatyzacji gospodarki już w 1989 r., gdy trwał jeszcze PRL, współzałożycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. To otworzyło mu drzwi do najważniejszych urzędów w III RP. Jako minister przekształceń własnościowych w dwóch solidarnościowych rządach stał się symbolem złodziejskiej prywatyzacji, sprzedaży państwowych firm kolesiom, rosnącego lawinowo bezrobocia. Dziś szykowany jest na unijnego komisarza. Bo w Brukseli przeszłość Janusza Lewandowskiego nikomu nie będzie przeszkadzać. Janusz Lewandowski pochodzi z Lublina, ale swoje dorosłe życie związał z Trójmiastem. Ukończył ekonomię na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie uzyskał także stopień doktora. Od 1980 do 1989 roku był doradcą ekonomicznym NSZZ "Solidarność", a w 1988 r. - współzałożycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Wtedy też wraz z Janem Szomburgiem przedstawił projekt szybkiej prywatyzacji gospodarki, którą w skrócie można by nazwać prywatyzacją przy pomocy bonów prywatyzacyjnych, jakie dostaliby Polacy. Diagnoza Szomburga i Lewandowskiego była trafna: szybki rozwój gospodarczy Polsce mogło zapewnić oddanie państwowej własności w ręce prywatne, a Polacy powinni na tym jak najszerzej skorzystać. Niestety, idea szerokiej prywatyzacji przy udziale społeczeństwa stała się własną karykaturą, gdy weszła w życie tzw. powszechna prywatyzacja przygotowana przez ministra Lewandowskiego i wystartowały Narodowe Fundusze Inwestycyjne.

Najgorszy prywatyzator Janusz Lewandowski był ministrem przekształceń własnościowych w rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego (1990-1991) i Hanny Suchockiej (1992-1993). Swoją działalność zaczynał w niezwykle sprzyjających warunkach, jakich potem nie miał po nim żaden minister. Polacy wtedy popierali w większości prywatyzację, bo kojarzyła się z czymś pozytywnym, ze zmianami, które wychodzą na dobre nie tylko przedsiębiorstwu, ale także pracownikom i państwu. Nastawienie załóg i związków zawodowych było pozytywne m.in., dlatego, że w momencie prywatyzacji pracownicy otrzymywali bezpłatnie do podziału pakiet 15 proc. akcji. To był jednak często tylko wabik dla związków zawodowych i załóg, by wyzbyć się za bezcen majątku narodowego. Ten kapitał społecznego zaufania szybko się zużył, bo pozytywnych przykładów prywatyzacji zdarzało się coraz mniej, a ludzie zaczęli dostrzegać liczne błędy czy wręcz przestępstwa, jakie popełniono przy przekształceniach własnościowych. Przede wszystkim nie było jasnych i czystych reguł wyceny i sprzedaży państwowego majątku. Firmy za grosze przejmowali różnej maści cwaniacy z kraju i zagranicy, bardzo często uwłaszczała się na nich dawna partyjna i esbecka nomenklatura (działacze partyjni, byli dyrektorzy państwowych zakładów, tajni współpracownicy SB i służb wojskowych oraz ich "przełożeni"). Młodzi polscy kapitaliści, którzy dorabiali się na handlu lub prowadzili warsztaty rzemieślnicze, na takie względy nie mogli liczyć. Sztandarowym przykładem wyprzedaży za bezcen stała się "prywatyzacja" bardzo nowoczesnych Zakładów Papierniczych w Kwidzynie. Zakłady te, warte 600 milionów dolarów, sprzedano amerykańskiemu przedsiębiorcy za 120 milionów dolarów. Z całego kraju napływały sygnały, że ktoś kupił państwową firmę, ale stała się ona szybko wydmuszką, ponieważ maszyny i zlecenia trafiały do innej spółki powiązanej z właścicielami, a spółka-matka miała tylko coraz wyższe długi. Szybko, więc upadała, a ludzie zostawali na lodzie ze swoimi nic niewartymi udziałami. Nie tylko nie dane im było zostać kapitalistami, ale w dodatku tysiącami szli na bezrobocie. "Inwestor" nie realizował oczywiście żadnych zobowiązań inwestycyjnych, jednak kara go za to nie spotykała. Co ważne, wielu potencjalnych inwestorów, którzy gotowi byli wejść do Polski z pieniędzmi, szybko się wycofało, kiedy okazywało się, że gdy chce się kupić jakiś zakład, to nie wystarczy dobry pakiet socjalny i inwestycyjny, ale trzeba też często "posmarować?. A pytanie, dlaczego w wielu przypadkach minister nie sprzedawał przedsiębiorstw w najprostszy sposób: przez licytację, („kto da więcej") - do tej pory pozostaje bez odpowiedzi. Wyprzedaż polskich firm obcym inwestorom, często poniżej wartości, oznaczała niejednokrotnie wrogie przejęcie - po to, by zakład zlikwidować, bo był konkurencyjny dla przedsiębiorstw na Zachodzie. Firmę doprowadzano do bankructwa i zamykano, a pracownicy szli na bruk.

Krakchemia i Techma Typowym przykładem błędów i wynaturzeń przy prywatyzacji prowadzonej przez Janusza Lewandowskiego jest sprawa sprzedaży dwóch krakowskich spółek: Krakchemia i Techma. Po pierwsze, jednym z kupujących był kolega ministra z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Po drugie, odrzucono lepszą, bo o prawie 2,5 mln zł droższą ofertę. Po trzecie, wiele wątpliwości budzi do dzisiaj dokumentacja prywatyzacji, a jeden z ważnych dokumentów był antydatowany. Po czwarte, kupujący przejmował cały zysk prywatyzowanych firm, czyli faktycznie zostały one sprywatyzowane za swoje własne pieniądze. Wystarczy, że czytelnik wyobrazi sobie taką oto sytuację: kupujemy od państwa firmę X za, powiedzmy, 5 mln złotych. Ale wiemy, że w jej kasie leży 5 mln złotych, które przejmiemy od razu po podpisaniu umowy. Ile w takim razie to przedsiębiorstwo nas kosztowało? Nic, zero. Tak było mniej więcej w tym przypadku. Sprawa stała się na tyle głośna i szyta grubymi nićmi, że prokuratura nie mogła udać, że nic się nie stało, tak jak było wcześniej i później z wieloma podejrzanymi prywatyzacjami. Oczywiście, skandalem jest, że akt oskarżenia powstał dopiero w 1997 roku, czyli pięć lat po prywatyzacji, a jeszcze większym skandalem jest to, że prawomocny wyrok zapadł dopiero w tym roku. Lewandowski został ostatecznie uniewinniony, jednak kuriozalne jest uzasadnienie tego orzeczenia, które wygłosił sędzia Tomasz Kudla z Sądu Okręgowego w Krakowie, odrzucając apelację prokuratury od wyroku uniewinniającego, jaki zapadł przed sądem rejonowym. Sędzia uznał, co prawda, że przy tej prywatyzacji doszło do nieprawidłowości, ale nie do złamania prawa. Powoływał się na to, że w ówczesnych latach brakowało w ministerstwie fachowych kadr do prowadzenia prywatyzacji, a wiele przepisów się zmieniało i było niejasnych. Ale w takim razie, czy ministra nie obowiązywała zasada, że nieznajomość prawa nie zwalnia od jego przestrzegania? Niejeden Polak zapewne taką nieznajomością się przed sądem tłumaczył, ale nie sądzę, aby sąd mu odpuścił. Kuriozalnie brzmiało też tłumaczenie sędziego, że "ta sprawa miała być wielką aferą pokazującą, że w ówczesnym ministerstwie przekształceń własnościowych istniała grupa trzymająca władzę, pozwalająca kolesiom uwłaszczać się na majątku państwowym", a ponadto miał to być sąd "nad pewną formacją polityczną, która podjęła się przekształceń własnościowych w naszym kraju". Szkoda, że sąd nie ograniczył się, tak jak powinien, tylko do oceny materiału dowodowego, a sędzia wygłosił polityczno-publicystyczną tyradę, której nie powstydziłaby się "Gazeta Wyborcza" i inne media broniące zawzięcie przed wszelkimi oskarżeniami byłego ministra. Epilog tej sprawy jest taki, że prokuratura nie złożyła wniosku do Sądu Najwyższego o kasację wyroku, choć był on już podobno gotowy. Ale przecież nie można było dopuścić do tego, aby kandydat na komisarza unijnego był jeszcze uwikłany w jakieś procesy.

Klęska NFI W 1988 roku Janusz Lewandowski proponował emisję specjalnych bonów, za które można byłoby kupować państwowy majątek. Miała to być powszechna prywatyzacja, ale nigdy nie została zrealizowana. Gdy Lewandowski został ministrem, szybko o niej zapomniał. Dopiero w kwietniu 1993 roku, po fali społecznych protestów, chcąc udobruchać społeczeństwo, parlament przyjął przedstawiony przez rząd Hanny Suchockiej Program Powszechnej Prywatyzacji - chodzi o ustawę o Narodowych Funduszach Inwestycyjnych, a dwa lata później Polacy mogli odebrać świadectwa udziałowe NFI. Koncepcja wymyślona przez Lewandowskiego okazała się żałosną karykaturą idei powszechnej prywatyzacji. Powstało 15 NFI, do których skierowano ponad 500 przedsiębiorstw, ale tylko nieliczne można było uważać za dochodowe, które dawałyby potencjalnym przyszłym właścicielom nadzieję na zarobek. W dodatku jedno świadectwo udziałowe, które mógł otrzymać każdy dorosły Polak, było warte raptem 20 nowych złotych. W efekcie firmy wniesione przez państwo do NFI nie stały się własnością Polaków, którzy wiedząc, iż 20 zł to żadna własność, zbywali swoje udziały różnym podmiotom, w znacznej części zagranicznym. Setki milionów zarobiły na tym tylko firmy zarządzające Funduszami i podmioty skupujące udziały - dochodziło do sprzedaży najbardziej atrakcyjnych firm, wyprowadzania z nich majątku - w efekcie wiele zakładów szybko zbankrutowało, a ludzie trafili na bruk. I nie mogło być inaczej, skoro minister Lewandowski nie zadbał o przygotowanie ustawy, która chroniłaby interesy firm i pracowników.

"Największy paser III RP" Janusza Lewandowskiego obciąża też brak reprywatyzacji. Na początku lat 90. były warunki, żeby przyjąć ustawę reprywatyzacyjną, która naprawiłaby krzywdy, jakich od komunistów doznali dawni właściciele majątków ziemskich, zakładów przemysłowych czy domów handlowych. W pierwszej kolejności zakłady, które miały być sprywatyzowane, powinny trafić częściowo lub w całości do osób, które miały wobec nich roszczenia reprywatyzacyjne. Tego nie zrobiono, bo rząd i minister woleli sprzedawać takie przedsiębiorstwa zagranicznym koncernom. Janusz Lewandowski lubi się chwalić, że dopiero prywatyzacja była rzeczywistym końcem komunizmu, bo zmieniła stosunki własnościowe w gospodarce, dając przewagę własności prywatnej. Powtarza wszem i wobec, że państwo musi chronić "święte prawo własności". Dlaczego jednak tego prawa odmawiał dawnym właścicielom i ich spadkobiercom? Dla tych ludzi stał się po prostu "największym paserem III RP", który sprzedawał zagrabiony majątek. Krzysztof Losz

NIE CHCEMY TAKICH AUTORYTETÓW I WZORCÓW! Wg sondaży OBOP-u prestiż zawodu polityka jest podobny do prestiżu sprzątaczki. Kilka lat temu uczniowie z liceum ogólnokształcącego zapytali mnie: czy znam jakiegoś współczesnego uczciwego i niekłamiącego polityka?  Po dłuższym namyśle odpowiedziałem, że takiego polityka nie znam. Do tego, że każdy polityk podczas kampanii wyborczej „kłamie jak z nut” i obiecuje „gruszki na wierzbie” już nas przyzwyczajono. Jednakże, zaraz po wyborach, ci szczęśliwcy, którzy się „załapali”, nagle tracą pamięć i twierdzą, iż tak naprawdę niewiele mogą zrobić. Zgodnie z zasadami obowiązującymi w każdej partii, najważniejsze jest dobro partii oraz jej pijar (PR), nie zaś dobro Państwa i jego Obywateli. Szkoda tylko, że tego nie mówią nam przed wyborami! Jednak nie o tych kłamstwach chcę mówić.
Dziurawa pamięć polityków. Aby wyraziście i obrazowo pokazać (wprost beznadziejnie) dziurawą pamięć naszych czołowych polityków, można przedstawić w formie anegdoty, której scenariusz napisało samo życie. Babcia mówi do dziadka wybierającego się na zakupy - kup tylko dwie rzeczy: chleb i masło, powtórz. Dziadek powtórzył i poszedł do sklepu. Ponieważ pół dnia minęło i go nie było, babcia postanowiła go poszukać. W końcu spotkała go z puszką farby i wtedy zaczęła krzyczeć. Przecież miałeś kupić dwie rzeczy, gdzie masz pędzel? Niestety z pamięcią naszych polityków, niezależnie od koloru ich maści, jest znacznie gorzej. Niektórzy z nich potrzebowali blisko 20 lat, a nawet pól wieku, żeby ocknąć się i przypomnieć sobie, że np. wcale nie ukończyli wyższej uczelni.
Najpierw był Tadziu, potem Olek! Chodzi tutaj m.in. o nestora liberałów, chlubę, dumę i najwyższy niekwestionowany autorytet moralny PO, byłego posła Koła Poselskiego „Znak” zasiadającego już za czasów J. Stalina w reżimowym, komunistycznym Sejmie PRL (1951-1972 r.) oraz posła na Sejm III RP - I, II i III kadencji, byłego premiera -Tadeusza Mazowieckiego. Pan Tadeusz Mazowiecki w swoim sejmowym dossier wielokrotnie pisał, że ma ukończone studia prawnicze i posiada tytuł magistra prawa. Dopiero w III-kadencji Sejmu, kiedy wyszło na jaw kłamstwo wyborcze prezydenta A. Kwaśniewskiego, nagle się ocknął i przypomniał sobie, że kłamał i zmienił w Przewodniku Sejmowym III kadencji swoje wykształcenie, z wyższego na średnie! Tak, więc Tadeusz Mazowiecki okazał się być doskonałym aktorem. Jako absolwent Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Małachowskiego w Płocku, nie posiadając żadnego wyuczonego zawodu, permanentnie udawał prawnika.. Na to, że grał farsę udając kogoś innego w PRL-owskiej farsie Sejmu, to powiedzmy, można by przymknąć oczy. Jednak jak na ironię losu, jako pierwszy premier „prawnik” tworzył demokratyczne państwo prawa - III RP. Czyż to nie jest groteska? Pan T. Mazowiecki w swoim sejmowym dossier podał również, że w latach 1956-1981 był redaktorem naczelnym miesięcznika „Więź”, zaś w latach 1981 i 1989 redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność”. Jak można zawodowo „uprawiać” dziennikarstwo i na dodatek być redaktorem naczelnym, nie mając merytorycznego przygotowania zawodowego tzn. ukończonej szkoły dziennikarskiej? Czyżby w przypadku pana premiera obowiązywała zasada „nie matura leć chęć szczera zrobi z ciebie oficera”? Podobnie, z „magistrem prawa” było w wyborach prezydenckich w 1990 r. Startował w nich przecież, jako wykształcony prawnik, będąc całkowitym przeciwieństwem swego konkurenta. Jak zapewne wiemy - prostego robotnika z dwoma klasami szkoły zawodowej, ukończonej gdzieś na głębokiej prowincji, a na dodatek głośno chwalącego się tym, że „w życiu nie przeczytał żadnej książki” - Lecha Wałęsy? Robił to z premedytacją oszukując wyborców i naruszając prawo. Znając życie, z pewnością prokuratura (o ile w ogóle zainteresuje się sprawą) „nie dopatrzy się w stosunku do pana premiera żadnych znamion przestępstwa”. Nie dziwi, więc to, że zarówno pan premier, obok Lecha Wałęsy nie znajduje się w IPN liście osób poszkodowanych przez PRL. Byłemu premierowi nie można zapomnieć innych „grzechów młodości”, takich jak - tworzenie w latach pięćdziesiątych „panegiryków” poświęconych reżimowej władzy. Chodzi tutaj m.in. o słynną wypowiedzi T. Mazowieckiego z jesieni 1953 roku (pół roku po śmierci J. Stalina) opublikowaną w dziale Opinie na łamach Wrocławskiego Tygodnika „Katolickiego” (WTK) mówiącą o Prymasie Polski kardynale Stefanie Wyszyńskim, jako agencie Watykanu.(…) Podobna publikacja ukazała się w rzeszowskiej prasie „katolickiej”(de facto antykatolickiej), kiedy to biskupów: Kominka i Kaczmarka nazwał „wrogami ludu pracującego”.(…). Jak pamiętamy, wkrótce potem, zarówno Prymasa Polski jak i JE biskupów aresztowano? Spędzili Oni kilka lat „w odosobnieniu”. A propos demokracji socjalistycznej, w której to przyszło nam żyć. Powszechnie znana jest powiedzenie o różnicy pomiędzy demokracją a demokracją socjalistyczną, obowiązującą w PRL? Odpowiedź jest prosta - taka sama jak pomiędzy krzesłem a krzesłem elektrycznym! Trudno w to uwierzyć, ale obłuda i zakłamanie były stałymi atrybutami PRL-u (tzn. demokracji socjalistycznej). Trzeba tutaj powiedzieć, że ww. materiały prasowe, na ogół pisane były na tzw. „społeczne zamówienie”.(…) Materiały zwyczajne sporządzane były w ramach normalnej pracy dziennikarskiej. Materiały sporządzane na tzw. „społeczne zamówienie” w przeciwieństwie do materiałów zwyczajnych rodziły się albo w partii, albo w bezpiece, a potem, za pośrednictwem oficerów prowadzących, następowała tzw. „transmisja do mas”, którą zapewniali konfidenci poumieszczani na dziennikarskich etatach w gazetach, rozgłośniach radiowych czy telewizji(…). ( Źródło: Zamówienie społeczne jako prywatne. Nasza Polska nr 45 z 4.XI 2008 r.). Do innych jego „grzechów” już jako premiera dokonanych w ramach tzw. „grubej kreski” należy zaliczyć zrównanie dyplomów absolwentów Wyższej Szkoły Nauk Społecznych w Warszawie (PZPR-owskiej szkoły) z dyplomami absolwentów Uniwersytetu Warszawskiego? Osobiście uważam, że skoro T. Mazowiecki, za to, co „przeskrobał” powinien głośno i publicznie powiedzieć - PRZEPRASZAM. Należy się to Nam Obywatelom, św. pamięci Prymasowi Tysiąclecia oraz ww. św. pamięci biskupom i ich rodzinom. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że pan premier D. Tusk oraz rządzący liberałowie z PO nadal uważają pana Mazowieckiego za „wielki niekwestionowany autorytet moralny”. Wcale nie lepszy od T. Mazowieckiego jest były prezydent (z SLD) - Aleksander Kwaśniewski, również były poseł na Sejm III RP - I i II kadencji. On także, publicznie w oficjalnych Informatorach Sejmowych opracowanych na podstawie danych zawartych w kwestionariuszach posłów, dwukrotnie podał, że jest magistrem ekonomii oraz, że „ukończył studia wyższe na Uniwersytecie Gdańskim... (Źródło: Informator - Sejm I, II i III kadencji).

Plusy dodatnie Plusy Ujemne Podobnie jak T. Mazowiecki oszukał miliony wyborców. W efekcie w 1995 r. po zgłoszeniu sprawy oszustwa wyborczego prezydenta elekta, sąd zajmujący się sprawą skargi społecznej wyborców (złożyło ją ok. 820 tysięcy oszukanych wyborców) „uznał to za czyn o małej szkodliwości społecznej, niemający istotnego wpływu na ostateczny wynik wyborów”, a tym samym „skazał go ” na 5 lat (z drugą kadencją 10 lat) „sprawowania prezydentury”. Właśnie na taki wyrok niezawisłego sądu (mogło być całkiem inaczej) prezydent elekt oczekiwał w Hiszpanii. Wydaje się, że trzeba nie mieć wyobraźni, być mało mobilnym intelektualnie lub mieć problemy z tzw. „chorobą filipińską”, aby w dobie lotów kosmicznych, teleksów, telefonów komórkowych, emaili oraz Internetu opowiadać bajki o ukończonych studiach wyższych i to niezależnie gdzie się studiowało. Każde takie oświadczenia Państwowa Komisja Wyborcza, gdyby tylko chciała, mogłaby to sprawdzić (dosłownie) w przeciągu kilku minut. A swoją drogą obaj politycy posiadają wiele cech wspólnych, a mianowicie: udawali ludzi wykształconych i to z tytułami magistra,,,zajmowali najważniejsze stanowiska w III RP,

nie wylewali alkoholu za kołnierz, obaj byli redaktorami naczelnymi reżimowej prasy (A. Kwaśniewski -tygodnika itd .i Razem) obaj nie zdobyli odpowiedniego przygotowania zawodowego, nie spełniali wymogów na ww. stanowiska (wymagane studia dziennikarskie i co najmniej 5 lat praktyki dziennikarskiej), ale przecież powszechnie było wiadome, że dla osób wybitnie zasłużonych dla władzy ludowej robiono wyjątki. Wyborcy, wybierając obu polityków na posłów, głosowali na światłych, rzutkich i zarazem wykształconych Europejczyków, nie na cwaniaków i krętaczy bez wyuczonego zawodu. W ten sposób wyeliminowani zostali inni bardziej zasługujący oraz bardziej kompetentni kandydaci na posłów. W grudniu 2002 r. prezydent A. Kwaśniewski publicznie podziękował prezydentowi Stanów Zjednoczonych za to, „że dzięki nieugiętej postawie USA wyzwolono Polskę spod strasznego reżimu totalitarnego”. Przypomnijmy sobie, reżimu, w którym wówczas był urzędującym ministrem w rządzie M.F. Rakowskiego. Zapewne sami arcymistrzowie intryg, przewrotności i obłudy - Niccolo Machiavelli i Józef Goebbels „musieli ze zwykłej ludzkiej zawiści przewracać się w grobie”. Należy też podziwiać tupet i ogromną hipokryzję osób, które za przysłowiową miskę soczewicy gotowi są sprzedać, nie tylko siebie, ale też własny Naród, byle tylko nadal być na „świeczniku” oraz pierwszych stronach gazet.

Równi i równiejsi! W tamtym czasie po prostu strasznego pecha miał kandydat na sołtysa z Pomorza, który podczas wyborów samorządowych publicznie deklarował to, że posiada wykształcenie średnie, co również okazało się kłamstwem wyborczym. W efekcie Sąd Rejonowy w Gdańsku potraktował go dość ulgowo i skazał tylko: „na 1,5 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na 5 lat,” co wiązało się „z zakazem sprawowania kierowniczych stanowisk przez okres 5-ciu lat.” No cóż, co wolno wojewodzie to nie tobie.......”. ··Gdyby on „poszedł na całość” i podał, jak premier T. Mazowiecki czy prezydent A. Kwaśniewski, że również ma tytuł magistra, z pewnością by go nie ukarano i zostałby, co najmniej wojewodą. Kwaśniewski kłamał, został prezydentem państwa, Mazowiecki kłamał został premierem, rolnik najmniej z nich kłamał (tylko zrobił maturę a nie magisterkę) i dostał 1,5 roku więzienia. Tutaj, gołym okiem widać realizację konstytucyjnej zasady równości wszystkich obywateli wobec prawa. Gdzie tu sprawiedliwość? Takie podejście sądów utwierdza obywateli w przekonaniu o tym, że w Polsce wciąż obowiązuje stara zasada „Wszyscy jesteśmy równi, ale bywają równiejsi”. Przysłowia są mądrością narodu. Jedno z nich mówi, że „W Polszcze sprawiedliwość jest jak pajęczyna, bąk się przecina, muszynę zatrzyma”. Niestety, kto w tym przypadku był „bąkiem” a kto „muszyną” również widać gołym okiem.

„Bawół”- Mędrcem Europy! Na pokazanych przykładach widać i można być tego pewnym, że obecnie w Polsce sprawiedliwości tylko można szukać, w słowniku wyrazów obcych pod literą - S. A skoro tam też jej nie ma, to pojęcie „sprawiedliwości po polsku” powinien wyjaśnić nam, unijny Mędrzec Europy, Lech Wałęsa, którego wypromował i poparł na to zaszczytne unijne stanowisko premier Donald Tusk. Jest on jedyną postacią wśród Mędrców, która: gdzieś na głębokiej prowincji ukończyła tylko dwie klasy zawodówki, nie zna żadnego obcego języka i na dodatek przechwala się tym, „że w życiu nie przeczytała żadnej książki”. Znany jest z niespójnych, bezsensownych, sprzecznych wewnętrznie wypowiedzi w stylu: „nie tylko jestem, za, ale również jestem przeciw”. Niektóre media tego typu wypowiedzi zwą bełkotem. Zapewne to wszystko nie przysporzy Polsce splendoru. Jak widać dla pana premiera, te fakty nie miały absolutnie żadnego znaczenia? Po Grudniu 1970 roku SB interesowała się L. Wałęsa i jak każdemu opozycjoniście i  nadała mu pseudonim „Bawół”. Dlaczego mu taki pseudonim dali, nie wiadomo, można się tylko domyśleć? Inteligentem nie był. A swoją drogą SB nie śniło się nawet, że dając mu tak obraźliwy pseudonim, dali go przyszłemu nobliście oraz przyszłemu Mędrcowi Europy. Wydaje się, że znacznie bardziej pasującą i mniej kontrowersyjną osobą na Mędrca Europy byłby przyjaciel premiera D. Tuska, jego doradca polityczny. Byłby to człowiek o ogromnej wiedzy i doświadczeniu życiowym, prześladowany przez reżim komunistyczny, znający języki obce, były minister spraw zagranicznych, były więzień obozu koncentracyjnego, pan W. Bartoszewski - grzecznościowo zwany profesorem. A swoją drogą L. Wałęsa jest osobą publiczną, powszechnie znaną a rodaków interesują jego zainteresowania, książki, jakie czyta. Interesuje również ich to, czy po uzyskaniu nagrody Nobla przeczytał jakąś książkę, czy nadrabia zaległości z dzieciństwa i młodości, czy w ramach programu „Cała Polska czyta dzieciom”, czyta wnukom książki i jakie? Może to są: „Kubuś Puchatek”, „Przygody Koziołka Matołka”, „Kaczka dziwaczka” czy też „O dwóch takich, co ukradli księżyc”? Wiadomo, Wałęsa jest bardzo sprytny, czytając wnukom, to ma jak w reklamie „dwa w jednym”, dla nich i dla siebie. Dobrze by było gdyby, chociaż raz wypowiedział się w tej sprawie. Redakcja jednej z ogólnopolskich prawicowych gazet wystąpiła z prośbą do naszego noblisty, u którego z czytaniem książek nie jest najlepiej, ażeby zaprzestał udzielać oświadczeń, których nie można traktować poważnie a jego wypowiedzi nadają się znakomicie do rubryk satyrycznych, takich jak np. „Sensy”.(…) „Kończ waść, wstydu oszczędź - chciałoby się powiedzieć, tylko czy Wałęsa zrozumie, o co chodzi? Czy czytał kiedyś „Potop”? (Źródło - „Kończ Waść…” Nasza Polska nr 44 z 28.10.2008 r.) Trzeba przyznać rację redakcji, ponieważ niektóre kabarety nabijają się z naszego noblisty szczególnie z takich wypowiedzi jak „zdrowie nasze, gardło wasze” oraz „nie tylko jestem, za, ale również jestem przeciw”. Problemy z pamięcią miał również Jarosław Wałęsa. Poważne problemy z pamięcią, mimo młodego wieku musiał mieć poseł partii rządzącej PO z Gdańska, najzdolniejszy z rodu Wałęsów, ten, który po ojcu zaszedł najwyżej - Jarosław Wałęsa. (to ten, który nie choruje na pomroczność jasną). Trzeba przyznać, że zdobył on gruntowną wiedzę, skoro ukończenie 3 letnich studiów zajęło mu aż 8 lat. Z pewnością w Sejmie III RP nie było i nie ma takiej drugiej postaci, o tak dobrze ugruntowywanej wiedzy. Panu posłowi można doradzić, aby stale ćwiczył pamięć. Wiadomo, trening czyni mistrza.
Ten scenariusz napisało samo życie. W Trójmieście od wielu lat krąży historia pewnego szefa firmy, który wraz z żoną i córką spędził wakacje za granicą Wrócił z nich po kilku tygodniach i zapytał się swojej sekretarki, co słychać? W odpowiedzi dowiedział się, że są dwie wiadomości - dobra i zła. Na początek ta zła, nie jesteś już szefem. Po pewnym czasie, jak się nieco uspokoił poprosił o przekazanie dobrej wiadomości. W odpowiedzi sekretarka powiedziała, mu, będziemy mieli dziecko. Mowa jest o jednej z najważniejszych postaci w Trójmieście, jednym z guru PO.

Aaron Langman - vel Janusz Lewandowski Jeszcze innym ciekawszym przypadkiem jest sprawa dr Janusza Lewandowskiego vel Aarona Langmana (członka PO), byłego kilkukrotnego posła na Sejm III R.P., byłego ministra w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych, obecnego euro-deputowanego i zarazem przewodniczącego Komisji Budżetu i Finansów Parlamentu Europejskiego. Wg Prokuratury oraz NIK-u pan J. Lewandowski ma „wiele grzechów na sumieniu”. Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku będąc ministrem przekształceń własnościowych, skompromitował się m.in. sprawą tzw. świadectw udziałowych Narodowych Funduszy Inwestycyjnych (NFI), które okazały się dla wszystkich ich właścicieli „wielkim niewypałem MPW ”. Ponadto wg NIK-u: Janusz Lewandowski, jako minister ponosi odpowiedzialność cytat: „za nie doprowadzenie do prywatyzacji Stoczni Gdańskiej S.A., tolerowanie zaniechania przez Zarząd Spółki działań efektywnościowych i restrukturyzacyjnych, w tym niewykorzystanie ekspertyz dotyczących Stoczni, wykonanych przez firmy doradcze (…). (Źródło: str.15 Informacji o wynikach kontroli działalności organów państwowych oraz władz Stoczni Gdańskiej w okresie od 1988 r. do upadłości Spółki” NIK 13- 02-1997 r.] Pan J. Lewandowski przez dwie kadencje Sejmu, („za fałszowanie dokumentów”)  był ścigany przez prokuraturę z Bielska Białej (ciągle chował się za immunitetem poselskim) „za fałszowanie dokumentów”. Wg mediów, cytat - „Pierwsze postępowanie przeciwko posłowi zostało prawomocnie umorzone przez sąd w 2000 r. Stało się tak, ponieważ cały czas chronił go immunitet poselski i sprawa ta została przedawniona. W trakcie poprzedniej kadencji Sejmu, kiedy prokuratura zwracała się o uchylenie immunitetu, poseł mógł z niego zrezygnować, lecz nie zrezygnował. Gdyby był całkowicie pewny swoich racji zostałby oczyszczony z zarzutów i nie byłoby problemu”(…) Chodziło tutaj o aferę (z początku lat 90), związaną z prywatyzacją dwu krakowskich spółek: Techmy i Krak-Chemii. Dopiero w 2003 r., po próbie pociągnięcia do odpowiedzialności posła A. Leppera, prokuraturze udało się pozwać posła J. Lewandowskiego do Sądu Rejonowego w Krakowie, gdzie przeciwko niemu, na jego wokandzie wniesiono sprawę karną. Prokuratura Okręgowa w Krakowie zażądała: „dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu, grzywny w wysokości 2 mln.389 tys. zł oraz orzeczenia obowiązku naprawienia wyrządzonej szkody”. Zdaniem prokuratury, były minister przekształceń własnościowych miał dopuścić się m.in. cytat: „do pomijania korzystniejszych ofert, poświadczenia nieprawdy poprzez podpisywanie antydatowanych dokumentów, wyrażenie zgody na sprzedaż akcji pomimo upływu terminu, przyjęcie zaniżonej stopy kredytu refinansowego, nie naliczanie odsetek karnych i doprowadzenie do mechanizmu samofinansowania zakupu spółki poprzez przejęcie przez nabywcę dywidendy”. Straty poniesione z tytułu nieprawidłowości prywatyzacji krakowskich spółek oszacowano w akcie oskarżenia na 2 mln. 389 tys. zł. Wprawdzie w dniu 24 marca 2005 r.. krakowski sąd uniewinnił byłego ministra J. Lewandowskiego uznając, iż w procesie prywatyzacji popełniono błędy, ale „nie wynikały one ze złej woli, lecz z powodu szybkiego tempa prac.”. Jednak krakowska prokuratura po otrzymaniu uzasadnienia wyroku sądowego, złożyła w tej sprawie odwołanie, wskazując na niezwykle wybiórcze wykorzystanie przez sąd zebranych dowodów. Być może euro-deputowany Janusz Lewandowski, ponownie stanie przed sądem w charakterze oskarżonego. ( Źródło: Nasz Dziennik maj 2004 r.) Czy dla praworządnego obywatela może być coś ważniejszego, od składania zeznań we własnej sprawie karnej? Jak widać na załączonym przykładzie - może? Wchodząc na tzw. „polityczną karuzelą” można być spokojny. Jesteś nieudacznikiem, nie sprawdziłeś się w jednej branży z rekomendacji partii idziesz do drugiej na wyższe stanowisko i najlepiej jak najdalej od wyborców, np. do Brukseli, żeby niepotrzebnie nie drażnić elektoratu. A swoją drogą, nasuwa się proste pytanie. Czy lis powinien być nadzorcą kurnika? Zapewne tak długo lis nim będzie, dopóki nie zmieni się u nas chorego prawa. Kiedy w końcu przestępcy, agenci S.B., tajni współpracownicy (T.W.), czy też inne osoby skazane prawomocnymi wyrokami sądowymi nie będą mogły zasiadać w lawach poselskich? Mówi się o tym już blisko 20 lat i tylko się mami wyborców.. Sejm staje się doskonałą „przechowalnią” przestępców, którzy na dodatek dzięki immunitetowi stają się nietykalni. Znając życie, to dużo wody w Wiśle upłynie, zanim w Polsce zostanie zmienione prawo uniemożliwiające ten proceder. Wszyscy politycy obiecywali zmianę prawa i nic! Wydaje się, że również pan J. Lewandowski zwyczajnie zapomniał powiedzieć wyborcom o swoich pełnych danych osobowych, ale też o tym, że przez blisko dziesięć lat ścigany był przez krakowski wymiar sprawiedliwości. Platforma jest przede wszystkim wielką mistyfikacją.(…) (Stefan Niesiołowski) W istocie jest takim świecącym pudełkiem. Mamy do czynienia z elegancko opakowaną recydywą tymińszczyzny lub Nowym wydaniem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, której kilku liderów znakomicie się odnalazło w PO. (Źródło: Życie 1 sierpnia 2001 r. „Naśladujmy Litwę”) Badacz owadów, poseł Stefan Niesiołowski, popularnie zwany "profesorem od robaków", od lat wyróżnia się niebywałymi napadami politycznej agresji. Można wręcz podziwiać, jego wyjątkową "hojność" w obdarzaniu przeciwników politycznych wyzwiskami. Postępowanie Niesiołowskiego najlepiej scharakteryzował satyryk Marcin Wolski, pisząc parę lat temu: "Senator Niesiołowski tak długo zbierał muchy - plujki, aż sam się upodobnił do jednej z nich". Za swoje tak staranne opluwanie wszystkich inaczej myślących niż politycy z PO, Niesiołowski doczekał się upragnionej nagrody - został wicemarszałkiem obecnego Sejmu. (Źródło: Przypadki Stefana Niesiołowskiego, Nasz Dziennik 20.12.2007 r.) Jaki pan taki kram - wszystko, co polskie znaczy nienormalne ( Donald Tusk) D. Tusk urzędujący premier chyba również ma problemy z pamięcią. Nie chodzi tu tylko o to, że zapomniał o tym, iż dziadek służył w Wermachcie, ale o wypowiedzi typu: wszystko, co polskie to nienormalne, czy też o próbie „secesji Kaszub od Polski.”(II Kongres Kaszubów w Gdańsku 12-14 czerwca, 1992 r.) ( Źródło: Nasz Dziennik 26-27 listopada 2005 r. Nie ma Kaszub bez Polski, a Polski bez Kaszub”) Jakże nierozważną była wypowiedź premiera w jego expose, mówiąca o nadchodzącym cudzie gospodarczym, gdy wszyscy poważni ekonomiści zapowiadali schłodzenie gospodarki, a nawet kryzys gospodarczy. Nie dziwi, więc to, że niektóre gazety (złośliwie) nazywają premiera D. Tuska analfabetą ekonomicznym. Trudno jest zrozumieć ww. wypowiedzi premiera, polityka, który chciał i nadal chce zostać prezydentem Polski? Zabawne, przedstawiona tu sytuacja jest całkiem podobna do tej jak w anegdocie „o dwóch koniach - starym ślepym i młodym wyścigowym. Na pytanie młodego konia - czy będziesz startował na najbliższym derby na Wielkiej Pardubickiej? Ślepy koń odpowiada - absolutnie żadnych przeszkód nie widzę”. Skąd my to znamy? Donald Tusk powiedział kiedyś: - główną motywacją mojej aktywności politycznej była potrzeba władzy i rządza popularności…. To jeden z nielicznych cytatów prawdziwie oddających jego postawę. Nie chodzi o ludzi czy państwo. lecz o zaspokojenie własnego egoizmu, nawet metodami dyktatorskimi, które mają pokryć brak podstawowych kwalifikacji do rządzenia nowoczesnym państwem. Wszak w istocie szef obecnego rządu jest bezprogramową wydmuszką medialną….(Źródło: Dyktat zamiast dialogu. Nasza Polska nr 45 z 4.XI. 2008 r.) Bulwersujące jest to, że premier D Tusk otacza się takimi politykami jak: Badacz owadów, poseł Stefan Niesiołowski, popularnie zwany "profesorem od robaków". Julia Pitera nauczycielka języka polskiego wg CBA ignorantka prawna - specjalistka od korupcji zasłynęła Raportem, w którym podkreśliła zakup za kilka zł. porcji smażonego dorsza przez byłego ministra gospodarki morskiej, minister skarbu A. Grad, z wykształcenia geodeta tzw. „skoczybruzda” (działał w resorcie rolniczym, nie posiada żadnych doświadczeń z zakresu zarządzania gospodarką narodową oraz skarbem państwa). Na dodatek działa bardzo ślamazarnie oddaje walkowerem polskie stocznie produkcyjne z Gdyni i Szczecina., oraz wprost panicznie boi się uwag pani Komisarz ds. Konkurencji N. W przeciwieństwie do niego; prezydent Francji N. Sarkozy oraz pani Kanclerz Niemiec A. Merkel, udzielają olbrzymiej pomocy swoim gospodarkom. Pani A. Merkel nie przejmuje się wypowiedziami pani Komisarz i ratuje niemiecką gospodarkę kilkudziesięcioma miliardami euro, w tym przekazuje na przemysł stoczniowy - 1,1 miliarda euro. Podobnie robi prezydent Francji, który bezzwłocznie, chcąc ratować francuski przemysł stoczniowy, nacjonalizuję go przekazując na ten cel ok. 750 milionów euro i co najważniejsze, cytat za J. Brudzińskim (PiS) - „wyraźnie dał do zrozumienia pani Komisarz N. Kroes, gdzie może schować swoje uwagi dotyczące interwencjonizmu podejmowanego we francuskim przemyśle stoczniowym. (…) (Źródło: Kapitulacja rządu. Nasz Dziennik 07.121,2008r.) Politycy pokroju Mazowieckiego, Lewandowskiego, Wałęsy itp. zabiegają głównie o swój pijar. Niczym nie przypominają przedwojennych przedstawicieli władzy - fachowców, którzy mieli inne priorytety. Można śmiało powiedzieć, iż dla obecnych polityków dobro ojczyzny się nie liczy. Jakże całkowicie odmienna (diametralnie różną) od obecnego rządu była postawa przedwojennych polityków, fachowców - praktyków i patriotów. Byli oni bezgranicznie oddani Ojczyźnie a nie partii Czy obecnie możemy jedynie sobie pomarzyć o politykach typu: prezydenta prof. Ignacy Mościckiego - uczonego, wynalazcy, konstruktora, i budowniczego zakładów azotowych w Mościcach; Władysława Grabskiego - ekonomisty i historyka, rektora SGGW, dwukrotnego premiera oraz ministra skarbu II RP, znanego powszechnie jako autora reformy walutowej; Eugeniusza Kwiatkowskiego - działacza gospodarczego, inżyniera, twórcy 4-letniego planu inwestycyjnego przewidującego rozbudowę infrastruktury i zwiększenie potencjału obronnego kraju, założyciela Centralnego Okręgu Przemysłowego, budowniczego Gdyni oraz założyciela Polskiej Marynarki Handlowej; Jerzego Zdziechowskiego - ekonomisty, byłego ministra skarbu, twórcy teorii gospodarczego parytetu pieniądza (aktualnej do dzisiaj), konstruktora mechanizmu ekonomicznego, który w latach 1925-1930 zapewnił Polsce koniunkturę i poprawę położenia materialnego narodu i wielu innych. Obecnie w tych trudnych dla nas kryzysu gospodarczego, nie potrzebujemy  wzorców moralnych, jakie sobą reprezentują: A. Kwaśniewski, T Mazowiecki, J. Lewandowski, S. Niesiołowski i inni im podobni. Nam są potrzebni wielcy ludzie, a zarazem prawdziwe autorytety jak np. ś.p.: Prymas Tysiąclecia Kardynał Stefan Wyszyński, Ojciec Święty Jan Paweł II, ks. Jerzy Popiełuszko, śp. Marek Kotański i inni prawi bezinteresowni ludzie, nie zaś tacy „z potrzebą władzy i rządzą popularności”. Okazuje się, że  możliwe jest bycie uczciwym i dobrym przedstawicielem władzy. Za przykład niech nam posłużą  ww. przedwojenni politycy. Czyż można ufać kłamcom i oszustom na szczytach władzy? Pamiętajmy, że „jaki pan taki kram”! "Enforcer"

Potomstwo Igo Syma Kiedy po zakończeniu kampanii w Polsce Adolf Hitler ustanowił pod koniec października 1939 roku Generalne Gubernatorstwo, generalny gubernator Frank 31 października zarządził, by podjęły pracę szkoły powszechne i zawodowe - ale bez nauki historii, literatury, geografii, a nawet - gimnastyki. Wychodziło to naprzeciw życzeniom komisarza do Umacniania Niemczyzny Himmlera, by Polacy potrafili liczyć do 500 oraz czytać i pisać, tzn. - przynajmniej narysować swoje imię i nazwisko. 8 marca 1940 roku Frank przekazał zarząd nad działalnością kulturalną w GG Wydziałowi Propagandy, który rozdzielał koncesje na pornograficzne teatrzyki. W tych teatrzykach wystawiano sztuki, jak np. „Cacko z dziurką”, czy „Ząb, zupa, dąb”, dostosowane do poziomu degeneratów. Na przykład teatrzyk „Maska” przy Marszałkowskiej 34 prowadzili dwaj teatralni entreprenerzy: Józef Grodzicki i Witold Zdzitowiecki. Pewnego wieczoru „Maskę” odwiedziła również grupa egzekucyjna i za wysługiwanie się okupantom Grodzicki dostał 20 kijów, a Zdzitowieckiemu tylko ogolono głowę. Koncesję na prowadzenie teatru „Komedia” miał Igo Sym. Ten Igo Sym był aktorem i przed wojną nawet partnerował Marlenie Dietrich, chociaż jego zasadnicze emploi stanowił śpiew, podczas którego akompaniował sobie na pile. No i oprócz tego - folksdojcz oraz konfident Gestapo. Dlatego właśnie 7 marca 1941 roku do mieszkania przy Mazowieckiej 10, gdzie Sym mieszkał, zapukali o 7 rano dwaj mężczyźni i na podstawie wyroku sądu Polski Podziemnej go zastrzelili. W odwecie za tę egzekucję Niemcy wzięli 118 zakładników, spośród których rozstrzelali 21. Przypominam o tamtych wydarzeniach nie tylko dlatego, że coraz głębiej wchodzimy do Unii Europejskiej, w związku z czym nie można wykluczyć pojawienia się kolejnej postaci kolonii na resztówce polskiego terytorium państwowego, czyli tzw. „polskim terytorium etnograficznym” - ale oczywiście już niekoniecznie niemieckiej. Przypominam o tamtych wydarzeniach przede wszystkim, dlatego, że i teraz mamy przecież do czynienia z kształtowaniem zarówno edukacji, jak i przemysłu rozrywkowego w Polsce w myśl nieśmiertelnych oczekiwań Heinricha Himmlera. Oczywiście nie od razu, bo już poprzednio się wyjaśniło, że co nagle, to po diable, ale za to metodycznie i konsekwentnie. Wprawdzie nie ma dzisiaj żadnego Propaganda Abteilung, który przyznawałby koncesje na pornograficzne, czy podobne teatrzyki, ale to nic nie szkodzi, bo za przyczyną razwiedki mamy dwie komercyjne stacje telewizyjne, które nasycają przemysł rozrywkowy dla tubylców „Cackami z dziurką” i „Zębem, zupą, dębem” aż do wyrzygania. Mam na myśli np. serial o „Kiepskich” i jemu podobne, a także programy rozrywkowe pana Szymona Majewskiego i Kuby Wojewódzkiego, który, z wyżyn swego autorytetu, przystąpił ostatnio do bezlitosnego chłostania tubylczego narodu za pogrążanie się w sprośnej zaściankowości. Ano, - jakie czasy, takie autorytety, chociaż z drugiej strony jeszcze kilka lat temu myśl, że Kuba Wojewódzki uzna się za autorytet moralny, nie przyszłaby mi do głowy nawet w gorączce. Ciekawe, czego się tym razem naćpał. To musi być coś nowego i jakieś piekielnie mocne, skoro aż tak zakręciło mu w głowie. Więc za sprawą owych autorytetów, z obydwu razwiedkowych stacji, codziennie chlusta na polską ziemię strumień Scheissu - nawozu historii pod cudny kwiat przyszłej Europy.

„Tylko świnie siedzą w kinie” - głosiło hasło „Małego Sabotażu”, przy pomocy, którego Kierownictwo Walki Cywilnej w czasie okupacji próbowało zapobiec poddaniu się polskiego społeczeństwa niemieckim zabiegom propagandowym. Jeśli perswazja nie pomagała, urządzano gazowania kin, zaś w przypadkach kolaboracji poważniejszej, Polska wymierzała łobuzom baty, albo nawet posyłała kulę w łeb. Dzisiaj dawni (?) agenci wachlują się męczeńskimi palmami, pryncypialnie piętnując tych, którzy ich zdekonspirowali, za „sianie nienawiści” i „budowanie podziałów”, więc nie ma odpowiedniej atmosfery moralnej do jakichkolwiek działań zapobiegawczych. Ideałem, najwyraźniej forsowanym nie tylko przez razwiedkę, ale i przez COMECE, wydaje się amikoszoneria, kiedy to wszyscy „miłują się” ze wszystkimi, a zwłaszcza - hieny z cielętami. Gdzieżby ktoś tam gazował kina, wymierzał chłostę, czy - Boże broń - kropił w łeb. Inna sprawa, że i żadni cichociemni z pasami wypchanymi „twardymi” i „miękkimi” dzisiaj z nieba nie spadają, a jeśli nawet spadają - to za „twarde” i „miękkie” żądają czegoś zupełnie innego - i znajdują tysiące ochotników. A powiadają, że zastrzelony Igo Sym nie pozostawił po sobie potomstwa. Jakże nie pozostawił, kiedy od jego córek i synów wokół nas aż się roi do tego stopnia, że nie można splunąć, żeby w jakiegoś potomka nie trafić? Wygląda na to, że to właśnie oni będą nas prowadzili, nie tyle może ku świetlanej przyszłości, co ku naszemu przeznaczeniu. SM

W Tel-Avivie był upał? JE Szymon Peres, prezydent Państwa Izrael powiedział (na konferencji gospodarczej w Tel-Avivie): "Izraelska gospodarka jest w stanie rozkwitu. Izraelscy businessmeni inwestują po całym świecie. Izrael może poszczycić się niesłychanymi sukcesami. Jak na razie zdobyliśmy gospodarczą niezależność i wykupujemy Manhattan, Polskę i Węgry? [...] Dla tak małego kraju jak nasz, to jest naprawdę zadziwiające. Widzę, że wykupujemy Manhattan i wykupujemy Węgry i wykupujemy Rumunię i wykupujemy Polskę. To naocznie dowodzi, że nie mamy z tym problemów. Dzięki naszemu talentowi, naszym kontaktom i naszemu dynamizmowi, posiadamy własność prawie wszędzie. "Rzecznik ambasady Izraela w Budapeszcie, p. Andrzej Büchler, potwierdził, że słowa te są prawdziwe, choć "źle dobrane". No, cóż: witamy energicznych izraelskich businessmenów - pod warunkiem, oczywiście, że sprzedają swoje towary na wolnym rynku nam - a nie wciskają po zawyżonej cenie np. nieistniejące jeszcze rakiety „naszemu” Rządowi, w którym akurat dominuje „grupa trzymające władzę”. Dla Polski to nie jest wielki problem. Ciekawe natomiast, co o „gospodarczej niezależności” Izraela myślą podatnicy amerykańscy, dofinansowujący rocznie niewielki w końcu kraik gigantyczną sumą ok. $7 mld - nie licząc ok. $5 mld przekazywanych prywatnie przez amerykańskich Żydów - dowiadując się właśnie, że Izraelici za te pieniądze wykupują Manhattan. Co najbardziej zdumiewa, to to, że od wypowiedzenia przez p. Prezydenta Izraela tych słów minęły już dwa miesiące - a prasa „światowa” zupełnie je zignorowała? JKM

L'ordre regne a Varsovie Na niedawnej konferencji prasowej Stronnictwa Demokratycznego dwaj tenorzy krytykowali rządzącą PO. Odpowiedź nadeszła szybko. Najpierw odkurzono jakieś kwity na Piskorskiego. Dzisiaj (tzn. 21 lipca) Hanna Gronkiewicz-Waltz (w latach 90tych rzekomo nawiedzana okresowo przez Ducha św.) odpowiedziała na niesprawiedliwe zarzuty Andrzeja Olechowskiego. Udowodniła mu, że nie miał racji i „uwolniła energię Polaków”. Na razie tylko ok. 2000 kupców, ale początek jest obiecujący. Zagraniczny turysta słabo orientujący się w naszych problemach, który spacerowałby dziś w centrum stolicy, mógłby pomyśleć, że Warszawiacy zorganizowali sobie rekonstrukcję historyczną powstania warszawskiego. Bardziej dociekliwy pomyślałby, że to raczej rekonstrukcja powstania w getcie. Mieliśmy, bowiem otoczonych i zabarykadowanych „podludzi” oraz wyrywających się im do pomocy śmiałków z „aryjskiej strony”. Gdzieś tam daleko na pewno kręciła się jakaś karuzela… Po kilkudziesięciu latach mamy kolejną odsłonę bitwy o handel zapoczątkowaną pod koniec lat 40. przez wybitnego aktywistę postępu skierowanego na odcinek ekonomii Hilarego Minca. Przez kolejne lata ludzie zajmujący się handlem na małą i średnią skalę przedstawiani byli jako źli prywaciarze, paskarze, obiboki i zboki. Kto nie wierzy niech obejrzy serial „07 zgłoś się?. Dzisiaj także mogliśmy wysłuchać zgraną przez lata PRL płytę o elementach chuligańskich zakłócających porządek. Przełom nastąpił podczas operacji zwanej „transformacją ustrojową”. Uwłaszczająca się na majątku narodowym nomenklatura dopuściła parę milionów Polaków do możliwości swobodnego handlowania na ulicach. Zaroiło się od łóżek polowych, Żuków, Maluchów, Starów, z których sprzedawano dosłownie wszystko od jedzenia po bieliznę. Niestety konieczność dziejowa unowocześniania naszej ojczyzny i przybliżania jej do Europy brutalnie wkraczała w życie nowych prywaciarzy. Najpierw likwidowano miejsca, w których handlowano - wiadomo łóżko polowe szpeciło ulice. Kto się nie zdążył dorobić „budy” wypadał z „wolnorynkowej” gry? Kolejne zezwolenia, wzrost podatków, druków, podpisów, zaświadczeń - to dzień powszedni kupca III RP. Do tego doszedł napór ze strony wielkich, zagranicznych marketów, których budowę lokalizowano często w centrach miast. Zostawali najwytrwalsi. W dwudziestą rocznicę odzyskania tzw. wolności najwytrwalsi kupcy ze stolicy, którzy kiedyś postanowili „wziąć sprawy w swoje ręce”, którym obiecywano najpierw sto milionów, później nawet 300, bronili swojego Alamo. Polska w „Zjednoczonej Europie” nie ma mieć przemysłu. To już wiemy. Likwiduje się, co większe a nawet mniejsze zakłady. Nie ma pieniędzy na inwestycje, ale są na gigantyczne odprawy dla stoczniowców (nawet 60tys. PLN). Wypłacane chyba po to, aby przestali palić opony. Wcześniej ograniczano górnictwo. Też się nie opłacało. Lepiej budować elektrownie atomowe. Mamy stawiać na turystykę mówią ci mądrzejsi. Zamiast stoczni plaża i lody. Kiedy skończy się chleb - będziemy wpieprzac wafla z malagą? Czy powstaną wyśnione autostrady też jeszcze nie wiadomo do końca? Zresztą, po co nam autostrady? Skoro likwiduje się handel to jeżdżące po nich tiry z chińskim badziewiem i tak nie miałyby, dokąd tego zwozić. Swoją drogą jednak to warszawscy kupcy nie dopracowali swojej akcji. Mogli zorganizować się w Stowarzyszenie Kupców Gejów i Lesbijek czy jakoś tak i ogłosić w hali „Wystawę Równości”. Czy ktoś z policjantów, albo esbe… tzn. chciałem napisać ochroniarzy, odważyłby się zaatakować kupca - geja. Policja pomorska np. walczy już z homofobią we własnych szeregach. Nie sądzę, aby warszawska stała w ariergardzie postępu. Zwłaszcza, że burmistrz Bartelski też zapałał uczuciem do lewaków. Tak, więc Warszawo nie potrzebujesz szajs handlu! Zamiast tego władza postawi Ci muzeum sztuki nowoczesnej, w której poznasz, co to artyzm. Ktoś ukrzyżuje penisa, ktoś podrze Biblię, ktoś przywali figurę papieża głazem jeszcze, kto inny odciśnie flagę Polski w gównie. I co najważniejsze - nie będzie już chuliganów. „Porządek panuje w Warszawie” Łukasz Kołak

Tak zabija się w Polsce prawo i marzenia Gaz pieprzowy, gaśnice, ranni ludzie w tym półtoraroczne dziecko. Wszystko przy całkowitym marazmie obserwującej wydarzenia policji, w atmosferze idiotycznych  komentarzy totumfackich Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Trwają jeszcze starcia pod warszawskim KDT. Właściwie dogorywają. Bo bunt grupy ludzi, którzy walczyli o swoje miejsca pracy został już prawie spacyfikowany przez bandę wynajętych zbirów, tym różniących się od łysych karków spod dyskoteki, tym, że akurat na tą okoliczność musieli założyć nie koszule „hooligans” czy „pitbull”, ale wdzianka z napisem „ochrona”. A wszystko po to by pani urzędnik z warszawskiego magistratu mogła z tryumfem ogłosić, że rozpocznie się (na święty nigdy) w tym miejscu budowa drugiej nitki warszawskiego metra, (choć pierwsza nie została ukończona) i stanie chałupa, o szczytnej nazwie muzeum, w której podobni pani urzędnik krawaciarze będą mogli podziwiać genitalia na krzyżu, czy inne koszmarki zwane dzisiaj sztuką. A temu wszystkiemu towarzyszą komentarze zaufanych pani urzędnik spod znaku Platformy rzekomo Obywatelskiej, zapewniających, że zmonitorują, wyjaśnią i pociągną do odpowiedzialności. Kogo obywatelska wszak platforma, którą pani prezydent reprezentuje chce ciągnąc do odpowiedzialności? Ano, tych, którzy barykadując się w KDT walczą o swoje podstawowe, gwarantowane w demokracji prawa. Jeden z komentatorów na salonie 24 napisał, że w całej sprawie nie chodzi o kupców, muzeum czy ochroniarzy tylko chodzi o egzekwowanie prawa. Bo przecież jak donoszą media, i co jest prawdą - kupcy zajmują budynek KDT nielegalnie. Do tego miejsca jestem w stanie się z tym zgodzić. Rzeczywiście, chodzi o przestrzeganie prawa. Tyle, że patrzymy na to z innej perspektywy. Bo to kupcy, ci, którzy zabarykadowali się w KDT walczą o przestrzeganie prawa. O swoje podstawowe, zagwarantowane konstytucją RP i międzynarodowymi paktami, których Polska jest sygnatariuszem prawa. Prawo do pracy, prawo do nietykalności i nienaruszalności własności osobistej, a także, a może przede wszystkim - prawo do prowadzenia działalności gospodarczej. A co za tym idzie - prawo do zarabiania na życie, na siebie, na swoje dzieci. Dzisiaj te prawo łamią ochroniarze i urzędnicy Hanny Gronkiewicz-Waltz aprobujący działania bandy zbirów wynajętych przez komornika do stłumienia buntu przedsiębiorców - handlowców z KDT. Zreasumujmy fakty: - niezaprzeczalne jest, że dzierżawa gruntów, na których stoi KDT wygasła, a kupcy uzyskali nakaz opuszczenia tego miejsca. To jest fakt, niekwestionowany i gdyby na tym sprawa się kończyła można by uznać ją za zamkniętą i kibicować komornikowi i urzędasom. Ale pojawia się wiele, „ale” - przedsiębiorcy, kupcy i właściciele KDT nie zalegali magistratowi z płatnościami. Eksmisja komornicza nie jest, więc spowodowana kwestiami zaległości finansowych. Przedsiębiorcy, kupcy płacili podatki, zusy, opłaty licencyjne, akcyzy i inne obciążenia z racji, których do budżetu wpływały nie małe pieniądze.  Eksmisja i likwidacja KDT miejsca pracy dla dwóch tysięcy ludzi jest spowodowana tylko i wyłącznie tym, że ma tam pójść metro i stanąć muzeum. Pytanie, czy koszty społeczne likwidacji miejsc pracy tych ludzi nie przekroczą kosztów ewentualnej zmiany planu zagospodarowania przestrzennego, modyfikacji planów zabudowy etc.
- Miasto z dzierżawcami KDT zawarło umowę, na mocy, której zobowiązało się wskazać i udostępnić im odpłatnie inne miejsce do prowadzenia działalności gospodarczej. Wskazało osiem miejsc, kupcy wybrali jedno z nich. I co się dzieje?
- Mimo umowy, na mocy, której miasto miało udostępnić kupcom teren pod prowadzenie działalności gospodarczej, a ci opuścić KDT- magistrat nie wywiązał się ze swojej części umowy. Nie ogłoszono, bowiem przetargu na dzierżawę i zarządzanie wskazanej nieruchomości, na którą mieli przenieść się kupcy. Na dzień dzisiejszy kupcy mają się wynieść w nicość.
- Miasto zapewnia, że przetarg na ową nieruchomość zostanie ogłoszony jesienią. Znając życie, rozstrzygnięty zostanie, po odwołaniach, zaskarżeniach etc. etc. - pewnie na wiosnę. Gdzie w takim razie mają swoją działalność prowadzić owi handlowcy, których zapewniano cały czas, że taki teren dla nich w stolicy się znajdzie? - A jeżeli mają zawiesić, czy zamknąć działalność-, bo przecież te stragany to nic innego jak małe firmy- to, kto poniesie odpowiedzialność za straty, jakie budżet miasta poniósł z tytułu utraconych potencjalnych korzyści - pieniędzy, jakie wpływałyby do kasy, gdyby miasto wywiązało się ze swojej części porozumienia? Pod KDT bici są kupcy. Ale tak naprawdę, przy milczeniu polityków, braku reakcji policji i arogancji urzędników zabija się prawo i nadzieję. Nadzieję drobnych warszawskich przedsiębiorców na godne życie i ich prawo do realizacji tego marzenia. Realizuje się urzędniczy nakaz, nie biorąc pod uwagę innych aspektów takich jak to, że miasto nie wywiązało się ze swojej obietnicy uniemożliwiając w ten sposób kupcom z KDT dalsze prowadzenie działalności gospodarczej. - Prezydent Warszawy jest na posiedzeniu zarządu miasta, bo życie toczy się normalnie- mówi dziennikarzom rzecznik HGW. Dla niej może tak. Bankieciki, przyjęcia, politycy, premie. Dla przedsiębiorców, których jej podwładni właśnie eksmitują z KDT uniemożliwiając pracę- życie się zawaliło. Wojciech Wybranowski

Rządy miłości Hanny Gronkiewicz-Waltz Telewizję jednak trzeba oglądać. Dzięki temu zobaczyłem w bardzo ekspresyjnej formie jak wyglądają rządy miłości Platformy Obywatelskiej w Warszawie. Może ktoś powiedzieć, że to Donald Tusk zapowiadał rządy miłości, a nie Hanna Gronkiewicz-Waltz, ale pani Hanna kandydowała do urzędu prezydenta Warszawy jako kandydatka PO, a premier mówiąc o rządach miłości nie zastrzegł, że nie dotyczą one stolicy, więc wszystko się zgadza. Jak wyglądają w Warszawie rządy miłości przekonali się kupcy z Kupieckich Domów Towarowych położonych w centrum Warszawy? Ochroniarze ich stłukli, potraktowali gazem, a Hanna Gronkiewicz-Waltz postraszyła ich kosztami egzekucji komorniczej. Według pani prezydentowej kupcy zajmują teren nielegalnie, ale ja bym na jej miejscu, uważał na takie sformułowania, zgodnie z przysłowiem, iż w domu powieszonego nie mówi się o sznurze. Wszak po tym, jak nie złożyła w przewidzianym terminie oświadczenia majątkowego swego mężulka, to aż „niezawisły sąd” musiał interweniować, aby uratować dla niej prezydencki stolec. Postąpiła niezgodnie z prawem i nie powinna sprawować urzędu, ale urząd sprawuje do dnia dzisiejszego. Od czego są „niezawisłe sądy”, jak nie do nadawania bezprawiu pozorów zgodności z prawem, o czym przekonało się na własnej skórze wielu współpracowników SB, gdy mimo podjęcia współpracy z SB z sądu wychodzili jako osobnicy, którzy współpracy nie podjęli. To w takim razie, w jaki sposób porobili takie kariery? Media nagłośniły przypadek potraktowania gazem 12 letniej Iwony. (Jak media coś nagłaśniają, to często nie jest to prawda, ale przyjmijmy, że jednak przez przypadek udało im się pokazać autentyczne zdarzenie?) Może i dobrze, że tak się stało, niech od małego wie, że w III RP, w „demokratycznym państwie prawa”, władzom nie należy podskakiwać. Można im dawać łapówki, można im się podlizywać, można sobie nawet od czasu do czasu iść pogłosować, ale w żadnym wypadku nie podskakiwać. Na pocieszenie można jej powiedzieć, że za to różnego rodzaju zboczeńcy mają się nad Wisłą coraz lepiej i kto wie, może, jeśli tam matule ochroniarze ciut za mocno poturbowali, to jeszcze zdąży być adoptowana przez dwóch panów Słyszałem w telewizji, iż parę lat temu władze Warszawy coś tam kupcom obiecały, czy to lokalizację dla nowej hali, nową halę czy coś. Radni Warszawy z PiS przypomnieli, że Rada Warszawy nie odwołała uchwały z 2006 roku mówiącej o tym, iż na miejscu obecnej, blaszanej hali kupcy mogą postawić dom handlowy. W pewnym sensie kupcy sami sobie są winni, bo kto wierzy władzom, ten sam sobie szkodzi. Wiadomo, że to oszuści i zawsze znajdą sposób, aby ludzi nabić w butelkę. Jak o tym nie wiedzieli, to już wiedzą, a jak mówi przysłowie lepiej późno niż wcale? Padają różne argumenty przeciwko Kupieckim Domom Towarowym. W „spontanicznej” sondzie ulicznej ludziska mówiły, że hala jest brzydka. Pałac Kultury i Nauki noszący niegdyś imię samego Józefa Stalina jest jeszcze brzydszy i jakoś stoi. „Teren potrzebny jest nam na budowę metra i Centrum Sztuki Nowoczesnej” - powiedziała prezydentowa Warszawy. W to metro to, aż tak bardzo bym nie wierzył, a w tym muzeum sztuki nowoczesnej, pewnie będą wystawiane jeszcze mniej estetyczne rzeczy niż ta hala, jakieś kremy z ludzkiego tłuszczu, genitalia na krzyżu, albo krucyfiks w urynie. Komu coś takiego może się podobać? Ale wtedy będzie wszystko dobrze, nowocześnie i, co najważniejsze, po europejsku. Inna sprawa, że w magazynach muzeów zalegają wybitne dzieła. Ze względu na brak sal wystawowych, nie można ich zaprezentować publiczności. Nie wiem, kto ma rację w tym sporze, miasto czy kupcy, ale domyślam się, że działania Hanny Gronkiewicz-Waltz byłyby zupełnie inne, gdyby właścicielem Kupieckich Domów Towarowych był np. koncern ITI. Wówczas, aby Dom stał tam gdzie stoi, pewnie zmieniliby plan zagospodarowania przestrzennego, metro poprowadziliby inną trasą, budowę muzeum odwołano, bo przecież wtedy handel w centrum Warszawy byłby zgodny z „potrzebami Warszawiaków” czy jakoś tak, albo jako odszkodowanie trzeba byłoby dać wspomnianemu koncernowi górę pieniędzy z kieszeni podatników. Michał Pluta

Czy policja rozbiła legalne zgromadzenie? Właśnie wracam spod KDT, gdzie nałykałem się trochę gazu, musiałem uciekać przed armatką wodną, ale za to miałem możliwość obserwowania przez kilka godzin pracy policji i rozmawiania z ludźmi, stanowiącymi według niektórych dziennikarzy „tłum kiboli”. Cała akcja wzbudziła moje daleko idące wątpliwości, co do zgodności z prawem i zamierzam się tymi wątpliwościami podzielić. Ale po kolei. Około 12.30 przeczytałem na portalu onet.pl, że w KDT odbywa się bitwa między prywatną firmą ochroniarską, a kupcami oraz, że na miejscu gromadzi się tłum, który zablokował ulicę Marszałkowską. Natychmiast wsiadłem w metro i pojechałem zobaczyć na własne oczy, jak się sprawy mają. Oto, co udało mi się ustalić. Około godziny 8 rano do budynku KDT weszła na polecenie Komornika prywatna firma ochroniarska. Kupcy liczyli, że Komornik spotka się z nimi i zdołają jeszcze wytargować jakąś zwłokę. Nie spotkał się. Ochroniarze wywlekali kupców z boksów, bili pałkami teleskopowymi i używali gazu obezwładniającego. W czynnościach tych asystowała policja. Wedle relacji kupców wzywali oni policję na pomoc, jednak ta unikała angażowania się w bitwę, która jeszcze trwała, kiedy przyjechałem. To znaczy, że długo trwała, zdecydowanie za długo. Dwoje pobitych kupców znalazło się w stanie ciężkim w szpitalu. I tu rodzi się pierwsza bardzo poważna wątpliwość prawna. Zgodnie z art. 765 par 3 kpc i wydanym na jego podstawie rozporządzeniem MSWiA z 28 stycznia 2002 roku policja asystująca przy czynnościach egzekucyjnych ma obowiązek zapewnić bezpieczeństwo wszystkim uczestnikom postępowania. Nie żyjemy w państwie mafijnym. Firmy ochroniarskie nie mają prawa katować ludzi pałkami teleskopowymi. W ogóle nie mają prawa katować ludzi. Jeśli komornik napotyka na opór, wzywa policję na pomoc i tyle. Natomiast tutaj policja przez kilka godzin przyglądała się bitwie między kupcami, a prywatną firmą ochroniarską. Moim zdaniem jest to bardzo poważne zaniedbanie. Dopiero zajęcie pasa drogowego ulicy Marszałkowskiej spowodowało stopniowe uaktywnienie się policji. Policjantów ściągało coraz więcej i od czasu do czasu atakowali oni zgromadzonych gazem łzawiącym i armatką wodną. Pojawił się też radiowóz, z którego przez megafon informowano, że „zgromadzenie jest nielegalne” i grożono przeróżnymi sankcjami za przypatrywanie się pacyfikacji KDT. I tu rodzi się kolejna poważna wątpliwość prawna. Zarówno prawo o stowarzyszeniach, jak i Europejska Konwencja o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności przyznają ludziom prawo do swobodnego gromadzenia się. Jeśli chodzi o wydarzenia pod KDT to akcja Komornika stanowi jedno zagadnienie, a zgromadzenie, które się z tego powodu utworzyło, to zagadnienie zupełnie inne. Zebrany tłum był zainteresowany obserwowaniem akcji Komornika, być może uważał też (jak np. ja), że obecność widzów zapobiegnie rozlewowi krwi. To prawda, że polskie prawo wymaga powiadomienia władz, co najmniej na 3 dni przed planowanym terminem zgromadzenia. Są jednak wypadki, kiedy zebrać się trzeba spontanicznie i nie jest możliwe dotrzymanie terminu 3-dniowego. Dochodzi wówczas do tak zwanych „zgromadzeń ad hoc”. Przykładem tego są manifestacje, jakie się odbywały spontanicznie po śmierci Jana Pawła II. „Akcja KDT” też miała prawo wywołać spontaniczną reakcję ludzi. Jeśli dowiaduję się z mediów, że ktoś jest bity, że dzieje się coś złego, to odruchowo jadę tam, aby pomóc, lub choćby swoją obecnością zapobiec naruszeniom praw człowieka. Nie można domagać się od ludzi, żeby podchodzili do wszystkiego biernie i obojętnie. Jeśli budujemy społeczeństwo obywatelskie, to nie zbudujemy go na obojętności. Kwestia „zgromadzeń ad hoc” była już przedmiotem korespondencji między Rzecznikiem Praw Obywatelskich, a Premierem Schetyną, który stał na stanowisku, że zgromadzenia takie są nielegalne. Nie zgadzam się. Znana mi doktryna prawa dopuszcza możliwość zwoływani zgromadzeń ad hoc i w związku z tym zgromadzenie pod KDT należy uznać za legalne. Policja rozbiła, więc legalne zgromadzenie. I zrobiła to bez potrzeby. Ludzie najpierw zostali zaalarmowani toczącą się przez kilka godzin w centrum Stolicy bitwą, a potem zostali potraktowani jako „osoby naruszające porządek prawny”. Bez przesady. Bitwa była wynikiem niezdecydowanego zachowania policji, które doprowadziło do łamania prawa, a tłum zebrał się i dyskutował o tym, co widzi. W końcu zebrali się obywatele Państwa i mieszkańcy Stolicy, którzy mają prawo uczestniczyć w ważnych wydarzeniach. Jednak w dniu dzisiejszym policja miała inne zdanie niż ja na udział obywateli w życiu publicznym. Tłum został zepchnięty spod KDT. Nie mieliśmy możliwości obserwowania akcji Komornika do końca. Pozostaje mi mieć nadzieję, że policja zapobiegła dalszym aktom przemocy i nikt już więcej nie ucierpiał. Marek Błaszkowski

Czy to wina €uro? Najpierw cytat: €uro spowalnia gospodarkę i tak naprawdę jest nieopłacalne nawet dla bogatych krajów starej Europy - mówi w wywiadzie dla "Dziennika" francuski ekonomista Krystian Saint-Étienne Według niego, to "pułapka" i "cukierek z trucizną" dający złudzenie stabilizacji, ale na dłuższą metę wywołujący stagnację. W sytuacji, gdy obecny kryzys gospodarczy będzie się pogłębiał, nietrudno sobie wyobrazić rozpad strefy €uro - twierdzi Saint-Étienne. Już dziś waluta ta jest zbyt mocna w stosunku do dolara, by mogły to wytrzymać takie państwa jak Włochy i Francja. €uro miało być narzędziem europejskiej potęgi, ale w istocie jest dziś zbędnym balastem - Europejczycy nie są w stanie kontrolować jego kursu. Faktyczna klęska €uro stanowi też polityczną klęskę zjednoczonej Europy, świadectwo tego, że nie jest ona w stanie wyjść poza poziom narodowych egoizmów. Sytuacja, w której mimo posiadania wspólnej waluty Niemcy grają gospodarczo przeciw Francji, Francja przeciw innym, krajom, a Europa Środkowo-Wschodnia wciąż domaga się specjalnego traktowania, oznacza, że za kilka lat Unia pozostanie już tylko pustą formą - przewiduje Saint-Étienne. A teraz komentarz... Otóż istotnie €uro nieco utrudnia gospodarowanie, - ale powyższe wywody francuskiego ekonomisty (tak miłe uchu wroga euro-centralizacji...) Są po prostu bełkotem, w dodatku: głęboko socjalistycznym. Co to np. znaczy, że „Europejczycy nie są w stanie kontrolować kursu €uro”? A kurs złota w XIX wieku umieli kontrolować? Przyczyną oczywistej stagnacji Europy nie jest €uro, - lecz wszechogarniający socjalizm. Doktryna popierania słabych - od niepełnosprawnych dzieci po niepełnosprawne przedsiębiorstwa. Doktryna kontrolowania przez państwo każdej dziedziny produkcji i życia. Doktryna nakładania ogromnych podatków. To jest sedno rzeczy - a nie waluta, w której się rozliczamy. Ciekawe jednak, że akurat takie opinie są już w Polsce publikowane... JKM

ZOMO-bis i polityka miłości. Gdzie się podziały ideały białego miasteczka, gdy politycy PO w tym obecna prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz - Waltz przy wsparciu mediów Waltera i Michnika solidarnie bronili "uciemiężonych przez rząd złego Kaczora" pielęgniarek i nikt nie widział nic niestosownego w okupowaniu Kancelarii Premiera, i ani słowem się nie zająknął, że siostry łamią prawo. Podobnie krokodylich łez rządząca PO nie wylewa dziś o dziwo w zaprzyjażnionej TVN 24 przy okazji sprawy kupców z warszawskiej hali KDT, a wrażliwa niegdyś na los pielęgniarek Gronkiewicz-Waltz nie widzi niczego nagannego w biciu i obezwładnianiu gazem  przez wynajętych od Zubrzyckiego osiłków  broniących miejsc pracy handlowców. Rządy PO będą się kojarzyć z niekompetencją, ale na pewno nie, jeśli chodzi o rozprawianie się ze stoczniowcami, czy teraz z kupcami. Do warszawskiej hali kupieckiej wtargnęli ochroniarze z firmy Sylwestra Zubrzyckiego, który odebrał szkołę najlepszą z najlepszych, bo od samego Edwarda Misztala, tego samego, który 26 lat temu wsławił się najściem na kościół św. Marcina oraz porwaniem pracowników Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności, a dziś jest właścicielem firmy ochroniarskiej. No ale Misztal jest przecież nie lada fachowcem - w PRL zakładał w końcu oddział antyterrorystyczny przy ZOMO, a wtedy 3 maja 1983 jako naczelnik wydziału zabezpieczenia Komendy Stołecznej MO potrafił się z powodzeniem rozprawić z działaczami opozycji, gdy podczas niepodległościowej manifestacji na warszawskiej Starówce  funkcjonariusze MO i SB wtargnęli do kościoła św. Marcina i przylegającego do niego klasztoru ss. Franciszkanek, gdzie mieścił się Komitet Prymasowski, a następnie dużym kamieniem wyważyli drzwi do komitetu i zaczęli bić ludzi. Kilka osób zaciągnięto do milicyjnego stara, po czym nocą wywieziono je do Kampinosu, gdzie grożono im śmiercią, tym że wykopane są już doły. Dzisiaj Edward Misztal, na którym ciąży za tamten występek prawomocny wyrok sądu, prowadzi agencję ochrony pilnującą m.in. porządku na stołecznym stadionie Legii. Przez  Misztala był  szkolony inny potentat branży ochroniarskiej Sylwester Zubrzycki, którego Agencja Ochrony ZUBRZYCKI potraktowała dziś gazem łzawiącym kupców w KDT, wywlekała siłą z obiektu, próbowała wyrwać ekipie Wiadomości TVP kamerę. Jak mówią świadkowie zajścia i sami poszkodowani- ochroniarze od Zubrzyckiego zachowywali się jak ZOMO-bis. - Gazowano nas jak jakieś szczury. Wróciły czasy ZOMO. Ochroniarze firmy ZUBRZYCKI zachowywali się, jakby byli na jakichś dopalaczach - ocenia prezes KDT Dariusz Połeć. - Ochroniarze pluli nam w twarz - dodaje Agnieszka Koszewska z zarządu spółki. Sylwester Zubrzycki, którego podwładni - ku zadowoleniu prezydent stolicy i wiceprzewodniczącej Platformy Obywatelskiej w jednej osobie Hanny Gronkiewicz - Waltz - rozprawili się skutecznie z kupcami KDT, był jesienią  2007 (dokładnie 4 października, gdy rządził jeszcze PiS). zatrzymany przez CBA i aresztowany pod zarzutem ustawienia przetargu na usługi ochrony osób i mienia wraz z monitoringiem we wszystkich ośrodkach Centralnego Ośrodka Sportu. Według CBA Zubrzycki wręczył zastępcy dyrektora COS łapówkę 300 tys. zł, a wartość przetargu wynosiła wtedy około 10 milionów zł. Wcześniej za pośredniczenie w tej transakcji wpadł znany trener piłkarski Lechii Gdańsk Dariusz K., wielokrotny reprezentant Polski. Rzecz ciekawa, że zaraz po wygranych przez Platformę Obywatelską wyborach sąd okręgowy rozpatrujący zażalenie Zubrzyckiego uchylił mu areszt i zwrócił sprawę do ponownego rozpatrzenia sądowi rejonowemu. Czy Zubrzycki gazowaniem kupców spłaca dług wdzięczności wobec słynącej z zamiłowania do praworządności PO? Nie mówiąc o konsekwentnym uprawianiu przez partię Tuska polityki miłości, której warszawscy kupcy doświadczyli na własnej skórze. Rita Żebrowska

22.07. Siła głupoty pochodzi z niezłomności i determinacji jej wprowadzania.. Towarzysz Hilary Minc marzył w swoim   chorym socjalistycznym umyśle, doprowadzić  socjalistyczne planowanie do każdego stanowiska pracy. Szedł w tym zapartym pomyśle śladami swojego wielkiego duchownego przywódcy - Brosteina ps. Lew Trocki, którego  kazał wykończyć w Meksyku Dżugaszwili ps. Stalin. Jego słynna „bitwa o handel” doprowadziła do dziadostwa polskich kupców i drobną prywatną przedsiębiorczość. Szaleństwo planowania i walka z prywatną własnością - to obsesja wszelkich socjalistów. To, co „ państwowe” się liczy, a to, co prywatne, szczególnie polskie - trzeba zniszczyć. Liczy się wspólnota( komunizm)- nad indywidualnością (kapitalizm).. Wczoraj mieliśmy powtórkę z „ Bitwy o handel” w Warszawie, zorganizowaną przez panią Hannę Gronkiewicz-Waltz z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej - jako prezydent Warszawy. Pani Hania uparła się, żeby wyrzucić z Placu Defilad, przed Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina-kupców, co kosztowało około czterdziestu rannych. Oczywiście proszę mnie dobrze zrozumieć… Jestem za poszanowaniem prawa, jak najbardziej, ale, jeśli budowa metra może nastąpić najwcześniej za dwa, trzy lata, a potem na to metro nabuduje się absurd w postaci Muzeum Sztuki Współczesnej, czyli zrealizuje się słynny pomysł Gramsciego, włoskiego komunisty, o” marszu przez instytucję”- to ja mam w nosie to muzeum, do którego będziemy jako podatnicy dokładać i oglądać jakieś jądra na chrześcijańskim krzyżu, czy ekskrementy,” wybitnych” artystów współczesnych  w probówkach. O ile pamiętam za sam projekt tego dziwoląga, autor wziął coś około 20 milionów złotych,  a samo muzeum będzie kosztowało kilkaset milionów złotych i będzie to - zapewniam państwa - skarbonka bez dna, w celu propagandy jakichś antywartości, antykultury i wszelkiego śmieciowiska, nazywanego sztuką. A i tak obrazy Matejki i Kossaka będą rosły w cenę! Jak komuś podoba się taka „ sztuka” to niech ją propaguje za własne pieniądze?.. Ale, w czym tkwi sedno sprawy?. Socjaliści  z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej likwidują prawdziwe miejsca pracy, stworzone przez samych ludzi, za swoje pieniądze, którzy nie chodzą do państwa po jałmużnę i po prośbie, a tworzą na to miejsce  wesołe miejsca pracy, do których będziemy dopłacali wszyscy. Na co socjalistom   cukrownie, kopalnie stocznie, huty, bazary… Będą muzea sztuki! I to nowoczesnej, a jak lewica pojmuje nowoczesność, to czytelnikom mojego bloga nie trzeba wyjaśniać. Zlikwidować wszystko co przynosi jakikolwiek dochód, z czego wpływają podatki do budżetu miasta i państwa, a na to miejsce stworzyć instytucję budżetową, która pochłaniać będzie olbrzymie środki, tylko po to, żeby otumanić propagandą zwiedzających. I poprzewracać im w głowach, wmówić, że ten  współczesny chłam nazywa się sztuką. Chyba nie  trzeba mieć nawet namiastki sumienia, żeby w imię racji ideologicznych likwidować, w ramach gospodarki planowej cukrownie warte miliony złotych  pozbawiając  zwykłych ludzi  możliwości zarobienia na siebie i swoje rodziny. Tylko, dlatego, że jacyś szaleńcy z Brukseli, twierdzą, że Polska produkuje za dużo cukru.(???). Taka piękna cukrowania w Lublinie czy w Łapach... Nie zlikwidował ich rynek- tylko urzędnicy! To samo robią z kupcami, których mataczono przez lata, obiecywano, oni topili w tym swoje pieniądze, wyznaczano jakieś kosmiczne lokalizacje (,kto zna Nadarzyn - ten wie!), a teraz wynocha..  To jest dorobek ich  życia. Władza  powinna być dla ludzi, a nie ludzie dla władzy!… Komunizm się w Polsce nie skończył jak twierdziła aktorka Szczepkowska. Przepoczwarzył się, złapał nowy oddech i na nowo przystąpił do ekspansji.. A prywatną własność i resztki polskiego kapitalizmu się zwalcza, mamrocząc przy tym, że mamy nowe czasy, ale  nie dodaje się, że w ramach starych  przyzwyczajeń. Obłuda propagandowa jest najlepszą drogą do socjalizmu, gdzie ludziom opowiada się jakieś  głodne dyrdymały dla odwrócenia uwagi.. Tak jak pani minister Ewa Kopacz,  też z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej, która teraz forsuje kolejną idiotyczną ustawę, a dotyczącą nałożenia sieci biurokratycznej kontroli na … masażystów(????). Ręce precz od masażystów!  Chciałoby się zakrzyknąć, ale gniew, pomieszany z krzykiem utyka gdzieś w gardle. Ale pięści coraz bardziej zaciskają się w nienawiści.! I bomba nienawiści ma coraz krótszy lont.. Ile upodlenia Polacy są w stanie jeszcze znieść? - zastanawiam się od czasu do czasu.  Jaki poziom niewolnictwa będzie konieczny, żeby niewolnicy otworzyli oczy? Jaki kolejny krok w kierunku kolejnych kajdan spowoduje wybuch nienawiści? Kiedy pęknie najsłabsze ogniwo? Kiedy poleje się krew, bo zamykanie nas w  urzędniczych klatkach, musi spowodować odruch obronny? Bunt przeciw tyrańskiej władzy nie może być grzechem! Bo ta władza nie pochodzi od Boga!. Bo jest to władza, antywolnościowa, biurokratyczna, wroga człowiekowi..

Jest wymierzona przeciw samemu Panu Bogu! Bo Ten wolność sobie upodobał! I wolną wolę, którą przydzielił  każdemu człowiekowi.. Zgodnie z nową ustawą o niektórych zawodach medycznych, specjaliści od masażu będą mieli obowiązek stałego podnoszenia umiejętności(???). Znaczy się będą obowiązkowe szkolenia dla masażystów., za które będą musieli zapłacić. Będą komisje egzaminacyjne, sprawdziany, podsumowania.. Władza będzie się mieszała do relacji między masującym, a masowanym.. Sama nie potrafiąc masować, ale za to okradać - jak najbardziej..! Masażyści będą się szkolili obowiązkowo aż do śmierci. Jedynie śmierć ich wyzwoli z okowów Biurokracji Panującej.. Odetnie od pępowiny..  Ceny usług masujących oczywiście wzrosną, bo szkolenia muszą być wliczone w cenę- prawda, pani minister Kopacz? - z „liberalnej” Platformy Obywatelskiej, tak „liberalnej” jak cała ta Unia Europejska. Natomiast będzie można otrzymać prawo  do jazdy motocyklem, stosunkowo wcześnie, bo mając 24 lata..(???) Na razie będzie to dotyczyć tzw. motocykli ciężkich. Taki jest plan Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej. Równie dobrze można pozwalać jeździć motorami młodzieńcom po trzydziestce.. Albo jak przejdą na emeryturę ZUS-owską.. Będą mieli wtedy więcej czasu, na jazdę motocyklem, quadem czy skuterem, ale niestety mniej pieniędzy.. Bo przez cały okres  wytężonej pracy byli okradani, a na starość dostaną „ świadczenie socjalne”. Napoleon w wieku dwudziestu paru lat był już generałem, ale wtedy nie było motocykli i skuterów, a jeżdżenie na koniach  nie było limitowane wiekowo.. Marszałkiem można było zostać z dnia na dzień.. Socjaliści lubują się w przesuwaniu w górę wieku upoważniającego do wejścia w życie młodych ludzi. Obowiązkowe nauczanie na przykład doprowadzili już do absurdu. Na wszystko, co jedzie wprowadzą prawa jazdy, a ludzi traktują jak dzieci. W końcu nie każdy poważnieje dopiero w wieku 24 lat, niektórzy wcześniej. A niektórzy w ogóle na starość dziecinnieją. Ale w przypadku śmierci samobójczej strażnika, prokurator robił oględziny jego  samobójczego ciała…. Przez telefon(????). No i wielkie niedopatrzenie… Nie ma na razie limitów  popełnianych samobójstw i wieku, w którym można je popełnić. Mafiozi doskonale wymyślili rozwiązanie nabrzmiałego problemu…, Jeśli się nie powiesisz wytniemy w pień całą twoją rodzinę, nie tylko tę najbliższą... Nie ma śladów zabójstwa, trudno udowodnić, że ktoś samobójcę zmuszał do samobójstwa… A „obywatelom” poprzez media się powie,  że miał kłopoty rodzinne i był zadłużony. Ciekawe, ilu jeszcze się powiesi w sprawie Olewnika, bo ten powieszony się strażnik, akurat był na służbie, kiedy się wieszał inny samobójca w celi  śmierci samobójczej w Płocku.? I jak to w domu wariatów nie ma żadnych klamek w drzwiach.. WJR

Po 50 tys. dla marszałków. Bronisław Komorowski, jego zastępcy i trzech szefów Kancelarii Sejmu dostali w sumie pół miliona złotych nagród. Jak ustaliła Rz, osiem osób z kierownictwa Sejmu otrzymało w zeszłym roku w sumie 456 tys. zł. Nagrody dostali marszałek Sejmu, czterech jego zastępców, a także trzy osoby z szefostwa Kancelarii Sejmu. Decyzje o przydziale premii zapadały na posiedzeniach Prezydium Sejmu. Dyspozycje wypłaty pieniędzy dla wicemarszałków, szefa Kancelarii Sejmu oraz jego zastępców akceptował Bronisław Komorowski. Wypłatę pieniędzy dla niego podpisywał zaś szef kancelarii i jeden z wicemarszałków. Jak wysokie nagrody otrzymali poszczególni członkowie kierownictwa Sejmu? Kancelaria Sejmu informuje tylko, że osoby zajmujące w niej stanowiska kierownicze trzy razy dostały premie wysokości od 100 do 150 proc. wynagrodzenia. Na temat uzasadnienia tych decyzji i konkretnych kwot urzędnicy kancelarii już milczą. Na podstawie danych o zarobkach marszałków i szefostwa kancelarii łatwo jednak obliczyć, o jakie kwoty chodzi. Marszałek, którego miesięczna pensja to ok. 15 tys. zł, mógł otrzymać od 45 do 67,5 tys. zł premii. Nagrody dla wicemarszałków, którzy zarabiają nieco ponad 13 tys. zł, mogły się wahać od 40 do 60 tys. zł. Nieco mniej, 39 do 58,5 tys. zł mogła otrzymać szefowa Kancelarii Sejmu, a dwóch jej zastępców, od 33,5 do 50 tys. zł.? Wszystko to jest średnio uczciwe i niestety świadczy o hipokryzji kolegów - komentuje jeden z posłów PO. Nie przekonuje go argument, że w zeszłym roku sytuacja nie była tak kryzysowa jak obecnie i nie było jeszcze mowy o tak głębokich cięciach? Wszyscy w kółko gadają o oszczędności, posłowie odbierają sobie trzynastki, waloryzacje i ograniczają pieniądze na biura, a ci z prezydium wypłacają sobie premie - mówi rozgoryczony. Zaskoczenia wysokością zeszłorocznych nagród dla kierownictwa Sejmu nie kryje poseł Adam Hofman (PiS), który w ubiegłym tygodniu dość ostro krytykował nagrody dla szefów państwowych spółek związanych z przygotowaniem Euro 2012. Zdziwiony tą informacją był także Tomasz Kalita, rzecznik SLD? Premiowanie pracowników generalnie nie jest grzechem. Ale trzeba piętnować przekraczanie pewnych granic. W czasach kryzysu wszyscy powinni oszczędzać - mówi Hofman. Unika jednak jednoznacznej odpowiedzi, co myśli o nagrodach w Sejmie? Nagrody mnie nie rażą, ale wolałbym, by ich przyznawanie było bardziej przejrzyste - mówi z kolei Jerzy Budnik (PO), szef Komisji Regulaminowej i Spraw Poselskich, która nadzoruje Kancelarię Sejmu. Dodaje, że jego zdaniem przy rozdziale premii należy jednak zachowywać większy umiar i rozsądek. Pytani przez Rz wicemarszałkowie Stefan Niesiołowski (PO) i Krzysztof Putra (PiS) stwierdzili, że nie pamiętają, jakiej wysokości nagrody odebrali w 2008 r? W zeszłym roku nagrody były, ale w tym roku z nich zrezygnowaliśmy -zaznacza Niesiołowski. Potwierdza to także Krzysztof Putra? Sytuacja jest kryzysowa, więc w tym roku ich nie będzie - zapewnia. Dzięki ostatnim nagrodom dla marszałków i szefów kancelarii przeciętne miesięczne wynagrodzenie osób zajmujących kierownicze stanowiska państwowe w Sejmie wyniosło w 2008 r. ponad 20 tys. zł, co w stosunku do poprzedniego roku oznacza wzrost o ponad 2,7 tys. zł, czyli aż 15 proc. rzeczpospolita.pl/rz

Narodowy socjalizm Przeciętnemu Europejczykowi „narodowy socjalizm” kojarzy się wyłącznie z Adolfem Hitlerem - o ile w ogóle z czymkolwiek, bo wielu ludzi nie wie, co oznacza skrót „nazizm”, a „narodowy” i „socjalistyczny” uważają za pojęcia sprzeczne. Tymczasem jest to potężny kierunek polityczny - właściwie dominujący w Europie Środkowej. Już śp. Jan Emeryk Dahlberg lord Acton stwierdził w 1862 roku (!), że nacjonalizm - to logiczny następca i właściwie ostatnie stadium rozwoju socjalizmu. Bo przecież socjalista angielski głoszący, że wszyscy mają mieć po równo, wcale nie chce, by Anglicy dzielili się po równo z Hindusami! Dlatego Adolf Hitler jest bardziej praktyczny, niż np. Leon Bronstein (ps.”Lew Trocki”). Internacjonalistów-bolszewików wykończył był Józef W. Djugashvili (ps.”Stalin”), który mając państwo - w odróżnieniu od Hitlera - wielo-narodowe, głosił socjalizm nie „narodowy”, lecz „państwowy”. Ponieważ jednak po wojnie zaczął pisać o „narodzie sowieckim”, to i stalinizm można by uznać za „narodowy socjalizm”… Bolszewicy (podobnie jak obecni twórcy „Unii Europejskiej”) nie zwracali uwagi na narodowość - liczyła się ideologia i „klasa społeczna”. Jeśli wśród czołówki bolszewików mamy 85% Żydów, to nie, dlatego, że byli oni faworyzowani: tylko perwersyjny umysł bardzo inteligentnych skądinąd Żydów pozwalał na „zrozumienie” absurdalnego przecież „marksizmu”, a Żydzi masowo lgnęli do bolszewików, bo ci obiecywali właśnie likwidację nacjonalizmu (mało, kto pamięta, że np. do rewolucji na pobyt w Moskwie czy St. Petersburgu Żydzi musieli mieć specjalne zezwolenia!!). Natomiast Żydów kapitalistów Żydzi-rewolcjoniści likwidowali równie ochoczo, jak innych kapitalistów. To Adolf Hitler otworzył jednak epokę narodowego socjalizmu. Nie swoim antysemityzmem (to sprawa rasowa, a nie narodowa!!) - lecz np. planami przeniesienia Polaków w całości, jako narodu, w okolice Uralu. Zaczęto myśleć o przesiedlaniu ludzi wedle kryterium narodowego! Zauważmy jednak, że gdy np. w 1940 roku po arbitrażu Hitlera odebrano Siedmiogród Rumunom i przyznano Węgrom - konserwatywny rząd śp. adm. Mikołaja Horthyego nie zaczął wysiedlać z Transsylwanii Rumunów czy Serbów (ani, oczywiście, Niemców…). Konserwatyści nie uznają zasady narodowej. Dobry poddany to ten, kto kocha Monarchę i płaci mu podatki; jego wiara lub narodowość są obojętne. Horthyego obalono w 1944, monarchie w Bułgarii i Rumunii w 1948… Dalsze postępki rządów w Europie Środkowej to realizacja doktryny Adolfa Hitlera. Bo czymże innym przesiedlenie Niemców z Ziem Odzyskanych jak nie realizacją doktryny narodowego socjalizmu? A wysiedlenie z Karpat Łemków i Ukraińców (tym ostatnim dawano do wyboru: ZSRS albo Ziemie Odzyskane)? A wysiedlenie z Krymu Tatarów? A podział Czechosłowacji czy Jugosławii? Zgodnie z przepowiedniami lorda Actona, socjalizm przerodził się w narodowy socjalizm. Rumuni w odzyskanym Siedmiogrodzie zabraniali Węgrom mówić po węgiersku - i dzięki temu śp. Mikołaj Ceauşescu miał (wśród Rumunów…) całkiem spore poparcie. Podobnie jak Stalin, który wymordował bolszewików. Bo dla prostego ludu internacjonalizm bolszewicki to niezrozumiały wymysł żydowski; natomiast nacjonalizm - to normalne, plemienne braterstwo. Bolszewicy zaczęli zwalczać nacjonalizm (ten sam błąd popełniają dziś federaści!!) - w wyniku czego wystąpiła typowa reakcja: nieprawdopodobny wzrost sympatii dla nacjonalizmu. Federaści też nie zlikwidują nacjonalizmu: za jakiś czas postąpią podobnie jak Stalin: będą używali pojęcia „narodu europejskiego” i krzewili „nacjonalizm europejski”. Nie będą mieli innego wyjścia. W ten sposób właśnie obecnie panujący euro-socjalizm stanie się „narodowym socjalizmem”. I nie mam najmniejszej wątpliwości: paliwem, podsycającym nowy narodowy socjalizm staną się znów Żydzi. Nowe kierownictwo UE zyska poparcie dla tej idei rzucając ludowi Żydów na pożarcie. Jak w 1935: Żyd zrobił swoje - Żyd może odejść? Jest rzeczą zdumiewającą, że Żydzi masowo popierają dziś utworzenie UE - podobnie jak w 1922 popierali utworzenie ZSRS. Cóż: nawet inteligentni ludzie nie uczą się, jak widać, na błędach… Miejmy nadzieję, że UE nie powstanie… JKM

Kolejny kompromis z Joaniny? Żyją jeszcze ludzie pamiętający wielki sukces, jaki polska dyplomacja pod kierunkiem prezydenta Lecha Kaczyńskiego uzyskała podczas negocjowania traktatu lizbońskiego. Chodziło o zawartą o 4 nad ranem gdzieś na korytarzu, czy może podczas certolenia się w drzwiach, „dżentelmeńską umowę” w sprawie tzw. kompromisu z Joaniny, na podstawie, którego można by na pewien „rozsądny” czas opóźniać podjęcie decyzji przez Unię Europejską. Okazało się jednak, że w tekście traktatu ta „dżentelmeńska umowa” nie została odnotowana, więc nie jest prawnie wiążąca. Wygląda na to, że na takiej samej zasadzie pan prezydent podpisał ustawę z 25 czerwca 2009 roku o zmianie ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych oraz ustawy o cenach. Ustawa ta wyposaża ministra zdrowia w prawo decydowanie, które świadczenia medyczne będą finansowane ze środków publicznych, a za które będzie musiał płacić, albo przynajmniej dopłacać pacjent. Pan prezydent podobno konsultował się z coraz to ważniejszymi specjalistami, ale koronnym argumentem było zapewnienie pani minister Kopacz, że proponowane regulacje mają na celu dobro pacjentów. Co do tego nie można mieć wątpliwości; jak pacjent zapłaci dwukrotnie - raz w ramach ubezpieczenia zdrowotnego, a drugi raz - za rachunek, jaki wystawi mu szpital, to zapamięta to sobie na resztę życia, że ze zdrowiem nie ma żartów - a o to przecież chodzi. Możliwe, że chodzi również o jeszcze jedno - umożliwienie na podstawie decyzji ministra zdrowia finansowania ze środków publicznych zapłodnień in vitro, na jakie snobują się ostatnio kobiety wyzwolone. Okazuje się, że między panem prezydentem, a Platformą Obywatelską nie ma aż takich wielkich różnic, na jakie wskazywał poseł Janusz Palikot. SM

Kara śmierci P. Grzegorz Miecugow napisał parę dni temu w "Dzienniku Polskim": „Za życia Jana Pawła II ponad 80% rodaków uznawało go za niekwestionowany autorytet. W tym samym czasie ponad 70% Polaków mówiło ankieterom, że są za karą śmierci”. Nie wiem, czy p. Miecugow świadomie kilimkiem rzuca - czy też po prostu sam uwierzył, że śp. Karol Wojtyła był pryncypialnie przeciwnikiem kary śmierci. Być może zresztą prywatnie i był - ale nie mógłby tego powiedzieć, bo - jako heretyk - nie zostałby wtedy papieżem. W rzeczywistości śp. Jan Paweł II jako papież podpisał był katechizm Kościoła Rzymsko-katolickiego jak najbardziej, zgodnie z doktryną katolicką, uznający prawo władzy świeckiej do karania śmiercią „w przypadkach najwyższej wagi” (kanon 2266 i 2267). Natomiast prywatnie istotnie wypowiadał się, że (to słynny cytat): „przypadki konieczności jej zastosowania są dziś rzadkie - lub, być może, nie zdarzają się wcale”. Cóż: inny jest punkt widzenia człowieka jeżdżącego papamobile i strzeżonego (nie zawsze skutecznie...) przez ochroniarzy - a inny jest punkt widzenia ludzi, których żony i córki narażone są na napaści bandytów, nie obawiających się kary więzienia, które jest dla nich drugim domem. I chyba dobrze, że ludzie mają własne zdanie - a nie wierzą ślepo autorytetom? JKM

Największa afera - czy wielkie nieporozumienie? W sezonie ogórkowym media trąbią o kolejnej „największej aferze”. Chodzi o to, że pewna firma (spora...) sporządziła raport o swojej kondycji - i opublikowała go po tygodniu. Niestety: przez ten tydzień informacje (niekorzystne) o bilansie spółki wyciekły i sporo osób zagrało na zniżkę ceny akcyj. Władze GPW podniosły krzyk, łupnęły stosowne kary - i skierowały sprawę do prokuratury w celu wykrycia bezpośrednich sprawców. Nie podoba mi się to. Jest to małpowanie panujących na giełdzie amerykańskiej obyczajów i przepisów - na mocy, których zapuszkowano np. p. Martę Steward. Przepisy te są bezsensowne. Zacznę o przykładu. Nie wiem, jak w Polsce, - ale w USA Sąd Najwyższy nieodmiennie stoi na stanowisku, że jeśli dziennikarze czy ktokolwiek zresztą pozna tajemnicę państwową - to ma prawo ją opublikować. Publikujący jest niewinny - winni są ci, którzy dopuścili do jej ujawnienia. Otóż Polskie Górnictwo Naftowe i Gaz (PGNIG - bo o nich tu chodzi) mogło bardzo łatwo obronić się przed przeciekiem. Po prostu opublikować ten raport o tydzień wcześniej. Jak tylko go otrzymało? Proszę mi wytłumaczyć:, dlaczego kierownictwo PGNIG zwlekało tydzień z publikacją raportu? Zapewne po to, by przez podstawione osoby zarobić sporo pieniędzy. To tu są winowajcy - a nie wśród tych, co zagrali na zniżkę. Firmy mają prawo mieć sekrety produkcyjne - i ich ujawnienie, np. przysłowiowego składu Coca-Coli (już dawno nieprawda, - ale niech będzie jako przykład...) powinno być karalne. Natomiast spółki akcyjne (przypominam: jestem przeciwko istnieniu kategorii tych anonimowych monstrów!) powinny informacje finansowe ujawniać natychmiast - by wszyscy mieli równe szanse. Wtedy nie byłoby problemu z przeciekiem informacji. Przepisy amerykańskie wymagają od ludzi niewiarygodnego hartu ducha: by mając wiedzę o czymś nie wykorzystać tego. Jest to dobre w zakonie oo. trapistów - jest kryminogenne w stosunkach finansowych. JKM

Schetyna rehabilituje Dzierżyńskiego. Niestety, to nie ponury żart ani relikt komuny. Nowelizacja ustawy o obywatelstwie polskim daje MSWiA możliwość przywrócenia go zdrajcom. Przygotowany przez Senat i konsultowany przez resort Grzegorza Schetyny projekt noweli ustawy o obywatelstwie polskim przewiduje możliwość ubiegania się o przywrócenie obywatelstwa osobom, które utraciły je w wyniku zdrady państwa i poparcia udzielonego Sowietom podczas wojny polsko-bolszewickiej. Troska władz o sytuację prawną pokoleń Dzierżyńskich czy Marchlewskich w zderzeniu z ignorowaniem ciężkiego losu polskiej ludności kresowej, której państwo w dalszym ciągu nie traktuje jak swoich obywateli, jest co najmniej zadziwiająca. Istnieje wprawdzie obostrzenie, że nie można tego czynić w stosunku do tych, którzy działali na szkodę Polski, pytanie tylko, czy ministerstwo spraw wewnętrznych po pierwsze - będzie potrafiło, a po drugie - będzie chciało skutecznie weryfikować takie wnioski. Nie wiadomo też, jak resort rozumie pojęcie "działania na szkodę Polski". - Ustawa o obywatelstwie polskim anuluje postanowienia ustawy z 1920 roku. Dotyczyły one odebrania obywatelstwa wszystkim, którzy przeszli wówczas na stronę sowiecką - mówi dr Robert Wyszyński ze Związku Repatriantów Rzeczypospolitej. Jego zdaniem, takie inicjatywy legislacyjne dowodzą, że obecne państwo bardziej troszczy się o status prawny zdrajców i komunistów niż polskiej ludności Kresów, która mieszka za naszą wschodnią granicą pozbawiona wszelkich praw wynikających z posiadania obywatelstwa polskiego. - Najgorsze jest to, że nikt się nie zająknął - nie wiem, dlaczego - by zwrócić obywatelstwo Polakom na Białorusi, Ukrainie itd. Widzi się najdziwniejsze malutkie grupy ludzi, takie jak te z 1920 r., jednocześnie pomijając miliony osób - zaznacza Wyszyński. Artur Kozłowski, dyrektor Biura Polonijnego w Kancelarii Senatu, informuje, że inicjatywą ustawodawczą w sprawie projektu ustawy o obywatelstwie polskim wykazał się Senat, "natomiast poszczególne, techniczne już zapisy, były konsultowane przez MSWiA". Kozłowski potwierdza, że art. 36 ustawy dotyczący przywrócenia obywatelstwa polskiego może dotyczyć także tych, którzy stanęli po stronie bolszewickiej w 1920 roku. - Są trzy ustawy o obywatelstwie polskim w historii wolnej Rzeczypospolitej: z 1920, 1951 i 1962 roku. Tak się złożyło, że w każdej z nich były przepisy dotyczące utraty obywatelstwa. Z punktu widzenia dzisiejszego państwa praworządnego były one, co najmniej niekonstytucyjne czy nieetyczne i nieprawidłowe lub niezgodne z prawem - wyjaśnia cel wprowadzenia takiego przepisu do ustawy Artur Kozłowski. Odsyła nas do projektu ustawy, gdzie "w rozdziale rozpoczynającym art. 36 jest numeratywnie wyliczone, w jakich przypadkach to obywatelstwo było tracone". Okazuje się, że istotnie art. 36 przywraca obywatelstwo osobom, które utraciły je m.in. na podstawie art. 11 i 13 ustawy z 20 stycznia 1920 r. o obywatelstwie państwa polskiego. Sięgamy z kolei do tych starych przepisów prawa, w których jednym z powodów utraty obywatelstwa są "przyjęcie urzędu publicznego lub wstąpienie do służby wojskowej w państwie obcym bez zgody Rządu Polskiego". Trudno sobie wyobrazić, żeby takie osoby, jak Feliks Dzierżyński czy Julian Marchlewski wstępowały w szeregi sowieckie za zgodą ówczesnych polskich władz. Co więcej, art. 13 tejże ustawy rozciągał utratę obywatelstwa na żonę oraz dzieci w wieku do 18 lat. Skonsternowani nowym projektem ustawy są historycy. - Jeżeli jest taki zapis, to brzmi dosyć absurdalnie ze względu na to, że II Rzeczypospolita starała się te sprawy regulować dosyć rzetelnie. Pamiętajmy o tym, że te decyzje dotyczące obywatelstwa zapadały po rozbiorach w okresie wojny polsko-bolszewickiej. W tym wypadku absolutnie większe rozeznanie w ówczesnej materii mieli urzędnicy czy ustawodawcy tamtego czasu niż współcześni. W związku, z czym tego typu zapis, jakby rewidujący - w domyśle - rzekome krzywdy, jakie wówczas miałyby nastać, jest przynajmniej niestosowny, o ile nieabsurdalny - uważa prof. Mieczysław Ryba, członek Kolegium IPN, historyk Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Kozłowski wskazuje, że projekt ustawy nie pozwala na przywrócenie obywatelstwa polskiego cudzoziemcom, którzy m.in. działali na szkodę interesów Rzeczypospolitej Polskiej. - Osoby objęte ustawą będą mogły składać wnioski do Grzegorza Schetyny, ministra spraw wewnętrznych i administracji, o przywrócenie obywatelstwa. Natomiast czy minister na to zezwoli - to już inna sprawa. Złożenie przez kogoś takiego wniosku nie znaczy, że obywatelstwo będzie mu przywrócone - podkreśla Kozłowski. Jacek Dytkowski

Bitwa kupców z policją. Handlowcy z Kupieckich Domów Towarowych w Warszawie zostali wczoraj wyeksmitowani przez komornika z hali na Placu Defilad. Tak jak zapowiadali, kupcy dobrowolnie nie opuścili swoich sklepów i zostali usunięci siłą. Do hali Kupieckich Domów Towarowych w Warszawie wkroczył komornik. Kupcy nie chcieli jej opuścić i doszło do regularnej walki między nimi a ochroną, która towarzyszyła komornikowi. W ruch poszły pałki, płyty chodnikowe i gaz łzawiący. Poszkodowanych zostało kilkadziesiąt osób. Brak porozumienia między kupcami a władzami stolicy doprowadził wczoraj do dantejskich scen w centrum miasta. Handlowcy usiłowali nie dopuścić do przejęcia hali przez komornika. Kilkanaście osób zostało rannych, sprzedawcy informowali, że ochroniarze byli w stosunku do nich bardzo agresywni. - Kupcy bronili swoich miejsc pracy. Oni od początku deklarowali, że chcą tę sprawę załatwić pokojowo, niestety, o ósmej rano do hali włamała się ochrona i zaczęła puszczać gaz w stronę kupców. W środku znajduje się kilka osób rannych potraktowanych gazem, kilka osób trafiło do szpitala, a jedna na ostry dyżur - powiedział Damian Grabiński, rzecznik handlowców z KDT. Przyznał, iż, owszem, umowa z miastem wygasła w minioną sobotę, ale próbowali oni od wielu miesięcy rozmawiać z władzami stolicy, jednak te nie chciały się z kupcami spotkać, mimo wysyłanych próśb i pism. - Nie dało się rozwiązać tej sprawy w sposób polubowny. Kupcy mają za złe władzom Warszawy to, w jaki sposób z nimi postępują. Na ten moment kupcy chcą tylko trochę czasu, żeby przenieść się z placu Defilad na ulicę Okopową, gdzie mają wybudować nowy obiekt handlowy. To ponad 2 tysiące kupców, nie licząc dostawców i podwykonawców - wyjaśnił Damian Grabiński. Natomiast prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz oświadczyła, że kupcy, którzy nie opuścili dobrowolnie hali KDT, poniosą koszty działań towarzyszących egzekucji komorniczej. Zajęty na ten cel zostanie m.in. ich towar. Dodała także, że nie zamierza podejmować dalszych negocjacji z kupcami. Zarzuciła również zarządowi KDT, że ukrywał przed kupcami propozycje miasta zmierzające do znalezienia nowej siedziby dla ich sklepów. - Ci, którzy dobrowolnie opuścili halę, mogą liczyć na pomoc w znalezieniu nowych miejsc handlu - oświadczyła Gronkiewicz-Waltz. Po starciach pod KDT posłowie i radni PiS domagają się wyjaśnienia, czy użycie gazu i przemocy przez ochronę wobec kupców było legalne. Przypominają także, że Rada Warszawy nie odwołała uchwały z 2006 roku mówiącej o tym, iż na miejscu obecnej, blaszanej hali kupcy mogą postawić dom handlowy. - KDT to kolejny problem po stoczniach, którego PO nie chce albo nie potrafi rozwiązać w sposób pokojowy. Zamiast rozmawiać, pani Gronkiewicz-Waltz decyduje się na rozwiązanie siłowe. To prawda, że kupcom skończyła się umowa, ale pod KDT byli zdeterminowani ludzie, którzy walczyli o swoje miejsca pracy, ludzie, którzy walczyli o byt swoich rodzin, a więc nie można szturmować siłami porządkowymi tego obiektu. Jedyne racjonalne rozwiązanie powinno być takie, że szturm powinien zostać przerwany i do rozmowy z kupcami powinna stanąć pani prezydent Gronkiewicz-Waltz, bo to miasto jest właścicielem tego terenu - argumentował wczoraj Mariusz Błaszczak, rzecznik klubu PiS. Umowa dzierżawy hali na placu Defilad wygasła pod koniec 2008 roku, mimo to kupcy wciąż liczyli na to, że miasto może się jeszcze wycofać z egzekucji komorniczej i sprawa zostanie załatwiona ugodowo. Ich zdaniem, likwidacja stojącej w centrum Warszawy hali KDT spowoduje, że 2 tys. osób straci pracę, a do miejskiej kasy przestanie wpływać 6 mln zł rocznie z tytułu podatków. Z kolei przedstawiciele miasta mówili, że hala KDT musi zniknąć ze względu na plany inwestycyjne stolicy. W 2010 r. mają rozpocząć się tam prace związane z budową drugiej linii metra, a następnie - Muzeum Sztuki Nowoczesnej. W marcu wiceprezydent Warszawy Andrzej Jakubiak zaproponował kupcom osiem lokalizacji, w których mógłby powstać nowy obiekt handlowy spółki KDT. Kupcy wybrali działkę przy ul. Okopowej i upoważnili zarząd spółki do wzięcia udziału w przetargu, ale ten nadal nie został ogłoszony. Ma to nastąpić na jesieni. Na placu Defilad chcieli pozostać do czasu wybudowania nowego domu towarowego, czyli do 2012 roku. Izabela Borańska-Chmielewska

Siódma rocznica. „PRL nie upadł w 89, on się przepoczwarzył i nadal trwa” To słowa księdza Stanisława Małkowskiego, pierwszego na liście księży wytypowanych do zabicia przez szwadrony śmierci generała Kiszczaka. Nr 2 na liście zajmował jego przyjaciel, ksiądz Jerzy Popiełuszko. Warto je przypominać, gdyż takie dziś czasy, że w mediach rej wodzi raczej ksiądz Sowa niż Małkowski.

Dzisiaj mija siódma rocznica od wydarzenia, które „wstrząsnęło Polską” i ukazało nam jak na dłoni, że bohaterski kapłan i patriota się nie myli. 22 lipca 2002 roku Lew Rywin przybył z korupcyjną propozycją do Adama Michnika, a ten jej natychmiast nie odrzucił. Rozpoczęła się wojna w rodzinie, która odsłoniła nam kulisy tego pseudo państwa zbudowanego nie dla nas, a dla „elit” okrągłego stołu. To budowanie odbywało się pod osłoną medialną ministra propagandy Adama Michnika, który dbał, aby do polskiej gawiedzi docierały wieści odpowiednio spreparowane i zmanipulowane, czyli jak się świetnie wyraził w rozmowie z nim, Lew Rywin, „koszerne”. Słowo to, bowiem w odniesieniu do stanu „naszych” mediów ,znakomicie określa listę „produktów” dozwolonych do konsumpcji przez tubylców znad Wisły oraz warunki, w jakich powinny być „produkowane” i „spożywane”. Kto ma oczy niech patrzy, kto ma uszy niech słuchamówi Pismo. Choć oferta nie została do końca złamana, każdy, kto śledził pracę sejmowej komisji śledczej powołanej do wyjaśnienia afery Rywin-Michnik mógł, o ile posiadał jeszcze na własność swoje oczy i uszy, zrozumieć, że to państwo zwane III RP nie zostało stworzone tak, aby jego podmiotem stali się jego obywatele. Grupa soferów  III RP, na skutek zamieszania związanego z aferą, dopuściła do spożycia pokarmy zakazane i nieczyste. Na to, że nie żyjemy w normalnym państwie są liczne i namacalne dowody, które jednak nie docierają do większości ogłupionego społeczeństwa. Nieosądzony system i jego zbrodnie. Zdrajcy, donosiciele, renegaci i aparatczycy komunistycznego systemu brylujący w mediach i na salonach. Groby ofiar, które jak wyrzut sumienia, ciągle, lecz bezskutecznie czekają na ujawnienie i ukaranie katów. Jeżeli przyjrzymy się datom zamordowania księży, Niedzielaka, Suchowolca i Zycha to śmiało te mordy można określić aktami założycielskimi III RP. Przy świetnym samopoczuciu Warszawki i Krakówka trwa demontaż i rozkład państwa, któremu towarzyszy milczące przyzwolenie otumanionego narodu. Skoro nie docierają do Polaków te wszystkie powtarzane od lat argumenty, to niech przemówią cyfry, liczby i procenty. Może one uzmysłowią rodakom, że karykatura państwa, w jakim żyją od dwudziestu lat, nigdy nie miała na celu ich pomyślności. Jaka jest ta dzisiejsza Polska Anno Domini 2009, że w błyskach fleszy „elity” czczą dumnie rocznice tych wszystkich „okrągłych stołów”, pierwszych „wolnych”, lecz nie do końca wyborów i pierwszego „niekomunistycznego” rządu z Kiszczakiem i Siwickim w składzie? Jakie jest pokłosie terapii szokowej spekulanta Georga Sorosa, nazwanej „Planem Balcerowicza” i całej tej transformacji ze złodziejską prywatyzacją? Na koniec maja 2009 roku zadłużenie skarbu państwa wynosi 602.542,8 mld złotych, czyli 135 mld euro lub około 200 mld dolarów. Wychodzi na to, że na głowę każdego z nas od noworodka do starca przypada prawie 5300 dolarów długu lub jak kto woli, mniej więcej 16 000 złotych. Z pośród dziesięciu najbiedniejszych regionów Unii Europejskiej aż sześć znajduje się w Polsce. Z raportu Komisji Europejskiej wynika, żewśród wszystkich krajów UE w Polsce najwięcej dzieci - 29 proc. - żyje w biedzie. Co piąty mieszkaniec III RP żyje poniżej progu ubóstwa. Jesteśmy również liderem i ewenementem w Europie pod jeszcze jednym względem. To u nas odkryto występujące na niespotykaną w innych krajach UE skalę, zjawisko tak zwanych „pracujących biedaków”, czyli ludzi, którzy pomimo zatrudnienia nie są w stanie zaspokoić swoich podstawowych potrzeb z powodu niskich zarobków. Przewodzimy też pod względem rozwarstwienia społecznego i niespotykanych dysproporcjach w wynagrodzeniach za pracę. Pracownik otrzymujący płacę minimalną musi na przykład pracować 17 lat by zarobić tyle, co prezes dużego banku w ciągu jednego miesiąca. W skrajnych przypadkach, biorąc po uwagę największe banki, okres ten wydłuża się do około lat trzydziestu. Dla dużej części społeczeństwa, woda, energia elektryczna, gaz stały się towarami luksusowymi. Paradoksalnie ci najbiedniejsi, którzy powinni być beneficjentami bezpłatnego wyższego szkolnictwa, nie mają do niego dostępu. Biedna młodzież z Polski „B” po marnej podstawówce idzie do byle, jakiego gimnazjum, a stamtąd do lichego liceum po którym jedyna szansa, to studia płatne, na które najczęściej ich nie stać. Dodając do tego rozmontowywanie polskiej armii i policji, chory nieuleczalnie wymiar sprawiedliwości, media stojące po przeciwnej stronie barykady niż społeczeństwo, oraz korupcję, w której ciągle brylujemy w rankingach, mamy obraz państwa, jakie zafundowali nam zadowoleni z siebie uczestnicy i organizatorzy okrągłostołowego geszeftu. Nikt nie ma tak wyczulonego węchu na słabość państwa, jak różnego rodzaju grupy mafijne. To właśnie nad Wisłę przenieśli się włoscy bossowie takich potężnych klanów camorry, jak Mazzarella i Sarno jak poinformowała ostatnio „La Repubblica”. Niszczenie więzi międzyludzkich i atomizacja społeczeństwa miała na celu zapewnić bezpieczeństwo „elit” przed wybuchem gniewu narodu. Myślę, że obawy te były na wyrost, podobnie jak strach Jaruzelskiego wprowadzającego stan wojenny. Polskie społeczeństwo stało się w większości bezzębne, nie zdolne do kąsania i może nawet nie zauważyć, kiedy zupełnie zgaśnie światło. Pozostało nam modlić się i czekać na jakiś cud. Jak wiemy cuda czasami się zdarzają, jeśli się czegoś szczerze i bardzo pragnie. kokos26

PRL SZALEJE W SĄDACH I PROKURATURZE. Czym różni się sędzia lub prokurator od inżyniera bądź górnika? Choćby tym, że wyznawany światopogląd i sympatie polityczne nie mają żadnego wpływu na efekty pracy w dwóch ostatnich profesjach. Prokuratorzy niejednokrotnie w podobnych sprawach zajmują krańcowo odmienne stanowiska. Albo wszczynają postępowanie, albo nie. Wedle uznania. Sędziowie za podobne przestępstwa raz wymierzają surowe kary, innym razem umarzają sprawę z powodu „nikłej społecznej szkodliwości czynu”. Stronniczość wielu sędziów stała się szczególnie widoczna po ostatnich wyborach i dojściu do władzy PO, postrzeganej przez lewicową i liberalną inteligencję jako partia ludzi światłych. Sędziowie także chcą uchodzić za ludzi światłych. I w tym kręgu działa zatem moda na tolerancję wobec przestępców i rezerwa wobec zwykłych obywateli oraz manifestuje się sympatia wobec politycznych i obyczajowych „liberałów”. Niejednokrotnie, więc wydawane są w polskich sądach absurdalne lub wręcz groteskowe werdykty na niekorzyść osób identyfikujących się z opozycyjną prawicą. Często skarżący się na niskie płace ludzie w czarnych togach aż nazbyt dobitnie manifestują na salach sądowych swoją władzę nad podsądnymi i świadkami. W licznych przypadkach swój społeczny status próbują utwierdzać krzykiem i arogancją. Nabywany tą drogą rzekomy prestiż ma być psychologiczną rekompensatą za niskie uposażenie i sytuować sędziów ponad zwykłym obywatelem.

Lizusów na wolność, pieniaczy do psychuszki Gdy widzę na ekranie telewizora młodą sędzię, która odczytuje werdykt w kolejnej sprawie wytoczonej swoim adwersarzom przez Adama Michnika, na ogół już wiem, jaki będzie jej finał. Jak na złość, w większości przypadków w rozprawach o podkładzie politycznym przewodniczącym składu orzekającego jest młoda kobieta. Panny świeżo po studiach, bez doświadczenia zawodowego i życiowego, często będące pod wpływem politpoprawnej propagandy, dostępują w Polsce zaszczytu sprawowania funkcji sędzi w imię Rzeczypospolitej. Często naburmuszone i obrażalskie przekształcają rozprawy w konkurs wazeliniarstwa i podchlebiania się. Kogo sędzia polubi i kto odpowiada jej estetyczno-ideologicznym poglądom, ten ma niepomiernie większe szanse wygrania procesu niż ci, którzy swoje racje wyrażają stanowczo, a na błędy i stronnicze decyzje sądu reagują pismami do jego prezesa. Jeżeli podsądny jest w swej stanowczości konsekwentny, polemizuje z sądem bądź pozwala sobie na krytyczne uwagi, grozi mu oprócz przegranej... szpital psychiatryczny. Niebywałym sądowym skandalem, na który jeszcze większą uwagę powinny zwrócić organizacje obrony praw człowieka, jest w dzisiejszej Polsce lekkomyślne - a w niektórych przypadkach być może złośliwe - wykorzystywanie przez sądy i prokuraturę szpitali psychiatrycznych jako środka represyjnego wobec niepotulnych podsądnych. Kontrola NIK z 1997 r. ujawniła, że tylko w latach 1995-1997 na przymusową obserwację psychiatryczną skierowano co najmniej 11,5 tys. osób! W wywiadzie dla tygodnika „Ozon” z 2 listopada 2005 r. karnista profesor Zbigniew Hołda mówił: Niestety, bardzo wielu sędziów i prokuratorów nadużywa swojej władzy i uprawnień do załatwiania prywatnych porachunków. W takich wypadkach wolą nie pamiętać, że kodeks karny pozwala kierować ludzi na przymusową obserwację psychiatryczną tylko w absolutnie wyjątkowych sytuacjach. Furtkę do nadużyć pozostawia złe, bo dopuszczające uznaniowość prawo. Zgodnie z artykułem 203 postępowania karnego zamknąć w zakładzie psychiatrycznym można każdego podejrzanego, w stosunku, do którego biegli zgłoszą taką konieczność. Co oznacza „konieczność”, kodeks nie precyzuje. „Paranoja pieniacza” to diagnoza często stawiana podsądnym, którzy zarzucają sądowi stronniczość. Zbigniew Romaszewski (loc. cit.) mówił: „W PRL do szpitali psychiatrycznych trafiało mniej zdrowych osób niż obecnie”. Zdaniem senatora, w III RP sędziowie traktują skierowanie zdrowego, lecz niepokornego podsądnego do szpitala psychiatrycznego jako formę represji. Z reguły pobyt w szpitalu trwa od trzech do sześciu tygodni, ale może być wielokrotnie przedłużany. Wniosek: w dzisiejszej Polsce wymiar sprawiedliwości niejednokrotnie stosuje już nawet nie PRL-owskie, lecz sowieckie metody wobec często zupełnie niewinnych obywateli.

Wrzask, ignorancja i złe maniery Nigdzie na świecie sądy nie są miejscem, gdzie odczuwa się komfort psychiczny. Ale polskie sądy są miejscami, które otacza szczególnie ponura aura. Nazbyt często zdarza się w nich, że sędziowie traktują ofiary i świadków gorzej niż sprawców przestępstw. Także podsądni, którym winy jeszcze nie udowodniono, bywają traktowani obcesowo. Znany jest przypadek, gdy zeznająca w sądzie kobieta w ciąży została przez sędziego zmuszona do składania zeznań w pozycji stojącej przez wiele godzin. Zakończyło się to jej zasłabnięciem. Kobietom, ofiarom przestępstw na tle seksualnym, te same krępujące pytania bywają zadawane wielokrotnie zarówno w prokuraturze, jak i na sali sądowej - przez sąd jak i obrońców oskarżonych, (mimo że protokół zeznań w prokuraturze zawiera odpowiedzi na nie). Na łamach „Gazety Polskiej” o złych praktykach sądowych mówił Krzysztof P. Orszagh: „Pamiętam sytuację, w której znalazło się małżeństwo z USA - ludzie w podeszłym wieku, spokojni, kulturalni - biorące udział w rozprawie sądowej w związku z morderstwem ich syna. To, co działo się na sali sądowej, przekroczyło wszelkie granice. Prowadząca sprawę sędzia Piwnik krzyczała na nich, strofowała, pouczała. Jej stosunek do zrozpaczonych rodziców był nie tylko lodowaty, ale także pełen opryskliwości. Wyglądało to tak, jakby oskarżonymi byli właśnie oni. Sędzia Piwnik doprowadziła do czegoś, co nazywa się wtórną wiktymizacją ofiar”. Podobna sytuacja przytrafiła się niedawno znanemu z prawicowych i prokościelnych wypowiedzi filozofowi Bogusławowi Wolniewiczowi. Oto relacja profesora: - Wracając w styczniu 2002 r. z sympozjum w Toruniu, zostałem w pociągu okradziony. Policja - działając nadzwyczaj sprawnie - odzyskała większość skradzionych rzeczy i zatrzymała na dworcu dwóch złodziei. Na rozprawę w tej sprawie zostałem wezwany w charakterze świadka. Co mnie uderzyło już na początku rozprawy, to to, że prowadząca sprawę młoda sędzia Iwona Konopka odnosiła się z nadzwyczajną uprzejmością do obydwu opryszków, natomiast mną zaczęła opryskliwie komenderować, pouczając, że usiadłem w złym miejscu i co powinienem robić? Ja to zmilczałem. Prowadząca rozprawę przystąpiła do sprawdzania personaliów oskarżonych. Wówczas jeden z nich oznajmił, że leczy się na chorobę alkoholową. Pani Konopka zareagowała natychmiast, zarządzając przerwanie rozprawy, podsądnego, bowiem należy skierować do badania psychiatrycznego. Wtedy poinformowałem sąd, że chciałbym zgłosić wniosek. Miałem zamiar postulować umorzenie sprawy. Na co pani sędzia podniesionym głosem odpowiedziała: „Nie! Świadek nie ma prawa głosu!”. Zachowanie sędzi było sprzeczne z prawem, powinna, bowiem pouczyć mnie, że mogę mieć prawo głosu, o ile zadeklaruję, że występuję jako oskarżyciel posiłkowy; kodeks postępowania karnego nakładał na nią taki obowiązek, którego ona nie dopełniła. A przecież ja występowałem na procesie nie tylko w charakterze świadka, ale także jako pokrzywdzony. Proces odbywał się w moim interesie. W tej sytuacji oznajmiłem, że dalej w tym procesie uczestniczył nie będę - wstałem i wyszedłem z sali. Potem odbyło się jeszcze dwadzieścia rozpraw, na które byłem wzywany. Ja, zgodnie z tym, co powiedziałem podczas pierwszej rozprawy, na żadną z nich się nie stawiłem. Co kilka rozpraw nakładano na mnie grzywny - w sumie ponad 6 tys. zł. Za formalnie, - choć nie merytorycznie - zasadną można uznać tylko pierwszą grzywnę - za odmowę zeznań. Późniejsze wzywanie mnie na kolejne rozprawy w sytuacji, gdy wyraźnie oświadczyłem, że zeznawał nie będę, oraz związane z tym kolejne grzywny traktuję jako szykany ze strony sądu. Takie postępowanie sądu jest również sprzeczne z kodeksem postępowania karnego, który stanowi, że jeżeli świadek odmawia zeznań, rozprawę można kontynuować na podstawie policyjnych protokołów zeznań świadka czy pokrzywdzonego. Kilka dni temu przyszedł do mnie komornik z sądowym nakazem ściągnięcia grzywny (po moich odwołaniach zmniejszonej przez sąd do wysokości 2,1 tys. złotych). „Czy zapłacę? Nie, nie zapłacę”. Już następnego dnia otrzymałem od komornika zawiadomienie, że na poczet spłaty grzywny i odsetek od niej będzie mi się potrącać jedną czwartą mojej emerytury. W tej sprawie zamierzam odwołać się do rzecznika praw obywatelskich, ale jego możliwości w tej sprawie są raczej ograniczone. Jak oceniam całą tę sytuację? Rozprawę prowadziła młoda panienka, którą charakteryzowała arogancja i poczucie bezkarności. Odniosłem wrażenie, że w myśl polskiego prawa świadek to nie człowiek. Prawo chroni przestępcę. To on ma zagwarantowane prawa, których nie ma świadek. Pani Konopka działa w poczuciu, że może świadkiem pomiatać w dowolny sposób. To jeden aspekt sprawy, ale wcale nie najważniejszy. Najgorsze jest to, że sąd okręgowy stanął za nią murem - w kilku rozprawach odwoławczych (złożyłem cztery odwołania od decyzji sądu niższej instancji). Orzekały różne składy sędziowskie. Okazuje się jednak, że w tym przypadku środowisko sędziowskie utrzymuje wspólny front przeciw obywatelowi. Podejrzewam także, że ci ludzie, którzy prawdopodobnie znają moje krytyczne wobec polskiego sądownictwa wypowiedzi, postanowili mi tym razem dać nauczkę. Nieprawidłowościom w działaniach sędziów towarzyszy brak pełnej za nie odpowiedzialności. Dotyczy to zarówno aktywności zawodowej - za uchybienia, w której rozliczają się w ramach zawodowej korporacji - jak i działań pozasądowych. Ustawa „Prawo o ustroju sądów powszechnych” z lipca, 2001 r. stanowi na przykład w artykule 81: „Za wykroczenia sędzia odpowiada wyłącznie dyscyplinarnie”. W artykule 80 czytamy zaś: „Sędzia nie może być zatrzymany ani pociągnięty do odpowiedzialności karnej bez zezwolenia właściwego sądu dyscyplinarnego”; „O zatrzymaniu sędziego niezwłocznie powiadamia się prezesa sądu apelacyjnego właściwego ze względu na miejsce zatrzymania”. Otwiera się tu pole dla korporacyjnej solidarności. Sędziowie sami decydują o swojej odpowiedzialności. To wzmaga w nich poczucie wyższości i bezkarności. Paweł Paliwoda



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
p11 093
093 SP ka1
093 105 07 Mlynek
12 2005 090 093
PaVeiTekstB 093
P18 093
p08 093
093, Sztuka celnego strzelania
p34 093
11 2005 089 093
P16 093
093 Radofonia i telewizja w Polsce Iid 8123
093 canine heart sounds
A A 093
093
08 2005 092 093
04 2005 093 095
F G 093

więcej podobnych podstron